Opracowali: Leon Popek Tomasz Trusiuk Paweł Wira Zenon Wira Lublin 1997 ISBN 83-908042-1-2 Wydawca: Towarzystwo Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej 20-006 Lublin, ul. Hugona Kołłątaja 5/1b Wstęp W dniach 17-22 sierpnia 1992 r., na terytorium Ukrainy, w rejonie lubomelskim obwodu wołyńskiego, staraniem Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej w Lublinie, dokonano otwarcia dwóch masowych grobów zlokalizowanych na terenie dawnych wsi polskich: Ostrówki i Wola Ostrowiecka. W trakcie ekshumacji wydobyto szczątki nie mniej niż 323 osób, w tym kobiet i dzieci. Obok jednej z mogił odkryto zawaloną studnię, w której znajdował się szkielet 1 osoby. Ludzie ci zostali zamordowani w okrutny sposób przy użyciu takich narzędzi, jak: siekiery, maczugi, pałki, młotki oraz broni palnej. Ostrówki i Wola Ostrowiecka przestały istnieć 30 sierpnia 1943 r., kiedy to zostały zaatakowane przez sotnie Ukraińskiej Powstańczej Armii i ukraińską ludność cywilną z sąsiednich wsi. Napadu dokonano w ramach szeroko zakrojonej akcji eksterminacyjnej ludności polskiej, prowadzonej przez nacjonalistów ukraińskich na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej. W ciągu kilku godzin Ukraińcy wymordowali we wspomnianych wsiach ponad 1.000 bezbronnych i niewinnych osób. Pozostały po zabitych majątek zrabowano, a zabudowania spalono. Zamordowano też miejscowego proboszcza i spalono kościół. Dziś na miejscu Ostrówek i Woli Ostrowieckiej rozciągają się kołchozowe pola uprawne i pastwiska. Ze straszliwego pogromu dwóch dużych wsi, liczących ponad 1.500 osób, zdołało uratować się niespełna 500. Wręcz cudem ocaleni Polacy - wypędzeni z rodzinnego Wołynia, rozproszeni po całym kraju i na obczyźnie - przechowali w swoich sercach niezwykły testament, będący zobowiązaniem pamięci o tych, którzy zginęli w okrutnych męczarniach. Ten tragiczny testament przenika błagalne wołanie, zawarte w ostatnich westchnieniach - padających pod ciosami siekier i maczug - mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, by nigdy nie zapomniano o ich niewinnej śmierci i nie pozwolono zadeptać ich prochów, by na zbiorowych mogiłach stanął kiedyś krzyż - święty symbol wiary i nadziei, a na kartach historii zapisano ich nazwiska oraz utrwalono wydarzenia czasu śmierci, szatańskiej i strasznej nienawiści człowieka do człowieka. Władze Polski Ludowej odnosiły się wrogo do podejmowanych prób ujawnienia ogromu zbrodni popełnionych w latach 40. XXw. na narodzie polskim przez UPA na Kresach Wschodnich. Nie było też zezwolenia na jakiekolwiek formy uczczenia pamięci ofiar pogromów. Również Związek Radziecki nie wykazywał zainteresowania ukazaniem światu rozmiarów gehenny naszego narodu na zagarniętych przez siebie terenach. Dopiero osłabiona potężnymi wstrząsami robotniczego sprzeciwu władza socjalistyczna znacznie złagodziła zakazy dotyczące wielu inicjatyw patriotycznych, mających m.in. na celu ukazanie pełnej prawdy o tragedii Wołynia. Pozwoliło to (pomimo wielu trudności, w tym szykan ze strony Służby Bezpieczeństwa) na zorganizowanie w latach 80. w Rudzie-Hucie w województwie chełmskim kilku zjazdów ocalałych mieszkańców Ostrówek, Woli Ostrowieckiej i innych miejscowości Wołynia, które miały na celu zadośćuczynienie pamięci o współziomkach, ich życiu i tragicznej śmierci. Załamanie się ustroju socjalistycznego w Polsce, a następnie rozpad Związku Radzieckiego i odzyskanie niepodległości przez dotychczas ujarzmione narody przybliżyły szansę właściwego podejścia do kwestii zbrodni ukraińskich. Upadek systemu totalitarnego przyniósł też otwarcie granic i szlaków komunikacyjnych oraz stworzył realne podstawy ułożenia poprawnych stosunków sąsiedzkich. Te doniosłe, historyczne zmiany pozwoliły na systematyczne organizowanie od 1990 r. pielgrzymek na Wołyń, do miejsc zagłady i wiecznego spoczynku ofiar zbrodni nacjonalistów ukraińskich. Szczególnym spełnieniem woli zawartej w wołyńskim testamencie stała się, przeprowadzona w sierpniu 1992 r. w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej, ekshumacja części ofiar rzezi. Była to pierwsza i jak dotychczas jedyna ekshumacja o tak dużych rozmiarach. Poza osiągnięciem wyznaczonego celu, którym było przeniesienie szczątków ofiar na cmentarz i odprawienie katolickiego pogrzebu, wyniki ekshumacji dostarczyły niezbitych dowodów świadczących o dokonaniu potwornej zbrodni na niewinnej ludności polskiej. Widzialnym znakiem testamentowego przesłania stały się również dębowe krzyże, które postawiono na zbiorowej mogile na cmentarzu w Ostrówkach i w miejscach mordu. Również ta książka - "Wołyński testament", która powstała dzięki zbiorowemu wysiłkowi i życzliwej pomocy wielu ludzi, jest - mamy taką nadzieję - spełnieniem ostatniej woli tych, którzy zginęli tylko dlatego, że byli Polakami. Zamysłowi opracowania i wydania niniejszej książki towarzyszył swego rodzaju entuzjazm podyktowany świadomością podjęcia się zadania o wymiarze historycznym i patriotycznym oraz przekonanie, że będzie to przedsięwzięcie o umiarkowanym stopniu trudności. Dopiero przystąpienie do pracy nad tekstem odsłoniło szereg problemów i wyjątkowo trudnych do pokonania przeszkód. Żmudne poszukiwania materiałów źródłowych w archiwach polskich, ukraińskich i niemieckich nie przyniosły spodziewanych efektów, gdyż w wyniku wojny i okupacji duża część dokumentów władz kościelnych i cywilnych została zniszczona. W przypadku archiwów ukraińskich napotkano ogromne przeszkody biurokratyczne w dotarciu do akt. Ponadto tamtejsze zbiory archiwalne są słabo rozpoznane i często nieuporządkowane. Jeszcze większe trudności wystąpiły przy korzystaniu z bardzo cennych i bogatych akt zgromadzonych w archiwach niemieckich. Wiele tamtejszych zasobów do dziś nie zostało rozpoznanych, co uniemożliwia sprowadzenie ich drogą korespondencyjną do Polski. Ewentualne podjęcie próby poszukiwania dokumentów na miejscu wiąże się z koniecznością wyjazdu na wiele tygodni do Niemiec i poniesieniem dużych kosztów. Do tego dochodzi bariera językowa. Jest to problem dość istotny, gdyż są potwierdzone informacje, że w archiwach niemieckich znajdują się m.in. zdjęcia i wojskowe meldunki dokumentujące rozmiary zbrodni. Nie ulega też wątpliwości, że w archiwach aliantów - Anglii, Rosji i Stanów Zjednoczonych - zdeponowane są materiały dotyczące masowych mordów na Wołyniu. Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś nasi historycy dotrą również i do tych dokumentów. Należy żałować, że zbyt późno, bo dopiero pod koniec lat 70., przystąpiono do spisywania relacji świadków tragicznych wydarzeń. Opóźnienie to było spowodowane wieloma czynnikami. Jak już wcześniej wspomniano, w czasach PRL nie było klimatu sprzyjającego dyskusji na temat zbrodni UPA na Kresach Wschodnich. Wiele ludzi wręcz bało się mówić o przeżytej tragedii i niesprawiedliwości. Nikt nie rozpisywał konkursów na wspomnienia wysiedlonych, prasa podlegająca ostrej cenzurze nie mogła drukować obszerniejszych tekstów na ten temat, a wydawnictwa z tych samych powodów nie zabiegały o autorów podnoszących tematykę wypędzonych z Ziem Wschodnich. Natomiast bezpośredni świadkowie popełnionych zbrodni przeżyli trudny do opisania wstrząs psychiczny, który często przez całe życie skutecznie blokował w nich wolę wypowiedzenia się na ten temat. A gdy nastał czas odwilży politycznej i zniesiono cenzurę, gdy na forum publicznym zaczęto podnosić kwestię zbrodni nacjonalistów ukraińskich, wielu świadków tamtych tragicznych wydarzeń już nie żyło. Godzi się też wspomnieć o powszechnym przekonaniu wysiedlonych Polaków, że kiedyś nadejdzie czas sprawiedliwości dziejowej i że będą mogli powrócić do swoich stron rodzinnych, do pozostawionego majątku. Nie chcieli dopuścić do swojej świadomości okrutnej prawdy, że naród nasz został perfidnie zdradzony przez zachodnich aliantów, którzy bez skrupułów zaakceptowali skutki dokonanego w 1939 r. kolejnego rozbioru Polski, i wbrew naszej woli pchnięto nas w objęcia komunistycznego kolosa. I gdy, mimo upływu kolejnych dziesięcioleci, nie nadchodził czas powrotu, wielu ogarniętych nostalgią i żalem Wołyniaków uległo zobojętnieniu i nie chciało sięgać pamięcią do smutnej przeszłości. Nic też dziwnego, że w tak skomplikowanej sytuacji tylko nieliczni zdecydowali się na spisanie i ujawnienie swoich przeżyć i wspomnień. Inną, już bardziej prozaiczną, przeszkodą w wydaniu książki był brak funduszy. W czasie zbierania materiałów i pracy nad tekstem znacznie spadła wartość nabywcza złotego, zdrożał także papier i usługi poligraficzne oraz, niestety, bardzo zubożało nasze społeczeństwo. Te, wcześniej trudne do przewidzenia, czynniki sprawiły, że pozyskane przedpłaty i darowizny nie pokryły rzeczywistych kosztów wydania "Wołyńskiego testamentu". W związku z tym, przed oddaniem maszynopisu do druku, należało poszukać kolejnych sponsorów, tym razem z grona osób i instytucji nie związanych z rodzinami byłych mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Wymienione wyżej trudności, jakie wystąpiły w czasie pracy nad książką, spowodowały, że ukazała się ona ze znacznym opóźnieniem w stosunku do planowanego wcześniej terminu. Autorzy pragną serdecznie i gorąco podziękować osobom oraz instytucjom w Polsce i za granicą, które przyczyniły się bezpośrednio i pośrednio do powstania niniejszego opracowania. Pragniemy też złożyć w imieniu własnym oraz z upoważnienia byłych mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej oraz ich rodzin wyrazy wdzięczności i uznania za ludzką i chrześcijańską solidarność, za bezinteresowną pomoc, za dowody przyjacielskich uczuć i zrozumienia dla bólu wołyńskich serc. Szlachetność i wspaniałość tych osób oraz instytucji pozwoliła: upamiętnić w duchu chrześcijańskim miejsca zagłady i wiecznego spoczynku naszych rodaków, uratować cmentarz katolicki w Ostrówkach oraz uczcić i zachować miejsce po spalonej świątyni parafialnej, dokonać ekshumacji ponad 320 osób i przenieść ich prochy na cmentarz, kontynuować religijne pielgrzymki do miejsc szczególnie drogich oraz - mimo wielu trudności - wydać tę książkę. Osoby te i instytucje zapisaliśmy na kartach "Wołyńskiego testamentu", by wdzięczna pamięć o ich wspaniałej postawie i solidarności przeszła do historii polskiego Wołynia. Autorzy Zarys dziejów wsi Ostrówki i Wola Ostrowiecka (Przy opracowywaniu niniejszego rozdziału wykorzystano, za zgodą autora, nie publikowany szkic dr. Huberta Łaszkiewicza z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego pt. "Początki parafii Ostrówki', Lublin 1994, rękopis). "Ziemio Wołyńska, Ziemio ukochana! Jesteś dla mnie taka jak Matka rodzona. Chciałbym rzec o Tobie, co me serce czuje, Ale słabość moja słów tych nie znajduje. Zbrodnia powiedziała zapomnieć o Tobie, Ale śnić o Tobie nawet będę w grobie". Józef Szwed, były mieszkaniec Woli Ostrowieckiej W zbiorowej pamięci, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej byli od zawsze katolikami, pochodzili z Mazowsza i przybyli na Wołyń jeszcze za czasów króla Władysława Jagiełły. Różnili się od miejscowej ludności rusińskiej przede wszystkim językiem. Rozmawiali po polsku - gwarą mazurską. W ciągu kilkuset lat gospodarzenia na Wołyniu, właściwie na Ziemi Chełmskiej, Polacy z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej zachowali czystość narodową, językową, wyznaniową i obyczajową. Nigdy nie ulegli rusyfikacji i nie zdradzili wiary przodków. Zawsze byli wiernymi Kościoła rzymskokatolickiego. Niewiele zachowało się dokumentów dotyczących historii wsi Ostrówki i Wola Ostrowiecka. Te, które udało się autorom odnaleźć, przechowywane są w: Archiwum Państwowym w Lublinie (Akta dotyczące Ostrówek i Woli Ostrowieckiej znajdują się w zespole: Księgi grodzkie chełmskie 1510-1798, sygn. 175/20260, 20262, 181/20265, 20268, 20269, 20270, 20043 oraz w Aktach dóbr Świerże 1627-1814, sygn. 1-2) Archiwum Archidiecezjalnym w Lublinie (Akta biskupstwa chełmskiego (Acta episcopatus chelmensis), sygn. 60-A), Zakładzie Międzywydziałowym "Archiwa, Biblioteki i Muzea Kościelne" przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w Lublinie (Archiwum szczątkowe Kurii Biskupiej w Łucku (nie uporządkowane), Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie (Akta rzymskokatolickich urzędów parafialnych z terenów tzw. zabużańskich (1825-1947); księgi metrykalne wyznania rzymskokatolickiego z terenów tzw. zabużańskich (1799-1891); USC parafia Ostrówki, dekanat kowelski (1827-1865), Urzędzie Stanu Cywilnego Warszawa-Śródmieście (Wydział ksiąg zabużańskich, parafia Ostrówki (1939-1941), Bibliotece Narodowej w Warszawie (Dział Zbiorów Specjalnych, mikrofilm 7679) i Archiwum Państwowym Województwa Wołyńskiego w Łucku (Ukraina) (Akta Kurii Biskupiej w Łucku (1920-1939); akta Urzędu Wojewódzkiego Wołyńskiego (1919-1939). Historyczny obraz Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, powstały w oparciu o ww. źródła, jest niestety niepełny. Nawet dostęp w ostatnich latach do archiwów ukraińskich i rosyjskich nie jest w stanie wypełnić tej luki w historiografii polskiej. Tragedią Polaków z Wołynia w czasie II wojny światowej była nie tylko śmierć kilkudziesięciu tysięcy najlepszych synów i córek, ale również zniszczenie i rozgrabienie niewymiernych bogactw kultury narodowej, a wśród nich akt wytworzonych w ciągu wieków przez kancelarie kościelne i instytucje państwowe. Nazwa wsi Ostrówki pochodzi od wyrazu "ostrów", oznaczającego pierwotnie, etymologicznie "oblany". Termin "ostrów" stał się jednym z najpowszechniejszych określeń topograficznych, który uformował liczne nazwy miejscowei terenowe, oznaczające "wyspę", a potem też "miejsce nieco wzniesione, kępę na jeziorze, rzece, stawie, porosłą trawą" lub "pole położone między łąkami albo (i) rowami". Ostrówki są pochodną nazwą zdrobniałą "ostrowa" (Aleksander Brückner, Słownik etymologiczny języka polskiego, Kraków 1927, s. 385; Michał Łesiów, Terenowe nazwy własne Lubelszczyzny, Lublin 1972, s. 12; Stanisław Rospond, Słownik etymologiczny miast i gmin PRL, Wrocław, Warszawa, Kraków, Gdańsk, Łódż 1984, s. 274-276). Nazwa wsi Wola Ostrowiecka wywodzi się od określenia, jakie nadawano od 1. połowy XIII w. nowo lokowanym wsiom, które korzystały z wolnizny przez okres do 20 lat. W praktyce oznaczało to zwolnienie osadzanej ludności od świadczeń pańszczyźnianych na rzecz dworu. Częste występowanie tej nazwy musiało być zróżnicowane dodatkowymi określeniami (A. Brückner, op. cit., s. 630; M. Łesiów, op. cit., s. 30; St. Rospond, op. cit., s. 433). Trudno jest ustalić dokładnie, kiedy obie wsie powstały. W rejestrze podatkowym z 1564 r. miejscowości te jeszcze nie występują (Aleksander Jabłonowski, Polska XVI wieku pod względem geograficzno-statystycznym. T. VII, cz. II. Ziemie Ruskie. Ruś Czerwona. Warszawa 1902-03 (Źródła dziejowe, t. XVIII, cz. II), s. 177-191). Jest bardzo prawdopodobne, że w końcu XVI lub na początku XVII w. jako pierwsza powstała wieś Ostrówki. Przed 2. połową XVII w. Ostrówki i Wola Ostrowiecka należały do rodziny Jełowickich. W 1644 r. Mikołaj Firlej Broniewski z Dąbrowicy, podkomorzy czernihowski zakupił miasto Świerże i kilka wsi w Ziemi Chełmskiej (w tym m.in.: Staryki, Lacką Wolę, Ostrówek, Stare Równo, Wołczkową Wolę) od spadkobierców Daniela Jełowickiego, podkomorzego krzemienieckiego i Hieronima Jełowickiego, starosty chełmskiego (Archiwum Państwowe w Lublinie (APL), Akta dóbr Świerże 1627-1814, sygn. 1, bp.). Rejestr szkód z marca 1650 r. dokonanych w Ostrówkach przez chorągiew Hulewicza, starostę zwinogrodzkiego potwierdza, że wieś należała do Firleja Broniewskiego (APL, Księgi grodzkie chełmskie, Rewindykacje, sygn. g. 100, k. 394 v.-395). Poszkodowanymi byli wówczas chłopi: Wojciech Moskwa, Woyt, Maciek Woycik, Mikołaj Naidzik, Woytek Jamieluszek, Paweł Mikołayczyk, Józef Solcik, Icek (Żyd), Szczęsny Gomalczuk, Wach Naydzik, Wardawina, Szymon Kuwałek i Paweł Żurawik. Jest to najstarszy zachowany wykaz (częściowy) mieszkańców wsi Ostrówki (Ibidem). W 1678 r. Aleksandra Jełowicka, córka Mikołaja Jełowickiego (żona Bazylego Borkowskiego) oddaje Andrzejowi Olędzkiemu, sędziemu ziemskiemu łukowskiemu, swoje części w dobrach Świerże, w tym Lacką Wolę (Wolę Ostrowiecką) i Ostrówek (APL, Akta dóbr Świerże, sygn. 2, bp.). W dokumentach z XVII w. często występuje nazwa "Wola Rówieńska seu Ostrówki". Być może, chodziło o jedną wieś i wtedy należy sądzić, że Ostrówki pierwotnie były nazywane Wolą Rówieńską. Nazwa Wola Rówieńska może też wskazywać, że wieś założono na gruntach (albo w pobliżu) sąsiedniej wsi Równe i, być może, przy udziale jej mieszkańców (APL, Księgi grodzkie chełmskie, sygn. g. 100, k. 394 v.-395). Wola Ostrowiecka, zwana też Wolą Lacką (Wolą Polską) lub Wolą Mazowiecką, powstała nieco później niż Ostrówki i lokowana była na gruntach tej wsi. Stąd też wywodzi się drugi człon nazwy wsi (APL, Spisy podymnego z 1676 i 1706 r., Księgi grodzkie chełmskie, Rewindykacje, sygn. g. 104, k. 16). Przez cały XVIII w. Ostrówki i Wola Ostrowiecka należały do rodziny Olędzkich. W wieku XIX przeszły na własność Malewczyków, a następnie Bogatków i Strażyców. W XX w. (do roku 1939) majątek ziemski w Ostrówkach należał do Konczewskich. Zanim powstała parafia w Ostrówkach, obie wsie często zmieniały swą przynależność parafialną. W 1714 r. należały do parafii w Świerżach, w 1715 r. do Lubomla, a także do parafii w Opalinie - przed 1764 r. Rzymskokatolicką parafię w Ostrówkach erygował 11 stycznia 1765 r. biskup chełmski Walenty Wężyk. Składała się ona z dwóch miejscowości: Ostrówki (siedziba parafii) i Wola Ostrowiecka. Prawo patronatu należało do dziedziców Ostrówek, którymi była wtedy rodzina Olędzkich. Z punktu widzenia administracji kościelnej parafia wchodziła w skład dekanatu lubomelskiego rzymskokatolickiej diecezji chełmskiej. Pod względem przynależności administracyjnej obie miejscowości leżały w Ziemi Chełmskiej, która w 1388 r. wraz z Lubomlem została włączona do Korony. Kościół rzymskokatolicki pod wezwaniem św. Andrzeja Apostoła powstał w Ostrówkach zapewne wcześniej niż parafia. Najprawdopodobniej pomiędzy 1742 a 1748 r. Chociaż według "Elenchusa" kościół w Ostrówkach wybudowano przed 1726 r. dzięki fundacji Izabelli Kańskiej i Andrzeja Olędzkiego. W 1838 r. został odrestaurowany przez biskupa Michała Piwnickiego z ofiar wiernych (Elenchus ecclesiarum et cleri saecularis et regularis dioeccesis Luceoriensis, Łuck 1938, s. 71, 72; Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, t. VII, Warszawa 1886, s. 716). Na podstawie dokumentu erekcyjnego biskupa Wężyka można prześledzić rozwój uposażenia parafii. W 1750 r. ksiądz Józef Lesiecki, pleban z Siennicy zapisał na kościół 1.500 złp., drugą sumę tej samej wysokości złożył Andrzej Olędzki, starosta racławicki. W roku następnym Andrzej Olędzki dodał parafii dwie "ćwierci pola", a w 1753 r. zapisał chłopa z gruntami. Uposażenie uzupełniła wdowa po Andrzeju Olędzkim, kasztelanie chełmskim, zapisując w 1756 r. 1.000 złp. W czasie wizytacji parafii w 1773 r. liczyła ona 541 wiernych - 232 w Ostrówkach i 309 w Woli Ostrowieckiej. W 1792 r. pleban podał, że do spowiedzi wielkanocnej powinno przystąpić 285 osób, czyli (doliczając dzieci do lat około 10, które tego obowiązku nie miały) liczbę parafian szacować można na około 430 osób. W życie gospodarcze obu wiosek pozwala wejrzeć zachowany inwentarz z 1785 r. Wieś Ostrówki liczyła wtedy 43 osiadłości (gospodarstwa), a Wola Ostrowiecka 55 gospodarstw. Łącznie mieszkało w nich około 400 osób. W Ostrówkach ze sprzężaju były tylko woły, gdy w Woli Ostrowieckiej kilka gospodarstw posiadało po jednym koniu. Znaczna większość gospodarzy w obu wsiach miała cały dział osiadłości. Być może, znaczyło to, że posiadali działki wielkości jednego łanu (16-22 ha). Powinności wobec dworu pobierano w robociźnie (pańszczyzna), pieniądzu i naturze (jaja, zboże, kapłony, kury, przędza, chmiel, jagły). Przeciętne obciążenie gospodarstwa z tytułu pańszczyzny to 2 dni w tygodniu pracy ze sprzężajem lub 4 dni piesze. Do tego dochodziły w roku 4 dni tłuki (młócenie) i 12 dni szarwarków (dawanie podwód dla dworu). Interesująco przedstawia się wyliczenie dochodu z dóbr, które załączono do wspomnianego inwentarza. Zaznaczyć należy, że dziedzice wsi posiadali folwark, na którym chłopi zmuszeni byli odrabiać pańszczyznę. W sumie dochód roczny wynosił 13.244 złp., z czego 5.086 złp. pochodziło z przeliczenia dniówek pańszczyzny na pieniądze (14 gr za dniówkę), 3.500 złp. za arendę karczm w obu wsiach i 1.800 złp. opłaty za obsiewanie przez chłopów gruntów pustych, dzierżawionych od dworu. W sumie dochody z tych trzech działów (10.386 złp.) stanowiły prawie 80% ogólnego dochodu. Same dochody z karczem przekraczały 20%. Parafia w Ostrówkach trafiła do zaboru rosyjskiego po III rozbiorze Polski w 1795 r. Dopiero w połowie 1915 r., w związku z przesuwaniem się na wschód linii frontu, Rosjanie opuścili te tereny. Zakończenie wojny nie przyniosło jednak wolności. Wojska polskie wkroczyły na zachodnią część Wołynia w pierwszych miesiącach 1919 r. Próbę tworzenia polskiej administracji państwowej przerwała niespodziewanie wojna polsko-radziecka. Ostateczne wyparcie Armii Czerwonej nastąpiło w połowie września 1920 r.; wówczas to Ostrówki i Wola Ostrowiecka powróciły po 125 latach do Rzeczypospolitej. W czasie wojny polsko-radzieckiej w 1920 r. grupa młodych i odważnych mężczyzn pod dowództwem rodziny Kuwałków "Krakowiaków" rozbroiła i wzięła do niewoli kilku Rosjan, którzy pilnowali taborów w Ostrówkach. Podczas potyczek z Armią Czerwoną zginęło 6 polskich żołnierzy i około 5 radzieckich. Po przejściu frontu pochowano ich na cmentarzu parafialnym. W okresie międzywojennym Ostrówki i Wola Ostrowiecka należały do gminy Huszcza, powiatu lubomelskiego, województwa wołyńskiego. Według powszechnego spisu ludności z dnia 30 września 1921 r. (Skorowidz miejscowości Rzeczypospolitej, t. IX, województwo wołyńskie, Warszawa 1923) w Ostrówkach mieszkało 518 osób (270 mężczyzn i 248 kobiet) w 84 budynkach mieszkalnych i w 8 innych zabudowaniach (rodziny pogorzelców, których mieszkania spłonęły) (Ostrówki płonęły w 1920 i 1929 r., a Wola Ostrowiecka w 1920 i 1936 r.). Pod względem wyznaniowym było: 489 osób wyznania rzymskokatolickiego, 15 prawosławnego i 14 mojżeszowego. Narodowość polską podały 503 osoby, rusińską 15 osób. W Woli Ostrowieckiej mieszkało 658 osób (315 mężczyzn i 343 kobiety) w 120 gospodarstwach. Wyznanie rzymskokatolickie deklarowało 641 osób, a mojżeszowe 17. Narodowość polską podało 657 osób, żydowską 1 osoba. W gminie Huszcza Polacy stanowili 27% ludności (w powiecie lubomelskim 14%). Średnia gęstość zaludnienia wynosiła 42,3%-48% mieszkańców na 1 km2. Około 800 osób (1%) w gminie stanowili tzw. "Olędrzy" - ludność wyznania ewangelicko-augsburskiego; byli to osadnicy - koloniści z Holandii. W latach 1921-1922 na terenie gminy Huszcza powstało 8 gospodarstw osadników wojskowych. Ziemię dla osadników uzyskano z opuszczonych majątków ziemskich. Średnia wielkość tych gospodarstw wynosiła około 20 ha, co zaliczało ich właścicieli (np. Dudzińskiego) do grupy bogatych gospodarzy. Przeciętna powierzchnia gospodarstwa chłopskiego w Ostrówkach czy Woli Ostrowieckiej wynosiła 2-5 ha. Tylko nieliczni mieli więcej ziemi. Trudności w utrzymaniu się z tak małych gospodarstw spowodowały, że w latach 1905-1910, w poszukiwaniu pracy, wyjechało z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej do Stanów Zjednoczonych i Kanady około 20 rodzin. Kolejna fala emigracji przypadła na lata 20. i 30. XX w. - tym razem do Argentyny i Brazylii. Po 1905 r. miały miejsce przypadki dobrowolnego przesiedlania się na Syberię. Mroźny klimat i rewolucja październikowa sprawiły, że niektórzy powrócili do swych rodzinnych wsi. Jednak do dzisiaj, tylko w Krasnojarsku mieszka około 80 osób z rodziny Ulewiczów. W okresie II Rzeczypospolitej wspólnota wiejska wsi Wola Ostrowiecka była właścicielem 100 ha lasu. Natomiast miejscowa dziedziczka Maria Konczewska posiadała 61 ha lasu. Do parafii rzymskokatolickiej należało około 42 ha ziemi położonej w ponad 40 miejscach (częściach). W latach 1935-1939 została przeprowadzona komasacja gruntów, która objęła 200 gospodarstw (1.200 ha ziemi) wsi Wola Ostrowiecka oraz 26 gospodarstw (503 ha) wsi Ostrówki. W latach 30. XX w. prężnie działała w Ostrówkach, założona w 1928 r., Kasa Stefczyka. Liczyła ona 119 członków, udział wynosił 2.953 zł, wkłady 100 zł, fundusz własny 273 zł, a pożyczek udzielono w kwocie 12.958 zł. Obie wsie miały swoich przedstawicieli w organach samorządowych. Proboszcz ostrowiecki, ksiądz Kacper Wolborski wybrany został 9 stycznia 1923 r. członkiem Wydziału Powiatowego Sejmiku. 14 lutego 1928 r. do Sejmiku zostali wybrani: Mikołaj Giec z Ostrówek i Jan Kuwałek z Woli Ostrowieckiej. W 3. dekadzie XX w. daje się zaobserwować pewną dynamikę organizacyjną i wzrost gospodarczy obu wsi. W latach 1930-1931 wybrukowano 480 m drogi w Ostrówkach i przeprowadzono do wsi linię telefoniczną. Staraniem kierownika szkoły Józefa Jeża wybudowano w Woli Ostrowieckiej Dom Ludowy z dużą świetlicą oraz powołano w 1930 r. w Ostrówkach Koło Straży Pożarnej zrzeszające 30 członków. Istniejące od kilku lat Kółka Rolnicze liczyły w 1936 r. w Ostrówkach 15 członków, a w Woli Ostrowieckiej 22 członków. W tym samym czasie Koło Gospodyń Wiejskich skupiało po 18 gospodyń w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Tradycją stało się organizowanie różnego rodzaju konkursów - warzywniczych, ogródkowych oraz kursów - kroju, szycia, haftu, gotowania itp. W obu wsiach działały drużyny Związku Strzeleckiego "Strzelec". Ich komendantem był Marian Paszczyk. W 1936 r. drużyna ostrowiecka otrzymała pochwałę Zarządu i Komendanta Okręgu II za bezinteresowną pomoc w gospodarstwie Michała Blata, komendanta Ochotniczej Straży Pożarnej w Woli Ostrowieckiej i opiekuna drużyny, który w tym czasie odbywał kurs podoficerski. Wśród problemów, których nie udało się rozwiązać w sposób zadowalający, było zapewnienie mieszkańcom Ostrówek i Woli Ostrowieckiej opieki lekarskiej. Najbliższy powiatowy szpital był dopiero w odległym o 30 km Szacku. Według częściowo zachowanych dokumentów i ksiąg metrykalnych możemy stwierdzić, że parafia w Ostrówkach należała do bardzo rozległych terytorialnie. Jednak do końca jej istnienia (tj. do 30 sierpnia 1943 r.) mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej stanowili większość wiernych (około 62% w 1907 r. i około 71% w 1943 r.). Odległość z poszczególnych miejscowości do kościoła w Ostrówkach była zróżnicowana i wynosiła od 2 km (Wola Ostrowiecka) do 45 km (Pulemiec). Możemy sobie wyobrazić, jak wyglądała posługa duszpasterska w okresie słot jesienno-wiosennych bądź w zimie. Parafia Ostrówki w 1907 r. Miejscowość Kobiety Mężczyźni Razem wiernych Folwark Grabowo 1 2 3 Holendry Świerżowskie 11 7 18 Mielniki 3 1 4 Olszanka 2 1 3 Opalin 103 90 193 Ostrówki 230 241 471 Perespa 2 2 4 Piszcze 14 12 26 Pulemiec 11 12 23 Pulmo 7 11 18 Równo 135 130 265 Wilczy Przewóz 15 12 27 Wola Ostrowiecka 298 331 629 Wola Uhruska 48 36 84 Wólka Chrypska 1 3 4 Zabuże 2 5 7 Razem 883 896 1779 Wierni w parafii Ostrówki w latach 1877-1938 Rok Liczba wiernych Uwagi 1877 1252 1889 1327 1892 1229 zaraza (cholera) 1894 1353 1902 1630 1904 1695 1905 1727 1906 1762 1907 1780 1914 1837 zmiana nazwy z Ostrówek na Ostrówki 1920 1840 1923 1453 liczba wiernych po podziale parafii 1927 1455 1928 1598 utworzenie dekanatu lubomelskiego; wcześniej parafia należała do dekanatu kowelskiego 1938 1935 Analizując powyższe dane, należy zaznaczyć, że gwałtowne zmniejszenie się liczby wiernych w 1892 r., w stosunku do lat ubiegłych, spowodowane było szerzącą się i dziesiątkującą ludność zarazą cholery. Minimalny wzrost wiernych w latach 1914-1920 (tylko o 3 osoby) to skutek I wojny światowej i wojny polsko-radzieckiej. Podział parafii w 1923 r. na rzecz parafii w Lubomlu i nowo utworzonej parafii w Opalinie zmniejszył liczbę wiernych o blisko 400 osób. W 1943 r. do parafii Ostrówki należały: Holendry Świerżowskie, Kaznopol, Miłowanie, Mokrzyk, Ostrówki, Piotrówka, Piskorów, Przekurka, Równo, Sokół, Wilczy Przewóz, Wola Ostrowiecka, Zamostecze. W dniu zagłady parafia liczyła około 2.100 wiernych, w tym Ostrówki i Wola Ostrowiecka około 1.530 katolików. Na podstawie zachowanych akt Kurii Biskupiej w Łucku udało się odtworzyć listę kolejnych administratorów parafii ostrowieckiej w latach 1765-1943. Proboszczowie parafii Ostrówki w latach 1765-1943 Andrzej Antoni Jakubowski - był proboszczem od 24 listopada 1765 r. do 4 maja 1771 r. Zmarł w Ostrówkach, pochowany w Lubomlu. Grzegorz Ordyński - proboszcz od 2 maja 1771 r. do 18 kwietnia 1781 r. Zmarł w Ostrówkach. Wojciech Józef Jan - kapłan z diecezji chełmskiej. Był proboszczem od 6 maja 1781 r., zmarł 16 lutego 1789 w Łucku. Andrzej Rynkiewicz - był proboszczem od 3 stycznia 1782 r. do 24 marca 1784 r. Zmarł w Ostrówkach, pochowany w Lubomlu. Barlaam Kisielewski - reformat, do Ostrówek przybył z klasztoru w Chełmie. Był kapelanem w 1. połowie 1784 r. Gaspar Miernicki - administrował parafią w maju 1784 r. Cyprian Mikołaj Wkryński - był proboszczem od 6 czerwca 1784 r. do 22 października 1789 r. Zmarł w Lubomlu 7 listopada 1807 r. Piotr Godlewski - był proboszczem od 16 stycznia 1790 do 2 listopada 1791 r. Emanuel Roszkowski - augustianin, był kapelanem w 1. połowie 1791 r. Mateusz Gutowski - był proboszczem w latach 1791-1801. Krzysztof Czubicki - był proboszczem w latach 1801-1806, zmarł 27 lipca 1806 r. w Ostrówkach. Leonard Pancerzyński - augustianin, proboszcz w latach 1809-1810. Jan Kochaczewski - proboszcz w latach 1810-1811. Do Ostrówek przybył z parafii Złoczówka. Zmarł w Ostrówkach 9 kwietnia 1811 r. Tomasz Szułkowski - przybył z probostwa w Przewałach. Proboszcz w Ostrówkach w latach 1812-1845. Inwalida, zmarł w 1848 r. Jan Proniweski - proboszcz w latach 1845-1846, wcześniej był wikarym w Maciejowie. Jozafat Czerwiński - proboszcz w latach 1847-1851, przybył ze Swojczowa, gdzie był wikarym. Zenon Łapiński - był wikarym w Kowlu, proboszcz parafii Ostrówki w latach 1852-1862. Zmarł w Ostrówkach 18 stycznia 1862 r. Narcyz Czopowski - był wikarym w Trojanowie, proboszcz w latach 1863--1880. Zmarł w 1888 r. w Ostrówkach. Damian Kokszta - bernardyn, urodził się w 1835 r., do Ostrówek przybył z klasztoru w Zasławiu. Był proboszczem w latach 1882-1886, a następnie powrócił do Zasławia. Adrian Cybulski - bernardyn, urodził się w 1834 r., wyświęcony w 1867 r., gwardian klasztoru w Zasławiu. Był proboszczem w latach 1887-1888, a następnie przeszedł na probostwo w Torczynie. Sykstus (Wiktor) Kaniowski - urodził się w 1832 r., wyświęcony w 1870 r. Proboszcz parafii Ostrówki w latach 1889-1892, dokąd przybył z probostwa w Dąbrowicy. Po odejściu z Ostrówek został proboszczem w Brosiłowie (Brahiłowie), zmarł w 1920 r. Anioł Siedlecki - kapucyn, urodził się w 1836 r., wyświęcony w 1864 r. Proboszcz w Ostrówkach w latach 1893-1894, wcześniej był proboszczem w Brahiłowie. Po odejściu z Ostrówek, proboszcz w Swojczowie. Wiktor Wincenty Stronczyński - urodził się w 1868 r., wyświęcony w 1891 r. Przybył do Ostrówek z parafii w Litowiżu, był proboszczem w roku 1895. Następnie został proboszczem w Białogródku. W latach 20. i 30. XX w. był więziony przez bolszewików w Jarosławlu nad Wołgą i na Syberii. Rozstrzelany 18 stycznia 1938 r. w ZSRR. Antoni Wojniłowicz - urodził się w 1868 r., wyświęcony w 1893 r. Był wikarym w Białogródku, a następnie w latach 1896-1897 proboszczem w Ostrówkach. Z Ostrówek przeszedł do Włodzimierza. Był kanonikiem honorowym Kapituły Łuckiej i szambelanem Jego Świętobliwości, zmarł 27 kwietnia 1959 r. w Zamku Bierzgłowskim. Aleksander Kuczyński - urodził się w 1869 r., wyświęcony w 1895 r. Proboszcz parafii w Ostrówkach w latach 1898-1910, wcześniej wikary we Włodzimierzu. Odrestaurował kościół w Ostrówkach, walczył z pijaństwem w parafii, przyczynił się do zmniejszenia tej plagi poprzez likwidację karczem. Z Ostrówek przeszedł do Dubna. Antoni Szarejko - urodził się w 1879 r., wyświęcony w 1906 r. Proboszcz parafii w Ostrówkach w latach 1911-1919, wcześniej wikary w Zwiahlu, a następnie administrator parafii Kołodno. Ufundował dla kościoła w Ostrówkach naczynia i szaty liturgiczne. Zmarł w 1920 r. Józef Dąbski - urodził się w 1877 r., wyświęcony w 1901 r. Proboszcz parafii w Ostrówkach w 1. półroczu 1920 r. Popadł w konflikt z parafianami i z księdzem Kacprem Wolborskim, z którym kilka lat procesował się o meble i bibliotekę po zmarłym księdzu Antonim Szarejce. Kacper Wolborski - urodził się w 13 października 1865 r. w Rawie Mazowieckiej z rodziców Franciszka i Marii z Goszczyńskich. Kształcił się w Gimnazjum w Piotrkowie i w Szkole Realnej w Łowiczu. W 1884 r. wstąpił do Seminarium Duchownego w Warszawie, a 4 lata później przeniósł się do Seminarium w Sandomierzu. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1890 r. Jako wikary pracował w Opatowie, a następnie jako administrator parafii w Rudzie Kościelnej i Lasocinie. Za swoją postawę księdza-patrioty został w 1901 r. zesłany przez władze carskie na Syberię, bez prawa sprawowania obowiązków kapłańskich przez 3 lata. W 1904 r. pozwolono mu na sprawowanie funkcji duszpasterskich, ale bez zajmowania samodzielnego stanowiska. Jako nieetatowy wikariusz parafii we Władywostoku objeżdżał z posługą duszpasterską: Sachalin, Chabarowsk, Charbin, Nikołajewsk, Błagowieszczeńsk. W 1915 r. został wikariuszem etatowym parafii NMP "Na Gruzinach" w Moskwie. Po 19 latach zsyłki powrócił do Polski. Początkowo był wikarym w Równem, następnie administratorem w Bereźnicy, Kamieniu Koszyrskim, a od czerwca 1920 r. proboszczem w Ostrówkach. W 1928 r. przeniesiono go do Maciejowa, ale po 4 latach powrócił do Ostrówek, gdzie zmarł na zawał serca 11 października 1935 r. Był kanonikiem honorowym Kapituły Łuckiej. Na cmentarzu w Ostrówkach zachował się grób - częściowo uszkodzony i sprofanowany - tego wspaniałego kapłana. Franciszek - urodził się w 1878 r., wyświęcony w 1902 r. Proboszcz parafii w Ostrówkach w latach 1928-1931. Zmarł 25 listopada 1966 r. w Zamku Bierzgłowskim, pochowany na cmentarzu parafialnym św. Jakuba w Toruniu. Był kanonikiem Kapituły Ołyckiej. Telesfor Perehuda - urodził się w 1892 r., wyświęcony w 1915 r. Proboszcz parafii w Ostrówkach od listopada 1935 r. do 27 września 1939 r. Parafię opuścił w obawie przed Armią Czerwoną. Aresztowany w kwietniu 1940 r. w Uhrusku i przez kilka tygodni więziony przez Niemców w Chełmie. Po uwolnieniu pracował na terenie diecezji podlaskiej i archidiecezji wrocławskiej. Po przejściu na emeryturę zamieszkał w Pieszycach, gdzie zmarł w latach 70. Stanisław Sikorski - urodził się w 1907 r., wyświęcony w 1934 r. Proboszcz parafii w Ostrówkach w latach 1939-1942. Stanisław Dobrzański - urodził się w 1905 r. Ukończył Seminarium Duchowne w Łucku, święcenia kapłańskie przyjął w 1930 r. z rąk księdza biskupa Adolfa Piotra Szelążka. Był wikarym we Włodzimierzu Wołyńskim, następnie proboszczem w Sienkiewiczówce, gdzie wybudował kościół, plebanię, zorganizował wszystkie oddziały Akcji Katolickiej i orkiestrę parafialną. Znany był z życia pełnego prostoty, bezinteresowności, delikatności, wyrozumiałości i serdeczności. Głosił przepiękne kazania w duchu Ewangelii. Nigdy nie poniżał wyznawców innej wiary, dzięki czemu nawrócił niemal całą parafię w Sienkiewiczówce. W latach 1941-1942 działał jako misjonarz w Żytomierzu. Do Ostrówek przybył 27 sierpnia 1942 r. Zginął okrutnie zamordowany 30 sierpnia 1943 r. przez Ukraińców. Był kanonikiem Kapituły Łuckiej i jednym z najwybitniejszych kapłanów diecezji. Z uwagi na brak źródeł nie udało się ustalić danych personalnych kapłanów pracujących w parafii Ostrówki przed rokiem 1765. Zniszczenie ksiąg parafialnych (spłonęły razem ze świątynią w dniu 8 września 1943 r.) sprawia, że wiedza nasza odnośnie historii parafii jest niepełna; wymaga dalszych poszukiwań i badań historycznych. W zbiorowej pamięci byłych ostrówczan zachowały się tylko niektóre sylwetki kapłanów sprzed I wojny światowej. Lepiej zapamiętano księży, których znano osobiście (okres międzywojenny i lata II wojny światowej). Pamiętano administratorów, którzy pracowali w parafii co najmniej kilka lat bądź położyli jakieś zasługi (remont kościoła, ogrodzenie cmentarza, malowanie wnętrza świątyni). W pamięci utkwili też księża, którzy wyróżniali się pozytywnymi cechami charakteru, jak dobroć, szlachetność (np. ksiądz Aleksander Kuczyński) lub negatywnymi, jak porywczość (ksiądz Antoni Szarejko). Na podstawie rodzinnych przekazów ustnych (relacja zmarłej w 1983 r. Marianny Szwed i Heleny Popek z domu Szwed) ustalono, że na cmentarzu w Ostrówkach pochowanych jest 5 księży: Krzysztof Czubicki (proboszcz w latach 1801-1806), Jan Kochaczewski (1810-1811), Zenon Łapiński (1852-1862), Narcyz Czopowski (1863-1880) i Kacper Wolborski (1920-1928 i 1931-1935). Do czasów współczesnych zachował się jedynie nagrobek księdza Kacpra Wolborskiego. Znaną nam listę 32 kapłanów, którzy pracowali w parafii Ostrówki, zamyka kapłan wybitny, męczennik ksiądz Stanisław Dobrzański. Podzielił on los większości swoich parafian. Zginął męczeńską śmiercią za wiarę i polskość. Jego doczesne szczątki zostały najprawdopodobniej ekshumowane (jako nie rozpoznane) z dołu "u Trusiuka", przeniesione i pochowane w dniu 29 sierpnia 1992 r. na cmentarzu w Ostrówkach w zbiorowej mogile. W latach 1765-1943 tylko przez 3 lata parafia nie miała proboszczów (1807-1808 i 1881). Zapewne w tym okresie posługę religijną okresowo sprawowali księża z sąsiednich parafii - Opalin, Maciejów i Luboml. W okresie międzywojennym (od 1920 r.) proboszczowie ostrowieccy byli jednocześnie administratorami pobliskiej parafii Opalin. W latach 30. XX w. parafia w Ostrówkach była uważana przez Kurię Biskupią w Łucku za niezwykle religijną, której wierni wyróżniali się pobożnością i patriotyzmem. Świadczą o tym chociażby szczegółowe sprawozdania proboszczów z lat 1929-1938. W 1938 r. na terenie parafii mieszkało: 2.002 Polaków (w tym 1.935 katolików), 1.620 Rusinów, 50 Niemców, 87 Żydów, 15 baptystów, 98 badaczy. Razem 3.872 osoby. Z prawosławia na katolicyzm przeszły 3 osoby. Proboszcz ochrzcił 47 dzieci ślubnych, 1 znaleziono martwe. Zawarto 10 małżeństw i odnotowano 1 konkubinat. Do Komunii św. wielkanocnej przystąpiło 1.288 osób, a do I Komunii św. - 44 dzieci. W ciągu roku wydano 4.705 komunikantów. Zmarły 23 osoby, w tym 1 bez ostatnich sakramentów (w szpitalu w Szacku). Do Akcji Katolickiej należało: Katolickie Stowarzyszenie Mężczyzn - 22 osoby, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Żeńskiej - 47 osób. Pozostałe stowarzyszenia religijne zrzeszały: Różaniec Święty - 270 osób, Żywy Różaniec - 217 osób, Apostolstwo Modlitwy - 66 osób, Tercjarstwo Świętego Franciszka - 2 osoby, Szkaplerz Karmelitański - 26 osób, Papieskie Dzieło Rozkrzewienia Wiary - 7 osób, Kółko Świętej Teresy - 34 osoby, Kółko Świętego Stanisława Kostki - 32 osoby, Kółko Nauki Chrześcijańskiej - 5 osób, Kółko Adoracji Najświętszego Sakramentu - 12 osób. W 1938 r. prenumerowano: "Życie Katolickie" (tygodnik wydawany przez Kurię Biskupią w Łucku) - 7 osób, "Posłaniec Serca Jezusowego" - 6 osób. Biblioteka parafialna liczyła około 200 tomów, z których rocznie korzystało około 100 osób. Podsumowując, należy stwierdzić, że życie religijne w parafii Ostrówki w okresie II Rzeczypospolitej było bardzo bogate, a decydujący ton nadawali mu mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, którzy stanowili około 70% wszystkich wiernych. W ciągu kilku wieków istnienia Ostrówek i Woli Ostrowieckiej wytworzył się stan wzajemnego pokrewieństwa mieszkańców tych wiosek. Spowodowane to było znikomą liczbą ślubów z osobami pochodzącymi z innych miejscowości. Małżeństwo z kimś spoza Ostrówek lub Woli Ostrowieckiej uważane było za marną partię. Ślub z osobą wyznania prawosławnego prawie nie był brany pod uwagę. Jeżeli już do niego dochodziło, to pod warunkiem przejścia takiej osoby na katolicyzm. W okresie międzywojennym w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej mieszkały dziesiątki rodzin o tym samym nazwisku. Niektóre z rodów liczyły blisko 100 członków, w tym nawet po kilkanaście osób o tym samym imieniu. Dotyczyło to takich rodzin, jak: Jesionczaki, Jesionki, Kuwałki, Łysiaki, Muzyki, Szwedy, Trusiuki, Ulewicze. Stan ten wpłynął na tworzenie przezwisk i przydomków, którymi określano poszczególne osoby. Bardzo często ich etymologia związana była z jakąś cechą danego osobnika, nie zawsze pozytywną. Interesujące jest to, że niektórez przezwisk mają swoje korzenie w dokumentach z 1785 r., a więc z okresu, gdy trwał jeszcze proces tworzenia się nazwisk. Wspomniany wcześniej "Inwentarz Dóbr Wsiów Ostrowek y Woli Ostrowieckiey" wymienia nazwiska: Brudka, Chudziak, Ciupka, Dzik, Gut, Moskwiak, Rug, Sinica, Stelmach, Wojciszyn, Wojt. W okresie II Rzeczypospolitej żaden z mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej nie nosił już takiego nazwiska. Określenia te funkcjonowały jednak jako przezwiska wielu rodów. Rzeź niewinnych "Nie ukrywamy i nie przemilczamy. W czasie drugiej wojny światowej ukraińscy szowiniści zabili około pół miliona Polaków na Kresach Wschodnich przedwrześniowej Polski. Również przez kilka lat po wojnie płonęły polskie wsie i ginęli ludzie. Szowinizm ukraiński to wrzód na zdrowym ciele ukraińskiego narodu, to wyrzut naszego sumienia względem narodu polskiego." Leonid Krawczuk, Prezydent Ukrainy Po ogłoszeniu w dniu 13 sierpnia 1939 r. mobilizacji alarmowej z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej wyjechało do swych macierzystych jednostek wojskowych około 40 mężczyzn. (Wśród zmobilizowanych mieszkańców Woli Ostrowieckiej byli m.in.: Stanisław Bednarz, Jan Bródka (dostał się do niewoli), Julian Gracz (dostał się do niewoli), Antoni Jesionczak (dostał się do niewoli), Antoni Jesionczak, Julian Jesionczak, Paweł Jesionek, Jan Lubczyński (dostał się do niewoli), Jan Łysiak, Julian Łysiak (zginął na froncie), Stanisław Łysiak, Stefan Pogorzelec, Bronisław Soroka, Józef Szwed (dostał się do niewoli), Julian Szwed (dostał się do niewoli), Stanisław Szwed (dostał się do niewoli), Mikołaj Ulewicz, Jan Waleczek, Stanisław Waleczek (dostał się do niewoli). Dalszych kilkudziesięciu młodych chłopców i dziewcząt - członków Obrony Narodowej - pełniło od 1 września służbę łącznościową przy obsłudze central telefonicznych i służbę wartowniczą, m.in. przy magazynach w Huszczy i Ostrówkach, na kolei w Lubomlu i przy mostach nad rzeką Bug. (Pełniąc służbę wartowniczą zaginął Antoni Walczak (lat 29) z Woli Ostrowieckiej). Ich dowódcą był por. Orlik z Lubomla, a bezpośrednim przełożonym - ppor. Wincenty Raszko, kierownik Szkoły Powszechnej w Woli Ostrowieckiej. Pierwsze dni II wojny światowej przebiegły w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej spokojnie. Do wsi docierały tylko skąpe informacje o toczących się gdzieś w głębi kraju walkach z Niemcami. W połowie września pojawili się pierwsi uciekinierzy z północno-zachodniej Polski (w tym z Gdyni, Tczewa i Torunia). (Kilkanaście rodzin - głównie z Tczewa - mieszkało przez kilka miesięcy w Ostrówkach. Niektórych NKWD wywiozło w 1940 r. na Syberię). Oni to przynieśli szokujące informacje, że Ukraińcy mordują Polaków przechodzących przez wsie Leśniaki i Zapole. Fakty te potwierdzili żołnierze, którzy wracaliz rozbitych jednostek do domu. Dość częste przypadki skrytobójczych mordów miały także miejsce przy trakcie Luboml-Ostrówki-Huszcza. Po agresji w dniu 17 września 1939 r. Związku Radzieckiego na Polskę do wsi zaczęli docierać nowi uciekinierzy - tym razem ze wschodu. Panika podsycana pamięcią o okrucieństwach bolszewików w czasie wojny polsko-radzieckiej w 1920 r. sprawiła, że z Ostrówek wyjechała za Bug dziedziczka Maria Konczewska z rodziną i miejscowy proboszcz, ksiądz Telesfor Perechuda. Dnia 23 września 1939 r. do Ostrówek i Woli Ostrowieckiej weszli żołnierze radzieccy z 5 armii Grupy Północnej Frontu Ukraińskiego. (Wybór dokumentów do agresji 17.9.1939 r. (w:) "Wojskowy Przegląd Historyczny", nr 2 z 1993 r., s. 177). Już następnego dnia czerwonoarmiści sforsowali rzekę Bug i ruszyli w kierunku ustalonej z Niemcami linii demarkacyjnej. Na chwilowo wolnym od przeciwnika terenie ponownie pojawili się polscy żołnierze. Utrudzeni walką i wielokilometrowym marszem prosili o żywność i cywilne ubrania. W zamian za otrzymaną pomoc pozostawili 3 furmanki różnej broni i sprzętu wojskowego. Po walkach toczonych w ostatnich dniach września z Rosjanami pod Szackiem, do Ostrówek dotarła liczna grupa polskich żołnierzy, którzy zostawili w dzwonnicy kościelnej kilku poległych oficerów (3 - ?) i żołnierzy. Pochowano ich na miejscowym cmentarzu parafialnym. Na mocy niemiecko-radzieckiego układu o granicy i przyjaźni z dnia 28 września 1939 r. dawne województwo wołyńskie znalazło się w sferze interesów ZSRR, a granicę na rzece Bug uznano za ostateczną. Już 22 października 1939 r. na terenie Kresów Wschodnich odbyły się wybory do Zgromadzenia Ludowego Zachodniej Ukrainy. Na pierwszym posiedzeniu Zgromadzenie Ludowe proklamowało w deklaracji z dnia 27 października m.in. ustanowienie władzy radzieckiej, powoływanej przez delegatów ludu pracującego wszystkich obszarów Zachodniej Ukrainy. Rada Najwyższa ZSRR w dniu 1 listopada 1939 r. na V nadzwyczajnej sesji uchwaliła włączenie Zachodniej Ukrainy do ZSRR, a 14 tego miesiąca Najwyższa Rada Ukraińskiej SRR na III sesji przyjęła do wiadomości uchwałę z 1 listopada. Dnia 14 grudnia 1939 r. z obszaru dawnego województwa wołyńskiego utworzono dwa obwody: wołyński i rówieński. Ostrówki i Wola Ostrowiecka wraz z całym dawnym powiatem lubomelskim (przemianowanym na rejon) weszły w skład obwodu wołyńskiego USRR. (Wincenty Romanowski, ZWZ-AK na Wołyniu 1939-1944, Lublin 1993, s. 57-58). Po ustaniu działań wojennych w Ostrówkach pojawiła się duża, zorganizowana grupa polskich komunistów - głównie Ukraińców, których zamiarem było osiedlenie się na terenach zajętych przez Armię Czerwoną. Byli bardzo bogaci, jechali z całymi rodzinami, a majątek wieźli na licznych wozach. Widać było, że w dotychczasowym miejscu zamieszkania pozostawili tylko zabudowania i ziemię. Po przekroczeniu niemiecko-radzieckiej granicy na Bugu zatrzymali się na kilka tygodni w opuszczonym przez Konczewskich dworze. W rozmowach z mieszkańcami Ostrówek z dumą mówili o swoich planach rozpoczęcia nowego, lepszego życia w wolnym i wspaniałym - w ich mniemaniu - Związku Radzieckim. Wspominali doznane w Polsce "krzywdy", a dla rozweselenia się śpiewali radzieckie piosenki. Kilka miesięcy później niektórzy z nich ponownie znaleźli się w Ostrówkach. Przyszli pieszo, byli smutni i srodze zawiedzeni, a z majątku, jaki mieli wcześniej, pozostały im tylko niewielkie tobołki. Wszystko wskazywało na to, że władza radziecka nie tylko ich ograbiła, ale bardzo szybko i skutecznie wyleczyła z miłości do komunizmu. Jednym z pierwszych zarządzeń władzy okupacyjnej był nakaz oddania wszelkiej broni palnej. Za jej nielegalne posiadanie groziła śmierć. Ze zgromadzonej we wrześniu 1939 r. broni oddano tylko kilka sztuk karabinów. Resztę ukryto w grobowcach na cmentarzu i w prowizorycznych ziemnych bunkrach. W przyjętej przez Zgromadzenie Ludowe Zachodniej Ukrainy w dniu 27 października 1939 r. deklaracji zapowiedziano m.in. konfiskatę ziem obszarniczych wraz z całym inwentarzem żywym i martwym. Przejęciem majątku - bez wykupu - zajęły się wiejskie komitety, które przekazywały ją następnie do użytku chłopom. Kilkusethektarowy majątek ziemski rodziny Konczewskich został podzielony między mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. W 2. połowie 1940 r. władza radziecka przystąpiła do tworzenia kołchozu. Drewniany dwór rozebrano i przewieziono do Hołowna, gdzie z uzyskanego materiału wybudowano koszary dla wojska, zamiast pierwotnie planowanej szkoły w Ostrówkach. Systematycznie w każdą niedzielę, w godzinach południowych, gdy odprawiała się Msza św. w Ostrówkach, zwoływano propagandowe zebranie. Agitatorami byli oficerowie NKWD i komunistyczni działacze narodowości ukraińskiej z sąsiednich wsi, którzy po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej w 1941 r. zmienili poglądy polityczne i wiernie służyli z kolei Niemcom. W trakcie zebrań krytykowano rządy II Rzeczypospolitej i wmawiano przerażonym słuchaczom, że dopiero władza radziecka zadba o los chłopa i uczyni go wolnym obywatelem, żyjącym beztrosko i w dobrobycie. Pod koniec 1940 r. parafia w Ostrówkach została obłożona olbrzymim podatkiem, który miał załamać funkcjonowanie Kościoła. Zarządzono dobrowolną składkę na ten cel, ale postanowiono, że będzie się ją zbierało tylko w monetach o najmniejszym nominale. Gdy z trudem uskładano żądaną kwotę, członkowie komitetu parafialnego odwieźli do Lubomla kilka worków bilonu. Rosjanie zorientowali się, że w ten sposób zakpiono z nich. Incydent jednak udało się załagodzić tłumaczeniem, że parafianie są bardzo biedni i stąd wzięła się tak duża liczba drobnych monet. W nocy z 9 na 10 lutego 1940 r. mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej zostali spędzeni na pokazową akcję wywożenia "wrogiego elementu" do obwodu archangielskiego. Z Woli Ostrowieckiej zabrano rodziny: osadnika wojskowego Jana Koguciuka, gajowego Antoniego Skibińskiego, gajowego Szelaskowskiego i leśniczego Franciszka Kruka. Natomiast z Ostrówek wywieziono rodziny: osadnika wojskowego płk. Dudzińskiego i Szulgacza. Rodzinę osadnika Karola Romaniuka (przezwisko "Ciuryło") pozostawiono z uwagi na skrajną nędzę, jaka panowała w domu (gospodarz był nałogowym alkoholikiem). Jednak i oni zostali wywiezieni, ale później, w czerwcu 1940 r. Podobny los spotkał także uciekinierów z Pomorza, którzy dotarli do Ostrówek we wrześniu 1939 r. i zamieszkali w opuszczonym przez Konczewskich dworze. Najcenniejszą część mienia, które pozostało po deportowanych, Rosjanie przewieźli do Hołowna. Niektóre rzeczy zabrali komuniści z sąsiednich wiosek ukraińskich, a część po prostu zmarnowała się. W 1940 r. z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej powołano do Armii Czerwonej wszystkich mężczyzn z rocznika 1919, a w 1941 r. z roczników 1920-1922. Wśród poborowych byli m.in.: z Woli Ostrowieckiej - Jan Kozaczuk, Paweł Palec, Stanisław Szwed i Wojciech Waleczek; a z Ostrówek - Stanisław Muzyka i Stanisław Stach. Po tygodniowym kursie języka rosyjskiego, wszyscy zostali gdzieś wywiezieni. Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej w 1941 r. powrócili tylko: Stanisław Trusiuk (uciekł z obozu jeńców radzieckich w Trawnikach) i Wojciech Waleczek. Do domu dotarł także Wincenty Kalita, którego Rosjanie nie zdążyli rozstrzelać w więzieniu w Łucku. Aresztowany za udział w przeprowadzaniu kurierów przez Bug, został skazany na karę śmierci. Od początku 1941 r. Ostrówki i Wola Ostrowiecka coraz częściej były penetrowane przez NKWD i komunistów ukraińskich. Wypytywano sołtysów o broń, nielegalne organizacje, sprawdzano także tajemnicze wykazy mieszkańców. Gdy w czerwcu 1941 r. kolejarze z Lubomla poinformowali, że na stacji stoją składy pustych wagonów towarowych, niektórzy zaczęli domyślać się, iż przygotowywana jest kolejna deportacja Polaków w głąb Związku Radzieckiego. Do wywózki jednak nie doszło, gdyż 22 czerwca 1941 r. wybuchła wojna niemiecko-radziecka. Po krótkich walkach w rejonie leżącej przy głównym trakcie wsi Wilczy Przewóz, linia frontu przesunęła się szybko na wschód. W wyniku ostrzału artylerii radzieckiej w Ostrówkach spłonęło gospodarstwo rodziny Pieńkowskich i zginął, mający 11 lat, Czesław Pieńkowski. Niemcy na zajętych terenach utworzyli własną administrację. Ostrówki i Wola Ostrowiecka weszły w skład komisariatu okręgowego Luboml (Gebietskommissariat), który był częścią generalnego okręgu Wołyń i Podole (Generalbezirk Wolhynien und Podolien), tworzącego - wraz z innymi pięcioma generalnymi okręgami - Komisariat Rzeszy Ukraina (Reichskommissariat Ukraine). (Ibidem, s. 67-69). Zmiana okupanta nie wpłynęła na poprawę życia mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Dotkliwie odczuto wprowadzenie kontyngentów i wywózkę na przymusowe roboty do Niemiec. (Z Woli Ostrowieckiej zostali wywiezieni m.in.: Paweł Bednarz, Wiktor Giec, Wiktor Morciś, syn Ewy Szwed, Helena Szwed, Łukasz Walczak). Już w 1941 r. w obu wsiach zostały przeprowadzone szczegółowe rewizje przez Niemców i policję ukraińską, których skutkiem było oddanie przez Polaków prawie całego ukrytego jeszcze we wrześniu i październiku 1939 r. uzbrojenia. W dawnym majątku Konczewskich Niemcy zorganizowali wzorcowe gospodarstwo rolne. Jego zarządcą został oficer ranny na froncie wschodnim, a zastępcą Ukrainiec z Równa o nazwisku Gałęza. Prace polowe i obrządek inwentarza wykonywali mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Gospodarstwo było dobrze zarządzane i przynosiło duże dochody. Były w nim nawet traktory. W październiku 1942 r. zostali wymordowani przez Niemców i ukraińskich policjantów lubomelscy Żydzi. Spośród Ukraińców aktywnością w zabijaniu wyróżniali się: Chałchun, (Chałchun został zabity przez żołnierzy z oddziału AK por. Kazimierza Filipowicza ps. "Kord" w Zapolu w marcu 1944 r.) Iwan Klekociuk, (Iwan Klekociuk pochodził z Równa. Cała jego rodzina związana była z UPA), Maśluk (Maśluk pochodził z Wilczego Przewozu. Przed wojną uczęszczał do szkoły polskiej w Równem i Rymaczach. W latach 1939-1941 był agitatorem Komsomołu. Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej wstąpił do policji ukraińskiej. Pracował na posterunku w Huszczy, a następnie w Lubomlu. W marcu 1943 r. uciekł z bronią do lasu i związał się z UPA. Był mordercą wielu mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej) i Nahum (lub Naum). (Nahum (lub Naum) mieszkał w Kolonii Pasieka pod Kokorawcem. Za aktywny udział w likwidacji getta lubomelskiego został mianowany komendantem posterunku policji ukraińskiej w Huszczy. Brał m.in. udział w zamordowaniu Żydów z Ostrówek i Piotrówki. W marcu 1943 r. uciekł z bronią do lasu i związał się z UPA. Morderca mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Został zastrzelony przez czerwonoarmistów po 1945 r. w czasie przekraczania rzeki Bug. Utrzymywał kontakty z UPA na Lubelszczyźnie). Oni też wytropili i zastrzelili ukrywanych przez Polaków Żydów z Ostrówek, Woli Ostrowieckiej i Piotrówki. (W październiku 1942 r. zostali zastrzeleni m.in.: Rubin Siajwoł z Ostrówek (jego stryjecznego brata Moszko Siajwoła zabito w pierwszych dniach lipca 1944 r.), Natka Fuks wraz z dziećmi (chłopiec - lat 7, dziewczynka - lat 5) - w lasku "Ciemny Bagien" koło Woli Ostrowieckiej; Lejzor - były właściciel młyna w Woli Ostrowieckiej (lat 30), zastrzelony w krzakach koło "Hanczura"; Żydówka z 2 dzieci z Lubomla zabita na polach koło Woli Ostrowieckiej. W drugiej połowie grudnia 1942 r. na skutek donosu Ukraińców zostało zastrzelonych 8 Żydów z Lubomla, którzy ukrywali się w stodole Tomasza Kupracza w Piotrówce). Zdobyte w akcji eksterminacyjnej ludności żydowskiej doświadczenie zostało później wykorzystane przez Ukraińców przy mordowaniu Polaków. W trzeciej dekadzie marca 1943 r. ukraińska policja, w sile około 4.000 ludzi, niemal na całym Wołyniu opuściła posterunki i przeszła do lasów pod rozkazy UPA. Zdarzenie to przypadkowo zbiegło się w czasie z powtórnym przyjazdem do Kowla komendanta Okręgu Wołyń AK, płk. Kazimierza Bąbińskiego ps. "Luboń". Wraz z nim przybyło z Warszawy 20 oficerów AK. Od tego momentu datuje się istnienie trwałej sieci placówek Armii Krajowej na Wołyniu. (W. Romanowski, op. cit., s. 203). Ostrówki i Wola Ostrowiecka leżały na terenie obwodu AK Luboml, którego nieprzerwaną działalność odnotowuje się od jesieni 1942 r. Powstał wówczas m.in. odcinek obejmujący obie wsie. Organizatorami placówek i ich dowódcami byli:w Ostrówkach - nauczyciel Jan Lissoń ps. "Cień" i kierownik szkoły Józef Jeż, w Woli Ostrowieckiej - Leon Kozłowski. Do Armii Krajowej przystąpił także ksiądz Stanisław Dobrzański, proboszcz z Ostrówek i Stanisław Jesiończak ps. "Mendel" z Woli Ostrowieckiej. Obok AK równoległe rozpoznanie terenu w celach organizacyjnych prowadziła Delegatura Rządu. Najprawdopodobniej w połowie 1942 r. powołane zostały w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej oddziały Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. W Ostrówkach komendantem PKB został Blat, emerytowany podoficer Policji Państwowej. (Józef Turowski, Pożoga. Walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK, Warszawa 1990, s. 75-76; W. Romanowski, op. cit., s. 227). W latach 1942-1943 w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej zostało zaprzysiężonych - w obecności księdza Stanisława Dobrzańskiego - kilkudziesięciu młodych mężczyzn, w tym: Romuald Fotek, Wincenty Kalita, Jan Kloc, Stanisław Kruk, Stanisław Muzyka, Marian Paszczyk, Stanisław Pogorzelec, Ignacy Szwed, Łukasz Trusiuk. Tworzenie zalążków konspiracji nie spotkało się jednak z powszechnym aplauzem mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Szczególnie gospodarze najbogatsi i mający autorytet krytykowali przystępowanie młodzieży do Armii Krajowej. Panowało ogólne przekonanie, że działania te ściągną na obie wsie nieszczęście. Wiara w możliwość bezpiecznego przetrwania okresu wojny i okupacji była tak powszechna, że skutecznie blokowała wszelkie działania zmierzające do powstania samoobrony w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Od wiosny 1943 r. Ostrówki i Wola Ostrowiecka znalazły się w kręgu szczególnego zainteresowania nacjonalistów ukraińskich. Zdarzały się nocne wizyty, w czasie których Ukraińcy dopytywali się o broń pozostawioną przez Wojsko Polskie w 1939 r. oraz o struktury miejscowych placówek AK. Z bandyckimi nachodzeniami wiązały się przypadki kradzieży kożuchów, płótna, żywności i pieniędzy. Zdarzały się również przypadki pobić niektórych gospodarzy. (W Ostrówekach: Tomasz Muzyka, Jan Ulewicz; w Woli Ostrowieckiej: Michał Szwed, Jan Waleczek). W kwietniu 1943 r. po Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej krążył, podawany z domu do domu, bochen chleba. Przyniosły go do Pawła Bednarza, sołtysa Woli Ostrowieckiej 2 Ukrainki (prawdopodobnie z Sokoła lub Połap). Chleb miał być rzekomym znakiem jedności Ukraińców z Polakami, a jego przyjęcie przez mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej potwierdzeniem gotowości udziału Polaków w budowaniu wolnej Ukrainy. Przekazywanie chleba-symbolu zostało przerwane nieświadomie przez Anielę Palec (o przezwisku "Pycha"), która go zjadła (w domu tym panował niedostatek). W maju lub czerwcu 1943 r. w mieszkaniu Fotków w Ostrówkach zorganizowana została zabawa taneczna. Wśród obecnych byli m.in. nauczyciele z Rymacz, Jagodzina i Woli Ostrowieckiej. W trakcie potańcówki ktoś strzelił 2 razy przez okno do wnętrza mieszkania. Na szczęście nikt nie został nawet lekko ranny. Kilkanaście dni później, również nocą, nieznani sprawcy próbowali włamać się do księdza Dobrzańskiego i mieszkającej w wolnej części plebanii nauczycielki Czabanowej. Napastnikom nie udało się jednak sforsować solidnych drzwi, ze złości więc strzelili kilka razy w stronę budynku. Tym razem też niecelnie. W dniu 5 lipca 1943 r. oddział UPA zorganizował zasadzkę na moście w Ostrówkach. Na skutek wybuchu podłożonej miny i ostrzału z broni palnej zginęło kilku oficerów i żołnierzy niemieckich. W odwecie Niemcy postanowili spacyfikować Ostrówki. Mieszkańców wsi uratował zarządca dawnego majątku Konczewskich. Przekonał on Niemców, że Polacy z Ostrówek nie mają nic wspólnego z napadem. Pacyfikację odwołano, jednak w wyniku strzelaniny w trakcie potyczki spłonęło gospodarstwo Wiktorii Ulewicz, leżące w pobliżu mostu. W płomieniach zginęła jej córka Agnieszka, a z odniesionych ran zmarła sąsiadka Helena Kuwałek. Kilkanaście dni później po tym wydarzeniu partyzanci radzieccy napadli na zarządzany przez Niemców majątek ziemski (Liegenschaft) w Ostrówkach. Zrabowali bydło i konie, a stodoły, magazyny i obory spalili. Wszystkie te tragiczne wydarzenia były odbierane przez mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej z dużym niepokojem. Tłumaczono je jednak jako "typowe" zjawiska występujące w czasie wojny i okupacji, tym bardziej że ich skala nie była zbyt duża. Do wsi docierały wprawdzie informacje, że gdzieś daleko ukraińscy nacjonaliści mordują Polaków, ale nie potrafiono sobie wyobrazić, iż podobna tragedia może wydarzyć się w Ostrówkach czy Woli Ostrowieckiej. Tym bardziej że aż do połowy sierpnia 1943 r. na terenie Obwodu AK Luboml panował spokój. (Przykładem dobrego współżycia ludności polskiej i ukraińskiej tego regionu była odmowa brania udziału w akcjach UPA ze strony mieszkańców wsi nadbużańskich: Bereżce, Bołtuny i Terechy. Jak nigdzie indziej, bezkrwawo kończyły się nocne kontakty patroli UPA z placówkami polskiej samoobrony, nieskorymi do czuwania mimo groźnych wieści o masowych rzeziach Polaków w innych powiatach (obwodach AK); W. Romanowski, op. cit., s. 226, 228) W okresie poprzedzającym bezpośrednio rzeź w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej dało się zaobserwować pewne działania, które zmierzały do przygotowania obrony przed ewentualnym atakiem. Placówki AK wystawiały systematycznie warty na obrzeżach wsi. Sporządzono też bardzo ogólny plan obrony, a cenniejsze rzeczy zostały ukryte. Niektórzy mieszkańcy nie nocowali w domu, a prawie wszyscy byli przygotowani do ucieczki, mając spakowane najpotrzebniejsze rzeczy. Faktycznie jednak obie wsie nie były przygotowane do czynnej obrony na wypadek napadu. W działalności konspiracyjnej uczestniczyło (w obu wsiach) zaledwie kilkadziesiąt osób. Próba zorganizowania samoobrony nie powiodła się z uwagi na dużą bierność mieszkańców i ich powszechne przekonanie o braku celowości takich działań. (Ostrówki i Wola Ostrowiecka nie były jedynymi miejscowościami na Wołyniu, gdzie nie udało się przełamać bierności Polaków i pobudzić ich do działania. Stan ten był zjawiskiem powszechnym. Cenne uwagi i dane na ten temat zawiera praca Adama Peretiatkowicza, Polska samoobrona w okolicach Łucka, Katowice 1995, s. 19-27). Dotychczasowe wyjątkowo dobre i bezkonfliktowe współżycie z okoliczną ludnością ukraińską nakazywało wierzyć, że z jej strony nie spotka Polaków nic złego. Także położenie obu wsi przy uczęszczanym trakcie Luboml-Huszcza, bliskie sąsiedztwo jednostek niemieckich (stacja kolejowa Jagodzin, Luboml) i wielkość wsi stwarzały pozory bezpieczeństwa. Krótko przed napadem por. Kazimierz Filipowicz ps. "Kord", komendant Obwodu AK Luboml przeprowadził inspekcję placówek w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Stwierdził, że ludność była uprzedzona przez księdza Dobrzańskiego o możliwości ataku, jednak dowództwo placówek nie miało należytego wyszkolenia i instrukcji na wypadek ataku Ukraińców. Brakowało również broni, a wartownicy nie stosowali się do podstawowych zasad służby wartowniczej i dyscypliny. Odnotowany stan był typowy dla całego dawnego powiatu lubomelskiego, gdzie Polacy powszechnie bagatelizowali docierające ostrzeżenia o możliwości ukraińskiego ataku. (W. Romanowski, op. cit., s. 228, 229 (przypis 48). W sobotę 28 sierpnia 1943 r. mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej zauważyli wzmożony ruch Ukraińców na drogach wiodących do Równa, Połap i Sokoła. Szczególnie dużo młodych mężczyzn z niedbale ukrytą bronią podążało furmankami na odpust do cerkwi prawosławnej w Połapach. Nie wszyscy znali drogę, bo pytali Polaków o właściwy kierunek. Pochodzili z odległych wsi ukraińskich - Hołowno, Hupały, Piszcz, Pulemiec, Rogowe Smolary, Szack, Zabuże. Nadeszła niedziela 29 sierpnia 1943 r. Mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej tradycyjnie udali się do kościoła parafialnego na nabożeństwo. Podczas kazania ksiądz Stanisław Dobrzański poinformował wiernych, iż doniesiono mu, że nad obiema wsiami zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony nacjonalistów ukraińskich. W czasie odprawianych nieszporów do Ostrówek przyjechało furmanką kilku uzbrojonych mężczyzn z placówki AK w Jagodzinie. Uprzedzili księdza Dobrzańskiego, że przygotowywany jest atak Ukraińców na obie wsie. (Przekazanie informacji zebranych przez wywiad AK było niestety jedyną pomocą, jaką mogły służyć sąsiednie placówki. Tworzenie oddziału lotnego, tzw. Wyodrębnionego Oddziału Polskiej Partyzantki dowodzonego przez por. Kazimierza Filipowicza ps. "Kord" rozpoczęto dopiero 1 września 1943 r. Do tego czasu na terenie Obwodu AK Luboml nie działał ani jeden polski oddział partyzancki. Dlatego też nie było możliwości udzielenia pomocy zbrojnej zaatakowanym m.in. Ostrówkom i Woli Ostrowieckiej). Proponowali, aby ratował się i jechał razem z nimi. Ksiądz kategorycznie odmówił, informując o tym postanowieniu zebranych w kościele parafian. Powiedział wówczas: "Dobry pasterz nie zostawia swoich owiec na pastwę wilka". Namawiał jednak wiernych, aby kobiety z dziećmi wyjechały jeszcze tego samego dnia na stację kolejową w Jagodzinie, gdzie stacjonował oddział niemieckigo wojska, którego obecność mogła ochronić uciekinierów przed rzezią. Mężczyźni zaś po uzbrojeniu się w siekiery, widłyi kosy mieli bronić obydwu wsi. Wiadomość ta została natychmiast przeniesiona do wszystkich domostw w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Długo trwały dyskusje na temat wypowiedzi księdza, ale jedynym ich skutkiem było spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy przez kilkanaście rodzin z Woli Ostrowieckiej i wyjazd na noc do Ostrówek. Powszechnie uważano, że ataku należy spodziewać się ze strony Sokoła i dlatego Wola Ostrowiecka jest bardziej zagrożona niż Ostrówki. Natomiast zrezygnowano z wyjazdu kobiet z dziećmi do Jagodzina. Atak Ukraińców poprzedziło kilka niepokojących zdarzeń, które zostały zauważone przez mieszkańców obu wsi, ale i one nie wywołały pożądanej reakcji, która powinna pobudzić określone zachowanie. W niedzielne popołudnie 29 sierpnia 1943 r. pastuchy pasący bydło poza Ostrówkami widzieli dziesiątki wozów z uzbrojonymi mężczyznami, które jechały do ukraińskiej wioski Sokół. Tego samego dnia do sąsiednich ukraińskich wsi (Sokół, Połapy, Przekurka) udało się co najmniej kilka osób celem załatwienia prywatnych spraw. Ludzie ci nie wrócili na noc do domów, mimo że nic nie wskazywało na to, iż będą nocować u sąsiadów ukraińskich. Kilku starszych Ukraińców z Równa i Przekurki ostrzegało Polaków przed grożącym im niebezpieczeństwem. Ktoś inny wspomniał, że w Sokole upowcy kazali wszystkim młodym mężczyznom iść "rezat Lachiw". Doniesiono też, że w Połapach, w czasie prawosławnych uroczystości odpustowych, pop święcił siekiery i noże na "praklatych Lachiw". Mówił też w kazaniu o "żniwach i wycinaniu kąkolu z pszenicy". A przy cerkwi prawosławnej w Równie został zorganizowany punkt zborny dla Ukraińców mających brać udział w rzezi. Informacje te były komentowane, ale nikt z Polaków nie dawał im do końca wiary. Ciągle czekano na bliżej nie określone zdarzenie, które miało - zdaniem mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej - rzeczywiście ostrzec przed zbliżającą się tragedią. Dowódcy placówek wysłali jednak na skraj wsi kilkuosobowe warty uzbrojone jedynie w widły i siekiery. Miały one za zadanie obserwować otoczenie - szczególnie od strony ukraińskich wiosek, a w przypadku zagrożenia atakiem uprzedzić mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Wieczorem dużo Polaków z obu wsi opuściło zabudowania i noc spędziło w kopach zboża, krzakach, brogach lub na polach. W Ostrówkach warty zatrzymały kilka ukraińskich furmanek, które w nocy jechały rzekomo po siano. Domyślano się, że jest to zwiad, który ma za zadanie rozpoznać, czy Polacy przygotowali się do odparcia ataku. Dłuższy czas radzono, co zrobić z zatrzymanymi Ukraińcami. Większość była zdania, że nie wolno podejrzanych przybyszów wypuścić ze wsi, a niektórzy chcieli ich nawet zabić. O losie zatrzymanych zadecydował ksiądz Dobrzański, który powiedział: "Jeśli nikt was nie rusza, to i wy nie podnoście pierwsi ręki na niego". Ukraińców puszczono więc wolno. Warty z Woli Ostrowieckiej poinformowały, że usłyszały dobiegający z daleka turkot furmanek, które jechały w kierunku zachodnim. Około północy nad ukraińską wsią Połapy została wystrzelona sygnalizacyjna rakieta. Tylko na drodze prowadzącej do Przekurki wartownicy naliczyli 46 wozów, na których jechało po 8-10 uzbrojonych mężczyzn. Powoziły kobiety, które już same wracały z końmi do domów. Nikt jeszcze nie wiedział, że już zamordowano kilka polskich rodzin mieszkających przy drodze na obrzeżach Woli Ostrowieckiej. Nad ranem wszystkie niepokojące odgłosy ucichły. Zwiedzione tym pozornym spokojem warty opuściły swoje stanowiska o świcie. Dowództwo obu placówek, nauczyciele, ksiądz i kilku gospodarzy, których darzono powszechnym uznaniem, doszli do wniosku, że krążące wcześniej pogłoski o mającym nastąpić ataku Ukraińców były fałszywe. Niecodzienny ruch w ukraińskich wioskach tłumaczono przygotowaniem bliżej nie określonej akcji przeciwko Niemcom. Resztki czujności rozwiało powszechne przekonanie - jak się później okazało fałszywe - że Ukraińcy nie odważą się zaatakować polskich wsi w ciągu dnia. Z tymczasowych kryjówek na polach zaczęli wychodzić ludzie. Wszyscy szli w kierunku własnych domostw, by tam odpocząć po niespokojnej nocy. Najbardziej zmęczeni poszli spać, inni krzątali się w obejściach przy codziennym obrządku inwentarza. Zaczął się normalny dzień pracy. W tym czasie na posterunkach pozostali tylko najwytrwalsi wartownicy. Oni to zauważyli zbliżających się do Woli Ostrowieckiej uzbrojonych ludzi, którzy szli tyralierą. Natychmiast wysłano w ich kierunku zwiad, na widok którego napastnicy zatrzymali się i przykucnęli, a po chwili zaczęli biec w kierunku wartowników. Ci - nie uzbrojeni - wystraszyli się i uciekli. Za nimi wbiegli do wsi Ukraińcy. Ostrówki i Wola Ostrowiecka zostały otoczone. Na drodze łączącej obie wsie stanęły posterunki ukraińskie, które nie przepuszczały nikogo. Prawie do każdego gospodarstwa weszło 3-5 Ukraińców. Uzbrojeni byli w broń palną, siekiery, noże i kołki. Informowali, że o godzinie 10 odbędzie się w szkole zebranie, na którym muszą być obecni wszyscy Polacy. Jadący z Ostrówek mieszkańcy Woli Ostrowieckiej, którzy nocowali u swoich krewnych, zostali zatrzymani przy cmentarzu parafialnym i zawróceni do wsi. Zawracano także wszystkich próbujących przedrzeć się pieszo lub furmankami do Jagodzina. Równocześnie obie wsie zostały ostrzelane świetlnymi pociskami. Do uciekających poza obręb zabudowań strzelano. Niektórzy z nich zostali zabici. Słychać było jęki rannych i dobijanych. Niepokojące odgłosy tego, co działo się na polach, docierały do wsi. Wzbudziło to zrozumiały niepokój wśród mieszkańców. Ukraińcy widząc narastający strach wśród Polaków, uspokajali ich mówiąc, że nic im się złego nie stanie. Twierdzili, że ich dowódca ma bardzo ważną informację do przekazania. Niektórzy uwierzyli napastnikom i dobrowolnie poszli w kierunku szkoły. Tych, którzy zastanawiali się nad słowami Ukraińców, siłą wywlekano z domów i prowadzono na plac szkolny. Kazano iść wszystkim, nawet starcom i dzieciom. Uciekających zabijano. Zarówno w Ostrówkach, jak i Woli Ostrowieckiej Ukraińcy zachowywali się według tych samych reguł. Obie akcje były także zsynchronizowane w czasie. W chwili ataku na Ostrówki ksiądz Stanisław Dobrzański, nauczyciel Michał Blat oraz inżynier Jan Niziuk nocowali w domu Antoniego Ulewicza. Tuż przed wschodem słońca zauważono, że pali się polska wieś Jankowce. (Nikt wówczas nie wiedział, że Ukraińcy wymordowali w nocy w Jankowcach niemal wszystkich Polaków - około 100 osób. W tym samym czasie zamordowali w Kątach około 150 osób, w Borkach około 60 osób, a w Czmykosie około 250 osób). Ci, którzy nie spali, wybiegli z domów. Wkrótce do zebranych przyłączyli się m.in.: Ignacy Szwed, Jan i Łukasz Trusiukowie. Zastanawiano się, jak zachować się w tej sytuacji i jak przygotować się do odparcia ewentualnego ataku. Mimo ożywionej dyskusji nie zapadła żadna konkretna decyzja. Stanu tego nie zmieniło przybycie nauczyciela Jana Lissonia, który był uzbrojony w widły. Nadbiegł także Józef Jeż z kosą w ręku i siekierą za pasem. Już z daleka krzyczał, by uciekać do Jagodzina, bo Ukraińcy zaczęli mordować Polaków w Woli Ostrowieckiej. Niektórzy postanowili ukryć się w zabudowaniach, inni nadal dyskutowali i czekali na dalszy rozwój wydarzeń. Gajowy Trusiuk był zdania, że wobec ogromnej przewagi przeciwnika obrona nie ma szans powodzenia. To zadecydowało, że schowano posiadaną broń (kilka sztuk karabinów). Gdy do wsi weszli Ukraińcy, pytano ich, co się dzieje. Ci odpowiedzieli, że wszystko będzie powiedziane na zebraniu. Dopytywali się jednocześnie, kto do nich strzelał. (Do Ukraińców strzelał Rafał Kupracz lub Łukasz Trusiuk, który broniąc się przed pojmaniem zdążył wystrzelić kilka razy z pistoletu, nim został zabity). Stanisławowi Muzyce, byłemu żołnierzowi Korpusu Ochrony Pogranicza udało się przedrzeć przez linię okrążenia. Dotarł on do Nowego Jagodzina, gdzie zawiadomił tamtejszą placówkę AK o napadzie i poprosił o pomoc. W drodze powrotnej został zabity koło cegielni. Gdy na placu szkolnym i w szkole zebrało się dużo ludzi, oddzielono kobiety i dzieci, które popędzono do kościoła. Przestraszonych i zdezorientowanych Polaków uspokajano, mówiąc cały czas o zebraniu, na którym miały zapaść ważne decyzje wiążące się ze wspólną walką z Niemcami. Do szkoły w Ostrówkach przybiegła dziewczyna, prosząc o pomoc dla rannej matki. Ukraiński oficer polecił swojej sanitariuszce, aby opatrzyła ranę. Gest ten podziałał bardzo uspokajająco na zebranych. Gdy ktoś nawoływał do ucieczki lub obrony, był natychmiast strofowany przez sąsiadów. Panowało ogólne wręcz przekonanie, że Ukraińcy nie mają złych zamiarów. W czasie, gdy Polacy oczekiwali na rzekome zebranie, kopano już w kilku miejscach doły, do których wrzucono później ciała pomordowanych. Mężczyzn i chłopców wyprowadzono dziesiątkami do zabudowań Trusiuka i Suszka. Wcześniej Ukraińcy zarządzili pod karą śmierci oddanie broni, zegarków i złota. Przybyły też posiłki w postaci dwóch dużych oddziałów uzbrojonych w moździerze i karabiny maszynowe. Ludzie przed śmiercią modlili się i śpiewali pieśni religijne. Nie wszystkich złapanych doprowadzono do szkoły. Były wypadki, że mordowano Polaków w obejściach, a ciała pozostawiano lub wrzucano do studni. W stercie słomy został zauważony ksiądz Dobrzański. Zaprowadzono go do okólnika Trusiuka i tam zamordowano wraz z grupą około 70 mężczyzn i kilku kobiet z dziećmi. Z tego miejsca śmierci ocalały tylko 2 osoby: Józef Jeż i Antoni Ulewicz. Znad dołu śmierci zostali uratowani przez znajomego Ukraińca, który doprowadził ich do przepustu pod szosą, gdzie kazał im schować się. Równolegle z mordowaniem Polaków zorganizowane grupy Ukraińców z sąsiednich wiosek rabowały mienie pozostałe po zabitych. Zabierano rzeczy znajdujące się w domach oraz inwentarz żywy. Zdarzało się, że w trakcie rabunku odkrywano schowanych ludzi, których na miejscu mordowano. W zabudowaniach Suszków w Ostrówkach zamordowano przy użyciu siekier, wideł i kołków około 100 osób. Dla zatarcia śladów zbrodni zabudowania podpalono. (Jeszcze tego samego dnia z dołu wydobyto ciężko rannego starszego mężczyznę i 14-letniego Bolesława Ulewicza. Obaj zmarli w szpitalu w Lubomlu). Gdy wymordowano wszystkich mężczyzn, zaczęto w wielkim pośpiechu wypędzać z kościoła kobiety i dzieci. Było w nim około 300 osób. Zbliżało się południe. W kościele rozbrzmiewał płacz, prośby, błagania i modlitwy do Boga o ocalenie. W chwili wyprowadzania wszyscy śpiewali "Pod Twoją obronę". Ukraińcy w wielkim pośpiechu zaczęli pędzić kobiety i dzieci w kierunku cmentarza parafialnego w Ostrówkach. W tym czasie rozległy się serie z broni maszynowej. Do wsi od strony Równego nadjechali Niemcy, którzy z dużej odległości ostrzelali napastników. (Niemcy zostali zawiadomieni przez placówkę AK w Nowym Jagodzinie). Przestraszeni Ukraińcy próbowali odpowiadać ogniem, chowając się przy tym za kolumnę pędzonych ludzi. Idących zmuszano do szybszego marszu. Tych, którzy nie mieli już sił, zabijano po drodze. Niemcy dość szybko zaprzestali ostrzału. Nie mając przewagi liczebnej ograniczyli się jedynie do obserwacji dalszych wydarzeń. Zdarzenie to spowodowało jednak pośpieszne wycofywanie się Ukraińców z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Brak czasu na szczegółowe przeszukanie wszystkich zabudowań ocalił życie ukrywającym się w nich Polakom. Kobiety i dzieci z kościoła w Ostrówkach zostały zapędzone pod ukraińską wieś Sokół, gdzie kazano wszystkim kłaść się na ściernisku i zabijano następnie strzałami z broni palnej i pchnięciami bagnetów. Przed egzekucją przyjechał na koniu Ukrainiec, który dowodził oddziałem UPA. Odczytał wszystkim zebranym wyrok śmierci. Niektóre kobiety rozpoznawały wśród oprawców znajomychz pobliskich wiosek. Po zakończeniu egzekucji między leżące ciała wrzucono granaty. Sprawdzano także, czy wszyscy zginęli, a dostrzeżonych rannych dobijano. Obrabowano też niektóre zwłoki z cenniejszej odzieży. Po odejściu Ukraińców z pola zaczęli wstawać ci, którym udało się przeżyć. Niektórzy byli ciężko ranni i wkrótce zmarli w pobliżu pobojowiska, inni - po otrząśnięciu się z szoku - uciekali. Ciała pomordowanych leżały około 3 dni. Gdy zaczęły się rozkładać, upowcy spędzili z Sokoła tamtejszą ludność, która pogrzebała zwłoki w trzch olbrzymich dołach. W Woli Ostrowieckiej mordowanie Polaków przebiegało podobnie jak w Ostrówkach. Jednym z pierwszych, który zauważył zbliżających się Ukraińców, był Marian Paszczyk, komendant Związku Strzeleckiego "Strzelec" i dowódca placówki AK w Woli Ostrowieckiej. Dostrzegł on, że w pobliżu wsi, w lasku "Dąbrówka" ukryli się napastnicy. W trakcie ucieczki do wsi został przez nich schwytany i jako jeden z pierwszych doprowadzony siłą do szkoły w Woli Ostrowieckiej. Wszystkich mieszkańców wsi i przyległych kolonii informowano, że w szkole odbędzie się zebranie, na którym miano rzekomo omawiać szczegóły wspólnej walki Ukraińców i Polaków z Niemcami. Mieszkańcy Woli Ostrowieckiej nie uwierzyli jednak w słowa napastników i we wsi wybuchła panika. Ludzie szukali schronienia w zabudowaniach. Gdy Polacy wypełnili szkołę i sąsiadujący z nią plac, otoczył ich kordon uzbrojonych Ukraińców. Grupę około 40 kobiet i dzieci, która nie mogła zmieścić się w szkole, zaprowadzono do pobliskiej stodoły Jesionków - "Witiów". Niektórzy rozpoznawali wśród bandytów sąsiadów z Sokoła, Połap czy Przekurki. Kilku mężczyzn (w tym Łukasz Jesionek i "Martyn") nawoływało do zorganizowania obrony lub wspólnej ucieczki, za co zostali na oczach zebranych zastrzeleni. Mimo tragicznej sytuacji i świadomości, że Ukraińcy zamierzają wszystkich wymordować, Polacy wzajemnie uspokajali się i sprawiali wrażenie pogodzonych z losem. Jedynie Stanisław Kruk, Stanisław Pogorzelec i kilku młodych mężczyzn ukryło się w przygotowanym wcześniej i dobrze zamaskowanym schronie. Byli uzbrojeni. Zostali jednak wydani przez swojego kolegę oraz członka AK - Ukraińca Użwieja z Lubomla. Wszyscy zginęli w walce. Podczas gdy Ukraińcy wyłapywali i mordowali mieszkańców Woli Ostrowieckiej, w zabudowaniach wsi inna grupa - w tym kobiety i dziewczęta ukraińskie z Hupał, Połap, Przekurki i Sokoła - rabowała mienie Polaków. W trakcie grabieży znajdowano ukrytych mieszkańców, których natychmiast zabijano, a ciała wrzucano do studni. Wszyscy napastnicy dla wzajemnego rozpoznania mieli podwinięty prawy rękaw ubrania. Około godziny 10 Ukraińcy zaczęli wyprowadzać po 5-10 mężczyzn z budynku i placu szkolnego do odległej o około 50 metrów stodoły Strażyca na rzekome badania lekarskie. Na miejscu polecono Polakom oddać broń, złoto i zegarki. Następnie kazano wszystkim rozebrać się do bielizny i przejść na tok. Tam mordowano uderzeniami siekier, maczug, drewnianych kołków w głowę i przebijano widłami. Ciała układano następnie warstwami w wykopanym wcześniej za stodołą dole. W ten sposób zamordowano około 250 osób - głównie mężczyzn. Z miejsca kaźni udało się uciec tylko jednej osobie - Władysławowi Soroce. Po zabiciu wszystkich mężczyzn, do stodoły zaczęto doprowadzać kobiety z dziećmi. Kilka kobiet i dziewcząt próbowało uciekać, ale były powstrzymywane przez inne. W jednej z sal lekcyjnych było zgromadzonych około 50 kobiet z dziećmi. Prosiły Ukraińców o darowanie życia przynajmniej dzieciom. W odpowiedzi usłyszały, że wszyscy Polacy zostaną zabici. Gdy zapełnił się dół u Strażyca, Ukraińcy zamknęli szkołę, obłożyli ściany budynku słomą, obleli benzyną i podpalili. Dodatkowo wrzucili do wnętrza granaty. W tym czasie w szkole znajdowało się około 150-200 osób. Większość zginęła od eksplodujących granatów, wiele spłonęło żywcem. Niektórzy próbowali uciekać przez okna, ale te były obstawione przez napastników, którzy strzelali do wyskakujących. Z tego tragicznego miejsca ocalało zaledwie kilka osób, w tym m.in.: Henryk Kloc (ranny i poparzony), Irena Kozłowska, Aleksander Lubczyński, Katarzyna Palec, Jadwiga Szwed (w ciąży, ciężko ranna). Równocześnie podpalono z czterech stron stodołę Jesionka. W płomieniach i od kul zginęło tam około 30 osób. Ocalały jedynie 2 osoby: Paulina Pogorzelec i ciężko ranna Marianna Soroka. Po wymordowaniu mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej kilkuosobowe grupy Ukraińców przeczesywały wsie i okoliczne pola, głośno nawołując - po polsku - do wychodzenia z kryjówek. Ci, którzy nie podejrzewając podstępu wyszli, byli natychmiast zabijani. Ukrytych ludzi wskazywały także Ukrainki, które rabowały mienie pozostałe po zabitych. Po południu nad Ostrówkami i Wolą Ostrowiecką krążył niemiecki samolot rozpoznawczy. Prawdopodobnie wykonywał zdjęcia miejsc zbrodni. Ci, którzy ocaleli z rzezi, przedostawali się do Jagodzina, Lubomla lub bezpośrednio za Bug. W Lubomlu Niemcy zamknęli uciekinierów w obozie, z którego wywieźli część osób do Rzeszy na przymusowe roboty. Około 30 młodych mężczyzn wstąpiło na ochotnika do tworzonego przez por. Kazimierza Filipowicza ps. "Kord" i por. Ryszarda Markiewicza ps. "Mohort" oddziału AK. (Do tworzonego Wyodrębnionego Oddziału Polskiej Partyzantki zgłosili się m.in.: z Ostrówek - Jan Gracz ps. "Dysk" (poległ 2 kwietnia 1944 r. w Zamłyniu), Wincenty Kalita ps. "Gąsiorowski", Michał Kudan ps. "Patyk", Czesław Kuwałek ps. "Rybka", Tadeusz Kuwałek ps. "Jodła", Jan Lissoń ps. "Cień" (poległ 28 czerwca 1944 r. pod Parczewem), Antoni Łysiak ps. "Grusza", Józef Łysiak ps. "Komin", Jan Muzyka ps. "Michalczuk" (poległ 8 czerwca 1944 r. w Dropiejewiczach), Bolesław Pradun ps. "Skrzetuski", Stanisław Trusiuk ps. "Kowelski" (poległ 2 kwietnia 1944 r. w Zamłyniu), Antoni Uszaruk ps. "Skrzypek", Stanisław Uszaruk ps. "Kozik"; z Woli Ostrowieckiej - Piotr Bednarz ps. "Komarczewski", Jan Kloc ps. "Cichy", Józef Łysiak ps. "Piątek", Wojciech Palec ps. "Góral", Franciszek Soroka ps. "Sroka", Kazimierz Szwed ps. "Sobota", Antoni Waleczek ps. "Gołąb"; z Piotrówki - Antoni Kupracz ps. "Czapicki". W ciągu kilku dni oddział powiększył się do 80 ludzi, a w marcu 1944 r. - jako I batalion 43 ppw składzie 27 Wołyńskiej Dywizji AK - liczył około 420 ludzi; J. Turowski, op. cit., s. 220; W. Romanowski, op. cit., s. 229). W kilka dni po rzezi kilkunastu chłopców - już częściowo uzbrojonych - udało się do Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Odnaleźli ranne osoby (m.in. Magdalenę Lewczuk, 70-letnią, niewidomą staruszkę) i pogrzebali część pomordowanych. Zastrzelili także kilku Ukraińców, którzy rabowali resztki mienia po zamordowanych Polakach. Koło cmentarza parafialnego zostali ostrzelani z daleka przez Ukraińców. Takie wypady do obu wsi były organizowane jeszcze kilkakrotnie, przede wszystkim w celu zdobycia żywności i odzieży. Uciekinierzy z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej spotkali się z dużą pomocą mieszkańców m.in. Lubomla i Rymacz, a po zachodniej stronie Bugu - Chełma, Dorohuska, Okopów, Świerż i Żalina. Olbrzymią pomoc wyświadczyli katoliccy księża, w tym: kanonik Stefan Jastrzębski z Lubomla, Wiktor Kryweńczuk z Przewał i Marceli Mrozek z Chełma. Wydawali oni uciekinierom zaświadczenia o tożsamości, rannych umieszczali w szpitalach, wykupywali od Niemców uwięzionych, udzielali schronienia, wspierali materialnie i żywili. W Chełmie Rada Główna Opiekuńcza urządziła przy ulicy Szkolnej szpital dla rannych Polaków z Wołynia. Lekarstwa przekazywali żołnierze węgierscy. Opiekę lekarską sprawował dr Wadowski. W Lubomlu natomiast rannymi zajmował się dr Gucewicz. Pomimo troskliwej opieki z ran zmarli w Chełmie m.in.: Wiktoria Harmata i Bolesław Ulewicz. Na skutek tragicznych przeżyć i tyfusu zmarli także: Józef Jesionczak (17 lat), Katarzyna Palec (60 lat), Anna Szwed (63 lata). Na początku września 1943 r. Ukraińcy zamordowali Annę Przystupę (z domu Szwed) wraz z czwórką dzieci. Przeżyła szczęśliwie rzeź i postanowiła pozostać na swoim gospodarstwie. Jej mąż Aleksander zginął 29 sierpnia 1943 r. w Sokole, gdzie poszedł wynająć murarza. Jego ciało, wraz ze zwłokami kilku innych Polaków z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, Ukraińcy zakopali przy opuszczonych zabudowaniach Żyda-sklepikarza. Odnotowano nieliczne przypadki udzielania przez Ukraińców - z narażeniem własnego życia - pomocy uciekinierom z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Pewna rodzina z Przekurki, której syn był w UPA, przez 5 dni ukrywała rodzinę Przystupów z Woli Ostrowieckiej. Inna ukraińska rodzina - także z Przekurki - udzieliła pomocy i schronienia Aleksandrowi Lubczyńskiemu. Rannemu Janowi Palcowi i Edwardowi Soroce pomogła Ukrainka - żona gajowego z lasu Borek. Następnie jej mąż przeprowadził ich bezpiecznie do Jagodzina. Jakaś rodzina z Sokoła ukryła dwie Polki z Woli Ostrowieckiej, nakarmiła uciekinierów i kazała im uchodzić do Jagodzina. Rodzina Kuśniczów z Sokoła ocaliła i udzieliła pomocy, ryzykując własnym życiem (upowcy przeprowadzili rewizję w domu), córkom (w wieku 6 i 10 lat) Jana i Marianny Pogorzelcówz Woli Ostrowieckiej, których rodzice zginęli w czasie rzezi. Dziewczynki zostały następnie przewiezione do Lubomla i przekazane polskim kolejarzom. Rodzina ta - już w drugim pokoleniu - opiekuje się mogiłą Pogorzelców, na której stoi krzyż. Żonę Aloszy Basiuka i jej dwójkę dzieci (pół roku i 3 lata) uratował przed śmiercią z ręki męża i ojca, a następnie wywiózł do Lubomla - ukraiński sołtys z Sokoła. Rodzina Jesionków ukrywała się po rzezi przez 10 dni. Pomagały jej dwie rodziny ukraińskie. Ukraińcy namawiali ich do powrotu na własne gospodarstwo. Twierdzili, że nie spotka ich nic złego, a nawet gotowi są oddać zrabowane bydło. Gdy jednak powrócili do swojego domu, pojawili się także mordercy. Pobili Bronisława Jesionka - ojca rodziny. Pozostałym darowali życie tylko dlatego, że dowódcą ukraińskiej grupy był znajomy Polaków sprzed wojny - Machońko z Hupał, zabójca wielu Polaków. W święto Narodzenia Najświętszej Marii Panny - 8 września 1943 r. Ukraińcy z Równego (wśród których był Wasyl Szygar) podpalili kościół w Ostrówkach i pozostałe domostwa w obu wsiach. W 1943 r. w Ostrówkach mieszkały co najmniej 664 osoby - 121 rodzin. Z tej liczby zginęło co najmniej 469 osób, tj. 70%. W liczbie tej było na pewno 145 mężczyzn, 125 kobiet i 179 dzieci (do lat 16). W tym samym czasie liczba mieszkańców Woli Ostrowieckiej wynosiła co najmniej 866 osób - 197 rodzin. Podczas rzezi zginęły co najmniej 572 osoby, tj. 66%. W liczbie tej było na pewno 161 mężczyzn, 185 kobiet i 158 dzieci. Łącznie w obu wsiach nacjonaliści ukraińscy zamordowali co najmniej 1.041 osób. Pogrom przeżyło co najmniej 489 osób. (Szczegółowy wykaz źródeł, które posłużyły do sporządzenia powyższego zestawienia podany, jest przy listach pomordowanych (aneksy 11 i 12). Zniszczenie przez Ukraińców ksiąg metrykalnych parafii Ostrówki utrudnia precyzyjne prześledzenie zmian liczby mieszkańców obu wsi po Spisie Powszechnym w 1921 r. Brak w dalszym ciągu swobodnego dostępu do archiwów ukraińskich nie pozwala na sprawdzenie istniejących (prawdopodobnie) wykazów mieszkańców z lat 1941-1943. Nie jest także możliwe ustalenie dokładnej liczby osób pochodzących spoza Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, które w czasie rzezi zamieszkiwały w folwarku Konczewskich, szkole i plebanii (uciekinierzy z Pomorza i byli urzędnicy państwowi, którzy szukali schronienia przed Niemcami i Ukraińcami - łącznie do 10 rodzin). Brak możliwości zweryfikowania niektórych danych zmusił autorów niniejszego opracowania do umieszczenia w wykazach pomordowanych i uwzględnienia w obliczeniach wyłącznie tych nazwisk, które występują co najmniej w dwóch podanych przy aneksach źródłach. Należy jednak przyjąć, że rzeczywista liczba pomordowanych jest większa od podanej o kilkadziesiąt osób (Ostrówki i Wola Ostrowiecka łącznie). Sposób i okoliczności przeprowadzenia mordu wskazują, że jego celem było fizyczne wyniszczenie całej ludności Ostrówek i Woli Ostrowieckiej - w tym także dzieci, kobiet i starców. Fakt, że ocalało ponad 30% potencjalnych ofiar, można tłumaczyć niespodziewanym pojawieniem się oddziału niemieckiego, który ostrzelał z dużej odległości Ukraińców. Panika wywołana tym zdarzeniem spowodowała pospieszne wycofanie się napastników z obu wsi. Brak czasu na dokładne przeszukanie zabudowań uratował życie tym, którzy byli w nich ukryci. Znane są dokładne miejsca śmierci i zarazem pochówku większości ofiar. W Ostrówkach: zabudowania Trusiuka - co najmniej 80 osób (głównie mężczyźni, mogiła ekshumowana w sierpniu 1992 r.), zabudowania Suszka - około 100 osób, kuźnia Bałandy - około 15 osób, tzw. "księżowski wygon" - około 5 osób. W Woli Ostrowieckiej: zabudowania Strażyca - co najmniej 243 osoby (głównie mężczyźni, mogiła ekshumowana w sierpniu 1992 r.), stodoła Jesionków "Witie" - około 30 osób (głównie kobiety i dzieci), szkoła - około 200 osób (kobiety i dzieci). Pod wsią Sokół zamordowano i pogrzebano około 300 osób, głównie kobiet i dzieci (około 260 z Ostrówek i około 40 z Woli Ostrowieckiej). W dniu poprzedzającym rzeź Ukraińcy zamordowali w Sokole 3 osoby, a w Przekurce 1. Około 60 osób zginęło na polach otaczających obie wsie, we własnych zabudowaniach i koło cmentarza w Ostrówkach. Zachowane dokumenty i relacje świadków pozwalają bezsprzecznie stwierdzić, że mordu na mieszkańcach Ostrówek i Woli Ostrowieckiej dokonał kureń lubomelski UPA dowodzony przez "Łysoho" i przybyła z okolic Lwowa sotnia (kureń - ?) UPA "Zirka" pod dowództwem "Worona". (7 września 1943 r. oddział por. Kazimierza Flilpowicza ps. "Kord" zaatakował ukraińską wieś Wysock, której mieszkańcy udzielali pomocy UPA. Powracającego z akcji "Korda" ostrzelano w Bołtunach. Okazało się, że we wsi kwaterował 150-osobowy oddział "Worona". W trakcie walki zabito "Worona", jego adiutanta i kilkunastu "striłciw". Zdobyto broń, tabory z amunicją, żywością i umundurowaniem oraz całą dokumentację "Zirki"; J. Turowski, op. cit., s. 78; W. Romanowski, op. cit., s. 230). Do pomocy zmobilizowano kilka tysięcy ludności ukraińskiej, m.in. z następujących wsi: Hołowno, Hupały, Piszcz, Połapy, Przekurka, Pulemiec, Rogowe Smolary, Równo, Sokół, Szack, Terebejki, Wiszniów, Zabuże. (5 października 1943 r. oddziały por. Władysława Czermińskiego ps. "Jastrząb", por. Stanisława Kądzielawy ps. "Kania", por. Kazimierza Filipowicza ps. "Kord", pod dowództwem por. Walerego Krokaya ps. "Siwy" przeprowadziły akcję odwetową na ugrupowania nacjonalistów ukraińskich we wsiach Połapy i Sokół; J. Turowski, op. cit., s. 78; W. Romanowski op. cit., s. 232 (przypis 54). Wśród oprawców rozpoznawano często dobrych znajomych i sąsiadów z ukraińskich wiosek. Byli to m.in.: Alosza Basiuk z Sokoła, Chałchun, Hryć Helkowicz z Wiszniowa, Iwan Klekociuk z Równa, Sergiej Łopatko, Machońko z Hupał, Maśluk z Wilczego Przewozu, Nahum (lub Naum) z Kolonii Pasieka koło Kokorawca, Iwan Paciuk i jego syn z Terebejek, Wasyl Szygar z Równego, Iwan i Hryć - synowie popa prawosławnego z Wiszniowa. Ekshumacja "Przebaczyć, nie znaczy - zapomnieć. Byłoby to nieludzkie i podłe, tak wobec zmarłych, jak i tych nielicznych jeszcze żyjących. Zapomnieć, to znaczy zbeszcześcić tę ofiarę i uznać katów za bezkarnych i rozgrzeszonych. Niech ta nie zakrzepła jeszcze krew będzie świadectwem zaniesionym do stóp Przedwiecznego, aby ulitował się i odpuścił winę tym, którzy się tej zbrodni dopuścili. Ci nią napiętnowani, mają szansę oczyścić się z tej zmazy tylko przez ogłoszenie całej prawdy wolnej od przemilczeń, przeinaczeń i manipulacji. A ci, co zginęli, niech pozostaną na zawsze w naszej pamięci." Z homilii księdza prałata Henryka Jankowskiego, proboszcza Bazyliki pw. św. Brygidy w Gdańsku, wygłoszonej w dniu 11 lipca 1993 r. podczas obchodów 50. rocznicy masowych mordów popełnionych przez UPA na polskiej ludności Wołynia. Po wymordowaniu mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej okoliczna ludność ukraińska zrabowała pozostały po nich majątek. Wszystkie zabudowania w obu wsiach zostały stopniowo rozebrane lub spalone. W bardzo krótkim czasie Ostrówki i Wola Ostrowiecka zniknęły z krajobrazu Wołynia. Po zakończeniu wojny rozebrano również brukowany fragment drogi Luboml-Huszcza, prowadzącej dawniej przez Ostrówki, a uzyskany w ten sposób materiał wykorzystano do utwardzenia traktu Wilczy Przewóz (w czasach ZSRR wieś przemianowano na Starowojtowo) - Równo. Zmieniono przebieg niektórych lokalnych dróg, a część dawnych pól i łąk zalesiono. Zmeliorowano także odwieczne mokradła i trzęsawiska. Dalsze zmiany poczyniła przymusowa kolektywizacja, po której zniknęły tradycyjne miedze z polnymi gruszami, a w miejsce szachownicy poletek pojawiły się rozległe połacie kołchozowej ziemi. Wszyscy ci, którzy ocaleli z rzezi, opuścili Wołyń i znaleźli się po zachodniej stronie Bugu. Pozbawieni rodzin i dóbr materialnych rozpoczynali nowe życiew trudnej sytuacji powojennej. Niektórzy, licząc, że granica na Bugu jest tworem tymczasowym i po pewnym czasie dane im będzie powrócić na Wołyń, osiedlili się w jej sąsiedztwie, na ziemi chełmskiej. Inni wyjechali aż na Ziemie Odzyskane. Lata Polski Ludowej nie sprzyjały rozpamiętywaniu tragedii Kresów. Czasami jedynie w rozmowach z najbliższymi wspominano o swoich rodzinnych stronach, jeszcze rzadziej przypominano tragiczny dzień 30 sierpnia 1943 r. Dopiero początek lat 80. przyniósł nadzieję, że możliwe będzie godne upamiętnienie niewinnie pomordowanych. Odżyły dawne, sąsiedzkie przyjaźnie, udało się też dotrzeć do dużej części byłych mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej lub ich rodzin. Inicjatywie tej przewodzili Leon Popek i Tomasz Trusiuk. Dysponując niewielkimi środkami finansowymi ustalono, że w przypadającą w 1983 r. 40. rocznicę rzezi wzniesiony zostanie jedynie dębowy krzyż upamiętniający pomordowanych. Na miejsce jego ustawienia wybrano nową część cmentarza parafialnego w Rudzie-Hucie w województwie chełmskim. Zadecydowała o tym przychylność miejscowego księdza proboszcza Mariana Chmielowskiego oraz fakt, że w pobliskim Karolinowie mieszkała rodzina Popków i grupa kilkudziesięciu parafian ostrowieckich. Dnia 28 sierpnia 1983 r., w dzień odpustu Niepokalanego Serca NMP odbyło się poświęcenie pamiątkowego krzyża. Na uroczystość przybyła duża grupa byłych mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej wraz z rodzinami. Było to pierwsze od 40 lat spotkanie w tak licznym gronie. Zachęceni powodzeniem podjętej inicjatywy organizatorzy postanowili upamiętnić tragedię Wołynia w formie bardziej trwałej. Rok później obok krzyża pojawił się kamienny obelisk z wmurowanymi granitowymi tablicami z nazwami 12 wołyńskich miejscowości, których mieszkańcy zostali zamordowani przez ukraińskich nacjonalistów. (Na pomniku umieszczono następujący napis: "W hołdzie Polakom poległym i pomordowanym na Wołyniu w latach wojny 1939-1945 Rodacy, 26 VIII 1984 r. Przebraże, Kąty 30.08.43, Kisielin 11.07.43, Jankowce 30.08.43, Ostrówki 30.08.43, Wola Ostrowiecka 30.08.43, Nowy Gaj 30.08.43, Stary Gaj 30.08.43, Pańska Dolina 37.06.43, Różyn, Hajki 08.43, Huta Stepańska lipiec 43".) Poświęcenie pomnika odbyło się w czasie odpustu 26 sierpnia 1984 r. w obecności kilku tysięcy Wołyniaków z całej Polski. Podczas uroczystości Bronisław Matysko przekazał do kościoła w Rudzie-Hucie krzyż, który ocalał ze świątyni w Ostrówkach. (Pod koniec września 1943 r. do opustoszałych i częściowo już spalonych Ostrówek dotarł kolejny patrol AK, tym razem składający się z około 25 żołnierzy z placówki Kupracze-Sawosze pod dowództwem Stefana Matyszczuka ps. "Rybak". Wśród żołnierzy był Bronisław Matysko ps. "Żwir". On to, przeszukując pogorzelisko kościoła, odnalazł w pobliskich krzakach porzucony krzyż. Jak się później okazało, był to jedyny element wyposażenia kościoła w Ostrówkach, który ocalał z pożaru i grabieży. Przez 41 lat krzyż był przechowywany przez rodzinę Matysków i Sawickich we wsi Ługi, woj. koszalińskie, a po 1974 r. w Chełmie. Pierwotnie miał być przekazany do katedry w Sandomierzu, ale ostatecznie trafił do kościoła w Rudzie--Hucie w woj. chełmskim). Podarowano także proporzec ufundowany przez wiernych z byłej parafii Ostrówki. Zgromadzenie to miało nieoczekiwany przebieg, sprowokowany pewnym incydentem. Wśród miejscowości wymienionych na tablicach pomnika znalazła się wieś Kąty. Niedouczony, miejscowy kapuś odczytał jej nazwę jako... Katyń i natychmiast doniósł o tym "odkryciu" do chełmskiej Służby Bezpieczeństwa, która została zbulwersowana tym faktem i postanowiła zadziałać w sposób zdecydowany. W dniu uroczystości do grona jej uczestników dołączyła grupa podejrzanych cywilów, a wokół cmentarza pojawili się milicjanci. W odwodzie na ewentualnych demonstrantów czekały samochody przystosowane do transportu osób aresztowanych. Natomiast w przeddzień, na kilkadziesiąt godzin wyłączono światło w domu rodziny Popków, którzy użyczyli kwater przyjezdnym uczestnikom. Mimo że manifestacja miała przebieg czysto religijny, a z ust osób przemawiających ani razu nie padło słowo Katyń, jej organizatorzy zostali poddani przesłuchaniom. W dniu 24 sierpnia 1986 r. miała miejsce kolejna podniosła uroczystość. Ksiadz prałat Marian Sokołowski, ostatni proboszcz katedry w Łucku, poświęcił drewniany ołtarz, który został ustawiony w bocznej nawie kościoła w Rudzie-Hucie. Zaprojektowany przez artystę plastyka Zbigniewa Strzałkowskiego powstał dzięki ofiarności Wołyniaków, w tym żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej. (Obok "Ołtarza pamięci 1939-1944" do kościoła ofiarowano: różaniec - dar Marii Gracz z Wrocławia, orła - wyrzeźbionego przez Piotra Uglika, płaskorzeźby - dar Czesława Kuwałka z Rybnika, wiersz-modlitwę i wota - dar Krzysztofa Kołtuna z Chełma). Przemiany społeczno-polityczne, jakie zaszły w Polsce w roku 1989, powszechne zainteresowanie historią Kresów, pojawiające się nowe możliwości w podtrzymywaniu kontaktów z Polakami żyjącymi na Wschodzie, sprawiły, że postanowiono nadać dotychczasowym lokalnym działaniom formę bardziej zorganizowaną. W czerwcu 1989 r. powstało w Lublinie Towarzystwo Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej. (Do pierwszego Zarządu weszli: Edward Marciniak (przewodniczący), Zofia Rydz (zastępca przewodniczącego), Józef Czechowski (sekretarz), Władysław Skuła (skarbnik), Wiesław Petryna i Wiktor Rychalski (członkowie). Od czerwca 1992 r. Zarząd tworzyli: Leon Popek (prezes), Tadeusz Sierzpowski (sekretarz), Ryszard Laskowski (skarbnik), Józef Czechowski i Halina Wilczek (członkowie). Od października 1995 r. działalnością Towarzystwa kierują: Leon Popek (prezes), Halina Wierzchowska (wiceprezes), Halina Wilczek (sekretarz), Ryszard Laskowski (skarbnik), Bożena Michałowska i Tomasz Trusiuk (członkowie). W programie Towarzystwa zapisano m.in. następujące cele: podtrzymywanie tradycji rodzinnych i kulturowych wywodzących się z Wołynia i Podola, prezentowanie przeszłości i teraźniejszości tych ziem, a także nawiązywanie kontaktów z żyjącymi tam Polakami. Pierwszą realizacją postawionych sobie celów było zorganizowanie pielgrzymki do Ostrówek. Po uzyskaniu za pośrednictwem Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie stosownego zezwolenia władz radzieckich, dnia 3 listopada 1990 r. wyruszył na Wołyń autokar z 53 pielgrzymami. Po krótkim spotkaniu we wsi Równo z przedstawicielami miejscowej władzy polityczno-administracyjnej w osobach: Wasyla Mikitowicza Gałęzy, gminnego sekretarza partii komunistycznej, Dmytro Stepanowycza Kuca, dyrektora kołchozu i Aleksandra Piotrowicza Pryca, wójta, uczestnicy pielgrzymki ruszyli pieszo z Borowej w kierunku Ostrówek. Potwierdziły się słowa tych, którym wiele lat wcześniej udało się odwiedzić te miejsca indywidualnie. Wieś nie istniała. Jedynymi widocznymi śladami po gospodarstwach były rosnące gdzieniegdzie drzewa owocowe i bzy. Zachował się też szpaler starych drzew przy dawnej drodze do Lubomla oraz kamienie z podwaliny po budynku szkolnym. Największym jednak zaskoczeniem było odnalezienie fragmentów rozbitej figury Matki Boskiej, która stała pierwotnie przed kościołem. W kępie bzów rosnących na dawnym placu przykościelnym odnaleziono także, leżący w trawie, drewniany krzyż. W miejscu, gdzie poniewierały się szczątki figury, zatknięto przywieziony z Polski krzyż brzozowy, przy którym ksiądz Marian Chmielowski odprawił krótką Mszę św. Po jej zakończeniu, mimo dokuczliwego deszczu pielgrzymi rozeszli się w poszukiwaniu śladów swoich domów rodzinnych. Niektórzy skorzystali z uprzejmości Ukraińców i konnym wozem udali się do Woli Ostrowieckiej. Po odszukaniu zbiorowej mogiły w nie istniejących zabudowaniach Strażyca wrócili do Ostrówek, gdzie czekał już ciągnik z dwoma przyczepami, którymi podwieziono pielgrzymów do oczekującego w Borowej polskiego autokaru. (Reportaż z pielgrzymki: Tomasz Trusiuk, Jak ptaki do swych gniazd (w:) "Nowe Relacje", nr 32 z 2-8.10.1992 r.) Po powrocie do kraju zrodziła się spontanicznie myśl uporządkowania zdewastowanego cmentarza parafialnego w Ostrówkach, ekshumowania szczątków pomordowanych Polaków, przeniesienia ich na cmentarz i upamiętnienia pomnikiem. W listopadzie 1990 r. Zarząd Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej zwrócił się w imieniu wszystkich swoich członków do Prokuratora Generalnego RP z prośbą o pomoc w realizacji podjętych zamierzeń. Równocześnie zostało skierowane pismo do Przewodniczącego Lubomelskiej Rejonowej Rady Deputowanych Ludowych, proszące o wyłączenie z uprawy rolnej miejsc, na których znajdowały się zbiorowe i indywidualne mogiły pomordowanych, oraz ochronę zachowanego cmentarza w Ostrówkach i umożliwienie przedstawicielom Towarzystwa podjęcia próby zewidencjonowania zdewastowanych mogił. W grudniu 1990 r. Ministerstwo Sprawiedliwości powiadomiło zainteresowanych, że sprawa została przekazana według właściwości, tj. do Prokuratury Wojewódzkiej w Lublinie. Miesiąc później, po odbytej rozmowie z prowadzącym sprawę prokuratorem Wojciechem Paplińskim, nadeszła odpowiedź, w której stwierdzono, że w sprawie ekshumacji należy zwrócić się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie. Poinformowano również, że z urzędu skierowano do Prokuratury Obwodowej w Łucku zapytanie dotyczące ewentualnego postępowania karnego, które mogło być prowadzone w przeszłości przeciwko sprawcom zbrodni. W oczekiwaniu na odpowiedzi z polskich i radzieckich urzędów, postanowiono nawiązać bliższy kontakt z lokalnymi władzami administracyjnymi we wsi Równo i w Lubomlu. W maju 1991 r. Leon Popek i Tomasz Trusiuk udali się na rozmowy z wspomnianymi wcześniej: Wasylem Mikitowiczem Gałęzą, Dmytro Stepanowyczem Kucem, Aleksandrem Piotrowiczem Prycem oraz A. I. Cal-Całko z Lubomla. Bardzo szybko doszło do porozumienia, z którego wynikało, że nie będzie sprzeciwu odnośnie zgłoszonego zamiaru renowacji cmentarza w Ostrówkach, a dodatkowo miejscowy kołchoz w Równie gotowy jest służyć pomocąw sprzęcie i ludziach. Termin przystąpienia do prac ustalono na miesiąc październik tegoż roku. Po powrocie z Wołynia, przy Towarzystwie Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej, powołano Społeczny Komitet Renowacji Cmentarza Parafialnego w Ostrówkach. W dniu 9 października 1991 r. przejście graniczne w Dorohusku-Jagodzinie przekroczyło 36 osób. Po stronie ukraińskiej czekał na Polaków kołchozowy autobus, którym dojechano do cmentarza w Ostrówkach. Na miejsce przybyli też pracownicy kołchozu - mieszkańcy wsi: Borowa, Huszcza, Równo i Wilczy Przewóz. Cmentarz był bardzo zdewastowany, gęsto porośnięty grochodrzewem i krzewami. Ci, którzy pamiętali go sprzed wojny, z trudem lokalizowali jego granice. Zniszczeniu uległo pierwotne drewniano-ceglane ogrodzenie, rozebrano też do fundamentów okazały grobowiec ziemiański, a wszystkie mogiły były w mniejszym lub większym stopniu zdewastowane, w tym murowany grób księdza proboszcza Kacpra Wolborskiego. Zniszczeń tych dokonano na początku lat 50. Prace przy porządkowaniu cmentarza zakończone zostały następnego dnia. Na granicy cmentarza wycięto 3 metrowy pas wolny od drzew i krzewów. Przerzedzono także gęstwinę porastającą wnętrze cmentarza i uporządkowano groby. Nowe ogrodzenie z betonowych słupków i metalowej siatki kołchoz miał wykonać przed zapowiedzianym na początek listopada przyjazdem pielgrzymki. (Podsumowanie pierwszych kontaktów z ludnością ukraińską: Leon Popek, Polsko-ukraińskie rozhowory (w:) "Ład", nr 21 z 24.05.1992 r.) Dnia 3 listopada 1991 r., podobnie jak przed rokiem, granicę przekroczyła kolejna pielgrzymka - tym razem aż 153 osoby. Mszę św. na cmentarzu parafialnym w Ostrówkach odprawił ksiądz Piotr Trela, wikariusz z parafii Mariackiej w Chełmie. Wszyscy, którzy pamiętali wygląd cmentarza sprzed roku, byli mile zaskoczeni panującym porządkiem, nowym, solidnym ogrodzeniem, prowizorycznym zadaszeniem przygotowanym dla odprawiającego modły księdza. Pielgrzymkę zakończyły odwiedziny miejsc zapamiętanych w młodości oraz krótkie modlitwy nad zbiorowymi grobami pomordowanych w Ostrówkach, Woli Ostrowieckiej i pod Sokołem. (Refleksje z pielgrzymki: Zenon Wira, Pielgrzymka do miejsc tragicznych (w:) "Polska Zbrojna", nr 70 z 8-10.04.1994 r.) Z tytułu wykonanych przez kołchoz w Równie prac na cmentarzu w Ostrówkach przekazano stronie ukraińskiej dar w postaci nowego obuwia dziecięcego i młodzieżowego oraz odzieży o łącznej wartości 9.152.000 zł. Taką bowiem formę zapłaty przyjęto w czasie wspólnych ustaleń po drugiej pielgrzymce. Galopująca inflacja w nowo powstałym, niepodległym państwie ukraińskim sprawiała, że niechętnie widziano zapłatę w gotówce. W połowie lutego 1992 r. TPKiZW-P w Lublinie skierowało na ręce prof. Krzysztofa Skubiszewskiego, Ministra Spraw Zagranicznych RP prośbę o pomoc w sprawie uzyskania zezwolenia władz ukraińskich na ekshumację. Kopię tego pisma, wraz z listem przewodnim, Departament Konsularny i Wychodźstwa MSZ przesłał w pierwszych dniach marca na ręce Henryka Litwina, kierownika Agencji Konsularnej RP we Lwowie. Także w marcu 1992 r. skierowane zostało pismo do Prokuratury Rejonowej w Lubomlu, w którym proszono o wydanie zezwolenia na przeprowadzenie zamierzonej ekshumacji. Miesiąc później nadeszła odpowiedź z Prokuratury Obwodowej w Łucku informująca, że w tej sprawie należy zwrócić się do Przewodniczącego Lubomelskiej Rejonowej Rady Deputowanych Ludowych. W końcu maja 1992 r. wysłano więc wymagane pismo do Lubomla. Nie wiedziano wówczas, że zgoda na ekshumację została już wydana i przesłana do Agencji Konsularnej RP we Lwowie. W końcu kwietnia 1992 r. prokurator Wojciech Papliński z Prokuratury Wojewódzkiej w Lublinie zaprosił do swojego urzędu przedstawicieli Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej i wręczył im kopie pliku dokumentów, które nadeszły z Prokuratury Obwodowej w Łucku. Jednocześnie poinformował, że oryginały pism zostały przekazane do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu w Lublinie, celem dalszego prowadzenia postępowania wyjaśniającego. Na początku czerwca 1992 r. z Agencji Konsularnej RP we Lwowie dotarła odpowiedź na ręce Tomasza Lisa, dyrektora Departamentu Konsularnego i Wychodźstwa MSZ oraz do wiadomości Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej. Do pism była dołączona zgoda Komitetu Wykonawczego Lubomelskiej Rejonowej Rady Deputowanych Ludowych z dnia 21 kwietnia 1992 r. na przeprowadzenie ekshumacji szczątków polskich mieszkańców wsi: Ostrówki, Wola Ostrowiecka, Jankowce i Kąty. Dodatkowym potwierdzeniem tej pozytywnej informacji było pismo Agencji Konsularnej RP we Lwowie z dnia 22 lipca, z którego wynikało, że w Konsulacie została przeprowadzona rozmowa z Włodymyrem Mychajłowyczem Sklanczukiem, Przedstawicielem Prezydenta Ukrainy na rejon lubomelski, który obiecał okazać organizatorom ekshumacji wszelką niezbędną pomoc w postaci sprzętu, materiałów i siły roboczej. W celu dopracowania szczegółów związanych z planowaną ekshumacją konieczny okazał się wcześniejszy wyjazd przedstawicieli Towarzystwa do Lubomla. W trakcie spotkania z A. I. Cal-Całko, Przewodniczącym Lubomelskiej Rejonowej Rady Deputowanych Ludowych Obwodu Wołyńskiego (który wcześniej podpisał zgodę na ekshumację) ustalono, że dalsze działania należy uzgodnić z lokalnymi władzami w Równie i Połapach, gdyż to na terenie tych gmin znajdowały się mogiły. Wyznaczono także termin rozpoczęcia prac i dzień uroczystego pogrzebu ekshumowanych zwłok. Wracając do kraju zatrzymano się w Kuśniczach w gospodarstwie leśnym, gdzie chciano zamówić trumny i krzyże. Z uwagi na brak drzewa i wytycznych odnośnie pracy w nowej sytuacji gospodarczej - powstałej po ogłoszeniu deklaracji niepodległości Ukrainy - niestety odmówiono pomocy. Również w Połapach nie ustalono nic konkretnego, gdyż nie zastano dyrektora miejscowego kołchozu. Dopiero w Równie uzyskano zapewnienie od Dmytro Stepanowycza Kuca, dyrektora kołchozu i Aleksandra Piotrowicza Pryca, wójta, że wszelkie niezbędne rzeczy potrzebne do przeprowadzenia ekshumacji będą przygotowane na dzień rozpoczęcia prac. Po pozytywnym załatwieniu spraw na Ukrainie, przystąpiono do zbierania funduszy na opłacenie koniecznych wydatków i kompletowania ekipy ekshumacyjnej. Na miesiąc przed rozpoczęciem ekshumacji zostały wysłane listy do byłych mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej oraz ich rodzin z prośbą o zgłaszanie się osób, które chciałyby wziąć udział w przedsięwzięciu osobiście lub wesprzeć je finansowo. W związku ze znikomym odzewem zwrócono się do ppłk. dypl. Józefa Biedronia, komendanta Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej im. 27 WD AK w Chełmie o delegowanie do pomocy grupy młodych funkcjonariuszy. Komendant z pełnym zrozumieniem i życzliwością potraktował prośbę organizatorów prac ekshumacyjnych. O pomoc finansową zwrócono się do: Adama Cichockiego, Wojewody Lubelskiego, i Leszka Burakowskiego, Wojewody Chełmskiego. W pierwszym przypadku otrzymano odpowiedź negatywną. Podanym powodem było wcześniejsze rozdysponowanie środków finansowych przeznaczonych na zadania związane z grobownictwem wojennym. Wojewoda Chełmski wspomógł organizatorów kwotą 3.000.000 zł. Mimo, że nie udało się pozyskać środków finansowych w niezbędnej, planowanej wysokości, postanowiono rozpocząć ekshumację. Rezygnacja członków ekipy ekshumacyjnej z wynagrodzenia za wykonaną pracę pozwalała na znaczne zmniejszenie kosztów całej operacji, a tym samym zrealizowanie podjętych zamierzeń. W dniu 17 sierpnia 1992 r. granicę w Dorohusku-Jagodzinie przekroczyła ekipa ekshumacyjna w składzie: Jan Filipowicz, Franciszek Giec, Władysław Jesionczak, Leon Popek, Aleksander Pradun, Antoni Pradun, Edward Soroka, Tomasz Trusiuk, Tadeusz Ulewicz, Józefa Zając - członkowie Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej w Lublinie, w tym byli mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej; doc. dr hab. Roman Mądro - biegły z zakresu medycyny sądowej z Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Lublinie; Eugeniusz Gedroyć - laborant sekcyjny; Antoni Gumiela - prokurator Prokuratury Wojewódzkiej delegowany do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu w Lublinie; Paweł Wira, Zenon Wira oraz funkcjonariusze Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej im. 27 WD AK w Chełmie w osobach: Hubert Chmura, Zbigniew Garbacz, Ernest Gedroyć, Marcin Kucharczyk, Radosław Kozar, Piotr Makus, Grzegorz Obszyński, Włodzimierz Pastuszak, Mariusz Stechnij, Jan Wawron. Razem 25 osób. