Wróć do Sorrento?... ANNA GERMAN Wróć do Sorrento?... „.{..-, Zielona Góra 2002 Wydawca Zielonogórski Ośrodek Kultury ul. Festiwalowa 3,65-520 Zielona Góra Redakcja: Zbigniew Jędrychowski Opracowanie graficzne, projekt okładki i łamanie tekstu: Ilona Walosik Współpraca redakcyjna: Barbara Kochańska Fotografie z archiwum Irmy Martens, Zbigniewa A. i Zbigniewa I. Tucholskich Druk: Drukarnia Dechnik, Lubsko, tel./fax 068/372 1993 © Copyright by Zbigniew A.Tucholski i Zbigniew I.Tucholski Wydanie II poprawione Dziękujemy Zarządowi Miasta Zielona Góra za pomoc finansową przy wydaniu tej książki. ISBN 83-915459-6-2 Mojej Matce DRODZY CZYTELNICY! W czasie pięciu nieskończenie długich miesięcy leżenia w skorupie gipsowej, jak też w czasie wielu następnych, kiedy przebywałam w łóżku już bez gipsu - przysięgałam sobie często, że nigdy nie wrócę do Włoch, nawet wspomnieniem. Moje postanowienie zrodziło się jeszcze tam, we Włoszech, kiedy po raz pierwszy odzyskałam przytomność na dobre. Teoretycznie odzyskałam ją wprawdzie siódmego dnia po wypadku, ale rzeczywistość docierała do mnie tylko „ na raty ". Więc w chwilach, kiedy zdawałam sobie sprawę z tego, co mnie spotkało i gdzie się znajduję — pocieszałam się właśnie tym wypowiadanym pod nosem: „już nigdy tu nie wrócę ", przy czym - zależnie od mego stanu psychicznego, uwarunkowanego bólem mniej lub bardziej ostrym - następowało jeszcze kilka epitetów pod adresem Półwyspu Apenińskiego i zdobyczy motoryzacyjnych jego mieszkańców. Muszę tu zrobić małą dygresję. Nie przepadałam nigdy za tak zwanym mocnym słowem. Jest to zapewne wina mego wychowania. Babcia jest temu winna, że nie umiem (ba, nie łubię, co najgorsze) pić alkoholu, palić papierosów, kurzyć fajki, no i nie lubię „ kwiecistej mowy ". Uważam to za brak wyobraźni. Nie znaczy to jednak, że jestem przeciwniczką tych cech bądź co bądź ludzkich. Zamierzam nawet przyznać, że może to być kojące, a nawet niezbędne w pewnych okolicznościach. Mam na myśli „mocne słowo ". Ku bezgranicznemu zdziwieniu mojej mamy i narzeczonego (a nawet mnie samej) w najgorszych chwilach mówiłam wszystkie mocniejsze słowa, które znałam ze słyszenia czy też z literatury. Tak po prostu, bez większego logicznego związku, pod rząd. A jeżeli po wyrecytowaniu monologu nie odczuwałam wyraźnej ulgi - z braku wykształcenia w tej dziedzinie - powtarzałam wszystko da capo al fine. Niechęć do rozśpiewanej Italii prześladowała mnie tak długo, aż w końcu udało mi się przekonać mamę, że trzeba mnie odtransportować do Polski. Tak jak stoję. Przepraszam - leżę. W gipsie po same uszy, zdaną całkowicie na łaskę otoczenia. No i udało się, o czym napiszę dalej. Teraz chcę wyjaśnić, dlaczego jednak piszę, wracam wspomnieniami do tamtych dni. W czasie mojego pobytu w trzech szpitalach włoskich, jak i później w Polsce - otrzymywałam i nadal otrzymuję dużo listów od ludzi obcych, a przecież tak serdecznie reagujących na moje nieszczęście. Nie jestem w stanie odpisać na wszystkie listy, mimo że bardzo bym chciała. Poza tym od czasu do czasu dowiaduję się o niesłychanych historiach, które krążą na mój temat. Nie dziwią mnie nawet, bo wiem, że spowodowane są brakiem informacji i szczerą życzliwością. Dlatego też pomyślałam sobie, że winna jestem moim słuchaczom -powrót do Włoch, we wspomnieniach. Postanowiłam opisać wszystko, co pamiętam jak najdokładniej i najprawdziwiej. Tym bardziej, że mało jest chyba łudzi w Polsce, którzy nie mieliby swego zdania na temat piosenki i spraw z nią związanych. A może przeczytają moje wspomnienia i ci, którzy nie obdarzyli mnie swoim zaangażowaniem, a potraktują moją relacjęjako zwyczajny reportaż z podróży. Głównym powodem skłaniającym mnie do napisania listu otwartego do moich słuchaczy jest przede wszystkim wdzięczność dla tych, którzy byli i są ze mną myślami w tym trudnym dla mnie okresie. Czynię to tym łatwiej, że jestem daleko od Wioch, jestem w domu, wśród bliskich i przyjaciół. Mimo że moja umowa trwa do końca 1969 roku - nikt nie może żądać ode mnie powrotu do pracy, do śpiewania we Włoszech. Już chociażby z tego powodu, że śpiewać jeszcze nie mogę i mam przed sobą długi okres rehabilitacji. A zatem mój statek zakotwiczony jest w rodzimym porcie, gdzie mnie nie dosięgną obce sztormy. Stąd moja odwaga! Mimo Wproszę o wyrozumiałość. Wprawdzie miałam w szkole z polskiego 5, ale od tamtych czasów mój kontakt z piórem ograniczał się do listów pisanych z Wioch w tonacji raczej rozpaczliwej. A więc nawet poczucie humoru zostało we mnie zagipsowane. Ale za to wszystkie moje zwierzenia będą prawdziwe jak w listach do mamy, nie zabarwione chęcią popisania się, bez akcentów reklamowych. Do celów reklamowych wystarczył mi w zupełności sam wypadek. ANNA GERMAN Warszawa, czerwiec 1969 roku 2 z n s z ii si T O tL n rr ta O' Ci b G P Październik roku 1966 był wyjątkowo ciepły i pogodny. Siedziałam w swoim pokoju w hotelu „Warszawa", kreśląc w notesie plan zajęć na dzień następny. Było tego okropnie dużo. Z powodu braku mieszkania w Warszawie (którego nie mam zresztą do dziś) starałam się zawsze załatwiać jak najprędzej palące sprawy warszawskie - aby tym samym skrócić swój pobyt w hotelach do minimum. Ze względów finansowych oczywiście. Poważną część mojego wynagrodzenia za występy pochłaniały warszawskie kasy hotelowe. Moje medytacje nad problemem, czy zdążę w ciągu godziny dojechać z radia na Sadybę i z powrotem - przerwał dzwonek telefonu. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam męski głos, który poinformował mnie, że dzwoni z Mediolanu, że będzie w Warszawie za kilka dni i spytał, czy nie zechciałabym podpisać umowy na okres trzech lat z wytwórnią CDI. W trakcie tych informacji moja myśl gorączkowo szukała wśród znajomych w Warszawie sprawcy tego żartu. No, pomyślałam w końcu, nikt inny tylko kolega Bolek Gromnicki przyjechał widocznie do Warszawy i zabawia się jak zwykle kosztem bliźnich przy pomocy swego niepojętego dla nas, zwykłych śmiertelników, talentu. Pamiętam, jak w czasie niedawnej podróży 30- osobowej ekipy do USA i Kanady - kolega Gromnicki już na „Batorym" robił taki właśnie użytek z telefonów, przy czym nie było „mocnych". Sama padłam nieraz ofiarąjego umiejętności. Nadmienić należy, że języki obce wcale nie były mu obce. Boluś Gromnicki zna absolutnie wszystkie języki świata, jeśli zachodzi taka konieczność. Trzymałam się więc twardo, śmiejąc się i zapewniając, po polsku oczywiście, że tym razem mnie nie nabierze. Ale już po chwili uderzył mnie całkowity brak zrozumienia po drugiej stronie kabla. Nic dziwnego, albowiem był to prawdziwy Włoch i ani słowa po polsku nie rozumiał. (Przepraszam kolegę Gromnickiego za niesłuszne podejrzenia). Po kilku dniach wylądował rzeczywiście pan Piętro Cariaggi - prawdziwy Włoch, choć łysiejący blondyn, właściciel wytwórni płytowej Company Discografica Italiana (CDI), w której proponował mi pracę. Podczas naszej oficjalnej rozmowy przy udziale zastępcy dyrektora Pagartu, pana Władysława Jakubowskiego, pan Cariaggi starał się przedstawić w najładniejszych kolorach wszystkie możliwości, jakie na mnie czekają właśnie we Włoszech, właśnie w jego wytwórni. Nie zrezygnował nawet z mocnych chwytów reklamowych, zapewniając mnie, że w jego wytwórni nagrywają takie sławy, jak Mario del Monaco. Później się okazało, że takie sławy są jakby narodową własnością i ich nie dotyczy prawo wyłączności w żadnej wytwórni płytowej. Mogą nagrywać wszędzie, nawet w tak mało znaczącej wytwórni, jak CDI. Wytwórnia ta robi to oczywiście dla własnej reklamy, płacąc dostatecznie słono. Ale ja o tym nie wiedziałam i pomyślałam: „No, no Mario del Monaco - to już musi być bardzo duża, licząca się na włoskim rynku płytowym - wytwórnia". Ale nie to zadecydowało o podpisaniu umowy. Miałam zawsze słabość do piosenek włoskich ze względu na ładne melodie, łatwość śpiewania w języku włoskim. Zanim zadzwonił pan Cariaggi, od kilkunastu dni ociągałam się z podpisaniem umowy z zachodnioniemiecką wytwórnią płytową „Esplanade". Ostatecznie wybrałam Mediolan. Może jeszcze wspomnę, jak doszło do tego telefonu z Mediolanu. Otóż redaktor jednej z naszych rozgłośni radiowych jest w stałym kontakcie z wytwórniami włoskimi, które przysyłają mu nowości płytowe z Włoch. W drodze rewanżu pan redaktor wysyła polskie płyty. Między innymi znalazł się mój pierwszy longplay nagrany w Polskich Nagraniach. Płyta spodobała się, a moja kandydatura przeszła jednogłośnie, jak się później dowiedziałam. Piętro Cariaggi jest jedynym właścicielem CDI bez wspólników. Zatrudnia około dwudziestu osób, w tym swego brata i ojca. Piętro zawdzięcza swą pozycję niewątpliwie cechom charakteru wybitnie męskim, jak: twardość, rzutkość, zdecydowanie, bezwzględność ze skłonnościami do dyktatury. Nic dziwnego, albowiem ciężkie jest życie biznesmana w ciągłej walce rywali o byt, o rynek, o kobiety, o... wszystko! Ale Piętro bywa czasem wspaniałomyślny i bardzo lubi dostrzegać uznanie w oczach podwładnych. W tym celu więc pozwala wypowiadać się i portierowi, i sprzątaczkom na tematy muzyczne. A nawet liczy się z ich opinią. Nawiasem mówiąc, dobrze wie, że nie ryzykuje, gdyż ci prości ludzie oceniają bardzo obiektywnie i trafnie. Tak też było tego dnia, kiedy nadeszła moja płyta. Do ogólnego „tak" przyłączyła się także najważniejsza osoba w tym zamkniętym świecie, drobna, urocza, pełna dobroci starsza pani - matka rodu, Pani Wanda Cariaggi. Zaczęły się moje przygotowania do pierwszego wyjazdu do Mediolanu. Czasu było raczej mało, więc tylko jeszcze jedna własnoręcznie uszyta sukienka, kilka egzemplarzy nut, nowy słownik włosko-polski z gramatyką i... nadszedł dzień odlotu. Ostatni pożegnalny uśmiech zza szklanych drzwi na Okęciu... W późnych godzinach wieczornych wylądowaliśmy w Mediolanie. 10 Oczekiwano mnie na lotnisku. Po powitaniu Piętro przedstawił mi młodego człowieka imieniem Ranucio Bastoni, który miał być od tej chwili moim osobistym impresario. „Ranucio - oznajmił Piętro -jest dziennikarzem. Będzie ci towarzyszył przez cały dzień we wszystkich spotkaniach, będzie cię odwoził, przywoził i dbał o wszystko, co związane jest z twoim publicity we Włoszech". To brzmiało dość uspokajająco. Trochę mnie rozczarował u dziennikarza brak znajomości jakiegokolwiek języka obcego, ale - „przynajmniej nie będę się pętać sama" - pomyślałam. Pojechaliśmy do hotelu. Nie zdążyłam jednak nawet rozejrzeć się w moim pokoju ani umyć się po podróży. Okazało się bowiem, że już następnego dnia miało się odbyć ważne spotkanie z dziennikarzami na słynnej Terazza Martini, do którego trzeba mnie było odpowiednio przygotować. Zaczęły się wędrówki po domach mody (tych, które jeszcze były otwarte). Z niepokojem spostrzegłam wkrótce, że chodzi im o suknię cocktailową, która sięgałaby mi do połowy uda. W Polsce w tym okresie co odważniej sze dziewczyny już dawno nosiły takie właśnie sukienki, ale ja ciągle jeszcze uznawałam długość odrobinkę powyżej kolana. Nie dlatego, że mi się wynalazek Mary Quant nie podobał. Przeciwnie - podobał mi się bardzo, ale ja, która byłam ustawicznie gnębiona nadmierną ironią bliźnich (na temat mego wzrostu), czyż mogłam pozwolić sobie na taki strój, który by ściągał uwagę przechodniów jak magnes i uwielokrotniał moje cierpienie?! Nie, taką masochistką to ja nie będę, nawet dla sztuki - pomyślałam i zaproponowałam nieśmiało, że mogłabym przecież pójść we własnej „małej czarnej". Uznano to jednak za dobry żart i przyniesiono mi kolejną stertę sukienek. (Później moja „mała czarna" została w pełni zrehabilitowana). Żeby nie było niejasności i niedomówień - może wyjawię moje wymiary. Moja współrzędna y wynosi 184 centymetry, a reszta pozostaje w zupełnie zadowalającej proporcji do tego, Włoszki natomiast są na ogół niewysokie. Gdyby się to wszystko odbywało w Szwecji, Anglii, Ameryce czy Holandii do 23.00, byłabym coś znalazła dla siebie, ale to były Włochy i wszystkie cierpienia dla mnie z tym związane potęgowały się z każdą upływającą godziną. Wreszcie po północy - ledwo trzymając się na nogach ze zmęczenia - zdobyłam się na mały szantaż: „ta, albo idę w mojej prywatnej". Ponieważ i oni byli zmęczeni, zgodzili się na suknię z jerseyu w kolorze koralowym, rajstopy tego samego koloru i srebrne francuskie pantofle. Francuskie, boja noszę 40 numer pantofli, a wśród włoskich nie ma takiego, to znaczy jest, ale w rzeczywistości odpowiada on najwyżej naszej dziewiątce (39). Na to miałam narzucić płaszczyk ze sztucznego futra w kolorze różowym. Tylko narzucić - nie z powodu sprzyjających warunków atmosferycznych, lecz dlatego, że ubrać się w ten płaszczyk po prostu nie mogłam. Plecy były za wąskie, a rękawy za krótkie. Włosy kazano mi rozpuścić, a ponieważ nie mam prostych z natury - długo je prostowałam u fryzjera. Ale i tak czułam się jak 11 Ofelia w scenie obłędu. Wsiadając następnego dnia w kompletnym „rynsztunku" do samochodu pomyślałam z goryczą: „i po co to wszystko, dla kogo?!". Rzekomo dla mnie - ale dużo bym wtedy dała za to, by móc pójść na to spotkanie w mojej prywatnej sukience, z włosami uczesanymi w warkocz opadający na plecy, aktualnie zresztą bardzo modny. Nie - ta dziewczyna w różowościach, uśmiechająca się, pozująca do zdjęć, udzielająca autografów -to nie byłam ja. Już po godzinie czułam się jak bokser na ringu tuż przed znokautowaniem. A tu do końca rundy jeszcze nieskończenie daleko. Trzeba było ciągle odparowywać nowe ciosy przeciwnika, tzn. udzielać wywiadów dla różnych gazet i czasopism w paru językach, nie dopuszczać do powstania spięć na tle politycznym, odpowiadać na pytania głupie i prowokujące - dowcipem. To moja niezawodna broń, do której uciekałam się często, gdyż szczerość i prawda były niejednokrotnie świadomie zupełnie opacznie przyjmowane, wywołujące odwrotny skutek. Pozytywem tej imprezy było poznanie wielu interesujących ludzi - muzyków, kompozytorów, aktorów. Był tam również obecny przedstawiciel naszego konsulatu w Mediolanie. Przez cały czas trwania tego spotkania, z nienagannie działających głośników - umieszczonych tak sprytnie, że zupełnie niewidocznych - płynęły dyskretnie dźwięki moich piosenek z polskiej płyty. To było dla mnie ostrzeżenie, którego wtedy jeszcze nie rozumiałam. Skończyć się miały niebawem czasy, kiedy mogłam sobie śpiewać. Teraz nie śpiewanie miało być najważniejsze, a nawet wkrótce znalazło się na marginesie. Teraz miałam mówić, mówić... przede wszystkim mówić i pozować do zdjęć, tego bowiem wymaga tak zwane „wejście na rynek". A ponieważ jestem raczej pogodna niż mściwa, w miarę możliwości wyrozumiała - nie zemściłam się strajkiem za te różowości, nie tupnęłam srebrnym pantofelkiem wołając „veto", a nawet przyjęłam ze zrozumieniem plany średniowiecznego wyzysku człowieka przez człowieka na wszystkie dni następne, aż do powrotu do domu. Mało tego, udzieliłam sobie w duchu nagany za staroświeckość i nienadążanie za duchem czasu. Celowo użyłam poprzednio określenia „średniowieczny wyzysk", gdyż szczerym podaniem faktów pragnę osłabić zachwyt (tu i ówdzie przeradzający się w zazdrość) nie wtajemniczonych bliźnich - nad sytuacją piosenkarki polskiej za granicą. Pagart udziela zezwolenia każdemu artyście wyjeżdżającemu na występ za granicę na zaopatrzenie się w kilka dolarów, które mają mu umożliwić: 1. skorzystanie z telefonu w wypadku nieprzybycia nikogo z organizatorów na lotnisko (czy dworzec) 2. zafundowanie sobie napoju chłodzącego w celu uspokojenia systemu nerwowego. Jest to bowiem sytuacja, w której największe poczucie humoru zawodzi. Na taksówkę w/w kilka dolarów już nie wystarcza, gdyż lotniska znajdują się zazwyczaj daleko od centrum 12 miasta, a skorzystanie z państwowych środków lokomocji w obcym mieście obcego kraju, do tego z bagażem jest - przynajmniej dla mnie jako kobiety - nader skomplikowane. Ponieważ za wyżywienie hotelowe, jak i za sam hotel, płacił pan Cariaggi, a wożona byłam przez straż osobistą - Ranucia, wydawać by się mogło, że niczego mi nie brakowało. Ale człowiek jest to takie przewrotne stworzenie, które chciałoby czasem wyjść na ulicę za róg i kupić gazetę. Można jej nawet nie czytać, byleby poczuć przez chwilę swoją wolność i niezależność. Tego przywileju byłam, niestety, pozbawiona. Największym upokorzeniem jednak była chwila celowego ociągania się kelnera w drzwiach po przyniesieniu posiłku. Przecież nie mogłam nawet powiedzieć: „przepraszam, nie mam ani grosza", bo reprezentowałam interesy firmy CDI, byłam gwiazdą zagraniczną, której zdjęcia ukazywały się w prasie, a piosenki brzmiały w radio. Przekonywałam się coraz bardziej, że lekceważący uśmiech kelnera - to jedno ze zdecydowanie największych nieszczęść w życiu człowieka. Ale nie każdy kelner obdarzał mnie takim uśmiechem. W małym barku hotelowym, mieszczącym się na parterze, pracował między innymi czarnooki, mały, krępy Sycylijczyk - Giuseppe. Uniwersytetów to on chyba nie kończył, ale za to właśnie znał się na ludziach i psychologiem był wybornym. Toteż i moją sytuację przejrzał w lot i dlatego w jego obecności nigdy nie czułam się źle. Opowiedział mi kiedyś swą krótką, typową historię życia człowieka z południa. Pochodził z bardzo licznej rodziny wieśniaczej. „Pewnego dnia - opowiadał - głód zmusił mnie do trudnej decyzji. Powiedziałem matce, że idę poszukać pracy. Nie mogłem nawet powiedzieć, dokąd idę. Rozpłakałem się przy pożegnaniu. Miałem dopiero 13 lat. Nie muszę wyjaśniać, że chwytałem się każdej pracy, jaka mi się nadarzała. Za zarobione grosze utrzymywałem się w obcym mieście i oczywiście pamiętałem zawsze o matce. Toteż okres służby wojskowej, którą właśnie niedawno odbyłem, wspominam po tym wszystkim jak najpiękniejsze wakacje. Od niedawna udało mi się znaleźć pracę w hotelu w charakterze barmana". Jak już wspomniałam, był to typowy życiorys południowca. Przede wszystkim młodzież zmuszona jest do porzucania rodzinnych stron i wędrówek do miast „za chlebem", a ponieważ jedynym ich bogactwem są młode, silne ręce - nie mają zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o rodzaj pracy w mniej lub więcej uprzemysłowionych miastach. Przecież na naukę nigdy nie było ani czasu, ani możliwości. Z różnych regionów południowych pochodziły również pokojówki, sprzątaczki w moim hotelu. Byłam we Włoszech pół roku, z przerwami na krótki odpoczynek w Polsce, ale nawet tak krótki okres pozwolił mi na zorientowanie się w czysto wewnętrznych sprawach Włoch. Włosi z północy odnoszą się do swoich braci z południa jeśli nie pogardliwie (nie wiem, czy wolno mi użyć tak mocnego 13 określenia na podstawie moich obserwacji), to w każdym razie mało życzliwie, często dość ironicznie. Uważają się za absolutnie lepszych. Konferansjerzy i komicy w programach rozrywkowych, chcąc wzbudzić na widowni śmiech - posługują się na przykład dialektem neapolitańskim. To wystarczy, by zupełnie mierny kawał wywołał ogólną wesołość. Albo inny dowód podziału na północ i południe. Na znany festiwal piosenki w Neapolu nie przyjeżdża żadna z szanujących się gwiazd północy, a kiedy w Mediolanie po festiwalu w Neapolu chciałam włączyć do swojego repertuaru kilka piosenek w dialekcie neapolitańskim - skwitowano moją propozycję wzruszeniem ramion. Wiem, taka „dyskryminacja geograficzna" w mniejszym lub większym stopniu istnieje w każdym państwie. Nie słyszałam jeszcze o absolutnym braterstwie i jedności w obrębie jednego państwa w normalnych warunkach pokojowych. Natomiast znany jest fakt, że w obliczu niebezpieczeństwa z zewnątrz - nieważne stają się drobne waśnie i różnice regionalne. Nie zamierzam wygłaszać krytyki panujących stosunków we Włoszech ani tym bardziej ostro potępiać. Po prostu nie mam do tego prawa ani podstaw. Nie znam na tyle historii Włoch, by znaleźć w dziejach minionych przyczyny usprawiedliwiające obecną sytuację, ale jedno mogę stwierdzić bez wahania, a nawet przysiąc, gdyby ktoś tego wymagał — moja sympatia jest po stronie braci barmana Giuseppe. Nawet nie dlatego, że zawsze taką reakcję wywołują u nas wszyscy skrzywdzeni niesłusznie, niesprawiedliwie. Po prostu ci ludzie podobają mi się. Oni są naprawdę życzliwi innym. Obojętne czy z północy, czy z południa. Nie poraziła ich jeszcze najstraszniejsza choroba naszych czasów - znieczulica, obojętność na losy człowieka żyjącego czy umierającego obok. Wszystkich cechuje ogromne, głębokie i szczere umiłowanie ojczystego skrawka ziemi. Kto raz usłyszał południowca śpiewającego o swojej ojczystej wsi w czasie pracy tu w mieście - pędzącego na obładowanym rowerze, zamiatającego ulicę czy myjącego okna - ten mi uwierzy. Włochów na ogół cechują bardzo silne więzy rodzinne. Zwłaszcza miłość synów do matek stała się już przysłowiowa. Ale często ta miłość do matek jest wystawiona trochę na pokaz, w celach autoreklamy - „popatrzcie, jaki ze mnie dobry syn". Zresztą każdy Włoch ma w sobie żyłkę aktorską i próżno by z tym walczyć, ale barman Giuseppe nie miał chyba przed kim grać, gdy wysyłał matce swoje marne grosze. To samo dotyczy spraw związanych z religią. Wierzą gorliwie i głęboko. Taki był właśnie Giuseppe. Kiedy po raz drugi przyjechałam do Mediolanu, przywiozłam mu z Polski drewnianą cepeliowską szopkę. Zbliżało się Boże Narodzenie i taka pamiątka wydawała mi się odpowiednia. Ucieszył się. Postawił szopkę na półce swego barku i długo podziwiał ręczną pracę góralskiego artysty. Stała tam aż do mego wyjazdu. Może tam jeszcze stoi... 14 Ponieważ przemierzałam ulice Mediolanu tylko samochodem i to w największym pośpiechu, niewiele miałam do opowiedzenia znajomym w Polsce o samym mieście i jego zabytkach. Jedynie dolne fragmenty przepięknej, koronkowej katedry widywałam często i to z różnych stron. Piszę „dolne fragmenty", bo z samochodu widzi się tylko tyle, ale nawet te fragmenty wprawiały mnie w szczery zachwyt za każdym razem. Już w samolocie cieszyłam się na samą myśl o możliwości pójścia do słynnej „La Scali'. Niestety, mój plan zajęć tego nie przewidywał. Wprawdzie kilka dni później Ranucio zawiózł mnie pod gmach opery (nawiasem mówiąc, trochę się rozczarowałam jego brzydotą z zewnątrz), ale tylko po to, by zrobić serię zdjęć w towarzystwie bardzo przystojnych karabinierów. Nie wiem, czym się kierują Włosi w wyborze mundurów. Może miłością do teatru, bo ci piękni panowie w swoich pelerynach, pióropuszach i złotych hełmach wyglądająjak statyści, którzy z próby w teatrze wyskoczyli na szklaneczkę wina do pobliskiego baru. Byłam jednak w „La Scali" na Trubadurze, ale później, w czasie kolejnego pobytu w Mediolanie, z inicjatywy i za pieniądze przyjaciół. Muszę choć w kilku słowach wspomnieć o reakcji publiczności na popisowe arie ulubieńców. Było dużo obcokrajowców, gdyż sezon teatralny właśnie się zaczynał. Chwila odpoczynku w foyer nasunęła mi myśl o wieży Babel, tak wielojęzyczny był szmer, który dobiegał do moich uszu. Ale tak było tylko w hallu. Na sali zdecydowaną przewagę mieli Włosi i tylko ich było słychać. Każda aria wykonana przez ulubieńca publiczności wywoływała nie tylko burze oklasków w najbardziej nieodpowiednich momentach (np. czasem zupełnie zagłuszając solistę), ale przede wszystkim z emfazą wykrzykiwane pochwały, poparte brawurową gestykulacją. Na przykład: „Cudowna jesteś, jesteś najlepszy! Niech się przy tobie wszyscy schowają! Mój zwycięzco! Kocham cię, ko-o-o-cham! Umieram z uwielbienia!". Na ostatnim piętrze natomiast pracowała zawzięcie grupka mężczyzn - najwidoczniej klakierów. Ich zachowanie wyraźnie na to wskazywało, choć moim zdaniem wysiłek ten był zupełnie niepotrzebny. Całe przedstawienie stało bowiem na bardzo wysokim, wyrównanym poziomie. Przez następne dni czekała mnie ciężka praca modelki. Ranucio przyjeżdżał po mnie do hotelu najczęściej z ogromnym opóźnieniem i odwoził do domu mody. Tam rozpoczynała się wielogodzinna, ciężka praca. Może ktoś nie wtajemniczony uśmiechnie się z pobłażaniem w tym miejscu, ale modelki zawodowe zrozumieją mnie na pewno i w razie potrzeby potwierdząprawdziwość moich słów. Do czysto fizycznego zmęczenia dochodziło zdenerwowanie, którego nie mogłam przecież okazać. Zawsze i wszędzie z powodu tych nieszczęsnych dziesięciu centymetrów, którymi mnie Stwórca nad stan obdarzył. W każdym więc nowym miejscu przyjmowałam z uśmiechem wszystkie „wydziwiania" na ten temat i mierzenie się ze mną. Co niżsi Włosi podskakiwali, ażeby 15 pociągnąć mnie za warkocz. A ponieważ tak strasznie dużo było tych niskich - a podobno nawet święci mają ograniczoną cierpliwość - potrzebowałam wielu godzin w nocy, ażeby się jako tako uspokoić i pozbierać do następnej batalii. Do tego dochodziły czasem uwagi fotografów. „Proszę pani - przekonywał mnie kiedyś jeden z nich - pani nie jest osobą miłościwie panującą, jest pani dziewczyną, która za wszelką cenę chce się podobać". Za wszelką cenę?! - Wcale tego nie chciałam, pomyślałam w odpowiedzi na ten słuszny skądinąd zarzut. Rzeczywiście nie ma w moich żyłach ani jednej kropli błękitnej krwi... a do duszy mojej, już dość mocno zbolałej napływało coraz wyraźniejsze zwątpienie i zniechęcenie. Człowiek nie powinien robić w życiu nic wbrew sobie, wbrew swoim przekonaniom, wbrew własnemu charakterowi. Nic, co by się później miało wspominać z niechęcią. Lubię się śmiać, ale tylko wtedy, gdy jest mi wesoło. Nawet bez powodu! Uwielbiam taniec i zabawę, ale nie mogłam przybrać na określony z góry czas maski kobiety zupełnie mi obcej pod każdym względem, tylko na pokaz, na sprzedaż, dla reklamy. Zrozumieli to niebawem i moi fotografowie i nawet stwierdzili, że mi do twarzy z nutką „słowiańskiej melancholii". A więc uśmiech, od którego bolały mięśnie twarzy (i co gorsze robiły się zmarszczki!!), miałam z głowy! Niestety, zostały takie cechy moich miłych gospodarzy, jak nieokiełznana rubaszność, która na mój widok kazała im wdrapywać się ze zwinnością linoskoczków na krzesło, przyjazne klepanie po plecach, czy też - czego już zupełnie nie znosiłam - lekkie szczypanie w policzek. Na ten ostatni gest pozwalali sobie tylko ojcowie rodzin w obecności małżonek, a więc wszelka reakcja bardziej ostra niż uchylenie się, była właściwie nie na miejscu, gdyż miał to być gest pełen ojcowskiej sympatii. Najwyższy czas, by przedstawić państwu bliżej moją straż osobistą, dziennego anioła stróża - dziennikarza Ranucia. Ranucio miał około 25 lat, był na szczęście dość wysoki i niezwykle pogodny. Ta jego pogoda ducha i niefrasobliwość przyprawiały mnie nieraz o łzy (ale tylko wtedy, gdy byłam sama w hotelu) i czarną rozpacz. I pewnie z zemsty za to nabierałam co dnia mocniejszego przekonania, że Ranucio jest takim dziennikarzem, jak ja Pigmejem. Pierwszym kubłem zimnej wody na moją biedną głowę był mój własny życiorys skomponowany przez Ranucia. Czytając go, ze zdziwieniem nad własnym pochodzeniem i losem mojej rodziny - zaniemówiłam. Zaskoczona zapomniałam zupełnie, że Ranucio mówi tylko po włosku. „Czyś ty zwariował, Ranucio?! Dla kogo te bzdury?!". Ale Ranucio widocznie zrozumiał, bo zaczął mi tłumaczyć, że prawda jeszcze nikogo nie zaszokowała, a przecież o to właśnie chodzi, że ludzie chcą wiadomości niezwykłych, a że nieprawdziwe - to nic, bo i tak tego nikt po przeczytaniu nie pamięta. „Wszyscy tak robią" - 16 r i na pociesze nie dodał:, jeszcze gorsze rzeczy wymyśla ją". I do dnia dzisiejsz ego nie wiem, dlaczeg o na przykład moja mama została Ormian ką?... Myślę, że Ranucio czytał kiedyś życiorys Aznavo ura... Z resztą dowody jego bujnej fantazji zostały całkowi cie zaaprob owane przez Pietra, który powtórz ył mi swoje racje, bliźniacz o podobne do wywodó w Ranucia . Dołączo ny został dodatko wy wyrzut: „Ja tu robię wszystk o, żeby cię wprowa dzić na rynek, a ty jesteś niezado wolona" . Cóż mogłam robić - pojecha ć do domu? Zerwać umowę ? Nawet na dojazd do lotniska nie starczyło by, nie mówiąc o bilecie powrotn ym... a za zerwaną umowę mogłaby m płacić do końca życia. Została m. Wkrótce miało spaść na mnie większe zmartwi enie, które całkowi cie przesłon iło sprawę życiorys u. M ój pierwsz y pobyt miał się ku końcowi . Spotkan ia na Terazza Martini, serwis zdjęć z domów mody - dawały rezultat y. W prasie pisano dość dużo o mnie prawie codzien nie. I teraz, kiedy się już ludzie o mnie dowied zieli z wywiad ów, poogląd ali ze wszystk ich stron, we wszystk ich możliw ych (do naciągni ęcia) kreacjac h - można było pozwoli ć mi zaśpiew ać. Bo od pewneg o czasu przejaw iała się wątpliw ość: „no dobra, dobra, ale czy ona w ogóle śpiewa? ". O kazało się, że był to świado my plan Pietra, z którego był bardzo dumny. Oczywi ście główny m wykona wcą tego planu był Ranucio . Gdyby nie on... Te i inne cechy Ranucia stopnio wo przekon ywały mnie, że ma on jednak w sobie coś z rasoweg o dzienni karza. P amięta m, jak pewneg o razu potrzeb ny był komplet nowych zdjęć z lotniska. Żeby się dostać na teren lotniska, trzeba było być jednak Ranucie m. Tylko on mógł dokona ć tej sztuki bez zezwole nia na fotograf owanie. W rezultac ie zrobion o mi zdjęcia, jak stoję obok samolot u, na skrzydl e, pod skrzydłe m, w kabinie, za kabiną, przy sterze itd. Zabrakł o tylko zdjęcia w czasie lotu. Inną właściw ością charakte ru, która mnie szczerze zadziwił a, był jego stosune k do kobiet. Ranucio był przekon any, że każda kobieta, której on, Ranucio , nawinie się na oczy - natych miast omdlew a z miłości. Do Ranucia , rzecz jasna. B ył u nas wyświet lany film produkc ji włoskiej z Domeni co Modugn o w roli kierowc y. „Jak ona na mnie popatrz yła!" - woła rozaniel ony Modugn o do swego kolegi w szoferce . Chodził o mu o dziewcz ynę, która spojrzał a na niego przecho dząc przez jezdnię. Myślała m, że to był tylko humory styczny akcent w tym filmie, nie mający z rzeczyw istością wiele wspólne go. Dlatego też początk owo przyjmo wałam ze śmieche m takie okrzyki Ranucia : „Widzia łaś? Widział aś, jak ona na mnie spojrzał a... dobrze, że jestem w samoch odzie, bo już by mnie nie zostawił a w spokoju ...". Ależ ten Ranucio ma poczuci e humoru - myślała m z podziwe m, tym bardziej, że jego podobie ństwo do Rudolfa Valentin o, które mogłob y ewentua lnie wywoła ć u kobiety huragan uczucia - było raczej znikome . Niemnie j jednak obecnoś ć Ranucia dodawał a kolorów memu pobytow i 17 we Włoszech. Obiektywnie przyznać muszę, że dokładał on ze swej strony wszelkich starań, by zadowolić swego pracodawcę. Dwoił się i troił, jak się to popularnie określa. A że akurat większość cech charakteru pozostawała w rażącej sprzeczności z moimi — to już nie jego wina. Wspominam go z sympatią. Nadszedł wreszcie dzień, gdy dane mi było po raz pierwszy wystąpić przed mikrofonem, przed publicznością w przepięknej sali Circolo delia Stampa w Mediolanie (Dom Prasy). Ponieważ sprawa koncertu wynikła dość nieoczekiwanie, nie było czasu na przygotowanie się do tak ważnego i odpowiedzialnego dla mnie występu. Koncert poprzedziła jedna jedyna próba muzyczna z pianistą rano tego samego dnia, a wieczorem miała się odbyć próba z zespołem muzycznym, już na miejscu występu. Ubłagałam Ranucia, żeby choć raz nie dał na siebie czekać i przywiózł mnie dostatecznie wcześnie do pałacyku. Nawet przywiózł. Była to rzeczywiście prześliczna sala. Jestem z reguły raczej mało przytomna przed koncertem, a co dopiero w takich warunkach niepewności i zdenerwowania. Jak przez mgłę dostrzegałam ogromne, złocone ramy luster, sięgających od podłogi aż po sufit, migotanie świateł, żyrandole, kandelabry... Od czasu do czasu dochodziły do moich uszu z nabożną czcią wygłaszane wiadomości dotyczące prześwietnej historii tej sali. A więc przede mną (!) występował, a raczej przemawiał tu generał de Gaulle, a przed nim był jeszcze (też Francuz) Bonaparte. Ale on się ograniczył do sypiania w tej sali. Nie przemawiał. Przyznam się, że doniosłość tych historycznych faktów jakoś mnie nie oszałamiała (a miała!). Owszem, wyobraźnia moja próbowała pracować w tym kierunku, ale skończyło się na wizji przepysznego łoża z baldachimem, pod którym chrapał mały Wielki Korsykanin. Niestety, wszelkie próby igrania z wyobraźnią były hamowane bezlitosną rzeczywistością. Myślałam tylko o jednym (tłumiąc płacz, który był tuż, tuż...), a mianowicie o tym, że przecież najważniejszej rzeczy już chyba nie zdąży się zrobić - próby muzycznej!! Jakże błahe wydawały mi się teraz poprzednie zmartwienia. Zostały przygotowane i wypróbowane światła, dźwięk, kamery telewizyjne, filmowe (część miała być sfilmowana), mikrofony radiowe, moje oblicze w zbliżeniu i innych planach - tylko na próbę muzyczną wciąż nie było czasu! A piosenki były trudne, o zmiennych rytmach, nieznane przecież włoskim muzykom. Ja też śpiewałam z nimi pierwszy raz w życiu, więc o zgraniu i ewentualnym improwizowaniu nie mogło być mowy. W końcu maestro przegrał po zwrotce każdej z dziesięciu piosenek. Publiczność już wchodziła na salę... Po koncercie, kiedy wszystko wyszło nadspodziewanie dobrze, dowiedziałam się od Pietra, że zbyt tragicznie podchodzę do tych spraw, że 18 ej strony jak się to prażącej ią. tvystąpić ilo delia lie było Ha mnie stą rano rcznym, jywiózł Jyła to a przed iwania. ychod czcią przede :dnim > w tej aktów owała toźa z zelkie )ścią. wicie robić nery noje było cięż lek. ze, że r to jest muzyka rozrywk owa, lekka i tak też trzeba ją traktowa ć. Niech mu wybaczy którykol wiek ze świętych włoskic h -ja nie mogę! N ie wiedział am jeszcze wtedy, że może mnie spotkać stokroć gorsza historia. W czasie mojej następn ej bytnośc i we Włosze ch pojecha łam z Piętrem samoch odem do Cannes na międzyn arodowe targi płytowe MIDEM . N asz przyjaz d do Cannes opóźnił się poważni e z powodu kłopotó w wizowy ch na granicy włosko- francus kiej. Droga górska tworzył a takie zawijas y, że w pewny m miejscu przecin ała dwukrot nie teren włoski na kilkukilo metrowe j zaledwie przestrze ni, aja miałam zezwole nie najednor azowe przekroc zenie granicy włosko- francusk iej. Ostatecz nie, po nie kończąc ych się dyskusj ach i spisyw aniu protoko łu, stróże porząd ku zgodzil i się na wykorzy stanie mojej wizy powrotn ej do Mediola nu - przy wjeździe do Francji. Podróż powrotn ą odbyliś my dla pewnośc i samolot em, gdzie nikt nas nie znał. Ostatecz nie wróciła m jakimś cudem, znanym tylko Piętrowi, do Mediola nu bez wizy wjazdo wej. Przybyli śmy zatem do Cannes bardzo późno. O czywiśc ie, nie zdążyła m na żadną próbę z orkiestr ą. Dobrze, że udało mi się w ogóle wystąpi ć, a i to tylko dzięki mojej umiejęt ności błyskaw icznego przebier ania się i czesani a. Nie wiem do tej pory, skąd wzięła m siły do tego przebier ania, nie mówiąc już o śpiewan iu. S iedmio godzin na podróż samoch odem serpent ynami po górski m terenie, zimą- przypra wiła mnie o taką chorobę morską, że Piętro zmuszo ny był przysta wać dość często. Drobno stką wydawa ła mi się wtedy prawdzi wa choroba morska na „Batory m". Myślała m, że już nigdy nie wysiąd ę z samoch odu o własnyc h siłach. A jednak wysiadł am, przebrał am się i stanęła m przed mikrofo nem, prosto z samoch odu, bez żadnej próby muzycz nej, nie znając zupełni e nowej aranżacj i Wróć do Sorrent o, specjaln ie na ten koncert napisan ej. Znałam jedynie dyrygen ta, na którego pomoc w trakcie śpiewan ia liczyłam . C óż, kiedy po powital nych oklaska ch znikł on niebaw em razem z orkiestr ą za przepię kną kurtyną, oddziel ającą go od solisty. Scenogr af, który na ten genialn y pomysł wpadł, nie doczeka ł się ode mnie dobrego słowa. W duchu oczywiś cie! O dśpiew ałam zatem „mój numer" na wyczuc ie, starają c się jednocze śnie z najwięks zym wysiłkie m woli o utrzyma nie równow agi na dziwnie miękkic h nogach, i uśmiech , który jak mi wiadom o, był transmit owany przez wszelkie możliwe stacje telewizy jne. I znów wyszło na to, że Piętro miał rację, ale za jaką cenę... o tym wiedzia łam tylko ja. N ie tylko nikt niczego nie zauważ ył, ale przeciw nie - podobał się mój sposób śpiewan ia, a nawet... doszuka no się podobie ństwa do znanej aktorki filmow ej, tzw. seksbo mby. Po zastano wieniu się doszła m do wniosk u, że zawdzi ęczam ten komple ment (bo to miał być niewąt pliwie bardzo miły 19 komplement) długim, jasnym włosom i wzrostowi. Bo... głównego atrybutu, pasującego tę aktorkę na seksbombę, byłam niestety pozbawiona. Wprawdzie nie mogę narzekać - mam dobrze funkcjonującą diafragmę, a w związku z tym mam czym oddychać i... śpiewać, ale -przeciwna jestem wszelkiej przesadzie! Ale wrócę jeszcze do sali „de Gaulle'a i Bonapartego". W pierwszej części wystąpił zespół murzyński „The Folk - Studio Singers" ze swymi oryginalnymi bluesami. Niezwykle uzdolnieni chłopcy, nie tylko cudownie śpiewający, ale i grający na wielu instrumentach i tańczący równocześnie. Jeśli chodzi o taniec, sposób poruszania się, to wiele razy miałam okazję, by się przekonać o tym, że biali nie sąw stanie dorównać swym czarnym braciom. Tej płynności, harmonii i gracji ruchów, genialnego wyczucia rytmu, nie można się nauczyć. A nawet wyuczone - to już nie będzie to samo. Z tym trzeba się urodzić, mieć we krwi. Zaprzyjaźniłam się z nimi. Przysłali mi pozdrowienia ze swoich wędrówek po Włoszech, gratulacje do San Remo. Nie zapomnieli o mnie również wtedy, gdy leżałam w gipsie. Przyjechali pewnego dnia z Rzymu do Bolonii - po to tylko, by przynieść kwiaty i życzyć zdrowia połamanej koleżance. Teraz, kiedy to piszę, trwa właśnie Olimpiada w Meksyku. Muszę dodać, że z satysfakcją śledzę sportowe zmagania i widzę, że nie tylko w tańcu, ale i w wielu dziedzinach sportu hebanowe dziewczyny i chłopcy są niedoścignieni. Koncert prowadził najsympatyczniejszy konferansjer, jakiego spotkałam we Włoszech. Pan Enzo Tortora. Mówił ciepło, bez przesady, bez zacięcia na królewskiego wesołka - jak to miało miejsce u większości konferansjerów. Po występie, stojąc jeszcze na estradzie przed mikrofonem - odpowiadać miałam na „wolne pytania" publiczności. Na szczęście, w obliczu możliwości uzyskania tak ważnej informacji, jak „ile pani mierzy" i to „z pierwszej ręki" - zbladły wszelkie inne sprawy dotyczące sytuacji międzynarodowej, a nawet... piosenki. Ponieważ moje zeznania, że „184 centymetry, bez obcasów" jakoś nie zadowoliły słuchaczy, znalazłam szybko sposób na usatysfakcjonowanie ich, w myśl hasła „nasz klient - nasz pan". Powiedziałam, że najlepiej będzie, jeśli któryś z panów znanych szanownemu audytorium pofatyguje się do mnie na scenę i stanie obok. Był to na moje szczęście jakiś dryblas — aktor, przy którym stanąwszy bez pantofli, sama sobie wydałam się „średniego wzrostu"! Nie był to bynajmniej mój debiut, jeśli chodzi o tak bohaterski czyn samounicestwienia. Po zakończeniu międzynarodowego festiwalu w Ostendzie w roku 1965 odbyło się wręczenie nagród w pięknej sali Kursalu. Wszyscy uczestnicy festiwalu zostali poproszeni na scenę. Chwilę staliśmy wśród braw, świateł i błysków fleszy. Potem wszedł na scenę burmistrz miasta i odczytał miłe i serdeczne przemówienie, wręczając paniom trzy pierwsze nagrody w postaci metalowych łodzi z żaglami na marmurowej podstawie. Pierwszą nagrodę - 20 złoty żagiel - zdobyła wtedy Moniąue Leyrac, srebrny - Greczynka Niki Kamba, też dobrze nam znana z Sopotu, brązowy żagiel otrzymałamja. W przemówieniach okolicznościowych do moich szanownych koleżanek pan burmistrz sięgnął do opisu surowej i pięknej Kanady, potem do pięknych tradycji Grecji, do Orfeusza... Podziwiałam jego poetyckie wynurzenia. Ale przy wręczaniu brązowego żagla osaczyło go nagle dręczące poczucie niższości. Po cierpliwym wysłuchaniu jego skarg odparłam ze zrozumieniem: „Cóż mogę zrobić dla pana... chyba tylko to..."