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami strona ukraińska zapewniła wszelką niezbędną pomoc. Do dyspozycji był ciężarowy samochód, którym dowożono ekipę na miejsce ekshumacji i do kwater oraz przywożono posiłki, wodę i niezbędne narzędzia. W Równie i Borowej zostały wyznaczone rodziny, z których każda przyjęła na nocleg po 2 osoby i zapewniła im śniadania i kolacje. Gospodynie z domów kwaterujących uczestników prac ekshumacyjnych zostały na ten czas zwolnione z obowiązku pracy w gospodarstwie kołchozowym. Dodatkowego środka transportu w postaci prywatnego samochodu osobowego użyczył Aleksander Piotrowicz Pryc. Kołchoz w Równie wypożyczył niezbędne narzędzia potrzebne do ekshumacji. Umożliwiono także skorzystanie z kołchozowej koparki, którą wykorzystano do poszukiwania mogiły kobiet i dzieci pod Sokołem, lokalizacji fundamentów szkoły w Woli Ostrowieckiej oraz zbiorowej mogiły i studni w Ostrówkach, a także wykopania grobu na dawnym cmentarzu parafialnym i zasypania wyeksplorowanych dołów. Nieodpłatnie wykonano także 10 trumien i dębowe krzyże, które ustawiono na miejscu ekshumowanych mogił w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. W chwili przystępowania do ekshumacji zlokalizowana dokładnie była jedynie mogiła w Woli Ostrowieckiej - koło zabudowań Strażyca. Położenie pozostałych grobów znane było w przybliżeniu. Natomiast nic nie wiedziano o lokalizacji zbiorowych mogił kobiet i dzieci pod Sokołem. Liczono jednak, że znajdujący się w ekipie ekshumacyjnej byli mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej wskażą przynajmniej niektóre z nich. Tak też się stało. Jednak mimo czynionych prób - przed i w czasie ekshumacji - nie udało się przekonać Ukraińców, by ujawnili miejsca zbiorowych pochówków. Dopiero 2 lata później, w trakcie kolejnej pielgrzymki, Ukraińcy z Sokoła wskazali miejsce zbiorowej mogiły kobiet i dzieci z Ostrówek. W trakcie trwającej w dniach 17-22 sierpnia 1992 r. ekshumacji odkryto i wyeksplorowano 2 zbiorowe mogiły - w Woli Ostrowieckiej na terenie zabudowań Strażyca i w Ostrówkach w gospodarstwie Trusiuka. Z mogiły w Woli Ostrowieckiej wydobyto szczątki nie mniej niż 243 osób, w tym 120 mężczyzn, około 37 kobiet, 20 osób w wieku poniżej 20 roku życia oraz 19 dzieci. Ze znacznie mniejszej mogiły w Ostrówkach ekshumowano szczątki nie mniej niż 80 osób, w tym 3 przed ukończonym 20 rokiem życia i 2 dzieci. W pobliżu mogiły w Ostrówkach odkryto także zasypaną studnię, na dnie której spoczywał szkielet starca - Władysława Kuwałka. Łącznie w czasie ekshumacji odnaleziono szczątki nie mniej niż 324 osób, co stanowi 31% ogółu zamordowanych w dniu 30 sierpnia 1943 r. (Protokoły z ekshumacji - aneksy 9 i 10). Podczas prac ekshumacyjnych w Ostrówkach natrafiono na ślady rozkopywania mogiły przez KGB w 1975 r., w związku z prowadzonym śledztwem przeciwko zbrodniarzom. (W maju 1975 r. do mieszkającego w Dorohusku Jana Ulewicza, byłego mieszkańca Ostrówek, przyjechało 2 oficerów Armii Czerwonej (jeden z nich był wojskowym prokuratorem), 2 funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa z Lublina i Warszawy oraz tłumacz z Łucka. Byli zainteresowani rzezią w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Dopytywali się, czy może on złożyć w tej sprawie zeznanie i wskazać miejsce zbiorowej mogiły w Ostrówkach. Jan Ulewicz potwierdził, iż wypadki, którymi interesowali się Rosjanie są mu doskonale znane. Spisano więc protokół jego zeznań. Kilka dni później ponownie przyjechali Rosjanie i zawieźli Jana Ulewicza do Ostrówek. Na miejscu stały samochody wojskowe i cywilne oraz koparka. Po wskazaniu przez Ulewicza miejsca zbiorowej mogiły rozpoczęto kopanie rowu sondażowego. Bardzo szybko natrafiono na ludzkie kości, w tym czaszki i fragmenty ubrań. Po obejrzeniu i opisaniu wydobytych szczątków wrzucono je do dołu, posypano wapnem, zasypano ziemią i polano wodą z samochodu strażackiego. Miesiąc później ponownie przyjechał do Jana Ulewicza oficer radziecki i zabrał go na rozprawę sądową do Łucka. Posiedzenie trwało cały dzień, a sądzono trzech, nie znanych mu mężczyzn. Po sprawdzeniu przez sąd danych personalnych świadka nie zadawano mu więcej pytań. Oparto się o złożone wcześniej w Polsce zeznania. Tego samego dnia odwieziono Ulewicza do kraju. Jak wynika z przekazanych w 1992 r. przez Prokuraturę Obwodu Wołyńskiego dokumentów, Jan Ulewicz był najprawdopodobniej świadkiem na procesie Worożko Wasilija Sawwicza, Siemieniuka Fiedora Nikitowicza i Naumuka Iwana Zinowjewicza - skazanych w roku 1976). Mimo podjętych poszukiwań, w tym przy użyciu koparki, nie odnaleziono największej ze zbiorowych mogił - pod Sokołem. Nie natrafiono także na zbiorowe groby: w Ostrówkach - w zabudowaniach Jana Gracza "Marcinka", koło kuźni Bałandy; w Woli Ostrowieckiej - koło stodoły Jesionków (przezwisko "Witie") i obok szkoły. Wprawdzie w czasie penetracji miejsca, na którym znajdowała się szkoła w Woli Ostrowieckiej, natrafiono na pojedyncze ludzkie kości, ale z uwagi na rozległy oraz znacznie przekształcony po 1945 r. obszar zrezygnowano z dalszych poszukiwań, uznając, że istnieją nikłe szanse szybkiego odnalezienia szczątków ofiar. Z uwagi na precedensowy charakter ekshumacji w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej liczono się z tym, że strona ukraińska wykaże bardzo duże i życzliwe zainteresowanie prowadzonymi pracami i deleguje swoich przedstawicieli z odpowiednich urzędów. Organizatorzy otrzymali wprawdzie pismo M. W. Kosjuta, zastępcy prokuratora wołyńskiego obwodu z dnia 20 kwietnia 1992 r., w którym stwierdzono, że do przeprowadzenia ekshumacji nie jest potrzebne zezwolenie prokuratury, gdyż zgodnie z kodeksem postępowania karnego Ukrainy planowane prace nie wiążą się ze sprawą kryminalną, a polegać będą jedynie na przeniesieniu zwłok z dotychczasowego miejsca pogrzebania na inne. W związku z tym należało sądzić, iż przy ekshumacji nie będzie przedstawiciela ukraińskiej prokuratury. Liczono jednak na obecność przynajmniej ukraińskich dziennikarzy i tamtejszych historyków. Organizatorzy byli gotowi udostępnić im wszelkie zebrane dotychczas materiały, istniała również możliwość przeprowadzenia na miejscu wywiadów ze świadkami tragicznych wydarzeń. Okazało się jednak, że żadna z oczekiwanych osób nie przybyła. Natomiast krótkie wizyty-inspekcje złożyli: w Woli Ostrowieckiej - Muszkiet, dyrektor kołchozu w Połapach i nie znany z nazwiska przedstawiciel lokalnej administracji; pod Sokołem - ponownie Muszkiet, prokurator wołyńskiego obwodu z Łucka, prokurator lubomelskiego rejonu z Lubomla, komendant milicji z Lubomla; w Ostrówkach - funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Wszyscy oni pytali o zakres prowadzonych prac i po sprawdzeniu zezwoleń szybko odjeżdżali. Również okoliczna ludność nie przejawiła większego zainteresowania ekshumacją. Sporadycznie zatrzymywały się samochody lub furmanki, a tylko nieliczni decydowali się podejść bliżej i krótko porozmawiać z Polakami. Wyjątkiem był nie znany nikomu starszy Ukrainiec z Sokoła, który specjalnie przyjechał na tzw. Trupie Pole pod Sokołem. Przywiózł ze sobą skromny poczęstunek w postaci chleba, słoniny, miodu i bimbru. Nie pomógł wprawdzie zlokalizować poszukiwanej mogiły, ale długo towarzyszył członkom ekipy. Ekshumowane szczątki zostały przewiezione na dawny cmentarz rzymskokatolicki w Ostrówkach i złożone w zbiorowej mogile usytuowanej obok fundamentów zniszczonego grobowca ziemiańskiego. Okryto je następnie folią i przysypano prowizorycznie piaskiem. Tak zabezpieczone pozostały do pogrzebu w dniu 30 sierpnia 1992 r. Tuż przed uroczystościami żałobnymi usunięto przykrycie, by przybyłe rodziny pomordowanych mogły zobaczyć ekshumowane szczątki i po raz ostatni pożegnać się z najbliższymi. (O ekshumacji pisano: Bożena Czyż, Krystyna Szeremeta, Tragedii sprzed lat odsłona ostatnia (w:) "Dziennik Lubelski", nr 169 z 28-30.08.1992 r., s. 8,9; Bożena Czyż, Krystyna Szeremeta, I niech tak zostanie (w:) "Zwierciadło. Tygodnik Chełmski", nr 36 z 2.09.1992 r., s. 1, 10; Ekshumacja ofiar mordu (w:) "Zwierciadło. Tygodnik Chełmski", nr 35 z 26.08.1992 r., s. 1, 9 (fotoreportaż Karola Dromlewskiego); Ekshumacja zwłok ofiar UPA na Wołyniu (w:) "Polska Zbrojna", nr 164 z 21-23.08.1992 r., s. 2; Witold Graboś, Wybaczcie, wojna winna! (w:) "Express Fakty" nr 123 z 28-30.08.1992 r., s. 3; (PAP), Ekshumacja ofiar UPA (w:) "Rzeczpospolita", nr 195 z 20.08.1992 r., s. 2; Leon Popek, Ekshumacja na Wołyniu (w:) "Na rubieży", nr 2 z 1993 r., s. 18-20; (szer), Ekshumacja ofiar UPA (w:) "Dziennik Lubelski", nr 165 z 24.08.1992 r.; Paweł Wira, Ekshumacja ofiar zbrodni UPA (w:) "Polska Zbrojna", nr 206 z 20.10.1992 r., s. 3. Z przebiegu prac ekshumacyjnych powstał także 20-minutowy reportaż telewizyjny pt. "Nikt nie będzie zapomniany". Reżyserem, autorem zdjęć i scenariusza był Marek Tarka, a producentem Telewizja Polska SA Oddział w Lublinie. Reportaż został wyemitowany po raz pierwszy 30 sierpnia 1992 r. w lokalnym programie telewizji. Ponadto w ogólnopolskich programach informacyjnych wielokrotnie informowano o ekshumacji i uroczystościach pogrzebowych). Uroczystości pogrzebowe A dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka. Zdało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju. Księga Mądrości 3, 1-3 Zarząd Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej, przygotowując pogrzeb ekshumowanych zwłok, poinformował byłych mieszkańców parafii Ostrówki i ich rodziny o planowanych uroczystościach. Zaproszono również: władze kurii arcybiskupich we Lwowie i Lublinie, wojewodów z Chełma i Lublina, dowództwo Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej im. 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej w Chełmie, kombatanów ze Środowisk Żołnierzy 27 WD AK w Warszawie, Lublinie i Chełmie, przedstawicieli Głównej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie i Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz dziennikarzy prasy, radia i telewizji. Osobiście zaproszono ukraińskie władze rejonowe i obwodowe z Lubomla i Łucka, a także duchowieństwo prawosławne z Lubomla. Dokładnie w 49. rocznicę mordu, dnia 30 sierpnia 1992 r. odbyły się na dawnym cmentarzu rzymskokatolickim w Ostrówkach uroczystości pogrzebowe. Na ten jedyny w swoim rodzaju pogrzeb po latach przybyli z Polski przedstawiciele władz państwowych w osobach: prof. Alicja Grześkowiak - wicemarszałek Senatu RP, prof. Jerzy Pietrzak - dyrektor gabinetu Marszałka Senatu RP, Eugeniusz Wilkowski - senator województwa chełmskiego, Henryk Czarnocki - senator województwa siedleckiego, Zygmunt Mogiła-Lisowski - poseł ZCh-N z województwa warszawskiego, Leszek Burakowski - Wojewoda Chełmski, dr Henryk Litwin - konsul RP we Lwowie, kpt. Jan Markowski - zastępca komendanta Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej w Chełmie. Obecni także byli przedstawiciele Środowiska Żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji AK w osobach: por. Tadeusza Persza z Chełma i Władysława Siemaszki z Warszawy, a także Szczepan Siekierka - przewodniczący Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów oraz dziennikarze z telewizji, prasy centralnej, lubelskiej i chełmskiej. (O uroczystościach pogrzebowych pisano: (aba), Pogrzeb ofiar masakry w Ostrówkach (w:) "Dziennik Lubelski", nr 170 z 31.08.1992 r., s. 1; (JPP), Msza pojednania (w:) "Gazeta w Lublinie", nr 187 z 31.08.1992 r., s. 1; (kad), Ostatnia posługa (w:) "Dziennik Lubelski", nr 172 z 2.09.1992 r., s. 9; (Nasz kor.), Perezachoronennia zahybłych (w:) "Nasze żyttia", Luboml, nr 72 z 5.09.1992 r., s. 2; Jan Pleszczyński, Na Wołyniu (w:) "Gazeta w Lublinie", nr 189 z 2.09.1992 r., s. 3; Pogrzeb ofiar UPA (w:) "Express-Fakty", nr 124 z 31.08.1992 r.; Pogrzeb w Ostrówkach na Wołyniu (w:) "Tygodnik Powszechny", nr 41 z 11.10.1992 r.; Edward Prus, Wołyńskie pojednanie (w:) "Katolik", nr 39 z 27.09.1992 r., s. 13; Szczepan Siekierka, Oby z tej śmierci wyrosło dobro (w:) "Słowo Polskie", nr 214 z 11.09.1992 r., s. 8; Szczepan Siekierka, Przestroga (w:) "Gazeta Robotnicza", nr 213 z 10.09.1992 r.; (Sz. S.), Oby z tej śmierci wyrosło dobro (w:) "Słowo Powszechne", nr 169 z 5.10.1992 r.; Romuald Wernik, Milczeć nie wolno! (w:) "Głos Polski", Toronto, z 6.03.1993 r., s. 11; (wig), Pogrzeb spóźniony o 49 lat (w:) "Express Fakty", nr 124 z 31.08.1992 r.; "Zwierciadło. Tygodnik Chełmski", nr 36 z 2.09.1992 r., s. 10 (fotoreportaż Karola Dromlewskiego) Na uroczystościach pogrzebowych władze ukraińskie reprezentowali: Wołodymyr Mychajłowycz Sklanczuk - Przedstawiciel Prezydenta Ukrainy w Lubomlu, Jurij Sylwestrowicz Lenartowicz - zastępca prezydenta obwodu wołyńskiego, Borys Pietrowicz Kłymczuk - przewodniczący Obwodowej Rady w Łucku, Aleksander Piotrowicz Pryc - wójt z Równa i Dmytro Stepanowycz Kuc - dyrektor kołchozu rówieńskiego. Przybyła także około 300-osobowa grupa Polaków, złożona z dawnych mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej oraz ich dzieci i wnuków. Byli także Polacy ze Stowarzyszenia Kultury Polskiej z oddziałów w: Łucku, Kowlu i Lubomlu. Bardzo licznie stawili się Ukraińcy - mieszkańcy wsi Równo, Borowa, Huszcza, Sokół i Połapy. Łącznie w uroczystościach wzięło udział około 2.000 osób. Nie obyło się bez trudności. Jeden z autokarów, którymi jechali Polacy, uległ awarii. Inny, podstawiony na przejście graniczne z Przedsiębiorstwa PKS w Chełmie, nie posiadał odpowiednich dokumentów ubezpieczenia. Za zgodą polskiej i ukraińskiej straży granicznej - w tłoku i upale - trzy przeciążone autokary przekroczyły granicę w Dorohusku i szczęśliwie dowiozły pielgrzymów do wsi Borowa. Tam czekały już kołchozowe i prywatne samochody oraz furmanki. Najstarsi i najbardziej utrudzeni skorzystali z życzliwości Ukraińców i wspólnie z nimi pojechali piaszczystą drogą w kierunku cmentarza w Ostrówkach. Pozostała większość, niosąc na czele ocalały krzyż z ostrowieckiego kościoła, udała się pieszo na miejsce uroczystości. Także i im towarzyszyła miejscowa ludność. Na cmentarzu zebranych powitał ksiądz prałat Kazimierz Bownik, delegat Metropolity Lubelskiego, księdza arcybiskupa prof. Pylaka i proboszcz parafii pw. Narodzenia NMP w Chełmie oraz Leon Popek, prezes Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej. Mszę św. żałobną w intencji wszystkich pomordowanych z parafii Ostrówki sprawowali: ksiądz prałat Kazimierz Bownik, ksiądz Marian Chmielowski, proboszcz parafii pw. św. Stanisława bm i Niepokalanego Serca NMP w Rudzie-Hucie oraz ksiądz Marek Gmitrzuk, proboszcz parafii w Lubomlu, Rymaczach, Zaturcach i Rożyszczach na Ukrainie. Homilię wygłosił ksiądz Marian Chmielowski. Umiłowani Bracia Polacy i Bracia Ukraińcy w Chrystusie! Przypadł mi w udziale zaszczytny, ale zarazem bardzo odpowiedzialny obowiązek wygłoszenia homilii na tej uroczystości pogrzebowej, na cmentarzu w Ostrówkach. Ernest Hemingway, wielki powieściopisarz, laureat Nagrody Nobla, w swojej książce pt. "Za rzekę, w cień drzew" w usta bohatera, emerytowanego pułkownika wkłada następujące słowa: "Znajdź mi człowieka, który potrafiłby powiedzieć, co nas spotka w przyszłą sobotę". Parafrazując te słowa, można tu, na tej umęczonej ziemi, przy tej mogile cmentarnej zamęczonych ludzi - Polaków postawić pytanie: "Znajdź mi człowieka, który do końca i ostatecznie potrafi wytłumaczyć tajemnicę cierpienia - cierpienia, z którym związany jest los człowieczy". Dziś ogarniam serdeczną myślą i życzliwymi oczami tę piękną ziemię kresową i widzę na niej odkrytą mogiłę i tyle mogił jeszcze nie odkrytych - mogił Polaków i Ukraińców. Tyle wsiąkłej krwi ludzkiej, tyle przelanych łez, tyle lęku o swoich najbliższych, tyle krzyku rozpaczy. Spalone kościoły i cerkwie, w perzynę obrócone ludzkie sadyby, wsie i miasta. Przyszła straszliwa II wojna światowa i zasiała potworną nienawiść. W imię tej nienawiści dokonano na tej ziemi spustoszenia, które na lata całe boleśnie odbiło się w duszach i umysłach ludzkich. Pytamy się dziś - dlaczego? Skoro nad mieszkańcami tej ziemi świeciło to samo słońce, zraszał ją ten sam deszcz, a ludziom przychodziło przeżywać te same pory roku - wiosnę, lato, jesień i zimę. Tak samo ciężko pracowali i dzielili wspólny los człowieczy. Mieszkańcy tej ziemi, Polacy i Ukraińcy, jako maleńkie dzieci bawili się razem w tym samym piasku, czy ogrodzie. Chodzili do tej samej szkoły. Brali udział w weselach, pogrzebach i świętach. Wyznawali wiarę w tego samego Boga. Kochali tę samą Matkę Bożą - jakże siostrzane są i jak wielkiej czci Cudowne Ikony, Jasnogórskiej i Włodzimierskiej Matki Bożej. Przyjmowali w kościołach i cerkwiach te same Sakramenty. Byli dziećmi jednego Ojca - Boga. I dlatego chociażby, ciągle jak bumerang, wraca to samo natarczywe pytanie - dlaczego? Dlaczego zwyciężyła ślepa nienawiść? Dlaczego cierpienie, ból i straszna, okrutna śmierć? Kiedy udręczone i pełne łez oczy ogarniają tę tragiczną mogiłę, te kości i te strzaskane siekierami czaszki, to w pewnym momencie podnosimy oczy i bezwiednie szukamy księdza z Ostrówek, przywołując go na kolanach - Krzyża Chrystusa, wielkiego jak ból całego świata. Na nim bowiem zawisł Ten, który zwyciężył nienawiść i który jedynie władny jest dać odpowiedź na dręczące pytania odnośnie tajemnicy cierpienia i niewinnej śmierci, On, który - jak mówi poeta - przebolał to wszystko, co boli. On Bóg w kajdanach cielesnej niewoli. On Bóg, przez katów prowadzony do Krzyża - wyrywa się z ust poety, rozważającego ból i cierpienie Chrystusa, spontaniczna odezwa serca, zawołanie: "Ja kocham Ciebie za Twoje konanie i za śmierć więcej niż za zmartwychwstanie". Wielu z Was może dziś pytać się - po co ten trud ekshumacji, po co naruszanie spokoju należnego umarłym i po co ta bolesna uroczystość? Odpowiedź jest prosta - z potrzeby serca, a nie odwetu. Bo to nasi Ojcowie i Matki, Bracia i Siostry. Bo to Wasi sąsiedzi - Bracia Ukraińcy. Bo to chrześcijanie, którzy przez 49 lat nie spoczywali w ziemi poświęconej, cmentarnej. Bo oni jeszcze nie mieli religijnego pogrzebu. Wprawdzie 2 lata temu (3 listopada 1990 r.) w strugach deszczu i rozmokłej ziemi, na rozbitej figurze Matki Bożej, tu w Ostrówkach, jakby na progu dawnej, spalonej świątyni odprawiałem Mszę św. za tych, którzy leżeli w dołach - jeden na drugim. To przecież wtedy powstało w nas pragnienie, by ich ekshumować i urządzić im uroczysty pogrzeb. Co niniejszym czynimy, dziękując Polakom i Ukraińcom za ten podjęty trud - na ręce p. Leona Popka i gospodarzy tego terenu. Niech ta dzisiejsza uroczystość pogrzebowa na tym cmentarzu utrwali w nas wszystkich i to na zawsze prawdę, że jesteśmy dziećmi jednego Boga, że Matka Boska jest naszą Matką, że jesteśmy chrześcijanami, Słowianami i sąsiadami, a to znaczy jedno - trzeba nam żyć w zgodzie i we wzajemnym zrozumieniu. Przyszłość bowiem i los naszych narodów bardziej zależy od nas samych i od tego, jak będziemy żyć jako sąsiedzi, a nie od mizernej pomocy państw zachodnich, bo jesteśmy Braćmi Słowianami. Tak pięknie uczy nas, mówiąc o cywilizacji miłości i życiu Jan Paweł II. I to jest droga do ludzkiego szczęścia i dobrobytu na ziemi. Ale wbrew tej nauce znów idzie przez Europę, i nie tylko, wołanie o cywilizację śmierci. Szatan chce znów zasiać cierpienie i śmierć. Przykładem tego jest Jugosławia, gdzie morduje się ludzi w imię tzw. "czystości etnicznej". Czystość etniczna jest stawiana wyżej niż godność człowieka, który jest dzieckiem Bożym. Hitler i Stalin wyrządzili największą krzywdę ludzkości przez to, że wyrzucili Boga z ludzkich serc. I to też doprowadziło do straszliwych zbrodni. I dziś odżywają tendencje, by wymazać Boga z serc ludzi, a przez to Go sponiewierać. Bracia Polacy i Bracia Ukraińcy! My dziś wybieramy Boga, wybieramy życie, miłość i zgodę. Niech od tej pory ta wielka mogiła i tysiące innych mogił Polaków i Ukraińców na tej ziemi nie wołają już o pomstę do Boga, ale o zgodne życie. Dziś wszyscy podajmy sobie nasze dłonie w geście pojednania i braterstwa, w imię Boże i Najświętszej Matki. A oni, którzy już są u Boga, u Jego Tronu, niech rozradują się z tego, że ich krew, ich łzy, męczeńska śmierć i ból konania nie poszły na marne, ale "Oby z tej śmierci wyrosło dobro". Po zakończeniu Mszy św. do zgromadzonych przemówiła prof. Alicja Grześkowiak, wicemarszałek Senatu RP. Pierwszy raz w życiu uczestniczę w tak wielkim, zbiorowym pogrzebie i stoję nad tak ogromną mogiłą. Wielką mogiłą męczenników... na tej męczeńskiej Ziemi Wołyńskiej. Wobec bezmiaru tragedii, która tu się przed pół wiekiem rozegrała, trzeba albo zamknąć ból w głębokim milczeniu, albo wołać słowami "Chorału" Kornela Ujejskiego: "Z dymem pożarów Z kurzem krwi bratniej Do Ciebie Panie Bije ten głos. Skarga to straszna Jęk to ostatni Od takich modłów Bieleje włos!" Mortituri viventes obligant - Umarli zobowiązują żywych! Co nam mówi ta wielka, zbiorowa mogiła na dzisiaj i na czasy przyszłe? Co nam mówią spoczywający w niej męczennicy? Mówią najpierw słowami Pisma Świętego: "A dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka. Zdało się oczom głupich, że pomarli, a oni trwają w pokoju. Choć nawet w ludzkim rozumieniu doznali kaźni, nadzieja ich pełna jest nieśmiertelności. Bóg ich bowiem doświadczył i znalazł ich godnymi siebie. Doświadczył ich jako złoto w tyglu i przyjął ich całopalną ofiarę. A bezbożni poniosą karę stosownie do zamysłów, bo wzgardzili sprawiedliwymi i odstąpili od Pana". Ta mogiła nie wzywa do pomsty, bośmy chrześcijańskiego ducha. Ta mogiła mówi jednak, że o ofiarach zbrodni nie wolno zapomnieć. Ta mogiła jest przestrogą, czego może dokonać człowiek, jeżeli ma nienawiść w sercu, która przekreśla więzy krwi, sąsiedztwa, narodowego pobratymstwa. Ta mogiła przypomina, że prawda o przeszłości dziejowej, choćby najtragiczniejszej, jest warunkiem budowy szczerego pojednania i pokoju. Grzebiemy szczątki męczenników w Ziemi Wołyńskiej, gdy idą czasy nowe - oby cywilizacja miłości, choć ciągle nie brak siewców nienawiści. Ufnie jednak powtarzamy, nad tą właśnie mogiłą, słowa Chorału: "Zbłąkanym braciom otworzym serca Winę ich zmyje wolności chrzest Wtenczas usłyszy podły bluźnierca Odpowiedź naszą - Bóg był i jest!" Następnie głos zabrał Szczepan Siekierka, przewodniczący Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów we Wrocławiu. Spotykamy się tutaj z okazji szczególnie bolesnej. Wszystkich nas sprowadził ten sam cel, to samo pragnienie. Pragnienie upamiętnienia ofiar zbrodni popełnionych przez ukraińskich nacjonalistów na bezbronnych mieszkańcach Waszych wsi. I tych setek tysięcy Polaków zamordowanych w wielu innych wsiach, takich, jak Wasze. Łączymy się razem w bólu, który tu powtórnie przeżywamy, a który tylko w niewielkim stopniu może umniejszyć fakt, że szczątki naszych bliskich spoczną na poświęconej ziemi. Tej ziemi. Ziemi drogiej nam nie tylko przez to, że tu przyszliśmy na świat, że w tę ziemię wsiąkał pot ciężkiej pracy naszych ojców i dziadów, ale właśnie dlatego, że przesiąkła ona krwią naszych bliskich i że tu spoczywają ich kości. Krew z naszej krwi, kość z naszej kości. Nie można cierpienia zmierzyć, ani arytmetycznie dodawać, nie można go nawet nikomu przekazać, ale wiedzcie, tu zebrani Rodacy, że od całego naszego Stowarzyszenia, w którego imieniu przemawiam, przynoszę wyrazy solidarności w bólu i cierpieniach. Nasze Stowarzyszenie nie dzieli ludzi według nacji, pochodzenia czy religii, lecz dzieli ich na tych, którzy zbrodnie UPA potępiają, i na tych, którzy zbrodnie te popełnili lub je ukrywają czy pochwalają. Fakt, że w tej uroczystości uczestniczy tylu ludzi miejscowych, że są tu księża rzymskokatoliccy, że celebrowano tu Mszę żałobną, świadczy o narastaniu potępienia tych zbrodni, jak też o tym, że w społeczności ukraińskiej budzi się pragnienie uzyskania wybaczenia. Wybaczenia od tych przede wszystkim, którzy krzywdy te na sobie doznali, którzy leżą w tych grobach, którym życie przedwcześnie odebrano. Ale to wybaczenie mogą uzyskać już tylko przez pośrednictwo Boga, przez pojednanie się z Bogiem. Bo pojednanie z ludźmi może nastąpić tylko wtedy, jeżeli nastąpi pojednanie z Bogiem. Do tego pojednania można jednak dojść tylko na drodze pokuty. Pokuty takiej, jakiej wymaga od nas nasza wiara. Przyznanie się do winy powinno przejawiać się w ujawnieniu miejsc, w których leżą nie pochowane po katolicku szczątki ofiar tych zbrodni. Ale przyznanie się do winy to także jawne potępienie zbrodni. Wierzymy głęboko, że tutejsza ludność groby te będzie miała w swojej opiece. Stoimy tu wszyscy przed pytaniem. Jak to się stało, że ludzie, z którymi żyliśmy przez całe wieki w zgodzie, przyjaźni i w więzach rodzinnych, okazali się bestialskimi mordercami, dla których nawet bezbronne dzieci były ofiarami krwawych mordów. Akt pokuty i wybaczenia nie przekreśla obowiązku pamięci. Wierzymy, że lud tej ziemi zechce w imię podstawowej sprawiedliwości odciąć się od tej przeszłości. Wiele czasu upłynęło, zanim szczątki rodaków odsłoniła ziemia, ale stało się to w samą porę, by nas przestrzec przed odradzającym się szowinizmem. Toteż fakt, że doszło do ekshumacji i tej uroczystości, świadczy o tym, że w Kijowie i w Łucku są ludzie, którzy myślą rozsądnie i wiedzą, że na ich drodze do Europy winno być działanie potępiające zbrodniarzy, którzy wymordowali setki tysięcy Polaków, Żydów i Ukraińców. Ten objaw rozsądku oceniamy pozytywnie. Dzisiejsza uroczystość ukazała nam wszystkim piękną, głęboko ludzką cechę, jaką jest solidarność w cierpieniu. Objawiła się ona w tym wytrwałym dążeniu do przeprowadzenia ekshumacji i przeniesienia szczątków na poświęcone miejsce wiecznego spoczynku. Objawiła się w tym, żeście ich nie opuścili, żeście o nich nie zapomnieli, że tyle trudu włożyliście, by tę ostatnią posługę im dopełnić. Tak, to nasza wspólna żyjących powinność. Bóg zapłać! W imieniu Ukraińców głos zabrał Wołodymyr Mychajłowycz Sklanczuk, Przedstawiciel Prezydenta Ukrainy w Lubomlu. Powiedział m.in.: Pochówek prochów zamordowanych mieszkańców byłych wsi polskich Ostrówek i Wola Ostrowiecka to święty obowiązek wszystkich Ukraińców, dawnych sąsiadów. Chyląc głowy nad otwartymi trumnami wracamy wspomnieniami do lat wojny i do nieporozumień pomiędzy dawnymi sąsiadami. To wspólny wróg Polaków i Ukraińców, jakim był hitlerowski okupant, spowodował wzajemne nieporozumienia, wykorzystując je do własnych celów. Oddając cześć prochom pomordowanych, mówimy stojąc nad ich trumnami - nigdy więcej wzajemnych niesnasek. Nigdy więcej wrogości i morderstw między Polakami i Ukraińcami. Jedynie zgodne współżycie i wzajemna współpraca Ukrainy i Polski zdołają przyczynić się do zapomnienia tamtych strasznych lat. Dr Henryk Litwin, konsul RP we Lwowie w krótkim przemówieniu nawiązał do tragedii Wołynia, który usiany jest tysiącami bezimiennych mogił. Kończąc powiedział: "Tylko wspólny pogrzeb sprawia zabliźnianie się ran". Jako ostatni wystąpił Tomasz Trusiuk, jeden z inicjatorów ekshumacji i uroczystości pogrzebowych, a także jeden z nielicznych świadków tragicznych wydarzeń w sierpniu 1943 r., który w swoim przemówieniu zacytował w języku polskim i ukraińskim jakże wymowne strofy pieśni napisanej w hołdzie żołnierzom polskim poległym pod Monte Cassino: "Ta ziemia do Polski należy, choć Polska daleko jest stąd... Wolność krzyżami się mierzy, historia nie jeden zna błąd". Swoje wystąpienie podsumował wzruszającymi słowami: "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Uroczystości pogrzebowe zakończyła krótka modlitwa księży katolickich nad szczątkami pomordowanych i poświęcenie mogiły. Na świeżo usypanym grobie złożono wiązanki kwiatów i zapalono znicze. Zatknięto także drewniany krzyż. Korzystając z chwili wolnego czasu, pielgrzymi udali się następnie na miejsca po spalonych wsiach w poszukiwaniu śladów po dawnych rodzinnych sadybach oraz do lasu pod Sokołem, by na zbiorowej mogile kobiet i dzieci złożyć kwiaty, zapalić świeczki i pomodlić się za pomordowanych. Przed odjazdem wszyscy zostali zaproszeni do ukraińskich domów na posiłek. Przybysze z Polski spotkali się ze szczerym przyjęciem i słowiańską gościnnością. Przyjaznym rozmowom i wspomnieniom nie było końca. Nadszedł czas rozstania i odjazdu. Ukraińcy, często całymi rodzinami, odprowadzali swoich gości do miejsca zbiórki. Dzień chylił się ku zachodowi, gdy autokary z pielgrzymami ruszyły w kierunku przejścia granicznego w Jagodzinie. Polaków, wzruszonych gościnnością, żegnały słowa: "Nie zapominajcie o nas. Przyjeżdżajcie!" Posłowie Prowadzonym przez wiele miesięcy przygotowaniom do ekshumacji pomordowanych mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej towarzyszyły trudności i komplikacje, głównie natury formalnoprawnej. Doprowadzenie całego przedsięwzięcia do szczęśliwego finału należy więc uznać za wielki sukces organizatorów, a następnie uczestników prac ekshumacyjnych, którzy w krótkim czasie zdołali zlokalizować i odkryć 2 zbiorowe groby i wydobyć szkielety co najmniej 324 osób w sposób pozwalający na przeprowadzenie na miejscu specjalistycznych oględzin przez biegłego z zakresu medycyny sądowej. Uroczysty pogrzeb ekshumowanych ofiar na ostrowieckim cmentarzu w dniu 30 sierpnia 1992 r., z udziałem katolickiego duchowieństwa i byłych mieszkańców obu wiosek oraz przedstawicieli władz państwowych Polski i Ukrainy, przy licznym uczestnictwie miejscowej ludności był uwieńczeniem wieloletnich starań o zapewnienie godnego miejsca spoczynku ofiarom przemocy i zagłady oraz daniem świadectwa prawdzie historycznej o rozmiarach potwornej zbrodni. Byli mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej oraz ich krewni z wielką ulgą i satysfakcją przyjęli, wzruszający do łez, fakt postawienia krzyża na zbiorowej mogile ich pobratymców. W ten sposób, po prawie 50 latach zostało spełnione zobowiązanie wobec tych, którzy ponieśli śmierć za wiarę i ojczyznę. Należy tylko żałować, że wielu spośród uratowanych z rzezi nie doczekało tej chwili wypełnienia testamentu. Bowiem aż tak długo trzeba było czekać na rozpad komunistycznego imperium i otwarcie granic na Wschód. Historyczny fakt ekshumacji i pogrzebu ofiar odnowił oraz ożywił pamięć i nostalgię za niegdyś polskim Wołyniem. W dalszym ciągu kontynuowane są coroczne, już tradycyjne, pielgrzymki autokarowe do Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Uczestniczą w nich Wołyniacy z różnych, często bardzo odległych stron Polski. Przy tych okazjach odprawiane są Msze św. przy zbiorowej mogile na ostrowieckim cmentarzu. W modłach i rozpamiętywaniu tragicznej przeszłości biorą zawsze udział Ukraińcy, głównie z sąsiednich wiosek: Borowej i Równa. Jest faktem, że ekshumacja zbliżyła obie społeczności. A ujawnienie potwornych skutków zapiekłej nienawiści do innych nacji było na tym terenie momentem zwrotnym w dążeniu do nawiązywania przyjaznych kontaktów między Polakami i Ukraińcami. Wbrew obawom niektórych przedstawicieli władz Ukrainy, ekshumacja nie stała się zaczynem nienawiści, żądzy odwetu i pogardy dla Ukraińców, lecz przyczyniła się do wzbudzenia wśród Polaków aktu przebaczenia, a nawet wspólnej modlitwy do Boga o darowanie win tym, którzy spowodowali śmierć ponad 1.000 osób - w tym kobiet, starców i dzieci - oraz zagładę ich dorobku gromadzonego przez wiele pokoleń. Akt przebaczenia i pojednania, który nastąpił w czasie Mszy św. w sierpniu 1992 r., był historycznym, wspaniałym w swej ludzkiej wymowie, aktem wiary w zdolność wzniesienia się człowieka ponad doznane nieszczęścia, krzywdy i upokorzenia. Uratowani mieszkańcy zgładzonych wiosek, mimo bolesnej pamięci o wielkiej tragedii ich rodzin i współziomków, obciążeni poczuciem krzywdy ludzi wypędzonych z ziem ojczystych, zachowali jednak w sobie chrześcijańską, szlachetną cnotę przebaczania win oprawcom i ich potomkom. Na skrawku placu po spalonym przez nacjonalistów ukraińskich kościele w Ostrówkach w 1995 r., z inicjatywy Aleksandra Piotrowicza Pryca, wójta z Równa, ustawiono krzyż i złożono na wybudowanym postumencie ocalałe fragmenty z rozbitej figury Matki Boskiej, która kiedyś stała przed świątynią. Całość ogrodzono drewnianym płotem. W ten sposób miejscowa społeczność ukraińska postanowiła uczcić to święte miejsce modlitwy i kontemplacji. Wykonanie tych prac i potraktowanie tego miejsca szczególnej pamięci dla Polaków z taką godnością i starannością zostało przyjęte przez grupy pielgrzymów z głębokim wzruszeniem i nie ukrywaną radością. Ten pełen serdeczności gest dobrej woli został odebrany jako kolejny znak pojednania obu narodów, skłóconych i poróżnionych w przeszłości przez Rosjan i Niemców - dwóch wrogów pokojowej koegzystencji Polaków i Ukraińców. Stworzenie możliwości odbywania religijnych pielgrzymek na Wołyń, a następnie zgoda władz ukraińskich na ekshumację i pomoc w jej sprawnym przeprowadzeniu były budującą zapowiedzią dążenia do poprawnego ułożenia dobrosąsiedzkich stosunków z Polską. Nadzieje te zostały jednak szybko zaprzepaszczone wraz z dokonanymi w ostatnich latach zmianami władz administracyjnych szczebla centralnego i obwodowego Ukrainy. Od tej pory zaczęły nasilać się antypolskie wypowiedzi polityków, które sprzyjają odradzaniu się złowrogich tendencji szowinistycznych i sianiu wrogości wobec Polski. Mimo złożonej przez Rząd wolnej Ukrainy deklaracji o wprowadzeniu w państwie systemu demokratycznego i rozliczeniu się z nacjonalistyczną przeszłością narodu, w dalszym ciągu nie tworzy się warunków dla dochodzenia prawdy o rozmiarach zbrodni popełnionych przez Ukraińską Powstańczą Armię. Dawną propagandę komunistyczną zastępuje się nową - nacjonalistyczną, a społeczeństwu podaje się przewrotną i fałszywą interpretację faktów historycznych. Na Ukrainie powstają organizacje skupiające byłych zbrodniarzy z UPA, którzy traktowani są jako kombatanci zasłużeni dla niepodległości państwa ukraińskiego. W wielu miastach obchodzone są rocznicowe uroczystości i zwoływane wiece na cześć UPA, na których gloryfikuje się działalność tej zbrodniczej organizacji, a jednocześnie wygłasza antypolskie, rewizjonistyczne hasła. Nastała też moda na nadawanie ulicom miast imion przywódców UPA, którzy są winni zbrodni ludobójstwa. Należy mieć nadzieję, że te szowinistyczne tendencje oraz skandaliczne fałszerstwa historii i prowokacyjna działalność wobec Polski są zjawiskiem przejściowym. Pewne nadzieje budzi postawa niektórych intelektualistów i działaczy państwowych Ukrainy, którzy dają dowody myślenia kategoriami prawdy historycznej i zdecydowanie odcinają się od propagandowej wrzawy kół skrajnie nacjonalistycznych. Ludzie ci są wielką szansą i nadzieją dla przyszłości Ukrainy, dla ułożenia poprawnych stosunków z Polską. Odkryte masowe groby w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej są wstrząsającym świadectwem, czego może dokonać człowiek ogarnięty ideologią szowinizmu i szatańską nienawiścią do innych nacji. O rzeziach trzeba mówić i pisać, bo każdy z nas po wielu latach przymusowego milczenia i komunistycznego zakłamania ma prawo i obowiązek poznać całą prawdę o niewyobrażalnej wręcz tragedii Kresów, o dokonanych zbrodniach przez OUN-UPA. Tylko znajomość prawdy o ludziach, którzy okryli hańbą Ukrainę, może skazać ich na wieczną pogardę i pozbawić wpływu na przyszłość narodu oraz być przestrogą dla zwaśnionego świata. Rozważając tragedię polskiego Wołynia musimy pamiętać, że nasza wiara wymaga od nas wielkoduszności i nakazuje nam przebaczać doznane krzywdy i upokorzenia. Wołyniacy w swej głębokiej wierze i szlachetności dali wystarczającą ilość dowodów, że mimo ogromu nieszczęść potrafią przebaczyć oprawcom nawet zbrodnie popełnione na ich najbliższych. Przebaczyć nie może jednak znaczyć zapomnieć, gdyż pamięć jest źródłem przestrogi, prawdy i szacunku dla skrzywdzonych. Ostrówki '93 Rozważania z tamtej strony (Spośród dotychczasowych pielgrzymek do Ostrówek i Woli Ostrowieckiej szczególny charakter i wyjątkową wymowę miała ta, która przypadła w 50. rocznicę rzezi mieszkańców tych wiosek. Była to jednocześnie pierwsza pielgrzymka po ekshumacji i pogrzebie ofiar wydobytych z dołów śmierci. Wśród osób, które przybyły 30 sierpnia 1993 r. do Ostrówek, był Anatol Sulik, młody Polak mieszkający w Kowlu na Wołyniu. Jego rodzinie udało się uniknąć wysiedlenia z terenów przyłączonych w 1944 r. do ZSRR. Sulikowie, mimo szykan ze strony władz komunistycznych oraz prowadzonej polityce rusyfikacyjnej i ateistycznej, nigdy nie wyzbyli się wiary katolickiej i związków z macierzą. Anatol Sulik jest znanym działaczem polonijnym i pełni funkcję prezesa oddziału Stowarzyszenia Kultury Polskiej na Wołyniu - w Kowlu. Anatol Sulik bardzo przeżył uczestnictwo w pielgrzymkowej Mszy św. nad zbiorową mogiłą pomordowanych. Wielkie wrażenie zrobiły też na nim rozmowy z uratowanymi mieszkańcami Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Swoje refleksje i spostrzeżenia postanowił utrwalić w formie reportażu, z myślą o podzieleniu się nimi z rodakami w Polsce. Prezentowany tu tekst Anatola Sulika jest swego rodzaju uogólnieniem stosunku Polaków żyjących przez dziesięciolecia w izolacji z ojczyzną i poddawanych presji komunistycznej ideologii do tak ważnych wydarzeń o wymiarze historycznym i moralnym. Jest on jednocześnie budującym potwierdzeniem szlachetnej postawy naszych rodaków, którzy zachowali w sobie to, co jest najcenniejsze i najpiękniejsze, co wyróżnia nas wśród innych narodów - polską duszę i serce, które zdolne jest do przebaczenia nawet najboleśniejszych krzywd) Ostrówki! Kto z ludzi mieszkających po obu stronach Bugu nie słyszał tej dźwięcznej, miłej, tak swojsko brzmiącej nazwy. Już połowa stulecia minęła od okropnego, sierpniowego dnia, gdy bezpowrotnie ta wieś zginęła. Pięćdziesiąt razy odlatywały bociany z okolicznych łąk do dalekiej, południowej ziemi i pięćdziesiąt razy wracały na zgliszcza, które z każdym rokiem coraz bardziej porastały zielonym mchem, aż w końcu całkiem rozsypały się i na zawsze zostawiły ten świat. Gdy będąc dzieckiem po raz pierwszy znalazłem się w tej okolicy, nic nie przypominało o tym, że kiedyś była tu wieś: z kościołem, licznymi zabudowaniami, brukowaną ulicą, zadbanymi ogródkami pełnymi wonnych kwiatów, z unoszącym się w powietrzu zapachem piekącego się chleba i świergotaniem jaskółek pod błękitnym niebem. Był to koniec lat sześćdziesiątych. Nieduże kopce porośniętej chwastami gliny znaczyły jedynie miejsca byłych pieców i kominów. To tu, to tam sterczały resztki owocowych drzew. Było ponuro i jakoś tak trochę nieswojo, może dlatego, że była jesień i kropił gęsty, drobny deszcz. Od tej pory wielokrotnie tu bywałem, wiosną i latem, w upał i w słotne dni. Jakaś nieokreślona siła ciągle prowadziła w tę stronę koła mego roweru. Wiele godzin spędziłem, siedząc w cieniu ocalałej gruszy i słuchając śpiewu ptaków. Biegły lata. Wszystko przemija i tylko pamięć ludzka nigdy nie odchodzi w nieznane. Nastały inne czasy i znów w tej okolicy słychać głosy, dziwne głosy, zapomniane przez nieliczne, rozrzucone wzdłuż starej drogi grube topole. Wrócili Polacy. Wrócili jak te bociany, lecz nie do gniazd, ale do mogił, do tych drogich szczątków od tak długich lat cierpliwie czekających na "Zdrowaś Maryjo". Na ten dzień czekałem z niecierpliwością. Było zapowiedziane już od dawna, że z Polski ma być pięć autokarów. Na parę dni przed terminem dowiedziałem się, że tylu jednak nasze władze obwodowe nie zgodziły się przepuścić i że w końcu przyjadą tylko dwa. Zastanawiałem się, jak dostać się na czas na miejsce spotkania. Od Kowla jest to dość duża odległość, a autobusy z powodu braku paliwa kursują nieregularnie. Postanowiłem, że pojadę do Jagodzina pociągiem podmiejskim, a dalej rowerem na przełaj. 28 sierpnia od samego rana pogoda się zepsuła - pada. Nie wiem, co robić. Podróż rowerem chyba nie dojdzie do skutku. Proboszcz o. Roger namawia, bym jechał z nimi samochodem. Mają nową tawrię i mogą z bratem Adrianem zabrać mnie ze sobą. Decyduję się na to rozwiązanie. Odwiedzę za jednym razem chorą babcię w Lubomlu - myślę sobie. Kłopot w jest w tym, że musimy jechać na noc, a już rano z Lubomla dalej, na Ostrówki. Startujemy około dziewiątej wieczorem. Brat Adrian prowadzi ostro, lecz umiejętnie. Wyjeżdżamy za miasto. Na zachodzie piękna, różowa wstęga znaczy miejsce odejścia słoneczka na spoczynek. Zaczynamy odmawiać Różaniec. Szosa jest pusta. Wymija nas jedynie para fiatów i polonez z warszawską rejestracją - pędzą w stronę granicy. Samochód łagodnie kołysze się na niewidocznych już w świetle reflektorów nierównościach asfaltu. Chwała Ojcu i Synowi... - kończymy odmawiać trzeci dziesiątek Różańca. Zbliżamy się do Maciejowa. Chowam różaniec do wewnętrznej kieszeni, jakiś czas siedzimy milcząc. Rozważam przeżyty dzień, myślę o jutrzejszym. Ksiądz raptem zapytuje, czy znam drogę do Ostrówek? Naturalnie - odpowiadam, przecież tyle razy tam się jeździło! Zaczynamy mówić o tych odległych latach, opowiadam to wszystko, co kiedyś słyszałem od rodziców i innych ludzi. Wreszcie jest Luboml, miasto mego dzieciństwa. Żegnamy się na cichej, ciemnej ulicy - oni jadą dalej, do domu księdza. Jest prawie całkiem ciemno. Wchodzę w znajome podwórko i pukam do oświetlonego okna. Otwiera dziadek, jeszcze nie śpią. Witam się, siadamy do wieczerzy. Babcia jest bardzo chora, lecz uśmiecha się na mój widok. Zapytuje, co słychać dobrego, czy wszyscy są zdrowi - gawędzimy do północy. Opowiadam o tym, dlaczego przyjechałem, mówię o jutrzejszym spotkaniu, o nabożeństwie. Dziadek chętnie słucha nowości i, już nie wiem po raz który, opowiada mi znaną od dziecka historię o przedwojennym życiu tych okolic. Dobrze pamięta Ostrówki z tamtych lat, nie u jednego gospodarza stawiał czy remontował stodoły i obory. Zegar wybija dwunastą, rozchodzimy się każdy do swojej pościeli. Noc. Obudziłem się o piątej. Na ulicy słychać głosy idących na bazar ludzi. Wychodzę cichutko na podwórko, powietrze jest jakby mroźne, na niebie ani chmurki i tylko gdzieś daleko, na wschodzie można dostrzec resztki rozciągniętej, zanikającej wczorajszej niepogody. Nagle uderza mnie wygląd gwiazd. Są duże, błyszczące, wiszą tak nisko, że, zdaje się, można sięgnąć ręką. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego! Mam dzisiaj dziwny, podniosły nastrój. Wydaje mi się, że jestem w innym wymiarze czasu - gdzieś tam, daleko, w tych nieosiągalnych dla mej pamięci czasach, lecz które przeżyłem razem z tymi, co odeszli. Przeżyłem sercem, słuchając opowiadań dziadka. Jest niedziela, to od dawien dawna dzień bazarowy w Lubomlu. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem znów tam, na tej polnej drodze. Wyraźnie słyszę turkot ciągnących na targowisko furmanek, ryk bydła, rżenie koni. Tak było, pięćdziesiąt, sto i trzysta lat temu - spokojnie, płynnie, w wymierzonym od wieków rytmie pulsowało życie Polesia. Rodzili się i umierali ludzie, a ta piaszczysta ziemia wydawała obfite plony, by co rok żywić coraz liczniejsze zastępy sławiących imię Jego. Powoli idę w stronę targowiska, chcę zobaczyć, co się na nim dzieje, jakie są ceny. Bazar mieści się już w innym miejscu. Wygląda żałośnie - ani śladu byłej świetności. Sama tandeta. Ani śladu Żydów i gospodarzy, tylko w kącie, przy ogrodzeniu stoi kilka furmanek załadowanych skleconymi z nie ostruganych desek skrzynkami na prosiaki. Obok leniwie żuje siano obojętnie patrzące na tłum ciele. Przy wejściu sączy piwo kilku niewyspanych chłopów. Stoi ciężarówka z pomidorami po tysiąc kuponów, obok stara kobieta sprzedaje plecione z wikliny koszyki. W każdym leży kartka z wypisaną długopisem ceną. Zaglądam z ciekawości, obliczam - średnio wychodzi około cztery i pół tysiąca. Wychodzę na ulicę, przeciskam się między zaparkowanymi bezładnie samochodami. Słońce przygrzewa mocniej, niebo jest czyste - będzie pogoda. Umówiłem się z księżmi na dziesiątą, więc jem szybko śniadanie, żegnam się z dziadkami i idę do kościoła. Już czekają na mnie. Zbieramy i pakujemy wszystko, co będzie potrzebne na dzisiejszej Mszy św. Ojciec Roger skrupulatnie odnotowuje coś w notesie. Wreszcie jesteśmy gotowi. Jest jeden problem, nie mamy polowego ołtarza i nie wiemy, czy tam na cmentarzu coś można będzie zrobić. W końcu postanowiliśmy, że może uda się gdzieś we wsi wypożyczyć stół. O wpół do jedenastej wyruszamy. Po drodze zabieramy jeszcze gospodynię księdza. Pani Genia, bo tak o niej mówimy, jest osobą w podeszłym wieku, ale ma jeszcze dużo energii. Pochodzi ze wsi Binduga, też zniszczonej. Naładowany samochód wtacza się na szosę. Za nami zostaje Luboml pławiący się w ciepłych promieniach sierpniowego słońca. Odmawiamy Różaniec. Niedaleko od przejścia granicznego skręcamy w prawo. Dookoła piękny sosnowy las. Dojeżdżamy do Równa. Przy jednej z chat widzimy kilka rozmawiających ze sobą osób. Przystajemy, pytam, czy dobra jest droga po ostatnim deszczu. I tu niespodzianka! Okazuje się, że kilkoro ludzi jest z Polski. Przyjechali na własną rękę, rowerami. Dowiadujemy się od nich, że na granicy autokarów jeszcze nie ma, więc mamy czas na przygotowania. Ruszamy dalej. Za Równem jest trochę asfaltu i nieco przyspieszamy. Po prawej stronie, w oddali dostrzegam rozrzucone po polu kępy drzew. Ostrówki! Przejeżdżamy jeszcze przez niedużą wioskę Borowę i już jesteśmy prawie na miejscu. Samochód z trudem pokonuje piaszczystą, rozjeżdżoną traktorami drogę i chociaż ma przedni napęd, nie wytrzymuje. Łapiemy brzuchem hałdy piasku i w końcu stajemy. Wysiadamy i zaczynamy popychać wóz na bardziej równą drogę. Nareszcie docieramy. Oprócz nas nikogo nie ma. Cicho. Pani Genia zrywa śliwki ze zdziczałych drzewek, częstuje nas - są słodkie. Od strony Borowej nadjeżdża łada pełna ludzi. To Polacy; wynajęli samochód w którejś wsi, a granicę przekroczyli na piechotę. Witamy się. Z ciekawością patrzą na franciszkańskie habity. Rozmawiamy. Powoli idziemy w stronę pagórka, na którym stał niegdyś kościół. U podnóża leżą porozrzucane kamienne kręgi. Parę kręgów ktoś pieczołowicie ułożył jeden na drugim. Na górnym stoi dolna część posągu Matki Bożej. To wszystko, co zostało z niegdyś pięknego kościółka. Chwilę modlimy się w skupieniu. Wszyscy idą dalej, na cmentarz, a ja stoję przy okaleczonej figurce, patrzę na małe stópki Maryi, co depczą rozpłaszczonego na ziemskej kuli węża i łzy cicho płyną mi po policzkach. Zamyślony idę w stronę lasu. Tu, na pagórku, w cieniu drzew leżą drogie naszej pamięci szczątki. Przy cmentarnej bramie jest już sporo osób. To wieśniacyz okolicznych wsi. Zaczynamy robić przygotowania do Mszy św. Tuż za bramą, na pagórku stoi prowizoryczny daszek na słupkach. Przenosimy tam rzeczy z samochodu. Co chwila przybywają nowe grupki ludzi. Raptem na środek tego tłoku wpada rozpędzony maluch ze stołem na bagażniku. Jest ołtarz! Od kierowcy dowiadujemy się, że pielgrzymka jest już niedaleko. Idą z Borowej na piechotę. Podjeżdża jeszcze kilka dużych wozów, to przyjechali obaj księża prałaci - dziekan Chełma i dziekan Wołynia. Jest też ktoś z władz. Wszyscy witają się jak starzy, dawni znajomi. Póki księża przygotowują się do nabożeństwa, rozmawiam z ludźmi. Dużo miejscowych dobrze rozmawia po polsku. Nic dziwnego, Polska tuż, w zasięgu ręki. Na moich oczach dochodzi do niezwykłego spotkania. Dwoje posiwiałych ludzi, kobieta i mężczyzna grubo po pięćdziesiątce, przyjaźnie rozmawiają o swoim życiu i raptem dogadują się, że właśnie oni paśli gęsi w tej dolinie pod lasem, chociaż lasu wtedy nie było, gdy byli dziećmi. A ludzi wciąż przybywa. Mogiła ofiar okrywa się grubym kobiercem pięknych kwiatów, ostatnim darem tegorocznego lata. Płoną niezliczone znicze. Rozpoczyna się Msza św. W czystym, leśnym powietrzu brzmią doniosłe głosy kapłanów. Pokój i zgoda ponownie przyszły na tę ziemię. Zgodnie uczestniczą w liturgii katolicy i prawosławni. Rozczuleni, ze łzami w oczach słuchają słów duszpasterzy o miłości, przebaczeniu i pojednaniu. Dostrzegam, że słowa te trafiają do serc zebranych - wielu płacze. Podczas Podniesienia panuje idealna cisza, przycichli nawet ci, co jeszcze rano sobie podpili i przed chwilą głośno o coś się dopominali. Księża wiele mówią o przeszłości, przypominają zebranemu ludowi o życiu i zwyczajach tych stron, nawiązują też do teraźniejszości, wzywają do litości, błagają o wyrozumiałość i zgodę. Szczególnie przypada ludziom do serca orędzie księdza-opiekuna sanktuarium Wołynia w Rudzie-Hucie. Podziwiam sztukę oratorską tego człowieka. Zdaje się, że nawet przyroda umilkła, z namaszczeniem słuchając tych naprawdę pięknych i zarazem prostych słów. Już ponad godzinę trwa nabożeństwo, a lud stoi spokojnie, bez szemrania, jednolicie, jak ten otaczający cmentarz sosnowy bór. "Wieczny odpoczynek racz Im dać Panie" - zgodnie wzdycha zebrany tłum i las echem powtarza te słowa. Do mikrofonu podchodzi Leon Popek. To jego staraniem doszło do tego spotkania. Dziękuje zebranym za to, że przyszli oddać cześć poległym, i gorąco namawia, aby pójść do nieodkrytych jeszcze mogił w okolicach byłej wsi Wola Ostrowiecka, by tam też odmówić modlitwę. Robi się duży ruch, ktoś kogoś szuka, ktoś wyciąga przyniesione jedzenie i rozkłada pod drzewkiem poczęstunek. Staram się zamienić chociaż po parę słów z interesującymi mnie ludźmi. Rozglądam się dookoła i raptem dostrzegam machającego do mnie ręką ojca Rogera. Gestykulując nad głowami ludzi pokazuje na swój zegarek. Dopiero wtedy uświadamian sobie, że mamy bardzo mało czasu i musimy natychmiast odjeżdżać, bo nie zdążymy na czas do kościoła w Lubomlu. Niedzielna Msza św. rozpoczyna się o czwartej po południu, a nam na jazdę zostało tylko pół godziny! Nie mam innego wyjścia, muszę jechać z nimi. Mam poprowadzić najkrótszą drogą, to mój obowiązek. Z żalem zostawiam poznanych przed chwilą przyjaciół i wsiadam do samochodu. Pędzimy przez pola wąską, pokręconą drogą. Tawria doskonale sobie radzi z terenem falistym i już po kwadransie docieramy do Zapola. Przed nami w błękitnej przestrzeni majaczy miasto. Wyraźnie widzimy srebrnawy szpic cerkwi dominujący nad obfitą jeszcze zielenią. Punktualnie o szesnastej wchodzimy do kościoła. Wierni już czekają. Po raz pierwszy w życiu słucham drugiej Mszy św. w ciągu jednego dnia! Ojciec Roger głosi przepiękne kazanie. Nawiązuje do tylko co odbytego spotkania z rodakami, zachęca, abyśmy i my, zebrani w świątyni też pomodlili się za tych, co odeszli. Cały kościół napełnia się uroczyście brzmiącym chórem głosów, zgodnie powtarzającym wrazz kapłanem znane od dziecka słowa: "Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen". Przez jakiś czas lud stoi milcząc, zamyślony w rozważaniu. Przez otwarte okna powiewa lekki wiatr, który niesie ze sobą stłumione odgłosy życia miasta i bawi się drżącym płomieniem świec. Powoli wychodzimy na dziedziniec. Zerkam na zegarek, jest kwadrans po siedemnastej, za pół godziny mam pociąg. Żegnam się z ludźmi i idę w stronę dworca. Na sercu leży smutek. Dzień minął jak jedna godzina, przetoczył się razem ze słońcem nad tymi polami i lasami, i odszedł hen za Bug - tam, do Polski, do kraju miłego memu sercu, do tych dalekich stron, dokąd odjechali ci, co przeżyli. Zamyślony, zapatrzony w oddalający się krajobraz, wsłuchując się w rytmiczny turkot kół pociągu, zamykam oczy i znów powracam do tej starej polnej drogi, do rozbitego, osieroconego posążku Maryi. Jak samotnie stoi Ona tam, w tym szarym zmierzchu, zostawiona przez tych, co prosili Ją o wstawiennictwo przed Jej Synem. Porzucona przez tych, co na co dzień uciekali się pod Jej obronę. Dlaczego tak się stało? Czyż nie mogła Ona, co Ojczyznę naszą za swoje Królestwo obrała, odwieść od wielbiącego Ją ludu tę krwawą, zabójczą rękę? Nie znam odpowiedzi. Może naprawdę, jak mówią starzy ludzie: "Na wszystko jest wola Boża"? Ależ, mimo wszystko, walczyłaś do końca ze złem. Do ostatka deptałaś ohydną poczwarę i nadal trwasz na swym posterunku. Zostałaś na zawsze z Nimi. Ufam Tobie, święta Boża Rodzicielko, Królowo Polski, że nigdy nie pozbawisz nas swojej opieki. Wierzę, że nadal będziesz otaczać nas swoim miłosierdziem i swoją łaską. Amen. Relacje świadków Spośród zachowanych dokumentów - związanych z ponad 300-letnią historią Ostrówek i Woli Ostrowieckiej najcenniejszymi, a zarazem najtragiczniejszymi w swej wymowie są relacje osób, które były świadkami zagłady wsi w dniu 30 sierpnia 1943 r. Nie wszyscy świadkowie zdecydowali się na jej opis. Przytłaczający rozmiarami tragizm tego doświadczenia uniemożliwił w wielu przypadkach przekazanie swoich wspomnień i wrażeń. Mimo tych trudności udało się jednak pozyskać aż 63 relacje od byłych mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej lub osób, które były na miejscu zbrodni w pierwszych dniach września 1943 r., a więc kilka dni po dokonanej rzezi. Przytoczone relacje różnią się między sobą objętością i stopniem wnikliwości w opisywaniu zdarzeń. Wszystkie są jednak równie ważne, bo każda wnosi do historii zagłady Ostrówek i Woli Ostrowieckiej istotne szczegóły. Prawie wszystkie relacje publikowane są po raz pierwszy. Tylko kilka z nich ukazało się w całości lub we fragmentach w wydawnictwach o tematyce kresowej. Zdecydowano się jednak na zamieszczenie ich obok pozostałych relacji, gdyż autorzy dokonali w swoich tekstach uzupełnień i uściśleń. Wśród relacji brakuje przekazów złożonych przez Ukraińców. Udało się wprawdzie dotrzeć do świadków "z tamtej strony", ale żaden z nich - mimo życzliwego nastawienia do Polaków badających rozmiary zbrodni - nie odważył się na podanie relacji w formie pisemnej, tłumacząc to tym, że żyją jeszcze i są na wolności przywódcy oraz uczestnicy pogromu. W relacjach dokonano niezbędnych poprawek stylistycznych, z zachowaniem jednak oryginalnego toku narracji. Dodano także przypisy z krótkimi informacjami o autorach. Prawie wszystkie relacje przechowywane są w archiwum Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej w Lublinie. W pozostałych przypadkach miejsce zdeponowania relacji podano w przypisach. Relacja Wiesławy Bechty z domu Paszczyk (Wiesława Bechta z domu Paszczyk urodziła się w 1934 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Chełmie) W okresie międzywojennym i w czasie II wojny światowej zamieszkiwałam wraz z rodzicami w miejscowości Wola Ostrowiecka. Rodzice moi zajmowali się pracą na roli. Po otrzymaniu wiadomości o pobycie w sąsiedniej wsi Sokół ugrupowania UPA ojciec postanowił całą rodzinę przewieźć do Ostrówek. Sam pozostał w Woli Ostrowieckiej, pilnując gospodarstwa. Umówiliśmy się, że w przypadku ataku Ukraińców wystrzeli z karabinu. Po usłyszeniu sygnału mieliśmy uciekać do stacji kolejowej w Jagodzinie. 