-to mówiąc, zdjęłam błyskawicznie złote pantofle o sześciocentymetrowych obcasach i stanęłam obok w pończochach. Efekt był podobny bliźniaczo do reakcji publiczności we Włoszech. Wszyscy wydawali się być nad wyraz ubawieni i w zupełności ukontentowani. (Wszelkie komentarze pozostawiam w obu wypadkach dla siebie). Mogłoby się wreszcie komuś nasunąć pytanie: skoro jej było aż tak źle, po co kontynuowała to wszystko, w imię czego? Miałam swój cel, który „uświęcał" środki. Moja rodzina składa się z mamy i babci. Ojca straciłam w wieku dwóch lat. A więc całe moje życie, wykształcenie, zawdzięczam trosce, miłości i ciężkiej pracy tych dwóch najbliższych mi istot. Los, który przypadł nam w udziale, nie był zbyt łaskawy. Mieściło się w nim to wszystko, co składało się na życie setek tysięcy ludzi w ciągu ostatniej wojny, łącznie z głodem, wygnaniem, śmiercią całej rodziny. Chciałam więc teraz, mając ku temu możliwości, choć w małym stopniu osłabić wspomnienia przeszłości, zatrzeć je treścią lepszego życia. Chciałam kupić mieszkanie. Ten, kto nigdy w życiu nie miał własnego kąta, zrozumie, jakie to ma znaczenie dla człowieka. Można ciężko pracować przez cały dzień wśród ludzi, ale po pracy trzeba mieć tę zbawienną możliwość odizolowania się w czterech ścianach własnego pokoju, urządzonego według własnych upodobań. Z wiekiem ta potrzeba staje się coraz wyraźniejsza, mocniejsza. A moja babcia ma już 84 lata i jeszcze nigdy nie mieszkała w warunkach godnych człowieka XX wieku. Myliłby się ktoś myśląc, że mam na myśli ogrody, baseny, tarasy w wielopokoj owych willach, choć nie miałabym nic przeciwko takim luksusom. Uważam nawet, że każdy człowiek na ziemi powinien mieć na własność chociaż jedno drzewo. Ja myślałam o zwykłym trzypokojowym mieszkaniu z ciepłą bieżącą wodą i urządzeniami sanitarnymi. I to moje gorące pragnienie osiągnięcia celu pozwalało mi nie zauważać „drobnych przeciwności". Musiałam się spieszyć, jak najprędzej zarobić te pieniądze. Człowiek, który ma za sobą 84 lata ciężkiego życia, przekroczył już bowiem dawno połowę swej ziemskiej wędrówki. Bardzo kocham babcię, która mnie właściwie wychowała i pozwoliła odziedziczyć po sobie 21 usposobienie. Moja matka musiała całe swe życie poświęcić pracy, nie zawsze zgodnej z jej wykształceniem. Czytelnikowi na pewno nasunie się pytanie: „Dlaczego więc do tej pory nie kupiła tego mieszkania, choć śpiewa już od sześciu lat?". Spróbuję wyjaśnić. Niestety, będę musiała obalić mit o kosmicznie dużych i łatwych zarobkach piosenkarzy (przepraszam, wiem, że obalanie mitów rozczarowuje). Piosenkarz otrzymuje u nas za nagranie płyty długogrającej jednorazowe wynagrodzenie, które wynosi średnio 1 000 zł. Ile takich płyt ma na swoim koncie większość piosenkarzy - łatwo sprawdzić. Górna granica stawki za koncert (ustalonej przez Ministerstwo Kultury i Sztuki) wynosi 500 zł. Za archiwalne nagranie w radio otrzymuje się również jednorazowe wynagrodzenie w wysokości 500 zł. Za występ w telewizji otrzymywałam od 400 do 1 000 zł, w zależności od ilości śpiewanych piosenek. Wydaje mi się, że już w świetle tych kilku liczb stanie się oczywiste, że zarobki piosenkarza traktującego swoją pracę uczciwie i z pełnym poczuciem odpowiedzialności, któremu obca jest chałtura i zasada - wszystko dobre, za co płacą, nie odbiegają od dochodów średnio sytuowanego Polaka, przy czym wszelka planowana i racjonalna gospodarka jest wykluczona, gdyż nigdy się nie wie, jaką sumą w danym miesiącu będzie można dysponować. A przecież z zawodem artysty - tułacza łączą się dodatkowe niebagatelne wydatki (już chociażby życie hotelowe, toalety, nieodzowne dla reklamy serwisy zdjęć, bardzo często na własny koszt zamawiane aranżacje piosenek i wiele, wiele innych). Wszystko, co napisałam, nie jest łzawym biadoleniem „nad ciężkim losem biednego piosenkarza". Przecież nikt nas do wyboru tego zawodu nie zmuszał i większość z nas za żadne skarby świata nie chciałaby go zmienić (nawet jeśli mają w zanadrzu inny, „szacowniejszy"). Chociaż nie jesteśmy krezusami, ale robimy to, co sprawia nam radość - możemy śpiewać i co najważniejsze, wiemy, że u nas sam śpiew jest celem, a nie środkiem do celu. Wspominam o tym tylko dlatego, ażeby wyjaśnić, jak to się stało, że zdecydowałam się na podpisanie trzyletniego kontraktu, chociaż każde dłuższe rozstanie z krajem przeżywam zawsze jak kataklizm. Karierąpiosenkarza na zachodzie rządzą prawa biznesu. Przy pomyślnej koniunkturze i odrobinie szczęścia nawet jedna nagrana na płyty piosenka szlagierowa może przynieść stosunkowo duży zarobek, gdyż płyty rozchodzą się wtedy w ogromnych nakładach, a wykonawca, podobnie jak kompozytor i autor tekstu, otrzymuje ustalony procent od ilości sprzedanych płyt. Na to liczyłam. Oczywiście osławione (zresztą zgodnie z prawdą) oszałamiające zarobki piosenkarzy zagranicznych są udziałem tylko nielicznych wybrańców losu, którzy stali się bardzo popularni. Na przykład Tom Jones, będący obecnie u szczytu sławy, otrzymuje -jak doniosła nasza prasa -10 000 dolarów za jeden występ. To bardzo dużo, nawet jeśli odliczymy podatki, gaże dla całej armii 22 r ¦ muzykó w, aranżeró w, kompoz ytorów itd. Tłuste latajedn ak na ogól nie trwają długo. Przycho dzą „nowe twarze" na miejsce starych, znanych , choćby najlepsz ych -jak w kalejdos kopie. Trzeba się spieszyć , zarobić już teraz, dziś -na chude lata, które przyjdą wtedy, kiedy osłabnie zaintere sowanie odbiorc y. Robi się więc wszystk o, żeby utrzyma ć się jak najdłuże j w jasnym świetle reflektor ów. Trzeba podtrzy mać ciekawo ść, zainteres owanie widza- słuchacz a wszelki mi sposoba mi, za wszelką cenę. W reklami e wszystk ie chwyty są dozwolo ne. Niestety , nie wszystki m starcza sił na taką walkę. Są tacy, którzy sami odchodz ą ze sceny. Tak, jak Luigi Tenco. W czasie moich „wielki ch" dotychc zasowy ch tournee zagrani cznych -jak wyjazd do Anglii z orkiestr ą Stefana Rachoni a, czy z grupą Pagartu do USA i Kanady - otrzymy wałam za swoje występy jedynie diety. Wystarc zały one na wyżywi enie, a czasem (bardzo rzadko, bo bilety są drogie) na pójście do teatru czy musical u. F estiwale odbywa ły się w ogóle za darmo. Sam splendo r uczestni ctwa był wystarc zającą zapłatą. Dlatego też brałam bardzo chętnie udział w festiwal ach i wyjazd ach grup artystyc znych za granicę. Było to zawsze ogromn e, ciekawe przeżyci e. Poznaw ałam inne kraje, ludzi, obyczaj e. To nic, że sytuacja finanso wa pozosta wiała nieco do życzeni a. Na przykła d uczestni cy biorący udział w między narodo wym festiwal u piosenki w Ostendz ie (Belgia) zostali rozloko wani w małych hotelika ch, gdzie były opłacon e z góry śniadani a i kolacje. Za to obiady podawa no uczestni kom przy wspóln ych stołach, w pięknyc h salach Kursalu . W czasie licznyc h spotkań , cocktail e i wszelki e napoje alkohol owe (i nie tylko) podawa ne były równie ż na koszt organiz atorów festiwa lu. Wydaw ałoby się, że zapewni ono absolutn ie wszystk o. Niemnie j jednak, kiedy nadszed ł dzień występu , „gwiazd a" zmuszo na była wziąć swój bagaż (suknia scenicz na, pantofl e itd.) pod pachę i powędr ować pieszo do miejsca przezna czenia (nie miałam pienięd zy na taksówk ę). F akt ten powinie n był wywoła ć we mnie co najmnie j uczucie „małej katastro fy". Spowod ował jednak wybuch wesołoś ci na widok zgorszo nej, zdziwio nej miny portiera . Tak więc przy odrobin ie poczuci a humoru i minimal nego rozezna nia w hierarch ii spraw ważnyc h i nieważn ych - sytuacje takie mogły być źródłem filozofic znej zadumy nad życiem, a nigdy powode m do zmartwi eń. Zresztą byłam tylko gościem w tym obcym świecie. Wiedzia łam zawsze, że za kilka tygodni , dni, wrócę do domu i do spraw dla mnie najważn iejszych. N ie mogę nie wspomn ieć przy okazji o najprzyj emniejs zym wyjeźdz ie zagranic znym. Był nim wyjazd z trzydzie stoosob ową grupą artystów do USA i Kanady. Właściw ie przyzna m się od razu, chodzi mi nie o pobyt na terenie USA i Kanady, tylko o samą podróż „Batory m". Ilekroć spotyka m się z uczestni kami tego tournee - zawsze wspomi namy z rozrzew nieniem naszą podróż na tym 23 statku. Wspólne posiłki, niebiańskie desery, grę w bingo, a nawet 9° w skali Beauforta. Zajmowałam kajutę wraz z Kasią Bovery. Ja na dole, Kasia na górze. Przez sześć dni szalał sztorm na oceanie. Nasza kajuta mieściła się na górnym pokładzie, a jednak fale z łoskotem uderzały w okna - przepraszam, w iluminatory. Wszystko fruwało po kajucie - kremy, perfumy (ustawione przedtem pięknie przed lustrem), książki, pantofle, krzesła. Wszystko, co nie było przymocowane do podłoża. Nie mogłyśmy, niestety, zaprowadzić porządku. Leżałyśmy grzecznie na plecach w swoich kojach, uważając pilnie, by z nich nie wypaść. Każde, nawet najlżejsze uniesienie głowy, groziło natychmiastowym udaniem się (galopem) do łazienki. O... dużo deserów ominęło nas z Kasią w ciągu tych sześciu dni. Ale nie wszystkim ocean dał się tak dotkliwie we znaki. Podobno nawet wtedy, gdy cały salonik w jadalni świecił pustkami - zjawiali się regularnie i punktualnie: pan Władysław Jakubowski i pan Lucjan Kydryński. I to nie w celach towarzyskich. Odznaczali się niezmiennie doskonałym apetytem. W pięknej sali Circolo delia Stampa w Mediolanie poznałam też pana Enzo Buonassisi. Jest to główny krytyk i recenzent wszelkich wydarzeń kulturalnych Mediolanu, współpracownik „Corierre delia sera". Niezwykle sympatyczny, dobry i życzliwy. Po oficjalnym zapoznaniu, po kilku grzecznościowych uwagach na temat podróży, hotelu, klimatu itp., z niespokojnego zachowania się pana Buonassisiego wywnioskowałam, że główne, zasadnicze pytanie dopiero padnie. I rzeczywiście, po chwili usłyszałam je wypowiedziane cicho, z nadzieją w głosie: „Czy pani lubi gotować?". Mój nieostrożny śmiech i lekkomyślnie wypowiedziane „nie lubię" wywołały wyraz tak głębokiego rozczarowania na twarzy mego rozmówcy, że na następne pytanie wypowiedziane już bez cienia nadziei, pro forma-„czy pani chociaż umie gotować?" - skłamałam szybko i bez zająknienia, przewidując w przeciwnym razie katastrofę. Wykalkulowałam sobie bowiem, że przecież na sprawdzenie moich umiejętności kulinarnych i tak nie będzie ani czasu, ani okazji. A po co martwić niepotrzebnie bliźniego? Może dodam na usprawiedliwienie mego koszmarnego faux pas, że mężczyzna przy rondlu nie wzbudza we mnie żadnych uczuć „wyższych". Nie wiem, czy sam Gregory Peck, rozprawiający z błyskiem uniesienia w oku o wyższości sosu grzybowego nad jakimkolwiek innym - byłby w stanie mnie uwieść (gdyby istniały oczywiście ku temu potencjalne możliwości). We Włoszech spotykałam się z tym dziwnym zjawiskiem dość często. Nawet Ranucio przepadał za gotowaniem... W czasie na przykład deseru, kiedy każdy normalny, szanujący się mężczyzna - zaspokoiwszy uprzednio głód - zabiera się niezwłocznie do naprawiania świata lub w najgorszym wypadku do komentowania rekordów sportowych - co trzeci Włoch (moja własna statystyka) rozpamiętuje smak 24 r zjedzon ych dań, dodając do tego improwi zacje na zadany (czytaj „zjedzon y") temat. W najlepsz ym wypadk u rozgorze je dyskusja na tematy damsko- męskie. Przyzna ć muszę, że -jak się później przekon ałam - pan Buonass isi miał nie tylko wielkie skłonnoś ci ku sprawom podniebi enia, ale wręcz wielki talent. Wydał kilka książek kuchars kich o własnyc h, orygina lnych przepis ach. Jest niezrów nanym znawcą kuchni wszystk ich regionó w Włoch i oczywiś cie wielkim smakosz em. Jest członkie m jury na każdym zjeździe smakosz y. Nie wiem właściwi e, jakiej nazwy użyć w tym wypadk u, ale myślę, że spokojni e mogę podciąg nąć te kulinarn e wydarze nia pod nazwę festiwal u. C zasem określon y rejon Włoch wystawi a swoje potrawy , czasem są to zjazdy mistrzó w patelni z całych Włoch. I wtedy trzeba nie lada zamiłow ania i ... odporno ści żołądka, żeby sprostać wymaga niom stawian ym jurorom. Wprawd zie pan Buonassi si nigdy nie odmawi a swego udziału, niemniej jednak jego sylwetk a nie ma nic wspólne go z wygląde m Falstaffa . P an Buonas sisi jest poza tym ceniony m pisarze m, poetą. Podaro wał mi przed odjazde m swą pracę pod tytułem 50 lat włoskiej piosenki . Jest to bardzo piękna książka wydana w formie albumu, bogato zaopatrz ona w unikalne zdjęcia i nagrani a piosenk arzy. Zaprosi ł mnie którego ś dnia do redakcji „Corrier e delia sera" i pokazał pracę we wszystk ich działach , poznał mnie z pracow nikami - począw szy od portiera , a na general nym dyrekto rze skończ ywszy. Zaprosi ł też do swego domu na obiad własno ręcznie przyrzą dzony. Przedsta wił mnie żonie Lii, córce EMrze, narzecz onemu córki i... najważn iejszem u członko wi rodziny - pieskow i. P iesek był niewiel ki, o brązow ej kręcone j sierści, chyba pudel. (Przepra szam w razie pomyłki , ale absolutn ą pewnoś ć co do rasy mam tylko w przypad ku jamnika ). Piesek - zauważ yłam to z miejsca - posiadał ogromn e przywil eje, a to głównie z powodu niespot ykaneg o talentu muzycz nego. Wystarc zyło powiedz ieć „a teraz zaśpiew aj coś ładnego ", a pudełek siadał natychm iast na tylnych łapkach, zadziera ł pyszcze k, przymy kał oczy i zaczynał przeraźli wie, tęsknie wyć. Tak się w tym „śpiewie " zapomin ał, że trudno mu było przerwa ć. Jedynie jakiś smakoły k był go w stanie uciszyć. Nieobce mu było uczucie profesjo nalnej zazdroś ci, poniewa ż wszelka muzyka z płyt czy radia nastraja ła go nadzwy czaj wrogo do źródła dźwięk u. Nie znosił widocz nie konkur encji we własny m domu. Trzeba go było uprzedn io zamyka ć w oddalon ym pokoju. B ardzo przyje mnie wspom inam też inne zapros zenie państw a Buonas sisi. Tym razem była to restaura cja. Miała to być niespod zianka, więc nie wiedział a*, gdzie się znajdę- a znalazła m się w gospodz ie jakby „żywce m" wziętej ze starych obrazów . Nie za dużo światła, długie drewnia ne stoły z ławkami zamiast krzeseł. Na drewnia nych słupach podpier ających sufit — zawiesz ono brzuchat e, słomian e koszyki z winem, a z sufitu zwisały całe girlandy czosnku i cebuli. Podaw ano różnor odne, pikantn e potraw y o nazwac h nic mi nie 25 mówiących, bo nieznanych zupełnie, ale o smaku wybornym. Potraw zresztą nie ma sensu opisywać - trzeba po prostu samemu spróbować! Ponieważ nie przepadam za słodyczami - bardzo mi przypadła do gustu ta ludowa kuchnia, ostra i pieprzna jak język jej „wyznawców". W oczach p. Buonassisiego bardzo zyskałam tego wieczoru. Smakowało mi, i p. Buonassisi z aprobatą podsuwał coraz to nowe potrawy „przynajmniej do spróbowania". Tak... z wielką serdecznością wspominam pana Buonassisiego, jego gościnność i szczere przejęcie się moim samotnym żeglowaniem po bezmiarze obcych obyczajów i językowych trudności. Człowiek jest w stanie zrozumieć drugiego człowieka bez względu na różnice geograficzne, obyczaje, religię, język... Trzeba tylko chcieć - to wystarczy. Ale oto ku mojej ogromnej radości mój pierwszy pobyt w Mediolanie miał się ku końcowi. Miałam niebawem wrócić do Warszawy, a potem do moich kochanych pań do Wrocławia. Ostatnia noc w hotelu. Zapakowałam się błyskawicznie poprzedniego już wieczora i teraz nie mogłam ani usiedzieć, ani uleżeć na miejscu. Mój pokój hotelowy był bardzo czysty i wygodny, z łazienką o niebieskich kaflach. Ale ulica była dość ponura, tak że okno było najczęściej zasłonięte. Spostrzegłam kiedyś, wyglądając przez okno, że w domu naprzeciw (ulica była wąska) przy pomocy lunety zabawia się jakiś pan. Z pewnością nie chodziło o moje okno, ale sama świadomość, że ktoś może podglądać - nie była przyjemna. Nie był to jednak powód do zasłaniania okien. W domu naprzeciw, kilka dni po moim przyjeździe, zmarła jakaś starsza osoba. Jak się później dowiedziałam, świadczy o tym kolor olbrzymich kotar zawieszonych na bramie od zewnątrz i kolor chodnika wychodzącego aż na ulicę. Tym razem kotary były ciemnofioletowe, a chodnik czarny. Robiło to na mnie tak przykre wrażenie, że zasłaniałam okna, chcąc w ten sposób uchronić się od widoku tych kotar, smutnych jak sama śmierć. Nie wiedziałam, że miało tak być jeszcze cztery razy w tym samym domu naprzeciw. Moje okna były więc zasłonięte aż do końca mego pobytu w Mediolanie. Później też, kiedy już tych kotar nie było, przykre wrażenie skojarzone z tą bramą - zostało. Wkrótce już wszystko - i dobre, i złe - miało przejść do wspomnień. Moją granicą dzielącą wspomnienia od rzeczywistości był port lotniczy, a dokładniej nie port, tylko pokład polskiego samolotu. Tam zaczynała się dla mnie Polska - rzeczywistość, która mnie obchodziła - bez względu na to, czy przynosiła radość, czy zmartwienie. Była rzeczywistością pożądaną w każdym swym przejawie. Jechałam więc po nowy zapas energii, miłości okazywanej mi w listach, a w ogóle jechałam do domu się ogrzać! 26 r Oczywi ście czekały mnie w Polsce i zobowi ązania. Otrzym ałam kiedyś zaprosze nie profesor a Tadeusz a Ochlews kiego do wzięcia udziału w jednym z koncertó w muzyki dawnej. Nie mam wykształ cenia muzyczn ego, a głos mój jest postawio ny z natury i nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Śpiewan ie nie nastręcza mi żadnych trudnośc i, jestem jednako wo dyspono wana o każdej porze dnia i nocy. Nie muszę się nigdy „rozśpie wywać", nie muszę przesadn ie dbać o gardło itd. A le to przecież nie wystarc za, myślała m, do tego, by śpiewać arie Scarlatti ego, te arie, które śpiewac zki śpiewaj ą po wielu latach pracy nad głosem. M oje obawy zmniejs zył profesor Ochlew ski, tłumacz ąc mi, że muzyka Domeni co Scarlatti ego (ta, którą mi propono wał) jest muzyką kameral ną, wykony waną kiedyś w warunka ch bardzo kameral nych, dla nieliczn ego grona słuchac zy, i można ją śpiewać „nie szkolon ym" głosem. Twierdz ił, że może to mieć nawet swój urok, kiedy strona technic zna głosu nie przesło ni naturaln ego brzmien ia i interpre tacji utworu. Prawdo podobni e za czasów królowe j Marysie ńki tak właśnie te arie były wykony wane. N ie byłam zupełnie przekon ana, że wolno mi sięgać po arie Domeni co Scarlatt iego - ale muzyka okazała się tak piękna, zespół „Con moto ma cantabil e" tak miły i koleżeńs ki, a pan profesor tak kochany ... Zaryzyk owałam. P an profeso r był ze mnie zadowo lony - i po koncerc ie w małej sali Filharm onii Warsza wskiej, i po progra mie telewiz yjnym zrealizo wanym w Wilano wie, noszący m tytuł Tetyda na Scyros. A le skończę już rozważ ania na ten temat, bo gotów by mnie jeszcze ktoś posądzi ć o zarozu miałość, a przecież tak nie jest. Po prostu bardzo lubię śpiewać i kiedy udaje mi się zadowol ić kogoś, nie sprawić zawodu - ogromni e się cieszę. Kiedy nikt nie widzi, zdarza mi się nawet podskak iwać z radości. To wszystk o. M ój udział w koncerc ie muzyki dawnej z zespołe m „Con moto ma cantabile " spotkał się z życzliw ym przyjęci em publiczn ości. W kilka tygodni po koncerc ie dotarły do mnie jeszcze jedne gratulac je z bardzo daleka... bo aż z Południ owej Afryki. Okazało się, że pracując y tam polski inżynier przebyw ał w tym czasie na urlopie w kraju, a że jest miłośnik iem muzyki dawnej - przyszed ł na koncert. Moja płyta, która zawędro wała tą drogą aż na czarny kontyne nt, zyskała uznanie. Piosenki z tej płyty (pierwsz a moja płyta Tańcząc e Eurydyk i) zyskały w pięciu rozgłośn iach - w tym w dwóch „czarnyc h" - pierwsze miejsce w konkurs ie na melodię miesiąc a. W jednym ze szpitali dla dzieci wybran o Melodią dla synka. T o miała być radosna wiadom ość, ale muszę powiedz ieć, że więcej w tym było uczucia smutku i zażeno wania. W tym kraju, gdzie nie tylko rozgłośn ie, ale i ścieżki w parku są oddzieln e dla białych i czarnyc h - stać było czarną publiczn ość na to, by we własnej rozgłośn i przyzna ć pierwsz e miejsce białej dziewcz ynie. 27 Otrzymałam później wspaniałą pamiątkę z Południowej Afryki - pierścionek, bransoletkę i korale - komplet z kości słoniowej roboty zuluskiego artysty. Otrzymałam też bukiet kwiatów, które rosną tylko na jednym miejscu naszej ziemi—właśnie w Południowej Afryce. Były to kolorowe protee. Teraz są już wysuszone i straciły barwę, ale zachowały kształt kielicha i liści. Mogą tak trwać wiele lat. Termin ponownego wyjazdu do Włoch nieubłaganie się zbliżał. Tym razem mój pobyt we Włoszech miał się zakończyć udziałem w festiwalu w San Remo. Ten festiwal spędzał mi sen z powiek. Nie tylko z powodu repertuaru i toalet festiwalowych. Ponieważ na repertuar - rozważałam - i tak nie będę miała większego wpływu, postaram się przynajmniej o toaletę. Z pomocą przyszedł mi pan dyrektor Jakubowski. Pan dyrektor lubi przeprowadzać plany nowe, śmiałe, rzekłabym - małe, a w miarę możliwości i większe - rewolucje. Dzięki jego zmysłowi organizacyjnemu i znajomości dusz ludzkich -pierwsza Polka śpiewała w „Olimpii", a teraz miała zaśpiewać w San Remo. Dowiedziawszy się pewnego razu w rozmowie o moich kłopotach, zaprosił do siebie do domu panią Grabowską i pokierował zręcznie rozgorzałą niebawem dyskusją. Dzielnie sekundowała nam małżonka pana dyrektora - pani Nelli. Zresztą pani Grabowskiej nie trzeba było przekonywać. Odniosła się z wielkim zrozumieniem do sprawy, której pomyślne zakończenie nie tylko wyzwoliłoby mnie z kłopotów, ale i przysporzyło reklamy Modzie Polskiej. Jak wiadomo festiwal transmitowany jest do wielu krajów. Pani Grabowską zaprojektowała nawet na poczekaniu kreację dla mnie. Miała to być suknia o kroju podobnym do szlacheckich kontuszy, z brokatu w kolorze brązowo-złotym. Oblamowanie z brązowego futra. Włosy miałam uczesać w warkocz zgodnie ze stylem epoki. Bardzo mi się podobał projekt pani Grabowskiej. Jakież było moje rozczarowanie, gdy następnego dnia w pracowni pani Grabowskiej dowiedziałam się o klęsce. Władze nie zatwierdziły propozycji pani Grabowskiej. Wprawdzie zaproponowano mi uszycie tej samej kreacji, nawet w terminie, ale... suma przekraczała moje możliwości. Przed wyjazdem zakupiłam dla nowych znajomych we Włoszech różne pamiątki cepeliowskie, jedna aranżacja piosenki i jej rozpisanie kosztuje średnio 2 500 zł. Seria zdjęć do celów reklamowych, których Pagart domagał się dość dawno i w końcu blisko dwutygodniowy pobyt w hotelu w Warszawie - oto przyczyny w wielkim skrócie podane, które spowodowały kompletne pustki w mojej sakiewce. Zabrałam więc te suknie, które miałam i pojechałam. I znów rozpoczął się bardzo pracowity okres. Z tym, że do spraw ciuchowych (jak nazywałam pozowanie do zdjęć w domach mody) doszły nareszcie sprawy czysto muzyczne. Miłą niespodzianką była wiadomość, że 28 mogę sobie wybrać piosenkę festiwalową. Wyjaśnię może, w jaki sposób odbywają się eliminacje piosenek festiwalowych. Na wiele miesięcy wcześniej zainteresowani kompozytorzy i autorzy tekstów, mając gotową piosenkę i wykonawcę (niekoniecznie tego samego, który ją ma wykonać na festiwalu), zaczynają polowanie na wolne studio nagrań. Niezmiernie trudno w tym okresie o wolne studio. Po zdobyciu studia (najczęściej na ściśle określony czas), nagrywa się piosenkę na próbną płytę. Oczywiście nie „w całej krasie", tylko z towarzyszeniem kilku muzyków, w celu ogólnego zorientowania się jury o walorach piosenki. W ustalonym terminie, po którym nie sąjuż przyjmowane żadne nowe piosenki -jury sadowi się wygodnie w fotelach, skupia się (przypuszczam, że przy szklaneczce jakiegoś napoju wzmacniającego) i przesłuchuje cierpliwie setkę piosenek co najmniej. Zakwalifikowanych zostaje około trzydziestu. Z tej liczby połowa odpadnie i do finału wejdzie już tylko piętnaście, te, które walczyć będą o pierwsze miejsce - o złoty medal. Liczy się tylko pierwsze miejsce. Każdą piosenkę wykonuje piosenkarz włoski i zagraniczny. Dwukrotne wykonanie tej samej piosenki, w dwóch różnych aranżacjach daje większe możliwości prawidłowej oceny jury. Ponieważ teraz, gdy piszę, trwa olimpiada w Meksyku, a ja twardo oglądam wszystkie transmisje - mimo woli używam terminologii sportowej - jak medal, eliminacje, runda, ring, nokaut - bo to i podobieństwa doszukać się można i sprawiedliwość, która powinna rządzić i tu i tam - nie zawsze ma wstęp na ring i arenę piosenkarską. No, ale nie darmo Temidzie zasłonięte piękne oczy. Pewnie dlatego, by nie martwić bogini. Jak już wspomniałam, prawie codziennie odbywały się spotkania z kompozytorami. Czasem kompozytor nie mógł być obecny, wtedy autor tekstu zastępował go dzielnie. Twórcy przegrywali mi swoje piosenki i sami też zazwyczaj śpiewali, interpretując wyraziście wykonywany utwór całym ciałem (z wyjątkiem rąk, które musiały trzymać się klawiatury). Przyzwyczaiłam się już zresztą do tego, że nie ma niemuzykalnych Włochów. Gdyby zaszła potrzeba, każdy mógłby przystąpić do śpiewania zawodowego. Spostrzegłam też dość prędko, że te spotkania, na które tak się cieszyłam, miały stać się dla mnie wkrótce utrapieniem. Nie było mowy o spokojnym przesłuchaniu piosenki i obiektywnej ocenie w obecności zachwalającego, rozentuzjazmowanego, spoconego z podniecenia- autora. W każdym razie mnie nie stać było na stwierdzenie - „Nie, proszę pana, nie podoba mi się". Jedynym argumentem, do którego próbowałam się uciec, były słowa następujące: „Proszę pana, czy sądzi pan, że ta piosenka mi nie leży, że nie zaśpiewam jej tak, jak pan sobie życzył". Ale to też dawało wręcz odwrotny rezultat. W końcu z ciężkim sercem, z uczuciem popełnianej zbrodni, prosiłam o czas na „przemyślenie". W czasie tych spotkań poznałam wielu kompozytorów i autorów tekstów. 29 Są to nazwiska doskonale znane i w Polsce. Przede wszystkim - Domenico Modugno, Fred Bongusto, Pino Donaggio, V. Pallavicini, Sergio Endrigo, Giovanni D'Anzi - nestor włoskiej muzyki rozrywkowej, kompozytor i wykonawca w jednej osobie. Wybrałam w końcu dwie piosenki. Jedną- z muzyką dającą duże możliwości wokalne, o przyjemnym tekście, miłosnym oczywiście, ale z nutką pogodnej, filozoficznej zadumy. Druga piosenka, na którą bardzo liczyłam i która bardzo mi się podobała - była właśnie kompozycją maestro D'Anzi. Była to muzyczna i tekstowa zarazem improwizacja na temat jednej z głównych melodii z Opery za trzy grosze. Piosenka bardzo interesująca, ambitna, nieszablonowa, ale na tyle łatwa, by móc ją zapamiętać. Niepodobna do setek innych piosenek, rozprawiających lepiej czy gorzej, ale przecież zawsze na ten sam temat związany z amore grandę i wszelkimi perypetiami z nim związanymi. Piosenkę tę - tak jak wiele innych - nagrałam na próbny krążek (płytkę) w obecności kompozytora i jego licznych przyjaciół. Było to malutkie studio, które udało się zdobyć Cariaggiemu - mimo to w małej mikserce zmieściło się sporo osób. Przyszedł Buonassisi z małżonką, D'Anzi, Cariaggi z jakąś panią. A muzycy, którzy uprzednio nagrali podkład muzyczny, też zostali w studio z ciekawości. Po nagraniu nie szczędzono mi objawów zadowolenia, a maestro D'Anzi pocałował mnie nawet w grzywkę. Po czym zamówiono wino i gorące mleko, by oblać przyszły sukces. Mleko było dla mnie. Po tym wszystkim wiadomość o niezakwalifikowaniu piosenki maestro D'Anzi, samego D'Anzi (!) do festiwalu - była dla mnie czymś gorszym niż przysłowiowy grom z jasnego nieba. Niemniej jednak była to smutna prawda. Z przyczyn, które pewnie na zawsze pozostaną dla mnie tajemnicą- ta piękna piosenka została odrzucona. Zostałam więc, jak to się mówi - na lodzie tuż przed festiwalem. Piętro rozpoczął gorączkowe poszukiwanie piosenki, ale co ciekawsze były już czyjąś „własnością". Wtedy okazało się, że wolna jest jeszcze piosenka Freda Bongusto. W ten sposób otrzymałam jego piosenkę tuż przed rozpoczęciem festiwalu w San Remo. Tekst piosenki D'Anziego miałam już opanowany „na blachę" - tej musiałam się dopiero nauczyć. A czasu było mało. Bardzo mało. Powtarzałam więc słowa piosenki niemal całymi dniami, żeby mi się choć trochę „uleżały" - bo każdy tekst musi się utrwalić w pamięci tak, by w chwili zdenerwowania spowodowanego wejściem na scenę nie zapomnieć, języka w gębie". Od samego początku gnębił mnie także problem sukni festiwalowej. Pogodziłam się jeszcze w domu z tym, że wystąpię w swojej, która wcale nie była zła i której tu jeszcze nikt nie widział, ale - tradycyjnie już - Piętro się na to 30 nie zgodził i zaprowadził mnie do pewnego domu mody, gdzie miano mi uszyć dwie suknie wieczorowe. Jak już wspomniałam - wszelki upór czy próba pertraktacji z mojej strony były bezcelowe. Piętro widocznie wychodził z założenia, że to po prostu niemożliwe, żebym posiadała modną suknię „madę in Poland". Nie sprawdzając zatem zawartości mojej szafy, działał na własną rękę. Rozpoczęły się więc wielogodzinne przymiarki w salonie pani S., które byłyby zupełnie znośne, gdyby nie to, że p. S. aranżowała spotkania z fotografami w celach reklamowych. I zaczynała się dla mnie „stara pieśń". Z każdą przymiarką mój sceptycyzm pogłębiał się, aż przeobraził się w końcu w zwyczajną rozpacz. Zaproponowano mi dwie sukienki - krótką i długą. Krótka, w kolorze srebrnobiałym miała mieć lamówkę na dole z białego puchu łabędziego. Ostatecznie mogłoby tak być, ale w czasie ostatniej przymiarki doszły do tego rękawy sięgające łokcia, całe z puchu, co w rezultacie upodobniło moją sylwetkę do zapaśnika najcięższej wagi. Moje zastrzeżenia zostały skwitowane dobrą radą: „Niech pani pilnie uważa na to, która kamera panią bierze i stosownie do tego odwróci się profilem, puch jest szalenie telewizyjny" - zakończyła dyskusję pani S. Mój Boże - pomyślałam. Gdyby nawet nie było oślepiających reflektorów uniemożliwiających wszelkie obserwacje sali, to i tak przecież me byłabym w stanie w trakcie śpiewania myśleć i wypatrywać czerwonego światełka kamery telewizyjnej. Nawet gdyby życie moje od tego zależało! Ale pani S. nigdy nie śpiewała widocznie na scenie. Pierze zostało nieodwołalnie zaakceptowane przez Pietra, który już przecież za nie uprzednio zapłacił. Długa suknia też nie budziła mojego zachwytu. Był to rodzaj złotawobrązowego brokatu. Na całym torsie naszyto kolorowe koraliki, kłócące się z zasadniczym kolorem sukni. Czułam się dla odmiany w niej jak koń na arenie cyrkowej. Jedynym pocieszeniem było to, że telewizja we Włoszech jest wciąż jeszcze czarno-biała i tej mojej koralowo-kolorowej uprzęży nie będzie widać w całej krasie. Ale widzowie na sali... I jeszcze pocieszyłam się tym, że najważniejszą sprawą jest jak się śpiewa, a nie w czym się to robi. Z drugiej strony, ja też lubię oglądać gustownie ubranych ludzi na scenie. Z własnego doświadczenia wiem również o tym, że ładny, harmonizujący z typem urody, wygodny strój jest ważnym składnikiem dobrego samopoczucia na scenie. Sandie Shaw nawet boso występuje, żeby nic nie uwierało. Chociaż jest to moim zdaniem lekka przesada. Zastanawiałam się nieraz nad tym pełnym poświęcenia chwytem reklamowym koleżanki Shaw. Wiele słynnych sal, gdzie odbywają się imprezy na skalę europejską, 31 nie ma żadnego zaplecza, żadnych garderób. A ponieważ scena to nie pokład okrętowy, czysty o każdej porze roku - gdzie więc moja szanowna koleżanka myje nogi? Pod kranem w toalecie? Kierując się własnym doświadczeniem, zapomniałam zupełnie o jeszcze jednej możliwości, z której pewnie Sandie korzysta. Można przecież udać się własnym jaguarem do hotelu i tam umyć nogi, czyż nie? Problem sukni zakończył się dla mnie nieoczekiwanie pomyślnie. Do San Remo przyjechała również matka Pietra -pani Wanda Cariaggi. Któregoś dnia zapytała mnie sama, jak się czuję w sukniach festiwalowych i czy mi się podobają. Zaprosiłam ją do hotelu i urządziłam mały pokaz. Nic nie mówiąc, nie sugerując niczego, ubrałam się w te dwie suknie od pani S., a potem w moją własną. Ku mojej radości pani Wanda wybrała moją prywatną. A kiedy dowiedziała się o wszystkim, poradziła mi właśnie w niej śpiewać. Tak też zrobiłam. Piętro usłyszawszy od matki o tym, że suknie są koszmarne, zgodził się na zamianę bez protestu. Miałam więc zamkniętą sprawę wyboru piosenki i sukni na festiwal. Pozostawały wciąż jeszcze sprawy reklamy, której nigdy nie było za wiele. Dość dużo miejsca zabierają mi opisy sukienek, ale nie są one podyktowane próżnością. Istnieją ciekawsze i ważniejsze problemy od tych, w których grzęzną modnisie na całym świecie. I wiem również, że niezależnie od tego, czy chodzi o kształt liścia z opaski biodrowej, czy o długość włosa futra fokowego — są to dla osób zainteresowanych sprawy niezmiernej wagi i doniosłości. Nie ma mnie w tych szeregach, naprawdę! Opisuję wszystko tak dokładnie dlatego, że oddaje to wiernie atmosferę, w której mi przyszło żyć. Pamiętam pozowanie do zdjęć w salonie mody Burberrys. Właściciel tego luksusowego salonu zakomunikował mi zaraz przy powitaniu, że u niego ubiera się sam książę Filip. Rzeczywiście przyznać muszę, że wszystko, w czym się fotografowałam, było przedniej jakości pod każdym względem. Ceny są odpowiednio wysokie, ale właściciel pamięta również o najliczniejszym nabywcy, nie dysponującym na ogół tak horrendalnymi sumami - o młodzieży. Wystawy dotyczące mody młodzieżowej miały być oddane na czas trwania festiwalu - sprawom reklamy piosenki. Oczywiście była to równocześnie niezgorsza reklama dla właściciela salonu mody. W oknie wystawowym - w tło składające się z kubraczków, koszul w łączki, kaszkietów i innych części garderoby młodzieżowej - wkomponowano moje zdjęcia z tego salonu; kolorowe, duże. Gdzieniegdzie tkwiły moje płyty, które wszyscy nagrywają grubo przed festiwalem. Nie zabrakło oczywiście dużego fotosu z właścicielem salonu Burberrys. Do tego zdjęcia musiałam usiąść na wyraźne żądanie właściciela, gdyż miał on niecałe 160 centymetrów wzrostu. Fotografia była bardzo piękna, kolorowa... jakby wyjęta ze starego albumu minionego stulecia. Z tą różnicą, że na zdjęciach z tych czasów 32 i widywa łam zazwyc zaj pana siedząc ego, a obok stojącąp anią, jedną ręką wdzięcz nie opierają cą się o pana męża. Z nami było odwrot nie - ze względ u na wspom niane okolicz ności - siedział am ja, a pan stał. S iedziała m więc w czerwo nym jak mak płaszcz yku w stylu bardzo militarn ym, na nogach miałam wysoki e do kolan czarne buty. Zgodni e z wymog ami mody należał o mieć buty poza kolano, ale niestety mam za długie nogi. Głowę zdobił czarny kaszkie cik z daszkie m. Z lewej strony z ręką na moim pagonie , który podobn y był raczej do całego epoletu - stał wyciąg nięty jak struna, z uśmiec hem zdobiąc ym przewa żającą część twarzy - pan, wład ca, mężc zyzn a. O ch, jakże szanowa na, noszona na rękach, uwielbia na jest istota męska we Włoszec h. M oim zdaniem , Włosi za bardzo się przejęli, bezkryt ycznie uwierzy li w to, co jest napisan e w Biblii. A mianow icie - że kobieta stworzo na została dla mężczyz ny. W każdym wypadk u, bez wyjątkó w i basta. I nnym razem Ranucio zawiózł mnie na zdjęcia do cyrku. Był to olbrzymi cyrk w wesoły m miastecz ku, mieszcz ący się na peryferia ch Mediola nu. „Bogaty program międzyn arodow y z udziałe m egzotyc znych zwierząt " - przeczyt ałam na olbrzym ich afiszach przed wejście m. W krótce siedział am pod kopułą cyrku i -jak to się często zdarzał o - czekała m. Początk owo nawet nie wiedział am na kogo, czy na co. Potem udało mi się wydoby ć od Ranucia , że czekam y na fotorep ortera, umówio nego na godzinę, która już dawno minęła. Tymcza sem inni wykona wcy - uczestni cy festiwal u w San Remo - robili swoje zdjęcia reklamo we. P onieważ sytuacje nie mogły się powtarz ać, oglądała m coraz to nowe numery tego bogateg o program u, służące teraz jedynie za tło piosenk arzom, muzyko m. Duże wrażenie zrobił na mnie olbrzymi indyjski słoń, który cierpliwi e pozwoli ł na wgramo lenie się na swój grzbiet całemu zespoło wi gitarow emu. Solistka zadowol iła się zdjęciem „na dole", tuż przy trąbie. Zabrakło jej widoczn ie fantazji albo raczej... odwagi. Mnie by chyba też zabrakło . Początk owo bawiłam się tym wszystk im, ale czas mijał, mój fotograf nie pojawiał się, a w klatkach zostawa ły już tylko lwy i tygrysy. Od czasu do czasu dawały znać o sobie w sposób nie budzący żadnych wątpliw ości. Do tego interesu jącego zbliżeni a jednak nie doszło. O nie, nie z powodu braku chęci do tego z mojej strony. Po prostu fotograf w ogóle nie przysze dł. B yłam z tego zadowol ona. Lubię zwierzęt a i dlatego uważam, że cyrk jest jednym z najbard ziej niegodn ych wynalaz ków tych, którzy szczycą się zajmow aniem górnego szczebla na drabinie ewolucji . Zresztą tresura pozostaj e wciąż jednym z najbardz iej ulubiony ch zajęć człowiek a. Kiedy nie ma pod ręką zwierzę cia - istoty najbard ziej nadając ej się do tego celu ze względu na jej bezbron ność - ludzie z upodoba niem tresują się wzajem nie. I robią to już od dawien dawna. Przypus zczam, że skłonno ść ta zrodziła się w czasach, kiedy 33 mmm**- i ogon dawał nam nieocenione usługi w przemieszczaniu się z gałęzi na gałąź. Przykładów nie będę przytaczała. Życie codzienne dostarcza nam ich pod dostatkiem. Kiedyś, w rozmowie na temat zbliżającego się festiwalu, Piętro zauważył, że dobrze by było nakręcić mały film w celach reklamowych. Natychmiast pomyślałam o Zosi Aleksandrowicz-Dybowskiej, jedynym znanym mi osobiście żywym, prawdziwym reżyserze filmowym. Zosię poznałam w czasie zdjęć do filmu krótkometrażowego Marynarska przygoda przez nią reżyserowanego. Poznałam - to zbyt słabe określenie. Połączyło nas przyjaźnią twarde męskie życie na „Błyskawicy". Z czystym sumieniem piszę „męskie życie", albowiem od rana samego paradowałam na pokładzie „Błyskawicy" w mundurze kapitana marynarki wojennej. Był to film muzyczny, rozrywkowy, zrealizowany na zamówienie „Czołówki". Grałam w tym filmie epizodyczną rolę kapitana ze snu głównego bohatera filmu. Odtwarzał go pan Kazio Brusikiewicz. Oprócz tego śpiewałam piosenkę Marka Sarta Słowa. Warunki atmosferyczne zupełnie nam nie sprzyjały, jak to zwykle bywa w czasie kręcenia filmu nad Bałtykiem. Wiedziałam z notatek w prasie, z opowiadań znajomych aktorów, że czeka się całymi dniami na promyk słońca, na „dziurkę" w chmurach. A nam były właśnie potrzebne ciężkie, ołowiane chmury, wiszące nad wzburzonym morzem... i nad losem śpiewającej. I to tylko w pierwszej połowie piosenki, bo w drugiej miało być słonecznie, radośnie, łącznie z ptakami powracającymi do gniazd. Nakręciliśmy bez trudu właśnie tę słoneczną część piosenki, albowiem pogoda tego roku była wymarzona, sprzyjająca wszelkim rozkoszom życia plażowego. Potem zaczęło się oczekiwanie, długie, beznadziejne. „Żeby choć jeden najmarniejszy kumulusik się pojawił"— wzdychała Zosia, spoglądając w kierunku nieba. Pojawił się. W przedostatni dzień zdjęć i to, niestety, nie najmarniejszy. Huraganowy wiatr, który chmurzyskom towarzyszył, przeszywał na wylot, wyrywał niemal włosy z głowy i zmuszał do kurczowego trzymania się burty. Na domiar złego wiał chyba prosto od misiów polarnych, gdyż Zosi i operatorowi z kapiszonów marynarskich skafandrów wystawały zaledwie sine czubki nosów. A ja w tym czasie musiałam opanowywać kłapanie szczęk, dygocąc w mojej szyfonowej sukience (sztuka, jak wiadomo, wymaga poświęceń). Nie przesadzę więc, mówiąc, że nasza przyjaźń zahartowała się na stal pierwszej jakości w trudnych, bojowych warunkach. Wprawdzie walczyłyśmy nie z wrogiem - tylko głównie z siłami przyrody i... niektórymi przejawami drobnej biurokracji. W czasie rozmowy z Piętrem przypomniałam sobie błyskawicznie Marynarską Przygodę, a moją „kapitańską", i zdałam sobie sprawę z tego, jaka wspaniała okazja mi się nadarza. „Zobaczę Zosię - marzyłam - porozmawiam po polsku, usłyszę wszelkie nowości z Warszawy, dowiem się, jakie stopnie przynoszą ostatnio ze szkoły córki Zosi - Misia i Małgosia. A 34 r może nawet Zosia mi przywiez ie czarny razowy chleb?!". W e Włosze ch nie ma ciemne go pieczyw a, a poniew aż lubię tylko razowy chleb - niebawe m dotkliwi e zaczęła m odczuw ać jego brak. P iętro zgodził się zaprosić Zosię razem z operator em i oto w moim życiu zapłonął nagle płomyk nadziei i radości z czekając ego mnie spotkani a. N astępneg o dnia łaskawy los zesłał mi jeszcze jedną miłą wiadom ość -pan dyrektor Jakubow ski z Pagartu przyjeżd ża do San Remo. I oto w ustalon ym dniu przed hotelem zatrzym ał się wóz wytwór ni CDI. Portier zaniósł moją walizkę do samoch odu. Giusepp e z baru i panowie z recepcji z uśmiech em mnie pożegna li, życząc powodz enia. P odróż samoch odem do San Remo nie była tak uciążliw a, jak do Cannes. Może dlatego, że nie trzeba było spieszyć się - jak wtedy - a może głównie z tego powodu , że wóz prowad ził nie Piętro, tylko zawodo wy kierowc a zatrudni ony w CDI. Piętro niewątpl iwie umie prowadz ić wóz, tyle tylko że ma pewne braki w sposobie hamowa nia. Pasażer jadący z Piętrem jest zawsze narażon y jeśli nie na rozpłasz czenie nosa o szybę, to z pewnośc ią na nieustaj ące uczucie mdłości wywoła ne właśnie ciągłym hamowa niem znienack a. T ak więc tym razem podróż odbywał a się płynnie, bez przymus owych postojó w. Późnym wieczor em przybyli śmy do San Remo. San Remo jest typową miejsco wością wypocz ynkową, turystyc zną. Więcej tu hoteli - mniej lub bardziej luksuso wych - niż zwykłyc h domów. Niezlicz ona ilość hotelikó w, kawiare nek, sklepy z pamiątk ami. Cała plaża ze wszystk imi urządze niami, udogod nieniam i dla turystó w - wskazuj e wyraźni e na to, że stali mieszka ńcy San Remo pełnią tu rolę statystó w, a główną rolę gra turysta - przybys z - gość -klient. F estiwal piosenk i w San Remo odbywa się w lutym. W małym parku hotelow ym powitał a nas soczyst a zieleń drzew i krzewó w, które lada dzień miały rozkwit nąć. Było ciepło. Brakow ało tylko słowikó w! C o za miła niespod zianka dla mnie! Ucieszy łam się przede wszystk im dlatego, że zdążyła m już kilkakro tnie porządn ie wymarz nąć pod lazurow ym niebem Italii. W 1964 roku otrzyma łam dwumie sięczne stypendi um do Włoch, do Rzymu. Byłam wprawd zie we Włosze ch już w czasie studiów na dwutyg odniow ej wyciecz ce studenck iej, ale wypadła ona pod koniec sierpnia i niebo było wtedy rzeczyw iście lazurow e i upalne. Na mój pobyt w ramach stypendi um przypadł y miesiące zimowe. Styczeń - luty. S t y p e n d i u m b y ł o s k r o m n e i w y st a r c z y ł o n a m .. . N o p r o s z ę - z n ó w m u s z ę z r o b ić d y g r e sj ę. P rzed wyjazd em do Włoch na to stypend ium powied ziano mi w Minister stwie Kultury i Sztuki w Warsza wie, że mam szczęści e, poniewa ż nie 35 polecę do Rzymu sama. Poleci też pani Hanna Grzesik z Lublina, która otrzymała czteromiesięczne stypendium. Pani Hanna jest historykiem sztuki, ze specjalizacją dotyczącą konserwacji dzieł sztuki. Później pani Hanna wzięła czynny udział w ratowaniu cennych obrazów we Florencji, ale wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy o tym. I rzeczywiście miałam szczęście lecąc z Hanią, bo gdybym była sama - wróciłabym pierwszym samolotem Polskich Linii Lotniczych. Po trzech godzinach lotu wylądowaliśmy w Rzymie. Było słonecznie, dość ciepło, gwarno i... inaczej. Wymieniłyśmy swoje pięć dolarów na liry i zostawiwszy walizki w poczekalni, pojechałyśmy do centrum Rzymu. Znałam wprawdzie nazwisko pracownika „Radio Italiana" RAI, do którego miałam się zgłosić, ale nie było go tego dnia na stanowisku. Miałyśmy kilka adresów od poprzednich stypendystów polskich, gdzie można było szukać kwatery. Miałam plan Rzymu, pochodzący z wycieczki studenckiej, który nam się teraz bardzo przydał. Zaczęłyśmy zatem wędrówkę po Rzymie, trochę autobusami, trochę pieszo, gdyż zasoby lirowe były bardzo ograniczone. Wieczór się zbliżał. W końcu znalazłyśmy placówkę naukową, gdzie Hania miała się zgłosić. Ale pana prezesa już nie było. Trzeba było poczekać, aż go zawiadomią, aż przybędzie ze swego odległego od miejsca pracy domu. Wyszłyśmy na ulicę, kupiłyśmy sobie pół kilograma mandarynek i usiadłszy ciężko na ławce, zaczęłyśmy się posilać. Był to mały placyk niedaleko via Cavour. Rosło tam kilkanaście drzew, bawiły się dzieci pod nadzorem bardzo przystojnej i zgrabnej Murzynki. Było późno, a jadłyśmy tego dnia tylko w samolocie i to niewiele z podniecenia. Ilekroć później zdarzyło nam się mijać to miejsce, uśmiechałyśmy się z rozrzewnieniem, przypominając sobie nazwę, którą nadałyśmy wtedy placykowi. Dla nas był to od tamtego popołudnia - „Plac Mandarynek". Wreszcie przyjechał pan prezes i sam pofatygował się z nami w poszukiwaniu kwatery. Zamieszkałyśmy w końcu w jednym małym, dość ciemnym pokoiku przy tejże via Cavour. Następnego dnia pojechałyśmy po pieniądze - stypendium. Mnie wypłacono 60 tysięcy lirów, które miały mi starczyć na dwa miesiące. Hania otrzymała swoje pieniądze dopiero po pewnym czasie. Trudno, powiedziałyśmy sobie, widocznie biurokracja istnieje wszędzie - i w buszu afrykańskim pewnie też. Ale nie martwiłyśmy się. Dach nad głową był, signora Bianka pozwoliła nam od czasu do czasu coś ciepłego ugotować, pieniądze na zapłacenie mieszkania były, od zabytków i dzieł sztuki roiło się w Rzymie na każdym kroku... a paczki żywnościowe przysyłały nam nasze mamy z Polski. Bardzo regularnie, gdyż nie samą sztuką człowiek żyje. „Życie jest piękne!!" - stwierdziłyśmy, pokonawszy początkowe trudności. Ale wkrótce zaczęły się kłopoty. W domach rzymskich są kamienne posadzki i całkowity brak jakiegokolwiek ogrzewania. Za oknem był deszcz 36 tóra otrzymała m sztuki, ze Hanna wzięła ivtedy jeszcze p była sama- o słonecznie, irów na liry i |mu. Znałam 0 miałam się 1 adresów od tery. Miałam teraz bardzo sami, trochę C zbliżał. i się zgłosić, ladomią, aż ndarynek i ały placyk dzieci pod t jadłyśmy yśmysięz slacykowi. t nami w ym, dość fyśmy po miały mi piero po la istnieje się. Dach ciepłego eł sztuki fały nam kżyje. :ątkowe mienne ieszcz przenikliwe zimno. Wprawdzie temperatura nigdy nie opadała poniżej 0° C, ale w zimnym pokoju chłód był przejmujący , tym gorszy, że zimno było wszędzie, bez przerwy. Była i łazienka, nawet bardzo piękna, ale z lodowatą wodą w kranach. Po kilku gruntowny ch grypach sypiałam ubrana od stóp do głów, niczym Amundsen podczas wyprawy na biegun pomocny, gorzej nawet - bo on miał śpiwór. Jedy nym zakupem, na jaki mnie było stać - były wełniane skarpetki do spania. Nie mogę nie wspomnieć o bardzo zabawnym zdarzeniu (zabawnym oczywiście teraz z perspektyw y czasu). Po miesiącu mniej więcej, mając za sobą kilka przeziębień, nabawiwsz y się chroniczneg o kataru i chrypy, udało nam się zdobyć adres pokoju do wynajęcia, mieszczące go się w dość ubogiej dzielnicy. Dom, gdzie miałyśmy zamieszkać, był stary, ale ciepły, z bieżącą ciepłą wodą. O ile sobie przypomina m, mieściła się tam niewielka piekarnia. Stąd upragnione ciepło. Spakowały śmy się wieczorem i pojechałyś my na nasze nowe miejsce zamieszkani a. Do m był rzeczywiśc ie bardzo stary, zmurszały, musiałam się schylać przechodzą c do wnętrza. Długi, ciemny, kręty korytarz, zaduch, który tam panował, zmniejszył nieco naszą radość z przeprowad zki. W pewnym miejscu korytarza potknęłam się nieomal o długie, chude, starcze nogi wystające z legowiska pod ścianą. W końcu korytarza był nasz pokoik. Gospodyni rozmowna prawie tak samo jak signora Bianka - krzątała się po pokoiku, wychwalają c go kwieciście. „Ciepło paniom tu będzie jak w gniazdku - mówiła - to najcieplejsz y kącik w całym domu. Nasza babcia też tu mieszkała do wczoraj, na tym samym łóżeczku spała. Niestety, wczoraj zasnęła na wieki. Teraz możemy wynająć ten pokoik, ale pragniemy, żeby wszystko zostało tak, jak za życia babci. Zaraz zmienię pościel". To rzekł szy, uśmi echn ięta gosp odyn i wybi egła z poko ju. Zost ałyśmy same wśród babcinych rzeczy, świętych obrazków gęsto pokrywają cych ściany. Nawet ciepłe kapcie stały jeszcze w kącie. Na staroświec kiej ogromnej komodzie stał potężny budzik, który tak głośno i natrętnie tykał, że nie wytrzymała m tego dłużej. Chwyciłam go i otworzyws zy szufladę komody - szybko go tam wsunęłam. Odetchnęła m z ulgą. Przez cały czas działał mi okropnie na nerwy. Nie mogłam nawet skupić się nad słowami gospodyni. Spoj rzałam na Hanię. Hania siedziała skulona, ze spuszczoną głową, z dłońmi bezwładnie opuszczon ymi. W oczach miała łzy. „Ani u - powiedział a zrezygnow ana -ja tu nie wytrzyma m, wracajmy do naszej lodowni". Bard zo ochoczo chwyciłam walizkę. Dokładnie o to samo chciałam ją poprosić.S ignora Bianka zadowoliła się jedynie krótkim triumfalny m przemówie niem - widząc naszą klęskę. Przyjęła nas wspaniało myślnie z powrotem. 37 Po godzinie rozległ się alarmujący, zdenerwowany głos w telefonie. Z piekarni. „Signory ukradły babci budzik!! Był na komodzie, a teraz go nie ma!!! Oddaaa-ać!!!". Z trudem udało się wytłumaczyć, gdzie jest. Dlaczego - tego nie udało mi się wyjaśnić. Przekraczało to bowiem moje umiejętności językowe, a poczucie humoru gospodyni przypuszczalnie - też. Signora Bianka była dzielną kobietą. Owdowiała dość wcześnie i sama wychowywała swoje dzieci. Córkę i syna. Syn - fryzjer z zawodu - miał wtedy wyjechać do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu lepszej pracy. Dowiedziawszy się o tym, signora Bianka wypytywała najpierw dokładnie Hanię, gdzie to jest, a po wyjaśnieniu, że daleko od Rzymu - urządziła taką scenę rozpaczy, że niewiele aktorek - postępując w myśl wskazówek samego Bogusławskiego - byłoby w stanie jej dorównać. Pogodziła się jednak z tą decyzją dość szybko i ze zdwojoną energią przystąpiła do gromadzenia wyprawy dla córki. Córka miała wyjść za mąż latem. Po wydaniu córki, signora Bianka zamierzała sama wyjść za mąż - po raz drugi. Signora Bianka nie miała zawodu, utrzymywała się jednak z powodzeniem sprzedając kwiaty i wynajmując dwa pokoje swego trzypokojowego mieszkania. Była dumną właścicielką samochodu, którym jeździła po większe zakupy, a w niedzielę do odległych parków, gdzie było dużo zakochanych par i można było sprzedać kwiaty. Samochodzik wyglądał mniej więcej tak, jak ten, którym jeździł Jacąues Tati w filmie Wakacje pana Hulot. Pewnego razu, a była to słoneczna niedziela - pani Bianka zaprosiła nas na przejażdżkę do pięknego parku. Nie mogłam skorzystać z zaproszenia, gdyż właśnie byłam okrutnie przeziębiona. Hania pojechała. Nie za darmo, oczywiście. Jak mi później opowiadała — zatrudniona została przy wiązaniu fiołków w bukieciki, podczas gdy signora Bianka dokonywała cudów dyplomacji w sprzedawaniu „towaru". „Nie masz pojęcia, jaki z niej psycholog - śmiała się Hania. - Zna tysiące sposobów na swoich ziomków i wie dokładnie, który sposób kiedy zastosować". Najlepszym dowodem były puste kosze. Przy okazji chciałabym wyjaśnić, na czym polegało moje stypendium. Dwumiesięczne stypendium piosenkarskie otrzymałam na wniosek naszego Ministerstwa Kultury i Sztuki. O zatwierdzeniu przez rząd włoski mojej kandydatury dowiedziałam się od p. p. Henryka Potockiego i Jana Nagrabieckiego (pracowników Ministerstwa Kultury i Sztuki), którzy przez cały czas mojej „kariery" darzyli mnie uwagą i życzliwością. Było to dla mnie szczególnie cenne wtedy, kiedy dopiero zaczynałam śpiewać i moja osoba budziła czasem kontrowersje. Słyszałam o wyjazdach naszych operowych śpiewaków na stypendium do Włoch, ale o piosenkarzach - nie słyszałam. Byłam pierwsza. Przekonałam się o tym w czasie wizyty w radio włoskim (RAI). Carlo Baldi, do którego miałam się zgłosić, przyjął stypendystkę z Polski bardzo uprzejmie, poczęstował filiżanką cappuccino i zatroskany zamilkł. Po dłuższej chwili postanowił zrzucić ciężar decyzji na barki wyżej postawionego kolegi. Zwiedziłam jeszcze kilka pięknie urządzonych biur radia, wywołując wszędzie wyraz zakłopotania na twarzach moich rozmówców. Nie wiedzieli po prostu, co ze mną zrobić. Stypendium wystarczyło tylko na opłacenie mieszkania i bardzo skromne wyżywienie (oczywiście przy pomocy paczek z domu). O prywatnych lekcjach śpiewu nie mogło być nawet mowy. Ustalono więc, że skoro już jestem, a nie mam pieniędzy na naukę - pooglądam sobie po prostu różne pożyteczne rzzciy. Miałam więc prawo wstępu na imprezy radiowe (przy okazji pokazali mi całe radio). Któregoś dnia zawieźli mnie do największej wytwórni płytowej RCA pod Rzymem, poznali mnie z piosenkarkami i piosenkarzami włoskimi, a nawet pozwolili mi asystować przy nagrywaniu. Ograniczyłam więc moją edukację wokalną do podziwiania nowoczesnej architektury całego kompleksu budynków RCA oraz do jeszcze głębszego podziwu nad doskonałością cudownie działającej aparatury służącej do nagrywania. Na tym się wszystko właściwie zakończyło, gdyż wybuchł strajk pracowników radia i telewizji, paraliżując zupełnie życie artystyczne. Byłam więc zupełnie „bezrobotna"! Nie wiadomo było, jak długo strajk potrwa, więc zaczęłam towarzyszyć Hani w jej ciekawej pracy. Byłam więc w pracowni konserwatorskiej, gdzie razem z Hanią wysłuchałam wykładu na tematy bardzo mnie interesujące choć... nieco zagadkowe (dla laika). Widziałam żmudną pracę nad restauracją fresków w kościele. Z podziwem patrzyłam na Hanię, która bez namysłu, z wielką zwinnością skorzystała z drabinki nie budzącej ani krzty zaufania i dotarła tą drogą aż pod sam sufit, by z bliska ujrzeć jakiś fragment odsłaniającej się przeszłości. Pomyślałam, że Hania powinna mieć na wizytówce napisane: Konserwator dzieł sztuki - kaskader. (Albo nawet w odwrotnej kolejności!). Robiłam wycieczki z Hanią do muzeów i kościołów, a nawet uczyniłam zadość powiedzeniu: „Być w Rzymie i widzieć papieża". Z okazji Wielkanocy papież wygłosił publiczne orędzie. Wybudowano specjalną trybunę tuż pod murami Colosseum. Nieprzebrane, wielotysięczne tłumy przybyły na tę uroczystość. Całe Colosseum oświetlone było od wewnątrz. Widok był piękny, aczkolwiek trochę niesamowity. Wydawało się, że arena płonie, a kamienny amfiteatr ożył pod pomarańczowoczerwonymi promieniami reflektorów. Tłum wrzał, brakowało tylko dzikich lwów na arenie. Wprawdzie nie byli to Rzymianie z czasów Nerona, 39 i ale zawsze... Rzymianie. Autentyczni Rzymianie i to przypominający swoich przodków w sposób łudzący i pod względem temperamentu i zamiłowania do widowisk. Wielkich widowisk! Rzymianie, którzy mnie otaczali, traktowali wystąpienie papieża jak wielką, ważną, ale jednak przede wszystkim imprezę - widowisko. Wróciłam więc z Rzymu do Warszawy bogatsza wprawdzie o wiele doznań natury artystycznej, ale wokalnie - nieudoskonalona. Nie żałuję. Nie chciałabym niczego zmieniać w moim sposobie śpiewania. Chcę pozostać pieśniarką. Głos mam postawiony z natury. Mam własny sposób pracy nad piosenką i jej interpretacją. Robię to zawsze sama, i choć chętnie wysłuchuję wszelkich uwag (wiadomo, nie ma postępu bez różnicy zdań i dyskusji) - wybieram te, które zgodne są w zasadzie z moimi cechami charakteru. Przekonałam się nieraz, że najsłuszniejsza, najciekawsza innowacja wbrew wewnętrznemu przekonaniu - przynosi odwrotny rezultat. Wielką pomocą okazały się imprezy w „terenie", w krańcowo różnych warunkach, w trzaskający mróz i upalne wieczory, przed publicznością jednakowo serdeczną, choć reagującą tak różnie. To, co napisałam, nie świadczy o bezkrytycznym samozadowoleniu. Chcę przez to tylko powiedzieć, że pieśniarz przede wszystkim musi wiedzieć sam, jakiej drogi poszukuje i konsekwentnie swe plany realizować. A to wcale nie jest takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Za każdą nawet pozornie najprostszą piosenką kryją się długie godziny pracy, przemyśleń, poszukiwań. Mój pierwszy pobyt w Mediolanie wypadł również w okresie chłodów i mgieł - listopad, grudzień. W Mediolanie jest o wiele zimniej niż w Rzymie, leżącym bardziej na południe. Często pada nawet śnieg, który dość szybko topnieje. W hotelu było chłodno, musiałam zawsze prosić o dodatkowy koc. Dlatego właśnie zieleń, słońce i te 20° w słońcu tak mnie oczarowały w San Remo. Ale ponieważ trwała jednak zima - według kalendarza przynajmniej - po uliczkach San Remo snuły się panie z tzw. wyższych sfer, ubrane w bardzo piękne i równie drogie fotra. Coś w rodzaju gigantycznego pokazu mody zimowej, przeglądu futer. A wszystko to w ciepłych promieniach słońca, na tle zielonych krzewów, drzew o liściach, które nie zamierzały nawet zmieniać soczystej zieleni na jakikolwiek inny kolor. Nazajutrz rozpoczęły się próby z orkiestrą w sali, z której transmisje z poprzednich festiwali oglądałam w Polsce. Jak zwykle, już od rana trema dała znać o sobie. Tym razem chyba usprawiedliwiona. W domu, w Polsce bardzo lubiłam wszelkie próby. Bo to i odpowiedzialności jeszcze nie ma, sala bez publiczności i można jeszcze wszystko poprawić i powtórzyć. Szczególnie miłe były próby w Operze Leśnej w Sopocie. Już od wczesnych godzin rannych festiwalowy samochodzik, służący do przewożenia uczestników festiwalu, 40 [cy swoich owania do jak wielką, ie o wiele sposobie ury. Mam sze sama, stepu bez J z moimi mowacja (różnych :znością lam, nie siedzieć, izukuje i twe, jak ką kryją 'i mgieł eżącym )pnieje. Dlatego Remo. :j-po bardzo nowej, lonych zieleni nisje z la dała lardzo la bez emiłe mych wału, kursow ał wytrwal e od Grand Hotelu do Opery Leśnej i z powrote m. Nie omieszk am przy okazji dodać, że na żadnym festiwal u za granicąn ie spotkała m się z tak dobrą organiza cj ą. Przyj eżdżało się zatem do Opery Leśnej. Ogromn a widowni a świeciła bielą ław. Gdzieni egdzie poprzez płótno dachu przebijał y się nikłe promyki słońca. Ten piękny, płócienn y dach w szerokie pastelo we pasy chronił skuteczn ie nie tylko przed deszcze m, ale i przed słońcem, którego niestety nigdy nie było za dużo. Nie przypo minała m sobie w każdym razie upałów podczas trwania festiwali sopocki ch. A le wrócę jeszcze na chwilę do dachu. Otóż mnie ten dach zawsze przypo minał wydęty wiatrem żagiel, zwłaszc za wtedy, gdy stałam na podium przed mikrofo nem i przed oczyma miałam tylko płótno w pasy, a za nim niebo. L u bi ła m te p r ó b y w S o p o ci e. .. P rzy dyrygen ckim pulpicie - najwięk szy przyjaci el i ostoja śpiewaj ących - pan Stefan Rachoń. Przed nim - niezawo dni, życzliw i i koleżeń scy muzycy - orkiestra . N a dole przed sceną kilku pracow icie uwijają cych się ludzi z ekipy telewiz yjnej, kilku fotorep orterów , reżyser zy i czekają cy swojej kolejki inni uczestni cy festiwal u. A zatem całkow ity brak choćby jednej nieżycz liwej osoby, której obecno ść mogłab y wpłyną ć deprym ująco. N iestety, w życiu wszystk o odbywa się właściw ie bez prób. Nawet we wspom nieniac h trudno mi opuścić kraj, ale „służba nie drużba" . P o w r ó c ę z a t e m d o S a n R e m o . A l b o n i e . J e s z c z e n i e .. . Skorzy stam z tego, że przynaj mniej we wspom nieniac h mogę dowoln ie przesu wać bariery czasu. Pozosta nę więc jeszcze trochę w kraju i opiszę przy okazji moją drogę do piosenk i. J eszcze przed maturą zastana wiałam się często nad wybore m zawodu . Zawsze interes owało mnie malarst wo, rzeźba, metalo plastyk a, cerami ka artystyc zna. Po maturze złożyła m więc dokume nty na wydział malarsk i przy Wyższe j Szkole Sztuk Pięknyc h we Wrocła wiu. Al e po głębszym zastanow ieniu ustaliłyś my z mamą, że trzeba wybrać zawód bardziej „konkret ny", który w przyszłoś ci zapewnił by byt... tym bardziej że przecież nie mam rodzeńst wa ani krewnyc h, na których pomoc mogłaby m liczyć w nieprzewi dzianych, trudnych sytuacjac h życiowyc h. Sama świadom ość • tego, że istniej e rodzina, która pomoże w razie potrzeby, j est bardzo uspokaj aj ąca, choć najlepiej oczywiśc ie liczyć tylko na siebie. O tym właśnie dobrze wiedziała moja mama, gdyż od wczesnej młodości musiała sobie sama radzić i tylko na własnych siłach polegać. „ Widzis z - rozważ ała mama - żeby żyć z malarst wa, trzeba najpier w zostać znanym malarze m, którego obrazy będą kupowa ne. A to może potrwać , 41 1 a nawet... nie nastąpić wcale, mimo że według mnie malujesz bardzo ładnie". Wycofałam dokumenty. Zdałam egzaminy na geologię. Geologia trwa sześć lat. Są to studia bardzo ciekawe, „konkretne", zawierające w swoim programie bardzo szeroki wachlarz różnych dziedzin. Od filozofii, logiki, języków obcych przez kurs wyższej matematyki, fizykę, chemię, biologię i zagadnienia ekonomiczno-socjologiczne, do przedmiotów ściśle specjalistycznych. A zatem student geologii musi umieć spreparować żabę (zaczynam od tego, co było dla mnie najgorsze), nie tylko wyciągać logiczne wnioski z naukowych rozważań, ale i w y p o w i a d a ć je w sposób zgodny z zasadami logiki. Musi wiedzieć nie tylko o tym, że Ksantypa była żoną Sokratesa, ale i czasem zacytować kilka jego myśli. Musi umieć nie tylko narysować wiotką całkę, ale w razie potrzeby zrobić z niej użytek. Nie zaszkodzi znajomość języków obcych, przydatnych przy korzystaniu z "bogatej literatury fachowej. Bardzo się przydaje umiejętność narysowania odsłoniętego zbocza skalnego, czy też trylobita np. z profilu. Zawsze przyda się znajomość kilku piosenek, które zaśpiewane przy ognisku, przy kubku gorącej herbaty zabrzmią jak nigdzie... (nawet w porównaniu z najlepszymi salami koncertowymi świata). Nie muszę chyba dodawać, że pożądane jest usposobienie pogodne, optymistyczne. Ale przyjmowani są na studia geologiczne i zatwardziali pesymiści. Zresztą zdrowy wysiłek fizyczny, jak na przykład dwudziestokilometrowy marsz, przerywany wytężonym umysłowym wysiłkiem przy odkrywkach skalnych w poszukiwaniu skamieniałości z minionych okresów geologicznych, może największego ponuraka doprowadzić do całkowitej równowagi psychicznej. A jeśli świeży odłam skalny ukaże zarys poszukiwanej skamieniałości lub choćby jego fragment—uczucie bezgranicznej szczęśliwości zapewnione. Geologia jak wiadomo jest nauką o ziemi. Ale nie chodzi bynajmniej tylko o dokładny przekrój ziemi, o spojrzenie w głąb. Żeby zrozumieć procesy zachodzące tam, w sercu wulkanów, na dnie oceanów i jeszcze głębiej — trzeba orientować się nieźle w sprawach zachodzących na powierzchni ziemi, w sprawach dotyczących człowieka, który jest cząstką przyrody - ziemi - i ma niebagatelny wpływ na kształtowanie się jej oblicza. Dlatego też wszystko, co ludzkie, nie może być obce geologowi. Wiadomości zdobyte w ciągu roku akademickiego na wykładach, ćwiczeniach, seminariach, uzupełniane są w okresie letnim zajęciami praktycznymi, zdobywanymi w trakcie wycieczek w teren. Wycieczki odbywają się całą grupą, pod kierunkiem asystenta lub profesora. Te praktyki letnie wspominam najprzyjemniej, mimo że plecak z próbkami skalnymi był często bardzo ciężki. Zapomniałam dodać, że geolog musi być silny. Niekoniecznie kulturysta, ale mocne mięśnie bardzo się przydają, a 42 odporność na deszcze, mrozy i wichury w czasie wielokilometrowych marszów z pełnym obciążeniem - wręcz konieczna. Zdobyta w ten sposób kondycja niewątpliwie bardzo mi się przydała w czasie objazdów z koncertami na terenie Rzeszowszczyzny. Zwłaszcza w okresie zimowym. Po trzecim roku obowiązywała nas praktyka w kopalni węgla. Otrzymałam wraz z dwiema koleżankami skierowanie do kopalni węgla kamiennego „Anna" w Pszowie na Gómym Śląsku. Na naszym roku było więcej dziewcząt niż chłopców, mimo że to raczej męski zawód. (Przyznaję to teraz). Kierownictwo kopalni przyjęło nas serdecznie, zapewniło hotel robotniczy, wyżywienie i... od czasu do czasu praktyczne zajęcia na dole. Pierwsza „wizyta" na dole była dla nas ciężkim przeżyciem. Młody sztygar, który miał nas oprowadzić... zaraz, zaraz muszę chyba użyć innego słowa, bo przecież myśmy nie szły... Pełzałyśmy na brzuchach, pomagając sobie niezdarnie kolanami i łokciami, które nam do wieczora spuchły jak banie. Było mi o wiele trudniej niż malutkiej, filigranowej Bogusi, czy niewiele wyższej Janeczce. Oj, dał nam pan sztygar wtedy w kość... Dosłownie też!! Za to przez następne dni leżałyśmy w swoim pokoju brzuchami do góry, ale z absolutnie czystym sumieniem, czekając na zagojenie się naszych kończyn. Czułyśmy nawet coś w rodzaju zadowolenia, a nawet rzekłabym dumy - z dobrze, z poświęceniem spełnionego obowiązku. Po szczęśliwie zakończonej praktyce mój podziw i uznanie dla braci górniczej wzrósł wielokrotnie. Za ich odwagę, wytrzymałość, koleżeńskość w jednym z najtrudniejszych zawodów człowieka. Często słyszę pytanie: „Czy pani nie żałuje studiów geologicznych... przecież nie pracowała pani ani dnia w swoim zawodzie. Czy to nie stracony czas?". Otóż nie, to nie jest stracony czas. Przeciwnie, jestem bardzo zadowolona, że dane mi było choć przez chwilę zajrzeć do tej ciekawej księgi, jaką jest nauka o naszej ziemi. Pozwoliło mi to dostrzec i zrozumieć wiele spraw dotyczących życia na ziemi, teraz i w minionych okresach geologicznych. Inne studia, bardziej przydatne dla mnie teraz, jak na przykład muzyka, czy nawet malarstwo, nie wzbogaciłyby mego światopoglądu tak, jak geologia. Pod koniec studiów, na kolejnym wieczorze poezji i muzyki, w którym wzięłam udział, zwrócił się do mnie z propozycją współpracy założyciel „Kalamburu", reżyser i aktor w jednej osobie - kolega Litwiniec. Ucieszyłam się bardzo, bo to oznaczało, że będę należała do zespołu, który pracuje, rozwija się, ma bardzo ambitne i interesujące plany. Nie będzie czekania na okazję do 43 i pośpiewania, będą regularne próby z całym zespołem, a ja stanę się choćby najmniejszym, ale przecież przydatnym trybikiem w sprawnie działającej całości. Zaczęłam chodzić na próby. Zbliżały się juwenalia. „Kalambur" miał zaprezentować swój nowy program w Krakowie, toteż próby były intensywne i drugie. Oczywiście próby mogły się odbywać dopiero późnym wieczorem i w nocy, wtedy, kiedy kończyły się wszelkie zajęcia na różnych uczelniach Wrocławia. Miałam śpiewać w programie dwie piosenki do własnej muzyki. Wkrótce jednak spostrzegłam, że nie pogodzę obowiązków na uczelni z moim nowym życiem artystycznym, przede wszystkim dlatego, że moje studia miały się ku końcowi i pracy było w związku z tym bardzo dużo. A tu rano, po nieprzespanej nocy, zamiast do biblioteki uniwersyteckiej, podążałam po omacku (ze zmęczenia zasypiałam już w tramwaju) do łóżka, z którego żadna siła nie była mnie w stanie wydostać. Dodać wypada, że w ogóle nie mam kłopotów ze spaniem. Lubię to zajęcie. Więc powoli radość moja bladła. A mój zdrowy rozsądek, który ludziom sceny bardzo przeszkadza (tak mi się wydaje), coraz natrętniej podsuwał mi obrazy niedalekiej przyszłości, kiedy to koleżanki i koledzy będą ucztować z okazji otrzymania dyplomów, a mnie między nimi wcale a wcale nie będzie. Postanowiłam jednak pojechać jeszcze na juwenalia w Krakowie, żeby być w porządku wobec zespołu. Było bardzo wesoło i przyjemnie aż do chwili mego występu. To był mój pierwszy występ publiczny w prawdziwym teatrze. Kiedy stanęłam na scenie, zaczęły się dziać rzeczy dziwne. Był półmrok, gdyż klimat moich ballad tego wymagał. Ale przecież nie było ciemno. W pierwszej chwili dostrzegłam jakieś twarze, a potem znalazłam się w czarnej, głuchej otchłani. Zapomniałam, jaki tekst mam śpiewać i w ogóle po co tu przyszłam. Ktoś mi szeptał początek piosenki zza kulis. Nie pamiętam, ile razy się pomyliłam, nie pamiętam reakcji publiczności, ani tych kilku kroków z powrotem za kulisy. Pamiętam tylko ogromny żal do całego świata, a przede wszystkim do siebie za to, że zawiodłam, że nie potrafiłam dać z siebie tego, co tak bardzo chciałam widowni podarować, że... przegrałam. Nie poszłam się bawić z innymi po występie. Wróciłam do hotelu turystycznego, wdrapałam się na swoje piętrowe łóżko i bardzo, bardzo przygnębiona - zasnęłam. Brak czasu i... zwycięstwo mego zdrowego rozsądku nad „duszą artystki" to był oczywiście główny powód do rezygnacji z członkostwa „Kalamburu". Ale był jeszcze taki zupełnie minipowodzik, dostrzegalny dopiero z perspektywy czasu. Otóż my kobiety bardzo rzadko robimy coś czysto i wyłącznie dla samej sprawy. Najczęściej za przejawem naszego działania kryje się mężczyzna, z miłości do niego dokonujemy tych wszystkich cudów 44 się choćby ipej całości, nbur" miał ntensywne ieczorem i jczelniach :j muzyki. ni z moim idia miały syteckiej, 0 łóżka, z e w ogóle 'ludziom iuwał mi ztować z 5 będzie. >y być w \ 1 był mój i scenie, lad tego njakieś lazłam. 