30 sierpnia 1943 r. nad ranem rozległ się wystrzał. Mimo wcześniejszej umowy z ojcem postanowiliśmy pozostać w Ostrówkach. Po okrążeniu wsi napastnicy ubrani m.in. w mundury ukraińskich policjantów weszli między zabudowania. Napotkanych ludzi kierowali na zebranie do szkoły. Nas dołączono do grupy kobiet i dzieci z Ostrówek i popędzono w kierunku wsi Sokół. Pilnowane byłyśmy przez licznych Ukraińców. Po dojściu na miejsce, wywoływali z tłumu całe rodziny, którym kazali kłaść się na ziemi, a następnie strzelali w tył głowy. Po zakończeniu mordowania i oddaleniu się Ukraińców podniosłam się i uciekłam. Dołączyłam do dwóch kobiet z dzieckiem, które również ocalały z rzezi. Razem dotarłyśmy do stacji kolejowej w Jagodzinie, gdzie spotkałam brata mamy, który zabrał mnie do Dorohuska. W Woli Ostrowieckiej Ukraińcy także spędzali ludzi na zebranie. Następnie mężczyzn wymordowali w zabudowaniach Strażyca. Część osób zgromadzonych w szkole spalili żywcem. Do uciekających z płonącego budynku strzelali. Zginął tam mój ojciec - Marian. Babcia - Katarzyna Paszczyk została zamordowana w Ostrówkach. Relacja Bronisława Bernarda (Bronisław Bernard urodził się w 1936 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Sypniewie koło Wałcza, woj. pilskie. Relacja udostępniona przez Środowisko Żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej w Warszawie) Było to w poniedziałek, 30 sierpnia 1943 r. Razem z matką znalazłem się w grupie kobiet z małymi dziećmi. Spędzono nas wszystkich do kościoła, a następnie około godziny 10 rano wypędzono na drogę prowadzącą w kierunku cmentarza. Nie wolno było rozglądać się na boki, bo Ukraińcy bili i krzyczeli. Dorośli rozmawiali między sobą, że odeszliśmy od kościoła w Ostrówkach około 5 kilometrów. Zaprowadzili nas na łąkę lub polanę leśną pod wsią Sokół - teren dla mnie obcy i nie znany. W czasie mordowania zaczęły gwizdać pociski, a dalej było słychać broń maszynową. Ranna matka padając, przykryła mnie sobą i powiedziała, żebym leżał cicho i nie ruszał się. Chociaż to było tak dawno, to jednak widzę te okropne wydarzenia jak dzisiaj i nigdy ich nie zapomnę. Gdy Ukraińcy stwierdzili, że już wszystkich zabili, odeszli. Wówczas ci, co przeżyli i mieli siły podnieść się, uciekli z pobojowiska. Wyszło nas spośród zabitych i ciężko rannych około 25 osób. Pamiętam, że ludzie mówili, iż było nas w tej grupie kobiet z dziećmi około 400 osób. Ciała zamordowanych leżały przez kilka dni. Później, gdy zaczęły się rozkładać, miejscowi Ukraińcy zaciągnęli je drutami i hakami do rowów, które następnie zasypali ziemią. Relacja Zofii Borodziej z domu Ulewicz (Zofia Borodziej z domu Ulewicz urodziła się w 1931 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Zielonej Górze) 5 lipca (poniedziałek) 1943 r. około godz. 11 w pobliżu naszego gospodarstwa banda UPA zorganizowała zasadzkę na Niemców. Ukraińcy napadli na przejeżdżający drogą samochód osobowy z oficerami i ciężarówkę z żołnierzami niemieckimi oraz ukraińską policją. W tym czasie moja mama Wiktoria, siostra Agnieszka i brat Bolek jedli śniadanie. Gdy usłyszeli strzały, wybiegli z mieszkania i ukryli się w pobliskich krzakach. Ja i moje koleżanki pasłyśmy krowy w pobliżu gospodarstwa sąsiadki Heleny Kuwałek. Przestraszone odgłosami walki schowałyśmy się za jej mieszkaniem. W pewnej chwili strzały ucichły, a obok nas pojawiły się: moja mama z bratem Bolkiem, sąsiadka Helena Kuwałek z czwórką swoich dzieci i teściową. Nagle zza domu wyszedł żołnierz niemiecki z automatem gotowym do strzału. Obok niego stał ukraiński policjant z Opalina. Niemiec krzyknął "halt" i kazał nam położyć się twarzą do ziemi. Ukrainiec poznał nas. Przynosił kiedyś mojemu wujkowi Jesionczakowi buty do naprawy. Policjant wytłumaczył Niemcowi, że jesteśmy niewinni. Żołnierz kazał nam wstać i podał każdemu rękę. Powiedział także, że jeśli zauważymy coś podejrzanego, to mamy zawiadomić wioskę, która prześle wiadomość do nich. W chwilę po ich odejściu Niemcy ostrzelali nasze gospodarstwo, które spłonęło w całości. Zginęła wtedy moja siostra. Po opatrzeniu rannej sąsiadki wyszły razem z domu. W tym momencie Kuwałkowa została ponownie trafiona. Siostra widząc płonącą oborę pobiegła ratować zwierzęta. Około godziny 16 Niemcy pozwolili zabrać ranną sąsiadkę z naszego podwórka. Znaleźliśmy wtedy ciało siostry. Leżała na progu obory. Poznaliśmy ją po uzębieniu, gdyż zwłoki były w części spalone. Relacja Franciszka Gieca (Franciszek Giec urodził się w 1923 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Siedlcach) Późnym popołudniem w niedzielę 29 sierpnia 1943 r. udzieliło się mieszkańcom Woli Ostrowieckiej niepojęte dla mnie zaniepokojenie. Jakaś groźba wisiała w powietrzu. Ludzie gromadzili się na ulicy i prowadzili ożywioną dyskusję. Słyszałem niekiedy ton podniosłej wypowiedzi. Ale padały też słowa wzywające do zachowania spokoju, do niepopadania w panikę. W końcu i mnie ogarnął niepokój, gdy usłyszałem, że z pobliskich ukraińskich wiosek nie powróciło kilka osób z naszej wsi. Poszli rano w celu zakupu trzody chlewnej i załatwienia innych spraw gospodarskich. Wracając późnym wieczorem do domu na kolonii mijałem liczne wozy, które wypełnione dobytkiem wyprowadzano na polne drogi w dużej odległości od zabudowań. Tym widokiem i wcześniejszą wiadomością byłem wystraszony i bardzo zmartwiony. Ale nie było jednocześnie żadnego powodu, dla którego mielibyśmy uciekać z rodziną do wujka Aleksandra Kudana w Jagodzinie. Postanowiliśmy z mamą, że w domu nie będziemy nocować, tylko pójdziemy do sąsiada Jana Palca, który mieszkał na kolonii w pobliżu cmentarza parafialnego. Noc spędziliśmy na furmance ukrytej w zaroślach, w odległości około 300 metrów od zabudowań sąsiada. Obudziłem się tuż przed wschodem słońca. Był pogodny ranek i zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Dorośli w sąsiedztwie też już nie spali. Widzieliśmy z kierunku Lubomla ogromną łunę pożaru. Czarny dym unosił się bardzo wysoko nad horyzontem. W Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej panowała cisza. Postanowiłem pójść do mojego kolegi mieszkającego w pierwszym gospodarstwie od strony północnej. Idąc, unikałem otwartego terenu, wykorzystując nisko położone pola, doliny i zarośla. Doszedłem do zabudowań gospodarczych i wykonałem krok od zarośli w kierunku ogrodzenia, gdy zobaczyłem dwóch Ukraińców. Byli ubrani w mundury i uzbrojeni w karabiny. Najpierw udali się do rodzin koczujących na furmankach. Nakazali im, aby odjechali do wioski, oświadczając, że jest niebezpiecznie i w każdej chwili mogą pojawić się Niemcy. Podobne polecenie z ich strony było skierowane także do mnie. Jadąc z rodziną, w oddali na otwartej przestrzeni widziałem sznur furmanek wypełnionych ludźmi jadącymi w stronę wioski. Pośpiesznie zmieniłem kierunek jazdy. Wybrałem bezdroża i nisko położone łąki. Dojechaliśmy do własnego chutoru, ale minęliśmy zabudowania i ukryliśmy się w gęstym zagajniku. Razem z młodszym bratem Aleksandrem wyszliśmy z ukrycia i obserwowaliśmy okolicę. Nikogo w pobliżu nie było widać. Nagle z kierunku naszej kryjówki usłyszeliśmy głośny płacz dziecka. Napędziło to nam takiego strachu, że postanowiliśmy uciekać. Zostawiliśmy mamę, brata Józefa i najmłodszą siostrę Stanisławę. Uciekając, widziałem biegnącego sąsiada, od którego niedawno odjechaliśmy. Biegła także jego żona i ich synowie. Marysi, ich córki z nami nie było. Zanim zdążyliśmy się porządnie zmęczyć, był już Jagodzin. Zastaliśmy tam wielkie poruszenie, wędrówkę ludzi, którzy szli traktem gdzieś w kierunku Rymacz. Było dużo niemieckiego wojska. Przechodziłem obok samochodu, z którego Niemiec nie odrywając lornetki od oczu, obserwował okolicę. Postanowiliśmy uciekać dalej, tutaj mogło być również niebezpiecznie. Wkrótce znaleźliśmy się w Lubomlu. Moja mama, zaniepokojona naszą nieobecnością, wyszła z ukrycia, zabrała ze sobą młodsze rodzeństwo i poszła na zwiady do wioski. Idąc, skierowała się do pierwszego gospodarstwa na skraju wsi. Przechodziła dokładnie w miejscu, w którym spotkałem Ukraińców. Podniosła z ziemi i rozpoznała mój beret strącony przez gałąź podczas ucieczki. Uznała nas za zaginionych. W zabudowaniach nikogo nie było. Postanowiła wracać. Odnalazła miejsce ukrycia zaprzęgu i z młodszym rodzeństwem przyjechała przez Jagodzin do Dorohuska. Mama opowiadała mi, że w pobliżu ich ukrycia przechodziła duża grupa kobiet i dzieci otoczona kordonem Ukraińców. Ponaglane przez oprawców dzieci z płaczem znosiły trudy ostatniej w życiu drogi. Byli to ludzie z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, którzy zostali następnie zamordowani na polanie pod Sokołem. Relacja Marii Gracz z domu Jesionek (Maria Gracz z domu Jesionek urodziła się w 1923 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka we Wrocławiu) Była niedziela 29 sierpnia 1943 r. Zapowiadała się bardzo pogodnie, bo lato było upalne. Ale ludzi coś gnębiło. Dochodziły wieści, że UPA morduje Polaków. Niektórzy mówili, że to może jakieś osobiste porachunki albo bandyci lub złodzieje. Poszliśmy do kościoła. Ksiądz na kazaniu powiedział: "Jeżeli nikt was nie rusza, nie podnoście ręki na nikogo". W naszej wiosce była partyzantka. Wiedzieli o tym tylko nieliczni. Mój chłopak Bronek opowiadał mi o tym, co robią i ile mają broni. Po Mszy św. kilka osób z naszej wioski poszło do sąsiednich wsi ukraińskich - Sokoła i Połap. Wróciła tylko jedna kobieta i mówiła, że coś się tam dzieje, bo jest bardzo dużo mężczyzn, którzy piją i bardzo dziwnie się zachowują. Zrozumiała, że mają iść "rezać Lachiw". Wieść szybko rozeszła się po wiosce. Nie było wątpliwości, że przyjdą do nas. Ale co robić, jak się bronić? Powstał popłoch. Każdy w napięciu czekał, co będzie dalej. Zapadł wieczór. Ludzie stali grupkami i naradzali się. Patrzymy, jadą 3 wozy ukraińskie. Zapytaliśmy ich, dokąd jadą, bo wozy były bez drabin tylko z deską, na której siedziało po 2 Ukraińców. Odpowiedzieli, że na "bołoto po seno". Nie było wątpliwości, że kłamią. Jechali jako patrol zobaczyć, co się u nas we wsi dzieje. Nikt ich nie zatrzymał, bo jechali spokojnie. Wszyscy też pamiętali słowa księdza. Gdy Ukraińcy odjechali, przyszedł do nas mój kuzyn, cioteczny brat, Stasio Pogorzelec. Powiedział mojemu ojczymowi, Janowi Szwedowi, aby zaprzęgał konie i wywiózł rodzinę do Ostrówek, do naszego kuzyna Uszaruka. Mówił także, że ewentualny atak Ukraińców będzie skierowany najpierw na Wolę. Ojczym po zawiezieniu nas do Ostrówek miał wrócić i wraz z innymi bronić wsi. Po odejściu kuzyna ojciec powiedział, że nie będzie uciekał przed Ukraińcami, gdyż nic im złego nie zrobił. Dalszą rozmowę z sąsiadami przerwało ponowne przyjście Stasia. Tym razem już nie prosił, ale rozkazał ojcu uciekać. Po zaprzęgnięciu koni włożyliśmy najpotrzebniejsze rzeczy oraz jedzenie na furmankę i pojechaliśmy do Uszaruka. Odjeżdżając, przeżegnaliśmy się jak zawsze przed podróżą. Nie wiedzieliśmy, że rozstajemy się z domem na zawsze. W Ostrówkach umówiliśmy się, że noc spędzimy u rodziny, a jutro rano wrócimy do domu. Ojciec miał sam wydoić krowy i pilnować gospodarstwa. W Ostrówkach oprócz mnie zostali: mama Anastazja Szwed, siostry - Helena Szwed i Aleksandra Jesionek (12 lat, po pierwszym ojcu). I nawet nikomu nie przyszło na myśl, że możemy się już nie zobaczyć. Ojciec odchodząc powiedział, że jest spokojny, bo nawet jeżeli napadną, to na Wolę Ostrowiecką, a my w tym czasie zdążymy uciec. Kilka dni później dowiedzieliśmy się, że ojca zamordowali Ukraińcy w szkole. Opowiadał o tym chłopiec, który ocalał. Młodsze siostry wieczorem poszły spać. Ja z mamą, rodziną i sąsiadami spędziliśmy noc na dworze, siedząc przed domem. Tak dotrwaliśmy prawie do świtu, gdy przyszedł mąż mojej kuzynki, Jan Lissoń. Zmęczony nocnym patrolem (należał do AK), poprosił żonę o posłanie łóżka. Chciał odpocząć. Słysząc od niego, że nic podejrzanego nie wydarzyło się, postanowiłyśmy wracać do naszej wsi. Już miałyśmy jechać, gdy zatrzymał nas stróż kościelny. Powiedział, abyśmy zaczekały do świtu. Nagle usłyszałyśmy jakieś krzyki i szum. Wyszłam na drogę, gdzie dostrzegłam kierownika szkoły Józefa Jeża. Biegł z kosą w ręku i siekierą za pasem. Gdy zobaczył ludzi, krzyczał: "Uciekajcie do Jagodzina, bo w Woli Ostrowieckiej już mordują". Nie było czasu na zastanawianie się. Wpadłyśmy z mamą do mieszkania i obudziłyśmy dzieci. Wybiegłyśmy z nimi na dwór, a mama krzyknęła do kuzyna: "Niech Stasio siada na furę i jedzie" - bo ich rzeczy też były na naszym wozie. Odbiegłyśmy około 100 metrów od wioski, gdy zaczęła się strzelanina z kilku stron. Jadący za nami Ukraińcy, krzyczeli: "Styj, styj, bo budu strelat!" Padałyśmy co parę kroków, żeby nas kule nie trafiły. Mama mówiła: "Dzieci, nie padajmy, a uciekajmy. lepiej niech zabiją kulą, niż mają mordować". I tak na zmianę niosłyśmy najmłodsze dziecko, a kule gwizdały nad nami. Starałyśmy się biec jak najprędzej, ale Ukraińcy ciągle nas gonili. Razem z nami uciekło dużo ludzi. Tych, którzy ukryli się w kartoflach lub w prosie, wyłapywali i zabierali ze sobą do wioski. Mordowali ich potem siekierami, a następnie wrzucali do studni i zbiorowych mogił. Część kobiet i dzieci pognali pod swoją wioskę Sokół i tam kazali kłaść się rzędami, twarzą do ziemi i strzelali w tył głowy. Tak opowiadał Aleksander Pradun, który był tam i ocalał. Uciekałyśmy w kierunku Jagodzina. Po pewnym czasie zorientowałyśmy się, że Ukraińcy już nas nie gonią. Wyłapywali tylko tych, którzy schowali się na polach w pobliżu wsi. Dołączyli do nas inni uciekinierzy. Razem było nas 21 osób. Szczęśliwie wszyscy dotarli do Jagodzina. Byliśmy bardzo zmęczeni 5-kilometrową ucieczką, nie mieliśmy także nic do jedzenia. Najgorzej było z dzieckiem, które chciało jeść i pić. Poszłam więc szukać pożywienia. Weszłam do jednego z domów i poprosiłam o jedzenie dla dziecka. Gospodyni - Polka z Jagodzina odpowiedziała, że nic nie ma. Napiekła wprawdzie chleba, ale tylko dla siebie. Dać nie może, gdyż obawia się, że będzie musiała także uciekać z domu. Nic nie odpowiedziałam, ale wychodząc wzięłam najmniejszy bocheneczek. Przyniosłam, podzieliłam i tak czekaliśmy do godziny 16. Gdy zebrało się więcej niedobitków, Niemcy poprowadzili nas pod eskortą do obozu w Lubomlu. Zapowiedzieli, że rano następnego dnia zrobią selekcję. Młodzież pojedzie na roboty, a starzy i dzieci na Majdanek. Rano mama podeszła do strażnika i poprosiła go, żeby mnie wypuścił, gdyż nie mamy nic do jedzenia. Zapewniała, że wrócę do obozu. Udało się, poszłam do Halinki Strażyc, która wraz z mamą mieszkała w Lubomlu. Po posiłku i umyciu się dostałam od nich jedzenie i pieluszki dla dziecka. Gdy wróciłam do obozu, zobaczyłam otwartą bramę i swobodnie chodzących ludzi. Okazało się, że ksiądz dziekan zapłacił Niemcom za naszą wolność złotem. Z obozu poszliśmy pod kościół, gdzie w kotłach gotowała się zupa, którą obdzielono wszystkich głodnych. Po obiedzie nauczyciel Lissoń wypisał nam metryki, a ksiądz przybił pieczątki. Wszystkie nasze poprzednie dokumenty zostały na wozie w Ostrówkach i wpadły w ręce Ukraińców. Relacja Jerzego Hurkały (Jerzy Hurkało urodził się w 1923 r. w Maciejowie. Był żołnierzem 27 WDP AK, ps. "Wiktor". Odznaczony m.in. Krzyżem Walecznych, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Po wojnie zamieszkał w Żarach, woj. zielonogórskie. Nie żyje. Relacja udostępniona przez Środowisko Żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej w Warszawie) Byłem w Ostrówkach 3 dni po rzezi. Miałem tam kolegę - Babireckiego, syna kierownika szkoły we wsi. To, co zobaczyłem, nie mieściło się w wyobraźni ludzkiej. Wszędzie leżeli pomordowani w okrutny sposób ludzie. Zabudowania były spalone, a między nimi leżały martwe zwierzęta. Kierownik szkoły był przerżnięty piłą na 4 części, miał wykłute oczy, a oberżnięta głowa, bez oczu i języka wisiała na żerdzi zatkniętej koło spalonej szkoły. Mój kolega Poldek Babirecki miał wykłute oczy i był powieszony na gruszce przed szkołą. Relacja Agnieszki Jesionek z domu Kruk (Agnieszka Jesionek z domu Kruk urodziła się w 1920 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka we Wrocławiu) Mój mąż, Julian Jesionek w czasie mordów przebywał w Woli Ostrowieckiej u swoich rodziców. Do mieszkania przyszedł Ukrainiec, który kazał iść wszystkim do szkoły na zebranie. Mąż przeczuwając, że jest to podstęp, został w domu. Po pewnym czasie usłyszał śpiew. Gdy wyjrzał przez okno, zobaczył Polaków wyprowadzanych przez Ukraińców ze szkoły. Szli grupkami, śpiewając religijne pieśni. Pędzono ich do zabudowań Strażyca. Jedna z kobiet, chcąc ratować się przed śmiercią, postanowiła uciekać. Biegła w kierunku domu, w którym ukrył się mąż. Ukraińcy oddali w jej stronę 2 strzały. Pierwszy z nich ranił w brodę wyglądającego przez okno męża, drugi zabił uciekającą kobietę. Mąż widząc, że zaczęły palić się budynki, wyłamał okno i wyskoczył z domu. Schował się w rosnącym w pobliżu tytoniu. Żar bijący z płonących zabudowań był tak silny, że liście tytoniu zwinęły się i odsłoniły leżącego męża. W pobliżu stało 2 Ukraińców, przyglądali się, czy nikt z Polaków nie ucieka z płonącej szkoły. Przez moment patrzyli także w kierunku męża, ale widząc, że ma zakrwawioną twarz i się nie rusza, wsiedli na rowery i odjechali. Myśleli zapewne, że jest martwy. W tym dniu spalili część wioski Wola Ostrowiecka. Mąż leżał długo. Bał się, że gdy zacznie uciekać, zostanie zauważony przez Ukraińców. Gdy wstał, pobliskie zabudowania były całkowicie wypalone. Postanowił uciekać w kierunku cmentarza. W pobliżu spotkał ukrytych 4 chłopców. Najstarszy miał 13 lat. Pochodzili z Woli Ostrowieckiej, byli synami Mariana Szweda. Teraz już razem doszli polami do Jagodzina, skąd pociągiem pojechali do Chełma. Po kilku dniach znajomy namówił męża, aby pojechać do Woli Ostrowieckiej. Podobno w jednym z ogrodów leżały zwłoki rodziców męża. Gdy dojechali do zabudowań Strażyca, zastali wszystko spalone. W rowie, do którego Ukraińcy wrzucali pomordowanych Polaków, znaleźli żywą, ciężko poparzoną dziewczynę. Miała opaloną głowę. Zabrali ją do szpitala w Chełmie. Dziewczyna ta nazywała się Wiktoria Harmata. Relacja Tadeusza Kańskiego (Tadeusz Kański urodził się w 1920 r. w Rymaczach. Był żołnierzem 27 WDP AK, ps. "Muszka". Odznaczony m.in. Krzyżem Walecznych. Obecnie mieszka w Henrykowie, woj. jeleniogórskie. Relacja udostępniona przez Środowisko Żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej w Warszawie) Po wymordowaniu przez Ukraińców wsi Ostrówki i Wola Ostrowiecka otrzymałem rozkaz, aby ze swoimi ludźmi z konspiracji zgłosić się na placówkę w Kolonii Nowy Jagodzin. Po przybyciu na wskazane miejsce kazano mi spatrolować te dwie wioski. W marszu dołączyło do nas wielu młodych ludzi z bronią. Była to młodzież z Kolonii Jagodzin, Jankowce i kilku innych miejscowości. Gdy dotarliśmy w okolice Ostrówek, zaczęliśmy napotykać przy zabudowaniach pojedynczo pomordowanych ludzi. Zwłoki leżały także w mieszkaniach, w obejściach gospodarskich, w rowach przydrożnych i na drodze. Kierując się w stronę skrzyżowania dróg, widzieliśmy coraz więcej trupów. Na pierwszą zbiorową mogiłę natknęliśmy się przy skrzyżowaniu z drogą, która prowadziła do cmentarza parafialnego. Była nie zasypana, chyba z braku czasu. Ciała były poukładane w wykopanym rowie jedne na drugich, rzędami, głowami w jednym kierunku. Następny rząd leżał głowami w odwrotną stronę. Na górnej warstwie ciał Ukraińcy nałożyli słomy, którą następnie podpalili. Ciała wyglądały strasznie. Były spuchnięte, niektóre popękane i nadwęglone. W szyku rozwiniętym posuwaliśmy się w kierunku Woli Ostrowieckiej. Na cmentarzu natknęliśmy się na bardzo dużo pomordowanych. Ciała leżały między grobami. Widocznie ludzie uciekali na cmentarz, gdzie chcieli się ukryć za mogiłami. Tam banderowcy ich odnaleźli i wymordowali. Przed Wolą Ostrowiecką ktoś zauważył, że w redlinach ziemniaczanych coś się poruszyło. Dałem rozkaz, aby posuwać się pojedynczymi skokami, ponieważ nie wiedzieliśmy, co tam może być. Okazało się, że była schowana tam kobieta, która nie chciała się przyznać, że jest Polką. Mówiła do nas po ukraińsku i twierdziła, że jest Ukrainką będącą na służbie u Polaków. Jeden z ocalałych z rzezi w Ostrówkach powiedział, że jest to jego ciocia. Mimo tego, że zwracał się do niej, ona w dalszym ciągu nie przyznawała się, iż jest jego ciocią. Ciągle twierdziła, że jest Ukrainką i nie chciała wierzyć, że jesteśmy Polakami. Z wielkim trudem zabraliśmy ją ze sobą i oddaliśmy pod opiekę kuzynowi. Dalsze poszukiwania ułatwiły nam informacje ludzi, którzy pozostali przy życiu i szli z nami. W Woli Ostrowieckiej napotykane pojedyncze ciała nie robiły już na nas większego wrażenia. Zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Po wejściu do wioski zawołał mnie jeden z kolegów i pokazał studnię, w której było nawrzucanych tak dużo pomordowanych ludzi, że nie było widać wody. Posuwaliśmy się w kierunku szkoły, gdzie - jak nas poinformowano - Ukraińcy spędzili wszystkich ludzi na zebranie. Idąc drogą, napotkaliśmy leżącą kobietę z dzieckiem przy piersi. Maleństwo było przygwożdżone widłami do matki. Podchodząc do miejsca, gdzie była szkoła (już spalona), poczuliśmy swąd spalonych ciał. Budynek był ogrodzony sztachetami, a ponad płotem rosły krzaki bzu i inne krzewy. Przy żywopłocie leżeli pomordowani ludzie. Byli to ci, którzy zdołali wymknąć się z płonącej szkoły. Następnie udaliśmy się na przeciwną stronę drogi (był to już koniec wioski), gdzie rosła olszynka. Odnaleźliśmy tam zbiorową mogiłę, ale już zasypaną ziemią. Wola Ostrowiecka rozciągała się z południa na północ. Po spenetrowaniu południowej części wioski udaliśmy się na północną część. Tu również odnaleźliśmy kilkoro ocalałych ludzi, którzy zakładali w zaprzęgi odnalezione konie i zabierali resztki swojego dobytku. Rozstawiliśmy ubezpieczenie, a ludzie bez broni zajęli się grzebaniem bliskich i znajomych. Według informacji miejscowych ludzi tu również Ukraińcy wypędzili wszystkich z mieszkań na ulicę. Kto próbował uciekać, był zabijany. Następnie wszystkich popędzili ulicą przez wieś w kierunku północnym. Za wsią było uprawne pole, gdzie rosły zboża. Od tego miejsca już sam ślad prowadził, którędy szli ludzie. Niedaleko za polem było nieduże wzgórze, na którym rosły małe brzózki i inne krzaki. Idąc śladem, coraz częściej zaczęliśmy napotykać rozmaite rzeczy porzucone przez pędzonych ludzi (książeczki do nabożeństwa, chusteczki, fartuszki i tym podobne drobiazgi, chyba celowo rzucane). Doszliśmy do wspomnianych krzaków, gdzie odnaleźliśmy 2 zbiorowe groby, już zasypane, z których na powierzchnię wydostawała się piana zabarwiona krwią, a miejscami wyciekały strużki krwi. Świadczyło to, że ciała były bardzo świeże, a może nawet powrzucano do mogił żywych ludzi. W Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej byliśmy jeszcze kilka razy przy grzebaniu pomordowanych. Relacja Zofii Kieruj z domu Suszko (Zofia Kieruj z domu Suszko urodziła się w 1932 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Królikowie, woj. bydgoskie) Wieczorem w niedzielę dnia 29 sierpnia 1943 r. wrócił od sąsiadów mój brat Józek i powiedział: "Mamo, coś się będzie działo, bo podobno jakiś starszy Ukrainiec ostrzegł, że mają dzisiejszej nocy napaść na Polaków". Mężczyźni postanowili pełnić w nocy wartę, a kobiety i dzieci przygotowywały się do noclegu poza wsią. Mnie, Antka i Czesia zabrała mama i dołączyliśmy do grupy kobiet. Ukryliśmy się na naszym polu. Starszy brat Józek (miał 19 lat) poszedł do sąsiadów pełnić wartę. Gdy zaczęło świtać, przyszedł do nas Aleksander Trusiuk. Kazał nam wracać do wsi. Mama bojąc się iść do domu, stanęła z nami na drodze. Czesiek ciekawy, jak minęła nocna warta, poszedł do Józka, Mama wraz z sąsiadką udała się do szkoły. W jej pobliżu nocowały rodziny z Woli Ostrowieckiej, które przyjechały w niedzielę wieczorem trzema furmankami. Mama wróciła zaniepokojona. Okazało się, że kobiety, które poszły w niedzielę do Przekurki, nie wróciły. Była wśród nich siostra Graczowej, naszej sąsiadki. Postanowiliśmy wrócić do domu. Będąc w jego pobliżu, usłyszeliśmy strzały z karabinu maszynowego, dobiegające od strony cmentarza. Zaczęliśmy uciekać w kierunku cegielni. Biegliśmy grupą. W oddali dostrzegliśmy Józka i Cześka, którzy uciekali do Piotrówki. Ukraińcy gonili tylko nas, oni szczęśliwie zdołali ukryć się w prosie. Jadący za nami na koniach dwaj napastnicy, krzyczeli: "Stój polska mordo. Dziś do was przyjechał Sikorski i budiet wam Polszu budowaty". Gdy nas dogonili, kazali nam wracać do wsi. Na padających na ziemię najeżdżali końmi. Z każdą chwilą przybywało Ukraińców. Przerażeni, z modlitwą na ustach, szliśmy w kierunku wsi. Gdy mijaliśmy plebanię próbowaliśmy uciekać, ale zostaliśmy zauważeni. Po okrzyku: "Kuda?" posypały się za nami strzały. Pochyleni, biegliśmy co sił w nogach. Za oborą księdza, przy jabłoni mama powiedziała: "Leżcie dzieci, nie ruszajcie się. Może Matka Boska okryje nas swoim płaszczem". Pozostałe kobiety i dzieci Ukraińcy pognali do kościoła. Było słychać z daleka płacz matek. Leżąc, widzieliśmy, jak u księdza rabują krowy i świnie. Jedna świnka uciekła za oborę, tuż obok nas. Chrząkając, zwróciła na siebie uwagę Ukraińców. Dwóch z nich, chcąc ją złapać, zaczęło zbliżać się w naszym kierunku. Spojrzałam ostrożnie i dostrzegłam, że byli ubrani w czarne uniformy ze srebrnymi guzikami. Byli to bulbowcy. Przechodząc w pobliżu nas, jeden z nich powiedział: "Hlani, jak staraja blad roztianuła się i tolko leżyt". Serce i całe ciało drżało w nas ze strachu. Słuchałam tylko, czy nie strzeli lub uderzy siekierą. Chyba stał się cud Boży, że nie zatrzymali się i poszli dalej w kierunku naszego domu. W tym czasie zaczęła się palić stodoła "ślepego Marcinka". Ukraińcy zaprzęgli konie do wozów, doczepiali krowy, ładowali na fury dobytek i odjeżdżali. Słyszeliśmy dobrze, jak zabierali także i nasze krowy. Czesiek i Józek, schowani w prosie, też widzieli, jak pali się wieś i słyszeli ryczące krowy. Postanowili ratować nasz dobytek. Uszli tylko około 50 metrów i zostali zatrzymani przez leżących na posterunku dwóch Ukraińców. Jeden z nich powiedział: "Jak chcesz, to goń ich do szkoły, a jeżeli nie, to tu ich zabijemy". Poprowadzili ich jednak do szkoły. Byli ostatnimi, których dołączono do zamkniętych w budynku ludzi. Po pewnym czasie Ukraińcy otworzyli szkołę i wywołali najpierw sołtysa, a później pozostałych uwięzionych. Wśród nich Cześka i Józka. Jednak po namyśle Cześka wepchnęli ponownie do budynku, pozostałych poprowadzili po kilku do mogiły, którą wykopali na podwórzu u "Ilka", do dołu za naszym mieszkaniem. Józefa już nigdy nie zobaczyliśmy. W chwili śmierci miał tylko 17 lat. Gdy w szkole pozostało niewielu mężczyzn, Aleksander Trusiuk kazał im schować się w piwnicy. We czterech wcisnęli się pod podłogę. Nagle, do pustego budynku weszli Ukraińcy. Unieśli wieko wejścia do piwnicy i zaczęli krzyczeć: "Jeżeli jest kto żywy, niech wyłazi, bo będziemy palić szkołę". Nikt nie wyszedł. Po wypędzeniu przez Ukraińców kobiet i dzieci z kościoła do wsi przyjechali Niemcy. Kilku z nich weszło do szkoły, gdzie zauważyli wychodzących z kryjówki mężczyzn. Wśród nich był mój brat Czesiek. Niemcy kazali im iść do Jagodzina. Leżąc w ukryciu, około południa usłyszeliśmy strzały. Zauważyliśmy, że ktoś ucieka, a Ukraińcy do niego strzelają. Nagle, trafiony kulą upadł 10 metrów od nas. Dwóch Ukraińców poszło zobaczyć, czy został zabity. Na szczęście nie zauważyli nas. Po pewnym czasie ucichły strzały. Z daleka tylko dobiegała pieśń "Serdeczna Matko". Śpiewały kobiety i dzieci wyprowadzane z kościoła i idące w stronę cmentarza. Około godziny 3 po południu usłyszeliśmy warkot ciężarowych samochodów. Przyjechali Niemcy. Zatrzymali się koło szkoły i obok nas. Słyszeliśmy ich rozmowy. Łapali kury i gęsi. Po pewnym czasie odjechali i zrobiło się cicho. Wtedy po raz pierwszy podnieśliśmy się. Ruszyliśmy w stronę naszego domu. Zatrzymaliśmy się za stodołą, a ja zrobiłam się taka odważna, że sama pobiegłam do mieszkania. W domu było pusto. Wyszłam na dwór, bo usłyszałam jakieś stękanie. W pobliżu zabudowań zobaczyłam duży nasyp ziemi. Pobiegłam do mamy i zawołałam ją. Razem podeszłyśmy do dołu. Leżały w nim ciała pomordowanych ludzi. Żył jeszcze jeden dziaduś i kilkunastoletni chłopak. Obaj byli ranni. Starzec miał porąbane nogi siekierą. Pomogłam mu wydostać się na brzeg dołu. Chłopcu - Bolesławowi Ulewiczowi (lat 14) podałam wody. Był przywalony ciałami pomordowanych. Spod zwłok wystawała tylko jego głowa i ręce. Relacja Henryka Kloca (Henryk Kloc urodził się w 1930 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Strzegomiu, woj. wałbrzyskie) 29 sierpnia 1943 r. nie pasłem krów, bo wyręczyła mnie w tym moja mama. Wraz z kolegami: Jankiem Hajdamaczukiem, Tadkiem Jesionkiem, Cześkiem Ulewiczem, Marcinkiem Pogorzelskim i Wickiem "Baniukiem" udałem się na niedzielną wycieczkę. Jak się później okazało, był to nasz ostatni przyjacielski rajd. Żaden z moich kolegów nie ocalał, wszyscy zginęli w czasie rzezi. Mieli zaledwie po 13 lat. Wieczorem 29 sierpnia wszyscy mieszkańcy Woli Ostrowieckiej po raz pierwszy nie poszli spać. Doszły do nas niepokojące wieści, iż w sąsiadujących z nami wsiach ukraińskich zgromadziły się tłumy Ukraińców oszalałych z nienawiści, którzy wznosili okrzyki: "Hejże na Lachiw, budem ich rezaty". Oddziały samoobrony wystawiły czujki w różnych punktach wioski, które miały za zadanie obserwować ruchy bojówek ukraińskich. Wszyscy mieszkańcy w każdej chwili byli gotowi opuścić rodzinną ziemię, jeśliby zauważono Ukraińców. Noc, pełna grozy i oczekiwania najgorszego, miała się ku końcowi. Gwiazdy na niebie zaczęły blednąć i wstawał świt. I właśnie wtedy, od północno-wschodniej strony, na tle porannej zorzy, wyłonił się zwarty tłum Ukraińców. Zmierzali gościńcem od Sokoła w kierunku południowo-zachodnim do ukraińskiej wsi Przekurka. Dowódcy samoobrony zaczęli się zastanawiać, co mają zrobić. Czy przywitać hordy Ukraińców ogniem kilku sztuk broni, czy też pozwolić im maszerować. Postanowiono ściągnąć posterunki, a dowódcy i młodzież ukryli się w zamaskowanych schronach, czekając na dalszy przebieg zdarzeń. Tymczasem Ukraińcy dokonali niespodziewanego manewru. Z zaskoczenia weszli do wsi od strony zachodniej. Były to oddziały zwarte, uzbrojone w broń maszynową i karabiny. Na horyzoncie wyłoniła się czerwona kula słoneczna, która jakby zapowiadała krwawe żniwo, mające się dokonać za kilka godzin. Tymczasem bojówkarze ukraińscy wkraczający do wsi zachowywali się nadzwyczaj spokojnie, a do Polaków odnosili się życzliwie. Dzieci częstowali nawet cukierkami. Byliśmy zdziwieni i zaskoczeni ich stosunkiem do nas. Pamiętam, że podszedł do mnie młody Ukrainiec, pogłaskał po głowie i zapytał, jak się nazywam, ile mam lat i gdzie mieszkam. Kiedy słońce wytoczyło się na sklepienie niebieskie, we wsi rozpoczął się normalny ruch, ale żaden pastuch nie wypędził krów na pastwisko ani żaden gospodarz nie wyjechał w pole do pracy. Czuć było w powietrzu jakąś grozę. Około godziny 8 rano dały się słyszeć głosy ukraińskich bojówkarzy, wzywające mężczyzn w wieku od 18 do 60 lat na zebranie, które miało się odbyć na placu szkolnym. Równocześnie zaczęli przeczesywać każdy dom i zabudowania gospodarcze, szukając ukrytych ludzi. Budynek szkolny stał tuż przy trakcie. Od strony wschodniej biegła główna droga wiejska, którą od zachodu przecinał pod kątem prostym trakt skręcający w kierunku południowo-zachodnim. Szkoła była drewniana, kryta gontem. Składała się z izb lekcyjnych i mieszkania dla nauczycieli (pokój z kuchnią). Od strony głównej drogi był ogródek, a od strony wsi boisko szkolne, na którego brzegu rósł sędziwy dąb. Kiedy prawie wszyscy mężczyźni znaleźli się na szkolnym boisku, zostali otoczeni przez uzbrojonych Ukraińców. Między godziną 10 a 11 do zebranych przemówił watażka hord ukraińskich. Swoją mowę wygłosił po ukraińsku. Oświadczył, iż pragną razem z Polakami walczyć przeciwko Niemcom. Przybyli do naszej wioski, by dokonać naboru mężczyzn, których następnie uzbroją i poprowadzą do wspólnej walki z wrogiem. Mówił tak porywająco i przekonywująco, jak to czynili w 1939 r. sowieccy politrucy, iż niektórzy ze słuchających uwierzyli w jego słowne zapewnienia. Następnie powiedział, że będą brać po 6 mężczyzn na badania lekarskie i sprawnościowe, a zdrowych umundurują, uzbroją i utworzą oddziały polskie obok ukraińskich. W tymczasie tłuszcza Ukraińców uzbrojona w kosy, siekiery, widły i inne narzędzia zbrodni wykopała przy stodole (dwuklepiskowej) gospodarza Strażyca rów, do którego wrzucali później ciała zarąbanych siekierami i przebitych widłami i kosami mężczyzn, kobiet, dzieci i starców. Nikt z nas Polaków nie wiedział, co szykują dla nas bandyci spod znaku Bandery i Bulby. Uzbrojeni mordercy odprowadzali po 6 mężczyzn w pewnym odstępie czasu w nieznanym kierunku. Gdy na boisku pozostały tylko kobiety, dzieci i starcy, Ukraińcy siłą wpędzili ich do szkoły. Następnie, podobnie jak to czynili wcześniej z mężczyznami, wyprowadzali po kilkanaście osób i prowadzili w sobie znane miejsce. Czekając na swoją kolejkę, wiedzieliśmy, że zostaniemy za chwilę zamordowani. Dlatego wyznawaliśmy sobie wszystkie przewinienia i grzechy. Matki zaś udzielały dzieciom rozgrzeszenia. Na głowy moich sióstr: Anny (lat 16) i Antoniny (lat 20) oraz moją matka położyła dłonie i udzieliła nam ostatniego błogosławieństwa i rozgrzeszenia. Następnie rozpoczęliśmy odmawianie Różańca do Najświętszej Marii Panny, prosząc ją, aby dała nam lekką śmierć. Kiedy skończyliśmy odmawiać drugą, bolesną część Różańca, matka wręczyła nam święte obrazki. Ja otrzymałem wizerunek Anioła Stróża, który przeprowadza przez wąską kładkę położoną nad rwącą rzeką dwoje dzieci. I rzeczywiście przeprowadził mnie przez śmierć do życia, abym mógł zdać sprawę ze zbrodni, jakiej dokonali na Polakach sfanatyzowani Ukraińcy. Zapanowała chwila ciszy. Czekaliśmy na swoją kolejkę, by udać się na śmierć. Zostało nas około 100 osób. Do stojących przy drzwiach morderców uzbrojonych w pistolety maszynowe podeszła Maria Giec, matka trojga dzieci i odezwała się do nich: "Patrzcie, została nas mała garstka. Pozwólcie nam żyć. Wiemy, że wyprowadzonych przed nami zamordowaliście. Darujcie nam życie. Spójrzcie na nasze dzieci, są niewinne, ich oczy błagają o litość. Miejcie więc litość dla nich". Wtedy jeden z oprawców odpowiedział: "Polacy, my was wszystkich wyrżniemy, a domy wasze spalimy. Nic nie zostanie po was". W odpowiedzi na okrutne słowa bulbowca ta sama kobieta rzuciła w twarz oprawcom przekleństwo: "Bądźcie przeklęci po wsze czasy. Niech krew naszych niewinnych dzieci spadnie na was, na wasze dzieci, wnuki i prawnuki". Około południa po raz pierwszy dały się słyszeć strzały z broni maszynowej. Dobiegały z południowej strony wsi. Wśród Ukraińców powstał popłoch i dezorientacja. Gwałtownie zamknęli drzwi do szkoły i wybiegli na zewnątrz budynku. Odetchnęliśmy z ulgą, bo wydawało się nam, że mordercy w popłochu uciekną. Wtem do wnętrza izb lekcyjnych, gdzie byliśmy zgromadzeni, Ukraińcy zaczęli wrzucać granaty i strzelać z broni maszynowej. Wielu z moich współrodaków zostało zabitych. Jednocześnie rozległy się jęki rannych, płacz dzieci i krzyk matek. Znaleźliśmy się jakby w kręgu piekielnych czeluści. Na domiar złego, bulbowcy podpalili budynek, który płonął jak pochodnia. Leżałem na podłodze obok sąsiadki "Bahmaniczki". Nagle rozległ się huk granatu. Krew i poszarpane ciało chlusnęło na mnie. Byłem w szoku. Podczołgałem się do mojej młodszej siostry Anny. Dotknąłem jej, nie żyła. Została trafiona w głowę. Kula wyrwała duży otwór w czaszce. Otępiałem z wrażenia. Podniosłem głowę i ujrzałem leżącą i krwawiącą matkę. Jeszcze żyła. Podczołgałem się do niej i przytuliłem się po raz ostatni. To ona ofiarowała mnie Bogu i Najświętszej Marii Pannie, bo tylko Bóg miał mnie wyprowadzić z tych piekielnych czeluści. Matka nie mogła się poruszyć. Granat rozszarpał jej stopy. Po podpaleniu szkoły przez Ukraińców spłonęła żywcem. Po chwili znalazłem się w drugiej izbie lekcyjnej. Na podłodze leżały strzępy ludzkich ciał i było bardzo dużo krwi. Mieszkał tu nauczyciel Andrzej Babirecki z żoną Marią i 21-letnim synem. Wszyscy troje zostali zamordowani przez Ukraińców. Budynek szkolny palił się. Dym i płomienie wypełniały jego wnętrze. Zacząłem się krztusić. Stopniowo robiło się coraz bardziej gorąco. Bałem się ogromnie, że mogę spłonąć żywcem. W każdej chwili strop mógł się zawalić i przydusić mnie. Postanowiłem wyskoczyć przez okno. Nasi strażnicy śmierci czuwali. Rozległ się strzał, poczułem silny ból i upadłem. Zostałem trafiony w czoło. Zacząłem czołgać się jak najdalej od płonącego budynku. Aby uchronić się od żaru bijącego od zgliszcz położyłem się twarzą do ziemi. W ogródku było pełno trupów i rannych. Cierpiący błagali oprawców, aby ich dobili. Ukraińcy z ogromną pasją pastwili się nad rannymi, zadając im dodatkowy ból. Ukraińcy trzykrotnie przewracali mnie i kopali, lecz nie zorientowali się, że żyję. Obok mnie leżała Maria Jesionek. Była matką trojga dzieci: Janka (8 lat), Andrzeja (5 lat) i 8-miesięcznego niemowlęcia. Ona także wyskoczyła wraz z synami przez okno z płonącego budynku. Trafiona kulą leżała martwa. Padając, przygniotła niemowlę i udusiła je swoim ciężarem. Jej syn Janek również został zastrzelony. Leżał obok niej z przestrzeloną głową. Zaś Andrzejek siedział przy martwej matce, szarpał ją i wołał: "Mamo wstań, chce mi się jeść. Nie udawaj. Choćmy do domu, bo się boję". Coraz głośniej skarżył się i płakał. I wtedy podbiegł do niego Ukrainiec, przyłożył lufę karabinu do głowy i oddał strzał. Chłopiec głośno krzyknął: "Mamo ratuj!" i już nie żył. Przewrócił się na plecy matki, wyciągnął ręce do góry jak w modlitwie i oddał Bogu swego ducha. Kiedy jedna z grup Ukraińców mordowała mieszkańców mojej wioski, inna wdarła się do opustoszałych domów, rabując inwentarz żywy i martwy. A kiedy zagrabili całe mienie, podpalili domy i zabudowania gospodarcze. Z płonącego budynku szkolnego buchał okropny żar. Postanowiłem odczołgać się przynajmniej o metr od ognia. Poruszyłem się i wtedy rozległ się strzał. Poczułem dotkliwy ból w okolicy kręgów lędźwiowych. Przez chwilę pomyślałem sobie, że zbliża się koniec mojej udręki, że za chwilę przyjdzie mi umrzeć. Ale Bóg, jak widać, chciał zachować mnie przy życiu, abym jako naoczny świadek zdał relację ze zbrodni, jakiej dopuścili się Ukraińcy na Polakach. Pożar dogasał. Z budynku pozostały tylko zgliszcza, które żarzyły się. Jęki rannych ucichły. Nad pobojowiskiem krążył zwiadowczy samolot. Odważyłem się podnieść głowę. W pobliżu nikogo nie było. Dźwignąłem się z trudem. Wyglądałem strasznie, byłem cały pomazany zakrzepłą krwią. Poparzone stopy pokryte były pęcherzami. Nie mogłem chodzić. Zdjąłem koszulę, podarłem ją na onuce i owinąłem nimi obolałe nogi. Spojrzałem na leżące wokół mnie trupy. Z większości oprawcy zdarli ubranie i buty. Tuż obok dogasającego budynku rozpoznałem głowę mojej starszej siostry Antoniny, której tułów został spalony na węgiel. Mimo bólu stóp zacząłem uciekać. Chciało mi się pić. Tuż przy domu Strażyca znajdowała się studnia. Zbliżyłem się do niej i chciałem zaczerpnąć wody, aby ugasić pragnienie. Studnia była pełna trupów. Pokuśtykałem więc na podwórze Strażyca w poszukiwaniu wody. Zbliżyłem się do stodoły. Wrota były otwarte. Tego, co zobaczyłem, nie sposób wyrazić. Tuż za klepiskiem leżeli zabici ludzie - mężczyźni, kobiety i dzieci. Z głębi rowu wydobywały się jeszcze jęki konających. Słońce schowało się za ścianą lasu, ja zaś pokuśtykałem polną dróżką do brogu, który stał na polu. Wdrapałem się po drabinie na górę. Byłem głodny, obolały, spragniony, a ponadto panicznie bałem się żywego człowieka. Relacja Jana Kloca (Jan Kloc urodził się w 1922 r. w Woli Ostrowieckiej. Był żołnierzem 27 WDP AK, ps. "Cichy". Odznaczony m.in. Krzyżem Walecznych. Po wojnie zamieszkał w Zagórowie, woj. konińskie. Zmarł w 1988 r.) Już wiosną 1943 r. dotarły do nas wiadomości, że Ukraińcy napadają na ludność polską. Istniejąca w Woli Ostrowieckiej placówka AK zaczęła przysposabiać się do obrony. Wystawiała próbne posterunki, na które i ja chodziłem. W ten sposób sprawdzano odwagę i wytrzymałość psychiczną poszczególnych członków. W lecie powiedziano nam, że jeżeli napadną na nas Ukraińcy, to będziemy się bronić. Ustalono także, że nie będziemy ich prowokować i nie uderzymy pierwsi. Gdy nadeszła niedziela 29 sierpnia 1943 r., już wszyscy wiedzieli, że coś się szykuje. Ksiądz na kazaniu powiedział, iż będziemy się bronić i że nie opuści swoich owiec. Dowództwo placówki AK nie wydało konkretnego rozkazu na wypadek napadu. Mówiono tylko, że trzeba się bronić. Tymczasem niektóre kobiety i dzieci poszły do kolonii, gdyż rozumowały, że najpierw napadną na wieś, więc będą miały czas na ucieczkę. Mnie i kilku chłopców wysłano na stanowisko obserwacyjne, około 1 kilometr od wsi. Leżeliśmy całą noc w rowach przy trakcie, który biegł do Sokoła. Noc była bardzo ciemna. Słyszeliśmy tylko stukot furmanek jadących na zachód. Nad ranem wszystko ucichło. Gdy zaczęło świtać, zeszliśmy z zajmowanych stanowisk, pozostawiając dwóch na warcie. We wsi opowiedzieliśmy o tajemniczych odgłosach, ale informacja została zlekceważona. Odpowiedziano nam, że Ukraińcy pojechali na pewno napaść na most na Bugu. W czasie rozmowy przybył jeden z pozostawionych na posterunku kolegów i powiedział, że bardzo dużo ludzi idzie do wsi. Wysłano nas na przedpole. Mieliśmy sprawdzić, kto się zbliżał. Za wsią zobaczyliśmy ludzi, którzy przykucnęli na nasz widok. Po chwili zaczęli biec w naszym kierunku. Rzuciliśmy się do ucieczki. Po zameldowaniu, że zbliżają się Ukraińcy, wysłano mnie na przeciwny koniec wsi, do Paszczyka - byłego komendanta Związku Strzeleckiego. Jeszcze nie dobiegłem do środka wsi, gdy zaroiło się od Ukraińców. Szli po obydwu stronach drogi gęsiego, a między nimi jechała kuchnia polowa i konni. Zatrzymali mnie i spytali, kim jestem. Odpowiedziałem, że należę do wioskowej warty. To ich zaniepokoiło. Podprowadzili mnie około 100 metrów do jakiegoś starszego Ukraińca na koniu. Coś pogadali i powiedzieli, abym nie chodził po drodze, tylko szedł do domu. Mieszkanie zastałem zamknięte, bo matka z siostrą i dwójką dzieci poszły nocować na kolonię, a szwagier, który był w organizacji, gdzieś się zawieruszył. Widząc, że dzieje się coś niedobrego - choć Ukraińcy nikogo nie atakowali, tylko każdego napotkanego wysyłali do domu - wyszedłem za budynki, by się przedostać na kolonię. Minąwszy zabudowania zobaczyłem, że wieś jest otoczona. Na polu, co 10 metrów tkwił przykucnięty Ukrainiec. Pierwszym odruchem było, aby się gdzieś schować. Wszedłem do stodoły, podparłem kołkiem drzwi i zagrzebałem się w snopy żyta. Pomyślałem jednak, że jak podpalą zabudowania, to się nie wydostanę, a jak zauważą podparte drzwi, to mogą mnie szukać. Rozumowałem dobrze, gdyż, jak potem stwierdziłem właśnie tam mnie szukali. Wyszedłem więc ze stodoły i skryłem się nad oborą na wyżkach. I tu, po nie przespanej nocy, zasnąłem. Nie wiem jak długo spałem, przebudziłem się dopiero, gdy wypędzali krowy i konie z naszej obory. Bito je kołkiem, tylko słychać było łoskot. Jeden z Ukraińców podszedł do wejścia na wyżki i krzyknął: "Złaź sobaczy synu, bo wlizu tu i ubiju jak sobaku". Poszukałem jakiegoś drąga i postanowiłem, że będę się bronić. Lecz nie wszedł i po chwili wszystko ucichło. Jakiś czas później usłyszałem dziwny szum oraz hałasy. Pomału odgarnąłem słomę z dachu i zobaczyłem koniec wioski w ogniu. Pożar zbliżał się do naszych budynków. Usłyszałem też gęstą strzelaninę z karabinów. Zrobiłem większą dziurę od strony Ostrówek i dostrzegłem, że w sąsiedniej wsi też palą się zbudowania, a Ukraińcy wycofują się tyralierą. Po chwili doszli do naszych budynków i kryjąc się za nimi, strzelali w kierunku Ostrówek. Wówczas westchnąłem do Boga i pomyślałem, że nadeszła moja ostatnia godzina. Jeżeli zapalą się zabudowania, będę zmuszony uciekać z kryjówki. Wpadłbym wtedy prosto w ręce Ukraińców. Lecz Pan Bóg pokierował inaczej. Wiatr zmienił kierunek i dzięki temu ocalałem, mimo że do sąsiednich płonących budynków było tylko około 15 metrów. Po pewnym czasie wszystko ucichło. Słychać było tylko trzeszczenie dopalających się budynków. Po godzinie pomału zszedłem z wyżek, by zobaczyć, co się dzieje na dworze i we wsi. Stojąc na podwórzu dostrzegłem biegnącego kolegę. Był bardzo wystraszony i z daleka krzyczał, abym uciekał. Dołączyłem do niego i pobiegliśmy w kierunku Ostrówek. Na polu natknęliśmy się na naszego znajomego. Był martwy, został zabity w czasie ucieczki. Dotarliśmy do wsi, ale była pusta. Jej mieszkańcy zniknęli. Tknięci złym przeczuciem przebiegliśmy całe Ostrówki, nie napotykając jednak żywej duszy. Tylko pootwierane drzwi w domach, a w niektórych powybijane szyby świadczyły, że stało się coś strasznego. Zobaczyliśmy kilka dopalających się zabudowań. Gnani strachem skierowaliśmy się w kierunku Kolonii Piotrówka. Tu dopiero spotkaliśmy kilka osób - niedobitków, którzy ocaleli z pogromu. Wszyscy byli oblani krwią, gdyż udało im się uratować tylko dlatego, że wzięto ich za martwych. Pierwszą noc po tym strasznym dniu spędziłem w szkole w Rymaczach, gdzie zgrupowali się uratowani mieszkańcy Woli Ostrowieckiej, Ostrówek i Piotrówki. Ubezpieczenie zapewnili nam Niemcy, którzy okopali się naokoło szkoły i nas pilnowali. W nocy dotarła do nas informacja, że nazajutrz Niemcy wywiozą nas do Lubomla, a następnie transportem kolejowym do Rzeszy na roboty przymusowe. Chcąc uniknąć niewoli, rankiem 31 sierpnia wymknąłem się ze szkoły i zgłosiłem do oddziału Armii Krajowej dowodzonego przez por. Kazimierza Filipowicza ps. "Kord". Kilka dni później zrobiliśmy wypad do Woli Ostrowieckiej i Ostrówek, celem przepłoszenia miejscowych Ukraińców, którzy szabrowali dobytek z niedopalonych wsi. Dowiedziałem się wtedy, że napastnicy użyli podstępu, by wymordować bezbronną ludność. Otóż jak weszli do wsi w sile około 1.000 ludzi, nikogo nie zabijali, tylko wysyłali do domu i uspokajali, że nic złego się nie stanie. Dokładnie otoczyli wieś i gdy zrobiło się widno, zaczęli zwoływać Polaków na zebranie do szkoły, gdzie ich dowódca miał coś powiedzieć. Po spotkaniu wszyscy mieli powrócić do domu. Do szkoły Ukraińcy wpędzili tylko kobiety i dzieci. Mężczyzn otoczyli na placu szkolnym, skąd brali po 4, a następnie po 10 na badanie do komendantury. Prowadzili ich pod silną eskortą do dość dużego gospodarstwa Strażyca, gdzie za stodołą był już wykopany rów. Następnie wprowadzali ofiary wąskimi drzwiami na klepisko stodoły. Stało tam kilkunastu rezunów, którzy ciosami siekier mordowali. Ciała zabitych wrzucali do rowu. Z masakry tej ocalał tylko 1 człowiek. Po wymordowaniu wszystkich mężczyzn Ukraińcy podpalili szkołę i wrzucili do środka granaty. Kto mógł, to wyskakiwał przez okno, w które strzelali z karabinów maszynowych. Widzieliśmy w szkole zwały zwęglonych trupów kobiet i dzieci oraz wieniec zwłok dookoła budynku. Widok był straszny, na którego wspomnienie łzy mi płyną z oczu. Ukraińcy przetrząsali każdy dom i zagrodę. Gdy kogoś znaleźli, to bili do nieprzytomności, a następnie topili w studniach, które były pełne trupów. W Ostrówkach zabijali mężczyzn z broni palnej. Byłem nad dołami męczenników. Leżeli poobejmowani w rowach wypełnionych po brzegi. Byli popaleni, gdyż po napełnieniu dołów, oblano je jakimś środkiem i podpalono. Kobiety i dzieci oraz starców Ukraińcy spędzili do kościoła. Po pewnym czasie kazali im wyjść na zewnątrz i pod silną eskortą pognali ich aż pod wieś Sokół. Na polu kazali kłaść się rzędami i do leżących ludzi strzelali. Tam właśnie zginęła moja matka i siostra z dwojgiem małych dzieci. Na miejscu mordu byłem tydzień później. Zobaczyłem plac zbryzgany krwią i usypane 4 duże mogiły. Zginęło wtedy około 400 kobiet i dzieci. Relacja Ireny Kozłowskiej (Irena Kozłowska była nauczycielką w Woli Ostrowieckiej. Jej mąż Leon był urzędnikiem gminnym w Zgoranach. Niniejsza relacja jest fragmentem listu z dnia 9 grudnia 1943 r., wysłanym z miejscowości Chorosznica do Ryszardy (brak bliższych danych). List udostępniony przez Aleksandra Kormana z Wrocławia) Dzieciaki tak tulą się do nas, że nie można już na nie patrzeć, inne dzieci płaczą, krzyczą, a nasze spokojne. Już mężczyzn jest coraz mniej, Lolo (Leon) chce iść, nie puszczam go, prosi mnie, bym go puściła, przecież zaraz będziemy razem, przecież 5 minut nie robi różnicy. No wreszcie i on musi odejść, żegna się z nami, dzieciaki zaczynają płakać, tulą się, proszą: "Tatusiu nie idź", on ze stoickim spokojem patrzy na nas, płaczę, więc prosi mnie "Irel (Irena) nie płacz, przecież za chwilę będziemy wszyscy razem już na zawsze". Nie mogę się opanować. Pożegnał się i wyszedł, 4 bandytów ukraińskich wyprowadziło ich. Serce rozdziera ból, dzieci płaczą i proszą, by iść do tatusia, "Chodźmy do domku", uspokajam mówiąc, że pójdziemy już na zawsze do swojego domku. Już wyprowadzają kobiety z dziećmi. Ja się ociągam, wiem, że pójść będę musiała, ale jeszcze trochę. Modlę się z dziećmi i proszę o lekką śmierć. Jest już nas z 50 osób, słyszę, wpada granat zapalający, drzwi od klas zamykają, widzę szkołę obłożoną słomą, ogień, wpada drugi i trzeci granat, kładę dzieciaki pod ławkę, sama ich sobą okrywam, straszny dym, zaczynamy się dusić, Janeczek wybiega, nie chce leżeć, biega po klasie, już parę trupów leży, biegnie do drzwi, tu ogień bucha, chwytam go, ucieka za ludźmi, którzy szukają ratunku, wpada do drugiej klasy, tam ogień jeszcze większy i ginie mi w płomieniach. Już brak mi sił, męka tego dziecka wyprowadza mnie z równowagi - ginie już druga droga osoba tak ciężką śmiercią. Już nic nie widzę, dym czarny gryzie i dusi, wtem wyglądam przez drugie okno, nie ma nikogo, chwytam dzieci, wysadzam przez okno i ukrywam się pod płotem w bzie. Tu iskry padają i parzą mnie, ale to nic, ratować tylko tych dwoje i siebie. Wtem wpada jakaś kobieta, też pada koło nas, za nią opryszki ukraińskie - znaleźli nas, wyprowadzają, prowadzą. Doprowadzili nas do dróg rozstajnych, tu pod krzyżem, który stał przy uliczce naszego domu. Pada strzał, upadłam ze strachu, zostaje zabita jakaś kobieta, drugi - Haneczka pada mi na ręce, czaszka się rozpryskuje, oblewa mnie krwią. Andrzejek woła - "Mamusiu" i pada mi na plecy, ginie, krew jego oblewa mnie, czuję jak ścieka, czekam, kiedy mnie trafi, padają strzały, lecz w innych, już nie straszna mi śmierć od kuli. Zalega cisza, wracają, stoją nad nami i mówią tak na mnie: "Ot dumała, szczo nam wtecze, swołocz, dumała szczo bude Polszcza, ot maje wże Polszczu" (Myślała, że nam ucieknie, drań, myślała, że będzie Polska, otóż ma już Polskę). Przylgnęłam do ziemi, zaparłam oddech i czekam. Odeszli, długo leżę, ze dwie godziny, cisza, podnoszę głowę, patrzę na swe dzieci, uderzyłam głową o ziemię, zawyłam nieludzkim głosem i postanowiłam nie ruszać się stąd. Brak mi sił, brak mi myśli, pragnę śmierci. Leżąc doszłam do wniosku, że jestem żywa, że tu leżeć nie mogę. Oglądnęłam się, wycałowałam tę biedną Haneczkę z czaszką rozpłataną i Andrzejka, też takiego samego, i popełzłam znów w ogród. Chcę wrócić do dzieci, zagrzebać je, lecz czym, nie mam sił. Chcę jeszcze zobaczyć drogiego Leonka, on taką straszną śmiercią zginął, ale tam trochę za daleko, jeszcze się tam kręcą. Biorę na odwagę i pełznę w pola, tu spotykam gospodynię. Pełzniemy, spotykam tak osiem osób, ale nikogo z inteligencji - wszystko zginęło, na osiemset osób ja jedna ocalałam z tej szkoły. Tak pełzłam osiem kilometrów do polskiej wsi (do Jagodzina). Tu jeszcze mordu tego nie było. Jest wieczór, ludzie tutejsi skupiają się blisko stacji. Rano spotykam znajomych z nauczycielstwa. Prędko się mną zaopiekowali i autem zostałam odwieziona do Lubomla. Wpadam do znajomych. Z nimi jadę do Warszawy, do ich krewnych. Stąd piszę do brata Leona - drogiego, przyjeżdża i zabiera mnie. Od 15.10. jestem tutaj. Relacja Katarzyny Kruk z domu Jesionek (Katarzyna Kruk z domu Jesionek urodziła się w 1923 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Pruchniku, woj. przemyskie) Podczas Mszy św. dnia 29 sierpnia 1943 r. dowiedzieliśmy się, że Ukraińcy mają zamiar nas wymordować. Po powrocie do domów, ludzie zaczęli pakować się. Niektórzy nie mogli uwierzyć. Mówili: "Zawsze żyliśmy w zgodzie, chodziliśmy do siebie w gości". Ojciec - Marcin Jesionek z bratem załadowali na wóz kilka worków ze zbożem, powiązali tłumoki z ubraniem i razem wyjechaliśmy w pole. Ponieważ panował spokój, brat - Łukasz Jesionek z moim mężem - Franciszkiem Krukiem i sąsiadami poszli na zwiady. Nie zauważyli nic podejrzanego. Usłyszeli tylko daleki strzał, gdzieś w okolicy ukraińskiej wsi Sokół. Całą noc spędziliśmy na wozie w polu. Rankiem powróciliśmy do domu. Dzieci poszły spać, a dorośli siedzieli koło mieszkania. Nagle ojciec usłyszał podejrzane odgłosy dobiegające z pobliskiej olszyny. Po chwili z krzaków wybiegł duży, obcy pies. Ojciec powiedział, że musimy uciekać. Postanowiliśmy ukryć się w tzw. "Dąbrówce" - niewielkim, gęstym lasku za wsią. Idąc, spotkaliśmy Mariana Paszczyka, który szedł z rodzinąw kierunku wsi. Uprzedził nas, że w "Dąbrówce" ukryci są Ukraińcy uzbrojeni w siekiery, szpadle, widły. Zawróciliśmy. Idąc przez pole zostaliśmy zatrzymani przez Ukraińców. Leżeli na ziemi co kilkanaście kroków, z bronią gotową do strzału. Kazali nam wracać do wsi. Wszyscy schowaliśmy się w zabudowaniach. Mama - Aniela Jesionek postanowiła pójść do wsi (dom nasz leżał na jej końcu), zobaczyć, co się tam dzieje. Gdy wróciła, mówiła, że Ukraińcy zwołują wszystkich na zebranie do szkoły. Po pewnym czasie poszła ponownie. Już nie wróciła, podobnie jak brat Łukasz, który również chciał sprawdzić, co dzieje się we wsi. Zostaliśmy tylko z mężem, bratową Karoliną Jesionek i jej dziećmi: Wackiem - 3 lata i Bolkiem - 1,5 roku. Mąż uznał, że najbezpieczniej będzie w stodole. Schowaliśmy się pod samym szczytem. Bratowa z dziećmi pozostała w domu. Mąż zrobił w strzesze niewielką dziurę obserwował okolicę i podwórze. Widział, jak przyszli Ukraińcy, którzy po obrabowaniu domu zabrali bratową z dziećmi. Bratowa chciała wrócić z drogi, może chciała pomóc synowi, który był po tyfusie i nie miał siły iść dalej. Usłyszałam dwa silne uderzenia jakby obuchem siekiery i nic więcej, ani płaczu, jęku. Po południu usłyszeliśmy głośny szum. Okazało się, że płoną zabudowania przy drodze z Ostrówek do Woli Ostrowieckiej. Drogą jechały furmanki wypełnione zrabowanym mieniem Polaków. Ukraińcy pędzili konie i bydło. Po jakimś czasie wszystko ucichło. Mąż zauważył biegnącego drogą Władka Panasiuka, który po chwili wracał do Ostrówek z krową i cielakiem. Doszliśmy do wniosku, że najgorsze minęło i postanowiliśmy wyjść z kryjówki. Przeszliśmy przez podwórze i ukryliśmy się w rosnącym w pobliżu prosie. Po pewnym czasie mąż dostrzegł Ukraińca jadącego na białym koniu. Obserwował, czy w polu ukryci są Polacy. Na szczęście nie zauważył nas. Gdy odjechał, dostrzegliśmy idących w naszym kierunku ludzi. Przerażeni, oczekiwaliśmy najgorszego. Okazało się, że to Polacy, którzy ocaleli z rzezi. Byli to: Agnieszka Bednarz z mężem Stanisławem i dziećmi oraz siostra mojego męża - Agnieszka Kruk. Postanowiliśmy iść razem do Jagodzina. Koło kościoła w Ostrówkach znaleźliśmy porzucone przez ludzi ubrania. Mąż zabrał dla siebie ciepłą kurtkę, a dla mnie grubą chustkę. Do Jagodzina doszliśmy wieczorem. Spotkaliśmy tam matkę męża z 10-letnim bratem rannym w palec u nogi. Opowiadali, jak na ich oczach Ukraińcy postrzelili Wiktorię Kruk (z domu Pradun). Tragedia rozegrała się pod Sokołem na polu. Ukrainiec obchodzący miejsce kaźni dostrzegł żywego 1,5-rocznego chłopca - Janka. Złapał go za główkę, posadził na ciele matki i strzelił z karabinu maszynowego. Wiktoria dwukrotnie ranna ocalała. Widział ją nasz sąsiad, jak w trzy dni po tragedii siedziała pod kopką zboża. Jeszcze żyła, ale nie mogła iść. Tam skonała. Moją teściową Ukraińcy również pognali pod Sokół. Ocalała cudem. Jeden z mordujących Ukraińców ze strachu czy litości ominął ją i jej syna Czesława. Ukraińcy widząc, że strzela niecelnie, grozili mu, że go zastrzelą, jak się nie poprawi. Gdy nastała cisza, podniosła głowę i zobaczyła, że z pola powstają ranni i uciekają w pobliskie zarośla. Z rzezi ocalał także mój ojciec. Schował się z kolegą w krzakach rosnących koło cegielni. Widzieli Ukraińców ze szpadlami i siekierami, ale ci ich szczęśliwie nie zauważyli. Ludzi zgromadzonych w cegielni znaleźli Ukraińcy i zapędzili do szkoły na zebranie. Był wśród nich mój brat. Gdy zorientował się, że będą ich mordować, chciał wywołać bunt. Zamiar się nie udał, większość uważała, że im nic nie grozi. Ukraińcy wyprowadzali ludzi grupkami i zabijali. Relacja Stanisławy Krzeszewskiej-Lubczyńskiej (Stanisława Krzeszewska-Lubczyńska urodziła się w 1920 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Stargardzie Szczecińskim, woj. szczecińskie) W niedzielę 29 sierpnia 1943 r. byłam w kościele w Ostrówkach. Ksiądz podczas kazania mówił, że Ukraińcy mogą napaść na nasze wioski. Po tym ostrzeżeniu postanowiliśmy nie nocować w domu, lecz obok na pastwisku, gdzie było dużo krzaków. Po północy słyszeliśmy, jak drogą przez wioskę i kolonię jechali Ukraińcy na furmankach. Dobiegały do nas ich rozmowy. Po około dwóch godzinach wszystko ucichło. Tuż przed wschodem słońca postanowiliśmy wracać do domu. Wokoło panował spokój. Razem z dziećmi i teściową weszłam do mieszkania, a mąż poszedł do stodoły. Rozebrałam dzieci i chciałam położyć je spać, gdy ktoś zapukał do drzwi. Drzwi otworzył teść. Chwilę później usłyszałam głuche uderzenie i jęk. Następnie do mieszkania wpadło dwóch Ukraińców z karabinami, którzy zapytali: "De twój czełowik?" Odpowiedziałam, że prawdopodobnie poszedł do wsi. W tym momencie jeden z nich krzyknął: "Ty polska świnio, staryk skazał, że w kłuni", uderzył mnie kolbą karabinu i kazał mi iść po męża. Wychodząc z domu wzięłam na ręce trzymiesięczne dziecko, ale Ukrainiec uderzył mnie kolbą karabinu i kazał je zostawić. Za progiem leżał zabity mój teść - Franciszek Krzeszewski, którego usiłowało zasłonić czterech Ukraińców. Otworzyłam wrota do stodoły i zobaczyłam stojącego męża. Ukraińcy kazali mi wrócić do domu, a sami zostali z mężem. W mieszkaniu zastałam rozpaczającą teściową, która, gdy mnie zobaczyła, zaczęła dopytywać się o Janka (mojego męża). Spojrzałam w okno i dostrzegłam go leżącego na ziemi. Chwilę później do domu wbiegło dwóch Ukraińców, którzy kazali jednej z nas wyjść na dwór. Teściowa padła na kolana i zaczęła ich prosić o darowanie życia. Gdy oprawcy wyszli na chwilę z mieszkania, postanowiłam uciekać. Wyskoczyłam przez okno i poprosiłam teściową, aby podała mi dzieci. Zdążyłam wziąć tylko najmłodsze, bo Ukraińcy ponownie weszli do domu. Uciekając, słyszałam krzyk: "Kuda udierajesz". Będąc w pewnej odległości od domu usłyszałam krzyki teściowej i dzieci, które zostały w domu. Chwilę później zaczepiłam o pniak po ściętym drzewie i upadłam. Podniosłam się i pobiegłam dalej - do brata, który mieszkał obok nas. Rodzina brata spała. Zbudziłam ich, krzycząc: "Wy jeszcze śpicie, a u nas mordują!". Stojąc przed bratem trzymałam podwiniętą spódnicę. Domyślając się, że w niej coś trzymam, spytał, co to jest. Odpowiedziałam, że dziecko. Brat podszedł bliżej i zauważył, iż spódnica jest rozdarta i pusta. Pobiegliśmy na miejsce, gdzie upadłam i znaleźliśmy tam dziecko, które leżało na ściętym krzaku olszyny. Postaliśmy chwilę, nasłuchując, czy z mojego domu dobiegają jakieś odgłosy rozgrywającej się tragedii. Panowała jednak cisza. Wróciliśmy więc do domu brata. Stojąc koło domu zauważyliśmy, że w naszym kierunku ktoś biegnie. Był to nasz sąsiad, który chciał dowiedzieć się, co się u mnie wydarzyło, bo widział zabitego męża i teścia. Po krótkim wyjaśnieniu brat z sąsiadem poszli do mojego domu. W mieszkaniu znaleźli ciała teściowej, starszego syna Edwarda, który miał rozciętą głowę siekierą. Młodszy syn był ranny. Dalsze poszukiwania przerwał okrzyk sąsiada, który zauważył nadjeżdżających Ukraińców. Brat chwycił rannego i uciekł. Po powrocie opowiedział mi, co widział. Chwilę później zauważyliśmy, że płoną moje zabudowania. Widząc to, brat odprowadził mnie i swoją żonę z dziećmi w pole łubinu. Sam pobiegł do wsi zobaczyć, co dzieje się z jego matką i dwiema córkami. Dochodząc do Woli