'eakcji i tylko odłam, rować, liotel u ardzo duszą )stwa ero z ¦sto i oyje dów zręcznośc i, dyplomac ji, odwagi (!) i poświęce nia. Dla niego zostajem y pilotem odrzutow ca, jeśli on lubi się bujać i oglądać chmury w zbliżeniu , dla niego udajemy z powodze niem najgłupsz ąz istot - kurę domową- mimo że pasjonuje nas cybernet yka. Ja takiego bodźca nie miałam (może stąd to zwycięst wo zdrowego rozsądku ?), chociaż stać mnie na „skrzydla te porywy ducha"... ... Kiedyś na studiach zapisała m się do klubu grotołazó w. Chodziła m na zebrania, z najwyższ ym zaintereso waniem wsłuchiw ałam się w odczyty, a nawet wzięłam udział w wycieczce do grot, mimo że kiedy pastuję podłogę pod łóżkiem, czuję się uwięzion a i jest mi duszno. A wszystk o dlatego, że przewod niczący m sekcji grotołaz ów był... Piotruś. Na wycieczc e, w pewien majowy ciepły dzień, czułam się bardzo szczęśliw a. A żeby nowicjus zom pozwolić zejść na dół, do groty, należało najpierw przeprow adzić szkolenie na powierzc hni ziemi i nauczyć chętnych do wspinani a się na skały i zjeżdżan ia stamtąd. Zjeżdża nia nie na własnym , z natury przeznac zonym do tych celów - urządzen iu, tylko na linach. (Boleśni e się wrzynają cych w owo „urządze nie"!). A ch , ja kż e na m to sp ra w ni e szł o! B ył cudowny , słoneczn y dzień. Któż by myślał o siniakach , zadrapani ach, rozdarty ch spodniac h... Wszyscy byli zadowol eni, weseli, żarty i dowcipy krążyły jak piłeczka pingpong owa wciąż na nowo odbijana. N adszedł wieczór. Mieliśm y teraz spróbow ać swych umiejętn ości w praktyce, schodząc do wcale przyzwoi tej jaskini. Rozpalili śmy ognisko, żeby ci, którzy wyjdą na górę, mogli się zaraz ogrzać i osuszyć. Nie zeszłam w pierwsze j grupie. A kiedy zajrzała m w czarną, mokrą, ciasn ą czeluść - postanow iłam zwlekać, ile się da. Liczyłam w duchu... nie wiadomo właściwi e na co, że jednak nie będę musiała położyć się w błocie i jak robak zniknąć w tej strasznej, czarnej dziurze. T ymczase m tu na górze było bardzo przyjemn ie. Ogień wesoło trzaskał, zalewają c wszystki ch pomarań czowym ciepłem, a Piotruś - który przyszed ł do ogniska odpoczą ć po trudach asekuro wania najodwa żniejszy ch - wyciągn ął się przy ognisku i położył swój ą rudą głowę na moich kolanach . Gdyby Piotruś tego nie zrobił, pewnie bym jednak coś wymyśli ła, co by choć trochę usprawie dliwiało mojądez ercję. Ale po takim wyróżnie niu... W krótce czołgała m się ruchem robaczko wym w głąb dziury. Niewielk a plama nieba znikła i jedynym pociesze niem był fakt, że Piotruś tam na górze trzyma linę, do której byłam przywiąz ana. N ajgorsze w tej całej „zabawi e" było nie moje przekon anie, że nigdy, przenigd y nie pokona m drogi powrotn ej, ale jasna świadom ość tego, że Piotruś i tak się niczego absolutni e nie domyśla. 45 1 Zbliżały się wakacje. W czasie wakacyjnych miesięcy większość studentów stara się zazwyczaj o jakieś zajęcia, które podreperowałyby nieco stan majątkowy na najbliższe miesiące. Moje koleżanki zamierzały wyjechać na wieś „na gradobicie". Tak nazywały pracę związaną z ustaleniem wielkości szkód spowodowanych klęskami żywiołowymi. Pewnie bym też pojechała na to „gradobicie" (choć odrzucało mnie zawsze od wszelkich zajęć związanych z jakimkolwiek działaniem matematycznym), gdyby nie Janeczka. Otóż Janeczka, moja koleżanka z roku, sąsiadka z sąsiedniej kamienicy, uważała od początku naszej znajomości (tzn. od siódmej klasy szkoły podstawowej), że moim powołaniem jest śpiew. Nie przeczę, śpiewałam zawsze chętnie, gdy tylko ktoś tego chciał. A więc na akademiach szkolnych, później studenckich, i w domu dla gości. A zaczęłam już jako kilkuletni brzdąc na noworocznej zabawie dla dzieci, pod olbrzymią choinką. Moja mama pracowała wtedy jeszcze jako nauczycielka w szkole powszechnej i do jej obowiązków należało między innymi organizowanie zabaw dla dzieci, przedstawień itp. Ale nigdy nie myślałam, że śpiew będzie moim zawodem. Traktowałam moje śpiewanie na zasadzie czystej przyjemności i nawet nigdy do głowy mi nie przyszło, że może być inaczej. Janeczka tymczasem - nie należąc bynajmniej do osób odważnych, tzw. przebójowców - udała się pewnego dnia bez mojej wiedzy do Estrady Wrocławskiej i zaproponowała, aby mnie przesłuchali. Następnie - uzyskawszy takową obietnicę — doprowadziła mnie siłą (siłą perswazji oczywiście, gdyż była o wiele niższa ode mnie) w oznaczonym dniu przed oblicze dyrektora artystycznego. Zostałam przyjęta do nowego, montującego się właśnie programu. Zagwarantowano mi zupełnie kosmiczną wtedy dla mnie sumę. „Będzie pani mogła zarobić w ciągu miesiąca do 4 000 zł". Wypadało zdaje się około 100 zł za imprezę. Oczywiście byłam wdzięczna Janeczce, mimo że burczałam niezadowolona przez całą drogę do Estrady. Zgodziłam się naturalnie bez namysłu, bo i gradobicie ze skomplikowanymi obliczeniami odpadło i co najważniejsze - miałam śpiewać w programie dziewięć ładnych, melodyjnych piosenek, w dodatku mieli mi za to nawet zapłacić...! Był to program muzyczny. Brało w nim udział kilku solistów, czteroosobowy balet, zespół muzyczny oraz dwóch aktorów, którzy poszczególne numery łączyli w całość. Aktorami byli Jan Skąpski w roli dzielnego żeglarza Sindbada oraz Andrzej Bychowski w charakterze... załogi. W portach, do których zawijał statek, rozbrzmiewały piosenki, tańczyły dziewczyny, grali muzykanci... jak to w portach na całym świecie. Zmieniałam więc błyskawicznie kostiumy i śpiewałam (w zależności od portu) po hiszpańsku, po włosku, po niemiecku, rosyjsku i na zakończenie 46 r programu w rodzinnym porcie - po polsku. Ponieważ program stanowił pewną całość, a nie zwykłą składankę, woziliśmy ze sobą dekoracje imitujące pokład statku. Uszyto dla całego zespołu specjalne kostiumy, które w mgnieniu oka zmieniały nie tylko naszą narodowość, ale i... kolor skóry. Najwięcej popłochu i zabawy było zawsze z przebieraniem i charakteryzowaniem do części afrykańskiej. Trzeba było w wielkim pośpiechu zrzucić poprzedni strój, wbić się w ciemnobrązowy trykot i wysmarować twarz, szyję, uszy i dłonie szminką teatralną, do złudzenia przypominającą czarną pastę „Kiwi". Tancerki dysponowały jeszcze do tego perliczkami czarnymi i kręconymi. Traktowałam moją pracę z całą odpowiedzialnością i dlatego też z pedantyczną dokładnością, tak jakby powodzenie programu od tego zależało - pokrywałam grubą warstwą szminki wszystko, co wystawało z trykotu. Ale mimo moich sumiennych i starannych zabiegów musiałam wyglądać śmiesznie i w znikomym stopniu przypominać Murzynkę, gdyż z uczciwie zasmarowanej całości wyłaniała się nielogicznie -jasna głowa. Peruczki dla mnie zdaje się zabrakło. Program był już prawie gotowy, kiedy mnie dokooptowano, toteż wkrótce oznajmiłam w domu: „Jutro wyjeżdżamy! Najpierw na Dolny Śląsk, apotem na Wybrzeże!!". Pierwszy raz wyruszałam na dłużej. Byłam zawsze w domu, nawet nigdy w akademiku nie mieszkałam... więc wyjazd mój stał się wydarzeniem na miarę wyprawy transkontynentalnej! Program się podobał i na Dolnym Śląsku, i na Wybrzeżu. Wszyscy mieli pełne ręce roboty. Ledwo zdążaliśmy z przebieraniem i charakteryzacją do poszczególnych scenek. Może to i lepiej. Wszystko odbywało się w tak zawrotnym tempie, że nie zostawało ani trochę wolnego czasu na myślenie, na... tremę. Nie oznacza to, że nie miałam jej w ogóle, o nie!... Ale to już nie było to, co przeżyłam wtedy w „Kalamburze". Pamiętam pierwszą wypłatę. Moje pierwsze, własnoręcznie (?!) zarobione pieniądze... Byliśmy wtedy w jakimś małym miasteczku na Wybrzeżu. Prosto z pokoju organizatora, który nam wypłacał pieniądze, poszłam do miasta w poszukiwaniu drobiazgów dla mamy i babci. Jeszcze tego samego dnia wysłałam paczkę do domu razem z pozostałymi pieniędzmi. Zawsze się mówi, że pierwszą miłość pamięta się przez całe życie. Zgadzam się, ale uważam, że nie tylko miłość. To uczucie radości i satysfakcji, jakie mnie przepełniało na poczcie, było tak ogromne i silne, że pamiętać je będę zawsze. Kiedy po zakończonej trasie wróciłam do domu, babcia załamała ręce. Byłam zmęczona i o połowę chudsza. Co zaś do owych 4 000 zł, to przekonałam się (niestety!), że byłaby to przyzwoita pensja, ale w warunkach normalnego, ustabilizowanego życia. 47 I ¦i Chyba niewiele osób nie zainteresowanych bezpośrednio wie, ja wygląda dzień estradowego artysty w „turze" albo na „trasie". Zespół zatrzymuj się w hotelu w miejscowości - „bazie", z której wyjeżdża się na imprezy i d której się wraca. Wyjazd zespołu autokarem odbywa się o ustalonej godzinie uzależnionej od odległości dzielącej „bazę" od miejsca imprezy. Wyjeźdź; się jednak dostatecznie wcześnie, by zawsze pozostał jakiś luz n; nieprzewidziane sprawy, jak na przykład awaria samochodu, nagłe niedyspozycja członka zespołu itp. Autokary nie zawsze zapewniają maksimum wygody. Model samochodu, którym podróżowaliśmy z programem wrocławskiej estrady, pochodził z pewnością z czasów przygotowań do pierwszej wojny światowej. Marzliśmy często, wracając w nocy do „bazy". I choć było „ogrzewanie" w postaci grubej rury biegnącej przez środek samochodu, raczej niechętnie korzystaliśmy bezpośrednio z jej ciepła. Gdy zmęczeni, obezwładnieni snem dotknęliśmy nieopatrznie nieszczęsnej rury, to ręką to nogą - rozlegał się okrzyk „oj, parzy!". Rura nie tylko grzała, również kopciła... Po przyjeździe do miejsca przeznaczenia, trzeba najpierw rozlokować się w garderobach, wypróbować mikrofony, przećwiczyć z zespołem muzycznym wątpliwe miejsca w piosence i dopiero, jeśli zostaje czas, można skoczyć do restauracji na jakiś posiłek. Po imprezie (czasem po dwóch albo i trzech) znów pakowanie się, mycie (jeśli jest gdzie) i powrót do „bazy". Jeśli jest za późno na kolację w restauracji, wystarczyć muszą kanapki, oranżada, jabłko, a często samo wyobrażenie o nich. Nasz samochodzik nie rozwijał szalonej szybkości, toteż docieraliśmy do hotelu w późnych godzinach nocnych. Nie było już ani chęci, ani sił do sporządzenia sobie herbaty specjalnie wożoną do tego celu grzałką. Następnego dnia wszystko zaczynało się od początku z tą różnicą, że inna była miejscowość, scena, warunki za kulisami, trochę inna publiczność. Jedyną zaletą naszego „autokaru" było absolutne bezpieczeństwo jazdy. Poruszał się z szybkością minimalną (jaka chyba w ogóle jest możliwa). W trasie powrotnej, pod samym Wrocławiem, stanął i już nie ruszył wcale. Myślę jednak, że estrada nie dała za wygraną i że naprawiony samochodzik nadal wozi po terenie szerzycieli kultury i rozrywki. Zresztą z satysfakcją stwierdzam, że autokar ten przelicytowany został przez swego jeszcze starszego kolegę, którym nam przyszło podróżować po USA i Kanadzie. Takim zabytkiem nie jeździłam nigdy ani przedtem, ani potem. Ponieważ większość członków zespołu nie miała jeszcze uprawnień estradowych, kierownictwo wrocławskiej estrady zorganizowało dla naszej grupy wyjazd do Warszawy na egzamin. Egzamin składał się z części praktycznej i teoretycznej. Zaśpiewałam więc piosenkę i zeszłam ze sceny na widownię, gdzie siedziała komisja egzaminacyjna. Nie pytali mnie długo. Akcję dramatu Czarownice z Salem Arthura Millera umieściłam w Anglii... może dlatego (a może nie tylko dlatego?) 48 sdnio wie, jak ipół zatrzymuje a imprezy i do lonej godzinie, :zy. Wyjeżdża jakiś luz na Shodu, nagła ają maksimum programem ygotowań do y do „bazy". I przez środek | ciepła. Gdy Kzęsnej rury, tylko grzała, i rozlokować z zespołem fczas, można iiwóch albo i zy". Jeśli jest żąda, jabłko, ijał szalonej ocnych.Nie \ wożoną do I [różnicą, że bliczność. istwo jazdy. 'a). W trasie Iprawiony i. Zresztą z egojeszcze Izie. Takim większość rownictwo irszawy na śpiewałam a komisja e z Salem i dlatego?) egzaminu nie zdałam. Bardzo przeżyłam tę „dwóję". Chyba bardziej niż pierwszy i jedyny oblany egzamin z krystalografii u kochanego profesora Maślankiewic za. Tymczasem spieszyłam się z ukończenie m pracy magisterskie j. Strona praktyczna polegała na skartowani u około dwudziestu kilometrów kwadratowy ch terenu znajdującego się w tzw. Worku Turoszowski m. O ile praktyki i wycieczki odbywało się grupowo, o tyle pracę magisterską trzeba było wykonać samodzielnie . Zami eszkałam więc u gospodyni we wsi Zatonie i stamtąd wychodziła m rano do mojej pracy, niosąc w torbie geologicznej wszystko, co mi mogło być potrzebne w ciągu dnia. Wracałam o zmierzchu. Mój teren obejmował duże połacie lasu oraz miejsca położone na zupełnym odludziu. Wtedy to właśnie przekonałam się na własnej skórze, że asystenci mieli jednak trochę racji, uprzedzając nas na samym początku, że geologia nie jest wybitnie damskim zawodem. Nie boję się samotności, boję się właściwie (panicznie!) tylko żab. (A tej żaby, o której wspomniała m, wcale nie spreparowała m. Zrobił to kolega w zamian za drobne tłumaczenie z literatury fachowej). Poza tym byłam przecież uzbrojona w nie najlżejszy młotek geologiczny, ale mimo to czułam się nieswojo, zwłaszcza w lesie. Dlatego też skartowałam w pierwszej kolejności las, by wyjść w przestrzeń i słońce. Tak, tak... kobiecie trudniej znieść samotność niż mężczyźnie. Nigdy nie słyszałam na przykład o samotnych żeglarzach płci żeńskiej. A propos żeglarzy... muszę złożyć hołd naszemu wielkiemu żeglarzowi Leonidowi Telidze. Wszyscy o nim wiedzą i choć każdego uderza inny rys jego osobowości, zgodni są przecież co do jednego: to zwycięstwo nad siłami przyrody i nad samym sobą pozostanie nie tylko jego osobistym triumfem, ale i naszą wspólną dumą. Przyp uszczam, że wielu mężczyzn zadało sobie pytanie: „A ja, czyja też bym tak mógł...?" - i większość sobie szczerze musi odpowiedzie ć - „... chyba nie...". No cóż, jestem tylko kobietą, która boi się żab i nie wypada mi nawet komentowa ć tak wielkiego, męskiego czynu. Mogę tylko pomilczeć w głębokim podziwie. Wkrótce złożyłam pracę dyplomową i zdałam pomyślnie egzamin magisterski na... 5. Był to rok 1962. W tym samym roku spróbowała m jeszcze raz zalegalizow ać moją obecność na estradzie. Tym razem z powodzenie m. Egza min zdany przed komisjąweryf ikacyjnąMini sterstwa Kultury i Sztuki to wprawdzie nie dyplom ukończenia wydziału estradowego przy PWST, ale i ten dokument napawał mnie przyjemny m uczuciem własnej wartości, równoupra wnienia z „prawdziwy mi" aktorami. Teraz mogłam spokojnie 49 rozpocząć „terminowanie" w Estradzie Rzeszowskiej. Bardzo miło wspominam te czasy. Uważam je również za bardzo pożyteczne. Taka kolejność w drodze każdego człowieka sceny wydaje mi się słuszna i sprawiedliwa. Najpierw trzeba sprawdzić, czy mamy coś do przekazania słuchaczowi, czy jest mu to potrzebne i czy ta praca naprawdę daje nam głębokie zadowolenie, a nie tylko zaspokojenie ambicji. Czy urok sceny, blask świateł, brawa publiczności nie są tylko miłym „okresem narzeczeńskim". Czy tak samo będzie i w „małżeńskiej codzienności", w której przecież muszą się zmieścić i blaski, i cienie. Wydaje mi się, że doskonałym sprawdzianem jest właśnie praca w terenie. Każdego wieczoru zmieniają się przecież warunki za kulisami, na scenie i atmosfera na widowni. To uczy nie najprostszej sztuki współżycia w zespole, umiejętności szybkiego przestawiania i dostosowania się, a tym samym wzbogaca o wiele cech przydatnych na scenie. Potem, jeśli sprawdzian wypadł pomyślnie, jeśli bakcyl sceniczny spowodował „nieuleczalną chorobę", można spróbować swoich umiejętności i przed publicznością innych krajów. Dyrektorem artystycznym Estrady Rzeszowskiej był wtedy Julian Krzywka, człowiek niezwykle oddany sprawom teatru i estrady. Mój udział w programie, którego on był reżyserem, przyniósł mi duże korzyści. Poznałam dobrze pracę w terenie, zasmakowałam w jej trudach i radościach. Z naszym programem docieraliśmy nawet do najodleglejszych PGR-ów województwa rzeszowskiego. I muszę z przyjemnością stwierdzić, że im dalej od miast, od głównych traktów, tym serdeczniej nas witano, tym goręcej oklaskiwano. A przyjęcia, na których nas po imprezie tak gościnnie częstowano bigosem, zsiadłym mlekiem, chlebem razowym, ciepłym jeszcze i pachnącym - czyż można porównać z jakimkolwiek balem na lśniącej posadzce, w powodzi świateł? To właśnie ta publiczność po raz pierwszy usłyszała i zaakceptowała Tańczące Eurydyki. Dopiero później, na festiwalu w Opolu, piosenka ta zdobyta ogólne uznanie, dając mi tym samym prawo uczestnictwa w festiwalu sopockim. Miałam więc pierwszy raz wystąpić na festiwalu w Opolu z Tańczącymi Eurydykami. Przyjechałam do Opola wczesnym rankiem. Już na dworcu można było przeczytać miłe słowa witające uczestników festiwalu. Miasto było przygotowane na tę uroczystość. Czyste, zielone, barwnie udekorowane, przyozdobione jak... narzeczona czekająca na swój orszak ślubny. A opolanie - gościnni, życzliwi, skorzy do dyskusji o piosence i... w razie niebezpieczeństwa, broniący zaciekle swoich faworytów. Cecha miła i niezwykle ważna. Żaden sport nie może istnieć bez kibiców! Pogoda była cudowna w czasie prób, a nawet jeszcze popołudniowy koncert odbył się w promieniach zachodzącego słońca. Ale wieczorem rozpętała się burza z ulewą, jakiej już potem nie widziałam. Wystarczyło być 50 na scenie przez kilka minut, by nie mieć na sobie nawet śladu „suchej nitki", mimo że ktoś wpadł na pomysł, by trzymać nad śpiewającym solistą parasolkę. A muzycy na scenie (bez parasolek) wylewali wodę z instrumentów, brodząc dosłownie po kostki w gigantycznych kałużach. Zauważyłam nieraz, że kiedy już nie można bardziej zmoknąć, robi się wszystko jedno i jest bardzo wesoło. Tak było i tym razem. I na scenie, i na widowni, której nikt nie opuszczał. Początkowo starano się ratować, ukrywając się pod parasole, płaszcze, chustki i gazety, ale ulewa była tego wieczoru obfita i długotrwała. Deszcz lał strumieniami, z podziwu godną dokładnością i konsekwencją zatapiając wszystko na ziemi. I choć ogólnie wiadomo, że potop miał już miejsce, chwilami rodziła się wątpliwość, czy to czasem nie teraz dopiero ma nastąpić?! Było więc wszędzie mokro, ale nie zimno, choć słupek rtęci na termometrze wskazywał niewiele stopni. Było wesoło i gorąco! Oklaski i okrzyki uznania z widowni ogrzewały w równym stopniu „odbiorców" jak i „nadawców". Cieszyliśmy się i bawiliśmy wspólnie jak dzieci, którym nagle zezwolono na ulubioną zabawę - bieganie boso po kałużach w czasie deszczu. Dla mnie atmosfera panująca w czasie festiwalu opolskiego ma swoisty, niepowtarzalny urok. I to nie tylko w amfiteatrze, ale i na innych, mniejszych, towarzyszących festiwalowi imprezach odczuwa się ten sam „domowy" nastrój. Może to przede wszystkim dlatego, że są s a m i s w o i, że wszystko odbywa się na własnym podwórku, że śpiewa się tylko po polsku, o naszych, obchodzących przede wszystkim nas - sprawach. Bo przecież nie ma gości przynoszących ze sobą powiew dalekiego świata, ciekawego, ale przecież obcego. Chyba głównie dlatego festiwale w Opolu są jeszcze milsze mojemu sercu niż Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie. Śpiewałam w Opolu dwa razy i za każdym razem los był dla mnie łaskawy (Tańczące Eurydyki i Zakwitnę różą). Może jeszcze kiedyś zaśpiewam w tym mieście?... Mówią- że do trzech razy sztuka... Człowiekowi nigdy nie za wiele szczęścia... Chciałabym zresztą nie tylko ten jeden raz śpiewać na festiwalu w Opolu, ale to już poza konkursem. Nie tylko dlatego, że jak Maurice Chevalier czułabym sięjuż syta chwały i zaszczytów, ani też nie w obawie przed ewentualną porażką. Po prostu niech inni walczą, przeżywają chwile niepokoju przed werdyktem jury, niech inni się potem radują ze swego zwycięstwa. Bo to naprawdę ogromne przeżycie usłyszeć komunikat: „Piosenka... kompozytora... do tekstu... w aranżacji... w wykonaniu... uzyskała... pierwsze miejsce!". Po usłyszeniu własnego nazwiska przebiegają ciarki po całym ciele i zalewa nas fala szalonej, niewypowiedzianej radości. Zawisamy na czyjejś szyi. Najczęściej zostaje wycałowany i wyściskany ktoś, kto po prostu najbliżej stoi. Zupełnie nie zważamy na to, czy ten ktoś poddaje się z lubością huraganowym pieszczotom, czy też wyrywa się przerażony. Piszę specjalnie tak bezosobowo, 51 ponieważ tak mniej więcej reagują prawie wszyscy zdobywcy nagróc punktowanych miejsc na festiwalach w kraju i za granicą. Z tą minimalną różnic, że ja nigdy nie mogę zawisnąć na czyjejś szyi. Nogi zawsze sięgają mi akurat d podłogi. Najlepsze piosenki z festiwalu opolskiego reprezentują polsk piosenkę w Sopocie, na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki. Chciałabym przy okazji podkreślić, że na powodzenie piosenki skład, się nie tylko dobra muzyka, dobry tekst i dobre wykonanie. Bardzo ważna czasem wręcz decydująca, staje się oprawa muzyczna utworu - aranżacja której znaczenie, jak mi się wydaje, jest u nas niedostatecznie podkreślane. Miałam po prostu szczęście w Tańczących Eurydykach. Muzyczni; ta piosenka bardzo mi „leżała", tekst - który jest raczej obrazem malowanyn słowami lekko i pastelowo - bardzo się podobał, swą aranżacją pan Hermar ubrał Eurydyki w najładniejszą zwiewną tunikę, a całość zagrała doskonała orkiestra Stefana Rachonia. Najlepsza u nas i poza granicami kraju też. Chciałabym doznać tak złożonego szczęścia i w przyszłości, w innych, nowych piosenkach. Ale między Opolem i Sopotem nastąpił mój pierwszy „wielki wyjazd za granicę". Nie liczę wyjazdu do telewizji NRD, bo to bliziutko, zaledwie kilka godzin jazdy pociągiem. Czekał mnie wyjazd do Związku Radzieckiego z dużą grupą artystów. Trasa była daleka i ciekawa, aż do Morza Czarnego. W programie brali udział między innymi: Maria Koterbska, Dana Lerska, Wiesława Drojecka, duet wokalno-taneczny, Zdzisław Sławiński, Stasia Kowalczyk, Janusz Gniadkowski, zespół Jerzego Miliana. Na czas trwania festiwalu sopockiego miałam otrzymać „przepustkę" do Polski. Tak też się stało. Zespół pożegnał mnie bardzo serdecznie i zażądał, bym bez nagrody nie wracała. Dlatego też bardzo mnie ucieszyło moje pierwsze miejsce za Tańczące Eurydyki w dniu polskim i trzecie w dniu międzynarodowym. Byłam w ZSRR cztery razy i za każdym razem zbierałam dowody niezwykłej muzykalności i wrażliwości radzieckiej publiczności. Publiczności tak wdzięcznej, serdecznej i wyrobionej muzycznie nie spotkałam nigdzie. Nie można jej oszukać. Zawsze wybierze, trafnie oceni, nagrodzi największymi brawami piosenkę dobrą, a niekoniecznie najbardziej efektowną. A przecież na koncercie trzeba reagować i decydować natychmiast. Nie ma czasu na zastanawianie się, porównania, czy powtórne przesłuchania. Przyjmowano nas niezwykle serdecznie, zapraszano do domów na uroczystości rodzinne. W czasie jednej z takich wizyt w starym domu gruzińskim zobaczyłam na ścianie takie wspaniałości w postaci białej broni, że nawet mnie, dalekiej od rycersko-wojskowych zainteresowań, zabiło serce z zachwytu. Pomyślałam potem o naszym przyjacielu Percym, który jest szermierzem. Dobrze, 52 że Percy tego nie widział - straciłby spokój ducha, gdyż zapewne zechciałby mieć choć jedną taką szablę, pięknąjak klejnot, by móc na nią choćby czasem popatrzeć, dotknąć cudownie wykonanej rękojeści. A przecież tych skarbów nie można nigdzie na świecie kupić na własność... chyba że Percy zyskałby uznanie i przyjaźń Gruzina. Za przyjaciela Gruzin odda nawet życie! Na powtarzające się dość często pytania, zadawane i w Polsce, i poza jej granicami: „Jakie płyty pani nagrała, gdzie można je kupić?" - zmuszona byłam odpowiadać z uśmiechem zażenowania, że jeszcze żadna moja płyta nie wyszła, ale z pewnością wkrótce zaproponują mi jej nagranie. Płyty są bowiem dla piosenkarza będącego za granicą dowodem popularności we własnym kraju, dowodem stwierdzającym jego przydatność na scenie, a przede wszystkim dowodem usprawiedliwiającym i wyjaśniającym jego obecność na estradach zagranicznych. Jednym słowem jest to taki... muzyczny dowód tożsamości. Bardzo chciałam mieć taki „dowód" wystawiony w kraju. Marzyłam o tym, ale... wciąż nie miałam nawet szansy, by chociaż popróbować zostać „prorokiem we własnym kraju". Pomimo to w Moskiewskim Studio Nagrań przy ul. Stankiewicza 8 postanowiono zaryzykować... Zaproponowano mi nagranie płyty. Całej, dużej, długogrającej płyty! Ucieszyłam się ogromnie. Zgodziłam się nagrywać natychmiast, mimo że mogłam to robić dopiero po koncertach, a więc w nocy. Czasem mieliśmy nawet po trzy koncerty dziennie, po których czułam się bardzo zmęczona. Przychodziłam jednak punktualnie do studia, gdzie zmęczenie ustępowało. Pochłaniała mnie całkowicie praca, cieszyła i ekscytowała. To przecież była moja pierwsza płyta! Poznawałam dopiero całą technikę nagrywania, przyzwyczajałam się do śpiewania ze słuchawkami na uszach. Słysząc gotowy podkład muzyczny, odkrywałam na nowo sprawy interesujące, ale przecież niezupełnie nowe, bo znane mi z pozycji obserwatora w rzymskim RCA. Ale to są dwie zupełnie różne sytuacje. Patrzeć jak inni nagrywają, a nagrywać samemu. Bardzo lubię pracę w studio. Do dziś jestem w serdecznym listownym kontakcie z AnnąKaczaliną, która jest wielkim znawcą muzyki w ogóle, a piosenki w szczególności, Igorem, który jest plastykiem i projektuje koperty do płyt, Wiktorem Babuszkinem, mikserem, zdolnym i cenionym fachowcem. To właśnie Wiktor odpowiada za fonię na wielkich politycznych i artystycznych wydarzeniach na Kremlu i w Pałacu Zjazdów. Bardzo dobrze mi się z nimi pracowało. W przerwach, kiedy kontrolowaliśmy nagrany materiał, częstowali mnie gorącą herbatą i pierożkami z mięsem i kapustą. Chciałabym znów zj eść w towarzystwie Ani i Wiktora pachnący, gorący i pulchny pierożek z mięsem. Albo lepiej dwa. I z mięsem i z kapustą! 53 Po pewnym czasie otrzymałam przesyłkę z Moskwy. To Igor w< własnoręcznie sporządzonym, solidnym, drewnianym opakowaniu, przęsła mi mojąpierwszą płytę. Na etykiecie naklejonej na płytę, na której podaje się spis piosenek (tytuły), wydrukowany był wierszyk: MHJJOH AHHe TepMaH MLI ra^ajiH fleHt H nac Koma >Ke CHOBa BCTpeTHM Bac? FOR nponiejr - a Bac Bce HeT... B OHCHjjaHHH iimeM npHBeT! W wolnym przekładzie: Zastanawialiśmy się godzinami, dniami kiedy znów panią zobaczymy? Rok minął- a pani wciąż nie ma... w oczekiwaniu przesyłamy pozdrowienia! Czas jednak powrócić do San Remo. Zanim dotarłam do sali prób, musiałam po drodze dać się uwiecznić grupie fotoreporterów, uczciwie pracujących dla swoich zleceniodawców. Kiedy znalazłam się wreszcie, trochę zasapana (zdjęcia robione były na schodach) na sali, śpiewała właśnie Connie Francis. Usiadłam i dysząc nie tyle ze zmęczenia, ile z tremy, która mnie znów dopadła — zamieniłam się w słuch. Słyszałam Connie Francis dotychczas jedynie przez radio. Zawsze mi się jej głos podobał, ale nie wiedziałam, czy nie jest to zasługa wysokiej techniki nagrań. Nie zawsze piosenkarz czy piosenkarka śpiewa tak, jak to zostało zarejestrowane na płycie czy taśmie magnetofonowej. Prawdziwym sprawdzianem jest śpiewanie „na żywo", a nie z playbacku. W większości telewizyjnych programów piosenkarz korzysta z nagrania studyjnego, doskonałego pod każdym względem. Odtwarza się piosenkę - piosenkarz ją słyszy z głośnika i stara się możliwie dokładnie zsynchronizować ruchy warg ze słyszaną piosenką. Ja na przykład śpiewam cicho, starając się nie zagłuszyć płynącego z głośnika własnego nagrania. Wtedy ruchy warg i mimika twarzy są bardziej prawdziwe. Termin „na żywo" oznacza śpiewanie do mikrofonu przed publicznością, z towarzyszeniem grającej, a nie markującej orkiestry. O ile w procesie nagrywania możliwe są dziesiątki powtórzeń, poprawek, tricków technicznych - o tyle w śpiewaniu na żywo mogą wyjść na jaw wszystkie 54 Igor we przesłał iosenek :czmc :ów. sbyły ^cnie siew ni się hniki stało trym •ani a kę- iwać ;nie nika zed 'ew rów tkie minusy, słabsze strony śpiewaj ącego, gdyż nie ma żadnej możliw ości poprawi enia czegokol wiek. D latego też, jeszcze zanim Connie Francis skończy ła śpiewać , z przyjem nością doszłam do wniosku , że ona naprawd ę tak pięknie śpiewa. Zachow ywała się i wygląda ła jak zwyczaj na, normaln a dziewcz yna. Czarne spodnie, sandały i sweterek ... Swoim wygląde m nie zmuszał a widzów na sali do patrzeni a na siebie. Podkreś lam to świado mie, gdyż nie mogłab ym tego powiedz ieć o wszystk ich uczestni kach festiwal u. W dniu koncert u miałam okazję do rozmow y z Connie. „Skąd jesteś, Anno?" - zapytała , kiedy schodził am ze sceny, po odśpiew aniu mojej piosenki. Była jeszcze za kulisami , poniewa ż śpiewał a tuż przede mną i teraz śledziła przebieg festiwal u na kontroln ym ekranie telewizy jnym. Opowie działam jej, jak znana i lubiana jest w Polsce. „O, naprawd ę?" - odrzekła z uśmiech em, który pozwala ł wierzyć, że nieoboj ętna to dla niej nowina. Potem rozmow a zeszła na temat samobój stwa Luigi Tenco. „Ludzie zbyt wiele oczekuj ą od życia, a gdy wygóro wane nadzieje nie spełniaj ą się, dzieją się właśnie takie tragedie. Ja akceptuj ę wszystk o w życiu, tak samo cieszą mnie drobne sprawy, jak i te wielkie. Tak trzeba postępo wać, gdy chce się być przynaj mniej spokojn ym, jeśli nie szczęśli wym". Je j zachowa nie, spokój, opanow any sposób bycia wskazy wałyby na to, że postępuj e zgodnie ze swoimi zasadam i i przyzna ć trzeba - skuteczn ie. Sądzę jednak, że ten wewnęt rzny spokój w rozmow ie prywatn ej i opanow anie na scenie - zawdzię cza przede wszystki m pewnośc i, że to, co się robi, ma wartość i sens. Poza tym zauważ yłam na próbach , że po prostu kocha swoją pracę, kocha śpiew. Umiłow anie pracy jest przecież warunki em szczęści a człowie ka. Jeśli nie jedyny m, to z pewnoś cią jednym z najważn iejszych . N astępni e na estradę weszła Dalida. Znałam ją z występ ów w Sali Kongres owej i Olimpii. Zmienił a się bardzo. Była o wiele szczuple jsza, by nie rzec: chuda - zresztą zgodnie z wymoga mi mody. Długie włosy miała tym razem utlenion e. Poniewa ż pamięta m jąz występó w i licznych zdjęć jako brunetkę , nie poznała m jej w pierwsz ej chwili. Dopiero gdy zaczęła śpiewać, uprzyto mniłam sobie, że ten blond nastolat ek w minispó dniczce to przecież sama Dalida. Po Dalidzie śpiewał y mniej znane mi piosenk arki i piosenk arze włoscy. W pewnej chwili stwierdzi łam poruszen ie na sali, wzmocn ił się gwar o kilka decybeli, głowy odwróc iły się ku drzwio m. A w drzwiac h stał uśmiec hnięty Domeni co Modugn o, przesyła jący na lewo i prawo powitaln e całusy. Wraz z nim przyszła na próbę jego piękna, młodziut ka żona. Jak mnie Ranucio poinfor mował, szalenie zazdrosn a o sławneg o męża. Piętro i Ranucio zaniepo koili się wyraźni e. Czułam, że któregoś z nich olśnił jakiś kolejny genialny plan, który natychm iast zechcą zrealizo wać. I rzeczyw iście. „Musisz mieć zdjęcie z Domeni co" - powiedz iał Piętro, nachylaj ąc się do mnie. „To będzie reklama ! Najpier w przedsta wimy cię oczywi ście". Ale pan Domen ico Modug no usadow ił się tymcza sem na 55 przeciwległym końcu sali. Nie wypada, by kobieta przedzierała się przez tłum) w celu przedstawienia się. Ale z drugiej strony -jak zauważył Piętro - Modugnc chyba nie zechce przebyć tej męczącej drogi, by poznać jakąś piosenkarkę Nieznaną. Ranucio jednak znów stanął na wysokości zadania: „Po prostu Anna przesiądzie się bliżej, a ja poproszę, by Domenico zrobił to samo. A kiedy już będą w odległości wyciągniętej ręki - przedstawimy ich sobie". Zrobiłam to, czego ode mnie wymagano i oto siedziałam obok Modugno, który okazał się bardzo miły i bezpośredni. Kiedy zbliżył się fotograf, by zrobić zdjęcie pt. „Domenico Modugno w rozmowie z Polką" - zrobił się taki tłok, że trudno było zorientować się na zdjęciu, kto gdzie się zaczyna i kończy. Takie to właściwości magnetyczne posiada obiektyw. Zupełnie niespodziewanie przyszła pomoc ze sceny. Po prostu do mikrofonu zbliżyła się śpiewająca para małżeńska „Sonny and Cher", która swym zjawieniem się wybawiła mnie z opresji. Przez kilkanaście następnych minut nikt nie był w stanie robić nic innego, jak podziwiać fantazję małżeństwa, przejawiającą się w kroju szat i doborze kolorów. Było to widowisko absolutnie szokujące. Nie potrafię nawet powiedzieć, czy dobrze śpiewali. Jak się później okazało, w identycznym ubraniu i makijażu odbywali spacery pieszo po San Remo, budząc w przechodniach sprzeczne uczucia. Ale cel swój osiągnęli niezawodnie, bo każdy przechodzień - nawet najbardziej pogrążony we własnych najczarniejszych myślach - podnosił wzrok, patrzył, odwracał się za nimi i na chwilę zapominał o własnym nieszczęściu, a może i o całym bożym świecie. W każdym razie taki przechodzień, kiedy ujrzy ich płytę na oknie wystawowym - kupi ją na pewno! Po tym wzruszeniu odpoczęłam przy „Les Surfs", którzy wdzięcznym, tanecznym krokiem wbiegli na scenę. Śpiewali piosenkę Quando dico, che ti amo. W ich wykonaniu wypadała o wiele lepiej niż w wykonaniu włoskiej piosenkarki Anny-Rity Spinaci. Są bardzo niscy, wyglądają jak dzieci albo raczej jak śniade, poruszające się lalki - zabawki. Dwie dziewczyny i czterech chłopców. Zespół „Les Surfs" zastąpił wkrótce francuski piosenkarz Antoine. Moim zdaniem chłopak ten nie umie śpiewać. Ekstrawagancki strój, uczesanie (a raczej jego brak), epileptyezne podrygiwanie i nieskoordynowane z muzyką podskoki. Wszystko to nie mogło olśnić i oszołomić do tego stopnia, by nie zauważyć fałszowania i wyskakiwania z frazy. Spieszę raz jeszcze podkreślić, że na moją negatywną ocenę nie wpłynął bynajmniej ani jego strój, ani dość mało sympatyczny sposób bycia. W sprawach dotyczących ubioru, wyglądu zewnętrznego kieruję się daleko idącym liberalizmem, wyrozumiałością. Uważam to zresztą za mało istotne w ocenie wartości człowieka. Natomiast przekonana jestem, że każdy piosenkarz powinien jednak odznaczać się odrobiną muzykalności i głosu. W przeciwnym razie ta zabawa w gwiazdę estrady staje się mocno nieuczciwa. I to zarówno wobec widzów - słuchaczy, jak wobec 56 1 siebie samego. Tylko że wymieni one braki idą zazwycz aj w parze z kolosaln ym brakiem samokry tycyzmu . Niestety. P o powroci e z próby, w hotelu czekała mnie miła wiadom ość. Zosia Aleksan drowicz przybęd zie jutro! Świetni e się składało , poniewa ż właśnie następne go dnia, w przeddzi eń festiwalu miał się odbyć cocktail na moj ą cześć. Zaprosz ono mnóstw o osób. A ja wiedział am z doświad czenia, czym to pachnie. Pociesza łam się trochę tym, że u wielu ludzi na ziemi stwierdz ono wrodzon ą, a więc nieulecz alną awersję do cocktaili na własną cześć. Przybyli wszyscy . Między innymi przedsta wiciel polskiej ambasad y w Rzymie. Z osia przesyła ła mi od czasu do czasu krzepiąc y uśmiech i kilka słów również mocno krzepią cych - gdyż nazywaj ących rzeczy po imieniu, po polsku. Byłam jej niezmie rnie wdzięcz na za to. Nie przeszk adzało jej to w intensy wnej pracy reżysers kiej. Poniewa ż sceny z tego przyjęci a miały wejść do filmu o mnie - więc Zosia korzysta ła z okazji. Z wywiad ów zapami ętałam najlepie j wywiad dla radia Luxem burg. Przedsta wiciel tej rozgłoś ni był tak druzgoc ąco przystoj ny i miły, że miałam poważn e kłopoty ze skonce ntrowa niem się nad odpowi edziam i. Nie chciała bym być źle zrozum iana. Nie stwierd ziłam u siebie ani krzty zaborcz ości, agresy wności, czy innej podobn ej cechy charakt eru - tylko że on był taki piękny... Następn ego dnia zaczyna ł się festiwal. Przed południ em zrobion o mi z Fredem Bongust o (jego piosenk ę śpiewał am) serię zdjęć. „Na wszelki wypade k" — zakomu nikował fotorep orter. Jeśli zwycię życie, wasze zdjęcia muszą się ukazać natych miast w prasie wieczor nej". A potem było drugie, nieskoń czenie długie oczeki wanie na nadejści e wieczor u. W końcu zapadł zmierzc h, nadeszły późne godziny wieczor ne. Trzeba było przygot ować się do wyjścia z hotelu. Zapako wałam suknię i pantofle . Czekała m na Pietra z Ranucie m. Przyszli, popatrzy li zdziwie ni i wreszcie spytali z niepoko jem: „Dlacze go nie jesteś jeszcze ubrana? ". Jak to? - zdziwiła m się z kolei ja. Miałam na sobie „małą czarną", byłam uczesan a. Wydaw ało mi się, że wygląda m dostatec znie eleganc ko, by samoch odem przejech ać kilka ulic i w garderob ie przebrać się w suknię sceniczn ą. Tak, jak to robiłam zawsze, wszędzi e. „Ostatec znie można i tak" - zgodził się wspania łomyśln ie Piętro. Wyszliś my. J uż w windzie spostrze głam, że wszystk ie panie są w długich sukniac h wieczo rowych , płaszcz ach do ziemi lub etolach różnej długośc i, ale jednak owo koszto wnych. No cóż - pomyśl ałam - etoli ani płaszcz a wieczor owego z trenem nie mam, ale za to mam prawdzi we włosy, a nie perukę i nie fałszuję. O! Nie będę ukrywał a, że przez kilka chwil nie mogłam stłumić w sobie przejaw u drobnp mieszcz ańskieg o sposobu myśleni a. Czułam się jak kopciusz ek, któremu dobra wróżka nie wyczaro wała przed balem ani sukni, ani karety, ani w ogóle niczego. 57 Za kulisami tłok był niesamowity. Oprócz wykonawców uwijała się cała armia fotoreporterów, sprawozdawców radiowych, filmowych, dziennikarzy, obserwatorów. Tu i ówdzie wyłaniały się z tłumu przystojne oblicza karabinierów stojących na straży porządku. (Karabinierzy dzielą się na: 1. przystojnych. 2. bardzo przystojnych, 3. zniewalająco przystojnych). Ranucio dzielnie torował mi drogę. Myślałam, że podążamy ku garderobie, ale myliłam się. Ranucio doholował mnie w końcu do niezbyt obszernego pokoju, w którym kilka pań dokonywało charakteryzacji panów, gdyż piosenkarki przybyły już w całkowitym rynsztunku na „pole bitwy". Zwróciłam się do Ranucia z lekkim wyrzutem w głosie, żeby był tak dobry i pokazał mi drogę do garderób damskich, gdyż w danej chwili nie odczuwam potrzeby dokonania stripteasu dla panów, zajętych całkowicie sobą. Ranucio uśmiał się serdecznie. Muszę przyznać, że doceniał on czasem moje wisielcze poczucie humoru. Uspokoiwszy się, oznajmił że trzeba było ubrać się do występu w hotelu, bo tu nie ma „specjalnych garderób". Ochłonąwszy nieco ze zdziwienia i rozejrzawszy się w terenie, znalazłam jednak cichy, odosobniony schowek o powierzchni całego metra kwadratowego. Była to toaleta. Dokonując akrobatycznych ewolucji w trakcie przebierania się na tym moim neutralnym metrze kwadratowym, przypomniałam sobie analogiczne sytuacje w innych krajach. Podobnie było w Cannes, na wielkich międzynarodowych targach płytowych, na telewizyjnym koncercie w Paryżu. Z jaką satysfakcją przypomniałam sobie pewną imprezę w Bieszczadach, zimą. Dojechać można było jedynie saniami, które grzęzły w metrowych zaspach śniegu, a nawet - ku naszej radości - raz się przewróciły. Gdyby tam, w Bieszczadach, zespół zastał takie warunki jak tu w San Remo, nikt by okiem nie mrugnął. Wiadomo, w terenie różnie się zdarza, jest się przygotowanym na różne niewygody. I właśnie tam daleko, gdzie każdy minus byłby zrozumiały i usprawiedliwiony, gdzie w najsroższe zimowe wieczory wilk ma prawo urządzić koncert pod oknem - zastaliśmy absolutnie komfortowe warunki w nowo wybudowanym domu kultury. Rozpoczął się koncert - pierwszy wieczór festiwalu. Festiwal trwa przez trzy wieczory. Z trzydziestu piosenek, prezentowanych w ciągu dwu wieczorów, do finału wchodzi połowa. Z finałowych piosenek wybiera się tę jedną najlepszą, zwyciężczynię. Każda piosenka wykonana jest dwukrotnie. Przez piosenkarza włoskiego i zagranicznego. Scenę, na której odbywa się festiwal, zaliczyłabym raczej do małych. Mieści się na niej piosenkarz z grupą wokalną, towarzyszącą niemal każdemu soliście. Nie zmieściłaby się już raczej orkiestra, dla której wydzielono miejsce 58 przed sceną. Orkiestr ę dzieli od publiczn ości jedynie barierka i wąskie przejście . San Remo 67 zapowia dali Mikę Bongior no i Renata Mauro. M oże jeszcze kilka słów o publiczn ości. Przed koncerte m, wchodz ąc do gmachu , ocierają c się o koszto wne futra pań i smokin gi panów - zastana wiałam się, czy w każdym przecięt nym domu włoskim wisi w szafie choć jedno takie futro i frak. Czy posiada nie tego wieczor owego płaszcza z trenem jest absolutn ie nieodzo wną życiową koniecz nością. Czy brak tych „rekwiz ytów" dyskwali fikuje, czy... O koliczn ością nie do ominię cia pozosta je jednak fakt, że tego wieczor u, jak i następn ego przyszli - przepra szam - zjechali na festiwal wyłączn ie ci, którzy posiadal i w swoich szafach niejeden frak i szynszy le. J ak ogólnie wiadom o, nadmia r dobrob ytu spowod ować może w psychic e posiada cza pewne daleko idące zmiany, z reguły niekorz ystne w pojęciu normaln ie (z pracy własnyc h rąk) bytując ych ludzi. T ym tłumacz yłam sobie dość duszną, ciężką atmosfe rę panując ą na sali. Publicz ność nie do rozrusza nia, rzekłby aktor, spogląd ając na widown ię przez dziurkę w kurtynie . N ie chcę przez to powiedz ieć, że piosenk ą interesu ją się wyłączn ie nastolat ki. Nie, znam szanow ne babcie, które potrafią zacytow ać najnows ze listy przeboj ów. Ale nikt chyba nie zaprzec zy, że festiwal w San Remo nie jest urządzan y przede wszystki m z myślą o paniach w starszym wieku i panach zasypiaj ących w trakcie spokojni ejszych śpiewó w (wiek pozostaj e najczęśc iej wprost proporc jonalny do zawarto ści portfela ). Dowod em na to były nieprzeb rane tłumy młodzie ży, oblegają ce gmach nieomal od rana do nocy. Ale oni nie mieli prawa wstępu. Bilet na tę imprezę jest za drogi. Piszę o moich własnyc h spostrze żeniach, a do pełniejs zego obrazu brakuje jeszcze pewnyc h danych natury ogólniej szej, statystyc znej. Każdeg o roku odbywa się we Włoszec h pokaźna ilość wszelkie go rodzaju festiwali piosenki w różnych regionac h. W ostatnic h latach notuje się u nas też wzrastaj ące zainteres owanie sprawam i piosenki. Tu i ówdzie można w naszej prasie przeczyta ć krytyczni e, czasem w żartobliw ym tonie podane stwierdze nie, że sprawy piosenki urastają w Polsce do problem u narodow ego i że kto żyje, włącza się do dyskusji, nie zawsze mając ku temu kwalifika cje. Otóż stwierdzi ć muszę z żalem, że wygląda to jednak blado w porówna niu z tym, co się dzieje we Włoszec h i to nie bezpośre dnio po festiwalu , ale permane ntnie i wytrwal e przez cały rok. Mówię „z żalem", gdyż sympat yczny wydaje mi się fakt ogólnon arodow ego rozśpiew ania i zainteres owania piosenką . Nie wiem, z czego to wynika, chyba przede wszystki m z ogromne j, umocnio nej tradycj ami - muzykal ności Włochó w. W odróżnie niu od najmuzy kalniejsz ego Polaka - Włoch nie wstydzi się śpiewać. Śpiewa chętnie i z przejęcie m w czasie pracy, na ulicy, w sklepie i na przystan ku. Śpiew pomaga mu żyć, ułatwia kontakty z ludźmi, łagodzi wszelkie 59 i stresy współczesnego życia. Pamiętam dość otyłą matronę sprzątającą korytarz hotelowy i śpiewającą donośnym głosem piosenki Gilioli Cinąuetti Non ho ł 'etaperamanti („Za młoda jestem, żeby się ko-oo-chać"), albo dwóch panów czekających na autobus, którzy poznali się przed chwilą dzięki wymianie zdań na temat aktualnych przebojów. „A pamięta pan ten fragment?"... - tu pan z wąsikiem położył szybko swoją teczkę na ziemi, by móc gestem podkreślić finezję utworu. Płyty znajdują się w sprzedaży natychmiast po festiwalu. Tłoczone są już przed jego rozpoczęciem. W ciągu dwu dni, najdalej trzech - można na ulicy usłyszeć każdą z piosenek śpiewanych na festiwalu. Co łatwiejsze piosenki rozbrzmiewają tego samego wieczora. Festiwal dostarcza nie tylko wzruszeń natury muzycznej. Można też pozastanawiać się nad życiem osobistym uczestników, gdyż prasa bezlitośnie, z upodobaniem - rzekłabym - wyciąga na światło dzienne sprawy osobiste gwiazdy i rzuca na żer czytelnikom. Z braku prawdziwych informacji zmyśla sieje bez żenady. Wydawać by się mogło więc, że festiwal jest urządzany dla szerokich mas. Tak jest pozornie. Masy śpiewające są środkiem prowadzącym do celu. Do pieniędzy. Festiwal urządzają wyłącznie wytwórnie płytowe. Wykonawcy biorący udział w festiwalu muszą reprezentować którąś z wytwórni płytowych. Sam udział w festiwalu kosztował pół miliona lirów, a obecnie milion. I wcale nie chodzi ani o wykonawcę, ani wartość artystyczną piosenki. Piosenka staje się towarem, inwestycją. Zwycięża ten, kto więcej zainwestował i lepiej potrafi swój towar sprzedać. Jak już wspomniałam, liczy się tylko pierwsze miejsce. Najbardziej popularne stają się piosenki, które nie weszły nawet do finału, ale kupuje się powszechnie płyty piosenek finałowych, a już z całą pewnością piosenkę laureatkę. Ją wypada mieć, znać. Tak było i na festiwalu w roku 1967. Zwrócenie większej uwagi na stronę merkantylności festiwalu, bez umniejszania jego rangi artystycznej, przydałoby się naszemu festiwalowi sopockiemu. Tym bardziej że przecież w warunkach naszego ustroju wykluczona jest konkurencyjna walka wytwórni, w której wszystkie chwyty są dozwolone. Dlatego też śmierć L. Tenco mogła się zdarzyć tylko tam. Pierwszą część festiwalu miałam za sobą. Rozpoczęło się oczekiwanie werdyktu jury. Z piętnastu piosenek wykonanych tego wieczoru mniej więcej połowa miała wejść do finału i walczyć o upragnione, pierwsze miejsce. Do dobrego tonu należało skrócenie sobie czasu oczekiwania w kasynie gry, możliwie aktywnie. Jak powszechnie wiadomo, udział w grze hazardowej uwarunkowany jest posiadaniem środków płatniczych, w większej raczej ilości. Wprawdzie mój udział w festiwalu kosztował pół miliona lirów, ale płaciłam nie ja, tylko CDI—czyli Piętro. Ja natomiast znajdowałam się w sytuacji 60 biedneg o krewneg o, zaproszo nego nagle na wystawn y obiad. C hcę przez to powiedz ieć, że nawet gdybym poczuła nagły przypły w skłonno ści do hazardu, z wyżej wymien ionych przyczy n nie mogłab ym się przysiąś ć do zieloneg o stolika. W rezultaci e nie wiem, czy w filmach wiernie oddają atmosfer ę kasyna gry. P oprosiła m więc Pietra, by odwiózł mnie do hotelu. Zresztą mój stosunek do wynikó w festiwal u był nieco inny. Trochę, rzekłaby m, sportow y. Cieszył mnie sam udział w tym festiwal u świato wej sławy, możliw ość usłysze nia, zobacze nia wielu aktualn ych gwiazd piosenki z całego świata. Nagroda nie była dla mnie sprawą życia i śmierci. Instynkt ownie czułam od początku , że w ścierając ych się ustawicz nie interesac h wielkich firm płytowy ch nie będzie leżało zwycięst wo przedsta wicielki tak mało znaczące j wytwórn i jak CDI. Nawet gdyby piosenkę skompo nował sam Orfeusz i użyczył mi na dodatek swego głosu. A le dla większo ści uczestni ków werdykt jury miał istotne znaczen ie i zrozumi ałe było ich pełne niepokoj u oczekiw anie. Wejście do finału oznaczał o wyższą gażę za koncert y, zapewni ało wiele korzystn ych propozy cji, ogólną sławę i uznanie na cały rok, aż do następne go festiwal u. Niezak walifiko wanie się do finału oznaczał o natomias t spadek gaży, popularn ości. Dlatego np. znane sławy piosenk arskie w ogóle nie biorą udziału w festiwal u. Wolą nie ryzykow ać, jak np. RitaPav one, Mina, Milva. P o ogłoszen iu werdykt u jury Piętro oznajmił mi: „Nie weszliś my do finału, ale za to jesteśm y w najlepsz ym towarzy stwie". Żadna z najwięk szych sław piosenki tym razem nie weszła do finału. Przed metą pozostal i: Dalida, Dionne Warwic k, Connie Francis, Domeni co Modugn o, Sonny i Cher też... N astępne go dnia rano wpadł do mnie roztrzęs iony Fred Bongus to. „Straszn e nieszczę ście się stało" - powiedz iał i usiadł ciężko na krześle. „Dziś w nocy po werdyk cie jury popełnił samobó jstwo Luigi Tenco - mój kolega". Porann e gazety przynio sły natych miast wyczer pujące dane o tragiczn ej śmierci. L uigi dowiedz iawszy się, że jego piosenk a nie weszła do finału, wrócił do hotelu i strzelił sobie w usta. Dalida, która śpiewała na festiwalu jego piosenkę , nie znajdują c go wśród dyskutuj ących nad werdykt em - pośpiesz yła do hotelu, chcąc pocieszy ć przyjaci ela. Była pierwszą osobą, która go zobaczył a. Doznała szoku i została zabrana do szpitala. P odobno Luigi Tenco miał zostawi ć list, w którym pisał, że nie chce dłużej żyć na świecie tak niespra wiedliw ym i podłym. Domag ano się przerwa nia festiwal u, w San Remo zawrzał o. Ale nie na długo. Festiwal u nie tylko nie przerwa no, ale wkrótce po pogrzeb ie, na którym było tylko kilku najbliżs zych przyjaci ół - świętow ano z okazji ślubu Gene Pitneya. Ślub miał charakte r wybitnie widowis kowy i nie jestem pewna, czy nie został zawarty wyłączni e w celach reklamo wych. Huczne przyjęci e weselne odbywał o się na 61 jachcie, tak by tłumy widzów nie były pozbawione tego pięknego widoku ani na chwilę. I tylko czerwony kwiat leżący na chodniku przed afiszem L. Tenco przypominał o tragicznej, niepotrzebnej śmierci. Luigi Tenco był kompozytorem i autorem tekstu swojej piosenki; Ciao, amore była jedną z najładniejszych, najambitniejszych piosenek pod względem tekstu i muzyki. Bardzo melodyjna, niebanalna, o łatwo wpadającym w ucho refrenie. Śpiewałam ją kilkakrotnie. Podobała się niezmiennie i chyba nie tylko ze względu na pamięć o autorze. Kiedy po roku przeczytałam wywiad z Dalidą- rozczarowała mnie bardzo jej postawa. Gdyby ten wywiad ukazał się bezpośrednio po jego śmierci - naturalnie, zrozumiałe byłyby te zwierzenia podyktowane rozpacząpo stracie ukochanej osoby. Niestety, wywiad ten, zaopatrzony w liczne zdjęcia Dalidy z Luigim, i opisy bardzo intymnych spraw, które ich łączyły - zabrzmiał czysto reklamowo. A przecież Dalida przeżyła po śmierci L. Tenco głębokie załamanie, depresję, próbowała targnąć się na własne życie. Nie występowała. Ale po okresie ciszy, jaka się wytworzyła wokół Dalidy, musiała znów za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę. Nawet za cenę bardzo osobistych i bolesnych wspomnień. Nie czekaliśmy już na oficjalne zakończenie festiwalu. Piętro zaproponował powrót do Mediolanu następnego dnia po obiedzie. Na trasie do Mediolanu wstąpiliśmy do małego baru przy autostradzie. Dziewczyna, która nas obsługiwała, była w niemałym kłopocie. Starała się podać zamówione potrawy, nie odrywając jednocześnie wzroku od telewizora. Kończył się bowiem właśnie drugi dzień festiwalu. W hotelu w Mediolanie dowiedzieliśmy się dopiero, że zwyciężyli Claudio Ville - Iva Zanicchi. Przed moim powrotem do Polski czekały mnie jeszcze trzy ważne dla mnie wydarzenia. 1. Udział w telewizyjnym, bardzo popularnym w całych Włoszech, programie „Zabawy w rodzinie" - „Giocchi in famiglia". Program bardzo lubiany i oczekiwany tak, jak nasze genialne „Małżeństwo doskonałe". 2. Własny godzinny program w telewizji, w którym miałam śpiewać sześć piosenek i zapowiadać razem z Domenico Modugno. Moimi gośćmi w programie mieli być „Studio Folk-Singers", Fred Bongusto i Domenico Modugno. 3. Udział w programie rozrywkowym telewizji szwajcarskiej. Mój program miał być zrealizowany w ośrodku telewizyjnym w Turynie. Zosia też pojechała ze mną do Turynu, ale jej obecność miała się ograniczyć tym razem do celów towarzyskich. Na zdjęcia filmowe z realizacji programu telewizja nie zezwoliła. Więc Zosia musiała zadowolić się obejrzeniem miasta. Scenariusz był nieskomplikowany. Po prostu poszczególne numery 62 programu- powiązane moją zapowiedzią bądź dialogiem z Domenico Modugno. Tekst, który miałam powiedzieć w ciągu tej godziny, otrzymałam przed rozpoczęciem zdjęć, więc o przygotowaniu raczej nie było mowy. Ale dubli z mojego powodu nie było. Zawdzięczam to w dużej mierze miłej, życzliwej atmosferze, jaką starali się stworzyć zarówno reżyser programu ze swoim sztabem asystentów i pomocników, jak i kamerzyści, wreszcie - goście programu: Bongusto, Modugno i „Studio Folk - Singers". Z Domenico Modugno nie tylko prowadziłam dialog, ale nawet w pewnym miejscu programu zaśpiewałam z nim w duecie piosenkę sycylijską, której mnie uprzednio w korytarzu nauczył. Bardzo wesoła, żartobliwa piosenka 0 tym, jak to cała rodzina lubiła jeść cykorię. Modugno był bardzo bezpośredni, żywiołowy, miły, koleżeński, zupełnie taki, jakim go znałam z filmów czy programów telewizyjnych. Mimo że jest jednym z nielicznych śpiewaków pozostających już tyle lat w czołówce piosenkarstwa -jest normalnym, wesołym człowiekiem. A potem gwiazdą. Modugno jest nie tylko znanym w świecie piosenkarzem i kompozytorem, ale i cenionym aktorem filmowym i teatralnym, kompozytorem musicali. Niestety, nie widziałam tego programu w telewizji, gdyż byłam w czasie jego projekcji w domu, ale dowiedziałam się potem, że został powtórzony jeszcze dwukrotnie na życzenie telewidzów. W programie telewizyjnym „Giocchi in famiglia" śpiewałam piosenkę Arno Babadżaniana do tekstu E. Jewtuszenki. Włoski tekst napisał Enzo Buonassisi. Muzyka Babadżaniana tak się tam podobała, że pan Buonassisi napisał do niej włoski tekst w ciągu jednej nieprzespanej z podniecenia - nocy. 1 jako drugą - Zakwitnę różą. Jak już wspomniałam - „Giocchi in famiglia" jest programem, na który z niecierpliwością czeka się w całych Włoszech. Współzawodniczą dwie drużyny. Każda składa się z mamy, taty, babci, dziadka i wnuka lub wnuczki. Pytania dotyczą bardzo różnych dziedzin życia. Współzawodnictwo drużyn nie ogranicza się do odpowiedzi na zadane pytania. Trzeba też wykonać szereg czynności w ograniczonym czasie. Sam tytuł wskazuje na to, że sprawa jest ściśle rodzinna. Pamiętam, jak zadaniem dziadka było wykonanie tej piosenki, którą kiedyś wyśpiewywał pod balkonem babci - wtedy młodej dziewczyny. Dziadkowie każdej z drużyn przystąpili ochoczo do spełnienia zadania, wywołując na twarzach swych wybranek - teraz siwych babć - chyba ten sam młodzieńczy uśmiech rozrzewnienia i wzruszenia, który ongiś zdobił młode, zakochane oblicza. W pewnej chwili poczułam, że mnie ktoś lekko pociąga za warkocz. Odwróciłam się i ujrzałam przykucniętego za moimi plecami uczestnika najmłodszej generacji. „Signora - zapytał szeptem - proszę powiedzieć, czy narodowym tańcem polskim jest mazurek, czy polka?". Sobie tylko znanym sposobem dowiedział się sprytny młodzieniec o mogącym paść takim pytaniu, 63 no i w obronie honoru rodzinnego nie przebierał widać w środkach wiodącyt do zwycięstwa. Wkrótce też babcia młodzieńca bez zająknienia, z triumfalny uśmiechem na miłej, pogodnej twarzy - wyrecytowała pełnym zdanier „Polskim tańcem narodowym jest oczywiście mazurek!". Po wykonaniu mojej piosenki drużyny obu rodzin nagrodziły mn rzęsistymi oklaskami, a jeden z dziadków, Sycylijczyk, wcisnął mi do rę] kwiat, zdobyty gdzieś za kulisami. Pociągnął mnie za sobą w spokojniejs2 zakątek i - z ożywieniem gestykulując - wygłosił miłą pochwałę: „Bo wid signora, teraz się śpiewa zupełnie inaczej niż za moich czasów. Hałas, nerwów głośny rytm zagłusza melodię i to, co ma do powiedzenia serce. A pani śpiew zupełnie tak, jak za moich czasów, które były zupełnie inne, ale wcale nie gorsz proszę mi wierzyć. U nas, na Sycylii, ludzie jeszcze rozumieją, co to prawdziw śpiew i potrafią ten dar niebios docenić. Niech pani koniecznie przyjedzie d nas i będzie naszym gościem". Mimo że zostałam przez dziadka poważni zdegradowana w czasie, uważam, że był to najmilszy komplement, jaki mni spotkał we Włoszech. Następnie nadeszło zaproszenie do wzięcia udziału w programi telewizji szwajcarskiej. Brali w nim udział wyłącznie wybrani uczestnic festiwalu w San Remo. W tym programie śpiewałam również piosenkę A. Babadżaniana i I Jewtuszenki Nie śpiesz się z włoskim tekstem E. Buonassisiego. Program dl telewizji zrealizowany został w Mediolanie. Przybyłyśmy z Zosią o oznaczonf godzinie do studia. W garderobie (była!) pokazano mi kilka sukienek kolorowyc jak sama radość. Miałam sobie coś wybrać, bo program realizowany był dl telewizji kolorowej. Niestety, bardzo ładne sukienki okazały się o trzy numery z małe. Miałam własne kolorowe suknie, ale długie. Potrzebna jednak była sukienk mini. Wystąpiłam więc w swojej jasnoniebieskiej, dość krótkiej. Suknię naw< pochwalono na próbie, ale nagle reżyser zaczął krążyć wokół mnie coraz szybcis —przyglądając mi się bacznie. „Tak—rzekł w końcu z ulgą—już wiem. Ona nie może być blondynką\ niebieskiej sukience. Skoro suknia musi pozostać... zróbcie z niej brunetk albo lepiej... po chwili padła decyzja - niech będzie rudawy kasztan". Chodził oczywiście tylko o perukę. Charakteryzator niemało się namęczył, zanim wcisni perukę na moją głowę, na której pokaźne ilości jasnych włosów zniknąć musiał pod rudym kasztanem. Tym razem wolno było Zosi filmować mnie w garderobie. Pla pozostawał tabu. Mocowanie się charakteryzatora z peruką zostało zater uwiecznione, jak też moje całkowite przeobrażenie. Muszę przyznać, że si sobie podobałam z tą zmianą, nie tylko z powodu koloru peruki, ale przed wszystkim dlatego, że naturalne włosy peruki były proste, takie, jakie widywałar tylko w marzeniach. Dekoracje wprawiły nas z Zosią w głębokie zdumienie. Miałam dojść \ 64 dących falnym aniem: y mnie io ręki liejszy i widzi ¦wowy .piewa ;orsze, dziwy ziedo 'ażnie mnie ¦amie itnicy aiB. ndla ronej vych łdla ryza enka iwet jciej rą w rtkę ziło snął iały lan em się ;de am ¦w pewnej chwili do ogromny ch podusze k, jakby pożyczo nych z baletu Fontann a Bachczy saraju, osiąść na nich i dośpiew ać piosenkę do końca. Obok mnie miał tańczyć chłopak. Niechby już były te poduchy i chłopak, który zresztą dobrze wykony wał taniec o ultranow oczesny m układzie. „Ale spójrz za siebie - jęknęła Zosia. - co to ma być?!". R zeczywi ście... tło stanowi ła ogromn a podobiz na Jewtusz enki w otocze niu afiszó w o treści związa nej z rewolu cją 1905 roku. Nie dopatrzy łyśmy się tu logiki, a zapytan y twórca tego epokow ego dzieła też nie umiał niczego wytłuma czyć! Po powroc ie do Polski musiał am najpier w odchor ować wszyst kie przezięb ienia (tak, tak), które w połączen iu z ogromn ym napięcie m nerwow ym ostatnic h tygodni, dały wreszci e znać o sobie. Jeśli człowie k bardzo nie ma czasu na chorowa nie, to rzeczyw iście udaje się odłożyć tę sprawę, ale niestety, do czasu. Gdy przycho dzi choćby najmnie jsze odpręże nie - trzeba płacić grzeczn ym leżenie m w łóżku. Z resztą Piętro postarał się o to, bym się nie nudziła. Otrzym ałam wkrótce komplet nagrań piosene k neapolit ańskich w wykona niu Murolo. Albumy z płytami zawierał y około osiemdz iesięciu piosene k. Miałam wybrać dwanaś cie pozycji do mojego projekto wanego longa. Najwyż ej trzynaśc ie piosenek . Tyle się mieści przeciętn ie na płycie długogra jącej. Płytę miałam nagrać w czasie mego następn ego pobytu we Włosze ch. W pierwsz ej chwili, trzymaj ąc przepię kne albumy w dłoniac h, byłam bardzo uradow ana. Płyty były wydane luksuso wo. Każda w osobnej okładce, otwiera nej jak książka. Na wewnętr znej stronie stare, ciekawe fotograf ie ludzi związan ych z piosenk ą neapolit ańską oraz pełny zestaw tekstów w narzecz u neapolit ańskim i krótkie tłumacz enie na literacki język włoski. Okładki zdobiły koloro we reprodu kcje znanyc h dzieł malarz y włoskic h, czasem piękne fotograf ie Neapol u i okolic. K iedy pierwsz a radość minęła, rozpocz ęłam uważne przesłu chiwani e płyt. Po pewny m czasie spostrze głam, że zbyt dużo piosene k mi się podoba. Na kartce, na której miała się znaleźć wybrana trzynast ka, figurow ały właściw ie wszystki e. T o nic - powied ziałam do siebie - widocz nie za bardzo się „obsłuc hałam". Zatrudni ę znajomy ch. I odtąd moi goście wciągan i byli podstęp nie do tej odpowi edzialne j pracy. Ale poniew aż nikt nie miał tyle czasu (i cierpliw ości), by wysłuch ać osiemdz iesięciu piosene k - musiała m się jednak ogranic zyć do własneg o wyboru . Ostatec znie zdecyd owałam się na dwadzi eścia piosene k, wśród których potrzebn e dwanaśc ie wybrała m z pomocą kierowni ka muzycz nego CDI - Renato Serio. 65 Następny wyjazd miał miejsce w czerwcu. Nareszcie bez perspekty marznięcia! Najpierw miałam wziąć udział w festiwalu piosenki neapolitańskie po festiwalu nagrać w Neapolu mój pierwszy longplay z piosenka neapolitańskimi. Po przyjeździe do Mediolanu - jeszcze na lotniski poczułam zasadniczą różnicę. W Warszawie tego lata było dość upalnie, a jednak po wyjścii samolotu w Mediolanie, poczułam się jak w przyzwoicie funkcjonujące łaźni rzymskiej. I tak miało być aż do powrotu do domu. Już na drugi dzi zrozumiałam, że aklimatyzacja nie jest pojęciem wymyślonym przez teoretykó Pod prysznicem w hotelowym pokoju czułam się jeszcze zupełnie znośnie, i samopoczucie moje wyraźnie się pogarszało, gdy trzeba było się jednak ubrc Tylko w letnią sukienkę wprawdzie, ale tym razem milanówek grzał jak kożuc W małym, dusznym pokoiku CDI, gdzie odbywałam próbę muzyczm doszło do tego, że zaczęłam odczuwać dziwne bicie serca i duszność. Wentylat przynosił ulgę tylko wtedy, gdy dmuchał prosto w nos. Wszędzie poza ty strumieniem powietrza było duszno i lepko. Wilgotność powietrza jest Mediolanie maksymalna. W takich warunkach klimatycznych nie możi przyzwoicie pracować. W duchu zaczynam usprawiedliwiać tę nieprzepar odrazę Włochów do załatwiania czegokolwiek dziś. „Dlaczego dziś?... Jut na pewno będą bardziej sprzyjające warunki". Tonacje piosenek neapolitańskich trzeba było jednak ustalić ja najszybciej, by Renato mógł zdążyć z aranżacjami przed wyjazdem do Neapoli Odlot do Neapolu miał nastąpić za kilka dni. Ponieważ w czasie poprzednich „wizyt" nie miałam właściwie wolneg czasu - więc pomyślałam sobie, że nadszedł czas na zwiedzenie miasta i. gorąco upragnione pójście do kina. Przyznaję się, że jestem nieuleczaln kinomanką. Teatr bardziej wymaga czyjegoś towarzystwa, a do kina skocz sobie sama. Kino jest niedaleko, trzeba tylko podejść do kasy, kupić bilet zniknąć w ciemnościach sali, uwalniając się od ciekawskich spojrzef Praktykowałam takie skoki do kina w domu dość często. Poczekałam więc, aż wieczór choć trochę ulgi przyniesie, aż upał ustąp Poszłam. Kino było niedaleko, ale i ta niewielka odległość przebyta „solo wystarczyła, by mnie lekko zniechęcić i pognębić. Dotarłam jednak bohaterski do kasy (kasy kinowe we Włoszech są cudowne, nie ma przed nimi nigd; kolejek) i wkrótce zajęłam miejsce w prawie pustym rzędzie. Specjalnie wybrałan ten rząd prawie pusty, by nie przeszkadzać w przechodzeniu, nie zasłaniać... T( był rząd ostatni. W takim kinie seanse filmowe szły jeden za drugim, bez przerwy Można było za jeden bilet obejrzeć film nawet kilkakrotnie, kto wie, czj nie popełniłabym tej nieuczciwości ze względu na film. A był to cudowny filir produkcji francuskiej Kobieta i mężczyzna, znany teraz doskonale w Polsce. Ale do tego nie doszło, nawet co gorsze, do obejrzenia całego filmu nie 66 doszło. Nie od razu zdezerterowałam, o nie. Zmieniłam najpierw kilka razy krzesło, a nawet rząd - ale dla prawdziwego podrywacza ani zmiana krzesła, ani nawet rzędu nie stanowiły absolutnie żadnej przeszkody. Przeciwnie - opór podrywanego obiektu, utrudniającego akcję - podnieca męską ambicję. „Co jest u licha, przecież przyszła sama do kina na wieczorny seans... więc o co chodzi?" - myśleli pewnie zdezorientowani podrywacze. Widziałam jednak ten piękny film w całości. Następnego dnia pani Wanda Cariaggi zaproponowała mi pójście do kina. Zaprosiła mnie też do swego domu. Była dobra dla mniejak matka. Pani Wandajest mała i bardzo filigranowa, toteż nazywałam ją żartem „La mia piccola mamma". Nadszedł dzień odlotu do Neapolu. Na lotnisku byłam świadkiem pięknej sceny, jakby żywcem wziętej z komedii włoskiej. Otóż do kasy biletowej podeszła pani w młodym wieku o bujnych kształtach i dobrze postawionym głosie, jak się później okazało. W jednej ręce niosła potężną walizę, drugą obejmowała dwóch chłopców w wieku przedszkolnym. Postawiwszy walizkę i zaopatrzywszy twarz w najsłodszy uśmiech świata - poprosiła o bilet do Neapolu dla siebie i tych „zmęczonych kruszynek". Biletów nie było (musiała o tym wiedzieć od początku). Pani wyraziła bezgraniczne zdumienie, ale postanowiła nie od razu sięgać do ostatecznych chwytów. Uśmiechała się, prosiła, przekazywała głosem gruchającej gołębicy pewnej swojej racji, ale urzędnik pozostawał obojętny na falujące biodra, wprowadzane w ruch na początku każdego nowego zdania. Mało też stosunkowo (na razie!) był wzruszony losem „biednych dzieci". Czas naglił, spojrzawszy na zegarek - dama uznała metodę łagodnej perswazji za niewystarczającą i przepuściła atak, co się zowie. W całym hallu rozbrzmiewał jej donośny, dźwięczny głos. (Włosi są widocznie nie tylko muzykalni, ale miewają na ogół z natury postawione głosy). Teraz zaczerwieniona z oburzenia matka walczyła jak lwica, oskarżając urzędnika o brak serca, o to, że świadomie pozbawia wakacji (a zwłaszcza jodu) te biedne, bezbronne dzieci. Mówiąc to, a raczej wykrzykując - przyciskała chłopców tak gwałtownie do swego łona, że malcy w końcu zdenerwowali się i rozpoczęli nieludzki płacz na dwa głosy. Włosi są nadzwyczaj wrażliwi na sprawy dotyczące dzieci i o tym doskonale wiedziała mamusia. Zaczął się tworzyć natychmiast tłum otaczający coraz ciaśniej bohaterów. Nikt nie wiedział dokładnie, o co chodzi, ale wszyscy zrozumieli w lot, że dzieciom dzieje się krzywda. Spocona pani kończyła trzeci akt swoich aktorskich popisów, widząc, że urzędnik w oczach topnieje, chwyta się za głowę i pragnie tylko jednego — zakończenia tej sceny. Wkrótce siedziałam w samolocie, który miał mnie zawieźć do Neapolu. Panią z chłopcami też. 67 Na lotnisku w Neapolu czekał na nas (leciałam oczywiście w towarzystwu Ranucia) kompozytor piosenki, którą miałam śpiewać na festiwalu. Towarzyszyła mu żona, młoda, przystojna kobieta - matka pokaźnej liczby dzieci. Dokładnie nie pamiętam, ale liczba dzieci waha się w mojej pamięci między siódemką a dziewiątką. Zresztąjeśli popełniam niedokładność, to do tego czasu wyrównana ona została z pewnością na korzyść dziewiątki. Z hotelowego balkonu widać było cudowne morze i niebo. Widok był tak piękny, że nawet amerykański lotniskowiec na horyzoncie nie mącił mego zachwytu. Następnego dnia nagrałam na płytę piosenkę festiwalową. Okazało się, że XV festiwal piosenki neapolitańskiej miał być przede wszystkim imprezą telewizyjną, a jako taka musiała się odbyć bezbłędnie, sprawnie pod każdym względem, zgodnie z zatwierdzonym scenariuszem. Taka była decyzja organizatorów. A więc każdy z trzech wieczorów miał się odbyć w innej miejscowości, nie w sali z publicznością, tylko w starych, pięknych ogrodach lub pałacach, ze względu na „telewizyjność" pleneru, bez publiczności prawie - z myślą głównie o telewidzach. Ale cóż wart był widok pięknych pałaców i ogrodów, wobec głównego żądania organizatorów. Otóż pierwszy raz w historii festiwalu piosenki neapolitańskiej - cały festiwal miał się odbyć z playbacku. Nie do pomyślenia jest dla mnie w ogóle jakikolwiek festiwal odbywający się przy pomocy piosenek płynących z taśm, nagranych uprzednio w studio. Wyeliminowana zostaje żywiołowość wykonania, twórcze podniecenie wykonującego, który mobilizuje wszystkie swe możliwości, chcąc wypaść jak najlepiej. W studio nigdy nie nagra się piosenki tak, jak to się udaje zrobić przed publicznością „na żywo". Sportowcy na przykład osiągają niższe wyniki przy pustych trybunach. I taka nowość została wprowadzona na festiwalu neapolitańskim - tu, gdzie każdy śpiewający oddaje słuchaczom całą swą duszę wraz z melodią! Bardzo negatywnie ocenili tę nowość sami neapolitańczycy. „Równie dobrze można na estradzie ustawić adapter z płytą, a wykonawca może sobie iść na szklaneczkę wina" - usłyszałam rozgoryczony komentarz sprzedawcy gazet. Cóż, słuszna uwaga, ale mimo nietajonego niezadowolenia mieszkańców Neapolu - wszystko odbyło się zgodnie z ustalonym planem. Pierwszy koncert odbył się w Sorrento. Nie śpiewałam tego wieczoru i mogłam oglądać transmisję z Sorrento w telewizji. Poprzedniego dnia w południe dobiliśmy stateczkiem do wyspy Ischia, skąd transmitowany miał być drugi wieczór festiwalu. Z portu krętymi uliczkami zawiózł nas do Punta Molino swoim powozikiem żwawy, czarnowłosy chłopak. 68 Powozik wyglądał jak jeden z wagoników kolejki dla dzieci, które widuje się w wesołych miasteczkach. Wysiedliśmy przed dziwnym budynkiem. Był to hotel w kształcie wysokiej, okrągłej wieży, połączonej w pięknym ogrodzie z dużym basenem i tarasem od strony ogrodu. Tak sobie mniej więcej wyobrażałam wieżę z bajki Andersena o królewnie, która miała tak długi warkocz, że z powodzeniem zastępował królewiczowi... windę. Pałacyk-hotel był niezwykle gustownie urządzony. W niedużych pokoikach ciemne meble w starym stylu, komody, lustra, świeczniki. W niewielkim hallu, w którym można było pogawędzić czy rozegrać partię brydża - stały ogromne palmy w donicach i żywe, cięte kwiaty w wazonach. Podkreślam to, że żywe kwiaty, gdyż często widywałam sztuczne - bardzo dobrze zrobione, ale wiejące smutkiem. Jedną ze ścian hallu tworzyła płyta ze szkła, pozwalająca widzieć to, co się dzieje na zewnątrz, pozostając jednocześnie zupełnie niewidocznym od zewnątrz. Wieczorem siedziałam w tym właśnie hallu i oglądałam transmisję z pierwszego koncertu odbywającego się w Sorrento. Willi, na tle której wszystko się działo, nie było dobrze widać, ale sądząc po przepysznym ogrodzie, gdzie snuli się śpiewający - musiała być równie piękna. Następnego dnia rano rozpoczęły się próby. Publiczność stanowiły jedynie osoby towarzyszące piosenkarkom i piosenkarzom. Każdemu bowiem z wykonawców towarzyszyli: żona, mąż, przyjaciel, przyjaciółka lub... nawet kilka przyjaciółek. Modugno ze swoją piękną żoną przybył również. Chociaż... była i prawdziwa publiczność - dzieci, które zajęły sąsiadujące dachy, gęstym tłumem przywarły do bramy. Za nimi - grupka pań w starszym wieku. Między obiadem a wieczorem zostało kilka wolnych godzin. Poszłam więc nad brzeg morza, by zaczerpnąć trochę powietrza i odsapnąć po trudach próby. Nawet nie zauważyłam, kiedy znalazłam się w samym środku gromadki dzieci. Małe, większe, kilka nastolatków, a nawet jeden raczkujący obywatel, który dopiero po dłuższej chwili dobił do towarzystwa. Dzieci są na całym świecie jednakowo urocze. Były zainteresowane festiwalem, uczestnikami, wykazywały przy tym doskonałą orientację w tych sprawach. Wiedziały, że jestem Polką (z gazet), gdyż po raz pierwszy w historii festiwali neapolitańskiej piosenki brała udział cudzoziemka - Polka. Chciały wiedzieć, jak daleko od Ischii leży mój kraj, jaki jest i czy jest tam to samo ciepłe morze. Dotykały moich włosów i cmokając dodawały: - prawdziwe... „Prawda, że mam takie same?"-rzekła w pewnej chwili piegowata pierwszoklasistka, przykładając swój ognistoczerwony warkoczyk do mojej głowy. Wiedziała mała kokietka, że jest jedyna, gdyż reszta główek była kruczoczarna. Potem, kiedy musiałamjuż odejść, odprowadziły mnie aż do bramy 69 i żegnając mnie uśmiechem i uściskiem dłoni (wszystkim po kolei uścisnęłan powalane atramentem prawice), głośno życzyły powodzenia. Zakwalifikowałam się z powodzeniem do finału i już następnego dni; płynęliśmy z powrotem do Neapolu. Ostatni - trzeci wieczór festiwalu miał si< odbyć w parku willi Floridiana. Tym razem było dość dużo publiczności, która bez trudu pomieściła si« w ogromnym parku otaczającym pałac. Przybyło sporo znanych osobistości Pamiętam, jak konferansjer ogłosił obecność znanego aktora filmowegc Vittorio Gassmana. Gassman wstał, uśmiechnął się, skłonił we wszystkich kierunkach. Po czym rozpoczął się koncert. XV festiwal piosenki neapolitańskiej wygrał niespodziewanie Ninc Taranto, aktor starszego pokolenia, który z ogromnym wdziękiem bardziej odtańczył, niż zaśpiewał swą żartobliwą piosenkę. Neapolitańczycy, gustujący raczej w piosenkach rzewnych, melodyjnych, traktujących głównie o miłości na tle morza, piasku i sinej dali - z dezaprobatą przyjęli werdykt jury. Czuję się w obowiązku poinformować, że występ pierwszej Polki na festiwalu neapolitańskim spotkał się z uznaniem. Dowodem były liczne recenzje, chwalące mój styl śpiewania „prawdziwie neapolitański", jak też - ku mojej radości i dumie - „bezbłędny akcent urodzonej neapolitanki". Kompozytor i autor tekstu, obecni przez cały czas trwania festiwalu, również byli zadowoleni z tego, że powierzyli mi swoje dzieło. Kompozytor piosenki, signor Gennaio Amato, zaprosił nas do swego domu w celu uczczenia wyników festiwalu. Bardzo ciepło wspominam popołudnie spędzone w gościnnym domu państwa Amato. Najpierw przedstawiono gościom wszystkie dzieci. Po kolei. Od najmłodszego do najstarszej dziewczynki. Najmłodszy syn przed kilku tygodniami zaszczycił świat swoją obecnością, najstarsza dziewczynka miała dwanaście lat. Mimo że połowa z nich nie posiadała jeszcze w pełni umiejętności chodzenia, można było od razu zauważyć wzajemną miłość i harmonię panującą wśród rodzeństwa. Starsze dzieci bez przypominania opiekowały się młodszymi, które doskonale znały swe prawa i przywileje, nie nadużywając ich jednak. Potem nakryto ogromny stół i goście spałaszowali smaczny obiajl, przyrządzony według zasad miejscowej kuchni. Przy deserze wszyscy jeszcze raz oddali się namiętnym, szczegółowym dyskusjom na temat minionego festiwalu. Po powrocie do hotelu, Piętro wraz z ojcem opuścili Neapol. Pani Wanda tym razem nie przyjechała na festiwal ze względu na zły stan zdrowia. Zostałam w Neapolu w towarzystwie przybyłego właśnie Renato Serio. Renato w międzyczasie ukończył aranżacje i teraz mieliśmy przystąpić do nagrywania płyty z wybranymi poprzednio piosenkami neapolitańskimi. 