Ostrowieckiej, zauważył, że w jego kierunku biegnie trzech mężczyzn, do których strzelają Ukraińcy. Dwóch zabili, ale jeden zdołał dobiec do brata. Ostrzegł go, żeby nie szedł do wsi, bo jest okrążona przez Ukraińców. Było to około południa. Brat wrócił do nas, ale po chwili poszedł do ukrywających się w pobliżu nas innych Polaków. W tym czasie Ukrainki pędziły zrabowane krowy, a drogą jechały wozy. Kilka krów weszło w proso. Pobiegły za nimi Ukrainki, które zauważyły ukrywających się tam ludzi. Wśród nich był mój brat. Ukrainki zawołały jadących furmankami bandytów, którzy podeszli we wskazane miejsce i zabili sześciu ukrywających się. Ocalały tylko dwie osoby. Całe zdarzenie obserwowała moja bratowa, która w tym czasie odeszła z naszej kryjówki. Gdy jej nie było, nadjechał na koniu Ukrainiec. Byłam przekonana, że mnie zabije, ale spłoszył się mu koń i przegalopował obok, nie zauważając mnie. Jadąc, wołał: "Kaśka, Maryśka, wyjdźcie, pomogę wam". Na wołanie to wyszła z ukrycia dziewczyna, którą zastrzelił. Po tym zdarzeniu było już spokojnie, ale my z bratową nie wiedziałyśmy, co ze sobą zrobić, i błąkałyśmy się po polach aż do czwartku (2 września). Żywiłyśmy się tym, co znalazłyśmy na polach. Chodząc po polach zauważyłam, że 31 sierpnia i 1 września nad pewnym miejscem krążyły samoloty. Nadlatywały koło południa i przez pół godziny zataczały koła w powietrzu. Postanowiłam sprawdzić, co tam jest, i 2 września rano poszłam w to miejsce. Zobaczyłam bardzo dużo pomordowanych ludzi, ułożonych w rzędy. Ciała zaczęły się już rozkładać. Obok były wykopane rowy, w pobliżu których leżały szpadle i bosaki. Po obejrzeniu wróciłam na miejsce, gdzie zostawiłam bratową z dziećmi. Siedząc w ukryciu zauważyłyśmy znajomego, który prowadził krowę. Bratowa pobiegła za nim, ale gdy była w pobliżu dołu porośniętego krzakami, wyskoczyli z niego uzbrojeni mężczyźni. Nie wiedząc, kim są, zaczęła uciekać w moim kierunku. Ludzie ci strzelali za nią, ale na szczęście niecelnie. W ukryciu przesiedziałyśmy do północy 2 września i nocą ruszyłyśmy do Jagodzina, gdzie była stacja kolejowa. Na miejsce dotarłyśmy około południa następnego dnia. W Jagodzinie żołnierz niemiecki widząc, że trzymam zakrwawione dziecko, zapytał, co się stało. Opowiedziałam mu o tragicznych wydarzeniach sprzed kilku dni. Zapytał mnie następnie, czy chcę jechać do Lubomla, czy do Chełma. Wybrałam Chełm. Kazał mi wsiąść do pociągu towarowego, w którym było już bardzo dużo ludzi. Po dojechaniu do Dorohuska rozkazano wszystkim wysiąść. Tak zaczęła się moja tułaczka. Relacja Czesława Kuwałka (Czesław Kuwałek urodził się w 1927 r. w Ostrówkach. Był żołnierzem 27 WDP AK, ps. "Rybka". Obecnie mieszka w Rybniku, woj. katowickie. Relacja udostępniona przez Środowisko Żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej w Warszawie) W dniu 29 sierpnia 1943 r. (w niedzielę) po południu dotarła do Ostrówek wiadomość, że zostaną napadnięte okoliczne polskie wioski. Reakcja ludności była różna, jedni nie wierzyli w to, że ktoś może przyjść i bez żadnej przyczyny wymordować Polaków, drudzy proponowali, aby wyjechać z rodzinami do Jagodzina, a jeszcze inni chcieli się bronić. Ostatnia grupa dominowała. Niestety, nie było w niej ani jednego człowieka, który znał się na rzemiośle wojennym i miał autorytet. Brak było również rozeznania co do sił i uzbrojenia napastników. W nocy z 29 na 30 sierpnia koło mego domu uformowała się kolumna załadowanych wozów. Były to rodziny chcące opuścić wioskę, ale niestety zostały zawrócone w celu obrony wsi. Wczesnym rankiem 30 sierpnia 1943 r. wieś ostrzelano z broni maszynowej na całej długości od strony południowej. Droga do Jagodzina została odcięta. Bulbowcy weszli do Ostrówek po opadnięciu mgły. Uspokajali ludność i zapędzali do szkoły, najpierw mężczyzn, a potem kobiety i dzieci. Przed pójściem na zebranie kazałem rodzeństwu i ojcu wejść pod ułożony stos bali, przygotowanych na budowę, a sam miałem zorientować się w sytuacji pod szkołą. Niestety, nie posłuchali mnie i przyszli na miejsce zbiórki. Przez pewien czas chodziłem między ludźmi i bulbowcami, obserwując ich uzbrojenie i umundurowanie. Piszę: bulbowcy, bo niejednokrotnie słyszałem słowa: "Taras Bulba". Wypowiadali je z uwielbieniem. Doszedłem do wniosku, że nie będą łagodni i nikogo nie oszczędzą. Postanowiłem więc wycofać się spod szkoły, aby ukryć się w głębi wioski, ale odszedłem od tłumu dopiero wówczas, gdy zaczęli spędzać mężczyzn do budynku, a kobiety do kościoła. Wtedy to od strony Zapola wkroczył tłum Ukraińców (obojga płci) z widłami i siekierami. Uciekałem z myślą, że nie dam się zarąbać dobrowolnie jak baran. To postanowienie i trochę szczęścia spowodowało, że przeżyłem. Przebiegłem między domami i budynkami gospodarczymi, aż do zabudowań Szwedów i znalazłem się w pułapce, bo ich obejście przetrząsali już Ukraińcy. Było ich pełno na głównej drodze, gdzie kogoś szamocącego się prowadzili w kierunku szkoły. Inni od strony południowej wchodzili między zabudowania. W tej sytuacji nie miałem innego wyboru jak położyć się pod płotem, który od strony Szwedów był zarośnięty pokrzywami, a w sąsiednim ogrodzie rosły dwa krzaki porzeczek i olbrzymie liście łopianu. Tam się ukryłem. Długo leżałem bez ruchu, aż w pewnym momencie usłyszałem głos Ukraińca: "Bacz, de win sedit". Początkowo myślałem, że zobaczył mnie i że to już koniec. Ale po chwili usłyszałem płacz chłopca - Feliksa Szweda, który ukrył się w kopcu po ziemniakach. Jeden z Ukraińców chciał go zastrzelić, drugi zaś kazał iść do szkoły i chłopiec z płaczem poszedł. Leżąc pod płotem w ukryciu, przeżyłem jeszcze dwa zagrożenia: pierwsze, gdy przerażona krowa pędziła prosto na mnie i zatrzymała się w ostatniej chwili, drugie, gdy jadący na koniu bulbowiec spojrzał w moim kierunku, kiedy się poruszyłem. Na szczęście nie miał już czasu na działanie, ponieważ do wioski wchodzili właśnie Niemcy. Z ukrycia wyszedłem dopiero, gdy usłyszałem głos komendy niemieckiej. Wtenczas spotkałem mojego ojca i kilka osób, między innymi kolegę szkolnego, Bolesława Trusiuka mówiącego względnie po niemiecku. On to prosił Niemców o ratowanie kobiet i dzieci pędzonych w kierunku Sokoła. Gdy odmówili, zaproponował im wypożyczenie broni. Niestety, broni nie pożyczyli. Uśmiechnęli się tylko ironicznie. W tym też czasie stwierdziłem, że w studni Trusiuka, na podwórku którego rozstrzeliwali mężczyzn, są zwłoki mojego pradziadka Władysława Kuwałka, liczącego 98 lat oraz dzieci. Prawdopodobnie wśród nich był Feliks Szwed. Po wkroczeniu Niemców do wioski spomiędzy rozstrzelanych mężczyzn wstał Julian Trusiuk, brat wspomnianego wyżej Bolka. Tego dnia niewielu ocalałych wyszło z ukrycia, toteż nie można było zorientować się, kto przeżył. Swoją siostrę spotkałem dopiero w Lubomlu. Była ranna (pod Sokołem) trzykrotnie od jednej kuli: w lewy bark, głowę i prawą rękę. Opowiadała, że brat, Henryk Kuwałek (lat 11) leżał zabity na jej nogach. Mówiła także, iż rozmawiała z ciężko ranną Wiktorią Kruk (z domu Pradun, lat 25), która przeżyła rzeź, ale zmarła na pobojowisku z upływu krwi. Moja druga siostra, Janina Kuwałek (lat 13) wstała z pola pod Sokołem dopiero pod wieczór i w pobliżu pomordowanych przenocowała, a rano następnego dnia poszła do Woli Ostrowieckiej, gdzie znaleźli ją, skrwawioną i osłabioną, chłopcy z powstającej w Rymaczach i Jagodzinie samoobrony. Wrócę jeszcze do momentu spędzenia ludzi pod szkołę, aby scharakteryzować przewrotność Ukraińców, którzy rozmawiali z Polakami wyjątkowo grzecznie, wręcz po przyjacielsku. Byłem świadkiem, jak do stojącej grupy Ukraińców i Polaków przybiegła z płaczem dziewczyna (chyba Janina Fotek, lat 18). Chciała, aby udzielono pomocy rannej matce. Najszybciej zareagował ukraiński oficer, mówiąc swojej sanitariuszce: "Tamaro, idź i opatrz ranną". Gest ten podziałał bardzo uspokajająco na tłum, który wchodził do szkoły. Jeden z ocalałych - Aleksander Pradun opowiadał, że życie swoje zawdzięcza matce, która podczas rozstrzeliwania przykryła go spódnicą i własnym ciałem. Widział też makabryczną i nieprawdopodobną scenę. Ukrainiec strzelił do chłopca w wieku około czterech lat. Pocisk zerwał mu część czaszki, dziecko wstało i płacząc, zaczęło biec z otwartym, pulsującym mózgiem. Oprawca powtarzał strzały, a chłopiec wciąż biegł. Dopiero po dłuższej chwili trafił i dobił rannego. Mój wujek, Bolesław Kuwałek opowiadał mi, że jego rodzinę uratowali Ukraińcy. W Przekurce mieszkały dwie zaprzyjaźnione z nim rodziny ukraińskie. Jedni nazywali się Makar, a drudzy nosili przezwisko "Mikolus". Podczas napadu UPA na Ostrówki przez trzy dni przechowywali jego rodzinę, a następnie odprowadzili do przeprawy przez Bug w Wilczym Przewozie i oddali wujkowi. Relacja Tadeusza Kuwałka (Tadeusz Kuwałek urodził się w 1920 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Stulnie, woj. chełmskie) W nocy z 29 na 30 sierpnia 1943 r., w grupie około 15 osób stałem na warcie na zachodnim skraju wsi Ostrówki. Nasze uzbrojenie stanowiły widły i siekiery. Nie zauważyłem, aby ktoś z nas posiadał broń palną. Grupą dowodził Jan Lissoń. W nocy było słychać turkot furmanek jadących w kierunku Równa. Po wschodzie słońca poszliśmy w kierunku domów i we wsi dowiedzieliśmy się, że jesteśmy już okrążeni. Ludzie nie wiedzieli, jak się zachować. Niektórzy, jak na przykład Frączek, chcieli jechać do Lubomla, lecz nasi ich zawrócili, tłumacząc, że nie należy robić paniki. Ukraińcy weszli do wsi i rozkazali mężczyznom stawić się w szkole, gdzie miało odbyć się zebranie. Kobietom i dzieciom kazano iść do kościoła. Udałem się w kierunku szkoły, lecz po chwili zawróciłem i wszedłem do zagrody Muzyków, gdzie zastałem czterech braci poszukujących ukrycia. Widząc, że oni sami nie mogą się schować, przeskoczyłem płot i ukryłem się pod sianem w stodole sąsiada Muzyków. Siedziałem tam kilka godzin - do czasu, gdy na podwórzu pojawili się Niemcy, a było to około południa. Po wyjściu z ukrycia udałem się wraz z innymi do Lubomla, a po dwóch dniach do Dorohuska, skąd wróciłem do partyzantki w Jagodzinie. Mój brat Aleksander był w szkole, ale uratował się dzięki temu, że wraz z dwiema innymi osobami schował się w piwnicy szkolnej. Wszedł tam po tym, jak bandyci kazali oddać broń, złoto i inne kosztowności oraz podać, kto i do jakich polskich organizacji należy, a sołtysa i 10 osób wzięli na przesłuchanie. Relacja Zofii Kuwałek z domu Kruk (Zofia Kuwałek z domu Kruk urodziła się w 1910 r. w Opalinie. Po wojnie zamieszkała w Stulnie, woj. chełmskie. Zmarła w 1987 r. Relację podał Mieczysław Kuwałek urodzony w 1943 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Katowicach) Wieczorem dnia poprzedzającego tragedię w Ostrówkach mój mąż Stanisław poszedł na posterunek wartowniczy na zachodnim skraju wsi. Córka Leokadia, mająca wówczas 8 lat, przeczuwając prawdopodobnie zbliżającą się tragedię, błagała mnie, abyśmy poszli nocować do naszego nowego domu na kolonii (stojącego przy drodze do Jagodzina, około 1 kilometra od cegielni). Nie wierząc w możliwość ataku Ukraińców, chciałam pozostać we wsi. Dopiero, gdy mój ojciec Karol zaczął przygotowywać się do drogi, zdecydowałam się i poszliśmy razem. Dom stał na uboczu, nie był jeszcze wykończony i brakowało okien i drzwi. Mój ojciec pozastawiał na noc drzwi i okna snopkami żyta i to nas prawdopodobnie uratowało. Rano z Ostrówek zaczęły dobiegać strzały. Jakiś czas później dostrzegliśmy, że płonie kilka zagród. Postanowiliśmy nie wychodzić z ukrycia. Przed południem Ukraińcy zabrali z cegielni rodzinę Strycharza, którą popędzili w stronę Ostrówek. Po drodze zatrzymali się koło naszego nowego domu i poili konie, biorąc wodę ze studni, która była około 10 metrów od kryjówki. Widząc zastawione drzwi i okna snopkami żyta nie domyslili się, że wewnątrz może być ktoś ukryty. Około południa, gdy bandyci wymordowali mieszkańców Ostrówek, chodzili po polach i wołali po polsku: "Maryśka, Kaśka, Zośka, wychodźcie z ukrycia, Ukraińcy już poszli". Ci, którzy wyszli z ukrycia, byli natychmiast zabijani. Po południu przechodziła koło naszej kryjówki grupa ocalałych Polaków. Poszliśmy razem z nimi do Jagodzina, a następnie do Lubomla. Z domu wyszliśmy tak, jak staliśmy, i nigdy już tam nie powróciliśmy. Relacja Haliny Lisowskiej z domu Jesionczak (Halina Lisowska z domu Jesionczak urodziła się w 1942 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Izbicy, woj. zamojskie) Urodziłam się 17 listopada 1942 r. w Woli Ostrowieckiej. Kiedy nastąpiła rzeź Polaków przez bandy UPA, miałam 9 miesięcy i samo przez się nie mogłam pamiętać tych strasznych chwil. Z relacji mojej mamy, Józefy Jesionczak dowiedziałam się, że mój ojciec Wojciech Jesionczak wysłał mamę ze mną do matki, Pauliny Pogorzelec, która mieszkała na drugim końcu wsi. Sam pozostał w domu, aby pilnować majatku. Był jednym z bogatszych gospodarzy tej wioski. W jakich okolicznościach zginął mój ojciec, nikt z tych, którzy przeżyli masakrę, nie wie. Nikt nie widział też jego zwłok. Mama przypuszczała, że ojciec mógł się spalić w domu, gdzie prawdopodobnie ukrył się na stryszku ganku. W chwili śmierci ojciec miał 32 lata. Mama ocalała cudem, leżąc w bruździe przy rosnacych ziemniakach. Kiedy płakałam, wkładała mi pierś do buzi. Ukraińcy byli tak zaślepieni mordem, że nie patrzyli pod nogi, kiedy biegli miedzą, przy której leżałyśmy. Nocą, ze mną na ręku, dotarła do Jagodzina, do siostry, Marii Stockiej. Tam spotkała swoja mamę, Paulinę Pogorzelec, brata Erazma i siostrę Paulinę (przezywaną Monioszką). Dowiedziała się od nich o śmierci swego ojca Antoniego Pogorzelca i dwóch sióstr, Zofii i Anastazji Pogorzelec. Moja ciocia - Paulina Pogorzelec opowiadała mi, że w czasie rzezi została z wieloma innymi osobami zapędzona do stodoły pełnej zwiezionego zboża. Ukraińcy podpalili ją, a sami stanęli po rogach i strzelali do uciekajacych z niej ludzi. Ciocia biegała po pobojowisku i kiedy zaczęły padać płonące krokwie schowała się do krupki (beczka na zboże, pleciona ze słomy i łyka), stojącej na klepisku. Bandyci zajrzeli do stodoły, stwierdzili, że nikogo nie ma, i odeszli. Ciocia wyczołgała się resztką sił z dopalającej się stodoły na pole po zerwanym tytoniu i tam doleżała do zmroku. Później dotarła do szkoły. Przed nią siedziała na trawie żona nauczyciela i trzymała na kolanach dwoje zamordowanych dzieci. Mózg z ich główek rozpryskał się na matkę. Obok niej leżał zabity mąż. Żona nauczyciela opowiadała cioci, że bandyci domagali się, aby jej mąż zdjął buty - oficerki, a kiedy odmówił, zastrzelili go. Ona ocalała pod trupami dzieci. Wieczorem udały się razem do Jagodzina. Po drodze ciocia spotkała koleżankę ze wsi. Prosiła ciocię, aby ją dobiła. Miała obcięte piersi i ręce, a przed okaleczeniem była dotkliwie zgwałcona. Ciocia nie była w stanie jej pomóc ani w jakiś sposób ulżyć w cierpieniach. Relacja Aleksandra Lubczyńskiego (Aleksander Lubczyński urodził się w 1928 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Kroczynie, woj. chełmskie) W nocy z dnia 29 na 30 sierpnia 1943 r. Ukraińcy okrążyli wieś Wolę Ostrowiecką. Wczesnym rankiem wbiegł do naszego domu jeden z moich dwóch braci, krzycząc: "Uciekajcie!" W mieszkaniu była nas trójka: ja, mój tato Stanisław i bratowa Zofia z 2-tygodniowym dzieckiem. Wybiegliśmy na dwór, każdy w innym kierunku. Ja ukryłem się w fasoli. Jak się później okazało, zostałem zauważony przez Ukraińców. Po pewnym czasie przyszło do mnie dwóch z nich. Obaj mieli karabiny. Kazali mi wstać i iść do szkoły na zebranie. Ponieważ opierałem się, jeden z Ukraińców siłą mnie tam zaprowadził. Na placu szkolnym było już dużo ludzi, wśród nich moja najstarsza siostra, Józefa Soroka i bratowa z dzieckiem. Zebranie miało rozpocząć się o godzinie 10. Po pewnym czasie Ukraińcy zacieśnili pierścień, którym byliśmy okrążeni. Ludzie zorientowali się, że wpadli w pułapkę. Powstał wielki gwar. Polacy zaczęli śpiewać nabożne pieśni i modlić się. Ukraińcy wybierali po 10 mężczyzn i prowadzili do stodoły znajdującej się w zabudowaniach Strażyca. Po chwili przychodzili ponownie, już sami i zabierali kolejnych 10. Gdy zabrakło mężczyzn, przystąpili do podpalenia szkoły, w której były kobiety i dzieci. Trzykrotnie rzucali granatem, ale ten sposób okazał się nieskuteczny. Przynieśli więc dużo słomy do ganku i podpalili. Gdy zaczął płonąć budynek, jeden z Ukraińców krzyknął: "Polska morda, już wam dawno trza było tak zrobić!" Polacy, nie chcąc spłonąć żywcem, wyskakiwali przez okna na zewnątrz, ale tam stali Ukraińcy z karabinami i strzelali do nas. Gdy skoczyłem, posłyszałem strzały i upadłem w pobliżu okna. Poczułem, że padają na mnie kobiety, z którymi wyskoczyłem przez okno. Myślałem, że żyją. Okazało się, iż są martwe. Udając zabitego, przeczekałem do chwili odejścia Ukraińców. Gdy wstałem, szkoła dopalała się. Nad Wolą Ostrowiecką krążył niemiecki samolot. Obniżył lot, trzykrotnie okrążył plac szkolny i odleciał w kierunku Lubomla. Wyszedłem na drogę, gdzie dostrzegłem leżące: siostrę i bratową z dzieckiem. Wszyscy nie żyli. Gdy doszedłem do zabudowań Strażyca, usłyszałem czyjeś wołanie o pomoc. Ratunku wzywała znajoma dziewczyna z Woli Ostrowieckiej - Wiktoria Harmata. Była ciężko poparzona. Razem z jej bratem ciotecznym, Stanisławem Palcem, który także ocalał z rzezi, wyciągnęliśmy ją spod trupów. Wystraszony tym, co zobaczyłem, uciekłem w pobliskie krzaki. Przesiedziałem w nich trzy dni, bez jedzenia i picia. Cały czas spałem. Czwartego dnia, gdy osłabłem, poszedłem do ukraińskiej wsi Przekurki. Napotkani Ukraińcy dali mi chleba i mleka. Mówili, abym uciekał do Dorohuska. Postanowiłem pójść do Polaków, którzy mieszkali w pobliżu wsi Przekurki. Mieszkałem z nimi dwa tygodnie. Podczas pobytu u tej rodziny, przyszło 11 uzbrojonych Ukraińców. Pytali się: "Czy to jest cała rodzina?" Gdy dowiedzieli się, że jestem uratowany z Woli Ostrowieckiej, powiedzieli: "Jak się uratował, niech żyje, jego szczęście". Wieczorem przyszli Polacy mieszkający w pobliżu. Razem z nimi uciekłem do Jagodzina. Relacja Czesława Lubczyńskiego (Czesław Lubczyński urodził się w 1937 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Stargardzie Szczecińskim, woj. szczecińskie) Pamiętnego dnia 30 sierpnia 1943 r., wczesnym rankiem moja matka (z domu Dziurjan), obudziła mnie i brata Edwarda (lat 8). Szybko ubrała nas, przesadziła przez okno i poprowadziła przez drogę na pola w kierunku wsi Ostrówki. Oprócz nas w kopkach zboża schowało się wiele kobiet i dzieci z Woli Ostrowieckiej. Ukraińcy jeździli na koniach i strzałami wyganiali ukrytych. Gdy dostrzegli nas, to kazali wszystkim iść do kościoła w Ostrówkach na zebranie. Po dojściu do kościoła zauważyliśmy, że są w nim same kobiety i dzieci. Po pewnym czasie kazali wszystkim wyjść na zewnątrz. Tam sformowali kolumnę i popędzili nas na miejsce mordu. Gdy doszliśmy na pole, ustawili nas między kopkami skoszonego zboża i zaczęli w nas strzelać. Matka trzymała mnie przed sobą, brat stał obok matki, a koło niego siostra matki - Jadwiga Kuwałek. Pamiętam tylko, jak jakiś ciężar przycisnął mnie do ziemi. Gdy odzyskałem przytomność, wydostałem się spod ciała matki. Próbowałem "obudzić" mamę, brata i ciocię - bezskutecznie. Zakrwawiony krwią matki zacząłem chodzić po pobojowisku, szukając coś do picia. Nie mogąc nic znaleźć, zacząłem obdzierać korę z olszyny i sokiem gasiłem pragnienie. Tak chodząc, natknąłem się na dziewczynkę - rówieśnicę - Longinę Kalitę. Razem zaczęliśmy szukać wśród pomordowanych, żywych. Natknęliśmy się na kobietę, która siedziała przy kopce zboża. Miała porozrywaną twarz, ale żyła. Była to Ewa Jesionek - po mężu Palec. Nie mogąc mówić, ręką pokazała nam kierunek ucieczki. Idąc zgodnie z jej wskazówkami doszliśmy do stodoły. Korzystając z przelotnego deszczu, spijaliśmy kapiące ze strzechy krople wody. Wtedy dostrzegł nas Wojciech Hajdamaczuk. Miał ze sobą wiaderko z mlekiem. Gdy ugasiliśmy pragnienie, razem poszliśmy na miejsce rzezi, by ratować tych, co ocaleli. Oprócz Ewy Palec nie spotkaliśmy nikogo żywego. Dziadek Hajdamaczuk zabrał nas ze sobą i przeprowadził na drugą stronę Bugu. Relacja Agnieszki Łysiak z domu Harmata (Agnieszka Łysiak z domu Harmata urodziła się w 1912 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Dorohusku, woj. chełmskie) Mieszkałam na Kolonii Wola Ostrowiecka koło wsi Sokół. W noc poprzedzającą rzeź słyszeliśmy Ukraińców jadących z Borowy i Przekurki do Sokoła. Szykowali się do ataku na polskie wsie Ostrówki i Wola Ostrowiecka. Moja macocha, Harmacicha-Hajdamaczuk poszła do swojej siostry dowiedzieć się, co się dzieje. Ja pobiegłam do Woli. Po drodze spotkałam znajomego Ukraińca o nazwisku Kundrat. Pytałam go o zlot Ukraińców w Sokole. Odpowiedział - "Nie znaju, wsi chłopci poszli na kolej rwaty". Noc spędziliśmy w krzakach koło domu. Rano macocha i sąsiadka poszły do znajomego Ukraińca z Sokoła. Poskarżyły mu się, że jeden z jego kolegów - Kościo nie oddaje konia i wozu. Chciała iść do niego i odebrać swoją własność. Ukrainiec, gdy to usłyszał powiedział - "Zabrali wse twojo, to i tebe zabije". Żona Ukraińca zobaczyła przez okno idących w kierunku domu swoich pobratymców. Macocha i babcia schowały się do komory. Ukraińcy weszli do mieszkania i spytali - "Gde Mazury?" Padła odpowiedź - "To byli nasze baby i poszli na Wolu kupety owce". Gdy odeszli, Ukrainka wypuściła je z komory, dała bochenek chleba, kawał słoniny i kazała uciekać do Jagodzina, bo "Wam ne ma żytia, ja swoich chłopciw ne pusteła". Macocha i sąsiadka przyszły do mnie, ukrytej w krzakach i wszystko opowiedziały. Razem z nami byli: syn macochy i trzech moich synów - Janek (12 lat), Wacek (9 lat) i Franek (6 lat). Chciałam pójść jeszcze do domu, aby zabrać coś na drogę, ale zobaczyłam stojące w pobliżu ukraińskie wozy wyładowane poduszkami, pierzynami i innym dobytkiem, zrabowanym na pomordowanych Polakach z Woli Ostrowieckiej. Przyjechało też dwóch Ukraińców na koniach z pochodniami w ręku. Jeden z nich krzyknął - "Pały polsku mordu" i podpalił zabudowanie macochy. W krzakach siedzieliśmy do zmroku. Nocą poszliśmy w kierunku Jagodzina. Przechodząc w pobliżu Ostrówek widzieliśmy palącą się wieś. Relacja Antoniego Łysiaka (Antoni Łysiak urodził się w 1919 r. w Ostrówkach. Był żołnierzem 27 WDP AK. Obecnie mieszka w Koszalinie) Wiosną 1943 r. ksiądz Dobrzański mówił w czasie kazań, że na południu Wołynia Ukraińcy mordują polską ludność i w związku z tym należy zorganizować samoobronę w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Starsi ludzie, w tym mój dziadek oraz ojciec, nie wierzyli, aby coś takiego mogło się dziać, gdyż mieszkali wśród Ukraińców od dawna i znali się nawzajem. Przez Ostrówki od wiosny 1943 r. przechodziły ukraińskie patrole i penetrowały teren. Nie byli zaczepiani przez Polaków, gdyż starsi zalecali spokój, aby ich nie drażnić. Ukraińcy pobili kilku ludzi ze wsi za to, że nie oddali broni. Wśród nich byli Tomasz Muzyka i sołtys Jan Ulewicz. We wsi działała konspiracja i pewnego dnia zostałem zaprzysiężony przez Ignacego Szweda. Do konspiracji należał także mój brat Jan, który od czasu do czasu dawał mi do czytania "Biuletyn Informacyjny". W niedzielę 29 sierpnia 1943 r., nastrój we wsi był nerwowy, wszyscy spakowali się, a lepsze rzeczy zostały zakopane. Spowodowane zostało to tym, iż kilku ludzi z Woli Ostrowieckiej poszło do Przykurki i do Sokoła (były to wsie ukraińskie) i nie wróciło do domów na wieczór. Wieczorem zostały wystawione warty nie tylko we wsi, ale także poza nią. Razem z pięcioma kolegami pilnowaliśmy mostu na rowie za Ostrówkami, w kierunku wsi: Borowa, Przekurka i Równo. W przypadku zauważenia Ukraińców mieliśmy zawiadomić dowódcę placówki. Uzbrojeni byliśmy w widły i siekiery. Noc przebiegła spokojnie. Nad ranem zeszliśmy z posterunku do domów. Zmęczony nocną wartą położyłem się, aby trochę odpocząć. Chwilę poźniej usłyszałem strzały dobiegające od strony Równa. Wybiegłem przed dom, gdzie stała matka i ojciec, i spytałem, co się stało. Jak się poźniej okazało, widziałem wówczas rodziców po raz ostatni, zostali zamordowani tego dnia przez Ukraińców. Na drodze spotkałem swoich sąsiadów, Romka Fotka (18 lat) i Tomka Muzykę, z którymi poszedłem do centrum wsi. Idąc, nie spotkaliśmy nikogo, wszyscy gdzieś pochowali się. Koło domu mego wujka, Łukasza Praduna zamierzaliśmy skręcić do Woli Ostrowieckiej, ale zauważyliśmy, że po polach chodzą jacyś ludzie. Byli to Ukraińcy, którzy szli tyralierą w odstępach około 10-metrowych. Także od strony Nowego Jagodzina wieś była obstawiona. Dowiedzieliśmy się o tym od Andrzeja Fronczka, który jechał furmanką z rodziną do Jagodzina. Po drodze natknął się na Ukraińców, którzy kazali mu wracać do domu. Postanowiliśmy schować się na terenie wsi. Ja poszedłem do stodoły wujka Praduna, Tomek do brata Stanisława, a Romek Fotek do domu pożegnać się z rodzicami. Więcej już go nie zobaczyłem, został zamordowany przez Ukraińców. Schowałem się w stodole, w której leżało nie omłócone żyto. Ponieważ kilka nocy nie spałem, zasnąłem natychmiast. Po obudzeniu się poczułem zapach dymu. We wsi panowała cisza. Ostrożnie wyszedłem ze stodoły. Poszedłem do domu na końcu wsi, ale nikogo nie spotkałem. Z zabudowań dobiegało ryczenie krów i kwiczenie świń. Było około południa. W domu zastałem wszystko porozwalane. Napoiłem krowy i wypuściłem je na łąkę za stodołą. Postanowiłem iść do Jagodzina. Po drodze natknąłem się na martwego Stacha Fronczka. Był inwalidą, miał sparaliżowany kręgosłup i nie mógł chodzić. Został zabity koło domu, leżał w rowie obok drogi. Paliło się gospodarstwo Janka Trusiuka. Wówczas nie wiedziałem, że Ukraińcy mordowali tam mężczyzn ze szkoły, a zabudowania podpalili dla zatarcia śladów. W Nowym Jagodzinie spotkałem kolegów, którzy poinformowali mnie, że organizowany jest oddział partyzancki. Postanowiłem wstąpić do niego. Znajomi, którzy ocaleli z rzezi, opowiedzieli mi o jej przebiegu. Upowcy i ukraińska ludność zaatakowali Polaków we wsi Kąty. Mordowano każdego, kogo spotkano na drodze lub w domu. Następnie Ukraińcy zabili mieszkańców dworu Konczewskiej. Po dojściu do Ostrówek przyłączyli się do rzezi mieszkających tam Polaków. W tym samym czasie wymordowano ludność wsi Jankowice, która została zaatakowana od strony Równa. Podobnie jak w Kątach, Ukraińcy po rzezi przeszli do Ostrówek. Ostrówki zostały otoczone kordonem. Co 10 - 15 metrów stał uzbrojony Ukrainiec. Zawracano każdego, kto chciał uciekać ze wsi. Przez pierścień okrążenia przedarł się Stach Muzyka (w 1939 r. był w Korpusie Ochrony Pogranicza), zawiadomił placówkę w Nowym Jagodzinie, że Ostrówki zostały zaatakowane przez Ukraińców, i poprosił o pomoc. Wracając, został zabity koło cegielni. Po wejściu do wsi Ukraińcy uspokajali mieszkańców i zapraszali ich na zebranie w szkole. Ludzie zeszli się na plac i zostali otoczeni przez napastników uzbrojonych w karabiny maszynowe. Mężczyznom kazano wejść do szkoły, a kobietom, dzieciom i starcom do kościoła. Następnie szkoła została zamknięta i wyprowadzano z niej po 5 mężczyzn do dołów na okólniku w zabudowaniach Janka Trusiuka i za sad Suszków. Trzecim miejscem mordu był dół koło kuźni Bałandy. W ten sposób Ukraińcy wymordowali wszystkich mężczyzn. Kobiety, dzieci i starców (wśród których były kobiety i dzieci z Woli Ostrowieckiej) prawdopodobnie chcieli spalić w kościele, ale przeszkodzili im w tym Niemcy, którzy nadjechali samochodami od strony Równa (przez Rymacze i Jagodzin). Niemcy postrzelali trochę z daleka, ale nie atakowali Ukraińców, którzy w tym czasie wypędzili ludzi z kościoła i prowadzili ich koło cmentarza w stronę lasu Kokorawiec. Kobiet, dzieci i starców było około 400. Na miejscu mordu kazano im kłaść się twarzą do ziemi, a następnie strzelano przeważnie w głowę. Z pobojowiska pod lasem Kokorawiec ocalało kilkanaście osób, w tym: Agnieszka Muzyka z domu Szwed, Zofia Muzyka (córka Agnieszki, w dniu mordu miała 3 lata), Stanisław Muzyka (syn Agnieszki, 5 lat), Longina Kalita (5 lat), Jadwiga Giec (14 lat), Łucja Giec (18 lat), Czesław Lubczyński (mój kuzyn, 4 lata), Janina Kuwałek (14 lat), Czesław Wasiuk (16 lat), Rozalia Szwed (45 lat). W Woli Ostrowieckiej było podobnie. Po otoczeniu wsi Ukraińcy kazali wszystkim iść na plac szkolny, gdzie miało odbyć się zebranie. Po otoczeniu zebranych brali po 5 mężczyzn i odprowadzali do stodoły Strażyca. Tam mordowali siekierami i wrzucali ciała do dołu. Kobiety i dzieci zamknęli w szkole, obrzucili budynek granatami i podpalili. Dużo ludzi wrzucili do studni w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Z pogromu ocaleli ci, którzy ukryli się w piwnicach, stodołach i innych budynkach gospodarczych. W rzezi wsi Ostrówki i Wola Ostrowiecka brała udział ukrańska ludność z okolicznych wsi: Przekurki, Sokoła, Połap, Zapola, Huszczy i Równa. Pomocy ocalałym udzielili Polacy z Jagodzina, Rymacz i Lubomla. Niemcy starali się wywieźć uratowanych na roboty do Niemiec. W tym celu zorganizowali specjalny obóz w Lubomlu. Polacy, gdy zorientowali się, że grozi im wywózka, zaczęli uciekać z obozu. Tylko kilka osób wywieziono na roboty. Do obozu trafili także ci, których po rzezi Niemcy zabrali samochodami z Ostrówek. Było ich kilkanaście osób. Relacja Ryszarda Markiewicza (Por. Ryszard Markiewicz urodził się w 1917 r. w Kursku (Rosja). Był dowódcą kompanii I batalionu 43 pp 27 WDP AK. Odznaczony m.in. Orderem Wojennym Virtuti Militari V klasy, dwukrotnie Krzyżem Walecznych, Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Obecnie mieszka w Koszalinie. Relacja udostępniona przez Środowisko Żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej w Warszawie) 30 sierpnia 1943 r. razem z: por. Kazimierzem Filipowiczem ps. "Kord", Wincentym Pękalą - przedstawicielem Delegatury Rządu i uzbrojoną drużyną z Nowego Jagodzina byłem w Ostrówkach. We wsi odszukaliśmy trzy zbiorowe groby, z których jeden był jeszcze odkryty. Wyciągnęliśmy z niego dwie osoby, które dawały oznaki życia. Chłopiec po odzyskaniu przytomności opowiedział nam o rzezi. Między spalonymi budynkami gospodarstwa J. Trusiuka odkryłem zbiorową mogiłę. Była przysypana ziemią, na której leżała spalona słoma. Chodząc po zgliszczach, zauważyłem, że koło studni, po moich śladach, występowały brunatne plamy. Gdy odgarnąłem piasek, poznałem, że jest to krew. Zrobiło mi się słabo i postanowiłem zaczerpnąć wody ze studni. Gdy do niej zajrzałem, dostrzegłem w głębi ludzkie zwłoki. Brałem udział w kampanii wrześniowej 1939 r. i widziałem wielu poległych, ale to, co zobaczyłem w Ostrówkach, poraziło mnie na wiele tygodni. Relacja Janiny Martosińskiej z domu Kuwałek (Janina Martosińska z domu Kuwałek urodziła się w 1930 r. w Ostrówkach. Ostatnio mieszkała w Głuszycy, woj. wałbrzyskie. Zmarła w 1991 r.) Była niedziela 29 sierpnia 1943 r. Dzień był pełen napięć. Niektórzy Ukraińcy zawiadomili swoich znajomych, że tej nocy będą mordować Polaków. Ci zaś powiadomili wioski, aby się miały na baczności. W naszym powiecie były dwie wioski polskie, tj. moja wieś - Ostrówki i Wola Ostrowiecka, reszta była mieszana. Całą noc czuwali dorośli, dzieci z wieczora też były w pogotowiu. Nad ranem kazali się nam położyć. Dorośli pochowali broń, bo już było widno. Obawiano się, że mogą do wsi przyjechać Niemcy. Myślano też, że Ukraińcy zrezygnowali ze zbrodniczego zamiaru. Ale oni nie dali za wygraną. Kiedy wieś drzemała, bo spaniem tego nie można było nazwać, Ukraińcy zaczęli seriami strzelać, także kulami zapalającymi. We wsi zrobił się straszny popłoch. Ludzie brali, co mieli pod ręką, i uciekali w pole lub do lasu. Niektórym ta ucieczka udała się, ale większość Ukraińcy zawrócili do wsi. Mężczyzn spędzono do szkoły, a kobiety z dziećmi do kościoła. W tym czasie, w dwóch okólnikach kopano doły. Z naszej wsi 11-letni chłopak jakimś cudem dotarł do Niemców i opowiedział im, co się dzieje na wsi, ale oni nie kwapili się jechać na ratunek. Ukraińcy mordowanie Polaków zaczęli od mężczyzn. Kłuto widłami, rąbano siekierami, a mojego pradziadka Władysława, który miał około 90 lat, wrzucono do studni. Z każdej zbrodni świadek zostaje, tak i tu było. Syn właściciela gospodarstwa - Jan Trusiuk był na strychu i obserwował. Obecnie nie żyje, zginął już po tej stronie Bugu w Żalinie w 1944 r. Po skończeniu mordowania zaczęto palić zabudowania. Z dołu wypełnionego zwłokami uratowano jednego chłopca. Ciężko poparzony zmarł w szpitalu w Lubomlu. W szkole uratowało się czterech mężczyzn, między innymi mój ojciec - Aleksander Kuwałek. Gdy się zorientowali, że Ukraińcy mordują, schowali się do piwnicy. Ukraińcowi nie przyszło do głowy, żeby sprawdzić dokładnie piwnicę, podniósł tylko wieko i krzyknął: "Kto je, nechaj wyłazyt, bo budu szkołu pałety". Szkoły nie zdążył podpalić, bo Niemcy wystraszyli go jadąc do wsi. Kobiety i dzieci wypędzili z kościoła na plac. Kazali zostawić, co kto miał, i popędzili nas w stronę cmentarza. Gdy Niemcy zaczęli strzelać, kazano nam iść szybciej, między bagna w kierunku ukraińskiej wsi Sokół. Obawiali się chyba, że Niemcy zechcą nas uratować. A mogli uczynić to z łatwością, gdyż byliśmy jakby w wąwozie. Z obu stron drogi były góry piaskowe. Wystarczyłoby tylko odciąć drogę. W kościele wszyscy się modlili i przepraszali. Dzieci przepraszały swoją nauczycielkę - Blatową, która była razem z małym synkiem Cezarym. Kobiety i dzieci śpiewały nabożne pieśni "Serdeczna Matko", "Pod Twą obronę" i wiele innych. O ucieczce nie było mowy, bo była ich chmara. Uzbrojenie mieli różne. Jedni byli z bronią, inni z łopatami, siekierami, widłami. Ubrani też byli różnie - w mundury rosyjskie, polskie, niemieckie i w ubrania cywilne. Po drodze zrobili nam chwilę odpoczynku. Wśród nas były dwie panie w czarnych strojach. Nazywano je zakonnicami. Prosiły Ukraińców, aby ich zamordowali, a nas puścili wolno. Jeden z nich odpowiedział: "Na czorta wy nam nużne". Gdy dopędzono nas do celu, kobiety te ponownie prosiły, aby nie czyniono nam krzywdy. Wówczas Ukrainiec powiedział: "W osiemnastym roku wy nam tak zrobyły". I zaczęło się najgorsze. Kazali wychodzić z polany na ściernisko po grochu. Kładli na ziemi po kilka osób i do każdej strzelali. Wychodziły kobiety z dziećmi całymi rodzinami. I ja też czekałam, żeby pójść całą rodziną. Nasza rodzina była duża - trzy siostry ojca z dziećmi (jedna miała trzy córki, druga dwóch synów w wieku 4 i 2,5 lat). Ja miałam lat 14, a mój brat 12. Mama - Marianna była w ostatnich tygodniach ciąży. Razem z nami była moja ciocia z synami: Stasiem i Edziem i ciocia panienka z bratem i swoją mamą. Trzeciej cioci nie odnaleźliśmy. Wszystkich nas było 300-400 osób. W większości kobiety i dzieci z Ostrówek, ale było też trochę kobiet z Woli Ostrowieckiej. Jeden z Ukraińców wystrzelał prawie połowę ludzi. Ci z boku podśmiewali się z jego odwagi. Wreszcie to go zdenerwowało. Rzucił karabin, mówiąc: "Szczo ja budu sam bety, szob na mene wsia wina buła". Wtedy doszło jeszcze kilku i dalej zabijali. Niewielu już zostało żywych. Przyszła kolej i na nas. Poszliśmy wszyscy razem na śmierć. Pokładliśmy się na pobojowisku, ja z bratem i mamą, a za nami obie ciocie z chłopcami. Jedna ciocia trzymała Stasia, a druga Edzia. Chłopcy nie chcieli się położyć, strasznie płacząc. Obie ciocie prosiły: "Połóżcie się", ale oni niemiłosiernie krzyczeli. Ten przerażający głos pamiętać będę do końca życia. Wtem rozległ się strzał i ucichło jedno dziecko. Drugi strzał - ucichło drugie. Modliłam się w duchu: "Boże, żeby zabił, a nie ranił". Kiedy strzelił do brata, poczułam lekki smród prochu. Po chwili strzelił do mnie. Bólu nie czułam i wtedy pomyślałam, żeby prędzej zabił, żeby już nie wąchać tego smrodu. Upadłam. Nie wiedziałam, że jestem ranna. Długo leżałam bez ruchu ze strachu, chociaż jak szłam na śmierć, byłam bardzo obojętna. Nie odczuwałam lęku. Opanowało mnie jakieś dziwne uczucie, którego nie umiem opisać. Kiedy podniosłam głowę, było około godziny 20. Ranna byłam między godziną 12 a 13. Poczułam silny ból lewego ramienia i prawej dłoni. Rozejrzałam się wokół siebie. Wszyscy leżeli zabici. Zostałam sama, ranna w lewe ramię, prawą dłoń, i jak się później okazało, w głowę. Nie opodal zobaczyłam naszą sąsiadkę zza miedzy. Była to kobieta w wieku 28 lat. Obok leżało jej 10-miesięczne dziecko. Było martwe. Ciężko ranna sąsiadka prosiła mnie, abym pomogła jej wstać. Chciała iść do stacji kolejowej w Jagodzinie. Próbowałam jej pomóc, ale byłam za słaba, a ona też nie miała dość sił. Wśród zabitych siedziała dziewczynka, cała i zdrowa w wieku około 7 lat. Bardzo płakała, bo jej mama, trzy siostry i brat zostali zabici, a ojca Ukraińcy zamordowali w szkole. Zapadł wieczór i zrezygnowałam z pójścia do stacji. Obeszłam pole i znalazłam zabitą moją chrzestną z mężem i małym synkiem. Jej mąż był kaleką i zawsze mu było zimno, więc chodził latem w kożuchu. Wzięłam kożuch, bo leżał na boku, owinęłam się i koło chrzestnej przeleżałam całą noc. Rano wstałam bez przerażenia, tak jakby miało tak być. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się stało, i nie myślałam o tym, aby się ratować. Wszystko mi było obojętne. Chciałam umrzeć. Nie myślałam o rannej sąsiadce, ani o dziewczynce, tylko o śmierci. Odeszłam od pobojowiska, by znaleźć sobie miejsce w kupie grochu. Położyłam się i miałam tam umierać, ale było mi niewygodnie. Przeszłam dalej, ale tam już nie było miejsca, bo leżeli ranni. Oglądnęłam wszystkie kupki. Miejsca nie było. Poszłam więc w krzaki, a następnie w kierunku Woli Ostrowieckiej. Na kolonii dotarłam do pustego domu, gdzie chciałam odpocząć. Ale i tu nie było się na czym położyć, bo wszystko zrabowali Ukraińcy. Idąc dalej, spotkałam we wsi znajomego. Niósł dzbanek mleka. Chciał mnie poczęstować, ale odmówiłam, chociaż minęła już doba, jak jadłam. Zapytał, jak się nazywam. Odpowiedziałam, że jestem córką Aleksandra Kuwałka, tego, co handlował. Kazał mi iść do grobelki. "Tam są nasi chłopcy" - powiedział. Grobelką nazywano drogę, która łączyła Ostrówki i Wolę Ostrowiecką. Idąc, zobaczyłam naprzeciw mnie mężczyznę z karabinem. Wystraszyłam się, bo myślałam, że to Ukrainiec. Gdy doszedł, zapytał po polsku: "Skąd idziesz?". Odpowiedziałam, że spod Sokoła. Wtedy uświadomiłam sobie, że to nasi chłopcy. Wziął mnie pod rękę i poprowadził do wozu, gdzie leżało kilku rannych. Pojechaliśmy w kierunku stacji kolejowej w Lubomlu. Przejeżdżając przez Ostrówki, przy szkole pod krzyżem znaleźliśmy zamordowaną kobietę z malutkim dzieckiem. Mężczyźni zatrzymali się i pochowali ich. Gdy minęliśmy wieś, zostaliśmy ostrzelani z lasu przez Ukraińców. Na szczęście niecelnie. Wieczorem chłopiec, który powoził furmanką, uciekł. Ktoś dał znać mojej babci, która w tym czasie była u swojej siostry w Okopach. Jak zobaczyła, że we wsi się pali, wróciła, ale już było po wszystkim. Widziała swoich dwóch zamordowanych wnuków. Babcia, gdy zobaczyła, jak wyglądam, rozpłakała się. Babcia przyprowadziła wujka, którego inni Ukraińcy uratowali. Nocą dojechaliśmy razem do Lubomla. W środę mój stryj dowiedział się, że jestem w szpitalu. Powiadomił ojca. Gdy przyszedł do mnie do szpitala, byłam nieprzytomna. Oprzytomniałam w czwartek. W niedzielę rano zabrał mnie z dwoma rannymi kobietami do szpitala w Chełmie. Jedna z kobiet - Jadwiga Szwed (pochodziła z Woli Ostrowieckiej) miała wyrwane pośladki, a pięty i łydki cale poszarpane. Druga została ranna w Jankowcach od rzuconego przez Ukraińca granatu. Po dwóch tygodniach zmarła. W Woli Ostrowieckiej mordowano podobnie jak w Ostrówkach. Spędzono wszystkich do szkoły, gdzie oddzielono mężczyzn. Wyprowadzono ich do pobliskiego okólnika i zamordowano. Do szkoły, w której były kobiety i dzieci, wrzucono granaty, a budynek podpalono. Był straszny pisk dzieci i dorosłych. Ci, co mieli siły, wyskakiwali przez okna i kryli się w zaroślach bzu. Tak było z Jadwigą Szwed. Sama ocalała (będąc w ciąży), ale straciła trzy córki, męża Wiktora i syna Stanisława. W podobny sposób ocalała 16-letnia dziewczyna o imieniu Marysia. Też wyskoczyła przez okno. Miała poparzoną prawą rękę, a mały palec zwęglony. Zmarła po trzech tygodniach. Cioteczny brat mego taty, Władysław Soroka mieszkał w Woli Ostrowieckiej. Gdy Ukraińcy prowadzili go na miejsce śmierci, postanowił uciekać. Przeskoczył przez płot i pobiegł w pole. Pomimo ostrzeliwania przez Ukraińców szczęśliwie dotarł do krzaków. Był ranny sześciokrotnie w nogę i dwukrotnie w lewe ramię. Spotkałam go w szpitalu w Chełmie. Matka Władysława Soroki mieszkała w Ostrówkach. Rodzina zaliczała się do bogatych. Mieli własne gospodarstwo, a zięć Bałanda był kowalem. W czasie tragicznych wydarzeń była chora i nie poszła razem z rodziną na zebranie. Leżała w łóżku. Miała wówczas około 70 lat. Gdy do domu weszli Ukraińcy, którzy rabowali dobytek zamordowanych Polaków, dostrzegli ją. Jeden z nich strzelił i ranił ją w szyję. Babcia zalała się krwią i prosiła, żeby ją dobił. W odpowiedzi usłyszała: "Ty sama zdochniesz". Gdy do wsi wjechali Niemcy, wydostała się na ulicę, gdzie spotkała kilka ocalałych osób. Znajomy odwiózł ją do szpitala. Z pobojowiska pod ukraińską wsią Sokół ocalało kilka osób, w tym młoda kobieta - Ewa Palec, kilkutygodniowa mężatka. Jej mąż Jan zginął w szkole. Ukrainiec strzelił jej w głowę, ale trafił za ucho. Kula wyszła ustami. Miała wyszarpany język, wybite zęby i pogruchotane szczęki. Lekarz dentysta trzymał ją parę tygodni u siebie, opiekując się nią jak dzieckiem. Kiedy widział, że jej już nic nie grozi, przywiózł ją do szpitala. Ocalał także 7-letni chłopiec, Czesław Wasiuk "Gołaski", jego matka Helena i ciotka Bałanda z dziećmi - zginęły. Nasza sąsiadka swojego syna przykryła sobą i dlatego przeżył. Moja koleżanka ze szkoły ukryła się ze swoim młodszym bratem. Po rzezi wyszli szukać rodziców. Nagle pojawił się Ukrainiec, który wziął ich za rękę i kazał ukryć się. Tak przeżyli. W szpitalu w Lubomlu było kilkoro ludzi ze wsi Kąty. Obok mnie leżała dziewczyna, która cudem ocalała. Nocą do mieszkania wpadli Ukraińcy. Na korytarzu zarąbali siekierą jej ojca. Matka razem z obiema córkami spała w jednym łóżku. Gdy je mordowali, młodsza wychyliła głowę spod pierzyny i zobaczyła twarz znajomego Ukraińca. Krzyknęła: "Stepanie, co ty robisz", a on do niej - "Ty kurwo i ty tu je". Uderzył ją siekierą. Porąbał jej szczęki, obojczyk. Ktoś pochował ją razem z rodziną. Grób nie był głęboki, przysypano ich tylko ziemią, aby muchy się nie roiły. Macygoniuk, który wiózł swoją żonę i córkę do szpitala, przejeżdżając koło tej mogiły zobaczył, że ziemia się rusza. Zszedł z wozu i odgrzebał ją. Po pobycie w szpitalu w Lubomlu przewieziono ją do Chełma. Wyglądała okropnie. Twarz bardzo zniekształcona, ramiona też. Rany goiły się bez operacji i kości zrastały się byle jak. Młoda dziewczyna - 16 lat, a tak okrutnie oszpecona. W Chełmie w szpitalu szczęki łamano jej ponownie i skuwano szynami, aby doprowadzić twarz do jakiej takiej formy. Ramion nie udało się poprawić. Macygoniuk z rzezi wyszedł cało, zaś jego żona dostała obuchem siekiery w czoło i miała złamaną czaszkę. Córka Stefcia dostała za ucho, też obuchem. Na szczęście nie był to silny cios. Zagięła się tylko czaszka. Jej siostrę Ukraińcy zarąbali siekierą. Była też młoda mężatka o nazwisku Kowal. Uciekła z domu z małym dzieckiem na ręku. Dopadli ją, zabili dziecko i ciężko ją ranili. Z rzezi ocalał mąż i młodszy brat, którego tylko raniono. Przywieziono też dziewczynę z Baranowicz, gdzie Ukraińcy mordowali Polaków wcześniej, przed żniwami. Opowiadała nam swoje przeżycia. Napadnięto ich nocą. Ona porwała dziecko siostry i próbowała uciekać. Dopadnięto ją w zbożu, zastrzelono dziecko na jej rękach. Ranna prosiła, aby ją dobili. Ukrainiec wyciągnął z karabinu wycior i wcisnął go dwa razy między żebra. Miała przebite płuca, cierpiała bardzo. Jednak przeżyła. Na męskiej sali był ranny ojciec z synem. Siostry nazywały ich: stary Duduś i mały Duduś. Starszy pan był lżej ranny, szybko przychodził do zdrowia. Młody miał przestrzelone narządy płciowe. Początkowo chodził, ale po paru tygodniach stan jego pogorszył się. Przestał chodzić, a w końcu stracił przytomność. Ale po trzech dniach odzyskał przytomność, a po kilku tygodniach wyzdrowiał. Znany mi jest przypadek kobiety mieszkającej we wsi Kąty. Została napadnięta przez Ukraińców, gdy uciekała z dwójką małych dzieci, córkami swojej siostry. Starszą dziewczynkę zabili, a ją i drugie dziecko wrzucili do studni żywcem. Następnie oddali w głąb cembrowiny kilka strzałów i rzucili drewniane ciężkie koryto. Myślała, że to już koniec, bo zakryli klapę. Całą noc stała rozpięta w głębi studni z 4-letnim dzieckiem na ręku. Była ranna. Gdy nad ranem usłyszała polską mowę, zaczęła wołać. Ale nikt nie przyszedł z pomocą. Prawdopodobnie nie wiedziano, skąd dobiega głos. Kilka godzin później usłyszano jej wołanie i uratowano. Relacja Wiktora Matczuka (Wiktor Matczuk urodził się w 1920 r. w Zamłyniu. Był żołnierzem 27 WDP AK, ps. "Kalina". Obecnie mieszka w Białogardzie, woj. koszalińskie. Relacja udostępniona przez Środowisko Żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej w Warszawie) W lutym 1942 r. rozpocząłem pracę w konspiracji. Polegała ona na pobieraniu ulotek od Borowików mieszkających w Nowym Jagodzinie i rozklejaniu ich w ukraińskich wsiach: Huszcza, Przekurka i Równo. Ulotki nawoływały do pojednania i walki ze wspólnym wrogiem. Działalność ograniczyłem, gdy policja ukraińska, która służyła Niemcom, w pełnym uzbrojeniu uciekła do lasu. Ostatnią podróż w celach konspiracyjnych do Nowego Jagodzina odbyłem 29 sierpnia 1943 r. Pomiędzy wsiami Równo i Jankowce zostałem zatrzymany przez nieznajomego osobnika, który w języku ukraińskim zapytał mnie, dokąd i po co idę. Będąc w Jagodzinie, ostrzegłem kolegów, że coś się dzieje. Gdy wracałem, ten sam Ukrainiec znowu mnie zatrzymał, ale dzięki Bogu nie zrewidował. Miałem pod koszulą za pasem 50 sztuk ulotek. W dniu 30 sierpnia 1943 r. nad ranem rozpoczęła się rzeź. Padły wsie: Jankowce, Ostrówki, Wola Ostrowiecka i Kąty. Zabudowania zostały spalone, a ludność polska wymordowana. Bardzo mało osób wydostało się z okrążenia. W Woli Ostrowieckiej Ukraińcy mordowali ludzi siekierami, widłami i strzałami z broni palnej. Zakopywali półżywych do ziemi. Matka Jadwigi Koguciuk - naszej kuzynki wydobyła się ranna spod ziemi. Relacja Marii Matyszczuk z domu Waleczek (Maria Matyszczuk z domu Waleczek urodziła się w 1929 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Chełmie) Był pamiętny rok 1943. W piękną sierpniową niedzielę przeżyliśmy straszną gehennę. Miałam wówczas 14 lat. Jak w każdą niedzielę, poszłam z babcią, Rozalią Waleczek (z domu Giedz) do kościoła w Ostrówkach. Po sumie spotkałam koleżanki, mieszkające na kolonii. Umówiłyśmy się, że wszystkie razem pójdziemy do naszej znajomej, Agnieszki. Gdy wróciłam do domu, usłyszałam, jak babcia z rodzicami rozmawiała o mającym nastąpić w nocy ataku Ukraińców na polskie wsie: Ostrówki i Wola Ostrowiecka. Po obrządku tato poszedł do wsi (mieszkaliśmy około 500 metrów od Ostrówek) pełnić wartę, a my, tj.: ja, młodsza siostra i brat zasnęliśmy. Mama z babcią siedziały na progu domu i nas pilnowały. Gdy zapadł zmrok, przybiegła ze wsi dziewczynka w moim wieku i powiedziała, że tato przysłał ją, aby nas ostrzegła przed zbliżającymi się Ukraińcami. Szli gęsiego z dala od wioski i przygotowywali się do ataku. Powiedziała, abyśmy uciekały, i pobiegła ostrzec swoich rodziców. Mama z babcią nie mogły podjąć decyzji i postanowiły czekać na tatę. Gdy przyszedł, kazał nas zbudzić. Wozem załadowanym najpotrzebniejszymi rzeczami i jedzeniem pojechałyśmy do Ostrówek, do stryjecznej siostry taty. U cioci było już pełno ludzi, którzy schronili się w stodole, bo dom był jeszcze nie wykończony. Tato wrócił do wsi na wartę. Gdy zaczęło świtać, przybiegł do nas mężczyzna, który powiedział, abyśmy uciekali, bo Ukraińcy zaczęli mordować Polaków. Był to Jan Palec, którego ojca zamordowano na samym początku rzezi. Powrócił nasz ojciec. Kazał się pakować i uciekać. Biegliśmy przez Ostrówki. We wsi panował popłoch. Przerażeni ludzie, otaczani przez Ukraińców, uciekali raz w jedną, raz w drugą stronę. Jeden z bandytów, jadący na koniu, strzelał do Polaków z broni maszynowej. Uciekaliśmy do Jankowców, bo tam mama miała rodzinę. Już z daleka zobaczyłyśmy, że Jankowce palą się. Mama postanowiła, że pobiegniemy do Jagodzina. Gdy tam przybyliśmy, wzeszło już słońce. Z Jagodzina poszłyśmy do Rymacz, skąd po południu Niemcy przewieźli nas do obozu w Lubomlu. Po trzech dniach odnalazł nas tato i zabrał do Dorohuska. Z naszej rodziny Ukraińcy zamordowali babcię Rozalię (lat 62), która postanowiła uciekać sama, bo - jak mówiła - jej starej nic nie zrobią. Anastazja Miastkowska z domu Szwed (Anastazja Miastkowska z domu Szwed urodziła się w 1924 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Rogowie, woj. toruńskie) Dnia 10 czerwca 1943 r. około godziny 2 w nocy Ukraińcy zaczęli dobijać się do okien i drzwi naszego domu w Woli Ostrowieckiej. Gdy tato - Michał Szwed otworzył im, wpadło ich do mieszkania około dziesięciu. Pytali o syna i broń. Gdy nic nie znaleźli, kazali tacie ubierać się i iść z nimi. Kilku pozostało w domu, pilnując nas. Po chwili i oni także poszli. Po ich odejściu rozbiegliśmy się po znajomych, prosząc o pomoc w ratowaniu taty. Gdy wróciliśmy do domu, zastaliśmy w nim tatę. Był strasznie zbity, tak że nie mógł sam położyć się do łóżka. Tej samej nocy napadli także na sąsiada Jana Waleczka. Podobnie jak tatę, wyprowadzili go w pole i strasznie zbili. Pytali o broń pozostawioną przez żołnierzy polskich we wrześniu 1939 r. Relacja Jana Morcisia (Jan Morciś urodził się w 1928 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Rudce, woj. chełmskie) Mieszkaliśmy w pobliżu wsi Wola Ostrowiecka. 30 sierpnia 1943 r. około godziny 6 rano zauważyliśmy, że pali się Wola Ostrowiecka. Razem ze starszym bratem Stanisławem skryłem się w zaroślach koło domu. Po pewnym czasie dostrzegliśmy biegnących w naszym kierunku znajomych: Gieca - "Olejanka", Pawła Bednarza i Stanisława Smulskiego. Powiedzieli nam, że bandyci z UPA mordują Polaków. Brat pobiegł po żonę i dziecko oraz ojca. Gdy wrócili, ponownie schowaliśmy się w krzakach. Jakiś czas później usłyszeliśmy krzyki Ukraińców: "La haj!" (kłaść się). Następnie dał się słyszeć płacz i pisk kobiet oraz dzieci. Natychmiast po tym nastąpiły pojedyncze wybuchy i strzały, ale bardzo częste. Stopniowo ucichł płacz i wołanie o pomoc. Słychać było tylko gwar mowy ukraińskiej. Mord miał miejsce w pobliżu naszej kryjówki, około 150 metrów od nas, w uroczysku Podbiel, około 1 kilometra od ukraińskiej wsi Sokół. Uciekając przez las Kokorawiec, dotarliśmy do Lubomla, gdzie spotkaliśmy Aleksandra Praduna z Ostrówek, który powiedział nam, że ludzie pomordowani obok naszej kryjówki pochodzili z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Zostali spędzeni do kościoła, a następnie poprowadzeni przez Ukraińców na miejsce mordu. Relacja Agnieszki Muzyki (Agnieszka Muzyka urodziła się w 1918 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Malczycach, woj. wrocławskie) W niedzielę 29 sierpnia 1943 r. w trakcie Mszy św. ksiądz kanonik nadmienił, że źle się dzieje, bo w jednej z parafii Ukraińcy podpalili kościół z ludźmi i nikt się nie uratował. Nawoływał także do czuwania, aby nie dać zaskoczyć się napastnikom. W nocy z niedzieli na poniedziałek mężczyźni chodzili po wsi i nasłuchiwali. Nad ranem przyszedł mój mąż i powiedział, że nocą daleko było słychać turkot wozów. Chwilę później przybiegł szwagier z informacją, że Ostrówki zostały okrążone przez Ukraińców. Kazał uciekać nam do stacji kolejowej w Jagodzinie. Mąż należał do samoobrony i odpowiedział, że musi iść do remizy, gdzie mają się zebrać, a następnie bronić. Mieli tam schowanych kilka karabinów. Szanse obrony były znikome, gdyż Ukraińców było bardzo dużo. Gdy mąż poszedł, zabrałam dzieci: syna (lat 5) i córkę (lat 3) i wybiegłam z domu. Na dworze było jeszcze szaro i zimno. Postanowiłam uciekać w kierunku kuźni. Nagle Ukraińcy zaczęli strzelać. Kule świeciły jak gwiazdy. Upadlam w bruzdę na polu. Po pewnym czasie strzały ucichły. Chwilę później stanął nade mną Ukrainiec i groźnie zapytał, dlaczego uciekam. Kazał nam wstać i wrócić do domu. We wsi było dużo Ukraińców. Nasi mężczyźni rozmawiali z nimi o klęsce Niemców na froncie wschodnim. Napastnicy mówili, że powinniśmy się wspólnie organizować, by utworzyć wolną Ukrainę. Ogłosili także, że o godzinie 10 będzie zebranie w szkole, na które wszyscy Polacy muszą pójść. Możliwości ukrycia się lub ucieczki były niewielkie, Ukraińcy bardzo nas pilnowali. Wzięłam więc dzieci i poszłam z innymi na zebranie. Przy szkole zgromadzona była cała wieś. Brakowało tylko młodych mężczyzn, których Ukraińcy zamknęli już w szkole. Na ganek wszedł jeden z ukraińskich przywódców i ogłosił, że mamy oddać broń, złoto i zegarki. Ludzie tłumaczyli się, że takich rzeczy nie mają. Zdenerwowany Ukrainiec trzymając w ręce granat powiedział, że wszyscy zginiemy jak psy. Chwilę później zaczęto ustawiać nas czwórkami i powiedziano, że pójdziemy pomodlić się do kościoła. Po dojściu na miejsce zostaliśmy zamknięci w świątyni. Brakowało wśród nas tylko mężczyzn, którzy pozostali w szkole, skąd wyprowadzono ich później na miejsce mordu. Po około dwóch godzinach Ukraińcy otworzyli drzwi i kazali nam wyjść na zewnątrz. Mieliśmy następnie zdjąć buty i wierzchnią odzież. Po wykonaniu polecenia, ustawiono nas czwórkami i popędzono w kierunku cmentarza. Gdy uszliśmy kawałek drogi, posłyszeliśmy strzały z broni maszynowej i nad naszymi głowami posypały się kule. Strzelali Niemcy, którzy z daleka obserwowali naszą kolumnę. Ukraińcy, którzy nas pilnowali, bardzo się wystraszyli. Ukryli się w przydrożnych rowach i krzyczeli, abyśmy szybciej szli. Każdego, kto zostawał w tyle, zabijali, m.in. na cmentarzu zastrzelono kilka osób. Gdy doszliśmy do ścierniska w pobliżu olszyny, kazali nam zatrzymać się. Staliśmy, drżąc ze strachu, bo już było pewne, że idziemy na śmierć. Kobiety błagały, prosiły, ale wywoływało to tylko śmiech Ukraińców. Podjechał do nas na koniu ich dowódca i z trzymanej w ręku kartki odczytał wyrok skazujący nas na rozstrzelanie. Następnie kazali wyjść z grupy dziesięciu osobom i położyć się na ziemi. Ukraińcy podeszli do nich i strzelali im w tył głowy. Nagle część Ukraińców zbuntowała się i odmówiła dalszego mordowania Polaków. Ukraiński dowódca ponownie przeczytał rozkaz i powiedział, że ci, którzy go nie wykonają, zostaną rozstrzelani. Groźba okazała się skuteczna. Ze wszystkich stron posypały się w naszym kierunku strzały. Rzucono także w tłum kilka granatów. Upadłam na ziemię. Chwilę później zapanowała cisza, a Ukraińcy chodzili między nami i dobijali rannych. Obok mnie leżało ranne dziecko. Zauważył je jeden z oprawców i uderzył kolbą karabinu. Dostrzegli także i mnie. Ukrainiec zarepetował karabin i strzelił. Kula przeszła obok mnie. Poczułam tylko uderzenie spalonego prochu. Po dobiciu rannych Ukraińcy zebrali porzuconą odzież i odeszli. Upewniwszy się, że oprawców już nie ma, ci, którzy ocaleli, podnosili się i uciekali. Obserwowałam mężczyznę, który skakał na jednej nodze, bo granat urwał mu piętę. Nikt za nim nie strzelał. Postanowiłam także uciekać. Wzięłam pod pachę córeczkę, a syna za rękę i pobiegłam w kierunku łubinu. Za nami pobiegła moja mama. Po krótkim odpoczynku poszłyśmy do stacji kolejowej w Jagodzinie. Po drodze dołączyło do nas dwoje dzieci. Podobnie jak my, ocalały z rzezi. Idąc, z daleka widziałyśmy palącą się wieś. Po ugaszeniu pragnienia wodą ze strumyczka spotkałyśmy kilku młodych mężczyzn. Wskazali nam, którędy mamy iść i wieczorem byliśmy w Jagodzinie. Dowiedziałam się tam, że moi bracia żyją. Jeden z nich ukrył się w pobliżu miejsca, gdzie Ukraińcy mordowali mężczyzn. Słyszał, jak idący na śmierć śpiewali: "Serdeczna Matko..." Dobiegały do niego także odgłosy mordu. Naliczył 180 strzałów. Po wymordowaniu mężczyzn Ukraińcy rzucili granaty i zabudowania spaliły się. Relacja Tomasza Muzyki (Tomasz Muzyka urodził się w 1921 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Rędzikowie, woj. słupskie) Noc z 29 na 30 sierpnia 1943 r. spędziłem w Równie. Rodzice polecili mi, abym zaniósł po Mszy św. pieniądze na podatek za ziemię matki. Moja mama pochodziła z Równa, z Wawrzyków. Oprócz jej rodziny mieszkało tam jeszcze 30 polskich rodzin. Dałem pieniądze wujkowi, a wieczorem z jego synem poszliśmy na wieczorek do znajomej Ukrainki. Syn wujka pozostał tam do świtu, a ja wróciłem do siostry szwagierki - Stasiukowej. Umówiliśmy się, że gdy będę szedł rano do Ostrówek, to mam go zawołać. Stało się inaczej. W nocy przyszła jego mama i zabrała go. Ukraińcy uprzedzili ją, żeby uciekła, bo dostali rozkaz wymordowania Polaków mieszkających w Równie. Mieli tego dokonać w nocy lub w dzień na zebraniu u Barańskiego na kolonii. Do mordu nie doszło, bo przeszkodzili im Niemcy z Wilczego Przewozu. Do domu wracałem tuż przed świtem. Szedłem na skróty i widziałem, jak paliły się Jankowce i Zamostecze. Gdy dotarłem do płotu przy cerkwi w Równie, usłyszałem szum i dzikie okrzyki. Za wsią wszedłem w przydrożny rów i zapaliłem papierosa. Odpoczywając, słyszałem tajemnicze szmery dobiegające z gęstej mgły unoszącej się nad polami. Będąc około półtora kilometra od domu, o godzinie 3 nad ranem usłyszałem wystrzał i zobaczyłem blask rakiety w pobliżu Ostrówek. Po chwili drugi strzał dobiegł z okolic Borowej. W oddali słychać było także odgłosy jadących wozów i pijackie okrzyki. Do Ostrówek doszedłem, gdy zaczynało świtać. We wsi panował spokój. Mój brat Kostek spał przed domem na słomie. W pobliżu stał przygotowany do drogi wóz. Chciałem położyć się w brogu, ale przeszkodził mi w tym atak Ukraińców. Poprzedziło go ostrzelanie wsi pociskami smugowymi. Po wejściu do wsi napastnicy kazali iść wszystkim do szkoły na zebranie. Idąc, widziałem, jak opierających się skrycie mordowali. Słyszałem także ich szydercze rozmowy. Domyślając się podstępu, postanowiłem wrócić do domu. Zdążyłem tylko ostrzec ojca, nim zatrzymał mnie ukraiński patrol. Zainteresowało ich moje, podobne do wojskowego ubranie. Kazali mi iść ze sobą. Pytali, czy nie mam broni albo amunicji. Gdy odpowiedziałem, że nie, wypuścili mnie. Podszedłem do stojących na drodze kobiet i mojego brata Stanisława. Namówiłem go, żeby się razem ukryć. Chciał zabrać ze sobą syna, ale żona przekonała go, aby dziecko pozostało z kobietami. Brat schował się pod podłogą swojego domu, a ja w stodole sąsiada. Obok mnie ukrył się także Tadeusz Kuwałek. Dzięki temu ocaleliśmy. Z rzezi uratowali się moi trzej bracia. Mamę, tatę i siostrę zamordowali Ukraińcy. Relacja Jadwigi Pakuły z domu Giec (Jadwiga Pakuła urodziła się w 1926 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Stulnie, woj. chełmskie) Mieszkaliśmy w Ostrówkach. 