70 Towarzyszyć mi miała orkiestra neapolitańska o typowym, tradycyjnym składzie. Ponieważ wolę być obecna przy nagrywaniu podkładu muzycznego - od rana następnego dnia siedziałam w dusznym studio, czuwając nad długością fermat. Nagrywanie przeciągało się, gdyż jak już wspomniałam, ludzie południa nie uznają pośpiechu. A upał był nieludzki. Po kilku dniach przebywania w dusznym pomieszczeniu bez wentylacji zaczęłam odczuwać przykre dolegliwości sercowe. Postanowiłam się jakoś ratować i następny dzień spędzić na powietrzu, zwłaszcza że za dzień miałam przystąpić do śpiewania, do nagrywania piosenek, a to wymagało dużo wysiłku w tych warunkach. Na dachu hotelu znajdował się basen, gdzie można było znaleźć ochłodę, powietrze i cień pod parasolem. Na szczęście było prawie pusto. Samotność, tęsknota za najbliższymi doskwiera mi na obcej ziemi od pierwszego dnia i potęguje się z upływającym czasem. Byłam już dość długo we Włoszech i coraz dotkliwiej odczuwałam samotność, zwłaszcza w Neapolu, gdzie nie mogłam nawet zadzwonić do pani Wandy. Leżałam na kamiennym obramowaniu basenu i opalałam się pierwszy raz, od kiedy przyjechałam do Włoch. Nigdy nie było takiej okazji ani czasu. Na ciepłe, błękitne morze patrzyłam jak lis na winogrona! Ani razu nie skorzystałam z morskiej kąpieli. Nagle ktoś poklepał mnie po ramieniu dość nieskoordynowanym ruchem i oznajmił dziecinnym głosikiem po angielsku: „popatrz, co ja ma-a-m!". Przede mną przykucnął maluch o jasnych włosach i oczach, które stanowiły fragmenciki nieba. Po chwili podbiegła matka i przepraszając odciągnęła towarzyskiego synka. „Bobby, jak możesz przeszkadzać pani" - strofowała mama, ciągnąc go pod swój parasol. Ale Bobby chciał koniecznie pokazać mi swoje zmotoryzowane skarby i po chwili znów siedział przy mnie. Wdaliśmy się w rozmowę. Bobby miał około trzech lat, mocno seplenił, tak że musiałam dość często prosić mamę o pomoc w rozszyfrowaniu poszczególnych dźwięków. Potem matka Bobby'ego udała się do restauracji na obiad. Sama, gdyż Bobby płaczem wywalczył sobie jeszcze godzinę zabawy z „równym kumplem". Z brzegu przeszliśmy wkrótce do wody i tam używaliśmy sobie w całkowitym wzajemnym zrozumieniu i niepohamowanej wesołości. Nie tylko Bobby był usatysfakcjonowany, ale i ja wróciłam z dachu do pokoju w wyśmienitym humorze. Tego dnia orkiestra zakończyła wreszcie nagrywanie podkładów i można było nazajutrz rozpocząć nagrywanie piosenek. Czas, na jaki studio zostało wynajęte, upływał. Zostało tylko dwa i pół dnia na nagranie dwunastu piosenek. To musiało wystarczyć. Ja przychodziłam jeszcze trochę wcześniej, by móc przed nagraniem skorzystać z chętnie udzielanej pomocy ojca właściciela i jego żony, a przede wszystkim portiera. Pomoc tych miłych ludzi polegała na koordynowaniu mojej wymowy tekstów neapolitańskich piosenek. Robili to bardzo chętnie, ciesząc się szczerze z każdego słowa wymówionego przeze 71 mnie poprawnie. Nawet taksówkarz wiozący mnie na nagranie, dowiedziaws; się o tym, nie zwlekając przystąpił do przekazania kilku tajników dialek neapolitańskiego. I oto w rekordowym tempie płyta była nagrana. Właściciel studia, znar pieśniarz neapolitański Aurelio Fierro, popatrzył na mnie z uznaniem powiedział, że to się jeszcze w jego studio nie zdarzyło. Odchudzona o kilka kilogramów (w studio było parno jak w serc dżungli, gdyż nie można było zainstalować żadnej wentylacji ze względu r konieczność zachowania absolutnej ciszy), zmęczona do grani wytrzymałości, ale za to bardzo zadowolona, wracałam następnego dnia piątej rano do Mediolanu. Wracałam sama, gdyż Renato pojechał pociągiei do domu. Bez żalu opuszczałam Neapol, którego ujrzenie podobno niektórz są skłonni przypłacić życiem! (Raz ujrzeć Neapol i umrzeć!) W Mediolanie czekała mnie zapłata za moje neapolitańskie trudy w postać zaproszenia do konsulatu polskiego z okazji Święta Odrodzenia. Bardzo mnie t ucieszyło! Mój pobyt wprawdzie dobiegał do półmetka (nigdy nie byłam poz krajem dłużej niż dwa miesiące), ale czułam się już bardzo stęskniona osamotniona. Cieszyłam się, że będę mogła mówić o sprawach mi bliskich, tal po prostu, po polsku. Kto nie doświadczył, nie wie, jak trudno przebywa* wśród obcych ludzi, nie znając dobrze ich języka. Owszem „dawałam sobii radę", ale cały dzień, każdy dzień mijał w ciągłym napięciu. Starałam si< zrozumieć to, co do mnie mówią, jednocześnie zastanawiając się nad poprawni odpowiedzią. Z jaką ulgą myślałam o tym przyjęciu, na którym wszystkie słowa będi jasne, zrozumiałe, znane. Umyłam sobie włosy, „zrobiłam się na bóstwo", założyłam nawet klipsy chociaż mnie trochę uciskały i pojechałam do konsulatu. Konsulat mieść się w starym, pięknym pałacu. Jak przez sen pamiętam dziedziniec, schody mozaikę posadzek, stylowe meble. Było pięknie jak... w muzeum. Toteż u zdziwieniem spostrzegłam, że tu i ówdzie na tych zabytkowych fotelach kanapkach siedzągoście, ale skoro pan konsul zezwalał, to i ja szybko znalazłarr się w pozycji siedzącej (nowe pantofle) w gronie Polaków, inżynierów 2 Warszawy, przebywających we Włoszech w związku z przejmowaniem licencji Fiata. Panowie inżynierowie też radzi byli z okazji wspólnego świętowania bo na ten wieczór przyjechali aż z Turynu. Wszyscy goście otrzymali piękne pamiątkowe medale, wybite z okazji inauguracji Instytutu Polsko-Włoskiego. Potem było dużo toastów, wśród których dominował jeden - za powrót do domu. Chociaż to zagadnienie mnie nie interesowało, nie mogłam jednak nie zauważyć, że włoscy goście wyraźnie sprzeniewierzyli się rodzimym winom, 72 na korzyść naszego winiaku i czystej wyborowej. Zadowolona, podniesiona na duchu, z pożyczonymi od pani Prugierowej - żony przedstawiciela LOT-u, książkami, wróciłam do hotelu. To był najmilszy dzień w czasie mego przedostatniego pobytu we Włoszech! Na krótko miałam wrócić do Polski i to głównie dlatego, że menager nie wywiązał się na czas z zadania. Po prostu planowane występy (nareszcie miałam zacząć występować i zarabiać) odroczono na trzy tygodnie z przyczyn „od nikogo niezależnych". Bardzo chętnie zgodziłam się na powrót do domu na te trzy tygodnie. Mogłam zostać, gdyż koszty mojego utrzymania we Włoszech i bilet do Polski z powrotem mniej więcej się pokrywały. Trzy tygodnie w domu i tak upłynęły o wiele za szybko! Po ponownym powrocie do Mediolanu wiedziałam już, że będę miała cykl koncertów organizowanych przez redakcję dziennika „UUnita" oraz udział w trzech programach telewizyjnych. Po krótkim odpoczynku w hotelu zadzwonił Renato, by umówić się ze mną na próbę muzyczną. Ustaliliśmy, które piosenki będę śpiewała i w jakiej kolejności. Renato jako pianista miał mi towarzyszyć na koncertach i kierować resztą zespołu miejscowych muzyków. Przed rozpoczęciem koncertów miałam odebrać nagrodę „Oscar delia simpatia" przyznawaną każdego roku w Viareggio najsympatyczniejszym, najlepszym piosenkarkom i piosenkarzom. Uroczystość wręczenia „Oscara" połączona była z wielkim koncertem, na którym występowali nagrodzeni przed kilkutysięczną widownią. Renato udał się do domu swych rodziców, by na okres koncertów pożyczyć od ojca samochód - nowego czerwonego Fiata. Wyjechaliśmy z Mediolanu w kierunku Viareggio. Renato nie należał do ludzi rozrzutnych. Zauważyłam wkrótce, że nie jedziemy już autostradą, że droga staje się kręta, urozmaicona, biegnąc to nad urwiskiem, to przez gęsty las, zahaczając czasem prawie o zabudowania gospodarcze. Renato zrezygnował bowiem z uiszczania opłat za przejazd autostradą i wybrał drogę dłuższą, okrężną, ale darmową, dostarczającą wielu emocji dodatkowych. Około południa, kiedy przejechaliśmy już teren górzysty, zaczęły następować dziwne zjawiska w zadziwiającym tempie. Najpierw skryło się grzejące zdrowo dotychczas słońce, niebo zasłoniła ołowiana szarość, która z minuty na minutę ciemniała do tego stopnia, że Renato zapalił wkrótce reflektory. Znajdowaliśmy się na krętej górskiej drodze, kiedy lunął nagle potężny deszcz, na przemian z gradem wielkości wiśni. Po kilkunastu minutach ze stromego zbocza spływały na drogę potężne, brunatne od wyrytej ziemi - potoki o zadziwiającej sile. Renato przestraszony zatrzymał wóz na zakręcie przy grubej kamiennej barierze, dzielącej drogę od dość „przyzwoitej przepaści". 73 Pod wpływem uderzeń gradu pękła szyba w samochodzie, który cho nowy — okazał się nieszczelny, gdyż przez szpary w dachu i w oknacl przesączała się woda. Prawdopodobnie zmyłoby nas o „piętro niżej", gdyb; nie mur, do którego samochód się przytulił. „A nie lepiej było zapłacić tam, na dole te grosze za przejazc autostradą?" - pomyślałam, ale nic nie powiedziałam. Mężczyzna, któregc samochód został uszkodzony, jest już i tak bardzo nieszczęśliwy. Kiedy najgorsza ulewa minęła, a rwące rzeki przekształciły się w anemiczne strumyki, Renato zdecydował się kontynuować podróż. Jechaliśmy bardzo wolno, było mokro, ślisko i na domiar złego mgła otuliła wszystko przed nami szczelnie. Ale im niżej zjeżdżaliśmy, tym bardziej mgła się przerzedzała, niebo jaśniało. Kiedy za grzbietem górskim rozpostarła się przed nami nizinna plaża - słońce paliło, śladu nie było po przebytej burzy. Bo też tu na dole, wcale nie było żadnej burzy, nawet kropla deszczu nie spadła z pogodnego nieba. Opaleni letnicy wracali zadowoleni z plaży. Zmierzch zacierał już zarys gór, kiedy ledwo trzymając się na nogach, dotarliśmy do miejsca, gdzie nazajutrz miał się odbyć koncert. Renato nie miał siły na wzięcie udziału w próbie muzycznej. Musiałam zadowolić się obietnicąjutrzejszej próby, bezpośrednio przed koncertem. Ciężki miałam sen tej nocy. Renato chyba też. Następnego dnia odbyła się szczęśliwie obiecana próba z czterema miejscowymi muzykami. Miałam śpiewać po polsku A jeżeli mnie pokochasz i piosenkę z festiwalu neapolitańskiego. Około godziny 21 publiczność zapełniła amfiteatr pod niebem. Zaczął się długi, trzygodzinny koncert. Występowali nie tylko laureaci. Laureaci mieli wystąpić pod koniec imprezy, a wręczenie statuetek „Oscarów" miało zakończyć koncert. Statuetka przedstawiała dziewczynę z gitarą. Postać dziewczyny odlana jest z brązu - spoczywa na czarnej, marmurowej podstawie. Noce w tej podgórsko-morskiej miejscowości są bardzo chłodne, toteż przyszło mi znów nieludzko wymarznąć. Między innymi „Oscara sympatii" 1967 otrzymali: Caterina Valente, Adriano Celentano, Rocky Roberts - w dziedzinie piosenki. Wyróżnienie to wręczono także kilku aktorom sceny i filmu. Ten występ był dla mnie próbą generalną przed moimi koncertami. Wiedziałam już, że będzie dobrze, bo publiczność w Viareggio przyjęła mnie nader ciepło. Skromność nie pozwala mi rzec - entuzjastycznie. Ale znalazł się pewien pan - konferansjer tego programu, który zepsuł mi trochę mojąradość. Pan ten w ogóle nie przepada za kobietami i jeśli już musi zapowiedzieć kobietę, czyni to niechętnie, ozięble, rzekłabym „z urzędu". Jeśli delikwentka ośmieli się przy tym przewyższać go wzrostem - pan ten uznaje to za obrazę osobistąi... mści się. 74 Sposób, w jaki mnie zapowiedział przy pierwszej piosence, mocno mnie speszył, ale musiałam się opanować i śpiewać. Po czym konferansjer wrócił na scenę i przykucnąwszy nisko przy mnie, zadarłszy głowę spytał z minąbłazeńską: „No to teraz, przed drugą piosenką, pani nam powie, ile metrów sobie mierzy". Odpowiedziałam na to ze spokojem (udawanym): - „Ile metrów - to nieważne. Ważne, że z pewnością wyższa jestem od pana". Wesoły śmiech na widowni był całą moj ą satysfakcj ą na doznaną krzywdę moralną. Nikt, jak zauważyłam, z obdarzonych „Oscarem" nie powiedział ani słowa podziękowania. Uśmiechali się po prostu w stronę publiczności. Postanowiłam „palnąć mowę". Oczywiście po włosku. Przygotowałam sobie w myśli kilka zdań powitania i podziękowania. Brzmiało to mniej więcej tak: „Dobry wieczór panie i panowie! Serdecznie dziękuję za przyznanie mi „Oscara sympatii". Bardzo się z tego wyróżnienia cieszę, ale jednocześnie pragnę zwrócić uwagę na to, że wszystko zależy od was, publiczności, dla której śpiewamy i bez której nie istniejemy. Dedykuję moje piosenki razem z moim „Oscarem" tobie, miła publiczności". Minęło kilka dni, które Renato spędził w domu rodzinnym dość odległym od Mediolanu. W dniu mającego się odbyć pierwszego koncertu wrócił do Mediolanu tym samym czerwonym, sportowym fiatem. Przyjechał po mnie do hotelu i po przebrnięciu przez zatłoczone ulice Mediolanu znaleźliśmy się na autostradzie prowadzącej w kierunku Forli, gdzie właśnie miałam śpiewać z okazji święta prasy komunistycznej. Niestety, przykre doświadczenia poprzedniej podróży szybko uleciały z pamięci Renato. Wkrótce skręciliśmy „w bardziej urozmaiconą drogę", jak mi oświadczył Renato w odpowiedzi na moje pytające, nie pozbawione wyrzutu — spojrzenie. Miłe mam wspomnienia z Forli, z mojego pierwszego i jedynego koncertu. Forli jest małym miasteczkiem położonym w górzystym terenie. Przyjechaliśmy wieczorem, po wielogodzinnej podróży samochodem. Śpiewać miałam dopiero około pomocy. Poszliśmy więc na kolację, a potem gospodyni hoteliku zaprowadziła mnie do pokoju, w którym mogłam przygotować się do występu. Ponieważ byłam znów zbyt lekko ubrana (nie lubię ubierać się ciepło, a potem pokutuję), a impreza odbywała się na wolnym przenikliwie zimnym powietrzu - pożyczyła mi swój duży, ciepły szal. Na placyku ustawione były stoliki, krzesła, ławy frontem do malutkiej prowizorycznie zbudowanej estrady, na której z trudem mieściło się pięciu muzyków z instrumentami i solistka... z mikrofonem. Środek placu pozostawał wolny, służący za miejsce do tańca. Od drzew biegły w różnych kierunkach linki, na których bujały się kolorowe lampiony. Kto żyw przyszedł się pobawić. Jeśli ze względu na podeszły wiek nie potańczyć, to popatrzeć, pośmiać się. Miłe są tego typu imprezy, na które 75 przychodzą przedstawiciele wszystkich pokoleń. Zarówno babcia jak i wni ubierają się w najlepsze suknie i podążają razem na plac zabaw. Miałam zaśpiewać około dwunastu piosenek w kilku „ratach" mii seriami tańców. Kiedy zaczęłam śpiewać, ustały pląsy, pary zatrzymały pozostały na placu, często w pozycji, w jakiej przed chwilą tańczyły. Tw zwróciły się do mnie. Nie miałabym żalu o to, gdyby nie przerwali tańca. Takie są bow obyczaje we Włoszech. Śpiewa się przede wszystkim do tańca. Koncert; rzadkością i raczej zastępują je programy telewizyjne. Ale oni słuchali, nastolatki okrążyły ciasno estradę i rozpoczął „koncert życzeń". Prosili o piosenki z festiwalu w San Remo. Znałam kil między innymi Ciao amore L. Tenco, którą zaśpiewałam też, a refren: „ci amore, ciao" - śpiewali wszyscy razem ze mną. Z pierwszego koncertu byłam bardzo zadowolona. Poznałam ludzi, i reakcję na moje piosenki. Było mi dobrze, lekko, radośnie. Wiedziałam, podobnie będzie chyba na całej trasie, że nie ma się czego obawiać! Cieszyła mnie bardzo miła, bezpośrednia atmosfera, a zwłaszcza blis kontakt z publicznością. Nigdy dotychczas nie „dyskutowałam" publicznością ze sceny. A tam musiałam sama zapowiadać swoje piosenl podawać krótkie tłumaczenia, gdy śpiewałam nie po włosku, i odpowiadać r pytania. Kiedy będę zdrowa, spróbuję nie ograniczać się tylko do śpiewam na swoim pierwszym koncercie w Sali Kongresowej. Przed moim wyjazdem do Forli Piętro powiedział mi, że wkrótc pojadę jeszcze raz do Neapolu i wezmę udział w koncertach publicznycł „Warunki, w jakich będziesz śpiewała, sąjedyne i niepowtarzalne. Śpiewa si po prostu na jakimś placu w centrum miasta. Ludzie przestają się spieszyć, b( wszystko zatraca swą ważność wobec najważniejszego wydarzenia, jakim jes śpiew. Nagrody są symboliczne — klucze od miasta Neapolu, które ty właśnie rym razem otrzymasz". To była reakcja na moje piosenki neapolitańskie. Cieszyłam się bardzo na to uliczne śpiewanie, zwłaszcza że tym razem miało się to odbyć bez playbacku „na żywo" przed tymi, którzy sami całe życie śpiewają i są sprawiedliwymi, obiektywnymi sędziami. Po skończonej imprezie, około godziny pierwszej w nocy wróciliśmy do hoteliku. Byłam zmęczona. Renato również był bardzo zmęczony, gdyż - jak mi się sam przyznał - całą poprzednią noc spędził na terenie Szwajcarii oka nie zmrużywszy. Poczęstował mnie nawet szwajcarską czekoladą i pokazał papierosy, które są podobno lepsze i... tańsze od włoskich. Ze Szwajcarii wrócił bezpośrednio do domu nad ranem, a po śniadaniu udał się do Mediolanu po mnie i razem pojechaliśmy na koncert do Forli. Następnie próba, długie czekanie i sam koncert... Był więc bardzo zmęczony mimo swoich dwudziestu lat. Nie zdecydował się jednak na przenocowanie w 76 hoteliku, w którym były przygotowane dla nas pokoje. Szkoda było nie wykorzystać zapłaconego pokoju w Mediolanie... Spakowałam się więc, oddałam z podziękowaniem szal gospodyni i wsiadłam do samochodu. Jechaliśmy początkowo przez uśpione miasteczko, potem Renato zdecydował się jednak na kontynuowanie jazdy autostradą. „Bo będzie szybciej", rozumował nie bez słuszności. Ta decyzja stała się naszym ratunkiem. Na autostradzie wcześniej czy później musiano nas zauważyć i udzielić pomocy. Na jakiejś mało uczęszczanej drodze natomiast nikt by mi nie przeszkodził w spokojnym opuszczeniu tego świata. Wymieniam tylko siebie, gdyż Renato doznał wprawdzie złamania przegubu dłoni i nogi, i choć to bardzo boli - nie umiera się od tego, na szczęście. Jechaliśmy więc autostradą. Mówiłam dużo i głośno. Nawet nie bardzo się zmuszałam, bo podniecenie, jakie mnie ogarnia zawsze w czasie występu, utrzymuje się potem jeszcze bardzo długo. Przez dwie godziny co najmniej jestem niezdolna do odprężenia, do snu. Myślałam, że w ten sposób nie dam mu zasnąć i szczęśliwie dojedziemy do Mediolanu. Ale dwudziestoletni organizm zmęczonego Renato eliminował widocznie wszystko, co mu przeszkadzało w zaśnięciu, a tym samym w regeneracji sił witalnych. Odczułam nagle kilka wstrząsów, jakby samochód znalazł się na okropnych kocich łbach, zamiast na gładkiej jak lustro szosie. Potem zapanowała cisza i ciemność. Zanim to jednak nastąpiło, zdążyłam sobie zdać sprawę z niebezpieczeństwa raczej instynktownie, bo na żadne rozważania nie było przecież czasu. Wszystko trwało ułamki sekundy. Odczułam - doskonale to pamiętam - paniczny strach przed spaleniem żywcem w samochodzie. Przeczytałam właśnie przed tygodniem o strasznej śmierci w płomieniach palącego się samochodu—aktorki francuskiej Jednej ze znanych sióstr Dorleac. Mimo że nigdy nie odczuwałam żadnego strachu w czasie jazdy samochodem (tak samo podróż samolotem wywołuje we mnie jedynie przyjemność z powodu huśtania), od czasu ukazania się tej strasznej wiadomości w prasie — zaczęłam się bać tej możliwości. I ten właśnie strach przeszył mnie od stóp do głów - pamiętam to bardzo dobrze. A więc stało się. Nad ranem zauważył nasz rozbity wóz kierowca ciężarówki przejeżdżający tą drogą. Samochód był roztrzaskany, o dawnej elegancji przypominał jedynie czerwony kolor karoserii. Renato nie „wysiadł" z samochodu, a ja zgodnie z własnym opisanym wyżej życzeniem- znalazłam się daleko poza wrakiem samochodu, wyrzucona wielką siłą. Zaalarmowano policję i przewieziono nas do szpitala. Zostało mi zaoszczędzone uczucie bólu i zimna w rowie, kłopotów transportu do szpitala. 77 Pozwoliłam sobie na tygodniową przerwę w życiorysie. Mój stan nie przedstawiał się zbyt optymistycznie, a nawet budził ja najgorsze podejrzenia. Jedyna rzecz, którą można i trzeba było natychmia! dla mnie zrobić - było darowanie mi czysto włoskiej krwi w miejsce własne której zdążyłam prawie zupełnie pozbyć się tam, w rowie. Z naprawą reszt trzeba było poczekać. Zresztą długo nie było wiadomo, czy nie wybior „wolności" i nie powiem towarzyszom ziemskiej wędrówki - „adieu". Na tę możliwość przygotowywano moją matkę i narzeczonego, którz; otrzymali wizy i paszporty na przejazd do Włoch w ciągu jednego dnia. „Wydać natychmiast, bo stan beznadziejny" - brzmiało urzędowi zlecenie. A więc na trzeci dzień przyjechali, aleja nie wiedziałam o tym, że mo najmilsi są przy łóżku. Na pytanie mojej matki, czy będę żyła - lekarz* odpowiadali: „Robimy wszystko, co w naszej mocy, ale pewności nie ma" Rzeczywiście - robili wszystko, co było w ludzkiej mocy. Aplikowali najnowsze lekarstwa, utrzymywali kontrolę i w dzień i w nocy. Uratowali mi życie. Byłam w trzech szpitalach, ale pamiętam tylko jeden, w którym odzyskałarr świadomość. Siódmego dnia po wypadku lekarze stwierdzili powrót do świadomości. Podobno odpowiedziałam na kilka pytań i zareagowałam na światło i ból. Ale tylko „teoretycznie", bo w praktyce wyglądało to trochę inaczej. Matkę moją pamiętam dopiero z dnia, w którym zabrano mnie do następnego szpitala. A był to dwunasty dzień po wypadku. Z poprzedniego szpitala pozostała mi w pamięci tylko ogromna sala z ciężko chorymi bezpośrednio po wypadkach - płaczącymi, jęczącymi, krzyczącymi z bólu. Żadnej twarzy nie zapamiętałam. Nawet lekarzy, którym zawdzięczam życie, którzy opiekowali się mną przez cały czas. Nazwiska znałam, słyszałam je często wymawiane przez matkę, ale kiedy przyszli odwiedzić mnie w Rizzoli po operacji - były to zupełnie nieznajome, obce dla mnie twarze. Po przerwaniu sztucznego oddychania i żywienia zaczęłam otrzymywać normalne pożywienie i wiedziano już, że kryzys minął. Teraz można było mnie przetransportować do ośrodka szpitalnego w Rizzoli, gdzie po wzmocnieniu organizmu można było pomyśleć o „zreperowaniu połamanej lalki", jak żartem mówiła mama. W szpitalu w Rizzoli, gdzie chorzy byli operowani, skazywani na dość długie leżenie w gipsie, mógł im towarzyszyć ktoś z najbliższych. Zostawał dobrowolnie mieszkańcem szpitala, mieszkał w pokoju rekonwalescenta tak długo, jak to było potrzebne dla spokoju chorego. Starano się stworzyć choremu najdogodniejsze warunki do szybszego powrotu do zdrowia. Jak wiadomo, niemałą rolę w tym procesie, a może i najważniejszą, odgrywa spokój wewnętrzny i dobre samopoczucie chorego. Wiadomo też, że najsprawniejsza, 78 najwszechstronniejsza opieka personelu szpitalnego nie zastąpi obecności matki. Matkajest przecież istotą najbliższą, jedyną. Zna doskonale wszystkie zalety i słabości swego dziecka. Więc nie trzeba się j ej wstydzić ani udawać. Można być sobą i mieć pewność, że się jest rozumianym i ze spokojem, bez uczucia zadłużania się, jak to bywa w stosunku do obcych osób - przyjmować wszelką pomoc okazywaną z nieskończoną cierpliwością i miłością. Bo to jest matka, której jutro może zapłacimy tą samą miłością, choć ona tego nie oczekuje, zupełnie niczego nie oczekuje. Dla mnie obecność mojej matki stała się ratunkiem, błogosławieństwem-wtedy, gdy nadszedł najgorszy czas... Pokój, w którym „zamieszkałam" z mamą, był dość przestronny, z dużym balkonem. Z mego łóżka widziałam tylko kosmate gałęzie olbrzymiego drzewa modrzewiowego. W szpitalnym parku, jak mi powiedział narzeczony, było dużo takich wysokich, potężnych drzew, z których dawniej robiono maszty na żaglowcach. Rzeczywiście, nasz pokój mieścił się przecież na czwartym piętrze, a fragment drzewa, który widziałam, wcale nie wskazywał na to, że wierzchołek jest blisko. Z jednej strony była ściana łazienki, z drugiej - tylko to drzewo za oknem. Więc patrzyłam całymi godzinami tam, za okno. Czekałam, czy jakiś ptak się nie zatrzyma na gałęzi, wyobrażałam sobie szorstkość kory, zapach długich cienkich szpilek. Często mrużyłam oczy i kiedy rysunek gałęzi stawał się mniej wyraźny, kiedy trochę się zlewał w zagmatwaną całość - można było zobaczyć oczami wyobraźni różne rzeczy. Czasem była to wiewiórka, czasem jeleń w biegu, a czasem ludzka twarz - profil mężczyzny z orlim nosem. Obchód odbywał się uroczyście, jak w każdym szpitalu rano każdego dnia. Wchodziła spora grupa lekarzy i sióstr, a kilka razy w tygodniu - z samym dyrektorem szpitala na czele - profesorem Rafaello Zanoli. W czasie wieczornego obchodu niektórzy z lekarzy chirurgów poj awiali siew dhigich do kostek, białych wełnianych pelerynach. Wyjaśniono mi, że lekarze ci udają się na obchód często prosto od stołu operacyjnego. Peleryna osłania ślady operacji oraz chroni przed przeziębieniem w długich, zimnych korytarzach o kamiennej posadzce. Instytut Ortopedyczny Rizzoli (nazwa pochodzi od nazwiska ojca ortopedii europejskiej) jest kliniką uniwersytecką i skupia młodych, zdolnych lekarzy. Wielu z nich otrzymało stopień profesora już w wieku trzydziestu lat, jak na przykład prof. Mario Gandolfi, Orlandi, Bedoni. Profesor Carlo Alvisi oraz jego asystent Rodolfo Daidone, którym głównie zawdzięczam swój powrót do świadomości - też byli bardzo młodzi. Szefem Rizzoli był profesor Rafaello Zanoli. Miał dobrą twarz o krzaczastych brwiach nad oczami, które uważnie, z dobrocią i mądrością 79 spoglądały na chorego. Miał zupełnie siwe, gęste włosy. Był wysoki, silny i wszystko było w nim dobre. Przypominał mi stare, mocne, dobre drzewo. „Drzewa kojarzą mi się z dobrem" - powiedziała mi kiedyś w dzieciństwie mama. „Zupełnie tak, jak niektórzy ludzie". Zapamiętałam to wtedy. Rzeczywiście profesor Zanoli był mocny i dobry, a jednocześnie w swej dobroci i sile jakiś bezbronny jak drzewo. Miał taki sam miły uśmiech, jak spojrzenie. Nachylał się nade mną, pukał żartobliwie w gips i obiecywał, że niedługo wstanę i wtedy się zmierzymy. Mam tylko lekki żal do ordynatora oddziału. Młody, zdolny, niezwykle utalentowany chirurg, fachowiec wysokiej klasy, tylko że... serce miał twarde i nie umiał, czy też nie chciał choć poudawać czasem, że jest inaczej. Ale staram się teraz tłumaczyć jego zimny stosunek do chorego tym, że lekarze z Rizzoli są przepracowani. Zwłaszcza chirurdzy, gdyż dziennie odbywa się tam średnio czterdzieści operacji, a w niedziele i święta, kiedy wzrasta ilość wypadków, nawet sześćdziesiąt. Wspomniałam przy opisie pięknych mundurów karabinierów o zamiłowaniu Włochów do teatru. Może tak nie jest, ale widok personelu w Rizzoli znów mi nasunął myśl o strojach teatralnych. Przede wszystkim były jednak nieskazitelnie, sterylnie rzekłabym, czyste. Personel każdego działu nosił ubiór w innym kolorze. Siostry z „mojego" piętra nosiły błękitne sukienki z białymi fartuszkami, białe pończochy i białe pantofle. Na radiologii obowiązywał kolor zielony. Natomiast Marisa - pokojówka, która codziennie przychodziła odebrać zamówienie na obiad, też była w sukieneczce innego koloru. Zdaje mi się, że pracownicy kuchni mieli na sobie ubrania koloru pomarańczowego. Leżałam więc z nogą na wyciągu przez jakiś czas, aż mój organizm wzmocni się na tyle, by znieść trudy operacji. Ręka leżała na kołdrze nieruchomo, gdyż bolała przy najmniejszym poruszeniu palców. Tu wyciąg niewiele by pomógł. Potrzebna była raczej solidna praca „spawalnicza"! Operacja się trochę opóźniła, gdyż profesor Zanoli wyjechał na jakąś konferencję, a przed wyjazdem zadecydował, że „la cantante polacca" będzie osobiście operował. Po trzech dniach wrócił i zgodnie z obietnicą sam mnie operował. Lekarze włoscy nie tylko uratowali mi życie, ale i z wielką troskliwością i serdecznością starali się zrobić wszystko, bym mogła wrócić do normalnego życia i... na scenę. Po operacji obudziłam się w pancerzu gipsowym, który sięgał od szyi do pięt. Kiedy mi się zdawało, że nie wytrzymam dłużej, że się uduszę w gipsie, kiedy płacząc prosiłam, żeby mi go zdjęli na własną odpowiedzialność, kiedy 80 zapewniałam, że wolę być krzywa niż znosić te męczarnie - wtedy zawsze mi przypominali mój udział w San Remo. Mówili, że jeszcze wystąpię tam nie raz, a oni będą mi przed telewizorami sekundowali... ale to może nastąpić tylko wtedy, jeśli będę w przyszłości zupełnie zdrowa i absolutnie... prosta. Nie umiem, nie chcę opisywać tych potwornych mąk, jakie przyszło mi znieść w czasie nieruchomego leżenia na plecach przez pięć miesięcy. Ale nie ból połamanych kości był najgorszy. Dusiłam się, gdyż do klatki piersiowej zbyt ciasno przylegał pancerz gipsowy, a moja pojemność płuc jest dość pokaźna, wyrobiona przez śpiewanie. Traciłam przytomność, majaczyłam, spać nie mogłam. W nocy mama siedziała przy mnie i trzymała moją prawą, zdrową rękę. Nie spała wraz ze mną, opowiadała mi to samo tysiące razy, o co ją prosiłam, ciągle na nowo. „Opowiedz mi, jak to będzie, kiedy już będę bez gipsu". Narysowała mi na kartonie kalendarz dni, które mnie dzieliły od wyjazdu do Polski. Codziennie rano podawała mi pióro, a ja zasmaro wywalam zpasjąkażdąnastępnądatę. Mama obawiała się bardzo transportu do Polski. Prosiła, żebym została przynajmniej do zdjęcia gipsu, aleja nie mogłam czekać. Liczyłam na to, że polscy ortopedzi zdejmą mi gips z klatki piersiowej. Przez sześć tygodni od chwili operacji piłam tylko kilka łyków mleka dziennie, nie jedząc absolutnie nic, ponieważ po każdym kęsie pożywienia było mi jeszcze trudniej oddychać. W końcu nadszedł upragniony dzień powrotu do Polski! Z łóżka położono mnie na nosze, na wózek, wreszcie wsunięto do karetki, która czekała przed szpitalem. Ponieważ korzystałam z tego typu przejazdów dość często, muszę przyznać, że to nie była karetka. Był to salonik ze wszystkimi udogodnieniami, jakich można było się spodziewać po dwudziestym wieku. Tlenu- ile dusza zapragnie, automatyczna klimatyzacja działająca bez zarzutu, nosze z ruchomym oparciem dla głowy, a przede wszystkim resory, zbliżające ten wóz raczej do poduszkowców, gdyż płynął, a nie jechał. Podejrzewam, że w którejś ze ścianek karetki pogotowia musiał być nawet barek z pogotowiem alkoholowym. Każdy, nawet najbardziej połamany Włoch, szklaneczki wina nie odmówi. Nawet w takiej sytuacji. W samolocie Polskich Linii Lotniczych oddano nam do dyspozycji całą pierwszą klasę. Trzeba było wymontować fotele z jednej strony, by zakupione przez narzeczonego specjalne łóżko polowe zmieściło się. Potem łóżko zostało przymocowane do podłogi. Następną dość skomplikowaną czynnością było przeniesienie mnie do samolotu i ułożenie na przygotowanym łóżku. Jakże miło przywitała mnie załoga samolotu wraz z kapitanem. Sam kapitan przyszedł do mnie i wręczając bukiet goździków, obiecał spokojny lot aż do Warszawy. Leciałam w wyraźnie poweselałej „kompanii" składającej się z trzech osób. Mamy, narzeczonego i doktora Czarusia Rzadkowolskiego, którego 81 Pagart specjalnie wysłał do Bolonii, by zapewnić mi opiekę lekarską w cza powrotu do Warszawy. W kraju spotkałam się z niezwykle serdecznym przyjęciem wii życzliwych mi osób i z miłymi propozycjami pomocy. Na zawsze zachow; krzepiący list pułkownika Jerzego Ziętka ze słowami otuchy i zaproszeni* do odbycia dalszego leczenia i kuracji na Śląsku. Chociaż chętr skorzystałabym z tego zaproszenia, to perspektywa ponownej podró karetkami i samolotem była dla mnie zbyt przerażająca. Po dwóch tygodniach przyjął mnie na swój oddział w Klinii Ortopedycznej Akademii Medycznej w Warszawie profesor Garlicki, gdz troskliwie się mną zaopiekowano, aż do zakończenia drugiej fazy leczenia wyjazdu do Konstancina. Na zdjęcie gipsu górnego musiałam jednak i Warszawie poczekać. W końcu decyzją profesora Garlickiego zdjęto mi gip uwalniając klatkę piersiową, ale „zapakowując" lewe ramię i dolną część ciai do pasa rzetelnie w nowy gips. I to dwukrotnie. Tam, na ulicy Lindleya z całego personelu lekarsko-pielęgniarskiegc pracującego ofiarnie w niezwykle trudnych warunkach, najbardziej przypad mi do serca gipsiarz Rysio Pawlak, który rozumiał mój obłędny strach prze< elektryczną wirującą piłą do przecinania gipsu, jaką z lubością posługiwali sis gipsiarze włoscy. Taki przyrząd bardzo skutecznie i szybko wyzwala pacjenta ze skorupy gipsowej, ale bezradny i unieruchomiony pacjent ma wrażenie, że nieludzko wyjąca tarcza zagłębi się lada chwila w żywe ciało. Pan Rysio rozcinał gips nożycami ręcznymi bardzo zręcznie i bardzo delikatnie, za co byłam mu szczególnie wdzięczna. Po pewnym czasie przewieziona zostałam do kliniki profesora Weissa. Minęły już dawno wszystkie terminy zdjęcia gipsu na malowanym wciąż na nowo przez mamę - kalendarzu. Minął już piąty miesiąc gipsowego koszmaru, gdy wrócił profesor Weiss z jednej ze swoich licznych konferencji zagranicznych. Następnego dnia po obchodzie, przyszła do mnie uśmiechnięta pani doktor Grabowska: „Pani Aniu, niech się pani cieszy, zaraz przyjdzie gipsiarz i zdejmie cały gips. Na zawsze! Pan profesor tak zadecydował". Nigdy tego nie zapomnę profesorowi Weissowi. Wdzięczna będę zawsze, że swoją decyzją skrócił moje męki o całe dziesięć dni! Wiedziałam, że uwolnienie od gipsu nie jest równoznaczne z możliwością poruszania się. Ale nie przypuszczałam, że przez długie miesiące wszystko pozostanie właściwie bez zmian, że będę musiała przejść kilkumiesięczne ćwiczenia na stole pionizacyjnym (polegające na przystosowaniu organizmu do pozycji pionowej), potem powoli nauczyć się umiejętności siedzenia, a potem dopiero... chodzenia. 82 czasie wielu iowam :eniem hątnie >dróży Sinice , gdzie zenia i ak i w ii gips, ić ciała skiego, zypadł i przed vali się entaze nie, że ozcinał ammu iVeissa. ciąż na rofesor cpnego owska: ;ips. Na a będą i czne z liesiące jrzejść ące na :zyć się Tymcza sem leżałam w dalszym ciągu bezwład nie na plecach. Konstan cin był moim szóstym szpitale m, licząc od wypadk u. Mam wielu znajomy ch, których sam widok budynku szpitalne go przypra wia o utratę humoru, dlatego też moje złe samopoc zucie z powodu długiego przebyw ania w szpitalac h, będzie chyba zrozumi ałe. Składało się na to wiele powodó w. Cierpien ie, będące wynikie m skompli kowany ch złamań, wstrząs mózgu, długi okres nieprzyt omnośc i, operacja , gips... W szystko to osłabiło system nerwow y. Wieczo rami opanow ywały mnie lęki spotęgo wane moją bezsilno ścią, unieruc homieni em. Bałam się zostać w separatc e sama, choćby na chwilę. We Włoszec h w takich moment ach mama brała mnie za rękę, przypo minała fakty uciekają ce z osłabion ej pamięci, łączyła oderwa ne fragmen ty w całość, pomaga ła mi w mojej rozpaczl iwej walce o utrzyma nie prawdzi wego obrazu rzeczyw istości. T am matce wolno było być przy mnie. W Konstan cinie zezwolo no jedynie na codzien ne wizyty. Cóż, kiedy noc była najgorsz a. N ie tylko nie mam o to żalu do nikogo, ale stać mnie nawet na to, by zrozumi eć naszych lekarzy i ich odmienn e nieco metody leczenia. Biorę także pod uwagę nasze trudniej sze warunki lokalow e. Niewąt pliwie i ta metoda, polegają ca na większy m nacisku na samodzi elność chorego, przy równocz esnej pomocy personel u szpitaln ego, jest słuszna i daje dobre rezultat y, ale tak jak nie ma dwóch jednako wych organiz mów ludzkic h, tak i potrzeb y chorych organiz mów mogą się zasadnic zo różnić od siebie. Jestem wprawd zie jedynacz ką, ale o brak samodzi elności nie można mnie posądza ć. Potwier dzić to może tak szanow na instytuc ja, jak Pagart. Za pośredn ictwem Pagartu wyjeżdż ałam wielokro tnie sama jak palec za granicę, dając sobie doskona le radę. Większo ści naszych solistek jednak z reguły towarzy szy jakaś „żywa dusza". Jeśli chodzi o sprawno ść życiową w ogólniejs zym sensie, nauczyła m się jej dokładni e w okresie sześciu lat studiów, kiedy żyłyśmy tak jak i poprzed nio, tylko z pensji mamy. Zawsze robiłam wszystk o sama, łącznie z szyciem sukienek dla siebie, mamy i babci, praniem, gotowan iem i sprzątan iem. I teraz moim najwięk szym marzeni em było wydost anie się z tej bezwład ności, włączen ie się do czynneg o życia. Nie trzeba mnie było do tego zachęca ć, ćwiczył am przecież chętnie i wytrwal e. Nie groziło mi paraliżu jące załaman ie psychicz ne teraz, gdy byłam już bez gipsu. Wiedzia łam, że po kilku latach ćwiczeń dojdę do pełnej sprawn ości fizyczn ej i będę zdrowa. Ale potrzeb owałam pomocy . Psychic znego oparcia ze strony matki. Jej obecnoś ci w tym trudnym okresie. M ęczyłam się. Światło paliło się przez całą noc w mojej separatc e. Spałam jedynie w dzień, kiedy mama była przy mnie. Straciła m zupełnie apetyt, nie miałam sił ćwiczyć. M usiałam sama sobie pomóc, nawet za cenę małego oszustw a. Lekarze w Konstan cinie doszli wkrótce do wniosku , że dobrze będzie, jeśli pojadę na 83 dziesięciodniowy „urlop" do prywatnego mieszkania. Wypoczynek w „cywilnym" środowisku miał mi umożliwić dalszą kurację w Konstancinie. Uczepiłam się kurczowo tej szansy, wiedząc z góry, że jeśli raz wyjadę poza obręb szpitala, żadna siła nie zmusi mnie do powrotu. Powiedziałam, że wrócę - ale nie wróciłam. Przez okres mojej nieobecności w Konstancinie miał przyjeżdżać któryś z panów magistrów i prowadzić ćwiczenia w warunkach domowych. I oto pewnego zimowego dnia, w połowie lutego, wyniesiono mnie znów na noszach do karetki. Niby tak samo jak wtedy we Włoszech, ale z tą zasadniczą różnicą, że lżejsza byłam o cały ten koszmarny gips. Chcę jeszcze raz podkreślić, że musiałam tak zrobić dla własnego dobra. Wiedziałam i czułam dokładnie, co mi jest najbardziej potrzebne. Mam nadzieję, że nikt z kliniki profesora Weissa nie zinterpretował źle mojej decyzji. Nie wymyślono jeszcze aparatu, który by prześwietlał duszę człowieka i dokładnie określał jego potrzeby i życzenia. A może to i lepiej. 