29 sierpnia 1943 r. obawiając się napadu Ukraińców, poszliśmy nocować do Kloców, których gospodarstwo było w pewnej odległości od wsi. Rano obudziła nas mama i kazała nam uciekać. Ja, siostra Łucja (lat 21) i bracia: Jan (lat 13), Stanisław (lat 9) pobiegliśmy w kierunku kościoła w Ostrówkach. Będąc na polu, na wzniesieniu, zostaliśmy zauważeni przez Ukraińca jadącego na koniu. Zatrzymał nas i kazał wracać do wsi. Gdy odjechał, schowaliśmy się w prosie naprzeciwko kościoła. Leżeliśmy długo, zdążyłam odmówić trzy razy cały Różaniec. Ukrainiec przyjechał ponownie. Powiedział, abyśmy wracali do Ostrówek. W przeciwnym razie nas zastrzeli. Wstaliśmy wszyscy - siostra, dwaj bracia, sąsiadka Dąbrowa, dwoje małych dzieci i jeszcze kilka osób. Gdy doszliśmy do kościoła, Ukraińcy wypędzali z niego kobiety, młodzież i dzieci. Dołączono nas do nich i popędzono w kierunku cmentarza. W jego pobliżu kolumna została ostrzelana przez Niemców. Wystraszeni Ukraińcy kazali nam iść prędzej. Wtedy też zastrzelili starego organistę z żoną, którzy opadli z sił i pozostali w tyle. Prowadzili nas dróżką biegnącą między krzakami, obok wsi Wola Ostrowiecka. Daleko było widać płonące zabudowania Strażyca. Ewa Szwed, starsza kobieta idąca z wnuczką, widząc, że Ukraińcy prowadzą nas na śmierć, powiedziała do jednego z nich: "Za co chcecie nas zabić, mało złota narabowaliście po Żydach?" Gdy doszliśmy na miejsce, Ukraińcy kazali kłaść się na ziemi rodzinami, a potem dziesiątkami. Ludzie modlili się i płakali. Przyszła kolej i na mnie. Położyłam się i nakryłam głowę chustką. Słyszałam, jak strzały zbliżały się do mnie, minęły i oddaliły się. Strzelało dwóch Ukraińców. Jeden ze zwykłego karabinu, drugi z maszynowego. Po pewnym czasie, gdy ucichły strzały, posłyszałam szept siostry. Pytała, czy jestem ranna. Odpowiedziałam, że nie. Spojrzałam na siostrę, była zalana krwią. Obok niej leżeli martwi bracia, Jan i Stanisław. Zostali zabici strzałem w tył głowy. Pomogłam wstać siostrze i schowałyśmy się w pobliskich krzakach. Uciekając z miejsca rzezi, spotkałyśmy Ukraińca z małą dziewczynką. Siostra prosiła go, aby wziął nas ze sobą, ale on odmówił. Postanowiłyśmy iść w kierunku wsi Zapole. Koło południa dotarłyśmy do pierwszych zabudowań. Ponieważ nikogo nie było widać, weszłyśmy na podwórze. Spragnione, napiłyśmy się wody z koryta. Idąc dalej, spotkałyśmy Ukrainkę niosącą na plecach poduszki. Zapytana odpowiedziała, że dostała je od swojej matki. Faktycznie były ukradzione w polskiej wsi Kąty, wymordowanej tego samego dnia. Z daleka zobaczyłyśmy jadące furmanki. Byli to Polacy, którzy ocaleli z rzezi. Rannej siostrze dali się napić mleka. Gdy doszłyśmy do Lubomla, spotkała nas nieznajoma kobieta, która na nasz widok rozpłakała się. Zabrała nas do siebie, nakarmiła i pomogła opatrzyć siostrze ranę. Rozmawiałyśmy też z córką starego organisty Radonia, którego wraz z żoną Ukraińcy zabili koło cmentarza w Ostrówkach. Kilka dni później spotkałyśmy matkę. Opowiadała, że jak uciekała do Lubomla, to Ukraińcy strzelali za nią, ale jej nie trafili. Gdy dowiedziała się, że tylko my ocalałyśmy, doznała szoku nerwowego. Po kilku dniach wojskowym transportem niemieckim dojechałyśmy do Chełma. Relacja Ewy Palec z domu Jesionek (Ewa Palec z domu Jesionek urodziła się w 1921 r. w Woli Ostrowieckiej. Po wojnie mieszkała w Piskorzynie, woj. wrocławskie. Zmarła w 1957 r. Relację podała Agnieszka Jesionek z Wrocławia) Wiedząc, że Ukraińcy zamierzają wymordować Polaków z Woli Ostrowieckiej, ukryłam się w pobliżu cmentarza w Ostrówkach. Spotkałam tam chłopaka z Ostrówek, Bonifacego Muzykę, który uciekł, gdyż i tam zaczęto mordować. Schowaliśmy się razem w proso. Słyszeliśmy, jak Ukraińcy wołali po polsku: "Kasiu, Jagusiu, chodźcie, bo już po wszystkim, pójdziemy dalej". Bandyci chodzili po polu i szukali ukrytych Polaków. Znaleźli także i nas. Bonifacego Muzykę zastrzelili na miejscu, a mnie zaprowadzili do kościoła w Ostrówkach. Były tam same kobiety i dzieci z Woli Ostrowieckiej i Ostrówek. Po pewnym czasie poprowadzono nas w kierunku ukraińskiej wsi Sokół. Tam kazano kłaść się na ziemi i strzelano w głowę. Zostałam postrzelona w twarz i policzek. Kula uszkodziła górną szczękę i wyszła uchem. Po odzyskaniu przytomności poszłam do stacji kolejowej w Jagodzinie. Razem z innymi ocalałymi pojechałam do Chełma, gdzie trafiłam do szpitala. Leczono mnie 9 miesięcy. Jedną z poszkodowanych, którą spotkałam w szpitalu, była 16-letnia Wiktoria Harmata (o przezwisku "Puch") z Woli Ostrowieckiej. Ciężko ranna (była bardzo poparzona) zmarła na tężec. Z pogromu pod Sokołem ocalało także małe dziecko - Czesław Lubczyński. Wzięli go na wychowanie Ukraińcy. Ojciec - Jan Lubczyński, gdy dowiedział się o losie swojego syna, po skończeniu wojny pojechał za Bug i zabrał chłopczyka do Polski. Relacja Jana Palca (Jan Palec urodził się w 1923 r. w Woli Ostrowieckiej. Po wojnie mieszkał w Puławach, woj. lubelskie. Zmarł w 1990 r.) Mieszkańcy Woli Ostrowieckiej słysząc relacje o ukraińskich napadach na sąsiednie wioski, utworzyli straż. Składała się ona z młodych chłopców i mężczyzn, którzy pilnowali wsi wystawiając czujki. Niestety, strażnicy nie zdołali uchronić swoich przed zagładą. W 1943 r. miałem 20 lat i byłem nauczycielem w szkole w Woli Ostrowieckiej. Mieszkałem w domu ze swoimi rodzicami - Katarzyną i Stanisławem, starszymi braćmi - Stanisławem i Pawłem (był żonaty ze Stanisławą Jesionek) oraz ich córką Danutą. Ponadto w domu mieszkała Longina - młodsza siostra z mężem Stanisławem - "Marcinkiem". 30 sierpnia 1943 r. do wsi weszło kilku Ukraińców, nakazując mieszkańcom zebranie się na placu szkolnym w celu omówienia ważnych spraw. Część ludzi nie dowierzając im i przeczuwając niebezpieczeństwo, ukryło się pośród zabudowań. Podobnie uczyniłem i ja. Schowałem się pod ceglaną podmurówką drewnianego domu stojącego w pobliżu zabudowań gospodarza Strażyca. Mój brat Stanisław ukrył się w żłobie we własnej oborze, przykrywając się sianem. Drugi brat Paweł był w tym czasie poza domem w sąsiedniej wiosce. Wszyscy oni przeżyli rzeź, a spotkali się dopiero w kilka miesięcy po masakrze. Podmurówka, pod którą leżałem, zbudowana była w sposób ażurowy. Między cegłami naprzemiennie znajdowały się otwory ułatwiające widoczność. Przywarłem całym ciałem do ziemi i nie poruszałem się. Byłem świadkiem wstrząsających wydarzeń. Zgodnie z rozkazem Ukraińców, na placu szkolnym zebrali się prawie wszyscy mieszkańcy. Całe rodziny z dziadkami, rodzicami i wnukami. Niepewni, trwożnie rozglądający się, dyskutowali o celu zebrania. Nagle zauważyłem wyrosłych jak spod ziemi, uzbrojonych po zęby upowców. Na czapkach mieli charakterystyczne tryzuby, a w oczach dziką żądzę mordu. Otoczyli zebranych ciasnym kordonem. Polacy zbili się w zwartą gromadę i w ciszy oczekiwali dalszych wydarzeń. Ukraińcy przeklinając i lżąc Lachiw zaczęli wydawać komendy. Rozkazy poparli repetowaniem broni i skierowanymi w stronę ludzi widłami. Kobietom z dziećmi kazali iść do szkoły. Rwetes i krzyk pędzonych mieszały się z okrutnymi przekleństwami. Po pewnym czasie wszystko ucichło. Oprawcy zamknęli drzwi do szkoły i otoczyli stojących w osłupieniu mężczyzn, których po chwili popędzili w kierunku obejścia Strażyca. Tu zostali oni wpędzeni do stodoły. Następnie wywlekali ich po pięciu i prowadzili za budynek. Wykopali tam już wcześniej olbrzymi dół, przy którym dokonywali mordu, a ciała wrzucali do przygotowanej mogiły. Całe gospodarstwo Strażyca, jak i miejsce kaźni obstawione było przez uzbrojonych Ukraińców. Widziałem, jak jeden z mężczyzn wyrwał się z rąk oprawców i zdołał uciec do pobliskiego zagajnika. Kilku innych próbowało tej sztuki, ale im się to nie udało. Padali już po kilku krokach, trafieni kulami z karabinu. Kobiety z dziećmi zgromadzone w szkole modliły się na głos. Odmawiały Litanię do Matki Boskiej, mając nadzieję na uratowanie swoich najbliższych. Niektóre zagadywały znanych sobie Ukraińców, pochodzących z sąsiednich wiosek. Ci jednak nie odpowiadali na to nagabywanie. Moja matka Katarzyna podeszła do swoich córek - Bronisławy i Longiny, które siedziały w kącie sali. Bronka tuliła siedzącą jej na kolanach 6-letnią córeczkę Zosię, a obok niej stał 8-letni Staś. Lonia szlochała cicho, twarz miała opuchniętą ze zgryzoty, zmęczenia i 7-miesięcznej ciąży, która już zaczynała ją męczyć. Przeczuwając najgorsze, Katarzyna zwróciła się do Broni z propozycją ucieczki. Przy drzwiach stał znajomy Ukrainiec. "Wezmę na ręce Stasia i spróbujemy wyjść do ubikacji" - powiedziała. "Nie mamo, jeżeli mamy zginąć, to razem. Łatwiej odnajdziemy się potem u Pana Boga. A i dzieciom z matką będzie lepiej" - odparła Bronia. "Ja jednak spróbuję" - szepnęła strapiona Katarzyna. Lonia wybuchnęła głośniejszym płaczem. "Cicho kochanie, cicho" - pogłaskała ją po głowie matka i kuląc się z udawanego bólu brzucha, zwróciła się do pilnującego drzwi Ukraińca z prośbą o zezwolenie na wyjście do ubikacji. "Zaraz wrócę" - powiedziała i chyłkiem pobiegła do drewnianych ustępów na zapleczu szkoły. Dokładnie zamknęła drzwi na haczyk, przycupnęła w kącie i była świadkiem zdarzeń, od których włos jeży się na głowie w wiele lat po tej zbrodni. Otaczający szkołę Ukraińcy, po jakichś komendach, jak oszalali zaczęli strzelać przez okna do zgromadzonych ludzi. Rozległ się straszny krzyk. To ludzkie nieszczęście rozdzierało w ostatnim odruchu gardła. Zaczęły wybuchać wrzucone do środka granaty. Rozrywały na strzępy ciała umęczonych ofiar. Jedna czerwona maź wypełniła szkolną salę. Oprawcy weszli do środka. Gdzieniegdzie poruszało się pod bezkształtną masą gasnące już życie. "Mamo" - wydobywał się stłumiony głos i... strzał z karabinu przerywał to pasmo nieszczęścia. Chwilę później szkoła stanęła w płomieniach. Mama, gdy tylko zauważyła, że oprawcy ruszyli w stronę wsi, by przeszukiwać zabudowania i rabować, pobiegła przed siebie w pole. Prawie oszalała z bólu, chyłkiem truchtała nie wiedząc dokąd, byle dalej od tego wszystkiego. Nie pamiętała później, kto i jak jej pomógł. W każdym razie już nazajutrz była za Bugiem. Ukraińcy przeszukiwali kolejne gospodarstwa, wypatrując zdobyczy godnych rabunku i ukrytych mieszkańców. Niszczyli to, co stało im na przeszkodzie, triumfalnie obnosząc się ze swoją zwycięską wyższością. Widząc kręcących się w bezładnych grupach morderców, wybiegłem spod chałupy, obawiając się, że wioska stanie zaraz w płomieniach. Wpadłem w wysoki, dołem poobrywany tytoń, który tylko częściowo zasłaniał mnie od pijanych oprawców. Przy końcu pola zacząłem biec przez otwartą przestrzeń. Nagle poczułem silny, piekący ból w łokciu i w okolicy lewej skroni. Czerwona, lepka krew zalała mi oko. Słyszałem głuche trzaski strzałów, głosy goniących mnie Ukraińców i dalekie ujadanie psów. Biegłem dalej, dopadłem zagajnika. Cały czas kierowałem się w stronę Jagodzina. Po pewnym czasie zatrzymałem się. Otarłem liśćmi przysychającą na skroni krew. Wyjrzałem na pola, były puste. Wyszedłem więc z lasu, ale tu znów dostrzegli mnie Ukraińcy.Niesyci mordu, zaczęli za mną gonić. Rozległy się strzały. Niespotykanym zbiegiem okoliczności po torach wolno posuwała się lokomotywa. Obsługujący ją niemiecki maszynista obserwował to zdarzenie wychylony przez okno. Widząc wyczerpanego i rannego zbiega, zatrzymał ze zgrzytem kół maszynę. Pomógł mi wejść do środka. Ukraińcy stanęli jak wryci w połowie pościgu. Oniemieli ze zdziwienia, przestali strzelać, a ich bełkotliwe, pijane okrzyki zagłuszane były przez ruszającą lokomotywę. Pomocnikiem maszynisty był Polak. Przetarł mi rany umoczoną w wodzie szmatą. Krwawiące zabezpieczył, przewiązując je. W najgorszym stanie był lewy łokieć. Nie mogłem go zgiąć, ani wyprostować. Każdy ruch przeszywał ciało bólem aż na wylot. O zmierzchu byliśmy już w Chełmie. Relacja Stanisława Palca (Stanisław Palec urodził się w 1924 r. w Woli Ostrowieckiej. Był żołnierzem 27 WDP AK, ps. "Jezioro". Obecnie mieszka w Dorohusku, woj. chełmskie. Relacja udostępniona przez Środowisko Żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej w Warszawie) W poniedziałek 30 sierpnia 1943 r. miała miejsce wielka rzeź w Woli Ostrowieckiej i Ostrówkach. Banda UPA napadła nad ranem na Wolę Ostrowiecką. Ukraińcy okrążyli wioskę i chodząc po wszystkich gospodarstwach zwoływali całe rodziny na zebranie do szkoły. Podczas zebrania wyprowadzali po pięć osób i zabijali, czym popadło. Następnie okrążyli szkołę, podpalili ją i zaczęli wrzucać do środka granaty. Do uciekających przez okna strzelali. Małe dzieci, które pozostały na ulicy, zabijali i wrzucali do studni. Podczas rzezi zginęła cała moja rodzina - matka, dwie siostry i brat. Ocalałem tylko ja i mój ojciec. Relacja Marii Pendel z domu Jesionek (Maria Pandel z domu Jesionek urodziła się w 1927 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Brzeźnie, woj. chełmskie) W niedzielę 29 sierpnia 1943 r. byłam z moimi rodzicami, Bronisławem i Anastazją (z domu Szwed) w kościele parafialnym w Ostrówkach. Ksiądz po skończonej Mszy św. ogłosił, aby mężowie odwieźli żony z dziećmi do Jagodzina, a mężczyźni zostali bronić swoich wsi. Poinformował także, że Ukraińcy wymordowali ludność polską z czterech powiatów. Wracając z kościoła, każdy zastanawiał się, czym Polacy zasłużyli sobie na taki los. W nocy z 29 na 30 sierpnia 1943 r. około godziny 12 przejechało koło naszego domu 46 furmanek. Na każdej z nich siedziało około 10 mężczyzn i kobieta. Przyglądałam się im razem z rodzicami, gdyż noc była bardzo widna. Gdy dojechali do nas, zatrzymali się i zaczęli rzucać słomę na wozy. Tato chciał wyjść do nich, ale mama bojąc się o jego życie, kazała mu zostać w domu. Tej nocy Ukraińcy jadący do wsi wymordowali kilka rodzin. Zabijali w sposób okrutny - widłami. Nas nie atakowali, gdyż prawdopodobnie myśleli, że jesteśmy Ukraińcami, bo nasz dom stał na kolonii w pobliżu ukraińskiej wsi Przekurka. Mężczyźni jadący furmankami zostali w Jankowcach mordować Polaków, a Ukrainki wróciły same z końmi do domu. 30 sierpnia rano przyszli do nas dwaj bracia mojej mamy z żonami. Szukali swojego ojca, który poproszony przez trzech mężczyzn o wskazanie drogi do Jankowiec, dosiadł się na furmankę i z nimi pojechał. Zatrzymałyśmy Ukrainki wracające do domu, które powiedziały nam, że w Przekurce leży zabity jakiś człowiek ubrany w czarny sweter, obok którego widziały kapelusz i laskę. Bracia mamy domyślili się, że zamordowanym jest ich ojciec. Zaprzęgli konie i pojechali po zwłoki. Na miejscu, gdy zbierali krew z ziemi, przyglądający im się Ukraińcy mówili: "Po co tę krew zbierać, dziś jej i tak niemało będzie rozlanej". W poniedziałek rano wszyscy domownicy poszli do swoich zajęć. Ja i dwie siostry pognałyśmy krowy i owce na pastwisko, tato pojechał na pole orać i bronować, mama poszła kopać ziemniaki. W domu pozostała tylko babcia. W pewnej chwili do mamy podszedł Ukrainiec i zaczął wypytywać ją o dzieci i owce. Mama odpowiadała w języku ukraińskim, i to prawdopodobnie uratowało ją od śmierci. Gdy rodzice wrócili do domu, zwrócili uwagę, że we wsi musi coś dziać się, gdyż od rana nikt do nas nie przyszedł napoić krowy. Mama postanowiła pójść do Woli Ostrowieckiej, ale wszyscy zaczęli prosić ją, aby nie ryzykowała i została w domu. Jakiś czas później zauważyliśmy, że w Ostrówkach wystrzeliła w niebo czerwona rakieta, a następnie zielona. Chwilę później zaczęła palić się w Woli Ostrowieckiej szkoła. Ogarnął nas strach. Wzięliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i uciekliśmy w krzaki niedaleko naszego domu. Rosły tam olszyny i sośniny, w których przesiedzieliśmy 10 dni. Razem z nami były krowy i około 70 owiec (mój ojciec był pastuchem owiec z całej wsi). Siedzieliśmy w prowizorycznym szałasie. Trudno było wytrzymać, gdyż po czterech dniach zaczął padać deszcz i dokuczały komary. O naszej kryjówce wiedziały dwie ukraińskie rodziny, które przez dziesięć dni przynosiły nam jedzenie i picie. Dziesiątego dnia od ucieczki z domu przyszedł do nas Ukrainiec i powiedział do mojego ojca: "Słuchaj Bronek, powiem ci dzisiaj wesołą nowinę. Było wczoraj u nas zebranie, na które przyjechało pięciu partyzantów. Mówili, że jeżeli sa gdzieś żywi Polacy, to mogą wrócić do swoich gospodarstw." Tato zapytał: "A czym ja będę gospodarzył, jak niczego nie mam?" Ukrainiec powiedział wówczas, że nasze krowy i koń są w Zapolu, gdzie można je odebrać. Zadowoleni, bez obaw wróciliśmy więc do domu. Mama nagotowała zupy fasolowej i wszyscy najedliśmy się. Po obiedzie tato poszedł młócić cepem zboże, a mama przygotowywała się do pieczenia chleba. Nagle średnia siostra popatrzyła w okno i powiedziała: "Mamo, patrz ilu bulbowców". W naszym kierunku jechało 8 furmanek, a na każdej siedziało 4 lub 5 Ukraińców. Mama wcale się tym nie zlękła i rzekła: "Niech sobie jadą, co oni tu u nas wezmą, jak już i tak wszystko zabrali". W pewnej chwili usłyszelismy krzyk Ukraińca: "Bej polsku mordu, bej churze, zabej". Mama spojrzała przez okno i powiedziała do nas: "Dzieci, nie macie już ojca, bo Ukraińcy go zabili". Naraz otworzyły się drzwi i do mieszkania weszli bandyci. Widać było, że zdziwili się naszą obecnością. Rozmawiali między sobą o ojcu. Jeden z nich dopytywał się, czy go zabili, a drugi odpowiedział, że nie, bo uciekł w krzaki. Ukraińcy przeszukali mieszkanie i zabrali schowane przez mamę ubrania i skóry baranie. Mama z płaczem zaczęła mówić: "Zabiliście dzieciom ojca, to i nas zabijcie, niech się z dziećmi nie męczę". Ukrainiec krzyknął: "Milcz polska mordo!" Mama wzniosła ręce do obrazu, mówiąc: "Jezu najmilszy, nie opuść nas biednych sierot". Gdy to posłyszał jeden z Ukraińców, zaczął strasznie przeklinać i grozić, że nas pozabija. Wystraszone, rozpłakałyśmy się i prosiłyśmy mamę, żeby uspokoiła się i nie denerwowała bandytów. Kilka minut później wszedł do mieszkania ich dowódca w pięknym mundurze, butach - oficerkach i z rewolwerem w dłoni. Mama go zobaczyła i powiedziała: "Machońko, znajomy człowieku, razem u mego brata na weselu balowaliśmy, a ty dzisiaj przyszedłeś nas zabijać". Machońko odpowiedział: "Dzisiaj nie ma znajomych. Bierzcie chłopcy, co się wam podoba". Ukraińcy zaczęli zastanawiać się, co z nami zrobić. Padła propozycja, aby zamknąć nas w domu i podpalić go. Wszyscy zaczęliśmy krzyczeć i lamentować. Spór rozstrzygnął Machońko, który powiedział, że dzisiaj nam nic nie zrobią, ale wrócą jutro i nas zabiją. Po odjeździe Ukraińców mama poszła poszukać taty. Po niedługim czasie przyszła razem z nim do domu. Tato był strasznie pobity i posinaczony. Przyszły do nas dwie ukraińskie rodziny, które opiekowały się nami przez minione 10 dni. Przyniosły nam jedzenie i wodę do picia. Jedna z Ukrainek radziła, aby uciekać do Starego Jagodzina, bo polska ludność w Nowym Jagodzinie była zaczepiana przez Ukraińców. Po krótkim namyśle ruszyliśmy w drogę. Jeszcze tego samego wieczora dotarliśmy do cioci w Starym Jagodzinie. Po pewnym czasie wysiedlono nas za Bug do miejscowości Okopy. Relacja Janiny Pilipczuk z domu Ulewicz (Janina Pilipczuk z domu Ulewicz urodziła się w 1932 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Chełmie) Urodziłam się 27 grudnia 1932 r. w Woli Ostrowieckiej. W roku 1938 rodzice sprzedali gospodarstwo i przeprowadzili się do miejscowości Sztuń. Była to wieś ukraińska, ale mieszkało w niej kilkanaście rodzin polskich. Rano 29 sierpnia 1943 r. poszłam do swoich koleżanek Ukrainek, mieszkających w pobliżu cerkwi prawosławnej. Tam też widziałam Ukraińców idących święcić siekiery, kosy i widły. Po powrocie do domu opowiedziałam o tym rodzicom. Okazało się później, że narzędzia te posłużyły Ukraińcom do wymordowania Polaków mieszkających we wsi Czmykos. Rodzice, po wysłuchaniu mojej opowieści o święceniu narzędzi zbrodni, przypomnieli sobie ostrzeżenie znajomego Ukraińca, który mówił: "Ulewicz uciekajcie". Nocą z 29 na 30 sierpnia 1943 r. postanowiliśmy uciekać do Lubomla. Idąc przez las widzieliśmy Ukraińców, którzy na drogach pełnili warty. Szliśmy pojedynczo. Spotkaliśmy się dopiero przy koszarach w Wiszniowie. Gdy doszliśmy do Lubomla, dowiedzieliśmy się o mordzie w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Szpital i szkoły były zapełnione rannymi. Po dwóch tygodniach przekroczyliśmy Bug. Relacja Katarzyny Piotrowskiej z domu Soroka (Katarzyna Piotrowska z domu Soroka urodziła się w 1922 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Żerkowicach, woj. jeleniogórskie) W sierpniu 1943 r. do Woli Ostrowieckiej przyjechało wojsko ukraińskie. Całą noc nikt oka nie zmrużył. Wszyscy czuwali, obawiając się, że stanie się coś złego. I stało się. Ukraińcy spędzili ludzi do szkoły, niby na zebranie. Za obejściem gospodarskim Strażyca wykopali ogromny dół, wyprowadzali po czterech, ośmiu, a w końcu dziesięciu mężczyzn i mordowali. Ciała wrzucali do dołu. Do szkoły, w której znajdowały się kobiety i dzieci, wrzucili granaty, a budynek podpalili. Niektórym udało się uciec, większość spłonęła żywcem. Ja razem z męża bratem schowałam się w ogrodzie, w fasoli. Mój mąż - Kajetan Soroka z bratem Aleksandrem Przystupą (lat 36) wszedł do domu na strych po tytoń. Banderowcy podeszli do mieszkania i kazali im wyjść. Popędzono ich do szkoły, gdzie zostali zamordowani. Obok naszej kryjówki przeszedł Ukrainiec z karabinem. Doszliśmy do wniosku, że nie jest ona bezpieczna. Schroniliśmy się pod podłogą domu. Dzięki temu ocaleliśmy. Siedząc w fasoli widzieliśmy, jak ukraińcy pędzili ludzi, którzy błagali o darowanie życia. Po wyjściu spod podłogi schowaliśmy się w fasoli, w ogrodzie sąsiada. Po upływie wielu godzin poszliśmy w kierunku Ostrówek, do stacji kolejowej Jagodzin. Noc spędziliśmy w Rymaczach w szkole. Na drugi dzień wsiedliśmy do pociągu towarowego jadącego w kierunku Chełma. Z rodziny mojej i męża zginęło ponad 20 osób. Relacja Erazma Pogorzelca (Erazm Pogorzelec urodził się w 1933 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Uchańce koło Dubienki, woj. chełmskie) Mieszkałem z rodzicami i siostrami na kolonii we wsi Wola Ostrowiecka. Już kilka dni przed 30 sierpnia 1943 r. chodziły słuchy, że Ukraińcy będą mordować Polaków. W nocy z 29 na 30 sierpnia szwagier, Wojciech Jesionczak przywiózł do nas moją starszą siostrę Józefę z córką Halinką (miała 9 miesięcy) ze wsi Wola Ostrowiecka. Liczył, że na kolonii będzie spokojniej. Szwagier należał do Związku Sterzelckiego. Razem z kolegami pilnował w nocy wsi przed napaścią. Noc poprzedzającą tragedię spędziliśmy poza domem, w polu. Tylko ojciec pozostał w gospodarstwie, mówiąc: "Nie mają mnie za co bić". Noc przeszła spokojnie. Rano przed wschodem słońca wróciliśmy do domu. Zaraz też przyjechał na siwym koniu Ukrainiec. Zwrócił się do ojca po nazwisku. Kazał przyjść na zebranie do szkoły. Mówił, że należy wesprzeć Ukraińców w walce przeciwko Niemcom. Ojciec, posłuszny wezwaniu, poszedł razem z Janem Szwedem do wsi. Ojca już nigdy nie zobaczyłem. Zginął zamordowany przez Ukraińców w szkole. Było spokojnie. Matka rozpaliła ogień i zaczęła przygotowywać śniadanie. Siostry: Paulina, Zofia i Anastazja poszły do wsi, do Soroków, by dowiedzieć się, co słychać. Z opowiadań siostry Pauliny (która ocalała) wynika, że Ukraińcy wszystkich obecnych na kolonii zagonili do stodoły Jesionka obok szkoły. W większości były to kobiety i dzieci. Razem około 25 osób. Stodoła była pełna zboża. Po drugiej stronie stał koń i krowa. Ukraińcy po wpędzeniu do niej Polaków zamknęli ją i z czterech stron podpalili. Ludzie, nie chcąc spalić się żywcem, próbowali uciekać. Każdy, kto wydostał się na zewnątrz, był zastrzelony. Z płonącej stodoły ocalały tylko dwie osoby, moja siostra Paulina i ciężko ranna Marianna Soroka. W ostatniej chwili przed zawaleniem się stodoły wybiegły i ukryły się w pobliskim tytoniu. Wokół leżeli zabici ludzie. Ukraińców już nie było. Zginęły tam moje dwie siostry - Zofia (lat 20) i Anastazja (lat 16). Po śniadaniu wyszedłem na pole, by wypędzić z prosa krowę. Zauważyli mnie Ukraińcy i zaczęli do mnie strzelać. Przestraszony zacząłem uciekać w kierunku wsi Ostrówki. Gdy tam dobiegłem, zobaczyłem palącą się wieś. Słychać było strzały, ryk bydła i wycie psów. Postanowiłem wracać do domu. W polu, obok zabudowań spotkałem matkę z siostrą Józefą i córką Halinką. Cały dzień ukrywaliśmy się na dworze. Nocą poszliśmy w kierunku Jagodzina. W taki właśnie sposób ocalałem. Relacja Heleny Popek z domu Szwed (Helena Popek z domu Szwed urodziła się w 1921 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Karolinowie, woj. chełmskie) Już w niedzielę 29 sierpnia 1943 r. pod wieczór doszły do naszej wioski straszne wieści. Kilka osób widziało uzbrojonych bulbowców w różną broń: karabiny, siekiery, kosy itp., jak podążali traktową drogą do wsi Sokół. Opowiadał Lubczyński, "Sykietka", który w tym czasie pasł swoje krowy na pastwisku i doskonale widział banderowców, jak jechali furmankami, na koniach, szli piechotą. Były ich setki osób. Lubczyński, gdy przypędził krowy do domu, zaczął opowiadać sąsiadom i spotkanym mieszkańcom, co widział. Nikt go nie słuchał z uwagą, bo to mówił "Sykietka" - człowiek wyszydzany i wyśmiewany przez wieś, a do tego i biedny. Co taki mógł wiedzieć? Ale wiadomości Lubczyńskiego potwierdzili i inni mieszkańcy, którzy również widzieli setki uzbrojonych banderowców. Wieczorem we wsi powstał jakiś dziwny ruch. Ludzie zaczęli gromadzić się na drodze, radzić, co robić, jak się bronić? Niektórzy zaczęli pakować ubrania w tobołki. Kilku gospodarzy zaprzęgło konie do wozów i odwiozło swoje rodziny do Ostrówek. Cała wieś tej nocy nie spała. Na drogach i poza wsią były wystawione warty bez broni. Na jednej z nich był mój brat, Wacek Szwed. My w tym czasie od 9 miesięcy mieszkaliśmy na kolonii, tzw. "Zalaszczu". Najbliższym naszym sąsiadem (około 25 m) był Antoni Pogorzelec - zwany "Smulski Antek" oraz jego żona "Hrabinka". Dalszymi sąsiadami była rodzina Jesionczaków - "Hanczury" i Soroki. Mieszkaliśmy między Wolą Ostrowiecką a Ostrówkami. W niedzielę 29 sierpnia 1943 r. pod wieczór przyszła do nas sąsiadka Paulina - nazywana "Monioszką", która była w kościele na nieszporach i powiedziała: "W czasie nabożeństwa przyszli do kościoła chłopcy z Ostrówek i mówili księdzu Stanisławowi Dobrzańskiemu, że na Ostrówki i Wolę Ostrowiecką banderowcy szykują napad. Ksiądz zwrócił się do ludzi i mówił o obronie. Kobiety z dziećmi powinny udać się bliżej stacji kolejowej w Jagodzinie, gdzie są posterunki Niemców. Tam będzie im bezpieczniej. Mężczyźni natomiast muszą się bronić". Ksiądz kanonik radził dobrze, ale wyszło inaczej. W tym czasie przyjechała furmanka i 2 mężczyzn od księdza z Rymacz. Namawiali księdza Dobrzańskiego do wyjazdu z Ostrówek, lecz on odesłał ich i pozostał z parafianami. Powiedział te słowa: "Dobry pasterz nie zostawia swojej owczarni przed wilkiem i nie ucieka". Po zachodzie słońca w niedzielę przyszli moi trzej bracia - najstarszy Julek, Wacek i najmłodszy Stach. Potwierdzili straszną wieść, iż bulbowcy chcą napaść na polskie wsie w nocy. W domu wszyscy radzili, co robić, gdzie się ukryć i jak? Po krótkiej naradzie mój tato - Jan Szwed, "Amerykaniec" zadecydował, żeby wszyscy domownicy ukryli się na noc w polu pod kopkami żyta. W tym czasie był duży urodzaj i zboże stało w kopkach na polu. Tato został na podwórzu i czuwał całą noc, przestrzegając: "Jak będziecie słyszeć jakieś obce głosy, to się nie odzywajcie". Tak też zrobiliśmy. Tylko brat Wacek poszedł z chłopakami na wieś - czuwać. Obok nas skryła się również sąsiadka z córkami. Noc była chłodna i nie można było zasnąć. Gdzieś po północy w niebo wystrzeliły dwie rakiety, jedna na wschodzie, druga na zachodzie. Był to chyba ich znak. Gdy zaczęło świtać, wszyscy zaczęliśmy wracać do domu. Powrócił także z warty Wacek. Opowiadał, że widział furmanki z bulbowcami jadące w kierunku Przekurki. Koło domu spotkaliśmy siostrę Agnieszkę ze szwagrem Stanisławem Bednarzem i ich małe dzieci, które spały na wozie. Mieszkali na wsi, ale gdy usłyszeli, co się szykuje, to nocą przyjechali do nas. Za namową Wacka rankiem postanowili wracać do siebie. Gdy dojeżdżali do wsi, zostali zatrzymani przez Ukraińców, którzy spytali: "A kuda ty jezdił?" Szwagier odpowiedział, że na gościnę do teścia. Chyba nie uwierzyli, bo zauważyli na wozie tobołki i pościel. Jeden z nich rozkazał: "Złazij z fury, diti toże wsi". Siostra zdążyła tylko powiedzieć do dzieci: "Żegnajcie się na śmierć" i sama uczyniła znak krzyża. Nagle od wioski dał się słyszeć przeraźliwy krzyk. Był to chyba głos Łukasza Palca. Wszyscy odwrócili głowy w tym kierunku. Ukrainiec zawiesił karabin na plecy i powiedział do szwagra: "Pojeżdżaj w siło". Gdy wjechali do wsi, dostrzegli w niej pełno bulbowców. Wpadali po 2-4 do mieszkania, uzbrojeni w broń palną, siekiery, drągi i widły, wypędzając wszystkich do szkoły na zebranie. Szwagier wyprzągł konia i skrył się w oborze na wyszkach. Siostra była w domu, gdy weszli Ukraińcy. Kazali jej iść na zebranie. Chcąc się ratować, zaczęła udawać, że będzie rodzić (była w ostatnim miesiącu ciąży). Bulbowcy popatrzyli i jeden z nich powiedział: "Tak ty sedi w chati". Po chwili przyszli następni. Siostra tłumaczyła się, że nie może iść na zebranie, bo ich kolega zakazał jej wychodzić z domu. Razem z siostrą Agnieszką w mieszkaniu była także Julianna Jesionczak, siostra męża. Gdy Ukraińcy wyszli, postanowiły uciekać. Schowały się w rosnącym w pobliżu zielu. Po chwili na podwórze wpadło kilku Ukraińców. Rozbili kłódkę od mieszkania i zaczęli rabować cenniejsze rzeczy. W ten niemal cudowny sposób rodzina mojej siostry ocalała. Mniej szczęścia miała rodzina mojej drugiej siostry, Zofii Lewczuk. Ona z dwojgiem małych dzieci została zabita pod Sokołem. Szwagier zginął u Strażyca za stodołą. Teściową Ukraińcy spalili w szkole, a teścia zamordowali w Połapach, gdy poszedł w niedzielę do znajomych. Po odjeździe szwagra Stanisława wróciliśmy do domu. Gdy krzątaliśmy się po podwórzu, dostrzegliśmy bulbowca siedzącego na pięknym, siwym koniu. Ubrany był w mundur, za pasem trzymał granaty. Był uzbrojony. Zatrzymał się przy płocie i obserwował nas. W tym czasie na podwórzu był tato, brat Julek, mama i siostra Marynia. Bulbowiec powiedział do nich: "Hej chadziaj, idi na zebranie do szkoły i to chutnij, bo nasz kamandir maje wam coś skazaty i poidom dalsze". Nagle we wsi Jankowce zaczęło się palić. Ukrainiec spiął konia, popatrzył i pojechał do naszej sąsiadki, "Hrabinki". Tam wszyscy jeszcze spali. Krzyczał głośno: "Chadziaj, wstawaj!" "Hrabinka" pierwsza wyskoczyła z mieszkania i na widok bandyty zaczęła się ze strachu trząść. On patrzy na nią i mówi: "Czoho tak trasejesia? My takije samy ludi jak wy. Niechaj chadziaj ide na zebranie, eto wsij czas! I to do chutnij w szkołu". Przycisnął konia butami i popędził do dalszych sąsiadów, Hanczurów i Soroków. I znowu cicho, i spokojnie. Wszyscy wzięli się do pracy. W domu rozmawialiśmy o tym, że wczoraj było tyle strachu, że będą palić, mordować, a to nieprawda. Przyjechał, obszedł się bardzo grzecznie, powiadomił, gdzie będzie zebranie. Przecież, gdyby chciał nas zabić, to miał broń przy sobie i mógł to zrobić. Trzeba komuś pójść na to zebranie. Julek po namyśle postanowił iść. Po drodze spotkał "Hrabinkę", która spytała: "Julek - ty idziesz na zebranie? A może tam będą młodych zabierać do wojska? Bo oni coś tak mówią, że będą most wysadzać na Bugu. Ja bym ci radziła nie iść. Mój mąż poszedł, to niech i wasz ojciec idzie". Julek zawrócił i w domu mówi do mamy, co usłyszał. Po naradzie tato postanowił iść do szkoły na zebranie. Odchodząc, powiedział: "Lepiej jak ja pójdę. Mam 65 lat, to mnie nie zabiorą". W progu się przeżegnał i poszedł, trzymając w dłoni jałowcową laskę. Mama zauważyła, że zapomniał wziąć różaniec, z którym się nigdy nie rozstawał. Wybiegła z domu, krzycząc: "Ojciec! Weź różaniec ze sobą!" Tato obejrzał się i odrzekł: "Mam na sobie krzyżyk". Po odejściu taty wszyscy wróciliśmy do swoich zajęć. Tylko Julek wszedł na strych i obserwował wieś. Gdy zszedł, powiedział, że widział, jak u Strażyca za stodołą mężczyźni kopali dół. Niespodziewanie do domu przybiegł Stach, który w sąsiedztwie pasł krowy. Przerażony powiedział, że ktoś do niego strzelał. Do domu przybiegł także Wacek, który po krótkiej naradzie z Julkiem kazał nam pakować się i uciekać. Zdołaliśmy zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy, wypuściliśmy ze stajni konia i cielaka, i poszliśmy w kierunku cmentarza. Po drodze spotkaliśmy rodziny Waleczków i Trusiuków. Razem z nimi ukryliśmy się pod miedzą. Cały czas obserwowaliśmy wieś. Dostrzegliśmy Ukraińców pędzących w kierunku Sokoła kobiety i dzieci. Gdy zaczęła płonąć wieś, do Ostrówek przyjechało kilka samochodów z Niemcami. Otworzyli ogień do bulbowców, którzy w popłochu zaczęli uciekać w kierunku Woli Ostrowieckiej. Z kryjówki wyszliśmy po kilku godzinach, gdy we wsi zapanowała cisza. Spotkaliśmy Józefa Szweda, od którego dowiedzieliśmy się, że Ukraińcy zamordowali mu żonę i czworo dzieci. Ocalała tylko jedna córka. Gdy zaczął zapadać zmierzch, w grupie około 20 osób ruszyliśmy w kierunku Jagodzina. Uszliśmy nieduży kawałek drogi, gdy posłyszeliśmy strzały z karabinu maszynowego. Przerażeni ukryliśmy się w pobliskiej olszynie. Po naradzie postanowiliśmy wracać do Ostrówek. Pierwszy poszedł Wacek, sprawdzając, czy we wsi nie ma Ukraińców. Idąc przez podwórze Jana Szweda, przechodziliśmy obok sterty słomy, w której ukrył się ksiądz Stanisław Dobrzański. Bulbowcy dostrzegli kawałek wystającej sutanny i wyciągnęli go, a następnie na podwórzu Trusiuka zamordowali. Ostrówki wyglądały przerażająco. Pootwierane okna, drzwi. Powyrzucane na podwórza rzeczy i sprzęty. Słychać było wyjące psy. Wieś zasnuta była gryzącym dymem z dopalających się budynków. Idąc całą noc, nad ranem dotarliśmy okrężną drogą do Rymacz. Spotkaliśmy tam znajomych, ocalałych z pogromu Polaków. Zgromadzeni w szkole opłakiwali swoich najbliższych. Następnego dnia, we wtorek 31 sierpnia, razem z mamą, siostrą Marynią i najmłodszym bratem Stachem ruszyliśmy wzdłuż toru w kierunku mostu na Bugu. Z mojej rodziny zostali zamordowani przez Ukraińców: ojciec, siostra z mężem i dwojgiem dzieci oraz wiele osób z dalszej rodziny. Jest w moim życiu druga data, równie ważna, historyczna i szczęśliwa. W dniu 17 sierpnia 1992 r. za wielką pomocą Boga i Matki Najświętszej dokonano ekshumacji zwłok na Woli Ostrowieckiej i Ostrówkach. To po prostu cud! Niestety, pozostałych mogił nie znaleziono. Przy pracach tych odkryto dużo przedmiotów: medaliki, różańce, fajki, krzesiwa, scyzoryki, spinki do włosów oraz jeden krzyżyk mojego ojca. Gdy syn wrócił z ekshumacji, przywiózł i pokazał mi ten krzyżyk, mojej radości nie da się opisać. Tuliłam go w rękach, całowałam, oglądałam na wszystkie strony. Ten sam! Płakałam z radości jak małe dziecko. Zrozumiałam, że niezbadane są plany Boskie. Po 49 latach wnuk, Leon Popek odnalazł krzyżyk dziadka, Jana Szweda, "Amerykańca", który przez cale swoje życie nosił jeden i ten sam krzyż. Nie rozłączył się z tym krzyżem aż do śmierci. Relacja Aleksandra Praduna (Aleksander Pradun urodził się w 1931 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Michałówce, woj. chełmskie) W niedzielę 29 sierpnia 1943 r. na Mszy św. ksiądz Dobrzański napomniał, że ktoś poinformował go, iż nasze polskie wioski mają być napadnięte przez Ukraińców. W związku z tym ostrzeżeniem, niektórzy mieszkańcy z Woli Ostrowieckiej przyszli na noc do swoich krewnych i znajomych w Ostrówkach. Wśród nich była moja ciotka (z Jesionczaków). W poniedziałek o świcie rozległa się strzelanina z pobliskich leśnych ostępów. Ludzie w panice zaczęli uciekać w stronę Jagodzina do stacji kolejowej. Strzelający długimi seriami z broni maszynowej wzięli w krzyżowy ogień biegnących równiną Polaków. Chcieli ich w ten sposób zatrzymać. W tym samym czasie za wsią ukazali się jeźdźcy, którzy zawracali uciekających. Biegłem razem z mamą. Znaleźliśmy się w bruzdach ziemniaczanych około 400 metrów od budynków. Leżąc, rozmawialiśmy, że gdy przestaną strzelać, to będziemy dalej uciekać, aż do Jagodzina. O tej porze roku na polach nie było już żadnych zbóż. Dlatego też zostaliśmy dostrzeżeni przez Ukraińców jadących na koniach. Jeden z nich podjechał do nas. W ręku trzymał karabin, a na piersiach miał zawieszone taśmy z amunicją. Powiedział do nas: "Wstawajte i ne utekajte. Idyte do syła, tam bude subranie". Wróciłem z mamą do domu. W Ostrówkach wyszliśmy na szosę, gdzie zobaczyliśmy grupki ludzi radzących, co robić dalej. Jedni mówili, że Ukraińcy spędzą nas i wymordują, inni, że to niemożliwe, bo bulbowcy podchodzili i grzecznie zapraszali na zebranie do szkoły, a potem odchodzili, jakby nic złego nie miało się stać. Powróciliśmy na nasze podwórko, gdzie zastaliśmy Stacha Kruka, mojego wujka, ojca i Józefa Muzykę. Naradzali się, co począć dalej. Za stodołą, około 200 metrów od budynków, na drodze, która prowadziła do Jagodzina, stała furmanka zaprzęgnięta w dwójkę koni. Siedział na niej furman, a obok przy ciężkim karabinie maszynowym czuwało dwóch bulbowców. Gdy usłyszałem rozmowę, zrozumiałem, że wujek ma karabin. Józef Muzyka namawiał go, żeby przyniósł broń. Zamierzali z zaskoczenia zaatakować Ukraińców, a po ich likwidacji uciec furmanką. Gdy się tak naradzali, z szosy skręciło do nas dwóch napastników. Jeden zapytał mamę, czy może poczęstować się makówkami, które leżały na daszku szopy. Mama pozwoliła. Wziął więc kilka, podał drugiemu i razem podeszli do nas. Byli uzbrojeni w pistolet maszynowy i karabin. Zachowywali się swobodnie, Pytali, dlaczego się boimy. Mówili, żeby bez obaw iść do szkoły na zebranie, gdyż mają ważne sprawy do omówienia: "Pośla my pójdemo rwaty na żelaznoj puti". Pogadali jeszcze chwilę i poszli. Po odejściu Ukraińców znów zaczęła się dyskusja, że można było tych dwóch sprzątnąć. Zabrakło jednak jedności. Niektórzy mówili, że może nic złego nie będzie. Nie słychać przecież, żeby kogoś zabili. "Tak grzecznie obchodzą się ze wszystkimi" - mówiono. Po pewnym czasie wszyscy rozeszli się na swoje podwórka. Ojciec poszedł do stryjecznego brata, Łukasza Praduna. Ja z mamą zostaliśmy koło domu. Widzieliśmy, jak niektórzy ludzie szli do szkoły na zebranie. Bulbowcy wciąż chodzili po wsi i zapraszali na zebranie. Około godziny 9 Ukraińcy stali się bardziej natrętni. Każdego napotkanego Polaka siłą odprowadzali do szkoły. Zwróciło to uwagę pozostałych, którzy zza opłotków obserwowali wydarzenia we wsi. Wówczas zaczęli się chować, gdzie kto mógł. Zacząłem prosić mamę, żeby wejść w mieszkaniu pod podłogę. Podłoga była tylko w komorze, w izbach mieszkalnych było klepisko. Mama zaczęła mówić, że jak się schowamy, to ojciec po powrocie do domu nie będzie wiedział, co się z nami stało, i będzie nas szukał. Ojciec jednak nie wracał i pomyśleliśmy, że może zabrali go na zebranie. Później okazało się, że ojciec, Łukasz Pradun z żoną i dziećmi: Antkiem, Felkiem i Jankiem ukryli się pod słomą. Ukraińcy szukali schowanych ludzi w budynkach. Kłuli też bagnetem słomę koło Janka. Przerażony chciał krzyknąć, ale zatkano mu usta i tak ocaleli. Stałem jeszcze chwilę z mamą i namawiałem ją, żeby się ukryć, ale odpowiedziała mi, że pójdziemy bliżej szkoły, do ciotki Trusiukowej. "Co będzie ludziom, to i nam" - podsumowała. Myślałem dobrze, ale musiałem posłuchać się mamy, gdyż miałem wtedy niecałe 13 lat. Ciotki nie było w domu, bo poszła do szkoły na zebranie. Do jej zabudowań Ukraińcy nikogo nie wpuszczali. Były to budynki ściśle do siebie przylegające, zwarte w czworobok. Dwie stodoły, obora, szopa i duża brama kryta deskami - czyli tzw. okólnik. Wewnątrz był duży plac. Jak się później okazało, bulbowcy właśnie ten plac wybrali na miejsce kaźni. Nie zastawszy ciotki, poszliśmy do szkoły. Na placu szkolnym było dużo spędzonych ludzi, przeważnie kobiet z dziećmi i staruszków. Młodzież i mężczyźni byli w szkole. Tych, których przyprowadzano, wpuszczano do środka, ale na zewnątrz nie wypuszczano nikogo. Z placu też trudno było odejść, gdyż bulbowcy pilnowali z każdej strony. Ludzie byli przestraszeni i zdenerwowani. Niektórzy próbowali ucieczki, ale tylko nielicznym się udała. Widziałem, jak ktoś przebiegł przez łąkę Kloca do zabudowań Dąbrowy, ale zaraz nastąpił strzał. Przerażeni ludzie zaczęli mówić, że został zabity jakiś mężczyzna i wówczas wszyscy zrozumieli, po co zostaliśmy zwołani. Był to pierwszy mord dokonany na oczach ludzi. Na placu szkolnym zobaczyłem brata Staśka. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, podeszła do nas mama i zapytała, czy nie widział ojca. Niestety, nie miał żadnych informacji o nim. Zaczęliśmy z mamą namawiać brata do ucieczki. W tym momencie zobaczyliśmy, jak przez łączkę Kloca przechodził Czesiek Kuwałek, kolega brata. Szedł w kierunku zabudowań. I znowu zaczęliśmy go namawiać, żeby się gdzieś skrył. Mama mówiła: "Patrz, Czesiek przeszedł i nie było strzału. Widocznie nie zauważyli. Idź wolno, jeśli zobaczą, to zawrócą". Ale brat nie posłuchał naszych rad i poszedł do szkoły. Już go więcej nie zobaczyliśmy. Wokół szkoły zaczął zaciskać się pierścień Ukraińców. Siłą zapędzili mężczyzn i młodzieńców do szkoły. Kobiety, dzieci i starców pozostawili na placu. W tym momencie wyszła ze szkoły Blatowa ze swym synkiem. Stanęła przed zebranymi i powiedziała: "Ludzie, już wiemy po co nas zwołali, klękajmy i módlmy się". Wszyscy uklękli, a ona zaczęła pieśń "Pod Twoją obronę". Po krótkich modłach padł rozkaz przejścia z placu szkolnego w pobliże kościoła. Niektóre kobiety i dzieci zaczęły płakać. Droga z placu do kościoła wynosiła około 200 metrów. Była obstawiona po obu stronach bulbowcami. Niektórzy z nich byli z psami. Trzymali na smyczach wilczury i szczuli nimi ludzi. Psy wyrywały się i mocno szczekały. Ludzie zaczęli krzyczeć, a bulbowcy śmiali się i krzyczeli: "Beri Lachiw". Po drugiej stronie ulicy, za szkołą stała grupa ukraińskich chłopów. Byli uzbrojeni w siekiery. Pijani, śmiali się głośno. Musieli to być główni oprawcy. Starsi mówili, że to oni będą nas mordować. Kiedy zapędzono nas do kościoła, zamknięto za nami drzwi i nagle rozległy się wokoło wybuchy, jakby eksplozje granatów. To też musiało być na postrach, bo do wnętrza kościoła nic się nie dostało. Ludzie zaczęli modlić się i śpiewać. Niektórzy powchodzili na chór. Widziałem, jak ktoś wszedł na strych. Prawdopodobnie przeżył. Dobrze znałem obejścia w kościele, bo służyłem do Mszy św. Zacząłem mówić mamie, by odstawić płótno przy wielkim ołtarzu i schować się. Był tam obszerny grób z podobizną Pana Jezusa. Bez trudu pomieściłby cztery osoby. Mama odpowiedziała, że w kościele nie ma gdzie się ukryć. Powiedziała też po raz drugi, że: "Co będzie ludziom, to i nam". Po około godzinie otworzyły się frontowe drzwi i do kościoła zajrzało kilku bulbowców. Skierowali w naszą stronę trzymaną w rękach broń i kazali nam wychodzić. Przestrzegli także przed próbą ucieczki. Po wyjściu na zewnątrz zobaczyliśmy, że ulica z kościoła do szkoły jest obstawiona. Bulbowcy stali jeden przy drugim z bronią gotową do strzału w ręku. Byli bardzo podenerwowani. Niektórzy pytali między sobą, gdzie nas popędzą i dlaczego tak nagle wszystko się dzieje. Doszliśmy do szkoły. W kilku miejscach zaczęła palić się wieś. Płonął też okólnik Trusiuka - czyli zabudowania ciotki. Ciotka była z nami, bo gdy ludzie zrozumieli, co ich czeka, zaczęli grupować się rodzinami. Chcieli być blisko siebie. Wówczas ciotka powiedziała do mamy, że widziała, jak w jej zabudowaniach coś kopano. Mówiła, że to na pewno dół dla mężczyzn, bo szkoła była pusta, a drzwi pootwierane. "Teraz podpalili, żeby śladu nie było" - i zaczęła mocno płakać. Jej syn, Jan Trusiuk zakopał się w słomie w stodole. Bała się, że spali się żywcem. Ukraińcy zaczęli pędzić nas groblą, która prowadziła koło cmentarza ku Woli Ostrowieckiej. Droga była obstawiona bulbowcami. Stali co kilkanaście metrów. Krzykiem i biciem popędzali nas do szybszego marszu. Gdy byliśmy na grobli, usłyszeliśmy strzelaninę od strony Borowy. Strzelano z broni maszynowej. Kule świstały jak rój pszczół ponad naszymi głowami. Słyszeliśmy też wybuchy i wnet za nami, około 200 metrów w lasku koło cmentarza, zaczęły rwać się pociski. Ludzie mówili, że to chyba Niemcy. Polacy się nie kryli, natomiast bulbowcy szli chyłkiem, niektórzy przypadli do ziemi i groźnie nawoływali do szybkiego marszu. Ktoś zaproponował, żeby wykorzystać sprzyjający moment i uciekać do wsi. Mówili, że wszystkich nie zabiją, a gnać za nami nie będą, bo się boją. Kilka osób zawróciło. Byli to w większości starsi mężczyźni. Nie uszli daleko, bo zaraz padły strzały, a oni osunęli się na ziemię. Może ta ucieczka udałaby się, gdyby wszyscy jednocześnie zawrócili i rozbiegli się po krzakach. Było to jednak niemożliwe, bo szły prawie same kobiety, w większości z małymi dziećmi na rękach. Cóż więc biedni mieliśmy począć. Zdaliśmy się na łaskę Bożą. Ciotka i mama mówiły, że najpierw wymordowali Żydów, a teraz przyszła pora na nas. "My, to już my, ale te dzieciątka, tylko żyć. Jakich czasów doczekaliśmy, cóż komu jesteśmy winni" - rozpaczały. Bulbowcy miotali się, krzyczeli, popychali nas i bili. Ludzie starali się iść jak najwolniej, licząc na wybawienie ze strony dobiegającej strzelaniny. Tuż przed cmentarzem droga wchodziła w wąwóz. Po obu jego stronach było wysokie piaszczyste wzniesienie, które zasłaniało widok od strony zachodniej, skąd padały strzały. Gdy zrównaliśmy się z cmentarzem, niektórzy starsi ludzie nie chcieli iść dalej. Mówili: "Wiemy, gdzie nas pędzą i co nas czeka. Lepiej zostać na cmentarzu niż gdzieś w krzakach. Cmentarz to zawsze miejsce poświęcone". Po tych słowach kilka osób wyszło z kolumny, kierując się w stronę cmentarza. Starali się szybko przekroczyć jego bramę. Padły strzały i martwi osunęli się na ziemię. Nie znam ich nazwisk, bo nie można było się dowiedzieć, gdyż bulbowcy zaczęli szaleć. Bijąc i wrzeszcząc, zmuszali nas do szybszego kroku. Byłem świadkiem strasznej sceny. Stary organista Radoń szedł o krok od nas, trzymając pod rękę swoją żonę. Nagle wystąpili z kolumny i powiedzieli, że dalej nie pójdą, bo i tak nas zabiją, więc woli umrzeć na cmentarzu. Zdążyli tylko wejść za bramę, gdy padły strzały. Oboje upadli. Widziałem, jak konwulsyjnie wzdrygały się ich ciała. Patrząc na to wszystko, kobiety i dzieci zaczęły głośno płakać i krzyczeć z przerażenia. Za cmentarzem skręciliśmy w krzaki w kierunku lasu Kokorawiec, położonego na północny wschód od naszej wsi. Ludzie poruszali się powoli, mimo ciągłego popędzania do szybszego marszu. Mieli nadzieję na wybawienie przez Niemców. Im się jednak nie spieszyło. Jak się później okazało, byli to rzeczywiście Niemcy. Jechali niby na odsiecz, zagrożonym przez bulbowców mieszkańcom wsi: Ostrówki, Wola Ostrowiecka i Jankowce (Kąty były już wymordowane). Zamiast jechać bezpośrednio z Lubomla do Ostrówek, podążali okrężną drogą, przez Jagodzin, Wilczy Przewóz, Równo i Borowę. Gdy z daleka zobaczyli, że we wsi są jeszcze bulbowcy, zaczęli strzelać na postrach. Obejrzałem się za siebie parę razy. Ukraińcy z obstawy, którzy leżeli z bronią maszynową, zaczęli wycofywać się za nami. Popędzani, szliśmy wolno do przodu, bo już każdy wiedział, co z nami zrobią. Starsze kobiety i dzieci zrzucały z siebie cieplejszą odzież. Wiedzieli, że już nie będzie im potrzebna. Za idącą kolumną ludzi, okrążoną gęsto przez bulbowców, pozostawała szeroka droga zmiętego łubinu, ziemniaków i traw, na której leżała porzucona odzież. Szliśmy na przełaj, z krzaków wychodziliśmy na pola i odwrotnie. Widok był przerażający. Kiedy znaleźliśmy się w połowie drogi między cmentarzem a miejscem kaźni, zarządzono postój. Spędzono nas w jedną grupę. Starsi i matki z dziećmi na ręku zaraz posiadali na ziemi, aby trochę odpocząć. Bulbowcy stali wokoło nas. Było ich dużo, patrzyli na nas jak sępy na swą zdobycz. Broń trzymali gotową do strzału. Niektórych Ukraińców rozpoznawano. Pochodzili z Huszczy i Przekurki. Starsi ludzie znali ich i ich rodziców. Zaczęli więc pytać, co z nami zrobią, dokąd nas pędzą i za co chcą nas mordować. Patrzyli na nas jak wilki i odchodzili na bok. Jeden z bulbowców stał naprzeciw nas. Poznała go matka mego stryja, Łukasza Praduna. Według niej pochodził z Przekurki. Zapytała go po imieniu i nazwisku: "Za co będziesz nas zabijać. Twoich rodziców znam dobrze, żyliśmy w zgodzie". Popatrzył na nią, rozejrzał się nieznacznie i odpowiedział: "Ja was byty ne budu". Staruszka rzekła: "Ale drudzy wybiją", a on na to: "To ja wrze ne znaju, ja toże muszu buty z nemi, takij rozkaz" i odszedł. Postój był krótki, może 5 minut. Z krzykiem kazano nam wstawać. Zaczęli nas pędzić dalej w stronę Sokoła, bliżej lasu Kokorawiec. Szliśmy polem obsianym łubinem. Był dość wysoki. Nagle zauważyliśmy, że obok nas leżał w łubinie młody chłopiec - Edward Soroka. Starsi go znali, ja też z widzenia. Pochodził z Woli Ostrowieckiej. Uciekł ze wsi przed bulbowcami i tutaj się ukrył. Kryjówka była dobra, ale nasz przypadkowy kierunek nie ominął go. Leżąc na wznak w łubinie, położył palec na ustach i patrząc na nas pokazał, aby się nie oglądać i nie patrzeć na niego. Obok gęsiego szli bulbowcy z obstawy. Ludzie, którzy go widzieli, mówili po cichu innym, żeby się nie oglądali, że może Bóg da, chłopaka nie zauważą i przeżyje. Przeszliśmy, a on pozostał. Okazało się później, że nie zauważony ocalał. Odeszliśmy od tego miejsca może z kilometr i dotarliśmy do niedużej polanki koło lasu, otoczonej z trzech stron olszyną. Tylko od wschodu było nieduże pole, na którym rósł łubin. Na tej polance znów nas zatrzymali, a wśród bulbowców powstało ożywienie. Na uboczu stało kilku Ukraińców lepiej ubranych. Mieli przy sobie krótką broń. Musiała to być starszyzna. Przez krótką chwilę radzili. Po naradzie postanowili dalej nas nie pędzić, ale tu wymordować. Tak też się i stało. Było nas dużo, bo wszystkie kobiety z Ostrówek, dzieci do lat 15, kilku dziadków i część kobiet z Woli Ostrowieckiej. Byliśmy obstawieni gęsto przez bulbowców. O ucieczce nie było mowy. Ludzie stali, niektórzy z dziećmi na ręku siedzieli, bo było im ciężko je trzymać. Modlili się, bo już było wiadomo, że na tej polance rozegra się tragedia. Po krótkiej chwili padła komenda, żeby ludzie zrzucili z siebie grubszą odzież. Ukraińcy krzyczeli, by wychodzić na środek polany po 10 osób. Początkowo nikt nie chciał dobrowolnie iść na śmierć. Powstał płacz, lament i błagania, aby nas puścili, bo nikomu nic złego nie zrobiliśmy. Ale oni nie słuchali, tylko robili się coraz bardziej wściekli. Rzucili się na nas jak mocno wygłodzone zwierzęta i zaczęli wyciągać z tłumu stojących z brzegu. Schwytani zostali odprowadzeni na środek polany, gdzie kazano im kłaść się w koło, twarzami do ziemi. Następnie zaczęli strzelać ofiarom w tył głowy, a my musieliśmy na tę tragedię patrzeć. Po chwili wszyscy bulbowcy rzucili się na nas. Było im widocznie pilno, bo każdy odrywał z grupy parę osób i rozstrzeliwał na środku polany. Ludzie, lamentując, żegnali się ze sobą. Matki brały swe dzieci i kładły obok siebie, obejmując je rękami. Tak odchodzili z tego świata. Ja, mama, ciocia i bliżsi znajomi byliśmy razem w grupie, wciąż odwlekając moment rozstania się z tym światem. Chcieliśmy jeszcze pożyć choć chwilę dłużej. Widziałem okropne sceny. Rozstrzeliwani w pośpiechu ludzie byli nie raz trafiani niecelnie. Zranieni podrywali się konwulsyjnie i znów opadali na ziemię. Dobijano ich, ale najczęściej w męczarniach kończyli żywot. Z jednej grupy popędzonej na miejsce kaźni po serii strzałów poderwała się mała dziewczynka, może sześcioletnia, i zaczęła mocno krzyczeć: "Mamo, mamo", ale matka już nie żyła. Widząc to Ukrainiec podniósł karabin i strzelił do niej. Dziewczynka upadła, ale natychmiast poderwała się i, krzycząc, zaczęła iść po trupach, padając i wstając. Bulbowiec znów strzelił. Tym razem aż trzykrotnie. Dziewczynka wciąż podnosiła się i krzyczała. Zdenerwowany Ukrainiec podbiegł do niej i dobił ją kolbą karabinu. Ludzie na ten widok odwracali się z płaczem. I tak, grupę po grupie, wyciągali i zabijali. Tworzył się duży krąg, gdyż kazali kłaść się jeden obok drugiego w nogach pomordowanych. Widać było pośpiech, bo, głośno krzycząc, coraz szybciej wyciągali ludzi na pobojowisko, nie żałując przy tym razów. Mama, ja, ciotka Trusiukowa, moja babcia Maria i ciotka Wikta z małym dzieckiem byliśmy razem. Mama powiedziała, żebyśmy poszli sami, bo po co mają nas szarpać i tak nas śmierć nie ominie. Przyglądać się tej zbrodni już dłużej nie było można. Wstaliśmy, pożegnaliśmy się ze sobą i z najbliższymi. Z płaczem i z okropnym żalem, że trzeba opuścić ten świat, oddaliśmy się w ręce oprawców. Popędzono nas na miejsce kaźni. Bulbowcy krzyczeli: "Lachajte Lachy chutko" - szybko kładźcie się Polacy. Mama jeszcze raz przycisnęła mnie do siebie. Płakała i mówiła jakby do siebie: "Tyle dzieci wybiją, cóż one są winne". Nie mogłem płakać, zacisnęła mi się krtań i zrobiłem się zupełnie nieswój, obojętny z przestrachu, Kładąc się obok siebie, półgłosem odmawialiśmy pacierz. Mama objęła mnie mocno za szyję, a ja zakryłem twarz dłońmi i z okropnym strachem wypowiedziałem na koniec: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Padły strzały z lewej i z prawej strony. Leżałem prawie w samym środku. Strzały zaczęły zbliżać się ku mnie. Zrobiło mi się mocno żal. Pomyślałem, że mam dopiero 13 lat, a tu za chwilę czeka mnie śmierć. Bliziutko padł strzał i poczułem podmuch powietrza. To musiało być w ciotkę, bo słyszałem mocne chrapanie. Okropnie przeżywałem ostatnie chwile. Zdawało mi się, że we mnie wszystko ustaje. Następny strzał padł w mamę. Ziemia rozbryzgała się po mojej głowie. Poczułem, że coś ciepłego spływa po moim karku ku lewemu policzkowi. Usłyszałem chrapanie i poczułem raptowny skurcz ciała. Ręka mamy przycisnęła mnie mocniej do siebie, ale tylko na chwilę. Nadeszła moja kolej. Oczekiwałem z napięciem, prawie martwy z przerażenia. Usłyszałem koło mnie strzał, szum w uszach i znów piasek posypał się po mojej głowie i rękach. Krótkie chrapanie, ale tym razem z prawej strony. Z biciem serca oczekiwałem na następny strzał, tym razem we mnie, ale strzały zaczęły się oddalać. Po chwili zapadła cisza i usłyszałem, że w naszych nogach Ukraińcy układają następne ofiary. Kiedy wystrzały dobiegły z tyłu, troszeczkę mi oddało. Zacząłem w duchu modlić się i prosić Pana Boga o przeżycie tego potwornego ludobójstwa. Krótko to wszystko trwało, bo Ukraińcy rozstrzeliwali ze zdwojoną szybkością. Spieszyli się bardzo. Leżałem żywy między trupami i słyszałem błagania, lamenty, pisk zabijanych dzieci. Myślałem, że nie wytrzymam i zerwę się do ucieczki, ale po chwili przychodziła myśl, że jeśli to zrobię, to zabiją mnie na miejscu. W czasie układania się na pobojowisku nikt nie wybierał sobie miejsca. Każdy kładł się, gdzie popadło. Leżąc wśród trupów poczułem nagle, że wciska mi się na wysokości żołądka zmurszały pniaczek. Najgorsze było to, że znajdowały się w