4 Pobyt w klinice profesora Weissa wspominam mimo wszystko z rozczuleniem. Piszę „mimo wszystko", bo przecież był to jednak szpital. A na sam dźwięk tego słowa robi mi się smutno do tej pory. Wszyscy byli dobrzy dla mnie, zgodnie z hierarchią szpitalną - od lekarzy poczynając, na salowych kończąc. Pamiętam siostrę oddziałową panią Basie - młodą mamę Agnieszki. Pamiętam siostrę Teresę z ogromnym poczuciem humoru, zawsze pięknie, wymyślnie uczesaną Mariolę, Wiesię - mamę Krzysia, i inne, których imion nie pamiętam, ale ich zgrabne sylwetki w nakrochmalonych fartuchach widzę oczyma duszy, jak żywe". Ze szczególnym wzruszeniem wspominam salową, panią Adamską. Odnosiła się do wszystkich chorych z jednakową bezgraniczną cierpliwością i dobrocią. Miała piękną twarz, której uroda nie zbladła mimo trudnego życia i ciężkiej pracy. Zawsze chętna, pogodna, uśmiechnięta i życzliwa ludziom. Gdyby los był dla niej łaskawszy, byłaby lekarzem jakich mało. Takim prawdziwym lekarzem, który widzi w pacjencie nie „ciekawy przypadek", ale przede wszystkim człowieka. Żywego człowieka. Nie dla mnie były komendy rozlegające się każdego ranka na korytarzu: „wszyscy na gimnastykę". Moje'ćwiczenia musiały się odbywać w separatce pod kierunkiem pana magistra od rehabilitacji. Polegało to głównie na codziennej pionizacji i biernych ćwiczeniach ręki i nogi. Wyjaśnię, co to jest pionizacja. Służy do tego stół, na którym układa się chorego i przypina pasami. Stopniowo z pozycji poziomej unosi się stół razem z chorym do pozycji pionowej. Oczywiście nie od razu. Po kilka stopni, aż organizm przyzwyczai się do pozy ej i pionowej. Z początku rehabilitacj ę prowadził pan magister Wojtuś Chydziński. Wysoki brunet o miłym, spokojnym 84 mek w mcime. ię poza i wrócę ie miał unkach o mnie ale z tą lasnego e. Mam ! mojej wieka i stko z li. A na irzydla lowych lieszki. lieknie, i imion i widzę amską. wością o życia dziom. Takim ;k", ale ytarzu: paratce rnie na układa się stół )pni, aż jwadził ojnym usposobi eniu. Pierwsze go dnia zauważy łam, że ma niezwykl e delikatne ręce. P ierwsze miesiące były bardzo ciężkie. Mięśnie, które po dłuższy m bezruch u zmuszan e są nagle do ruchu, choćby biernego - okrutnie bolą. Ale na płacz pozwala łam sobie tylko w najkryty czniejsz ych chwilac h, poniewa ż wiedział am, że pan Wojtuś - jako prawdzi wy mężczyz na - zupełnie nie znosi kobiecy ch łez, że jest mu bardzo przykro. P ewnego dnia uniosła m rękę nad kołdrą siłą własnyc h mięśni, bez pomocy pana Wojtusi a. Cieszyli śmy się razem ogromni e. Pan Wojtuś pochwal iwszy mnie, zadał mi na zakończ enie ćwiczeń nowe „zadani e domowe ". Nazywał am tak żartem ćwiczeni a, które miałam wykonać w czasie nieobec ności pana magistra . Następn ego dnia było „kolokw ium" i nowe zadanie, i tak codzienn ie, aż do mego wyjazdu. Pan Wojtek miał ze mną pełne ręce roboty, gdyż cała lewa połowa mego ciała musiała być pobudzo na do życia, ruchu. Już nawet po kilkutyg odniowy m unieruch omieniu powstają zrosty, zanikają mięśnie. Zesztyw niał staw barkowy z łopatką, łokieć i kolano, staw biodrow y, stawy dłoni i palców lewej ręki i stopy. Kiedy pan Wojtuś wyjechał na wypocz ynek w góry - przekaza na zostałam panu Kaziko wi Bablich owi, który do tej pory przyjeżd ża do mnie z Konstan cina i kieruje mojąreha bilitacją. Cieszę się zawsze z wizyty pana Kazia, choć wiem, że nie obejdzie się nigdy bez bólu. Pan Kazik, mimo młodego wieku, jest doskona łym fachowc em i ma wyjątko wo trafne podejści e do pacjenta. T eraz, kiedy to piszę, jest już o wiele lepiej. Nie mogę jednak napisać - dobrze. Brakuj e mi w wymien ionych stawac h od kilkuna stu do kilkudzi esięciu stopni do całkowit ej sprawno ści. Aby te braki zlikwido wać, będę musiała jeszcze intensy wnie poćwicz yć. W każdym razie specjaln ie zmonto wany wyciąg, będący meblem mało dekorac yjnym, będzie mi jeszcze przez jakiś czas służył, choć najchętn iej wyrzucił abym go jeszcze dziś! W idywała m nieraz w filmach (zwłaszc za komedia ch), na czym polega leczenie komplek sów, różnego rodzaju zahamo wań metodą psychoa nalizy. Otóż chory (przynaj mniej we własny m przekon aniu) układa się wygodni e na kanapie i mówi szczerze o tym, co go gnębi. Lekarz sadowi się obok i wysłuch uje uważnie monolo gu. Zwierze nia raz wypowi edziane - zostają tym samym na zawsze przekreś lone! M oje wspomn ienia wypowi edziane szczerz e, zgodnie z prawdą, wywołaj ą być może podobną reakcję. Chciałab ym bowiem bardzo zapomni eć, wykreśli ć z pamięci całe dwa lata, by kiedyś móc znowu bez uczucia niechęci zaśpiew ać którąś z pięknyc h piosene k neapolit ańskich. Irma Martens Człowieczy los Wspomnienia matki Po kilkudziesięciu latach, które minęły od mojego wyjazdu ze Związku Radzieckiego, powracam we wspomnieniach do chwil tam spędzonych. Piszę 0 moich przodkach, holenderskich emigrantach, którzy kierowali się wielką nadzieją, przybywając do Rosji - pięknego i ogromnego kraju. Piszę o szczęśliwym dzieciństwie, latach nauki, pracy, o czasach wielkiego niepokoju 1 wędrówkach, które były ucieczką oraz poszukiwaniem. I kiedy myślę o Rosji, myślę o pieśni: „ Sziroka strana moja rodnaja, mnogo w niej liesow, poliej i rieklJa drugoj takoj strany nieznaju, gdie tak wolno dyszit cziełowiek". Mam przed oczyma wówczas wielką Syberię, krainę, która serdecznie wszystkich przyjęła. I jeśli się tam już człowieku dostałeś, władza była spokojna. Mało kto stamtąd wracał. Gdy miałam sześć, może siedem lat, matka opowiedziała mi o naszym pochodzeniu. Dowiedziałam się wówczas, że ojczyzną moich przodków była Fryzja, północna kraina holenderska, skąd protoplasta rodu po kądzieli przybył do Rosji jako emigrant około 1850 r. Przodek ów, mennonita - mój prapradziadek, hrabia Johan Friesen - będąc zamożnym, opuścił Holandię wraz z trzema synami. Czwarty syn pozostał we Fryzji, by zarządzać gospodarstwem i dbać o konto bankowe. Niestety, przegrał cały majątek w kasynie. Prapradziadek, dowiedziawszy się o tym, miał wyrzec słowa: „teraz nie ma dla mnie powrotu i nie jestem już hrabią". Na szczęście, przywiózł on do Rosji trzynaście wozów najszlachetniejszych i najcenniejszych nasion, sadzonek kwiatów i drzewek oraz niemały dobytek ruchomy i ludzi, których zatrudniał w swoim majątku. W 87 rejonie osiedlenia zapoczątkował i rozpowszechnił wysoko rozwiniętą holenderską kulturę ogrodniczą. Przodkowie rodziny po mieczu także byli holenderskimi emigrantami, lecz o ich przybyciu do Rosji zachowało się mniej wiadomości. Dzięki matce zrozumiałam, dlaczego w domu rozmawiamy nie po rosyjsku, lecz po holendersku. Rodzice moi mieszkali w założonej przez Holendrów w 1863 r. kolonii Wielikokniażeskoje, położonej w pięknej okolicy obwodu kubańskiego, niedaleko Niewinnomyska. Obwód kubański graniczył od północy z gubernią stawropolską, na południu sięgał Kaukazu, zaś od strony zachodniej kończył się wybrzeżem Morza Azowskiego. Urodziłam się 15 listopada 1909 r. w Wielikokniażeskoje. W roku 1911 przyszedł na świat mój brat Wilmar, a w 1920 siostra Herta. Miałam też starsze przyrodnie rodzeństwo ze strony ojca: Katannę, Dawida, Heinricha i Hansa. Razem z rodzicami było nas więc dziewięcioro. Mój ojciec, Dawid Pietrowicz Martens, urodził się w 1863 r, a matka - Anna Martens z d. Friesen -18 stycznia 1886 r. w Wielikokniażeskoje. Za czasów mojego dzieciństwa i dorastania żyli jeszcze dziadkowie ze strony matki, którzy w okresie przed rewolucją wstąpili do wspólnoty adwentystów. Babka Katarina Iwanowna (1859 -1922), z domu i po mężu Friesen, surowa, poważna i oszczędna, była krewną niemieckich Siemensów. Dziadek Abram Jakowlewicz Friesen (1857-1929), dobry i życzliwy człowiek, przez pewien czas był właścicielem hotelu na Ukrainie, jako budowniczy wznosił elewatory zbożowe przy położonej niedaleko od Wielikokniażeskoje stacji kolejowej Bogosłowskaja. Robił też własnoręcznie bardzo piękne meble. Pamiętam fotografię jego postaci we fraku i jedwabnej kamizelce ze złotymi guzikami, z cylindrem na głowie. Mama opowiadała, że prowadząc hotel, chronił i ukrywał w hotelowych piwnicach Żydów w czasie pogromów. Dookoła kolonii i pól rozciągał się aż po horyzont step. W dużych na ogół ogrodach przydomowych od wiosny do jesieni uprawiano wiele gatunków kwiatów, których zapach przenikał się z niesionym przez wiatr aromatem stepowej roślinności. W pogodne dni o świcie błyszczały delikatnie nieskazitelną bielą, jakby zawieszone nad horyzontem, odległe szczyty Kaukazu. Zimą 30-stopniowy mróz skuwał step i kolonię, a pokrywający wszystko śnieg nadawał okolicy baśniowy wyraz. Tak. Pięknie było w Wielikokniażeskoje. Mieszkaliśmy w niewielkim murowanym domu, skromnym, ze ścianą szczytową zwróconą ku ulicy Pocztowej. Były w nim trzy pokoje i kuchnia, do których wchodziło się przez dobudowany przedsionek. W największym pokoju wisiała piękna lampa naftowa z abażurem o sile światła trzydziestu świec. Z drugiej strony budynku znajdowała się, starym zwyczajem holenderskim, stajnia i obora. Wchodziło się tam wprost z kuchni. Naprzeciw domu wybudowano 88 dużą wozownię, mieszczącą różne środki ówczesnej lokomocji: karetę, linijkę, dwukółkę, bryczkę i faeton. Ojciec był bowiem kurierem w urzędzie gminnym. Mieliśmy również nieduże gospodarstwo. Rodzice dzierżawili ponadto od popów dziesięć dziesięcin gruntu, płacąc 5 rubli za jedną dziesięcinę rocznie, by zapewnić paszę dla koni i podstawowe produkty żywnościowe - mąkę i olej wytłaczany ze słoneczników. W ogrodzie owocowym rosły morele, śliwy, wiśnie, trochę brzoskwiń. Całą posesję otaczał żywopłot morwowy, a przed domem, gdzie znajdował się ogródek kwiatowy z różami, stały trzy jesiony, z których jeden, bardzo wysoki, zdawał się czuwać nad mieszkańcami jak straż wyborowa. W niewielkiej odległości od naszego domu, na wzgórzu, wybudowano duży budynek z czerwonej cegły - „narodnyj dom", w którym organizowano zabawy, spotkania i przedstawienia teatralne, również szkolne. Występowałam w nich kilkakrotnie. W sztuce o rewolucji francuskiej, ubrana w różową suknię i czarny kapelusz, grałam damę. Wyświetlano tam również filmy. Często wraz z koleżankami szkolnymi zerkałam przez szyby do środka sali, zafascynowana toczącą się na ekranie akcją. Podczas rewolucji w budynku tym mieścił się szpital polowy. W pobliżu znajdował się kościół ewangelicki, do którego prowadziła wysadzana drzewami aleja. Bardzo podobała mi się ta budowla, biała, prosta, z wysokimi schodami. Wśród bardziej znanych wyznawców wiary ewangelickiej wyróżniali się bogaci państwo Ewertowie. Jedna z ich córek, bardzo ładna, była żoną pastora. Kolonia Wielikokniażeskoje, założona przez holenderskich imigrantów lub może urodzonych już w Rosji ich potomków, stanowiła miejsce, gdzie chętnie osiedlali się także ludzie innych narodowości, zwłaszcza Niemcy, Polacy i Rosjanie. Prawdopodobnie zachęcał ich do tego ład, porządek, dostatek i dobra organizacja życia pracowitych mieszkańców. Jak wiem, podobnie było w innych holenderskich koloniach. Pamiętam nazwiska i domy niektórych Polaków w Wielikokniażeskoje. Naprzeciw naszej posesji miał mały sklep kolonialny pan Hunter. Nieco dalej, również przy ulicy Pocztowej, były zabudowania dwóch rodzin Żaków: Rudolfa i Henryka. Przypominam sobie także rodzinę Dyleskich ze starszą panią „nastawiającą kości", gdy ktoś skręcił rękę, nogę lub nadwerężył kręgosłup. My, potomkowie Holendrów, wymawialiśmy to nazwisko „Delaście". Wielikokniażeskoje zamieszkiwała także rodzina Kaczmarków. A w niedalekim Niewinnomysku przyjmował pacjentów lekarz Więckowski, „Frauenarzt", cieszący się wielkim poważaniem. Mężem mojej ciotki był Polak o nazwisku Radowski, zaś mama miała kuzyna, lekarza Piotra Zawadzkiego. On również 89 cieszył się wielkim uznaniem i gdy przybywał do nas w odwiedziny, oznaczało to wielkie wydarzenie. W Wielikokniażeskoje i okolicach przebywali, obok mennonitów i prawosławnych, także adwentyści oraz katolicy, uczęszczający do odległego o 12 kilometrów kościoła w stanicy Rażdiestwienskaja. Wszyscy ci ludzie żyli zgodnie, niezależnie od narodowości i wyznania, szanując i tolerując się wzajemnie. Z upływem lat zmieniał się i zacierał pierwotny holenderski charakter kolonii. Skutki rewolucji 1917 r. nie od razu ogarnęły zaciszne Wielikokniażeskoje. Dały o sobie znać złowieszczo w roku 1919, kiedy władza radziecka uwięziła dwóch moich braci - Heinricha i Dawida, uznając ich winnymi, gdyż jako pracownicy gminy wydali pewnemu mężczyźnie - poszukiwanemu przez władze rewolucyjne - przepustkę zezwalającą na podróż do nieodległej osady Niewinnomyskaja. Orzeczenie kary śmierci dla braci wskazywało, że pomogli oni znamienitemu człowiekowi, być może generałowi lub hrabiemu, który ukrywał się. Przypadki napotykania takich ludzi, wędrujących w przebraniu, w zniszczonej odzieży, zarośniętych i niechlujnych, o specjalnie zaniedbanych, jakby spracowanych dłoniach, nie należały wówczas do rzadkości. Pamiętam dzień, gdy z rodzicami jechałam na sąd nad braćmi do odległej o około dwadzieścia kilometrów stanicy Kazminka. Dziś jeszcze widzę smutne twarze rodziców, nie wiedzących, czym zakończy się rozprawa. Tylko dzięki zapobiegliwości oraz śmiałym, ryzykownym staraniom ojca, znającego miejscowe władze, bracia uniknęli rozstrzelania. W kwietniu 1922 r. zmarł na tyfus ojciec. Wraz z jego odejściem straciliśmy podstawę naszego bytu, bo małe przydomowe gospodarstwo nie zapewniało warunków utrzymania. Nieco wcześniej, prócz dwóch starszych braci, dom rodzinny opuściła również starsza siostra. Coraz więcej pracowała mama. Ja pojechałam do Armawiru i próbowałam znaleźć zatrudnienie w tamtejszej aptece. Pan aptekarz popatrzył na naiwną dziewczynę, rozłożył ręce i powiedział, że nie może mnie zatrudnić nawet do prac pomocniczych. Wróciłam więc do domu. I tak rozpoczął się etap mojego życia wypełniony nauką, pracą i staraniami o przetrwanie. W 1928 r. ukończyłam pięcioletnie gimnazjum - tzw. Aleksandrodarską Szkołę II stopnia Kolonii Wielikokniażeskoje. 15 czerwca otrzymałam świadectwo dojrzałości, na którym zaznaczono, że podczas nauczania wykazałam „szczególne zamiłowanie do literatury". Może to była zasługa nauczycielki języka rosyjskiego, Olgi Diejewnej Mazajewej, która organizowała również nasz szkolny teatrzyk. Jej mąż, Freze, nauczał fizyki. Chociaż od dawna pielęgnowałam zamiar zostania lekarzem medycyny, postanowiłam znaleźć zatrudnienie, gdyż wyjazd na studia nie miał szans 90 realizacji z powodów materialnych. Ukończenie gimnazjum stwarzało mi możliwości podjęcia pracy w zawodzie nauczycielskim. Niestety, Wielikokniażeskoje było już wówczas przeludnione. Zdecydowałam się więc wyjechać na zachodnią Syberię, gdzie zawsze było dużo miejsc pracy. Na Syberię wyjechały w tym samym roku także moje koleżanki: Olga Fetter, Anna Konrad, a także kolega, Heinrich Fischer. Opuszczałam rodzinny dom, dodając sobie odwagi przywołaniem postaci ojca, który zwykł czasem mawiać w gwarze holenderskiej: „Sie jeracht on fercht die fer ceenem!" (Postępuj sprawiedliwie i nikogo się nie bój!). Matka i młodsza siostra pożegnały mnie na stacji kolejowej Niewinnomysk, skąd dojechałam do Sławgorodu za Omskiem. Stamtąd jechałam jeszcze ponad 40 kilometrów do mennonickiej wsi Riedkaja Dubrawa. Wioska była niewielka, otaczały ją pola oraz lasy brzozowe. Jej całą zabudowę stanowiły wzdłuż jedynej drogi-ulicy domy mieszkańców, szkoła, kościół, mały sklep i budynek gminy, w którym urzędował posiwiały sekretarz o nazwisku Klassen. Zamieszkałam w jednym z większych domów, w wynajętej izdebce o niewielkiej powierzchni, do której prowadziło osobne wejście z zewnątrz. Jedna ze ścian tego pokoiku była w całości ścianą pieca, którego palenisko znajdowało się od strony pomieszczenia gospodyni. Podczas zimy w izdebce było więc zawsze ciepło. Szkoła była trzyklasowa. Miała tylko jedną izbę z drewnianą podłogą. W jaki sposób odbywało się nauczanie gromadki dwudziestu ośmiu dzieci? W pierwszej ławce siedzieli uczniowie pierwszej, w następnych ławkach kolejno - drugiej i trzeciej klasy. Prowadziłam zajęcia, według mojej oceny, z dobrym skutkiem. Sprawiało mi to dużo radości. Otrzymywałam wynagrodzenie w wysokości 38 rubli miesięcznie. Co miesiąc wysyłałam do matki 15 rubli, a na Boże Narodzenie - 25. Wysyłałam też paczki z bielizną, odzieżą oraz słodyczami i zabawkami dla siostry. Matka potem wielokrotnie wspominała, że moja pomoc była niezwykle cenna. Był rok 1929. Po zakończeniu szkolnych zajęć pojechałam na wakacje do Wielikokniażeskoje. Zjawił się tam wówczas przedstawiciel tworzonego w Odessie Instytutu Pedagogicznego, który poszukiwał kandydatów na czteroletnie studia. Po naradzie z mamą postanowiłam zdawać egzamin. Zostałam przyjęta. Studiowałam na wydziale literatury, który przygotowywał nauczycieli do szkół niemieckich. Podczas studiów wyraźnie odczuwałam przenikanie systemu stalinowskiego do wielu dziedzin życia. W tym czasie propagowano przyspieszenie realizacji planu pięcioletniego o jeden rok. Miałam w związku z tym przygotować artykuł do gazetki ściennej. Popełniając przez nieuwagę fatalną pomyłkę, napisałam: „Czteroletni plan w ciągu pięciu lat". Można sobie łatwo wyobrazić, co się działo. Tylko dzięki życzliwości wykładowców pozostałam 91 nadal studentką. Chciano mnie jednak upokorzyć, przed czym obronił mnie ostatecznie odważny dziekan Kaczorowskij. Zdenerwowany całą sytuacją, powiedział odnośnej władzy kilka słów: „Czyżbyście chcieli, żeby klęczała przed wami na kolanach?". 30 czerwca 1933 r. ukończyłam studia i uzyskałam dyplom. Podjęłam pracę, wykładając język niemiecki i literaturę w Średniej Niemieckiej Szkole w miejscowości Cebrikowo, około 100 kilometrów na północny zachód od Odessy. Była to typowo niemiecka miejscowość, w centrum której stał kościół luterański. Cieszyłam się z tej posady. W Cebrikowie panował porządek i było spokojnie. W tym czasie matka, nie mogąc utrzymać małego, przydomowego gospodarstwa, opuściła wraz z młodszą siostrą, Hertą, Wielikokniażeskoje i przyjechała do mnie. Nadszedł rok 1934. Z Cebrikowa przeniosłyśmy się do odległej o tysiące kilometrów i położonej na wschodnich rubieżach Uzbekistanu Fergany, gdzie odbywał służbę wojskową mój brat Wilmar. Uzyskałam zatrudnienie w powszechnej szkole osiedla robotniczego w pobliskiej miejscowości Czimion, skąd niedaleko rozciągały się pola naftowe. Los sprawił, że w „Nieftiennych promysłach" pracował jako księgowy mój przyszły mąż - Eugeniusz German. Pochodził z Łodzi, gdzie urodził się 25 marca 1909 r. w rodzinie ewangelickiego pastora. Wysoki, przystojny, o szaroniebieskich oczach i ciemnych kędzierzawych włosach. Niegdyś dyrygent chóru. Doskonale mówił po niemiecku, holendersku i rosyjsku. Czytał mnóstwo książek, na pamięć znał niezliczoną ilość wierszy, śpiewał, grał na gitarze i skrzypcach. Zwierzył mi się, że uciekł z Donbasu na Ukrainie, gdyż był odnotowany na „czarnej liście". Nasze szczęście i upragniony spokój nie trwały długo. - O waszego męża pytali - doniosła mi telefonistka. - Nie wiecie? W Leningradzie zabili Kirowa... Cóż mój mąż ma wspólnego z tym zabójstwem, pomyślałam. Wszystko stało sięjednak przeraźliwie jasne: każdy obywatel tego kraju mógł być uznany za winnego; takie były czasy. Postanowiliśmy jak najprędzej i jak najdalej wyjechać tam, gdzie nas nie znają i nie znajdą. Udaliśmy się do Urgencza, położonego w północno-zachodniej części Uzbekistanu, zabierając także moją matkę i siostrę. Po ukończeniu służby wojskowej mieszkał tam i pracował jako zootechnik mój brat Wilmar. Droga była bardzo daleka. Najpierw dotarliśmy ciężarówką do Czardźou nad Amu-Darią, gdzie przesiedliśmy się na parowy stateczek - bocznokołowiec, który nazwałam „arką". Statek płynął poruszany przy pomocy dużego drewnianego koła. Gdy osiadał na mieliznach, mężczyźni zakasywali rękawy i dużymi drągami popychali go. Nasza „arka" 92 cumowała na nocleg do brzegu. Trudy podróży znosiłam będąc w ciąży. Dotarliśmy do Urgencza, w którym pragnęliśmy znaleźć spokój i bezpieczeństwo. Niełatwo udało się wynająć mieszkanie: izbę w gliniance z oknem w suficie. Było to pomieszczenie bardzo niewygodne. Prędko też znaleźliśmy zajęcia: ja w szkole jako nauczycielka niemieckiego, mąż zaś w miejskiej piekarni, jako księgowy. Uzbecy bardzo szanowali i cenili w pracy Eugeniusza. W dniu 14 lutego 1936 r. urodziła się nam córeczka. Nadaliśmyjej imiona Anna Wiktoria Nasza radość nie miała granic. Aneczka była zdrowym i ładnym dzieckiem. Na główkę założyłam jej białą chusteczkę. „Wygląda jak mała kołchoźnica" - pisałam wówczas do mamy ze szpitala. Po kilku dniach przyjechał po nas Eugeniusz. Padał deszcz. Dwukołową „karetą" zabrał nas do nowego, lepszego mieszkania. Była to również glinianka, ale większa i z normalnymi oknami ściennymi. Położona była na wzgórzu i blisko piekarni. Po krótkim urlopie musiałam wrócić do pracy. Mama przynosiła Aneczkę do szkoły, bym mogła ją nakarmić. Moi uczniowie krzyczeli wówczas: „Opa, opa! Oje kieldy! Seneke kizimka dżuda czorajlek (Pani, pani! Babcia przyszła! Twoja dziewczynka jest bardzo ładna). Cieszyli się, widząc moje dziecko, gdyż było jasnowłose i bialutkie. Przez półtora roku dni płynęły nam dość spokojnie. W szkole, po trzyletnim okresie stażu, otrzymałam tytuł nauczyciela szkoły średniej. Nadeszło upalne lato 1937 r. i Aneczka zachorowała. Dosłownie chudła w oczach. Wyjechaliśmy natychmiast całą rodziną do lekarza w Taszkencie. Jego diagnoza brzmiała: paratyfus. Postanowiłam pozostać z córeczką, matką i siostrą w Taszkencie. Wynajęliśmy mieszkanie w starej części miasta u Uzbeka. Gdy gospodarz zobaczył Anię, powiedział: „To na pewno jest paratyfus. Zaraz przyniosę lekarstwo". Dostałam owoc granatowca, którego skórkę, wedle recepty Uzbeka, należało zalać trzema szklankami wody i gotować, aż pozostanie jedna szklanka płynu. Otrzymany w ten sposób wywar podawaliśmy Ani do picia. Wkrótce córeczka zaczęła powracać do zdrowia. Chwała Bogu! Mąż i brat w tym czasie wyjechali do Urgencza, by po załatwieniu niezbędnych spraw powrócić do nas. Postanowiliśmy bowiem wszyscy osiedlić się w Taszkencie. Miasto, jak na owe czasy, było dość zadbane. Posiadało piękny i obszerny Park Puszkina, w którym były mównice, jak w londyńskim Hyde Parku. Uzbekowie ubrani w kolorowe, jedwabne chałaty i misternie haftowane czapeczki „ciubiciejki", wyśpiewywali z nich miłosne pieśni: „Oj, opodżon menga kereń syz, dżuda czorajlek" (Ach, droga pani, patrz na mnie, jesteś bardzo ładna). Przy ustach trzymali wtedy porcelanowy talerzyk i obracali nim w różne strony, a odbity od niego głos brzmiał niezwykle, wibrował i docierał na przemian do słuchaczy z różnych stron, by chwilami milknąć zupełnie. Już w sierpniu 1937 r. rozpoczęłam pracę wykładowcy języka 93 niemieckiego w tamtejszej szkole średniej im. Czapajewa. Mama opiekowała się Anią. Niecierpliwie oczekiwaliśmy przyjazdu Eugeniusza i Wilmara. Niestety, 25 września 1937 r. w Urgenczu, mąż i brat na fali ogólnych represji, zostali aresztowani. Przez wiele dni i miesięcy żyłam nadzieją, że ich odnajdę, gdziekolwiek byliby uwięzieni. Oczekiwałam w tym czasie drugiego dziecka i tak bardzo chciałam usłyszeć dobrą wiadomość o Eugeniuszu. Lecz prokurator obwieścił mi rzecz najokrutniejszą. - Wasz mąż został zesłany na 10 lat bez prawa korespondencji z rodziną. - Za co? Odpowiedzi nie otrzymałam. Nie zezwolono mi nawet na jedno widzenie. 0 bracie również nie uzyskałam żadnych konkretnych wiadomości. Nadszedł dzień 28 lutego 1938 r. Spóźniona karetka pogotowia wiozła mnie do szpitala. Trzeba było ją jednak zatrzymać, gdyż rozpoczął się poród. Niespodziewanie moja matka została położną. Urodziłam zdrowego i dużego syna. Otrzymał imię Fryderyk - po teściu. Potem żartowałam, że gdy syn pójdzie do wojska, napisze w życiorysie: „Urodziłem się w Taszkencie na ulicy". Życiorys w ZSRR musiał zawsze być bardzo dokładny. I oto dowiedziałam się, że w Moskwie jest biuro, w którym można uzyskać wiadomości o aresztowanych z całego ZSRR. „Musi to być ogromny dom, gdzie mieści się kartoteka milionów aresztowanych, zesłanych i zabitych". Postanowiłam tam jechać. Maluchy pozostawiłam pod opieką mamy 1 siostry. W Moskwie, oczywiście, niczego nie dowiedziałam się, choć godzinami, w tłumie kobiet z całej Rosji, stałam w kolejce po informacje. - Pani skąd? , - Z Taszkentu. - A i tam szukajcie - odpowiedziano mi w okienku. Wracałam pociągiem kompletnie załamana. Sympatyczne konduktorki, częstując mnie herbatą i chlebem, pytały, po co przyjechałam do Moskwy. - Ty nie płacz. Jesteś młoda, a Moskwa nie wierzy łzom. Nie wiesz o tym? Módl się i proś Boga o pomoc. Przyjedź do nas, do Stalińska. Dookoła jest tajga i niedaleko obóz na 18 tysięcy więźniów. Może są tam twoi? Pójdziesz i dowiesz się. W domu podjęliśmy decyzję, że wszyscy wyjedziemy z Taszkentu do Stalińska, położonego we wschodniej Syberii, gdzieś między Jenisejem a Obem... Niestety, Fryderyk zaczął wówczas chorować, zapewne z powodu zbyt upalnego klimatu. Pełna rozterki zrezygnowałam w sierpniu 1939 r. z pracy. (Dyrekcja szkoły w Taszkencie na pożegnanie wyraziła mi podziękowanie za 94 sumienną pracę i podarowała w nagrodę damską torebkę). Wyruszyliśmy więc na Syberię. W miarę oddalania się od upalnych rejonów Uzbekistanu i Kazachstanu synek poczuł się lepiej, a koło Nowosybirska zaczął się nawet uśmiechać. Aneczka też była zdrowa. „Znajdę męża i brata, pokażę im moje skarby" - myślałam. Dotarliśmy do miasteczka Osinniki w obwodzie nowosybirskim, niedaleko od Stalińska, gdzie przyjęto mnie do pracy w średniej szkole nr 30. Należało jednak jak najprędzej rozpocząć poszukiwania Żeni i Wilmara, wykorzystując sprzyjający okres lata. Przygotowałam paczkę. Specjalną linią kolejową, przez tajgę, dotarłam do końcowej stacyjki w rejon obozu, skąd mogłam dojść jedynie do obozowej administracji. Poszukując kancelarii, natknęłam się na obcego mężczyznę, jak się okazało, byłego więźnia obozu. - Odsiedziałem już swoje, sprowadziłem żonę z Krymu i tutaj pracuję. Pomogę pani i przejrzę spisy zesłanych. Z wielkim niepokojem oczekiwałam na jakąkolwiek wiadomość od niego; i oto dowiedziałam się, że Wilmar jest w ósmej kolonii, a Eugeniusza w obozie nie ma. Natomiast w kancelarii odbyła się krótka, urzędowa (nie patrzono nawet na mnie) rozmowa: - Jeśli wasi są w obozie, to paczkę przekażemy, ale widzenia nie damy! Wsio! Bałam się nawet otworzyć usta. Po wyjściu spotkałam poznanego wcześniej, życzliwego mężczyznę. Przedstawił mi ryzykowną możliwość przeniesienia brata do bliżej położonej kolonii. Oczywiście za duże pieniądze. Namawiał mnie także na nielegalne widzenie. Również za odpowiednią opłatą. Mogłabym na teren obozu zostać wpuszczona jako... pielęgniarka. Dziękowałam Bogu, że tak się nie stało. Nie potrafiłabym dobrze odegrać tej roli. Być może sama siebie skazałabym na zesłanie. Kiedy nastała zima, do obozu wyruszyła matka, mając nadzieję na widzenie z synem. W kancelarii obozu usłyszała od starszego mężczyzny: „Matko, wracaj. Widzenia z synem nie dadzą, a paczkę przekażę". Nadszedł rok 1940. Jego początek świętowaliśmy w szkole. I był to szczęśliwy dzień. W dużej sali Ania i Fryderyk patrzyli urzeczeni na olbrzymią, ozdobioną i oświetloną choinkę, słuchali także śpiewu dzieci. W pewnej chwili Ania objęła braciszka i pocałowała go. Panie Boże! Moje sieroty! Na wiosnę postanowiliśmy, że mama z Fryderykiem i Anią powrócą do Taszkentu. Było tam więcej żywności, zwłaszcza owoców i warzyw. Przyjemny był również tamtejszy klimat, poza latem, kiedy dokuczał brak deszczu i należało chronić dzieci przed upałami. Ja z siostrą zaplanowałam pozostać w Osinnikach do zakończenia roku szkolnego. Jedyną pociechą była myśl, że Wilmar otrzymał od nas paczki, a tym samym wiedział, że odnalazłyśmy go. Pisał o tym później do siostry, kiedy miał możliwość wysłania kilku listów. W Taszkencie dzieci zachorowały na szkarlatynę i zostały umieszczone 95 96 "BJJSIMZEU I BUOIUII }3AVBU Uli OfefelUSIUIZ 'B?[39IZp AYOUIOp Op I 5[3:JBUI pO OUBZOEfpO ifOBfOBriJ^S qOIJ[B} A\ I03IZp fEZO^MZEZ ^EJJ SOIS I ids 3iu BUiBiu 'Biuy z 9izpSq oo :XMBqo sis /tfiMBfod aaizpfBuz aiuiu SZSMBZ -ids 3iu 3IDS3Z3ZS3IU 05lA\ y" EIUBAYOJZSaiE feąZOjS p3Zjd 3IUUI 0U0Z3ZJJS0 '3ZnBJ}[ IAVOAVB{S^PB|^V Lwojusptus nurapfsfod pjaizp 'nfojfods ttóiuozod UŁC} y^V •&?(AVBqBZ Birpsf cofl/j B^BjqXw i S^SJ AV aiuui BfBMOjBO psopBJ z BJfzosjęo ;iuiB)fAVBqBZ z ndgf jfs op Auis/Cfzsod 'Auizpojn ajfeid B{izpoifoqoXp3r){ 'BitiyBufo^ods i B?pn[BuiB{Xq BpsopBjfe^aiAifefouiB 'BjpBiu IUI EfBMBpop fig -nąoBijs ui^fgfep AV uiEjyfe 'nzsniuagng o IOSSIAV UIB{BIUI ara Xp9p[ po ¦^(BX 'lUOpZSBU>fBUpaf IfSmiUO •BUOZBJ3ZldU!BfXg ¦XuiSriE3[ZS3tUI3IZpg fp si c^ |pzAV 'BZJOAvpod BIUI{3ZJ3IAVBU 'raop :Am\S z oAą 3is q[ {Xq 0>psXzSA\ I 5f3pBZJOd{BAVOUEd{CJ[OyVV •niUBJfZSSIUI AV0)[9qZjf-l qoXj3iuif33imsn i qoXwi[zo/(z po WA}&(UUAM AV SIS Xuisi[nzo aiuzoaidzsg ¦oSsiJfsjaiguB sjn^f i yCinjiiBJidsB op BJ UIB^3Z0OdzO^[ '3pU3J[ZSBX M }3}XsJ3AVIUf) 0Sai5f33IUI3IU 0>[Bf 3IUUI ^JUprUJBZ U13jod 0§n|p3IJy[ 'SOOQ UB?[3IZp {EAVOJ3I?[ UlXjOJ5{ 'apitjAjSUJ AV Załamał UIBfBZDnBU U Of 61 BIUSSZJM po I 9IUUI E^IAiCUIBU >fBlip3f B>[}BPV \.ivao BU 03IUI9IUUI EOip I qDI>fSIjq lfOIOAVS ąOBJ^Bf Od UIBjpiZS 3Z %zp3IA\ 3ZOp\[" '3§BAVn 3iq3TS BU OBOBJAVZ 3IS UlEfBq 'AOBid f p< 3f I?[XjBUlBjS A IUI {BAYOUOdOidBZ 3I0U3J(ZSBX M Z3J 3IUEA\3IZpodS3IJ^[ 'SUSą^ BU 3IU3ZpEAVOjd EUOIUptUJEZ "ĄJUUFSO °P znf uiB{ioojA\od aift M ijBzfepoj nzozsB|d UIXUBZJO^S AV Buz^zozaui fpszs ^oqo 'OBUIUIXAV atu o§3jąp[ 'poqDouiBS (Bqo3f OU[OA\ feirui apazjj 'MBąo qDX 'iuiBJ|zor[n itiipfSEM nmop op sApapf UIB{BOBOĄV 'ZOAvfevi zazid pjMę ars ofBiui ',juiBjBAvnp" SUBAVZ Xjnui 9is AfauSfep siUBAud -ifsasod B^OISO AV SBIUqDX}BU O? 3I>[ I Z3IZpO yW OBMO 'f3U[B}ldZS I[BS Op ZBJA\ BJBJldzS 3Z 0P61 'ZJBJU3UI0 BU 35fU3IUiaiJ JZOIMEZ UI3I>[Z0M /CIO}}} 'BJ[3qzfJ B{3fBUX /{AyjBUI Znf {BZ 9IUSBfAV B>[}Bf\f 0f \mxxxz j[Xj W pXq fBIUI Xp9I^ 'tTI AV '"J BA\O{S oSaupsf IUB 'SIUUJ op 9is B{i[nj '3iqojoqo od BpE[q 'B od^M uiEjyEJjod 9?N 'ZOB^d i Z 3IU :Bpsnjzx>[XAv O5[jAj uiB}Xz3Bqoz 'nmop op UIBJZSSM Xp9 -^DBiup nioaid od 'raaiuaiuzędo Z tUU33fZSBX Op UIBJJBJOa feOIUUSZOn SBZOMOM BfXq BJOJ>[ 'SflSOIS qOB>(lUUISO M OBfBIMEJSOZOd 'PJJBUI op UIEfElfOSpCw 3IUZ3OJA\Z3IN \,3iOVp I03IZQ 'fBZpZ9pCzjd JSBIUUJOyCjBN" 'UIBjS3[ IJfJBUI pO UlB{BUlXZflO 3IUBAV3IZpod "n[BJldzS AV „Zamiast tego" w styczniową noc 1942 r. zbudziło mnie łomotanie do drzwi. Otrzymałam powiadomienie o likwidacji naszego meldunku i wysiedleniu. Ania z mamą przebywały akurat w Ferganie i z powodu braku biletów kolejowych nie mogły do mnie natychmiast wrócić. Aby dotrzeć do Taszkentu, przeżyły straszne chwile. - Nie wolno, nie wolno! - krzyknęła konduktorka, gdy matka z Anią chciały wejść do pustego wagonu. Pociąg właśnie ruszał, a one stały na stopniach. - Ja muszę, nas wysiedlają - powiedziała wówczas matka. Siedzące w pustym wagonie konduktorki otworzyły drzwi... Opuściłyśmy Taszkent wraz z grupą mieszkańców. Towarowymi wagonami wywieziono nas za Bucharę, do powiatu Rometan. Zamieszkałyśmy w ziemiance z obcymi ludźmi. Nie miałam pracy i nie było co jeść. Mamie udało się wówczas sprzedać resztki bielizny pościelowej za szklankę kaszy. A kiedy zatrudniono mnie w odległej o 15 kilometrów szkole, okazało się, że uczniowie, tak jak ich rodzice, nie znali rosyjskiego. Ja nie rozumiałam natomiast języka uzbeckiego. I znowu byłam bezrobotna. Niestety, w tej biedzie zachorowała Aneczka. Siedziałam przy niej i czytałam bajki. - Mamoczka, czytaj, tylko czytaj - prosiła Ania. Myślę, że w taki sposób zapominała o głodzie. W Rometanie o mało nie zginęła moja siostra, gdy odmówiła współpracy z NKWD. Cyniczny enkawudzista chciał ją wówczas zastrzelić na śmietnisku w podwórzu. Siostra jednak, sparaliżowana strachem, powoli wychodziła z posterunku, by w ostatniej chwili wybiec na ulicę. Natychmiast postanowiła wyjechać z Rometanu. Dotarła do Buchary. Tamtejszy oficer, Uzbek, zezwolił jej przenieść się do Urgencza, gdzie rozpoczęła pracę na lotnisku. Siostra zdołała ustalić, co stało się w Urgenczu z Eugeniuszem i Wilmarem. Żenię spotkał los najtragiczniejszy. W 1938 r. został rozstrzelany i pochowany we wspólnej mogile. „10 lat zsyłki bez prawa do korespondencji" - to mógł być wówczas wyrok śmierci, o czym dowiedziałam się kilkadziesiąt lat później. Niewiarygodny był powód jego aresztowania: miejsce urodzenia w Polsce. Wilmara natomiast przesłuchiwano aż 82 godziny, bezskutecznie namawiając do podpisania zeznań szpiega. Zesłany na Syberię, po otrzymaniu od nas paczek, został przeniesiony w rejon Archangielska, do obozu w Kotlas. Ja również, za namową matki, opuściłam Rometan. Uciekłam z Anią do wsi Orłówka w Kirgizji, gdzie mieszkali potomkowie holenderskich imigrantów. Dostałam pracę w szkole. Wszędzie panowała jednak straszna bieda i głód. W Orłówce poznałam Polaka, Hermana Bernera. Pomagał nam przetrwać najcięższe chwile, dzieląc się tym, co sam dostawał. 4 kwietnia 1942 r. pobraliśmy 97 się. Jednak już w grudniu zmobilizowano mnie do „trudarmii", czyli do pracy przymusowej. Czym prędzej wraz z Aneczką musiałam stawić się w Leninpolu, siedzibie rejonu. Ogarnęła mnie znowu rozpacz. „Nie ma przy mnie matki. Co będzie z Anią?". Dano mi mały wózek, na którym posadziłam córeczkę i tak wędrowałyśmy do rejonu, w którym zastałam tłumy kobiet pod eskortą konnej milicji. Aneczka, ubrana w beżowy płaszczyk, zaśpiewała wówczas smętną piosenkę: „My prostimsia s toboj u poroga i byt możiet na wsiegda" (Żegnamy się z tobą na progu być może już na zawsze). - O czym to dziecko myśli? Boże! Wkrótce rzeczywiście musiałyśmy się rozstać. Córeczka trafiła na szczęście pod opiekę znajomej. Gdy żegnałyśmy się, Ania strasznie płakała i krzyczała. Do dzisiaj to pamiętam i brakuje mi słów, by o tym pisać. Mnie wraz z innymi kobietami odtransportowano do Uzbekistanu, do stacji Czimion, gdzie pracowałam przy budowie drogi. Nie mogłam znieść tamtejszych warunków zakwaterowania: dużego, zniszczonego karawanseraju, gdzie na dodatek zatrzymywali się Uzbecy ze swoimi osłami, gdy przyjeżdżali na bazar. Spałam więc na ulicy. Z tego też powodu z łatwością mnie okradziono. - Z tym przyszłaś? Gdyby krowę ukradli - rozumiem, ale szmaty? Idź sobie - tyle usłyszałam na posterunku milicji. Co do budowy, szybko zauważyłam, że było tam zbyt dużo ludzi. Dzięki życzliwości i wyrozumiałości lekarza udało mi się powrócić do Orłówki, gdzie czekała już Aneczka, przywieziona przez jej opiekunkę, oraz mama i Herman. Mąż wkrótce wyjechał, by wstąpić do tworzonego w ZSRR wojska polskiego. Żegnaliśmy się, nie przeczuwając, że więcej się nie spotkamy. Herman zaginął na wojnie. Żyliśmy wówczas w biedzie tak strasznej, że odważyłam się ukraść z kołchozowych pól trzcinę na opalenie zimnego pokoju, w którym mieszkaliśmy. Mama piekła wtedy placuszki z otrębów. Mnie udało się natomiast wymienić zapas zeszytów - papier był towarem deficytowym - na odzież. Odtąd wojskowy szynel służył mi za płaszcz. Na jesieni 1943 r. Ania poszła do pierwszej klasy. Wkrótce jednak zachorowała. Lekarz, Karaczajec przesiedlony z Kaukazu, zalecił zmianę miejsca zamieszkania z powodu klimatu. Chcieliśmy powrócić do Taszkentu, ale ostrzeżono mnie, że to grozi aresztowaniem, gdyż obowiązywał zaostrzony system kontroli dokumentów. Pozwolono nam osiedlić się w niedalekim Dżambule, położonym tuż za granicą w Kazachstanie. Pracowałam jako nauczycielka języka niemieckiego. W1944 r. niespodziewanie dotarła do nas wiadomość o śmierci Wilmara. Zmarł na gruźlicę 25 grudnia 1943 r. w obozie koła Kotlas. Pochowany został w zbiorowej mogile, której nigdy nie było mi dane odwiedzić. W Dżambule, gdzie przebywałam nadal z Anią i matką, zastał nas koniec wojny. Jako żona Polaka, złożyłam wraz z matką dokumenty repatriacyjne. Boże, jak cieszyliśmy się z otrzymania pozwolenia na emigrację. 30 marca 98 pracy ipolu, ci. Co ¦itak rainej nętną lamy ta na cała i u, do nieść ¦raju, dżali lono. ?Idź zięki wki, ma i ijska imy. iść z rym się - na ^nia ajec odu rozi ów. nicą ara. ił w uec ine. irca 1946 r. wręczon o nam zaświadc zenia umożliwi ające wyjazd do Polski na stały pobyt. I znowu na stacji czerwon o-bure wagony towarow e. Tym razem wsiadały śmy do nich z radością i już 5 maja jechałyś my do nowej ojczyzny . Na granicy, po stronie sowiecki ej, usłyszała m na koniec: „Wy jeszcze zobaczyc ie, że tam nie jest tak dobrze". A ja milczała m i wiedziała m swoje: jesteśmy wolni. W Polsce zamieszk aliśmy początko wo w Szczecin ie- Stołczyn ie, skąd w lipcu 1946 r. wyjechal iśmy na Dolny Śląsk, do Nowej Rudy. Dopiero w 1949 r. powzięła m decyzję o przeniesi eniu się do Wrocław ia, gdzie z łatwością mogłam otrzymać pracę lektora języków obcych. Ania mówiła już płynnie po polsku. Z e b r a ł i o p r a c o w a ł Z b i g n i e w J ę d r y c h o w s k i P r z e d r u k z a : „ P l u s M i n u s " 1 9 9 7 , n r 5 3 ( d o d a t e k „ R z e c z p o s p o l i t e j ) ronik a 1936 14 lutego w Urgenczu (Uzbekistan) urodziła się Anna Wiktoria German, córka Eugeniusza Germana i Irmy z d. Martens. Ojciec pochodził z Łodzi; jego rodzice: Fridrich Hórman i Anna Balach. Rodzice matki to potomkowie holen- derskich emigrantów: Dawid Martens i Anna z d. Friesen. 1937 25 września - aresztowanie w Urgenczu ojca Anny (rozstrzelany zrehabilitowany w 1957). w 1938, 1938 28 lutego w Taszicencie urodził się brat Anny - Fryderyk (zmarł w 1940). 100 1943 W Orłówce (Kirgizja) „Ania poszła do pierwszej klasy". 1946 Z matkąi babcią wyjeżdża do Polski. 14 maja rodzina uzyskuje zameldo- wanie w Szczecinie, gdzie mieszka przez krótki okres czasu. „Następnie wyje- chaliśmy na Dolny Śląsk do Nowej Rudy". 1949 Przeprowadzka do Wrocławia. Zamieszkująprzy ul. Trzebnickiej. 1952-1955 Nauka w VIII Liceum Ogólnokształcącym we Wrocławiu. 1955-1961 Studia geologiczne na Wydziale Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu Wrocławskiego. 1959 Na wiosnę debiutuje w „Podwieczorku przy mikrofonie", z którym bę- dzie współpracować przez cały okres kariery. Aktorka studenckiego teatru „Kalambur". W kwietniu bierze udział w premierze widowiska Po ulicach miasta chodzi moja miłość, prezentowanego w maju w Krakowie na Festiwalu Kultury Studentów. 1960 9 maja - debiut telewizyjny w programie Spotkania o zmroku. 1961 10 marca w Teatrze Dramatycznym w Warszawie „oblewa" przed komi sją weryfikacyjną Ministerstwa Kultury i Sztuki egzamin eksternistyczny dla kandydatów na artystów estradowych („Akcję dramatu Czarownice z Salem 101 Artłiura Millera umieściłam w Anglii"). Jak wspomina Jan Nagrabiecki, pracują- cy wówczas w Departamencie Teatru, Muzyki i Estrady, Anna German nie za- śpiewała na egzaminie ani jednej piosenki. We Wrocławiu poznaje Zbigniewa Tucholskiego. Solistka Estrady Wrocławskiej. Występuje z zespołem Witolda Przy- sieckiego jako Anita German. Śpiewa Pójdę w świat... (muz. GilbertBecaud, sł. Agnieszka Osiecka). 5-14 grudnia - Rzeszów, próby i występy z Estradą Rzeszowską pod dyr. Juliana Krzywki. 1962 23 stycznia - obrona pracy magisterskiej Zdjęcie geologiczne okolic Zatonia (Ustronie). ! lutego śpiewa w „Podwieczorku przy mikrofonie" Ave Maria Gouno- da. Marzec - występy w Rzeszowie. Rozpoczyna współpracę z Estradą w Olsztynie (do roku 1966 wystąpiła w czterech programach). 27 marca w Warszawie zdaje egzamin aktorski uprawniający do wystę- pów na estradzie. „Prosimy nam darować, że zmusiliśmy Panią do śpiewania tak wielkiej liczby piosenek, ale... korzystamy z okazji. W ten sposób udało się nam być na wspaniałym koncercie" (Kazimierz Rudzki - przewodniczący komisji egzaminacyjnej). - „Geologia niedużo traci, a piosenka może zyskać" (Aleksan- der Bardini). Kwiecień, maj - Rzeszów, próby i występy w programie Estrady. 9 i 14 maja pisze do Z. Tucholskiego: „Natychmiast po przyjeździe wpadłam w taki wir pracy, że dosłownie nie ma kiedy zaczerpnąć powietrza, (...) a program jak zwykle jest w proszku. (...) Na domiar urozmaicenia mieszkam z dziewczynąz Warszawy [Katarzyną Gaertner], która opracowuje to pod względem muzycz- nym i jest zagorzałą zwolenniczką (i nie tylko, co najgorsze!) ćwiczeń i w ogóle trybu życia jogów. (...) Siedzę na próbie. (...) Moja kolej będzie za jakieś 2-3 godziny, teraz ćwiczą panowie rewiowy numer. Jest czwórka w jasnych garnitu- rach i melonikach z laseczkami. Dwóch z nich jest na bańce i w związku z tym 102 racują-nie za- reszta, tzn. około 10 osób leży już od dłuższej chwili nieprzyto mna ze śmiechu. (...) Premiera 21 lub 22 maja, a potem wyjazdy, (...) ale powroty co dzień do Rzeszow a". i Przy-lud, sł. cąpod okolic rouno- stąpiła wystę- niatak tę nam omisji ;ksan- 9i 14 w taki im jak jynąz lzycz- ogóle eś2-3 irnitu- ztym 2 0 c z e r w c a - Z a b r z e, u d z i a ł w p r ó b a c h r e w ii o r g a n i z o w a n e j p r z e z Pagart. W r z e si e ń - w y st ę p y z E st r a d ą R z e s z o w s k ą. 3 grudnia podpisu je umowę z Pagarte m na występy do 30 lipca 1963 jako piosenk arka kabaretu w kawiarn i „Pod Gwiazd ami" w Warsza wie. 1963 1 3 l u t e g o ś p i e w a w t e l e w i z ji w r o c ł a w s k i e j ( p r o g r a m o g ó l n o p o l s k i ). 1 4 - 2 8 l u t e g o - K a t o w i c e , p r ó b y i w y s t ę p y z E s t r a d ą W r o c ł a w s k ą . N awiązuj e współpr acę z krakows ką orkiestr ą pod dyr. Jerzego Gerta. 23 marca pisze z Wrocła wia do Z. Tuchols kiego: „Awies zjakima lutkijest p. Gert Jerzy? A jaki ważny?! , (...) w czasie rozmow y wkręcił ni w pięć, ni w dzie- sięć, też bez cienia uśmiech u: wie pani, miałem kiedyś taką sympati ę jak pani wysoką, no i zawsze siedzieli śmy, bo tańczyć nie wypadał o. - Cisza. Więc ja z próbą uśmiech u na obliczu, ale też najzupeł niej poważni e: no tak, bo wtedy nie było twista". K w i e c i e ń - J e l e n i a G ó r a , w y s t ę p y z E s t r a d ą W r o c ł a w s k ą . 3 m a j a - L u b a w a , w y s t ę p y z E s t r a d ą O l s z t y ń s k ą . 1 2 maja - Olsztyn. Pisze do Z. Tuchols kiego o sesji nagrani owej z J. Gertem w Krakow ie: „ (...) przy nagrywa niu twista był całkiem uśmiech nięty, a na pożegna nie powiedz iał, że gratuluj e sukcesu , że tego nagrani a nikt, nawet Warsza wa, nie dostanie , i że jeszcze będziem y współpr acować. Ucieszy łam się tak bardzo, bardzo, że nawet nie umiem powiedz ieć, jak! To jest cu- downa rzecz śpiewać z orkiestr ą symfoni czną - całe morze muzyki ". 1 6 maja - z Estradą Olsztyń ską w Bielsku Podlaski m. „Jesteś my teraz w terenie, bardzo daleko, w 'hotelu' nie ma nawet telefonu , (...) melduję po- słusznie , że się pilnie uczę włoskie go", (list do Jana Nagrabi eckiego ) M a j - c z e r w i e c . P r z y g o t o w a n i a d o u d z i a ł u w M i ę d z y n a r o d o w y m F e - 103 stiwalu Piosenki w Sopocie. „Dano mi jedną piosenkę - Tak mi z tym źle. (...) Piosenka... nie daje możliwości (zupełnie) pokazania głosu, b. smutna. Chodzi tu prawie wyłącznie o interpretację. Obiektywie stwierdzam, że jest bardzo ład- na, ale na festiwalu chciałabym zaśpiewać coś innego. (...) Sugerowałam Tań- czące Eurydyki, ale odrzucono". (31 maja pisze do J. Nagrabieckiego o spotka- niu z Komisją Festiwalową) 3 czerwca - Koszalin. „Czekam na próbę, bo dzisiaj jest koncert w Kołobrzegu", (list do Z. Tucholskiego) 10 czerwca - Kraków. Z orkiestrą J. Gerta nagrywa Jesienną rozłąką. 21 czerwca wyjeżdża z Wrocławia do USA oddana przyjaciółka Ja- neczka Wilk. Sierpień - udział w Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopo- cie. Druga nagroda za wykonanie utworu Tak mi z tym źle (muz. Henryk Klejne, sł. Bronisław Brok). Październik. W Olsztynie na Festiwalu Zespołów Estradowych otrzy- muje nagrodę za artystyczną interpretację piosenek. 28 grudnia - Płock. Śpiewa w „Podwieczorku przy mikrofonie". 1964 Luty-marzec. Przebywa w Rzymie na dwumiesięcznym stypendium Mi- nisterstwa Kultury i Sztuki. Przesłuchanie w wytwórni płytowej RCA, skąd otrzymuje propozycję dwuletniej umowy. „Cała trudność polega teraz na tym, kto sfinansuje mój powrót do Rzymu i pobyt w czasie nagrania płyt", (list z 17 marca do J. Nagrabieckiego) 15 kwietnia - Olsztyn. „Dziś była pierwsza impreza. (...) Będę tu do końca kwietnia tylko. Ani dnia dłużej", (list do Z. Tucholskiego) Czerwiec - Opole, II Festiwal Piosenki Polskiej. Śpiewa Tańczące Eury- dyki (muz. Katarzyna Gaertner, sł. Ewa Rzemieniecka i Aleksander Wojciechow- ski), które otrzymują II nagrodę w kategorii piosenki aktorsko-literackiej. Latem wyjeżdża z polskimi artystami na występy do ZSRR. W sierp- niu powraca do Polski, by wziąć udział w Międzynarodowym Festiwalu Pio- 104 senki w Sopocie. Otrzymuje pierwszą nagrodę w eliminacji polskiej za Tańczące Eurydyki, w Dniu Międzynarodowym Eurydyki nagrodzono trzecią lokatą. Po Festiwalu w Sopocie powraca na występy do ZSRR. W Moskwie nagrywa pierwszą płytę długogrającą z repertuarem polskim, włoskim i rosyjskim (m.in. He cneuiu, muz. Arno Babadżanian, sł. Jewgienij Jewtuszenko). Zawiera przy- jaźń z AnnąNikołajewnąKaczaliną- redaktorem „Melodii". W październiku koncertuje w Niemieckiej Republice Demokratycz- nej. „To miał być objazd normalny, koncerty. Tymczasem są akademie z oka- zji 15-lecia NRD w różnych zakładach mleczarskich, (...) a dziś zażądano ode mnie nawet śpiewu do tańca dla 'wysoko postawionych' osób", (list do J. Na- grabieckiego, Frankfurt nad Odrą, 5 października) 1965 Styczeń - występy z imprezą estradową w Szczecinie. „A dwa dni wstecz zaszczyciła naszą imprezę swoją obecnością sama Pani Kulmowa. Pan Nieży- chowski zawiózł mnie do ich posiadłości [w Strumianach], gdzie zostałam po- częstowana wspaniałą kawą... i obietnicą, że się specjalnie dla mnie coś napi- sze. Bardzo, bardzo się cieszę z tej znajomości. To wspaniały człowiek - Pani Joanna Kulmowa". (list do J. Nagrabieckiego, Szczecin, 16 stycznia) 19 lutego - 8 marca. Z Bogną Sokorską, Barbarą Nieman, Wiesławem Ochmanem i Bernardem Ładyszem bierze udział w tournee Orkiestry Pol- skiego Radia pod dyr. Stefana Rachonia po Wielkiej Brytanii. 23 lutego - koncert w Albert Hali w Nottingham, na którym śpiewa piosenki Burta Ba- characha, Marka Sarta i Takisa Morakisa. „To jest mój najprzyjemniejszy wy- jazd dotychczas. A tak się bałam!" (list do do J. Nagrabieckiego, Londyn, 23 lutego) Maj - występy w ZSRR (5 maja w Kisłowodsku). „A to jest moja pierwsza płyta wydana w Moskwie. Technicznie nie bardzo, ale to nieważne, prawda? Leżę teraz w domu i trochę odchorowuję Rosję. To było tym razem okropnie męczące", (list do J. Nagrabieckiego, Wro- cław, 29 maja) W Paryżu śpiewa w programie Eurowizji. Czerwiec - udział w Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu: I nagroda w kategorii piosenek artystycznych dla Zakwitnę różą, muz. K. Gaertner, sł. Jerzy Miller. 105 Śpiewa w Monte Carlo. 6-8 sierpnia. Na V Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie wykonuje Zakwitną różą, Bal u Posejdona (muz. i sł. M. Sart) i Dziękuję a moje serce (muz. T. Morakis, sł. Jerzy Jurandot). Sierpień. W Ostendzie (Belgia) na Międzynarodowym Festiwalu Pio- senki zdobywa „Brązowy Żagiel" za wykonanie Zakwitnę różą. W telewizji francuskiej w programie „Music-Hall de France", reżyse- rowanym przez Michelle Arnaud, śpiewa Tańczące Eurydyki. „Oczywiście, zaaranżuję dla Ciebie Posejdona na mały skład, ale po- daj, jaki". (listM. Sarta, Warszawa, 28 października) Nagrywa pierwszą polską płytę długogrającą Tańczące Eurydyki z Or- kiestrą Polskiego Radia pod dyr. Stefana Rachonia. 1966 30 stycznia - Warszawa, występy z gwiazdami estrady w Filharmonii Narodowej. „Dwie panie G. - kompozytorka Katarzyna Gaertner i piosenkarka Anna German są prowadzącą parą w polskiej piosence". Na styczniowej Giełdzie Piosenki w warszawskiej kawiarni „Nowy Świat" nagrodzono trzy kompozy- cje K. Gaertner w wykonaniu A. German: A kiedy wszystko zgaśnie (sł. J. Kul- mowa), A jeżelimnie pokochasz (sł. Andrzej Sadowski), The oryginalJanosik (sł. Andrzej Waligórski). 12 lutego - recital telewizyjny z Wrocławia. Luty - występy w Niemczech Zachodnich. W kwietniu z zespołem polskich gwiazd estrady występuje w USA i Kanadzie, 18 koncertów, m. in. w Nowym Jorku, Filadelfii, Cleveland, De- troit, Chicago, Toronto i Bufallo. Z pokładu MS „Batory", którym artyści płynęli do Ameryki od 22 do 31 marca, pisze do narzeczonego - Z. Tucholskiego: „Minęliśmy już Danię i teraz lądu nie będzie długo, długo. (...) Dobrze, że mnie nikt nie odprowadzał w Gdy- ni. (...) Nie wiedziałam, że to się dzieje z takąpompą. Hymny, tłumy ludzi płaczą- cych, histeryzujących, krzyczących coś z dołu. Dużo pijanych z rozpaczy i tyle łez, chusteczek na wietrze. No tak... niektórzy na zawsze. (...) Straszna chandra 106 mnie dziś ogarnia. To nie odległość, tylko zawsze wtedy, gdy nie ma dla mnie wyjścia. Muszę płynąć, śpiewać i znów płynąć tak długo. (...) Uczesałam się w kok, ubiorę czarną sukienkę, a jutro dajemy koncert przed załogą (...). Mamy ciągle 10 Beauforta. (...) Byłam znów w kinie: taka komedia włoska Jersica. Miłe. Później Czerwono-Czarni mieli koncert, a my - pozostali - mamy mieć pojutrze". 10 kwietnia - Nowy Jork, występ w Carnegie Hali. „Nasze koncerty mają powodzenie, są już nawet pewne kontrakty. 'Mortale' [akrobaci] zostają tu na dalsze koncerty. Moje losy się właśnie ważą", (odkrytka do J. Nagrabieckiego) „Pytano mnie, kiedy po raz pierwszy z Kasią [Gaertner] wspólnie wystę- powałam. A to było w Rzeszowie" . (list do J. Nagrabieckiego, Wrocław, 19 czerwca) Czerwiec - udział w Festiwalu „Złotego Klucza" w Bratysławie. Lipiec. Występuje w filmie Marynarska przygoda (reż. Zofia Dy- bowska- Aleksandrowicz, muz. M. Sart). „Nie tylko śpiewam w tym filmie, ale i gram rolę kapitana marynarki wojennej w epizodzie wraz z Kazimierzem Brusikiewiczem, który jest głównym bohaterem" (filmowy debiut nastąpił na planie obrazu O tej samej godzinie - gdzie śpiewała Bal u Posejdona). 28 sierpnia - Sopot. Śpiewa na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki. Występy w telewizji w Wiesbaden. 6 października śpiewa w Cannes na międzynarodowych targach płyto- wych MIDEM, otrzymuje „Marmurową Płytę". W listopadzie wyjeżdża do Mediolanu i podpisuje trzyletnią umowę z firmą fonograficzną Company Discografica Italiana. „Wczoraj Anna German przyjechała do Mediolanu i okazało się, że ma nie tylko piękny głos, wcześniej już znany niektórym specjalistom, ale i urodę: wysoka, o jasnych, falujących włosach i rozmarzonym spojrzeniu. Krót- ko mówiąc: wspaniała dziewczyna". („La Notte", 15 novembre 1966) „Głos, który może przechodzić z zadziwiającą swobodą od arii Vivaldie- go i Scarlattiego do motywów współczesnych". („Stampa Sera", 16 novembre 1966) „Jeśli polska piosenkarka utrafi w San Remo z piosenką, to pozostawi po sobie ślad nie tylko dlatego, że jest pierwszą osobą z Europy Wschodniej, pojawiającą się na naszym rynku. Jej głos to z jednej strony szczodry dar natu- ry, z drugiej - rezultat inteligencji, która pozwala jej z niego wszechstronnie 107 korzystać". („LTJnita", 16novembre 1966) „Znajomość pięciu języków (włoskiego, polskiego, rosyjskiego, angiel- skiego i niemieckiego) pozwala jej dokonywać na estradzie prawdziwych sztu- czek". (, ,11 Gazettino di Venezia", 16 novembre 1966) 28 listopada - Filharmonia Narodowa w Warszawie. Z zespołem „Con moto ma cantabile" pod dyr. Tadeusza Ochlewskiego śpiewa arie Domenica Scarlattiego z opery Tetide in Sciro. 1967 Styczeń - Mediolan, koncert w sali Circolo delia Stampa. Realizacja programu telewizyjnego Incontro con Anna German, którego emisję „zamrozili" funkcjonariusze RAI-TV z Rzymu, „ponieważ mógłby zrobić reklamę lewicy". „Nagrałam piosenkę, którą śpiewam w San Remo. Jest dość melodyjna i sympatyczna. Ale twierdzę, że u nas pisze się lepsze rzeczy i muzycznie, i tek- stowo", (list do J. Nagrabieckiego, Mediolan, 13 stycznia) 27 stycznia występuje jako pierwsza Polka na XVII Festiwalu Piosenki w San Remo. Wykonuje utwór Gi (muz. Fred Bongusto). Luty - Turyn, występy w programach telewizyjnych z Domenico Mo- dugno i Fredem Bongusto. Otrzymuje tytuł najpopularniejszej piosenkarki 1966 r. wśród Polo- nii amerykańskiej. Pobyt we Włoszech przeplata wyjazdami do Polski. Śpiewa w Filhar- monii Narodowej w Warszawie arie D. Scarlattiego, w Filharmonii bierze również udział w koncercie Henryka Warsa (wykonuje Over and Over). Na- grywa drugi polski longplay: Recital piosenek (z Orkiestrą pod dyr. Leszka Bogdanowicza, Zespołem K. Gaertner, Zespołem Studia M2 pod dyr. Bogu- sława Klimczuka). 4 czerwca uczestniczy w II Poranku Polskiego Radia i Telewizji w Filharmonii Narodowej. Lipiec -jako pierwsza cudzoziemka śpiewa na XV Festiwalu Piosenki Neapolitańskiej. W Neapolu nagrywa longplay I cłassici delia musica napo- letana (CDI). 21 lipca powraca do Mediolanu. W Viareggio otrzymuje nagrodę „Oscar delia simpatia". 108 27 sierpnia w Forli odbywa swój „pierwszy i jedyny koncert". 28 sierpnia zostaje ciężko ranna w wypadku samochodowym na Auto stradzie Słońca w pobliżu Bolonii. Leczona w Uniwersyteckiej Klinice Neu rologicznej i Instytucie Ortopedycznym Rizzoli w Bolonii. Przytomność odzy skuje po siedmiu dniach. Do Bolonii przybywa matka artystki i Z. Tucholski. Relacja matki: „Po- czątkowo Ania przebywała w małym szpitalu przyklasztornym Mądre Fortuna- te Toniero. Kiedy tam przyjechaliśmy, Ania leżała nieprzytomna, a w blond włosach miała biały kwiatek. Zapewne nie wierzono, że będzie żyła. Zesztyw- niałam z bólu... stałam jak sparaliżowana". 17 października - powrót do Polski. Pobyt w szpitalu. Ukazuje się druga polska płyta. 1968 Przebywa na leczeniu. W maju udziela wywiadu: „Kiedy będę mogła śpiewać? - doprawdy trudno mi jeszcze określić jakiś dokładny termin. Muszę się zdać na opinię lekarzy". Podczas rehabilitacji rozpoczyna komponowanie piosenek do tek- stów Aliny Nowak i pisanie wspomnień. „P. German nie będzie zdolna do samodzielnego życia jak również do powrotu do swojej działalności zawodowej jeszcze co najmniej przez okres jednego roku" - fragment opinii lekarza prof. Mariana Weissa, Konstancin, 28 października. 1969 Dalsza rehabilitacja i rekonwalescencja. W lutym nawiązuje korespondencję z odbywającym samotny rejs do- okoła świata Leonidem Teligą, który o katastrofie dowiedział się po kilkunastu miesiącach. Wkrótce skomponuje muzykę do jego tekstów. Na Wielkanoc otrzymuje kartkę od Kazimierza Rudzkiego: „Droga Pani Aniu! Jak zawsze najlepsze życzenia oraz słowa prawdziwej przyjaźni i bardzo serdecznej pamięci". 109 „Tygodnik Kulturalny" (nr 19-33) drukuje fragmenty wspomnień Wróć do Sorrento?... Komponuje cykl pieśni do Oratorium Oświęcimskiego Aliny Nowak. 7 grudnia śpiewa pierwszy raz po rekonwalescencji własną kompozycję w radiowym „Studyjnym Klubie Piosenki". 26 grudnia - powitanie Anny German w telewizyjnym programie „Tele- Echo". Wykonuje piosenkę Skrzydlaty koń (muz. Adam Skorupka, sł. A. No- wak). 1970 1 stycznia śpiewa Człowieczy los z własną muzyką (sł. A. Nowak) w telewizyjnym programie Muzyka lekka, łatwa i przyjemna. 17 stycznia - Sala Kongresowa w Warszawie, oficjalny powrót na es- tradę. W koncercie Tobie Warszawo wykonuje Być może z własną muzyką (sł. Stanisław Ryszard Dobrowolski). W marcu otrzymuje tytuł Najpopularniejszej Warszawianki roku 1970 w plebiscycie Polskiego Radia. Kwiecień. W Państwowym Wydawnictwie „Iskry" ukazują się wspo- mnienia Anny German Wróć do Sorrento?... W telewizyjnym spektaklu Balladyna J. Słowackiego śpiewa piosen- kę z muz. Jerzego Maksymiuka (emisja 4 maja). Pracuje jako dziennikarka: przeprowadza wywiady dla śląskiej „Pano- ramy" z Markiem Grechutą i Katarzyną Bovery, a w I programie Polskiego Radia z L. Teligą, Januszem Gajosem, Danutą Walas-Kobylińską i Zofią Jó- zefowicz-Czabak. Prezentacja filmu Powrót Eurydyki (reż. Mariusz Walter) na Festi- walu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie. ,J?owrót Eurydyki pokazuje przemianę osobowości ludzkiej, dokonaną w warunkach dramatycznych, w zmaganiu z bólem, niemocą i niewiarą", (z recenzji po premierze telewizyjnej) W Merseburgu występuje w programie rozrywkowym kręconym dla TV NRD. 110 ień Wróć Nowak. lpozycję ie„Tele-. A. No- wak) w t na es- auzyką 1970 w wspo- losen- Pano- kiego iąJó- ;esti- azuje ;h, w a TV W czerwcu ukazuje się longplay Człowiec zy los z własną muzyką i sł. A. Nowak - nagrania z orkiestrą Polskieg o Radia pod dyr. S. Rachoni a, orkiestrą pod dyr. Leszka Bogdano wicza, Janusz Sidorenk o - gitara. C zerwiec. Na VIII Krajowy m Festiwal u Polskiej Piosenki otrzymu je na- grodę przewod niczące go Prezydi um MRN w Opolu za utworzy ć może. 7 li p c a - r e c it a l w T V K a t o w i c e . 2 1 lipca - telewizy jna premier a filmu Wyspy szczęśli we - śpiewa Anna German (reż. Jan Laskow ski). 3 0 sierpnia śpiewa w „Koncer cie Jubileus zowym" Między narodow ego Festiwal u Piosenki w Sopocie . W e w r z e ś n i u w r a z z m a t k ą i b a b c i ą p r z e p r o w a d z a s i ę d o W a r s z a w y . 2 8 paździe rnika - Filharm onia Narodo wa w Warsza wie. Śpiewa arie D. Scarlatti ego pod dyr. T. Ochlews kiego. E p i z o d y c z n a r o l a w f il m i e K r a j o b r a z p o b it w i e A n d r z e j a W a j d y . 9 grudnia - minireci tal we Włocła wku. „Pojawi enie się Anny German na scenie wywoła ło długie oklaski" . 1971 7 stycznia - Warsza wskie Towarz ystwo Muzycz ne (Pałacy k Szustra) . „Niedu ży - ale pierwsz y po chorobi e - recital". O t r z y m u j e n a g r o d ę m . s t. W a r s z a w y . W Polskim Wydaw nictwie Muzycz nym ukazuje się zeszyt z kompo- zycjami Anny German , Zaczaro wany krąg i inne piosenk i na fortepia n do tekstów Aliny Nowak. T. Ochlew ski pisze we wstępie: „ Osobiśc ie, gdy pomyślę o Annie German, to wyobraż am sobie jąjako boginię morza Tetydę, wycho- dzącą na brzeg wyspy Skyros. Odwrac a się i żegna z swoim królestw em. Śpiewa trzy nuty: c, c, f - O, morze... Każdy dźwięk na dużej fermaci e". L uty. Uświetn ia swym występe m uroczyst y koncert z okazji 53. rocznicy powstan ia Armii Radziec kiej. 111 Kwiecień - Warszawa, recital w sali ZAiKS-u. Śpiewa piosenki wyłącz- nie własnej kompozycji. „Głos ma pełny, świeży i giętki. Tym głosem można wyrazić wszystko". (Ibis, „Życie Warszawy" 1971, nr 85). Czerwiec - nagroda publiczności na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opo- lu za Cztery karty (własna muz., sł. Jerzy Ficowski). 17 września umiera babcia Anna Martens. 28 listopada - Warszawa, udział w koncercie, z którego dochód prze- znaczono na odbudowę Zamku Królewskiego. Występuje w Toruniu w programie Estrady Bydgoskiej Anna German zaprasza. 1972 23 marca w Zakopanem zawiera związek małżeński ze Zbigniewem Tu- cholskim. Zakopane - recital dla olimpijczyków. Wykonuje piosenki z własną mu- zyką do słów L. Teligi. „Wystąpiła oczywiście gratisowo, wzbudzając w Spor- towym Hotelu Zakopane entuzjazm widowni". Na początku kwietnia udziela wywiadu „Kurierowi Polskiemu": „Cenię u ludzi punktualność i słowność; o te cechy ostatnio coraz trudniej, choć ogromnie ułatwiają życie". 3 kwietnia - Sala Kongresowa w Warszawie. Śpiewa Ave Maria Ba- cha-Gounoda na koncercie Międzynarodowej Wiosny Estradowej (4 kwiet- nia koncert powtórzono we wrocławskiej Hali Ludowej, gdzie „zebrała hura- gan oklasków)". Maj - Teatr Wielki i Sala Kongresowa w Warszawie, koncerty z okazji wręczenia „Złotej Płyty" za longplay Człowieczy los. „Zaśpiewałam łącznie 21 piosenek: od Balu u Posejdona aż po Trzeba się nam pospieszyć i od neapo- litańskiej pieśni ludowej po jednąz arii Scarlattiego. (...) Zupełnie nadprogra- mowo wystąpił niezrównany Wiesio Michnikowski, który zwrócił się do mnie ze śpiewaną inwokacją: Dużą blondyną mi bądź", (fragment wywiadu) W maju otrzymuje nagrodę Srebrnego Gwoździa Sezonu „Kuriera Pol- skiego" i koncertuje w katowickiej Hali Widowiskowo - Sportowej z okazji 50. rocznicy III Powstania Śląskiego. 112 Ukazuje się czwarty polski longplay Wiatr mieszka w dzikich topolach (nagrany z orkiestrą S. Rachonia, Leszka Bogdanowicza i Bolesława Szulii) oraz płyta z ariami z opery Tetide in Sciro D. Scarlattiego (gra zespół „Con moto ma cantabile" pod dyr. T. Ochlewskiego). 9 czerwca śpiewa w Koncercie Przyjaźni podczas VIII Festiwalu Piosen- ki Radzieckiej w Zielonej Górze. 21 i 22 czerwca - udział w koncertach X Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu. 25 czerwca telewizja szczecińska nadaje Piosenki morskie. „Anna Ger- man zawsze śpiewa jak ptak i w recitalu (25 VI) nie obniżyła swego lotu". („Ra- dio i Telewizja" 1972, nr 29) Śpiewa na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Od 22 lipca występuje z zespołem instrumentalnym Andrzeja Płonczyń- skiego w ZSRR (Moskwa, Nowosybirsk, Nowokuznieck, Irkuck, Leningrad). „Wydaje się, że koncert mógłby się w ogóle nie kończyć, gdyby Anna mogła śpiewać w nieskończoność". (Andrzej Dąbrowski) W moskiewskiej wytwórni „Melodia" nagrywa z zespołem pod dyr. G. Garaniana longplay z repertuarem rosyjskim. Płytę otwiera HadeoKda (muz. Aleksandra Pachmutowa, sł. N. Dobronrawow), którą uznano za hymn radziec- kich kosmonautów. 28 września - 2 października. Śpiewa w Paryżu w spektaklu rozrywko- wym Warszawa - Paryż, przygotowanym przez Stołeczną Estradę. Występy w ZSRR do połowy grudnia. 1973 17 stycznia -19 lutego: występy w Kanadzie i USA z „Podwieczorkiem przy mikrofonie". „Zespół jest zobowiązany do wykonania minimum 32 wystę- pów". Recenzja z Chicago: „Pani German ma słusznie opinię piosenkarki wyso- kiej klasy. Piękny głos łączy się z umiejętnością operowania tym głosem, dobo- rem piosenek i ujmującą aparycją. Pełna wdzięku i wrodzonej dystynkcji". 6-11 marca - Teatr Żydowski w Warszawie. Śpiewa w programie 113 W wiosennym nastroju, przygotowanym dla Polonii angielskiej. 11 marca uczestniczy w Spotkaniu Wielkanocnym artystów u prymasa Stefana Wyszyńskiego w rezydencji przy ul. Miodowej w Warszawie. Czerwiec - występ w Koncercie Przyjaźni IX Festiwalu Piosenki Ra- dzieckiej w Zielonej Górze. 20 czerwca w koncercie Premiery XI Festiwalu Polskiej Piosenki w Opo- lu wykonuje Balladę o niebie i ziemi (muz. Roman Czubaty, sł. J. Ficowski), nagrodzoną za aranżację. 16 listopada - recital telewizyjny Spotkanie z Anną German. „Dziękuje- my za prawdziwą ucztę duchową w piątkowy wieczór (...). Nasz świat jest świa- tem wściekłych burz, poskromionych przez muzykę piękna. Bóg mówi do czło- wieka: Uzdrawiam cię, więc ranie; kocham, więc karzę", (list od Księży Jezu- itów, Łódź, 20 listopada) 1974 20 lutego - udział w programie telewizyjnym Wieczór z Boguslawem Klimczukiem. 24,28,29 marca - Sala Kongresowa w Warszawie. Występuje w koncer- tach Suita Warszawska. Kwiecień - ZSRR. Śpiewa w programie Dni kultury polskiej w ZSRR (2 kwietnia w Moskwie). 12 maja - Warszawa, rejestracja telewizyjnego recitalu Dwie Anny. Występy w NRD „prawie trzy tygodnie". 13 czerwca śpiewa w Koncercie Przyjaźni podczas X Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. 17 lipca - telewizyjny recital Dwie Anny (powtórzony 1 marca 1975). Ukazuje się szósty polski longplay To chyba maj (muz. A. German, sł. J. Ficowski) nagrany z orkiestrą Marka Sewena i B. Szulii. 114 Występy w ZSRR („w całej Rosji aż po Syberię"), 25-28 lipca recitale w leningradzkiej sali koncertowej „Oktiabrskij", 31 lipca - w Krasnodarze. Koncertuje w Mongolii i ponownie w ZSRR. Powrót do Polski 10 paź- dziernika. 13 sierpnia - emisja telewizyjna filmów Powrót Eurydyki i Wyspy szczę- śliwe w programie Zapraszamy na wtorek - Anna German. Nakładem Polskiego Wydawnictwa Muzycznego ukazuje się krótka bio- grafia „Białego Anioła" polskiej piosenki: Anna German pióra J.Nagrabieckie- Nagrywa dwie kolędy z zespołem instrumentalnym M. Sewena, które ukazują się na pocztówkach dźwiękowych. Grudzień. Śpiewa w koncercie z okazji trzydziestolecia Reprezentacyjnej Orkiestry Wojska Polskiego. 1975 Luty - próby w Łodzi. 18 maja - Państwowa Filharmonia w Łodzi. Śpiewa w Koncercie Jubile- uszowym Rozgłośni Polskiego Radia. 14 czerwca - występ w Koncercie Przyjaźni XI Festiwalu Piosenki Ra- dzieckiej w Zielonej Górze. Od 5 do 25 sierpnia występuje z cyklem recitali w Związku Radzieckim, -m.in. w Mińsku, Moskwie, Jarosławiu, Rostowie nad Donem, Astrachaniu, Leningradzie, Władimirze i Wołgogradzie. Udziela wywiadu „Prawdzie". 27 listopada - narodziny syna Zbigniewa Ivarra. „Ma bardzo ciemne włosy i oczy, i tak bardzo ładną cerę. Niestety, nie ma noska po Zbyszku, ani Twojego ładnego nosa, lecz mój - kartofelek", (list do matki, 2 grudnia) 1976 Nagrania w Moskwie. 115 Kwiecień - maj. Występuje w USA i Kanadzie w programie „Podwie- czorku przy mikrofonie". 16 maja - Państwowa Filharmonia w Łodzi. Śpiewa w Koncercie Jubile- uszowym z okazji XXX-lecia łódzkiej Rozgłośni Polskiego Radia i Orkiestry Polskiego Radia i TY. 29 czerwca notuje o synku: „Tatuńcio jest na pierwszym planie i to mnie ogromnie cieszy. Będzie sztama między moimi Panami". Wrzesień - występy w Sofii z „Podwieczorkiem przy mikrofonie". „Pod- biłam Bułgarów. Jakaż to przyjemność dla mnie - to zaśpiewanie piosenki po bułgarsku (b. ładna, szeroka, melodyjna). Była najpierw cisza, a potem dosłow- nie burza, huragan braw", (list do J. Nagrabieckiego) 26 września - Sala Kongresowa w Warszawie. Śpiewa Sonny boy Al Jolsona podczas koncertu Na zdrowie. Październik - Poznań, występy w koncercie Stefan Rachoń zaprasza. Recital w ambasadzie radzieckiej w Berlinie. W Lizbonie bierze udział w koncercie z okazji Dni Polskiej Kultury. 31 grudnia - Sala Kongresowa w Warszawie. Śpiewa w koncercie Sylwe- ster 76. 1977 Kwiecień - Pałac Sportu na Łużnikach w Moskwie. Śpiewa w koncercie Melodie przyjaciół 77. 14 grudnia. Powraca do Warszawy z Moskwy, gdzie dokonała zapisu programu muzycznego dla Centralnej Telewizji. 1978 W marcu odbywa recitale w warszawskim Teatrze na Targówku. Czerwiec - występy na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. 31 lipca - 20 sierpnia: recitale w ZSRR. „Przez miesiąc występowałam w 116 le- le- try nie Moskwie , Leningra dzie i Wołgogr adzie z trwający m ponad dwie godziny reci- talem, który sama prowadz iłam, oczywiś cie po rosyjsku, przy akompan iamencie wyłączni e fortepian u", (fragme nt wywiad u) W Moskwi e nagrywa longplay z orkiestrą pod dyr. W. Wasilie wa, Geo- rgija Garanian a, zespołem Panajota Bojadżije wa, pianista mi - B. Frumkin em i E. Pticzkine m. N a g r y w a si ó d m y lo n g pl a y w P ol s c e (z o r ki e st rą R y s z ar d a S i w e g o ). po w- Al le 1979 L ut y - w y st ę p y w R z e s z o w ie i Ł a ń c u ci e w p r o g ra m ie K oł o b rz e g 7 8. 3 1 marca -15 maja: recitale w ZSRR, m.in. w Moskwi e, Gwiezdn ym (dla kosmona utów), Ałma Acie (trzynaśc ie recitali w sali dla 3500 osób) i Samarka n-dzie. Z Ałma Aty Pisze do męża: „Coraz więcej rzeczy śpiewa m tylko z fortepian em, żeby się ratować. (...) Przeżyła m wczoraj dwa koncerty - śpiewała m ciurkiem ponad 4 godziny, bo koncert zahaczył o następny . Na drugim było mi nawet lżej, bo byłam rozśpiew ana i rozgrzan a", (listy z 18 i 19 kwietnia ) 1 8-27 czerwca - Szczecin , udział w program ie Przeboje Kołobrz egu. Pisze do J. Nagrabi eckiego: „mam taką ochotę tyle zrobić... to znaczy tyle wyśpie wać! Może od jesieni będę miała stałego pianistę (...). Z nim też chcę nagrać płytę z poezją", (list z 18 czerwca) O trzymuje Krzyż Oficerski Orderu Odrodze nia Polski w gronie wybitnyc h artystów polskiej estrady. L ipiec. Na XIII Festiwal u Piosenki Żołniers kiej w Kołobrz egu wykonuj e utwór O czym Bałtyk opowiad a (muz. Janusz Szewcz yk, sł. Włodzi mierz Ścisłow ski), nagrodz ony Złotym Pierście niem i nagrodą ministra obrony narodow ej. W sierpniu wypocz ywa na Mazurac h. Pisze do męża o synku: „On tak tęskni za Tobą - nie mam słów. W najlepsz ej zabawie nagle podchod zi do mnie i mówi - Mamusi u, czy jutro to jest teraz? Mówiłaś , że nasz kochany Tatunio przyjedz ie jutro. Czy Tatunio już do mnie jedzie?" (list z 6 sierpnia) 117 Na jesieni tournee po USA i Kanadzie w rewii Odwiedzinki u rodzinki. Występy w ZSRR. 31 grudnia - recital z towarzyszeniem fortepianu w leningradzkiej sali koncertowej „Oktiabrskij" (we fragmentach utrwalony na płycie „Melodii" wydanej w 1986 r.). 1980 Styczeń - recitale w ZSRR (Wilno, Moskwa, Tallin, Żytomierz, Kijów, Lwów). Od 21 do 23 marca występuje w Moskwie w kremlowskim Pałacu Zjazdów z recitalem Śpiewa Anna German, w programie piosenki polskie (K.Gaertner) i rosyjskie. Pierwsze objawy choroby. Z Hanką Bielicką, Zbigniew Korpolewskim i Tadeuszem Wacławskim występuje w Australii w koncertach Contal Co: 26 września (Perth), 27 września (Adelaide), 28 września (Sydney - Opera House Concert Hali), 1 października (Canberra), 3 października (Bankstown), 4 października (Hobart), 5 października (Melbourne, dwa koncerty). 1981 Objawy choroby nasilają się. Komponuje muzykę do „Psalmów", „Hymnu o miłości" Św. Pawła i modlitwy „Ojcze nasz". Spotkania z ks. Janem Twardowskim w warszawskim mieszkaniu na Żo- liborzu. 1982 21 maja przyjmuje Chrzest Święty według obrządku Kościoła Adwenty- stów Dnia Siódmego. 25 sierpnia umiera w Warszawie po długiej i ciężkiej chorobie. 118 inki. nuw lyna 3 0 sierpnia - ceremoni a pogrzebo wa na Cmentar zu Ewangel icko- Refor- mowany m w Warszaw ie. jow, dów er)i kim 27 ). 1 irt), i i y- I mię Anny German nadano odkryte mu w 1986 roku asteroido wi, w 1987 - zielonog órskiemu amfiteatr owi, w 1988 - ulicy w Urgencz u. Opraco wał Zbignie w Jędrycho wski -J Rodzina Martensów. Przy rodzicach, pierwsza z lewej Irma Martens (autorka wspomnień Człowieczy los), Wielikokniażeskoje 1921. Fot. archiwum Rodzice Ani - Irma Martens i Eugeniusz German, Urgencz 1935 Fot. archiwum Fot nmhujnim MM*** Ania z bratem Fryderyk iem, mamą i babcią, Taszkent . Fot. archiwu m Anna ze Zbigniewem Tucholskim. Fot. archiwum t Sopot 1964. Fot. archiwum Fot. archiwum Z Bernardem Ładyszem i Wiesławem Ochmanem, Anglia 1965. Fot. archiwum Z Katarzyną Bovery (w środku) i Katarzyną Sobczyk na MS „Batory" Fot. archiwum Bankiet kapitański na „Batorym". Od lewej: kapitan, Ewa Demarczyk, Adam Wiernik, Anna German, Jerzy Abratowski. Fot. archiwum Z Katarzyną Gaertner Fot Stanisław Czamogorski p[suAziqo}[ ireuE]/\[ "joj Azojpod W salonie mody Burberrys, Mediolan Publifoto Milano W salonie mody Burberrys, Mediolan. Publifoto Milano Spotkanie z dziennikarzami na Terazza Martini, Mediolan Publifoto Milano Publifr.tr. lU.lo— Na Terazza Martini. Pierwszy z prawej Piętro Cariaggi - właściciel Company Discografiea Italiana. Publifoto Milano Spotkanie z dziennikarzami na Terazza Martini, Mediolan. Publifoto Milano T unmnp.re -joj - uBjoip3j/ \[ 'Apoui aiuojES J& Z Fredem Bongusto, San Remo Foto Per la Stampa W salonie mody, Mediolan. Fot. archiwum 1 „Oscar delia simpatia" Fot. Grażyna Sosenko Opole 1971. Fot. Andrzej Wiernicki Ślub ze Zbigniewem Tucholskim, Zakopane 1972 Fot archiwum Z mężem na Spotkaniu Wielkanocnym u prymasa Stefana Wyszyńskiego, Warszawa 1973. Fot. Maria Okońska IX Festiwal Piosenki Radzieckiej, Zielona Góra 1973. Fot. Czesław Łuniewicz Z AnnąNikołajewna Kaczaliną- redaktorem „Melodii" Fot archiwum .¦min—T^r*Ł —~.~m*mK*mmmmmKKB&M Z Lwem Leszczenko w programie telewizyjnym, Moskwa Fot. archiwum XI Festiwal Piosenki Radzieckiej, Zielona Góra 1975. Fot. archiwum \ i W moskiew skim Studio Nagrań „Melodi a" Fot archiwu m -i! Spis treści Anna German Wróć do Sorrento .? 7 Irma Martens Człowieczy los Wspomnienia matki 87 Kronika. Opracował Zbigniew Jędrychowski 100 J