nim czerwone mrówki. Pień uciskał tak dokuczliwie, że zaczęło mi brakować powietrza, a mrówki rozlazły się po twarzy. zacisnąłem powieki i zamknąłem usta, ale po chwili musiałem je otworzyć, by nabrać powietrza. Nie mogłem głęboko oddychać, bo to zdradziłoby mnie. Myślałem, że nie wytrzymam - brak normalnego oddechu, mrówki i okropny strach przed śmiercią. Gehenna. Instynkt nakazywał cierpieć, aby nawet najmniejszym poruszeniem nie zdradzić, że żyję. Leżałem, cierpiałem i słuchałem, co się wokoło dzieje. Trwało to około godziny. Naraz ustały krzyki, płacz i tylko od czasu do czasu padał strzał. Ukraińcy rozmawiali między sobą głośno: "O dywysia, tamtoj szcze żywe, dobej". Leżałem w tym pobojowisku i prosiłem Boga, aby mnie nie wykryto. Po chwili nastała zupełna cisza, tylko jakiś bulbowiec zawołał: "No chłopcy, idemo. Ot dywyte, tut morda polska leżyt". Nastąpiło ożywienie między nimi. Zaczęli odchodzić w krzaki w stronę Sokoła. Słyszałem z tamtej strony cichnące odgłosy. Leżałem jeszcze dłuższą chwilę. Była grobowa cisza, bo nawet ptactwo, wystraszone strzałami, nie dawało żadnego głosu. Chciałem wstać i uciekać, ale bałem się, że Ukraińcy z ukrycia patrzą, czy ktoś nie przeżył. Leżałem więc dalej, a mrówki gryzły mnie po całym ciele. Upłynęło około pół godziny. Nadal panowała niczym nie zakłócona cisza. Podjąłem decyzję. Postanowiłem ostrożnie podnieść głowę i spojrzeć przed siebie, by zobaczyć, co dzieje się na placu zbrodni. W oddali dostrzegłem, że jakaś kobieta ucieka w pobliskie krzaki. Opuściłem głowę z powrotem i słuchałem, czy nie będą za nią strzelać, ale nadal była cisza. Leżałem jeszcze chwilę i postanowiłem wstać i uciekać. Po raz drugi pomalutku podniosłem głowę, spojrzałem na trupy i zobaczyłem, jak wstaje kobieta z dwojgiem dzieci. Złapała dziewczynkę i chłopczyka za rączki i pobiegła w krzaki. Nasłuchiwałem, czy nikt nie będzie strzelał. Panowała cisza. Po raz trzeci uniosłem głowę i popatrzyłem na mamę i ciotkę. Leżały martwe. Mama miała oderwany kawałek czaszki. To jej mózg rozlał mi się po karku i twarzy. Bóg zaślepił wzrok Ukraińców, bo zobaczywszy mnie zalanego krwią i mózgiem pomyśleli, że jestem zabity. Wstałem i powiedziałem półgłosem: "Kto żywy, niech ucieka". Odbiegłem około 50 metrów od pobojowiska i skryłem się w łubinie. Położyłem się z brzegu, ale tak, by nie być widocznym i zacząłem rozglądać się po polanie i po trupach. Zobaczyłem, że ktoś wstał i zaczął biec w moją stronę. Był to mój brat cioteczny, Paweł Jesionczak. Podniosłem się nieco i zacząłem machać ręką. Podbiegł i położył się obok mnie. Po chwili dostrzegliśmy kobietę z dzieckiem uciekającą w kierunku zarośli. Zaczęliśmy się ostrożnie czołgać w stronę krzaków. Gdy byliśmy parę kroków od nich, szybko w nie wskoczyliśmy. W zaroślach spotkaliśmy kobietę, która wcześniej przybiegła z dwojgiem dzieci. Dołączyliśmy do niej. Płakała i mówiła, że nie wie, jak sobie poradzi z malutkimi dziećmi. Chłopak był nieco starszy od dziewczynki. Przekonaliśmy ją, że musimy dostać się do Jagodzina. Z pobojowiska ocalała też, ranna w głowę, Janina Kuwałek (po mężu Martosińska). Opowiadała później, że ciotka Wikta była ciężko ranna i prosiła ją o pomoc, ale ona osłabiona nie mogła jej nawet podnieść z ziemi. Pozostawiona bez pomocy wkrótce zmarła. Wzięliśmy dzieci na plecy i zaczęliśmy powoli i ostrożnie iść. Doszliśmy do Ostrówek. Usiedliśmy w krzakach i rozglądaliśmy się. Przed nami było piaszczyste pasmo, zwane Borowiną, z rzadka porośnięte jałowcem. Zobaczyłem, jak od strony wsi, między jałowcami szedł szybko mężczyzna, niosąc coś na plecach. Kierował się w stronę Sokoła. Musiał to być Ukrainiec, który przyszedł po łup. Cofnęliśmy się głębiej w krzaki i patrzyliśmy, czy nie ma ich więcej. Poczekaliśmy chwilę i zaczęliśmy ostrożnie, od krzaka do krzaka, pokonywać odkryty teren. Na skraju zarośli, w tzw. Borku, zatrzymaliśmy się. Widzieliśmy stamtąd Ostrówki. Wieś paliła się. Nie było widać ludzi, chodziły tylko krowy i konie. Z daleka dobiegało wycie psów. Zwróciliśmy się do kobiety, żeby tu zaczekała, a my pójdziemy bliżej wsi i zobaczymy, jaka jest sytuacja (byliśmy od niej około 500 metrów, w stronę Lubomla). Umówiliśmy się, że gdy będzie wszystko dobrze, to wrócimy i pójdziemy dalej razem. W przypadku niebezpieczeństwa miała ukryć się z dziećmi w krzakach. Ostrożnie doszliśmy do skraju zarośli. Rzekłem do Pawła: "Idziemy, ale nie razem. Ja pójdę pierwszy, ty zostań i pilnie patrz wokoło. Jeżeli coś zobaczysz, krótko gwizdnij. Jeżeli ktoś będzie biegł w moim kierunku, krzyknij i uciekaj. Gdy będzie cisza i spokój, pobiegnę ze 100 metrów i położę się. Będę obserwował, a ty chyłkiem dobiegniesz do mnie. I tak na zmianę". Uścisnęliśmy sobie ręce, spojrzeliśmy w oczy i wyszedłem z ukrycia. Rozejrzałem się i zacząłem biec do wsi. Po około 200 metrach padłem na ziemię. Leżąc, obserwowałem okolicę. Panował spokój, paliły się tylko niektóre zabudowania i wyły psy. Po chwili dobiegł do mnie Paweł. Odpoczęliśmy chwilę i chyłkiem pobiegłem aż pod zabudowania. Z bijącym jak młot sercem nadsłuchiwałem. Nic, grobowa cisza. Tylko trzask ognia i spadające opalone bale. Wstałem, oparłem się plecami o ścianę stodoły i machnąłem ręką w kierunku Pawła. Poderwał się i przybiegł do mnie. Postanowiliśmy wejść do wsi i rozejrzeć się. Spotkać mieliśmy się w rowie przy trakcie. Szliśmy koło ścian i płotów, bacznie nasłuchując i rozglądając się. Szczęśliwie dotarliśmy do rowu, przykucnęliśmy w nim i zaczęliśmy obserwować wzdłuż wsi i poza budynkami, czy ktoś się tam nie kręci. Nie było widać nikogo, tylko niektóre budynki dopalały się, na drodze leżało parę trupów, a psy żałośnie wyły. Postanowiliśmy wrócić do kobiety, wziąć dzieci i uciekać razem do Jagodzina. Wyskoczyliśmy z rowu i pochyleni szybko biegliśmy koło zabudowań w kierunku Borku. Kobieta tak się ukryła, że musieliśmy ją po cichu wołać. Po odszukaniu poszliśmy w kierunku Jagodzina. Kiedy minęliśmy wieś i zbliżyliśmy się do łąki zwanej Brzeziną, ujrzeliśmy mężczyznę idącego w naszym kierunku. Był jeszcze daleko. Stanęliśmy jak wryci i pomyśleliśmy, że to może bulbowiec. Mieliśmy już uciekać, gdy zaczął nam dawać znaki ręką i zawołał, żeby się go nie bać. Ruszyliśmy pomału w jego stronę. Gdy zbliżyliśmy się do siebie, poznałem, że był to Józef Muzyka, mój sąsiad. Dopytywał się o swoją żonę i dzieci, których ukrył w lochu po ziemniakach i zamaskował, a sam, czołgając się do swej kolonii położonej koło Strycharza, cudem ocalał. Powiedziałem, że nie ma po co iść, bo zostali zabici przez Ukraińców. Widziałem ich na placu szkolnym, w kościele i na polanie pod Sokołem. Jego żona była z córką Grażyną i synkiem. Kiedy to wszystko usłyszał, wziął twarz w dłonie i zaczął głośno płakać, a my razem z nim. Po krótkiej chwili uspokoił się, spojrzał na mnie i powiedział: "Oleś, twój ojciec żyje i stryj Łukasz z żoną i dziećmi: Felkiem, Antkiem i Jankiem. Pół godziny temu rozmawiałem z nimi. Poszli do Jagodzina". Nagle zobaczyliśmy, że od strony dworu Konczewskich jedzie kilka furmanek, a obok nich idzie gęsiego sporo mężczyzn. Już mieliśmy uciekać, gdy Muzyka powiedział, że to Polacy z Jagodzina jadą do Ostrówek. Chwilę popatrzyliśmy na nich i poszliśmy razem do Jagodzina, gdzie spotkałem swoich najbliższych. Wieczorem przyjechali z Ostrówek ludzie z samoobrony (z Jagodzina i Rymacz) i przywieźli spod Sokoła żonę Kality i mamę Pawła. Obie były trafione w szyję. Kule wyszły ustami. W chwili zabierania ich z polany jeszcze żyły, ale w drodze zmarły. Przywieźli także chłopca, którego wyciągnęli z dołu. Był uderzony siekierą. Następnego dnia rano, wspólnie z grupą Polaków ocalałych z rzezi, próbowałem wsiąść do węglarek pociągu jadącego do Dorohuska. Zostaliśmy jednak odpędzeni przez Niemców. Jeden z polskich kolejarzy podszedł do nas i kazał nam iść wzdłuż torów w kierunku mostu na Bugu. Obiecał, że odjedzie od stacji kilka kilometrów i zatrzyma pociąg. Mieliśmy wtedy wszyscy wsiąść do niego. Tak też się stało. Po pewnym czasie szczęśliwie dojechaliśmy do Dorohuska. Relacja Antoniego Praduna (Antoni Pradun urodził się w 1929 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Skordyjowie, woj. chełmskie) 30 sierpnia 1943 r. przed wschodem słońca Ostrówki zostały otoczone przez Ukraińców. Obudzeni strzałami, wyszliśmy na dwór. Wieś była ostrzeliwana ze wszystkich stron kulami zapalającymi. Po pewnym czasie, gdy zamilkł ogień z broni maszynowej, do Ostrówek weszli Ukraińcy. Napotkanym Polakom mówili, aby poszli do szkoły na zebranie. Ojciec, przeczuwając podstęp, kazał nam schować się w zadaszeniu przy stodole, gdzie leżała słoma i stały sanie. Oprócz mnie ukryli się: mój ojciec Łukasz, mama Stanisława, starszy brat Feliks, brat Jan, Antoni Ulewicz z Woli Ostrowieckiej. Siedząc w kryjówce, widzieliśmy, jak na podwórko przyszedł Ukrainiec. Otworzył stodołę, wytoczył wóz, do którego zaprzągł naszego konia, i zaczął ładować co cenniejsze rzeczy z naszego domu. Pomagał mu w tym drugi, który przyszedł później. Cały czas było słychać strzały. Po pewnym czasie zauważyliśmy, że podpalono we wsi domy. Paliły się zabudowania Kozikowskich i Trusiuków. Koło południa przyjechali Niemcy, którzy usłyszeli strzały, i chcieli sprawdzić, co się dzieje. Ukraińcy, widząc ich, uciekali w popłochu. Zdążyli jednak wyprowadzić z kościoła kobiety i dzieci, które popędzili w pobliże wsi Sokół, gdzie je zamordowali. Z kryjówki wyszliśmy dopiero wtedy, gdy zauważyliśmy naszego sąsiada, Antoniego Łysiaka, który był schowany w naszej stodole. Rozmawiał z Władysławem Kuwałkiem, który również ocalał z rzezi. Po naradzie postanowiliśmy uciekać do stacji kolejowej w Jagodzinie. Po drodze spotkaliśmy Władysława Sorokę z Woli Ostrowieckiej. Opowiadał, jak uratował się z miejsca mordu u Strażyca. Ukraińcy kazali mu rozebrać się. Gdy zdjął kurtkę, rzucił się do ucieczki w stronę pobliskiego lasu. Strzelano za nim. Był ranny w nogi i klatkę piersiową. Relacja Katarzyny Radościńskiej z domu Kuwałek (Katarzyna Radościńska z domu Kuwałek urodziła się w 1924 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Rudce, woj. chełmskie) 29 sierpnia 1943 r. podczas kazania w kościele w Ostrówkach ksiądz ogłosił, że w powiecie włodzimierskim Ukraińcy wymordowali trzy polskie wsie. Płaczących ludzi pocieszał, mówiąc, aby się nie martwili. Przypominał, że jutro rozpoczyna się malowanie kościoła. Wieczorem po wsi rozeszła się wiadomość, że w pobliskiej wsi ukraińskiej zgromadziło się dużo bulbowców. Razem z męża bratem, Janem Giecem (lat 18) i teściową, Franciszką Giec (lat 55), postanowiliśmy spędzić noc w Ostrówkach. W domu pozostał tylko mój mąż, Wojciech Giec (lat 20). Nocowaliśmy u tzw. "Krakowiaków". Rano usłyszeliśmy trzy pojedyncze strzały. Jak się później okazało, był to sygnał ataku na Ostrówki i Wolę Ostrowiecką. Gdy zaczęło świtać, postanowiliśmy wracać do domu. Koło cmentarzaw Ostrówkach dostrzegliśmy biegnących Ukraińców. Zeskoczyłam z wozu i zaczęłam uciekać. Daleko nie pobiegłam, gdyż byłam w trzecim miesiącu ciąży. Schowałam się w rosnących burakach. Leżąc, słyszałam, jak mordowano Polaków u Trusiuka, jak wypędzano kobiety i dzieci z kościoła w Ostrówkach. Po pewnym czasie dały się słyszeć nawoływania po ukraińsku: "Udiraj!" - uciekaj. Bandyci, widząc zbliżające się samochody niemieckie, uciekli. Gdy posłyszałam rozmowy po polsku, wstałam z ukrycia i poszłam w kierunku stojących w pobliżu ludzi. Byli wśród nich Polacy, którzy ocaleli z rzezi, byli też Niemcy i policja ukraińska. Niemcy radzili, abyśmy uciekali do Jagodzina, bo tu są bandyci. Tak też zrobiliśmy. Już w Dorohusku dowiedziałam się, że wymordowano całą moją rodzinę - 10 osób ze strony męża i ojca. Relacja Edwarda Soroki (Edward Soroka urodził się w 1930 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Majdanie Pławanickim, woj. chełmskie) W czasie wojny mieszkałem na kolonii w Woli Ostrowieckiej. 29 sierpnia 1943 r. (niedziela) wieczorem przyszedł do nas goniec z Ostrówek. Prosił ojca Stanisława, aby poszedł do Mariana Paszczyka, komendanta przedwojenego Związku Strzeleckiego. Po powrocie ojciec powiedział nam, że idzie na obstawę wioski, gdyż Ukraińcy mobilizują się, przygotowując się do ataku na nas lub na Niemców. Przed odejściem kazał mi zaprząc do wozu konia. Mama miała położyć dzieci spać na wozie, a ja miałem czuwać i w razie strzelaniny odjeżdżać do Ostrówek. Około drugiej w nocy ojciec powrócił. Opowiadał, że z okolicznych wiosek do Przekurki zjechało się bardzo dużo Ukraińców. Nad ranem dały się słyszeć strzały, dobiegające z kierunku wsi Jankowce. Wszyscy mówili, że Ukraińcy napadli na Niemców w Jagodzinie. Jak się później okazało, mordowali Polaków mieszkających w Jankowcach i Kątach. Po wschodzie słońca zauważyliśmy dziwną rzecz. Nikt z pobliskiej Woli Ostrowieckiej nie pędził krów na pastwisko. Nie wiedzieliśmy, że wieś tuż przed wschodem słońca została okrążona przez Ukraińców, którzy nikogo z niej nie wypuszczali. Około godziny 7 rano przyjechało do nas na koniach dwóch Ukraińców. Jeden z nich spytał po polsku, kto tu zamieszkuje. Ojciec odpowiedział, że dwie rodziny i jego brat. Ukraińcy powiedzieli, że we wsi organizowane jest zebranie dla mężczyzn w wieku 18-50 lat. Gdy ojciec dopytywał się o szczegóły, odpowiedzieli: "Nie widzicie, co Niemcy robią? - musimy się bronić". Mama odradzała pójście na zebranie, podejrzewała chyba podstęp. Ojciec posłuchał mamy i miał razem ze mną iść na pole, ale przyszedł sąsiad Feliks Krzyżanowski, który go namówił. Poszli więc wszyscy - ojciec, stryj Piotr, Antoni Pogorzelec, Jan Szwed i Feliks Krzyżanowski. Po śniadaniu poszedłem wypędzić krowę na pastwisko. Nagle posłyszałem strzały. Gdy obejrzałem się, zauważyłem uciekającego Franciszka Palca. Goniło go dwóch Ukraińców, którzy do niego strzelali. Na polu spotkałem kolegę, który także pasł krowy. I on również widział uciekającego Franciszka Palca. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy pójść do domu, dowiedzieć się, co się dzieje. Na podwórzu zastałem płaczącą matkę i siostrę Stanisławę. Byli także ci dwaj Ukraińcy. Jeden z nich miał około 20 lat. Ubrany był w niemiecki płaszcz wojskowy, a na głowie miał furażerkę z tryzubem. Drugi był znacznie starszy, około 50 lat, ubrany po cywilnemu. Obaj mieli karabiny. Widząc, że jeden z Ukraińców poszedł po rodzinę sąsiada, postanowiłem uciekać. Mówiąc, że idę przepędzić krowę z kartofli, powoli oddalałem się od zabudowań. Będąc w bezpiecznej odległości, zacząłem biec w kierunku pobliskiego lasku. Ukrainiec, widząc, że go oszukałem, wystrzelił kilka razy za mną, ale niecelnie. Postanowiłem uciekać do Lubomla, gdzie miałem rodzinę. Idąc przez lasek, spotkałem Juliana Szweda, który ostrzegł mnie przed Ukraińcami. Mówił, abym schował się i przeczekał rzeź. Ja jednak postanowiłem uciekać. Na kolonii Ostrówki zostałem ostrzelany z karabinu maszynowego przez Ukraińca, który siedział na dachu pobliskich zabudowań. Będąc koło cmentarza w Ostrówkach, zobaczyłem idące drogą kobiety i dzieci. Pomyślałem, że uciekają do Woli Ostrowieckiej. Chcąc ich ostrzec, wybiegłem na drogę. Dopiero wtedy dostrzegłem, że pilnowane są przez Ukraińców z bronią. Nie zauważony ponownie schowałem się w krzaki. Postanowiłem poszukać lepszej kryjówki. Spostrzegłem stojący w pobliżu bróg. Wczołgałem się pod jego opuszczony dach i zamarłem w bezruchu. Ze strachu zasnąłem. Po kilku godzinach obudziłem się i wyszedłem z kryjówki. Zobaczyłem płonącą wieś, gdzieniegdzie słychać było strzały. Spotkałem rannego w prawą rękę Jana Palca. Razem poszliśmy w kierunku Jagodzina. W lesie Borek spotkaliśmy Ukrainkę - żonę gajowego. Poprosiłem ją o pomoc dla rannego. Po chwili przyniosła wodę do obmycia rany, wódkę do jej odkażenia i coś do opatrzenia. Po przemyciu rany powiedziała, że nie może nam wskazać drogi do Jagodzina, bo jej nie zna. Gdy odeszła, ukryliśmy się. Z daleka obserwowaliśmy ogród na polanie. Wieczorem dostrzegliśmy, że "znajoma" Ukrainka tłumaczy coś mężowi, który właśnie powrócił do domu. Domyśliliśmy się, że opowiada o nas. Gdy wyszliśmy z ukrycia, podeszli do nas i powiedzieli, że wyprowadzą nas do Jagodzina. Gajowy odprowadził nas do Kolonii Jagodzińskiej, gdzie mieszkali Polacy. Noc spędziłem w Rymaczach, tam też następnego ranka spotkałem mamę. Była ranna. Razem z nią i jej cioteczną siostrą przedostaliśmy się za Bug. Ludzi zgromadzonych w Woli Ostrowieckiej w szkole Ukraińcy wyprowadzali po kilka osób do zabudowań Strażyca. Za stodołą był wykopany dół. Mordowali ich siekierami i kołkami, a następnie ciała wrzucali do tego dołu. Jak mi wiadomo, jeden z Polaków zdołał uciec. Był nim Władysław Soroka. W czasie mordu do Ostrówek przyjechali Niemcy, którzy zaczęli ostrzeliwać Wolę Ostrowiecką. Wystraszeni Ukraińcy postanowili szybciej uporać się z Polakami. Zamknęli stodołę i szkołę, podłożyli słomę i podpalili. Stanęli w pobliżu i pilnowali, aby nikt nie uciekł z płonących zabudowań. Mama, wraz z około 80 osobami była zamknięta w stodole. Gdy budynek zaczął płonąć, ludzie wyłamali wrota i próbowali uciekać. Mama z 1,5-rocznym Józkiem na ręku wybiegła ostatnia. Zauważyła leżącego na ziemi rannego syna Leona (6 lat), obok stali: mój brat Janek (10 lat) i starsza siostra Stasia (15 lat). Mama przerażona upadła na ziemię. Dobiegło do niej dwóch Ukraińców. Jeden z nich strzelił do 1,5-rocznego brata, a drugi do mamy. Brat zginął na miejscu, gdyż został postrzelony w głowę. Drugi z Ukraińcow strzelał mniej celnie. Nie trafił w głowę, tylko w ramię mamy. Myśląc, że nie żyje, odeszli. Po kilku godzinach, gdy wszystko ucichło, mama wstała i poszła w kierunku domu. W jego pobliżu spotkała Aleksandra, najmłodszego brata mojego ojca. Aleksander był kawalerem. W sobotę wieczorem z kolegą wybrał się do Jankowców "na dziewczyny". W niedzielę razem z dziewczętami przyszli na Mszę św., do Ostrówek. Potem udali się do Piotrówki, gdzie zostali zatrzymani przez polskie warty. W poniedziałek, gdy wracali, zauważyli pędzonych przez Ukraińców w kierunku Sokoła ludzi z Ostrówek. Schowali się w rosnącym łubinie i szczęśliwie przeczekali. Tak ocaleli. Relacja Franciszka Soroki (Franciszek Soroka urodził się w 1929 r. w Woli Ostrowieckiej. Był żołnierzem 27 WDP AK, ps. "Sroka". Obecnie mieszka w Szczejkowicach, woj. katowickie. Relacja udostępniona przez Środowisko Żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej w Warszawie) Dnia 30 sierpnia 1943 r. oddział UPA stacjonujący we wsi Sokół otoczył Wolę Ostrowiecką. Jej mieszkańców upowcy spędzili do miejscowej szkoły. Następnie wyprowadzano po pięciu mężczyzn i ustawiano za stodołą Strażyca, gdzie ich mordowano nad uprzednio wykopanym rowem. W ten sposób zabito wszystkich mężczyzn. Do kobiet strzelano w szkole, którą następnie podpalono granatami. Część kobiet i dzieci spalono żywcem. Dzieci wrzucano także do studzien. Niemcy mieli zdecydowanie wrogi stosunek do ocalałych z rzezi Polaków. Zabraniali udzielania im pomocy, a nawet wychwytywali ich i wywozili na roboty do Niemiec. Znane mi są przypadki przechowywania Polaków przez Ukraińców. Dwie takie rodziny ukraińskie mieszkały we wsi Przekurka, a inne dwie w Sokole. Nazwisk ich niestety nie pamiętam. Relacja Marianny Soroki (Marianna Soroka urodziła się w 1908 r. w Woli Ostrowieckiej. Po wojnie mieszkała we Wrocławiu. Zmarła w 1995 r.) W roku 1943 byłam matką pięciorga dzieci: Stanisławy (lat 15), Edwarda (lat 12), Jana (lat 10), Leona (lat 6) i Józefa (1,5 roku). Mój mąż Stanisław był rolnikiem. Mieliśmy 8-hektarowe gospodarstwo. Żyło się nam ubogo, ale spokojnie i szczęśliwie. Była niedziela 29 sierpnia 1943 r. Poszłam do kościoła w Ostrówkach na sumę o godzinie 11. Ksiądz Dobrzański podczas kazania podał do wiadomości wiernych, że Ukraińcy szykują się do mordowania Polaków we wsiach Wola Ostrowiecka i Ostrówki. Ostrzegał swoich parafian, by czuwali, bo nie wiadomo, kiedy to nastąpi. Całą noc nie spaliśmy, gdyż właśnie w nocy spodziewaliśmy się napaści Ukraińców na naszą wioskę. Ale noc minęła spokojnie. Nadszedł zwykły dzień - poniedziałek 30 sierpnia 1943 r. Ze wschodem słońca zaczęłam obrządek w gospodarstwie. Dzieci jeszcze spały. Tymczasem we wsi zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Do Woli Ostrowieckiej od strony zachodniej wkroczyły zwarte oddziały Ukraińców na koniach i pieszo, uzbrojone w karabiny ręczne i pistolety. Nikt nie spodziewał się, że napastnicy w biały dzień mogą wejść do wsi. Zobaczyłam Ukraińca na koniu, który jechał w kierunku naszego domu. Ogarnęła mnie trwoga, ale zachowałam spokój. Mąż krzątał się po podwórku. Jeździec zbliżył się do nas, pozdrowił i zawiadomił, że mężczyźni obowiązkowo muszą stawić się na zebraniu, które odbędzie się na placu szkolnym. Cóż było czynić? Mąż przebrał się, zjadł śniadanie i udał się na zebranie, z którego już nigdy nie powrócił. Został wraz z innymi zarąbany siekierami i wrzucony do rowu za stodołą Strażyca. Nie upłynęło wiele czasu, kiedy nadjechało dwóch Ukraińców, którzy wezwali wszystkich pozostałych mieszkańców wsi na zebranie na placu szkolnym. W przeczuciu zagrożenia wysłałam najstarszego syna Edwarda z krowami na pastwisko. Do chłopaka strzelano, lecz dzięki Opatrzności Bożej uszedł z życiem. Ukrył się w zaroślach, a gdy Ukraińcy odeszli, uciekł do Jagodzina. Ja zaś z czwórką pozostałych dzieci udałam się wraz z sąsiadami na zebranie. Tymczasem Ukraińcy nie zapędzili nas na plac szkolny, lecz do stodoły sąsiada i tam zamknęli. Następnie wybierali mężczyzn i odprowadzali pod eskortą w nieznanym kierunku. Gdy ich zabrakło, czynili to samo z kobietami i dziećmi. Około południa rozległy się strzały z broni maszynowej. Dobiegały od południowego końca Woli Ostrowieckiej. Wśród Ukraińców powstał popłoch. Już nie wyprowadzali ze stodoły kobiet i dzieci, ale zaczęli strzelać do zebranych. Wiele osób zginęło od pierwszych kul. Wśród nich była trójka moich dzieci: Stanisława, Jan i Leon. Ja zaś ze swoim najmłodszym synkiem wybiegłam ze stodoły. Raptem usłyszałam huk i w tym samym czasie okropny krzyk mojego dziecka. Upadłam, trzymając Józia na ręku. Poczułam ból w lewym ramieniu. Kula "dum-dum" przeszyła mięśnie i kości. Osłabiona upływem krwi straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam, poczułam silne pragnienie. Na moje szczęście pojawił się cudem ocalały brat mojego męża Aleksander Soroka, który przyniósł mi wody. Poprosiłam go, aby poszedł do mojego mieszkania, wziął prześcieradło, pociął na bandaże i owinął mi rękę. Wkrótce przyniósł płótno i naftę, którą wydezynfekował ranę. Poczułam ulgę. Postanowiłam dowlec się do swojego domu, by tam umrzeć. Cóż mi pozostało? Ci, których kochałam, odeszli na zawsze. Chciałam się z nimi połączyć, tam w drugim świecie, u Pana Boga. Po mordzie Ukraińcy spalili część wioski i szkołę, w której byli zgromadzeni ludzie. We wtorek (31 sierpnia) poprosiłam szwagra, aby odwiózł mnie do Jagodzina do lekarza. Lecz czym? Koni w stajni nie było, ale niektóre biegały po polach. Schwycił więc jednego, zaprzągł do wozu, zaniósł mnie na furmankę i udaliśmy się do Jagodzina. Tam spotkałam swojego syna Edwarda. Razem z nim i szwagrem dotarliśmy do miejscowości Wilczy Przewóz, a następnie pociągiem dojechaliśmy do Chełma. Relacja Władysława Soroki (Władysław Soroka urodził się w 1900 r. w Woli Ostrowieckiej. Po wojnie mieszkał w Rozkoszy, woj. chełmskie. Zmarł w 1980 r.) W poniedziałek rano 30 sierpnia 1943 r. przyszedł do mnie syn. Pochowaliśmy świąteczne ubrania i buty pod podłogą, a kożuchy w drzewo. Wkrótce weszło do naszego domu dwóch Ukraińców. Zabrali nas (mnie, żonę i syna) na zebranie do szkoły w Woli Ostrowieckiej. Koło szkoły przy płocie stał ich dowódca. Przy pasie miał pistolet i szablę. Gdy doszliśmy na miejsce, na placu szkolnym i w budynku było zgromadzonych około 300 osób. Ukraińcy ciągle przyprowadzali następnych, wśród nich Mariana Paszczyka - komendanta. Po pewnym czasie przemówił do nas ukraiński dowódca. Uspokajał nas, mówiąc, że za pół godziny przyjedzie ich dowódca i z nami porozmawia. Teraz mieliśmy iść na zebranie. Stojąc na placu szkolnym, niektórzy mężczyźni proponowali, aby bronić się, ale Aleksander Szwed (o przezwisku "Oleśko Kasprów") przekonywał, że nic nam nie grozi. Według niego Ukraińcy po pewnym czasie mieli nas wypuścić. Gdy weszliśmy do szkoły, zauważyliśmy, że wszystkie okna są obstawione przez Ukraińców. Niebawem wzięto czterech mężczyzn na badanie lekarskie (tak twierdzili Ukraińcy). Następnie wyprowadzili kolejnych. Nie wiedzieliśmy, co dzieje się na zewnątrz, gdyż żaden z mężczyzn nie wracał. Nie było też słychać podejrzanych odgłosów i strzałów. Zauważyłem przez okno jednego z oprawców trzymającego w ręku małą siekierę. W pewnej odległości stało ich więcej. Ukrywali się przed nami za domem. Po raz piąty Ukraińcy wzięli już dziesięć osób. W siódmej grupie wyprowadzanych byłem i ja. Na zewnątrz szkoły otoczyli nas i kazali oddać broń i zegarki. Doprowadzili nas do zabudowań Aleksandra Strażyca. W dwutokowej stodole jedne drzwi były otwarte, podobnie jak w oborze. Ukraińcy kazali nam usiąść i rozebrać się. Kto był rozebrany, miał iść na badania. Bandyci prowadzili mężczyzn za zamknięte drzwi stodoły, gdzie był wykopany rów na części klepiska. Zabijali siekierami. Miałem na sobie porwaną koszulę, spodnie i szeroki pasek. Świąteczne ubranie zostawiłem specjalnie w domu. Ukraińcy kazali mi rozebrać się. Gdy zostałem tylko w kalesonach i koszuli, jeden z bandytów powiedział: "Puszczaj, niech ide". Po wejściu za drzwi z lewej strony w zasieku zobaczyłem kupę ubrań, a z prawej buty. Cofnąłem się do tyłu. "Niet, niet, nie tuda, tuda" - powiedział jeden z Ukraińców i pchnął mnie lekko do przodu. Tok był obstawiony. Uderzali siekierą i wrzucali ciało do dołu. Skoczyłem między oprawców i wybiegłem przez otwarte drzwi na pole. Usłyszałem krzyk: "Strilaj". Padł pojedynczy strzał, ale mnie nie trafił. Posypały się kule z karabinu maszynowego. Dostałem serię w pośladek i nogi z odległości kilkunastu metrów. Z bólu aż przysiadłem. Poderwałem się i zacząłem uciekać w kierunku krzaków. Ukraińcy strzelali do mnie bez przerwy, ale niecelnie. Kule gwizdały mi nad głową i ścinały gałązki. Gdy dobiegłem do łąki "Przychodka", dostałem kulę w ramię. Skończyły się krzaki, a zaczął się odkryty teren. Przeskoczyłem przez rów z wodą i wpadłem w ogrodzenie z drutu kolczastego. Zawiesiłem się na nim, ale po chwili oswobodziłem i już bez paska, który został na drutach, pobiegłem dalej. Chciałem schować się na łąkach "Jaślach", ale dostrzegłem, że dwóch oprawców ściga mnie nadal. Skierowałem się więc na pastwisko "Rogowa Niwa". Tam dostałem postrzał w pierś. Biegłem zygzakiem, a goniący mnie Ukraińcy cały czas strzelali. Szczęśliwie jednak dotarłem do lasu. W lesie przeleżałem nieprzytomny przez całą noc. Rano obudziłem się w kałuży krwi. Spotkałem Walczaka, Juliana Szweda i Karolinę Szwed, która podarła chustkę i prowizorycznie opatrzyła mi ramię, ale krew ciągle ciekła. Przez jakiś czas szedłem z nimi. Bolała mnie ręka i noga, byłem bardzo osłabiony. Zostałem w lesie, a oni poszli dalej. Gdy nabrałem sił, doszedłem do Równa. We wsi nikogo nie było. Sam nie wiedziałem, dokąd idę. Zaszedłem do Antoniego Wawrzyka (o przezwisku "Anton") i do Łukasza Gieca (przezwisko "Giecyk"), ale nikt nie odpowiadał. Nagle zobaczyłem kobietę z drągiem. Zapytałem o "Giecyka" i poprosiłem o wodę. Gdy odeszła, wystraszyłem się i uciekłem na łęgi. W olszynie przewróciłem się. Przez przestrzelone płuca uciekało mi powietrze. Gdy zaczęło świtać, ocknąłem się. Koszula i kalesony były całe we krwi. Podczołgałem się do krzaka, chwyciłem zdrową ręką i wstałem. Poszedłem w stronę Bugu. Po drodze spotkałem Suszkę, który podwiózł mnie do przeprawy na rzece. Z drugiego brzegu przypłynęło łódką dwóch chłopaków, którzy zabrali mnie do doktora Stępkowskiego. Maria Wawrzyk z Równa dała mi czystą koszulę i kalesony. Potem przebrano mnie i zawieziono do szpitala w Chełmie. W roku 1944 byłem w Woli Ostrowieckiej i Ostrówkach. W studni u Gracza (przezwisko "Marcinek") były trupy ludzi. Podczas rzezi Ukraińcy zabili mi trzech synów i żonę (w szkole), a mnie i moją matkę ciężko ranili. Z rozmów z ocalonymi dowiedziałem się, że gdy Ukraińcy zaczęli za mną strzelać, to ci, co stali przy oknach, wyskoczyli ze szkoły na drogę i zaczęli uciekać, ale bandyci zabili ich. Przerażeni ludzie zaczęli krzyczeć, a Ukraińcy uspokajali ich: "Nikto nykaho ne byje, tylko jeden zebrania ne chotił wysłuchaty". Po wymordowaniu mężczyzn bandyci podpalili szkołę z kobietami i dziećmi w środku. Obstawili budynek słomą i wrzucili przez okno granaty. Ze szkoły uratowała się będąca w ciąży Jadwiga Szwed (przezwisko "Jadwidziunia") i syn Stanisława Gieca, Aleksander. Szwedowa została ciężko ranna, gdy Ukraińcy wrzucili granaty. Jeden z odłamków zabił jej dziecko - Stasia, które trzymała na ręku. W czasie pożaru szkoły zdołała wyczołgać się na zewnątrz i ukryła się w krzaku bzu rosnącego obok budynku. Część osób (głównie z kolonii) Ukraińcy zabili w stodole Jana Jesionka (przezwisko "Witie"). Ocalała stamtąd Marianna Smulska. Relacja Bronisława Szweda (Bronisław Szwed urodził się w 1925 r. w Ostrówkach. Był żołnierzem I Armii WP. Mieszka w Żaganiu, woj. zielonogórskie) Tydzień przed mordem zostały rozrzucone w Ostrówkach ulotki. W ich treści powtarzało się hasło: "Śmierć Warszawie i Moskwie". Kartki były podrzucone przez Ukraińców. Od tej chwili mężczyźni zaczęli pełnić warty. Chodzili w nocy po wsi i czuwali nad naszym bezpieczeństwem. Za broń służyły im widły i siekiery. W nocy z 29 na 30 sierpnia 1943 r. pełniłem straż razem ze swoim bratem. Gdy nastał świt, zeszliśmy z posterunku i udaliśmy się do domu odpocząć. Nic nie zapowiadało późniejszych tragicznych wydarzeń. Około godziny 5 rano Ostrówki zostały ostrzelane ze wszystkich stron świetlnymi pociskami. Kilka zabudowań stanęło w płomieniach. Przerażeni ludzie zaczęli uciekać ze wsi w kierunku południowym do Jagodzina. Jechali przygotowanymi wcześniej do drogi furmankami. Niestety, banda UPA, która zdążyła okrążyć wieś, zatrzymała ich i kazała wracać do domów. Kto się nie podporządkował, był zabijany na miejscu. Trupy leżały na polach. Do wioski wjechali dowódcy UPA w bryczkach i na koniach. Wśród nich były także kobiety. Mieli broń, w tym ciężki karabin maszynowy. Ubrani byli różnie, po cywilnemu i wojskowemu. Na czapkach widniały znaczki UPA - tryzuby. Spotkanym Polakom mówili, że odbędzie się zebranie. Kobiety miały zgromadzić się w kościele, a mężczyźni w szkole. Na spotkaniu miano omawiać sprawę opodatkowania się mieszkańców Ostrówek na rzecz UPA. Chcieli, abyśmy dostarczyli im ubrań i żywności. Nie wszyscy poszli na zebranie dobrowolnie. Opornych Ukraińcy wywlekali z domów siłą i pod bronią odprowadzali na miejsce zbiórki. Z daleka było słychać strzały, wrzaski i jęki bitych ludzi. Mama, chcąc uchronić mnie i brata przed śmiercią, kazała nam ukryć się. Brat schował się na strychu w oborze, a ja wczołgałem się pod podłogę w komorze. Młodszy brat Felek wraz z ojcem zostali siłą zaprowadzeni do szkoły. Mamę Ukraińcy poprowadzili do kościoła. W tym czasie w Ostrówkach pojawiła się ludność ukraińska z pobliskich wiosek - nasi sąsiedzi. Opuszczone zabudowania stały się ich łupem. Jeden z Ukraińców wszedł do komory, pod podłogą której byłem ukryty. Widząc zgromadzone zapasy żywności zaczął je rabować. Pomału zbliżał się do mnie. Powstrzymał go rozkaz jego dowódcy, nakazujący ucieczkę przed wkraczającymi do wsi Niemcami. Leżąc w kryjówce widziałem, jak Ukraińcy mordowali mężczyzn zgromadzonych w szkole. Działo się to około godziny 9 rano. Wyprowadzali ich po dziesięciu i pod eskortą doprowadzali na podwórko mego wujka Trusiuka. Kazali im wykopać dół, a następnie zabijali strzałami oddanymi w tył głowy. Ukraińcy mordujący mężczyzn zmieniali się co chwila. Było widać, że się spieszą. Kto próbował uciekać, był natychmiast zabijany. Jednym z uciekających był mój młodszy brat Felek. Wyrwał się oprawcom i biegł w stronę naszego domu. Niestety, został złapany przez Ukraińców, którzy rabowali opuszczone domostwa. Słyszałem, jak wypytywali go, czego szuka. Odpowiedział im, że swojej matki. Ukraińcy odprowadzili go następnie do najbliższej studni i żywcem do niej wrzucili. Pozostała po nim jedynie czapka, która leżała obok. Podwórze mego wujka Trusiuka nie było jedynym miejscem mordu w Ostrówkach. Kilkunastu mężczyzn zabili tuż obok szkoły, w pobliżu dębowego krzyża, upamiętniającego Tadeusza Kościuszkę. Wiele osób zostało zamordowanych między domostwami. Ich ciała wisiały na ogrodzeniach. Księdza proboszcza odnaleźli ukrytego w kopie siana. Zdradziła go wystająca sutanna. Po wywleczeniu z kryjówki został bestialsko zamordowany. Między godziną 9 a 10 do wsi zbliżyli się Niemcy z garnizonu wojskowego w Lubomlu. Przyjechali z przeciwnej strony, od zachodu. Rozegrała się krótka walka z Ukraińcami. Ostrówki zostały ostrzelane z moździerzy i ciężkiego karabinu maszynowego. Atak Niemców wywołał popłoch wśród Ukraińców. Próbowali ostrzeliwać się, ale brakowało im amunicji. Natarcie niemieckie było bardzo silne i szybkie, lecz spóźnione. Ukraińcy zdążyli wymordować mężczyzn i zasypać mogiłę. Najstarszego mieszkańca Ostrówek, liczącego około 90 lat, wrzucili do studni, tuż obok dołu. Widać było tylko z góry siwą głowę i usta zbryzgane krwią. Następnie podpalili zabudowania. W ostatniej chwili wyskoczył z nich mój bratanek, Jan Trusiuk. Nie zauważony przez Ukraińców ukrył się w okólniku i ocalał. Kobiety zamknięte w kościele Ukraińcy wyprowadzili na zewnątrz i po uformowaniu kolumny popędzili w kierunku wsi Sokół. Kto się opierał, był zabijany na miejscu (tak zamordowano przy kościele Wiktorię Uszaruk). Aby przyspieszyć marsz, ludzi bito i kopano, a starsze kobiety po drodze zabijano, gdyż nie miały siły dalej iść. Jak mi opowiadała moja matka, najwięcej ludzi zamordowano przy cmentarzu. Dla kobiet zbiorowej mogiły nie kopano, prawdopodobnie z braku czasu. Na miejsce mordu wybrano ściernisko otoczone sosnowymi krzakami, położone w pobliżu wsi Sokół. Mordercy kazali kłaść się kobietom i dzieciom na ziemi. Miejscowi Ukraińcy odmówili z początku strzelania do ludzi. Wystąpił wtedy ich dowódca i powiedział, że każdy, kto nie wykona rozkazu, zostanie pierwszy zabity. Groźba okazała się skuteczna. Oprawcy strzelali w tył głowy. Małe dzieci dobijali kolbami karabinów. Na pobojowisku słychać było płacz i wołanie do Boga o pomoc. Po wymordowaniu kobiet Ukraińcy szybko uciekli z pobojowiska, pozostawiając zabitych nie pochowanych. Pod Sokołem ocalało 17 osób, w tym moja matka, siostra A. Muzyka (mężatka) i jej dwoje dzieci (w wieku 3 i 5 lat). Wśród zabitych były też kobiety z Woli Ostrowieckiej. Trupy pomordowanych zostały uprzątnięte przez Ukraińców dopiero po pewnym czasie. Niemcy po wkroczeniu do Ostrówek zaczęli wołać po polsku, żeby nie bać się i wychodzić z kryjówek. Zebrało się wtedy 18 osób. Niemcy powiedzieli nam, że możemy zgłosić się jeszcze w dniu dzisiejszym w ich koszarach w Lubomlu. Obiecali nam, że dostaniemy broń i razem z nimi będziemy walczyć z UPA. Wyczerpani nerwowo, głodni i bosi dotarliśmy przez Jagodzin do Lubomla. Razem z nami był mój starszy brat Ignacy. W koszarach Niemcy nakarmili nas mięsem naszych świń i pokazali następnie "oddział" złożony z Polaków (zamieniliśmy z nimi kilka słów po polsku). Niemcy zamiast obiecanej broni dali każdemu łopatę do ręki i kazali usuwać gruzy w mieście. Po kilku dniach postanowiliśmy uciekać z koszar. Wróciliśmy do Jagodzina, gdzie spotkałem swoją matkę i siostrę z dziećmi. Relacja Ewy Szwed (Ewa Szwed urodziła się w 1894 r. w Woli Ostrowieckiej. Po wojnie mieszkała w Świerżach, woj. chełmskie. Zmarła w 1980 r.) W niedzielę 29 sierpnia 1943 r. poszłam na nieszpory do kościoła w Ostrówkach, a następnie odwiedziałam Marcelkę Muzykę. Chciałam dowiedzieć się, czy wróciła już ze szpitala w Lubomlu. Rozmawiałyśmy o dziwnym niepokoju panującym we wsi. Dziewczęta szykowały bandaże z koszul i prześcieradeł, ludzie zbierali się i dyskutowali o czymś zawzięcie. Marcelka mówiła, żeby zostać u niej na noc, bo rano miałyśmy iść na Mszę św., wyspowiadać się, gdyż jak twierdziła - "Będzie to nasz ostatni tydzień". Ukraińcy napadli na Ostrówki w poniedziałek rano. Niektórzy próbowali uciekać furmankami, ale byli zawracani do wsi. Rano, gdy wracałam do swego domu, natknęłam się na ukraińską czujkę, która leżała koło cmentarza. Mnie także zawrócono do Ostrówek. Poszłam w stronę kościoła, ale gdy zobaczyłam idący tłum Ukraińców, uzbrojonych w siekiery i kosy, skryłam się w kopie zboża. Schowała się razem ze mną znajoma z córką, ale zostałyśmy znalezione przez oprawców. Kobiety i dzieci Ukraińcy zagnali do kościoła, a mężczyzn prowadzili na podwórze Trusiuka (o przezwisku "Ilek"), gdzie mordowali, a ciała wrzucali do wykopanego dołu. W kościele ludzie płakali i składali śluby, że gdy ocalejemy, piechotą pójdziemy do Częstochowy. Po pewnym czasie Ukraińcy otworzyli drzwi i wypędzili ludzi na zewnątrz. Następnie pognali nas aż pod Sokół, swoją wieś. Było nas około 550 osób z Woli Ostrowieckiej i Ostrówek. Gdy Ukraińcy zaczęli wypędzać ludzi z kościoła, położyłam się na grobie Pana Jezusa przy ołtarzu i pomyślałam sobie: "Jezu, Ty w grobie i ja do grobu". W tej chwili zasłona z grobu spadła mi na głowę. Nie wiedziałam, jak ją zamknąć. Próbowała mi pomóc Helena Paszczykowa, ale bezskutecznie. Zauważył mnie Ukrainiec i musiałam wyjść razem z innymi. Gdy doszliśmy na miejsce kaźni, ludzie uspokoili się i przestali rozpaczać. Ukraińcy brali od końca po dziesięć osób, kazali im kłaść się twarzą do ziemi i strzelali kulami rozrywającymi. Obok mnie stała Michalina Wawrzyk i jej chłopak Antoni. Położyłam się na ziemi i odmówiłam następującą modlitwę: "Święta Barbaro w Świętym Sakramencie, proszę Cię, ratuj w ostatniej minucie, a gdy ja będę umierała, oddaj moją duszę Jezusowi w ręce". W chwili, gdy kończyłam się modlić, padł strzał. Zanim zaczęli nas mordować, powiedziałam do Ukraińców: "Chłopaki, niech wam łuska z oka zejdzie. Wszystkich nas nie zabijecie, za granicą Polaków jest dużo. Wybije godzina, że się za nas pomszczą". Jeden mi odpowiedział: "Ty baczyty nie budiesz", a drugi krzyknął: "Lahaj". Na koniec dodałam: "Za 20 lat Polski zabij mnie choć dobrze, żebym się nie męczyła". Ukrainiec strzelił mi w plecy. Kula przeszyła bok i palec u ręki, a piach zasypał oczy. Miejsce mordu wyglądało jak Dolina Jozafata. Słyszałam, jak ci, co strzelali, zaczęli kłócić się między sobą. Jeden z nich mówił, że nie będzie strzelał: "Ja budu strelaty, a ty po choszczach lataty". Drugi mu odpowiedział: "Bej, bo tiebia ubiju, jak nie budesz bity". Ukraińcy chodzili między leżącymi i sprawdzali, czy wszyscy nie żyją. Doszli do mnie. Jeden z oprawców kopnął mnie kilka razy w tyłek i powiedział, że jestem zabita. Leżałam nieruchomo przez dłuższy czas. Po pewnym czasie rozległy się gwizdy i Ukraińcy odeszli. Usłyszałam, że ktoś rozmawia. Początkowo myślałam, że to oprawcy. Podniosłam głowę i spojrzałam na dolinę. Wokoło leżeli martwi ludzie. Zauważyłam Marcelkę Klacykową i jej dwie córki: Łucję i Jadwigę, które trzymały pod ręce martwych braci. Marcelka nie żyła, miała przestrzeloną głowę. Z dziewczynek ranna była tylko Łucja - w głowę. Gdy nabrałam sił, wstałam z pobojowiska. Razem ze mną podniosła się Łucja i Jadzia. Dziewczynki poszły do Lubomla, ja obmyłam się w wodzie i usiadłam w rosnącym w pobliżu grochu. Zastanawiałam się, czy iść do domu, czy też do Jagodzina. Anioł Stróż mówił, że do Jagodzina. Idąc, widziałam palącą się Wolę Ostrowiecką. Po drodze spotkałam staruszka, ojca Ulewicza. Pytał mnie o ocalałych z rzezi. Mówił, że idzie do brzezinki księdza, a następnie do wsi wykopać ukryte pod pasieką złote pieniądze. Pożegnaliśmy się i poszłam przez łąkę koło cmentarza do "Marcinków". Idąc, spotkałam trzech mężczyzn z Woli, wśród których był Czesław Chudziak i Franek. Powiedzieli mi, że wszystkich Polaków zabili w szkole. Później spotkałam także Strażyca. Przyjechałam do Jagodzina. Na stacji kolejowej żołnierze niemieccy udzielili mi pierwszej pomocy, a następnie przewieźli do Dorohuska, gdzie zaopiekował się mną doktor Wadowski. Z rzezi pod Sokołem ocaleli między innymi: Ewa Szwed, Czesław Lubczyński i Czesław Wasiuk. Pomordowani Polacy leżeli nie pogrzebani dłuższy czas. Gdy ciała zaczęły rozkładać się, Ukraińcy spędzili ludzi z Sokoła i z ich pomocą wykopali doły, do których ściągnięto bosakami zamordowanych. Na miejscu mordu pozostały długie włosy zabitych kobiet. Relacja Jana Szweda (Jan Szwed urodził się w 1927 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Rogowie, woj. toruńskie) Pamiętam, że 29 sierpnia 1943 r. (była to niedziela) po obiedzie zaczęły nadchodzić wieści, iż Ukraińcy planują wymordowanie Polaków. Krążyły też pogłoski, że koncentracja spowodowana jest przygotowaniami do ataku na Huszczę, aby uniemożliwić Niemcom zebranie kontyngentu. Młodzież pasąca krowy widziała idących Ukraińców do wsi Sokół. Jedna z kobiet mieszkająca w tej ukraińskiej wsi, dała znać Strażycowi, że będą mordować Polaków. Tej treści informacja dotarła do księdza, który na nieszporach ogłosił, by czuwać. Dlatego też dużo kobiet z dziećmi wyjechało na noc z Woli Ostrowieckiej do Ostrówek. Całą noc czuwały warty. Około godziny trzeciej rano padły trzy strzały od strony Borowy i Przekurki. Był to znak do ataku. W niedługim czasie do wsi weszły oddziały Ukraińców. Mieszkaliśmy w środku wsi, w pobliżu skrętu drogi do Ostrówek. Szli od strony szkoły zwartymi szeregami, w czwórkach. Na przodzie uzbrojeni w broń palną, dalej z widłami, szpadlami, siekierami. Ubrani byli różnie, ale u każdego Ukraińca był podwinięty aż po łokieć prawy rękaw. Szło także dużo kobiet. Na końcu jechała kuchnia polowa. Cały czas z rodzeństwem obserwowałem przemarsz. Gdy przeszli, ojciec poszedł, by dać koniom i krowom jeść. Było już widno. Zauważyliśmy, że od strony szkoły idą dwu-trzyosobowe grupki Ukraińców z bronią w ręku. Zachowywali się spokojnie. Kazali iść do szkoły na zebranie. Mama rozmawiała z jednym. Mówiła, iż do Polaków dotarła wiadomość, że Ukraińcy chcą ich wymordować. Ukrainiec zaprzeczył, mówiąc, że nie mają powodu, przecież Ukraińcy i Polacy to Słowianie. Powiedział także, że do szkoły przyjdzie ich dowódca, który powie, jak mamy się obchodzić z nimi i z Niemcami. Zauważyliśmy, że wieś jest obstawiona przez, mających karabiny maszynowe, Ukraińców. Patrole były rozmieszczone blisko siebie, aby nikt z Polaków nie uciekł. Tatuś postanowił pójść na zebranie do szkoły. Mówił: "Ja im nic złego nie zrobiłem". Wyszliśmy na drogę, patrząc za odchodzącym ojcem. Zauważyliśmy Ukraińca prowadzącego pod karabinem Józefa Sorokę. Widocznie chciał się gdzieś ukryć. Mama, widząc to, kazała schować się nam do lochu na buraki. Sama miała pilnować domu, a gdyby coś się działo, to miała przyjść do nas. Oprócz mnie w loszku było moje rodzeństwo: Helena (lat 14), Anna (lat 10), Stanisław (lat 8). Mama do nas jednak nie przyszła. Co się z nią stało, nie wiem do dziś. Jak została zamordowana, nikt nie widział. Wejście do lochu nie było zamknięte. Widzieliśmy, jak dwóch Ukraińców z bronią przechodziło w pobliżu. Słyszeliśmy przejeżdżające wozy, gnane krowy. Gdy się uciszyło, jako najstarszy wyszedłem zobaczyć, co się dzieje. Wola Ostrowiecka paliła się. Od Strażyca do Dziurjana zabudowania były wypalone. Powiedziałem rodzeństwu, że pójdę do starszej siostry, Marii Szwed, która była zamężna i mieszkała osobno. Liczyłem, że ocaleli i schowali się w komorze, gdzie szwagier Feliks Szwed zrobił skrytkę przed Niemcami. Dom był otwarty, ale w zabudowaniach nie było nikogo. Na moje wołanie nikt nie odpowiadał. Wszystko było powywracane, a na dworze leżały wyniesione przez Ukraińców i przygotowane do zabrania cenniejsze rzeczy. Wracałem drogą. Zaszedłem do zabudowań stryja, Józefa Szweda. Na podwórzu leżała na wznak babka szwagra, Marianna Szwed. Była martwa, z głowy sączyła się krew. Mieszkanie stryja i okoliczne domy były też pootwierane. Gdy wróciłem, naradziliśmy się, aby pójść do cioci na kolonię. Dochodząc do zabudowań, zauważyliśmy wyniesione z domu pierzyny i inne cenniejsze rzeczy. Zawróciliśmy do naszego domu. Posililiśmy się gruszkami i bochenkiem chleba, a następnie ruszyliśmy do Jagodzina. Na cmentarzu w Ostrówkach leżał zabity stary organista Jan Radoń i jego żona Karolina. Miał głowę przestrzeloną kulą. W pobliżu szkoły, koło "Pilipa", leżało zabitych kilka osób. Skręciliśmy na łąki w stronę Piotrówki. Na skraju Ostrówek, koło wypalonego domu leżało spalone ludzkie ciało. Gdy doszliśmy do Piotrówki, zobaczyliśmy kilkanaście osób biegnących w naszym kierunku. Bojąc się, że są to Ukraińcy, zawróciliśmy. Obchodząc cmentarz z drugiej strony, spotkaliśmy trzech ocalałych Polaków - Wojtka Waleczka, Juliana Jasionczaka i Mariannę Smulską. Kobieta była bardzo poparzona. Julek był ranny w brodę, ale lekko. Dalej uciekaliśmy z nimi. Na kolonii Jagodzin dostaliśmy od kobiety dojącej krowę trochę mleka. Szczęśliwie doszliśmy do stacji kolejowej w Jagodzinie. Drugiego dnia spotkaliśmy stryja Józefa, jego córkę Annę z małą córeczką Genowefą (8-miesięczną) i kilka osób, które ocalały z rzezi. Następne dwie noce spędziliśmy w szkole w Rymaczach. Czwartego dnia dotarliśmy do Dorohuska. W Ostrówkach byłem jeszcze raz. W połowie września pojechałem razem ze stryjem i grupą samoobrony z Rymacz. Widziałem dół wykopany w zabudowaniach Suszków. Kilka dni wcześniej stryj Józef Szwed z tego dołu wyciągał zwłoki swego syna Ignacego. Poznał go po koszuli, bo głowa była zmiażdżona. Pochował go obok dołu. Widziałem dół na podwórzu u "Ilka" - Trusiuka. W studni, na wierzchu leżał duży, nabrzmiały mężczyzna. W innych studniach także były ciała, głównie dzieci. Relacja Juliana Szweda (Julian Szwed urodził się w 1914 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Toruniu) W dniu 14 sierpnia 1939 r. zmobilizowano mnie i wcielono do kompanii łączności 27 Dywizji Piechoty stacjonującej w Kowlu. Przed wybuchem II wojny światowej przewieziono nas w rejon Borów Tucholskich. 21 września zostałem wzięty do niewoli, a 11 listopada 1939 r. wywieziono mnie do Niemiec. Z niewoli uciekłem 20 sierpnia 1944 r. do Szwajcarii, gdzie wraz z kilkoma kolegami zostałem internowany. Następnie przez Francję trafiłem do Anglii, do armii gen. Maczka. O wymordowaniu mojej rodziny oraz wielu innych Polek i Polaków mieszkających w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej dowiedziałem się jeszcze w Niemczech, z listów od najbliższych. W dniu 30 sierpnia 1943 r. pojawili się w naszej wsi Ukraińcy, którzy zwoływali wszystkich dorosłych na zebranie. Poszedł na nie mój ojciec, natomiast moje siostry: Jadwiga, Anastazja i Zofia ukryły się w zabudowaniach sąsiadów - Borutów pod podłogą. Przebywały tam około trzech godzin. W tym czasie na ich podwórko przyszli Ukraińcy. Kiedy wyprowadzali ze stajni konie, mały Jan Boruta chciał krzyknąć, ale jego matka zdążyła zakryć mu usta. W ten sposób ocaliła ich i siebie. Ukraińcy zadowolili się końmi, nie szukali domowników. W tym tragicznym dniu zostali zamordowani: mój ojciec i siostry - Maria i Karolina wraz ze swoimi rodzinami. Trzy dni później Ukraińcy zabili najstarszą siostrę Annę wraz z czworgiem dzieci. Zginęła, gdyż nie chciała opuścić wsi. Poległ także jej mąż Aleksander Przystupa, gdy w ukraińskiej wsi szukał murarza. Trzy młodsze siostry, które ocalały z pogromu, ukryły się w pobliskim parowie. Wieczorem poszły w kierunku Jagodzina. Noc spędziły w lesie niedaleko Woli Ostrowieckiej. Nad ranem, najstarsza - Jadwiga wyruszyła do Woli Ostrowieckiej, aby zorientować się, co dzieje się we wsi. Nie doszła jednak do celu. Po drodze natknęła się na zwłoki kobiet i dzieci. Zauważyła wśród nich dwoje małych dzieci płaczących nad zamordowaną matką. Wróciła z nimi do lasu, a następnie razem udali się przez Jagodzin do Dorohuska. Relacja Ryszarda Szweda (Ryszard Szwed urodził się w 1937 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Mszannie, woj. chełmskie) Owego dnia o świcie zostaliśmy ostrzeżeni przez moją ciocię, Stanisławę Lubczyńską (rodzoną siostrę mojego ojca Józefa). Przybiegła do nas z dzieckiem na ręku i z krzykiem, abyśmy szybko uciekali, bo zaczęła się rzeź. U niej w domu Ukraińcy zdążyli już wszystkich wymordować. Teścia zabili siekierą na podwórku, męża porżnęli nożami pod stodołą, a teściową i dwóch synów zasztyletowali w mieszkaniu. Mój ojciec pobiegł do nich do domu i wrócił z rannym chłopcem. Pozostali już nie żyli. Widząc, że opowieść cioci jest prawdziwa, postanowiliśmy uciekać. Ukryliśmy się w łubinie rosnącym na polach w pobliżu Woli Ostrowieckiej. Oprócz mnie schowali się: moja mama Agnieszka (była w ostatnim miesiącu ciąży), tato Józef, bracia Stanisław i Łukasz oraz ciotka Lubczyńska z córką i rannym synem. Staraliśmy się zachowywać cicho, aby nie zwrócić na siebie uwagi napastników. Jedynie mój najmłodszy brat Łukasz (miał 2 lata) głośno płakał. Nie mogąc go uciszyć, tato poszedł poszukać coś do jedzenia. Gdy oddalił się od nas kilkadziesiąt metrów, nadjechała banda Ukraińców pędzących bydło i grabiących nasze domy. Ojciec ukrył się w prosie, ale został wcześniej zauważony. Napastnicy odszukali go leżącego w bruździe i zastrzelili. Zabili także żonę naszego sąsiada, która była schowana w pobliżu. Reszta Polaków ocalała. Wśród nich był mąż zamordowanej kobiety, który po oddaleniu się Ukraińców przybiegł do nas z tragiczną wiadomością. Jakiś czas później postanowiliśmy uciekać w kierunku stacji kolejowej. Przerażeni i zdezorientowani błąkaliśmy się po polach przez cztery dni. Po drodze spotykaliśmy spalone i ograbione domy, pomordowanych ludzi z siekierami w plecach i widłami w piersiach. W czwartek doszliśmy do jakiegoś bogatego domu, który był opuszczony. Tam dopiero trochę zjedliśmy. Mój brat Łukasz był już spuchnięty z głodu. Po krótkim odpoczynku poszliśmy dalej. Na stacji kolejowej załadowano nas do bardzo przepełnionych wagonów towarowych i przewieziono do Dorohuska. Tu zaczęliśmy nowe życie. Oprócz mojego ojca Ukraińcy zamordowali w Woli Ostrowieckiej: babcię Rozalię (około 65 lat) i moje dwie siostry - Marysię (lat 15) i Jadwigę (lat 12). Razem z innymi kobietami zostały zabrane z domu i zapędzone do szkoły, gdzie następnie spalono je żywcem. W kilka lat po wojnie spotkaliśmy człowieka, który uciekł ze szkoły. Potwierdził, że w tym tragicznym dniu widział moje siostry i babcię. Relacja Jana Tołysza (Jan Tołysz urodził się w 1915 r. w Rymaczach. Był żołnierzem 27 WDP AK, ps "Ułan". Po wojnie mieszkał w Koziej Górze, woj. chełmskie. Nie żyje. Relacja udostępniona przez Środowisko Żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej w Warszawie) W końcu sierpnia 1943 r. zostały zaatakowane wsie: Kąty, Ostrówki, Wola Ostrowiecka i Jankowce. Była tam masowa rzeź. Wszystko wydarzyło się jednej nocy. Bandy UPA organizowały się w ukraińskiej wsi Leśniaki. Pierwsze były zaatakowane Kąty. Większość mieszkańców została wymordowana. Następnie Ukraińcy uderzyli na Ostrówki i Wolę Ostrowiecką. Był już dzień. Razem z dwoma członkami samoobrony z Jagodzina dotarłem pod same Ostrówki. Cała wieś była okrążona. Szybko wróciłem i zaproponowałem dowódcy, por. Kazimierzowi Filipowiczowi uderzenie na wroga od strony Jagodzina. Miało to otworzyć lukę w pierścieniu okrążenia i umożliwić ucieczkę ludności. Porucznik odpowiedział, że są już powiadomieni o wszystkim Niemcy. Tymczasem Niemcy przyjechali dopiero po obiedzie, gdy wsie zostały wymordowane. Po ich przyjeździe poszliśmy do Ostrówek z całym oddziałem. Wieś została spalona. Trupy można było spotkać na każdym kroku. Widzieliśmy dwa doły zapełnione zwłokami, przeważnie porąbanymi siekierami. Wokół pełno było rozlanego mózgu i krwi. Widziałem kobiety z małymi dziećmi. Miały poprzerzynane gardła. Następnego dnia poszlismy do Woli Ostrowieckiej. Wszyscy byli porąbani siekierami. Zastrzelono tylko tych, którzy uciekali. Z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej mało kto ocalał. W Jankowcach dużo ludzi uciekło, gdy zorientowali się, że bandy ukraińskie napadają na polskie wsie. Niemcy ocalałych Polaków zabrali z Rymacz i zapędzili do Lubomla za druty. Po kilku dniach wywieźli ich do Lublina na Majdanek, lecz tam zajął się nimi Czerwony Krzyż i zabrał uciekinierów w Parczewskie, gdzie rozlokował ich po gospodarzach. Relacja Józefa Trusiuka (Józef Trusiuk urodził się w 1905 r. w Ostrówkach. Był gajowym. Po wojnie mieszkał w Chełmie. Zmarł w 1993 r.) Pewnego dnia w lecie 1943 r. poszedłem do gajówki w lesie Kokorawiec. Gdy zbliżyłem się do ściany lasu, zauważyłem dym, a następnie płonące zabudowania - najprawdopodobniej w kolonii Pasieka należącej do wsi Zapole. Po chwili dobiegły odgłosy kilku strzałów. Postanowiłem wracać. Następnego dnia poszedłem do pierwszych zabudowań pod lasem zapytać, co się stało. Powiedziano mi, że Niemcy spalili żywcem Hauhuna i jego rodzinę. Ocalał tylko syn, który poszedł do UPA. Dokonało tego czterech Niemców i grupa policjantów ukraińskich, którzy przyjechali samochodem ciężarowym. Podobnych zdarzeń było w tym czasie więcej. Ukraińcy mordowali się nawzajem. W dzień czynili to ukraińscy policjanci, a w nocy upowcy. Wsiadłem na rower i pojechałem do lasu Byrki, położonego około jednego kilometra od Kokorawca, gdzie w gajówce mieszkał syn pomordowanych i spalonych rodziców. Spotkałem tam siostrę gajowego, która zdążyła zbiec przed oprawcami. Dowiedziałem się od niej o akcji pacyfikacyjnej, która miała miejsce na kolonii. Osobowym i ciężarowym samochodem przyjechali Niemcy. Powypędzali bydło z chlewów i obór, a zabudowania podpalili, pozostawiając w środku jej rodziców i siostrę. Mieszkanie wcześniej pobieżnie przeszukali. Dziewczyna uratowała się przypadkowo, w ostatniej chwili wyskoczyła oknem i schowała się w rosnącym w pobliżu życie. Jej siostra także chciała w ten sam sposób uciec, ale zauważył ją Niemiec i uderzył bagnetem. Dziewczyna wpadła do domu i zginęła chwilę później w płomieniach. Inni Ukraińcy, których synowie zostali na służbie u Niemców, uciekli do Lubomla. Ci, którzy nie zdążyli, zostali zamordowani przez Służbę Bezpieczeństwa UPA. W niedzielę 29 sierpnia 1943 r. po sumie pojechałem z bratem do znajomych Ukraińców po bimber. Weszliśmy do domu, gdzie zastaliśmy rodziców i synową z dzieckiem na ręku. Przywitaliśmy się, ale z mniejszym entuzjazmem niż zwykle. Wyczułem, że są jakby zasmuceni. Starszego syna Igora nie było w domu, a młodszy pędził dla nas bimber w nowym domu. Poszliśmy tam. Zastaliśmy go przy urządzeniu. Po pewnym czasie pojawił się Igor. Zapytał, czy to już koniec. Gdy potwierdziliśmy, zapakował szybko butelki w siano. W tym czasie doszedł do nas jeden z Ukraińców, który pracował w lesie przy załadunku drzewa. Był zziajany, jakby biegł. Zauważyłem, że ma mokre spodnie. Spytałem go, czy coś się stało. Odpowiedział, że był w Sokole u teścia i zaczął następnie płakać. Zwróciłem się do Igora o wyjaśnienie dziwnego zachowania jego brata. Odrzekł, że jest pijany. Usłyszał to Kałena i gwałtownie zaprzeczył. Chwilę później opowiedział nam, że gdy był w Sokole, przyszli tam Ukraińcy i kazali wszystkim, którzy posiadali broń, iść z nimi. Po chwili namysłu dodał, że mieli atakować Niemców. Następnie wspomniał, że był przed wojną w polskim wojsku, które bardzo lubił, i że za Polski nie było źle. Dalszą rozmowę przerwał Igor, który zaczął namawiać nas gwałtownie do odjazdu. Weszliśmy do mieszkania. Jedna z butelek nie była pełna, więc zaproponowałem wypicie jej na miejscu. Atmosfera była bardzo ponura, nikt nie siadał do stołu, mimo że podano zakąskę, Gdy wypiliśmy wódkę, kazałem Stefanowi wyciągnąć z worka następną butelkę, ale w tej chwili Igor wyniósł worek na furmankę. Powiedział do mnie, że dzisiaj nie chce naszej wódki i swojej też nie postawi. Domyśliłem się, iż w powietrzu wisi jakieś niebezpieczeństwo. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Przyjechaliśmy do Ostrówek. Na drodze zatrzymali nas chłopcy, którzy czekali na nas. Powiedzieli nam, że w Sokole zgromadziło się dużo Ukraińców. Potwierdziłem, że wiem o tym i opowiedziałem im o spotkaniu z Ukraińcami. Ustaliliśmy, że będziemy w nocy czuwać, Stefan miał wziąć nasze żony oraz dzieci na furmankę i noc spędzić koło naszych budynków. W przypadku niebezpieczeństwa będzie uciekał z nimi przez pola w kierunku Jagodzina. Ja ze swoją grupą poszedłem za wioskę od wschodu, Kazik Kuwałek od północy, a Tomek Kruk od zachodu. Tomkowi dałem do obrony karabin, sobie zostawiłem rewolwer. Koledzy, którzy byli ze mną, mieli pistolety. Noc przebiegła spokojnie. Rano, gdy zaczęło świtać, postanowiliśmy wracać do wsi. Nie chcieliśmy, żeby widzieli nas ludzie, którzy niechętnie patrzyli na młodzież chodzącą z bronią. Szczególnie kobiety obawiały się odwetu ze strony Niemców. Z tych też powodów zbiórki osób należących do konspiracji odbywały się poza wsią. Tylko nieliczni mieszkańcy Ostrówek wiedzieli o nas, w tym moja żona. Osobiście rozwoziłem ulotki po kilku wioskach ukraińskich. Ich treści nawoływały do wspólnej walki z Niemcami. Miałem swobodny wstęp do tych wiosek, bo w Połapach mieściła się kancelaria leśnictwa, do której jeździłem służbowo. Docierały do nas także konspiracyjne gazetki, które przywozili kolejarze z Warszawy. Było ich jednak niewiele, bo Niemcy dokładnie kontrolowali pociągi. Mało mieliśmy także broni. Wróciłem do domu. Na podwórzu zastałem dzieci śpiące na wozie, a żonę w brogu na koniczynie. Stefek z żoną drzemali koło furmanki. Zbudziłem ich i kazałem wracać do domu. Wszedłem do mieszkania i położyłem się, by chwilę odpocząć. Kilkanaście minut później usłyszałem strzał karabinowy. Wybiegłem przed dom i dostrzegłem koło cmentarza wóz bez konia. Zauważyłem także, że jedzie ktoś na siwym koniu na przełaj przez kartofle, w kierunku zabudowań sąsiada, który był pobudowany w pobliżu cmentarza. Pobiegłem przez ulicę do stryjecznego brata Aleksandra. Ostrzegłem go, że atakują nas Ukraińcy. Powiedziałem mu, żeby zaprzęgał konie i uciekał do brata Łukasza, który mieszkał na kolonii koło Jagodzina. Miał po drodze zabrać moje dzieci. Tak też zrobił. W zabudowaniach pozostałem tylko ja i żona. Obserwowaliśmy, jak furmanka znika za pagórkiem. Chwilę później rozległy się strzały. Byłem przekonany, że zostali zabici przez bandytów, ale za moment na horyzoncie ponownie ukazał się wóz z bratem i dziećmi. Gdy dojechali do nas Aleksander powiedział, że został zatrzymany przez Ukraińców, którzy kazali mu wracać do domu. Zabrałem z wozu dzieci i zaniosłem je do mieszkania. Bratu kazałem jechać do siebie. Niebawem przyszli do mnie: Janek Trusiuk, Ignacy Szwed, Łukasz Trusiuk i ksiądz Stanisław Dobrzański. Pytali mnie, co robić. Ustaliliśmy, że nie będziemy się bronić, gdyż mamy za mało broni. Razem mieliśmy rewolwer i dwa pistolety oraz kilkanaście sztuk amunicji. Z nas wszystkich najbardziej wystraszony był ksiądz. Poradziłem mu, aby dobrze się schował. Przyszedł do mnie także nauczyciel Lissoń. Trzymał w ręku widły. Kazałem je wyrzucić, by nie prowokować Ukraińców. Szosą biegnącą przez Ostrówki chodziły ukraińskie patrole. Były dobrze uzbrojone w broń palną. U Ukraińców widziałem także broń maszynową, granaty i dużo amunicji. Wiedząc o przewadze napastników, schowaliśmy nasze pistolety i wyszliśmy na drogę. Zostaliśmy zatrzymani przez Ukraińców, którzy wycelowali w nas broń i kazali nam podnieść ręce do góry. Po zrewidowaniu nas, jeden z nich zapytał: "Chto strelał do nas?". Odpowiedziałem: "Nychto, samyje strelajete, każete na nas". Zauważyłem, że bardzo się zdziwił, gdy usłyszał moją odpowiedź w języku ukraińskim. Znałem wielu Ukraińców z sąsiednich wiosek: Hupałów, Perespy, Zgoran, Połap i Sokoła, ale ci byli mi obcy. Koło mieszkania Janka zaczęli gromadzić się Polacy, którzy dyskutowali o zaistniałej sytuacji. Ludzie snuli różne domysły, po co Ukraińcy przyszli do Ostrówek. Jedni uważali, że będą młodych zabierać do partyzantki, inni, że chcą tylko żywności. Usiłowałem przerwać dyskusję i przekonać ludzi, iż Ukraińcy mają wobec nas złe zamiary, ale nie wszyscy w to wierzyli. Podszedł do nas ponownie patrol ukraiński i namawiał na pójście do szkoły, gdzie miało odbyć się jakieś ważne zebranie. Niektórzy uwierzyli i poszli, inni jeszcze stali i rozmawiali. Na podwórzu brata zebrała się duża grupa ludzi. Podszedłem do nich, kazałem rozejść się i dobrze ukryć. Razem z żoną Ludką postanowiliśmy schować się w ziemnej kryjówce, którą wykopaliśmy w 1941 r. podczas niemieckich łapanek. Schron był wprawdzie trochę uszkodzony, ale zagłębienie w ziemi było zasłonięte fasolą. Siedząc w kryjówce usłyszałem głosy: Janka Trusiuka, Ignaca Szweda i Łukasza Trusiuka, którzy pytali o mnie. Matka odpowiedziała im, że się schowałem. Jak się później okazało, Łukasz zabrał swój pistolet i poszedł do domu, a następnie prawdopodobnie do szkoły na zebranie. Kryjówka położona była w pobliżu szkoły, tak że dobiegały do mnie różne odgłosy. Słyszałem trzykrotny strzał z pistoletu, a następnie dwukrotny krzyk bandytów: "Och sukinsyn!" i dwukrotny strzał karabinowy. Możliwe, że Ukraińcy strzelali do Łukasza Trusiuka. Chwilę później dotarły do mnie odgłosy kroków po bruku i śpiew większej grupy ludzi: "Kto się w opiekę odda Panu swemu...". Wśród śpiewających poznałem głos Mikołaja Gieca należącego od młodych lat do chóru kościelnego. Idący ludzie skręcili do brata na podwórze, skąd chwilę później dobiegły strzały. "Zaczęło się" - powiedziałem do żony. Nagle usłyszałem głos najbliższego sąsiada i kolegi od najmłodszych lat, Mikołaja Kloca. Wołał: "Dobij mnie!" W odpowiedzi usłyszał: "I tak zdochnesz, Lachu". Naliczyłem siedemdziesiąt strzałów, a później rozmowę Ukraińców: "Szczo budesz hratysia, dawaj sokiru", drugi mu odpowiedział: "Tu ne ma. Beży do drugogo". Rozległ się tupot przez ulicę, a następnie jeden z nich otworzył drzwiczki do pomieszczenia, gdzie trzymałem drzewo i kilka siekier. Dobiegły później jeszcze strzały, ale już rzadsze, bo zabijali także siekierami. Bracia Aleksander i Stefek mieli czworokątne zabudowania - dwie stodoły, obora, spichlerz i brama wjazdowa. Wejście było tylko przez bramę. Ukraińcy wykopali duży dół od bramy do poprzecznej stodoły. Do dołu wrzucali ciała pomordowanych strzałem lub siekierą. Egzekucji dokonywali na progu bramy. To wszystko widział Janek Trusiuk (syn Aleksandra), który był ukryty w zbożu pod dachem stodoły. Przez otwór w strzesze obserwował także miejsce u Suszka, też za stodołą. Po pewnym czasie usłyszałem odgłosy walki od zachodu. Wychyliłem głowę z otworu i zorientowałem się, że ktoś atakuje Ukraińców i to przy wsparciu moździerzy. Dobiegł do mnie także krzyk: "Zajmaj chudobu". Razem z bandytami było dużo wyrostków i starszych, którzy rabowali majątek pomordowanych Polaków. Szukali także tych, którzy ukryli się. Chwilę później rozległy się nawoływania do zdejmowania posterunków i wycofywania się. Wyszedłem z kryjówki. Na podwórzu stały krowy na łańcuchach, jałówka była w zagrodzie. Widać było, że Ukraińcy uciekali w popłochu, bo nie zdążyli zabrać zwierząt. Wróciłem do schronu. Po pewnym czasie usłyszałem rozmowę w języku niemieckim, a następnie poznałem głos sąsiada. Wyszliśmy z ukrycia i weszliśmy do domu. W mieszkaniu wszystko było porozrzucane po podłodze. Zorientowałem się, że zginęło kilka rzeczy, w tym: numeratory, cechówki, mój pas i rower. Niemcy powiedzieli nam, że zaraz odjeżdżają. Namawiali nas także do wyjazdu do Jagodzina. Wygnałem z obory krowy, pospuszczałem z łańcuchów i popędziłem w ogrody. Po drodze spotkałem sąsiada, Józefa Kloca, który szukał żony i dzieci. Namówiłem go, aby zaprzągł klacz do furmanki i razem ze mną uciekał. Zauważył nas Ignaś, który podobnie jak my był schowany w kryjówce i szczęśliwie przeczekał rzeź. Prosił nas, aby poczekać na niego, bo musi zabrać dwadzieścia kilogramów słoniny, które miał zaszyte w błonie. Mając chwilę czasu, poszedłem zobaczyć płonące zabudowania brata. Zajrzałem do studni i zobaczyłem w niej martwego Kuwałka, najstarszego mieszkańca Ostrówek. Szukałem innych zabitych, ale natknąłem się tylko na spaloną świnię. Nie wiedziałem wówczas, że Ukraińcy wrzucali ciała do specjalnie wykopanego dołu, a zabudowania podpalili dla zatarcia śladów zbrodni. Wsiedliśmy na furmankę i pojechaliśmy najkrótszą drogą do Nowego Jagodzina. Po drodze dołączyli do nas: Łukasz i Józef Klocowie, a za cegielnią Józef Muzyka. W Nowym Jagodzinie spotkaliśmy ludzi, którym także udało się uniknąć śmierci. Relacja Leonarda Trusiuka (Leonard Trusiuk urodził się w 1933 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Zamościu) W przeddzień pamiętnych wydarzeń z 30 sierpnia 1943 r. wśród mieszkańców wsi Wola Ostrowiecka krążyły nieprawdopodobne wieści o tym, że Ukraińcy zbierają się w swoich wioskach - Przekurce i Sokole, przygotowując się do wymordowania Polaków z Woli Ostrowieckiej i Ostrówek. Informacje te dotarły również do mojego ojca, Juliana Trusiuka, który wiosną 1943 r. przeniósł zabudowania wraz z domem mieszkalnym ze wsi Wola Ostrowiecka na kolonię w pobliżu Ostrówek, na wysokości cmentarza parafialnego odległego o około 400 metrów. W niedzielę wieczorem do naszych zabudowań zaczęli przychodzić ludzie, w większości kobiety z dziećmi. Mężczyźni pozostali w Woli Ostrowieckiej, by w każdej chwili powiadomić nas o ewentualnym napadzie. Z chwilą ataku wszyscy znajdujący się w naszym gospodarstwie mieli jak najprędzej uciekać przez Ostrówki do Jagodzina. Odległość do wsi wynosiła około 1 kilometra, a teren porośnięty był krzakami, co miało stanowić osłonę dla ratujących się. Oprócz naszej rodziny, składającej się z sześciu osób (ojciec Julian Trusiuk, matka Stanisława, siostra Anastazja, młodszy brat Jan, babcia Marianna Waleczek i ja), schroniły się u nas rodziny: Jana Waleczka (jego żona Stanisława, córki: Maria i Eugenia, syn Henryk oraz bratowa mojej babci, Rozalia Waleczek), Józefa Waleczka (żona Marianna, córki: Maria i Katarzyna oraz syn Jan) i Jesionczaków (pięć osób dorosłych i ośmioro dzieci, w tym: Ewa Palec z domu Jesionczak i Hanna Jesionczak z domu Szwed z rocznym dzieckiem). Wszystkie te osoby w nocy z 29 na 30 sierpnia 1943 r. spały w naszej stodole. Za posłanie służyła im słoma rozścielona na klepisku. Czuwali tylko mężczyźni: mój ojciec Julian Trusiuk, Jan i Józef Waleczkowie. Natomiast Jan Palec był w Woli Ostrowieckiej. W chwili pojawienia się band ukraińskich miał nas o tym powiadomić. Podobnie na czatach we wsi był Julian Jesionczak. Noc minęła spokojnie. Skoro świt przybiegł Jan Palec z wiadomością, że Ukraińcy są już we wsi. Zaroiło się w stodole. Kobiety w pośpiechu zabierały rozespane dzieci i biegły w kierunku Ostrówek. Moje rodzeństwo i ja spaliśmy rozebrani. Po przebudzeniu, w tłoku, szumie i pośpiechu, niełatwo było się ubrać. Gdy wreszcie wydostaliśmy się na zewnątrz, dostrzegliśmy maszerujących Ukraińców. Szli polną drogą od strony północno-wschodniej w szyku wojskowym. Słychać było odgłos kroków i brzęk oporządzenia. Nie rozmawiali. Było ich bardzo wielu. Wyraźnie można było zauważyć, że chcą okrążyć Ostrówki. Nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, przedarłem się przez szpaler maszerujących Ukraińców. Ojciec widząc, gdzie jestem, kazał zawołać mnie. Słysząc głos siostry, przecisnąłem się między napastnikami i pobiegłem w kierunku domu. Ojciec przeczuwając zamiary napastników, kazał nam uciekać. Sam biegł za nami w pewnej odległości, razem z rodziną Jana Waleczka. Zatrzymaliśmy się dopiero przy rowie oddzielającym pole gryki i łubinu od ścierniska. W tym miejscu wszyscy padliśmy. Za nami biegły dwie staruszki: Marianna Waleczek (moja babcia) i jej bratowa, Rozalia Waleczek. Niestety, nie zdążyły do nas dobiec. Zatrzymał ich Ukrainiec na białym koniu. Słyszeliśmy, jak wypytywał o nas. Groził także, że ich zabije. Nic nie powiedziały, więc zabrał je ze sobą i od tamtej pory nikt nie wie, gdzie się podziały. Być może, zostały utopione w pobliskich torfowiskach. Widząc, co stało się ze staruszkami, ojciec nakazał wszystkim nie ruszać się, nie podnosić głowy i nie rozmawiać. W tej niewygodnej pozycji leżeliśmy kilka godzin. Było nas dwanaście osób: nasza rodzina (ojciec, matka, siostra Anastazja, brat Jan i ja), rodzina Jana Waleczka (żona Stanisława, córki: Eugenia i Maria, syn Henryk) oraz Hanna Jesionczak (z domu Szwed) z malutkim dzieckiem, które bardzo płakało. Dorośli poprosili Hannę, by schowała się w kopie z żytem na polu, w przeciwnym razie głos dziecka zdradzi nasze miejsce ukrycia i wszyscy zginiemy. Tak też zrobiła. Kiedy dziecko łkało, zatykała mu buzię piersią. Leżeliśmy na ziemi. Przez jakiś czas panowała wokół cisza, jakby się nic nie działo. Widać było stado krów pasących się koło cmentarza. Niepokój mojej matki o swoją matkę, którą zabrał Ukrainiec, ciągle nie dawał jej spokoju. W tej złowieszczej ciszy postanowiła dowiedzieć się czegoś od ludzi pasących krowy. Wbrew sprzeciwom wszystkich wstała z ziemi, przeżegnała się, poprosiła Matkę Boską o pomoc i poszła. Po pewnym czasie wróciła całkowicie załamana psychicznie. Jak wynikało z jej relacji, kiedy zbliżyła się do stada, zauważyła, że pilnujący nie są mieszkańcami Ostrówek. Byli to Ukraińcy uzbrojeni w karabiny, siekiery i kije. Popatrzyli na moją matkę jak na obłąkaną - zapewne tak wyglądała ze strachu. Podeszła do jednego z nich i spytała: "Czy nie widzieliście naszych?" Ukraińcy popatrzyli jeden na drugiego i z uśmiechem odpowiedzieli: "Nie". Gdy to usłyszała, nogi ugięły się pod nią. Odwróciła się i pomału zaczęła iść w naszym kierunku, cały czas modląc się i czekając na strzał w plecy. Jak się później okazało, ci sami Ukraińcy, idąc za krową, która poszła w zboże, natknęli się na ukrytego Józefa Szweda (mąż Agnieszki) z dwiema córkami (w wieku 10-15 lat) i zabili ich. Po powrocie mamy i wysłuchaniu jej opowieści postanowiliśmy nie wychodzić z ukrycia aż do wieczora. Leżeliśmy bez jedzenia i picia cały dzień. Nikt nie śmiał upomnieć się o cokolwiek. Koło południa Ukraińcy szukali w łubinie ukrytych ludzi. W tym czasie baliśmy się nawet oddychać, by nie zdradzić miejsca ukrycia. Szukający nie przypuszczali, że na brzegu zasiewów, gdzie zaczynało się ściernisko, może być ktoś ukryty. W pewnym momencie w Woli Ostrowieckiej rozległy się karabinowe strzały i wybuchy granatów. Po chwili zaczęła palić się wieś. Pożar wybuchł od strony zachodniej, w okolicy szkoły podstawowej. Widać było czarne kłęby dymu, a następnie wysoko sięgające płomienie. Ogień przesuwał się do centrum wsi. Widok ten budził grozę i strach. Następnie rozpoczęła się strzelanina w Ostrówkach. Trwała kilkanaście minut. Wyglądało na to, że toczy się walka. Słychać było bez przerwy strzały z broni maszynowej. Leżąc w zbożu, nie mieliśmy pojęcia, co działo się we wsiach. Domyślaliśmy się tylko, że na pewno mordują ludzi. Z daleka dostrzegliśmy Ukraińców biegnących przez pola w pojedynkę lub po dwóch. Uciekali z Ostrówek w kierunku Woli Ostrowieckiej. Nawet tych baliśmy się, bo mogli przypadkowo natrafić na nas. W pewnym momencie ktoś zatrzymał się obok i odezwał się po polsku: "Żyjecie?" Ojciec odwrócił głowę (wszyscy leżeliśmy twarzą do ziemi) i odpowiedział: "Żyjemy!" Był to przyjaciel ojca, Józef Szwed. Zaczął mówić z płaczem, że cała jego rodzina zginęła. Opowiadał o tragedii rozgrywającej się w Woli Ostrowieckiej. Pocieszył go mój ojciec, mówiąc, że obok nas schowana jest jego córka z dzieckiem. Nie trzeba było jej wołać; słysząc głos ojca sama wyszła z ukrycia. Zbliżał się wieczór. Postanowiliśmy uciekać przez Ostrówki do Jagodzina. Towarzyszył nam strach przed oprawcami. W krzakach, w pobliżu wsi, spotkaliśmy starszego człowieka, który wracał z Sokoła. Opowiedział nam, co się tam wydarzyło. Sam miał odstrzelone palce u nogi. Po zbadaniu sytuacji w Ostrówkach i stwierdzeniu, że nikogo tam nie ma, postanowiliśmy przejść przez wieś. Widok zabudowań, obok których szliśmy, budził grozę i niepokój. Ujadanie psów, pootwierane drzwi i okna, fruwające pierze, porozrzucane szmaty i książki. Wszystko to stanowiło przerażający widok. Do Jagodzina dotarliśmy pod wieczór. Dopiero tam zjedliśmy pierwszy tego dnia posiłek. Noc spędziliśmy w szkole między ocalonymi z rzezi. Następnego dnia przekroczyliśmy pieszo rzekę Bug. Relacja Tomasza Trusiuka (Tomasz Trusiuk urodził się w 1929 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Lublinie) Niedzielny ranek 29 sierpnia 1943 r. wstał gorący i duszny. W południe mieszkańcy Równa, Opalina, Ostrówek, Woli Ostrowieckiej, Jankowców, Nowego Jagodzina i szeregu innych mniejszych wiosek przybyli gromadnie na sumę do kościoła parafialnego w Ostrówkach. Mszę św. uroczyście odprawiał ksiądz proboszcz Stanisław Dobrzański. Kazanie, które wygłosił z trwogą w głosie, było przerażające i paraliżowało nasze myśli. Nie ukrywając niczego, zalecał ostrożność i sugerował, by w miarę możliwości kobiety, dzieci i starcy opuścili wsie, gdyż, jak doniósł miejscowy wywiad i przyjaźni sąsiedzi, Ukraińcy zorganizowali dużą koncentrację sił we wsiach leżących na północ i północny wschód od polskich osad. Gdy informował o tym, to jednoznacznie powiedział, że organizatorami i przywódcami koncentracji są oddziały UPA, dowodzone przez byłych policjantów ukraińskich, którzy uciekli do lasu, a pochodzili głównie z Zapola, Huszczy, Połap i Sokoła. Po Mszy św. rozbiegli się gońcy po sąsiednich wioskach, niosąc ostrzeżenie i przynosząc dodatkowe wieści. Potwierdziły się doniesienia o koncentracji sił ukraińskich. Dotarły do nas zalecenia, by zachować spokój i unikać prowokowania Ukraińców, dzięki którym zostaliśmy uwolnieni od kontyngentów, danin, podatków i wywózki młodzieży na przymusowe roboty do Rzeszy. Opinie na temat zaistniałej sytuacji były podzielone. Część ludzi była za opuszczeniem wioski, inni namawiali do pozostania na miejscu. Ostatecznie postanowiono, że zostaniemy na noc we wsi, a dla bezpieczeństwa zostaną wystawione warty. W nocy z 29 na 30 sierpnia 1943 r. od strony wschodniej Ostrówek długo strzelała w niebo łuna pożaru. Domyślaliśmy się, że gdzieś za Zapolem płoną zabudowania. Nie było słychać strzałów ani też innych odgłosów świadczących o walce. Byliśmy przyzwyczajeni do nocnych pożarów, które od marca 1943 r. wybuchały tu i ówdzie. Nic też dziwnego, że późno po północy wszyscy - nawet ściągnięte z opłotków i pobliskich kolonii warty - poszli spać. Ze snu zostaliśmy zbudzeni salwami strzałów, niosących się od strony zarośli i pobliskich lasów: Kokorawca, Byrek, Borku, Brzeziny, Obelnika, Poranna poświata, serie wystrzałów, przecinające się w powietrzu smugi pocisków i świadomość zaniedbania własnego bezpieczeństwa paraliżowały ruchy. Wszyscy wybiegli z mieszkań, starając się szukać schronienia. W myślach kłębiły się różne pomysły, a serce zdawało się wołać: "Pagórki przykryjcie nas". Pierścień okrążenia złożony z setek Ukraińców zaciskał się coraz szczelniej. Nikt nie był w stanie wydostać się poza obręb własnych opłotków, nie mówiąc już o ucieczce ze wsi. Najeźdźcy szli pieszo, jechali konno i zapędzali wszystkich na zebranie do szkoły. Przygnano z Brzezin (oddalonych od Ostrówek o ponad kilometr) rodzinę Stefana Jurczaka, właściciela lokalnej cegielni. Jadący na koniu Ukrainiec doprowadził do Ostrówek dziesięć osób, w tym ośmioro małych dzieci. Podobnie było też w Woli Ostrowieckiej. W Ostrówkach wszystkich mężczyzn spędzono do szkoły, a kobiety i dzieci do kościoła. Wśród nich były kobiety i dzieci z Woli Ostrowieckiej, które noc z 29 na 30 sierpnia 1943 r. ze względów bezpieczeństwa spędziły u rodzin w Ostrówkach. Miałem wówczas czternaście lat i razem z matką i ojcem zostałem zapędzony do szkoły w Ostrówkach. Małe pomieszczenia szkolne nie mogły pomieścić kilkuset osób, dlatego też Ukraińcy rozkazali nam kłaść się na boisku szkolnym, którego obszar zamykał się w prostokącie o bokach 30x40 metrów. Po krótkiej chwili zmieniono rozkaz i zarządzono, by kobiety i dzieci udały się do kościoła, a mężczyźni do szkoły. Po wydaniu tego rozkazu, szosą od strony Lubomla wszedł do wsi duży oddział UPA. Gdy dotarł w pobliże szkoły, wyszedł mu na spotkanie oficer. Ukrainiec był niskiego wzrostu, krępej budowy ciała, ubrany w niebieski mundur, w czapce okrągłej oblamowanej srebrnym kordonkiem, z pistoletem u boku i w skórzanych rękawiczkach. Był to Maśluk, były policjant w służbie niemieckiej, pochodzący z Połap lub Wilczego Przewozu. Obok niego w stronę kolumny podążało kilku innych Ukraińców ubranych podobnie. Po chwili padł rozkaz: "Pulemetczyki ta bombemetczyki stanowyś!" Wojsko stanęło posłusznie. Następnie wydano komendę do zajęcia stanowisk bojowych wokół szkoły i kościoła. Gdy to uczynili, do wejścia na plac szkolny zbliżył się najstarszy szarżą ukraiński oficer. Stanął przed szkolnym gankiem i z imienia oraz nazwiska zaczął wywoływać Polaków. Gdy wyszli, zażądał: "Lachy, widdajte zołoto!" W odpowiedzi usłyszał: "Jesteśmy biednymi mieszkańcami wsi i złota nie mamy". Padło następne żądanie: "Widdajte zbroju, jaku majete w waszych chatach i sarajach!" Odpowiedź była podobna. Zdenerwowany Ukrainiec krzyknął: "Widdajte wsei hodynnyki, a to wsech wybiemo!" Po tych słowach z gardeł około stu pięćdziesięciu osób zgromadzonych w szkole wydobył się płacz i pieśń: "Kto się w opiekę odda Panu swemu...". Oprawcy rozkazali zamknąć okiennice, a następnie do wnętrza weszli uzbrojeni Ukraińcy i zaczęli wyprowadzać po kilka osób (od czterech do ośmiu w grupie). Zabranych ze szkoły mężczyzn prowadzili przed sobą, bijąc ich. Gdy w szkole zostało zaledwie kilku, oprawcy weszli do środka i strzelili w ich kierunku. Wśród nich byli: Stefan Trusiuk, Wacław Gryc (lat 14) i Ulewicz. Jednym z pocisków został ugodzony Wacek. Stefan z płaczem w głosie zawołał do Ulewicza: "Dajmy mu wody!" Usłyszał to stojący w pobliżu Ukrainiec, który krzyknął: "Ne treba, bude pyty swoju krow!" Wywlekli następnie tę trójkę na zewnątrz i za progiem szkoły zabili Wacka, a pozostałych popędzili w stronę zbiorowej mogiły u Ilków. Tam ich też zabili. Gdy szkołę opuściła ostatnia grupa mieszkańców Ostrówek, do wnętrza wbiegli inni oprawcy i zaczęli plądrować pomieszczenia zajmowane przez kierowniczkę szkoły Marię Blat z rodziną. Inny zaś z Ukraińców wspiął się po drabinie, stojącej przy ścianie korytarza, po której wcześniej wszedłem na strych, gdzie ukryłem się, i zawołał donośnym głosem: "Je tam kto, wychod, a to szkołu spałym". Ukraińcy zrealizowaliby swój zamiar, ale przeszkodzili im w tym Niemcy, którzy kolumną jechali od strony Huszczy do Ostrówek. Widząc ich, bandyci zarządzili odwrót. Ucieczkę przyspieszył niemiecki ostrzał. Ukraińcy nie zdążyli wymordować kobiet i dzieci zgromadzonych w kościele. Wyprowadzili zebranych ludzi i popędzili poza cmentarzem parafialnym w kierunku ukraińskiej wsi Sokół, gdzie ich zamordowali. Po ucieczce Ukraińców z Ostrówek wyszedłem z kryjówki na zewnątrz szkoły. Okazało się, że oprócz mnie w budynku byli ukryci: Aleksander Trusiuk, Aleksander Kuwałek, Czesław Suszko i Bolesław Wasiuk, którzy schowali się w szkolnej piwnicy. Poszedłem następnie do Jagodzina, a stamtąd do Lubomla, gdzie zostałem złapany przez Niemców i wywieziony do obozu przy ulicy Krochmalnej w Lublinie. Relacja Heleny Twaróg z domu Przystupa (Helena Twaróg z domu Przystupa urodziła się w 1914 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Bolesławcu, woj. jeleniogórskie) W niedzielę 29 sierpnia 1943 r. doszły do nas słuchy, że jest niespokojnie. Wzięłam więc dzieci i poszłam do chrzestnej - Pauliny Pogorzelec, mieszkającej w Woli Ostrowieckiej. Całą noc przesiedzieliśmy w ukryciu w łubinie. Słyszeliśmy dobiegające z oddali rozmowy i tajemnicze odgłosy. Rano chrzestna powiedziała, abym poszła do siebie, bo ona z rodziną ucieka do stacji kolejowej w Jagodzinie. Gdy wracałam do domu, zatrzymało mnie trzech Ukraińców, pytając, co się dzieje. Odpowiedziałam, że nie wiem, bo spałam. Po powrocie razem z dziećmi i krową poszłam do ukraińskiej rodziny z Przekurki, która ukryła nas w lesie. Syn ich należał do UPA, a oni w związku z tym obawiali się napadu Polaków. W lesie na Przekurce ukrywałam się przez pięć dni. Szóstego dnia przyszedł mój mąż Bolesław, który pracował u Ukraińca koło Lubomla. Dowiedział się od niego, że Ukraińcy mordują Polaków. Radził mu, aby uciekł z rodziną za Bug. Opowiadał także, co Ukraińcy zrobili z Polakami z Ostrówek. W czasie rzezi zamordowali księdza, a ludzi będących w kościele popędzili około 3 kilometry na pola, gdzie ich zastrzelili. Ocalało niewiele osób. Relacja Antoniego Ulewicza (Antoni Ulewicz urodził się w 1912 r. w Ostrówkach. Po wojnie mieszkał w Berdyszczach, woj. chełmskie. Zmarł w 1993 r.) Przyszedłem do domu po nocnym dyżurze. Chciałem trochę odpocząć po warcie. W mieszkaniu spotkałem księdza Stanisława Dobrzańskiego, Blata - męża nauczycielki i inżyniera Niziuka. Nocowali u mnie. Gdy kładłem się spać, przyszła żona i powiedziała, że bandyci otoczyli wieś. Widać było także, że palą się Jankowce. Ksiądz, Blat i inżynier wyszli zobaczyć, co dzieje się w Ostrówkach. Szybko ubrałem się i wyszedłem na podwórek. Spotkałem sąsiada, Fronczaka, który odjeżdżał do Jagodzina przez Piotrówkę. Jak mi wiadomo, nie dojechał. Zawrócili go bandyci. Więcej go nie widziałem. Chcąc uciekać, próbowałem zaprzęgnąć konie. Ale spłoszone strzałami nie dały doprowadzić się do wozu. Nagle zza stodoły wyskoczył Ukrainiec i krzyknął: "Ne wtyczesz polska mordo" i uderzył mnie w głowę. Czym, nie wiem, bo straciłem przytomność. Leżałem około pół godziny. Oprzytomniawszy spostrzegłem, że na podwórku nie było nikogo. Wstałem i poszedłem do sąsiada, Stanisława Fronczaka. Leżał martwy na skarpie rowu. Szedłem dalej wsią. Gdy dotarłem do remizy, zza budynku wyskoczyło trzech bandytów. Słyszałem, jak jeden krzyknął, że jeszcze jeden "woskres" czyli zmartwychwstał i skierował we mnie automat. Strzelił krótką serią. Trafił w nogę i czapkę, którą trzymałem w ręku. Kazali mi iść w kierunku okólnika Trusiuka, tam, gdzie mordowano Polaków wyprowadzanych ze szkoły. Po chwili nadjechał na koniu banderowiec, którego poznałem. Powiedziałem: "Dzień dobry". Odpowiedzi nie było. W okólniku Trusiuka zobaczyłem dół, w którym leżeli rozebrani ludzie. Kazano i mnie położyć się. Wyciągnąłem rękę do znajomych, by przywitać się i jednocześnie pożegnać. Jednym z nich był Julian Kudan. Nad nami stało trzech Ukraińców, reszta kręciła się po okólniku. Wśród nich dostrzegłem znajomego. Zacząłem prosić go, by zabili mnie strzałem z karabinu, a nie siekierą czy innym narzędziem. Posłyszał to Julian Kudan. Powiedział: "Lepiej pomódl się, bo nie ma z kim rozmawiać. To zwierzęta nie ludzie". Po chwili namysłu znajomy Ukrainiec podszedł do rowu, podał mi rękę, mówiąc, abym wstał. Gdy wyszedłem z dołu, dał mi czapkę, marynarkę i kazał iść ze sobą. Poszliśmy w kierunku mego domu. Gdy doszliśmy do Pińkowskich, obejrzał się za siebie. Pokazał mi wąski betonowy mostek. Powiedział, abym się w nim ukrył. Z trudem wcisnąłem się. Odchodząc, nakazał mi cicho siedzieć, bo jeśli mnie znajdą, to zabiją, a wieś spalą. Po pewnym czasie poczułem, że ktoś próbuje dostać się do mojej kryjówki. Leżałem głową do środka i nie wiedziałem, kto to. Myślałem, że to bandyci. Po chwili padło pytanie, kto ja jestem. Po głosie poznałem kierownika szkoły Jeża. Potem okazało się, że i jego doprowadził do mostku ten sam Ukrainiec. Znaleźli nas dopiero Niemcy idący od Borowy. Szli szykiem bojowym, poza budynkami w kierunku Lubomla. Jeden z nich zauważył Jeża i krzyknął: "Bandit!" Po chwili staliśmy przed Niemcem trzymającym wycelowany w nas karabin. Popędził nas na koniec wsi do domu Fotka. Na skrzyżowaniu koło krzyża stało kilka kobiet i mężczyzn. Podszedł do nas Ukrainiec o nazwisku Jakub Rogowski, który służył w policji u Niemców. Znałem go od dawna. Zapytałem, co z nami zrobią. Powiedział, że rozstrzelają. Odpowiedziałem, aby to on nas zabił, a nie Niemcy. Po namyśle zaczął rozmawiać ze stojącym obok niego Niemcem. Przekonał go, iż nie jesteśmy bandytami, ale jego sąsiadami. Niemiec kazał nam uciekać do Jagodzina, bo inaczej bandyci nas zabiją. Poszliśmy wszyscy. Relacja Jana Ulewicza (Jan Ulewicz urodził się w 1926 r. w Woli Ostrowieckiej. Obecnie mieszka w Świdniku, woj. lubelskie) 29 sierpnia 1943 r. mój ojciec Stanisław przyprowadził krowy z pastwiska i powiedział, że widział, jak do ukraińskiej wsi Sokół jechało bardzo dużo uzbrojonych banderowców. Domyślał się, że Ukraińcy zamierzają napaść na Wolę Ostrowiecką i Ostrówki. Wieści o napadach na Polaków krążyły już od wiosny 1943 r., ale dotyczyły rejonów odległych od naszych wsi i dlatego nikt nie wierzył, że może przydarzyć się nam coś złego. Matka mego kolegi - Maria Waleczek (o przezwisku "Mańka Lewkowa") poszła do Sokoła ze swoim sąsiadem (przezywanym "Narcikiem") i już oboje nie wrócili. Zdarzenie to wywołało pewne zaniepokojenie wśród Polaków, ale nadal uważano, że nic nam nie grozi ze strony Ukraińców. W nocy z 29 na 30 sierpnia 1943 r. nie spaliśmy. Czuwaliśmy na skrzyżowaniu dróg do Sokoła i Przekurki, w pobliżu szkoły i zabudowań Strażyca. Słyszeliśmy, jak z drzew rosnących przy gospodarstwie Strażyca (z tzw. "Przychodka") zerwały się ptaki. Dopiero później okazało się, że wystraszyli je Ukraińcy, którzy okrążali wieś. Po pewnym czasie przybiegł z kolonii - uroczyska "Jaśla" (między Wolą Ostrowiecką a Sokołem) Józef Szwed. Ostrzegł nas, że Ukraińcy wymordowali jego sąsiadów - Jesionków. Powstała straszna panika, wszyscy rzucili się do ucieczki. Razem ze Stanisławem Chudziakiem (o przezwisku "Ceśko") i Frankiem Walczakiem (od "Bednarzów") ruszyłem w głąb wsi. Po drodze spotkaliśmy pięciu Ukraińców uzbrojonych w karabiny. Pytali nas, dlaczego uciekamy. Mnie i Franka puścili wolno, został z nimi jedynie Chudziak. Spotkaliśmy się z nim dopiero w Jagodzinie. W pobliżu gospodarstwa Soroków stało na drodze dużo ludzi. Wśród nich był Franek Soroka. Dołączył do nas i w trójkę poszliśmy za mieszkanie Andrzeja Morcisia. Kucnęliśmy w rosnącym tam prosie i po chwili zauważyliśmy idącą od strony Sokoła tyralierę. Liczyła kilkaset osób. Uzbrojeni Ukraińcy szli w odstępie 4-5 metrów jeden od drugiego. Wróciliśmy do wsi. Franek Soroka pozostał przed swoim domem, a my obaj poszliśmy w kierunku szkoły. Droga biegnąca przez wieś była pusta, wszyscy poszli na zebranie. Spotkaliśmy Janka Kloca, który trzymał w rękach widły. Zaproponował nam, aby zamknąć go w jego stodole. Zgodziliśmy się, ale za chwilę usłyszeliśmy brzęk bitych szyb w zabudowaniach Kazimierza Szweda. Ukraińcy krzyczeli: "Otwieraj, otwieraj!" Postanowiliśmy schować się razem na strychu stajni. Po wejściu na górę wciągnęliśmy za sobą drabinę. Na stropie była ułożona koniczyna. Usłyszeliśmy, jak Ukraińcy wyprowadzali ze stajni konie, jak chodzili po sianie w stodole i szukali ukrytych Polaków. Z ich rozmów między sobą wynikało, że mieli zamiar podpalenia budynków, ale dzięki Bogu do tego nie doszło. Na strychu stajni siedzieliśmy kilka godzin. Około godziny 14 Janek Kloc podniósł strzeszaka i dostrzegł biegnącego Stanisława Jesionczaka. Zatrzymaliśmy go, a on opowiedział nam, że wszystkich mieszkańców Woli Ostrowieckiej Ukraińcy spędzili na zebranie do szkoły i wymordowali. Udaliśmy się do Ostrówek. Idąc, dostrzegliśmy, że część wsi od strony zabudowań Strażyca była spalona - stały tylko same kominy. W Ostrówkach także panowała okropna cisza. Zauważyliśmy zabitego mężczyznę przewieszonego przez chruściany płot. Poznaliśmy, że był to Stanisław - kaleka z niedowładem nóg. Z Ostrówek poszliśmy w stronę Jagodzina. Po drodze spotkaliśmy kobietę z trojgiem małych dzieci i grupę chłopaków z Jagodzina, słabo uzbrojonych, idących razem z Filipowiczem. Noc spędziliśmy w szkole w Rymaczach, gdzie otrzymaliśmy posiłek. Następnego dnia przejechaliśmy pociągiem rzekę Bug i w Dorohusku wysiedliśmy. W Ostrówkach byłem jeszcze dwa razy. Po raz pierwszy w 3 dni po rzezi. Pogrzebaliśmy wtedy ludzi, którzy leżeli zamordowani przy tzw. "księżym wygonie". Byli to: Wiktoria Uszaruk - ranna w czasie okrążania Ostrówek przez Ukraińców, Jan Kloc - leśniczy, żona Jana Muzyki z małym dzieckiem, około 2-letnim i dwie nie znane mi osoby: kobieta w wieku około 20 lat i chłopiec około 12-letni. Relacja Stanisława Uszaruka (Stanisław Uszaruk urodził się w 1928 r. w Ostrówkach. Był żołnierzem 27 WDP AK. Obecnie mieszka w Aylesbury, Anglia) 29 sierpnia 1943 r. (niedziela) po Ostrówkach rozeszła się pogłoska, że Ukraińcy przygotowują się do wymordowania Polaków. Starsi w to nie wierzyli, ale młodzi postanowili trzymać przez całą noc wartę. Gdy zaczęło świtać, pilnujący rozeszli się do domów, w tym także ja i mój kolega Józef. Zbudził mnie krzyk mężczyzny, który biegł z Woli Ostrowieckiej. Kazałem mojemu bratu Wackowi uciekać. Gdy wybiegłem na podwórze, zobaczyłem stojący wóz zaprzęgnięty w parę koni i załadowany pakunkami. Jadąc przez wieś w kierunku Jagodzina, spotkałem dwie moje siostry - Wikcię i Zosię. Również uciekały. Nie ujechałem daleko, bo zostałem ostrzelany kulami zapalającymi przez Ukraińców. Schowałem się w bruździe. Postanowiłem uciekać dalej pieszo. Biegnąc, co chwila padałem, aby uniknąć postrzelenia. Szczęśliwie dotarłem do Jankowców. Tam spotkałem ludzi z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Razem poszliśmy do Jagodzina, a stamtąd do Rymacz. W Rymaczach spotkałem siostrę Zosię i brata Wacka. Wszystkich ocalałych z rzezi Niemcy zawieźli do Lubomla. Odszukałem tam swego ojca, który pocieszył mnie, że brat Janek i szwagier żyją. Opowiedział również, jak przeżył. Gdy Ukraińcy zaatakowali Ostrówki, ojciec schował się w rosnącym w pobliżu gospodarstwa tytoniu. Tam przeczekał rzeź i wyszedł dopiero, gdy do wsi weszli Niemcy. Przy kościele spotkał Janka Trusiuka, który pokazał ojcu zwłoki mojej siostry Wikci. Obecna przy tym kobieta opowiedziała, jak ją zabito. Podczas wyprowadzania kobiet i dzieci z kościoła Wikcia krzyczała do ludzi, aby uciekali. Ukraińcy wyciągnęli ją z kolumny i zastrzelili. Ojciec z Jankiem Trusiukiem pochowali ją w prowizorycznym grobie obok kościoła. Relacja Zofii Warakomskiej z domu Maciejewska (Zofia Warakomska z domu Maciejewska urodziła się w 1924 r. w Lubomlu. Obecnie mieszka w Lublinie. Jest profesorem Akademii Rolniczej w Lublinie i członkiem Polskiej Akademii Nauk) W sierpniu 1943 r. mieszkaliśmy w Lubomlu. Pod koniec miesiąca miały być zorganizowane tajne kursy nauczania w zakresie licealnym. Mieliśmy spotkać się 1 września. Tymczasem - może to było już 31 sierpnia - nadeszła straszna wiadomość, że bandy UPA wymordowały polską wieś Ostrówki. Ksiądz Jastrzębski zorganizował wśród Polek akcję pomocy dla zwożonych do szpitala rannych. Byłyśmy tam zaangażowane jako sanitariuszki. Miałam wtedy 19 lat. Podwórze szpitalne było pełne furmanek z leżącymi rannymi. Pamiętam dwoje starszych ludzi z woskowymi twarzami. Mieli półprzymknięte oczy i szyje grubo owinięte pokrwawionymi białymi szmatami. Mówiono, że raniono ich siekierą w kark. W korytarzu szpitala pod ścianą siedziało na płachcie dziecko - blondynka z warkoczami w wieku około 10-12 lat. Tępo patrzyła przed siebie. Zamiast nóg miała dwie ropne opuchnięte kłody, jakby z naciągniętymi pęcherzami. Mówiono, że wyciągnięto ją z ognia, z palącej się szkoły. Rannych operował i opatrywał chirurg, doktor Gucewicz. Polecono mi trzymanie wraz z drugą sanitariuszką rannego chłopca. Chirurg miał mu usunąć kule z sinego i spuchniętego ramienia. Chłopiec, ciemnowłosy, w wieku około 14-16 lat, miał wysoką gorączkę i był półprzytomny. Coś wykrzykiwał. Następnego dnia dowiedziałam się, że zmarł na gangrenę. Relacja Antoniego Wasiuka (Antoni Wasiuk urodził się w 1923 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Hoensbrock, Holandia) Noc z 29 na 30 sierpnia 1943 r. spędziłem na warcie. Pilnowałem wschodniej strony Ostrówek w pobliżu domu Muzyki. Rano Karolina Muzyka wraz z mężem, pochodzącym z Woli Ostrowieckiej, odjechała do domu. Przebyli zaledwie około 100 metrów, gdy od strony cmentarza padły dwa strzały. Pobiegłem szybko do kościoła, przy którym mieliśmy spotkać się na zbiórce. Razem ze mną uciekali: Jan Kloc, Aleksander Kloc, Anastazja Muzyka i Zofia Kudan z malutkim dzieckiem na ręku. Widząc, że dzieje się coś złego, skręciliśmy w kierunku Jagodzina. Przebiegliśmy około 400 metrów, gdy usłyszeliśmy strzały z karabinu maszynowego. Kule zagwizdały nam nad głowami, upadliśmy w kartofle. Po chwili podeszło do nas dwóch Ukraińców. Jeden z nich stał w pewnym oddaleniu i miał sowiecki karabin maszynowy z magazynkiem w kształcie talerza. Drugi zbliżył się do nas, kazał nam wstać i iść do wsi. Trzymał w rękach karabin Mauser. Zaprowadzili nas pod bramę kościoła, ale po chwili kazali nam iść do szkoły. Koło szkoły stał wóz drabiniasty zaprzęgnięty w dwa konie i przykryty słomą. Na niej leżały dwa świeczniki z naszego kościoła. Z przodu wozu siedziało dwóch Ukraińców w mundurach policji ukraińskiej. Za nimi leżała zimowa burka księdza. Wyglądali na przywódców bandy. Jeden z nich zapytał Ukraińca, który trzymał w ręku karabin, czy ma amunicję. Ten odpowiedział, że ma sześć sztuk. Kazał nam następnie iść przez drogę w prawo. Widzieliśmy, jak Ukraińcy gnali z Ostrówek ludzi. Gdy byli w dole koło cmentarza, do wsi wjechali Niemcy, którzy zaczęli ostrzeliwać z karabinu maszynowego Ukraińców idących ponad wąwozem. Doszliśmy do łąki księdza, gdzie Ukraińcy zatrzymali nas i kazali kłaść się. Pierwszą zastrzelili Zofię Kudan z małym dzieckiem, a następnie Anastazję Muzykę, Aleksandra Kloca i Jana Kloca. Strzelili także do mnie, ale chybili. Po egzekucji podjechali do nas dwaj Ukraińcy, których widziałem pod szkołą. Jeden z nich rozkazał, aby ściągnąć z Jana Kloca mundur leśniczego i buty. Gdy to zrobili, wsiedli na wóz i odjechali. W tym czasie Niemcy zaczęli ostrzeliwać okolicę z moździerza. Cały czas leżałem nieruchomo i udawałem zabitego. Po kilkudziesięciu minutach usłyszałem głos Jana Trusiuka "Ilków". Wstałem i zobaczyłem jego oraz dwóch żandarmów niemieckich. Janek Trusiuk opowiadał mi, że schował się w swoich zabudowaniach i widział, jak Ukraińcy mordowali tam mężczyzn - w tym księdza, któremu odrąbali głowę. Po mordzie podpalili zabudowania, aby zatrzeć ślady zbrodni. Relacja Czesława Wasiuka (Czesław Wasiuk urodził się w 1935 r. w Ostrówkach. Obecnie mieszka w Chełmie) Wieczorem 29 sierpnia 1943 r. przyszła do nas sąsiadka, która mówiła, że następnego dnia rano Ukraińcy mają napaść na naszą wieś z zamiarem wymordowania Polaków. Po jej odejściu namawiałem mamę do ucieczki, ale bezskutecznie. Wczesnym rankiem dnia następnego zostaliśmy zbudzeni przez rodziców, którzy, zobaczywszy Ukraińców otaczających wieś, kazali nam uciekać. Schowaliśmy się w piwnicy na ziemniaki, ale ojciec powiedział, że nas tu łatwo znajdą. Wyszliśmy więc na zewnątrz. Dostrzegłem wtedy pocisk świetlny, który przeleciał wzdłuż wsi nad domami. Poszliśmy w stronę rzeczki - rowu melioracyjnego poza wsią, na tzw. "Zagrodziu". Uszliśmy tylko kawałek, gdy dał się słyszeć głos: "Kuda, bo strelaju!" Wróciliśmy więc do domu, skąd Ukraińcy zabrali nas na zebranie do szkoły. Na placu przed szkołą było zebranych dużo ludzi. Pilnowali nas Ukraińcy leżący na ziemi z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału. Tutaj nas rozdzielono. Mężczyzn zamknięto w szkole, a kobiety z dziećmi w kościele. Kobiety modliły się, głośno płakały i leżały krzyżem przed ołtarzem. Około południa Ukraińcy otworzyli kościół i kazali nam wychodzić. Poprowadzili nas następnie w kierunku cmentarza. Idąc, widzieliśmy palące się po lewej stronie, w odległości około 150 metrów zabudowania. Przy cmentarzu niektóre kobiety zostały zabite, bo nie chciały iść dalej. Ukraińcy oddali kilkanaście strzałów w kierunku wsi i pognali nas dalej. Za cmentarzem skręciliśmy w prawo, później w lewo. Szliśmy przez pola około 2-3 kilometry. Zatrzymali nas na dróżce przed krzakami olszyny, w pobliżu ścierniska. Następnie wszystkim kazali usiąść na ziemi. Po chwili przyjechał na białym koniu jeden z ich dowódców. Po krótkiej naradzie podszedł do nas Ukrainiec, który wziął dziesięć osób, odprowadził je na ściernisko, gdzie kazał im kłaść się. Następnie zabił je bagnetem osadzonym na karabinie. Z kolejną dziesiątką uczynił to samo. Przy mordowaniu trzeciej dziesiątki przerwał i zwrócił się do Ukraińców: "Ja sam nie budu byty" i odszedł na bok. Wtedy z grupy wyszedł inny, wziął następną dziesiątkę i z pomocą drugiego Ukraińca zaczął mordować. Zabijali na stojąco, strzelając z tyłu w plecy, po trzech-czterech. Co pewien czas zmieniali się Razem z matką byłem w ostatniej, niepełnej dziesiątce. Przede mną szły na śmierć trzy osoby, a ja za nimi, ale matka przywołała mnie do siebie. Pocałowała mnie w czoło, odwróciłem się i poszedłem w stronę Ukraińców. Widziałem, jak pierwsza osoba padła, do drugiej strzelał inny, a ten, co zabił pierwszą, szedł zabić trzecią. Ja byłem czwarty. Przyszła mi myśl udawać trupa. Zakryłem twarz i oczy rękami, żeby nie pokłuć twarzy o ściernisko i upadłem jak padali zabici. Nie ruszając się, zacząłem pomału oddychać. Bałem się, że Ukraińcy zauważą, iż żyję, i dobiją jak innych. Chwilę później zemdlałem. Przez sen usłyszałem, jak kobieta mówiła: "Uciekaj, Ukraińcy już poszli". Podniosłem się na rękach i zobaczyłem, jak trzy kobiety uciekały w krzaki. Chciałem biec za nimi, ale ostatnia cofnęła się z zarośli i pogroziła w moim kierunku ręką. Popatrzyłem na matkę, nie miała lewego ramienia. Brat leżał z drugiej strony matki, a siostra w poprzek z otwartymi oczami. Zrzuciłem z nóg ciało, położyłem się jak przedtem i ponownie straciłem przytomność. Po obudzeniu się wstałem i uciekłem. Relacja Janiny Wojniak z domu Fotek (Janina Wojniak z domu Fotek urodziła się w 1926 r. w Ostrówkach. Po wojnie mieszkała w Katowicach. Zmarła w 1993 r.) Przed wojną nasze stosunki z Ukraińcami układały się przyjaźnie. Mój ojciec prowadził Kasę Stefczyka. Przez kilka lat był radnym oraz opiekunem społecznym na nasz powiat i chyba dwa sąsiednie. Zwracali się do niego kalecy i biedni o pomoc. Ojciec każdą sprawę wnikliwie badał, uzgadniał z zainteresowanym, czego mu brakuje, i kupował. Pamiętam, że byli to przeważnie Ukraińcy. Wielokrotnie był proszony za kuma po wsiach ukraińskich. Między Polakami i Ukraińcami była zgoda i serdeczność. Często Ukraińcy przychodzili do ojca po porady i pomoc. Tak było do wojny w 1939 r. Wówczas to Ukraińcy pokazali rogi. Żywcem zakopywali oficerów i policjantów w ziemi. Rabowali mienie uciekinierów. Robili to Ukraińcy ze wsi Huszcza i innych, leżących w pobliżu Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Wkraczającej w 1939 r. Armii Czerwonej urządzili powitanie chlebem i solą. Stawiali bramy powitalne, wręczali kwiaty. Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej w 1941 r. większość Ukraińców współpracowała z Niemcami. Nienawiść do Polaków zwiększyła się. Zimą 1942 r. do naszego domu przyjechało dwóch Ukraińców z Niemcem. Wszyscy byli uzbrojeni. Zabrali mnie do Lubomla na ulicę Szacką, do obozu. Siedziałam tam przeszło trzy miesiące. Wykupił mnie ojciec przez lekarza. Latem 1943 r. przez wieś chodził wieczorami ukraiński zwiad. Szli środkiem głównej drogi w sześciu, nie odzywając się do nikogo, rozglądali się po zagrodach. W lipcu urządzili zasadzkę na Niemców. Okopali się przy końcu wsi Ostrówki (koło mostu melioracyjnego, od strony wsi Borowa). Jadących Niemców ostrzelali i kilku z nich zabili. Niemcy w odwecie chcieli spalić Ostrówki. Polaków uratował ukraiński policjant, który jechał razem z nimi. Ręczył własną głową, że Polacy z Ostrówek nie mogli tego zrobić. To uratowało wieś od spalenia, a jej mieszkańców od śmierci. Pewnego razu w naszym domu urządzono zabawę dla młodzieży. Przyszli koledzy i koleżanki brata, nauczyciele i nauczycielki z Rymacz i Jagodzina i wielu znajomych. Ukraińcy, słysząc dobiegający z domu gwar, strzelili z karabinu w okno. Na szczęście kule trafiły w ścianę. Już na 2 tygodnie przed wymordowaniem mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej panował wielki smutek. Jakby wisiała wielka tragedia nad naszymi wsiami. Ludzie byli zdruzgotani. Zabrali się do zbierania zbóż z pól, by w ten sposób rozładować nerwy. Wszyscy głośno mówili, że będą mordować Polaków 29 i 30 sierpnia 1943 r. Ksiądz Dobrzański chodził po wsi wieczorem (29 sierpnia) i namawiał, by ludzie w czasie napadu bronili się. Gdy pytali, czym, odpowiedział, że kosami, siekierami, widłami. Mój tatuś nawet się z księdzem przemówił dość ostro. Zaproponował, by ludzie zabrali trochę dobytku i wyjechali do Jagodzina, gdzie stacjonowali Niemcy. Ale sam tego zrobić nie mógł, by się nie wyróżnić od planów księdza. Ksiądz Dobrzański miał na ludzi wielki wpływ. W nocy Ukraińcy wystrzelili sygnalizacyjne rakiety. Rano do domu wrócił mój brat Romek. Był na posterunku. Zmęczeni położyliśmy się spać. Tylko siostra siedziała przed domem i patrzyła, co dzieje się we wsi. Nagle wpadła do domu z krzykiem, że w Ostrówkach słychać strzały. Tatuś kazał kobietom uciekać w stronę Jagodzina. Mężczyźni mieli pozostać, aby bronić się. Najmłodszy mój brat Czesław pobiegł drogą przez wieś, by powiadomić o ataku Ukraińców. Dom nasz stał na końcu Ostrówek, na wzniesieniu. Było więc dobrze widać, co dzieje się we wsi i na polach. Zauważyłam Ukraińców biegnących od strony wsi Przekurka. Mamusia, siostra, ja i ciocia z córką zaczęłyśmy uciekać razem, a później osobno w kierunku Jagodzina. Obok nas biegły kobiety z Woli Ostrowieckiej, głośno rozpaczające. Niektórzy zaprzęgali konie do wozów i z całymi rodzinami jechali przez wieś, inni otwierali obory, chlewy i wypuszczali inwentarz. Wokół słychać było płacz i lament. Ukraińcy atakowali od strony wsi: Borowa, Przkurka i Kaznopol. Była ich chmara. Czołgaliśmy się po zagonach. Za nami na koniach jechali Ukraińcy i z karabinów maszynowych strzelali do ludzi. Szczęśliwie dotarłam do cegielni koło Jagodzina. Byłam tak zmęczona, że po zrobieniu rachunku sumienia chciałam wychylić głowę, aby mnie zabili. Ileż tu było strachu. Każde drzewo, słupek wydawał się być Ukraińcem. Czołgając się dalej, około godziny 12 dotarłam do Rymacz. Wokół kościoła zgromadzili się ci, co ocaleli. Szukałam wśród nich mamusi, siostry i reszty rodziny, ale nie znalazłam ich. Poszłam do Maślanki, zawiadowcy stacji Jagodzin i pociągiem pojechałam do Lubomla. Mieszkał tam mój brat Tadeusz. Pracował jako tłumacz w bazie u Niemców. Spotkałam u niego mamusię i siostrę. Z Ostrówek uciekały przez ukraińskie wsie. Ukraińcy pytali ich, co dzieje się w polskich wsiach. Mamusia dobrze władała językiem ukraińskim i mówiła, że przyjechali Niemcy i biją się z Ukraińcami. Podobnie mówiła siostra. Dzięki temu ocalały. Tego dnia o godzinie 5 rano byli powiadomieni Niemcy z Lubomla, że Ukraińcy mordują Polaków. Do Ostrówek przyjechali jednak dopiero około południa. Została stoczona potyczka, zginęło kilku Niemców. Nasi pod ochroną Niemców zabrali z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej do szpitala w Lubomlu rannych. Moja mama nagotowała rosołu i razem ze mną oraz z teściową brata poszłyśmy do szpitala. Zobaczyłam tam chłopca - Antka Ulewicza. Był ciężko ranny, leciała mu piana z ust. Pytałam go, czy nie widział mego brata Czesia. Potwierdził, że był raniony. Za chwilę zmarł na moich kolanach. Dwa dni po wymordowaniu Polaków w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej do mieszkania brata Tadeusza w Lubomlu przyszedł młody Ukrainiec. Razem ze mną była siostra. Spostrzegłyśmy, że był w ubraniu mego brata Romka, w tym, które miał na sobie w chwili śmierci. Ubranie było kangarowe, czarne w drobne odciśnięte paski. Materiał był przedwojenny, bardzo drogi i nie spotykany. Jedna z kieszeni była rozerwana i zszyta na okrętkę białą nicią. Tydzień temu, gdy brat jechał rowerem na odprawę do Jagodzina, rozerwał kieszeń. Poprosił mnie, abym mu ją zszyła. Ponieważ się spieszył, zrobiłam to prowizorycznie białą nicią. Obie z siostrą spostrzegłyśmy to charakterystyczne zszycie. Ukrainiec przyglądał się nam i nic nie mówiąc po chwili wyszedł. Rozpłakałyśmy się. Mamie i bratu nic nie powiedziałyśmy, aby tego nie przeżywali. Od tego dnia nocowałyśmy u znajomego sędziego, który mieszkał koło niemieckiego posterunku. Oprócz nas noce spędzało tam wielu Polaków, gdyż Ukraińcy mordowali tych, którzy mieszkali na przedmieściach miast. Po 5 dniach od tragedii pojechaliśmy pociągiem do Jagodzina, a stamtąd z partyzantami furmankami do Ostrówek. Było nas około 15 osób, wśród nich Filipowicz, Aleksander Szwed i Władysław Kruk. Zatrzymaliśmy się koło kościoła w Ostrówkach. Widok był okropny. Wokół leżeli zabici, wszyscy spuchnięci. Między nimi chodziły głodne zwierzęta. Plac przed kościołem zarzucony był ubraniami i kobiecymi chustami. Na drodze do Woli Ostrowieckiej leżały ubrania, widły, kosy i łopaty. Mężczyźni zaczęli kopać doły, by pochować pomordowanych, a mnie kazali szukać dokumentów zabitych. Niektórych nie można było rozpoznać. Po prowizorycznym pochówku poszliśmy przez wieś w kierunku naszego domu. Spotkaliśmy Ukraińca i Ukrainkę z tłumokami na plecach i w rękach. Rabowali nasze domy. Partyzanci ich zabili. Zastrzelili też jeszcze jedną Ukrainkę w dolinie, u Pieńkowskiego. Reszta wystraszyła się i uciekła. Nagle z daleka usłyszeliśmy strzały. Zaczęliśmy wycofywać się w kierunku Jagodzina. To strzelali Ukraińcy z Kaznopola. Zabili nam konia. W miesiąc po wymordowaniu Polaków uprosiliśmy Niemców z Jagodzina, aby pojechali z nami do Ostrówek. Kilku zgodziło się i dużą około 20-osobową grupą, pojechaliśmy do wsi. Za Piotrówką posłyszeliśmy strzały we dworze u dziedziczki Konczewskiej. Gdy zajechaliśmy do Ostrówek, spotkaliśmy trzech młodych Ukraińców. Polacy zapytali ich po ukraińsku, co tu robią i czy nie boją się "Polaczków". Odpowiedzileli, że przyszli na zwiad, a "Polaczków" nie boją się, bo oni nie strzelają do dzieci i młodych. Nasi rozstrzelali ich w odwecie za zamordowane polskie dzieci. Na ścieżce koło zabudowań Suszki, wśród innych dziecięcych ubranek, znalazłam ubranie mego brata Czesława. Pojechaliśmy następnie drogą koło cmentarza w kierunku Woli Ostrowieckiej. Przy drodze i na cmentarzu leżały trupy Polaków. Za cmentarzem pozostawiono wozy i większość poszła pieszo. W Woli Ostrowieckiej natknęliśmy się na rabujących dobytek Ukraińców. Rozpoczęła się walka. Trwała około 1,5 godziny. Gdy się skończyła, Niemcy przyprowadzili cielaka i barana, odebrali także Ukraińcom mąkę. Gdy wracaliśmy do Ostrówek zauważyłam, że przy ogrodzeniach gospodarstw leżały przygotowane do zabrania rzeczy po zamordowanych Polakach. Ukraińcy zaskoczeni przez nas nie zdołali ich ukraść. Wstąpiłam do naszego domu. Mieszkanie było spenetrowane, pozabierano cenniejsze rzeczy, ale wisiały jeszcze portrety i stały meble. Znalazłam swoje pantofle, które zaraz włożyłam na nogi, gdyż chodziłam boso. Bez przeszkód wróciliśmy do Jagodzina. Aneksy Aneks 1 Tajna dyrektywa dowództwa grupy UPA "Piwnicz" z 1943 r. (fragment) (Cytowane za: Władysław Nakonecznyj, Mertwi zakłykajut' żywych (w:) "Wołyń", Łuck, nr 89 z 4.08.1994 r.) Powinniśmy przeprowadzić wielką akcję likwidacji polskiego elementu. Należy wykorzystać moment opuszczania wsi przez wojska niemieckie do likwidacji wszystkich mężczyzn od 16 do 60 roku życia. Tej walki nie możemy przegrać i za wszelką cenę powinniśmy zmniejszyć polskie siły. Wsie położone w lasach i obok masywów leśnych powinny zniknąć z powierzchni ziemi. Aneks 2 Meldunek dowódcy okręgu UPA "Turiw" Jurija Ołeksandrowycza Stelmaszczuka "Rudyj" z dnia 24.06.1943 r. do zastępcy dowódcy grupy UPA "Piwnicz" Maksyma Rubana "Łebid" (Cytowane za: Władysław Nakonecznyj, Mertwi zakłykajut' żywych (w:) "Wołyń", Łuck, nr 89 z 4.08.1994 r.) Przyjacielu Ruban! Przekazuję wam do wiadomości, że w czerwcu przedstawiciel Krajowej Rady OUN, komendant UPA "Piwnicz" - "Kłym Sawur" przekazał mi ustną i tajną dyrektywę o fizycznym wyniszczeniu co do jednego i w każdym miejscu całej polskiej ludności, jaka mieszka na terytorium obwodu... Dla wykonania tej dyrektywy proszę rzetelnie przygotować się do tych akcji przeciwko Polakom, wyznaczam odpowiedzialnych: w rejonach przylegających do Bugu - kurennego UPA "Łysoho", w rejonach - turzyskim, owadnickim, oździutyckim - "Sosenka", w kowelskim okręgu - "Hołubenka". Chwała Ukrainie! 24 czerwca 1943 roku, "stawka" Dowódca grupy UPA "Turiw" Rudyj Aneks 3 Meldunek dowódcy kurenia lubomelskiego UPA "Łysoho" z września 1943r. do referenta krajowego przewodu OUN "Ołeha" (fragment) (Cytowane za: Władysław Nakonecznyj, Mertwi zakłykajut' żywych (w:) "Wołyń", Łuck, nr 89 z 4.08.1994 r.) 29 sierpnia 1943 r. przeprowadziłem akcję we wsiach Wola Ostrowiecka, Ostrówki hołowniańskiego rejonu. Zniszczyłem wszystkich Polaków od małego do starego. Wszystkie budynki spaliłem, a mienie i bydło zabrałem na potrzeby kurenia. Aneks 4 Meldunek dowódcy policji i służby bezpieczeństwa SD Wołynia i Podola SS-Sturmbannführera dr. Karla Pütza z dnia 14.09.1943 r. do SS-Gruppenführera Heinricha Müllera szefa Urzędu IV RSHA (Gestapo) (Cytowane za: Władysław Nakonecznyj, Mertwi zakłykajut' żywych (w:) "Wołyń", Łuck, nr 89 z 4.08.1994 r.) IV-A-53/43 Łuck, 14 września 1943 roku Tajne. Państwowej wagi. Do głównodowodzącego państwową służbą bezpieczeństwa SS. SS-Grupennführerowi i Generalleutnantowi policji Müllerowi. Osobiście. Tajne. Berlin Jeden z liderów banderowskiej grupy OUN na spotkaniu 12 września 1943 roku powiadomił, że oddziały ukraińskich nacjonalistów przeprowadziły na Wołyniu w dniach 29-30 sierpnia masową akcję likwidacji Polaków. Według jego informacji, pododdziały UPA zniszczyły ponad 15 tysięcy Polaków w rejonach wołyńskiego obwodu, co negatywnie odbije się na rozmowach, jakie w tym czasie odbywają się między ukraińskimi a polskimi nacjonalistami i będzie sprzyjać jeszcze większej wrogości między nimi. Dowódca policji i służby bezpieczeństwa SD Wołynia i Podola Pütz Aneks 5 Sprawozdanie Punktu Dowodzenia II "Ost" Wywiadu Frontowego Wehrmachtu z dnia 2.11.1944 r. (fragment) (Bundesarchiv - Abteilungen Potsdam, R 6, Nr 150, s. 6, 11. Odbiorcą sprawozdania był prof. G. von Mende, kierownik jednego z departamentów w Ministerstwie Rzeszy do Spraw Okupowanych Terenów Wschodnich (RMfdbO)) W ramach realizowania swoich zadań UPA od początku 1944 r. przejawiała narastającą inicjatywę wiązania swoich planów z miejscowymi jednostkami Wehrmachtu. Jednocześnie własnym oddziałom wydano rozkaz wspierania działań Wehrmachtu i zaprzestania napadów na pojedynczych żołnierzy niemieckich lub małe oddziały wojska w celu zdobycia broni czy innych dóbr. Kiedy już grunt wśród ukraińskiej ludności został odpowiednio przygotowany, a polityczne opory przeciwko militarnej współpracy z Niemcami usunięte, doszło w sierpniu 1944 r. do swego rodzaju generalnego współdziałania pomiędzy UPA i Wehrmachtem. W kwestii tej współpracy, jej rozmiarów i sposobów jej prowadzenia dochodziło podobno nieraz do poważnych spięć między kierownictwami OUN i UPA, ponieważ różne militarne konieczności, wynikające z walk z Armią Czerwoną, nie zawsze dawały się pogodzić z polityką OUN. Organizacja ta trzymała się raczej w tle i zależało jej bardzo na tym, żeby nie dopuścić do ujawnienia jej militarnej współpracy z Niemcami, a ściślej z Wehrmachtem. Podobnie jak stosunek UPA do Niemców, tak i jej stosunek do Polaków i do mniejszych narodów Związku Sowieckiego pozostawał pod wpływem koncepcji politycznych OUN. Podczas gdy Polakom, z powodu istniejących od wieków sprzeczności między oboma narodami, wypowiedziana została walka aż do całkowitej ich eksterminacji, w stosunku do mniejszych narodów Związku Sowieckiego prowadzona była polityka koalicyjna, oparta na gruncie wspólnej walki wyzwoleńczej przeciwko Związkowi Sowieckiemu, a raczej Rosji, która to polityka znalazła swój wyraz także w zakresie organizacyjnym (poprzez wcielenie pojedynczych oddziałów tych narodów do UPA). UPA prowadziła działalność w trzech płaszczyznach: a) antyniemieckiej, b) antypolskiej, c) antysowieckiej. ad b) Pod hasłem "odwetu" za polską politykę eksterminacyjną w latach 1918--1939 i wrogi stosunek za czasów najpierw sowieckiej, a potem niemieckiej okupacji, OUN-UPA rozpoczęła przeciw Polakom kampanię unicestwiania, która wyzwoliła wszelkie instynkty zemsty wywodzące się z wielowiekowej wrogości, a której celem było całkowite fizyczne zniszczenie polskości na tym terenie. Niezależnie od podawanych uzasadnień tej walki ("Polacy są sowieckim elementem destrukcyjnym", "Polacy szczują Niemców przeciw Ukraińcom" itp.), nie można zaprzeczyć, że celem kierownictwa OUN-UPA było oczyszczenie ukraińskiej ziemi ze wszystkiego, co polskie, albo przynajmniej zniszczenie tego, co Polacy osiągnęli na tym terenie w latach 1918-1939. Obraz mapy narodowości, przede wszystkim na Wołyniu, musi się w wyniku tej walki zmienić w sposób zasadniczy. Aneks 6 Zeznanie złożone w postępowaniu sądowym w dniu 20.02.1945 r. przez Jurija Ołeksandrowycza Stelmaszczuka "Rudyj", "Kajdasz", dowódcę okręgu UPA "Turiw" (fragment) (Cytowane za: Swidczat' dokumenty (w:) "Diałoh", Lwów, nr 49 z grudnia 1993 r.) 29 i 30 sierpnia 1943 roku wraz z oddziałem, który liczył 700 uzbrojonych bandytów, zgodnie z rozkazem dowódcy okręgu wojskowego "Ołeha", wyrżnąłem całą polską ludność co do jednej osoby na terytorium hołobskiego, siedłeszczańskiego, maniewickiego i lubomelskiego rejonu, zagrabiłem wszystkie ich ruchomości i spaliłem wszystkie nieruchomości. Ogółem w tych rejonach wyrżnąłem i rozstrzelałem w dniach 29 i 30 sierpnia 1943 roku ponad 15 tysięcy cywilnych mieszkańców, wśród których byli ludzie starzy, kobiety, dzieci. Robiliśmy to tak: zganialiśmy co do jednego całą polską ludność w jedno miejsce, otaczali i zaczynali rzeź. Następnie, gdy nie pozostał żaden żywy człowiek, wykopywaliśmy wielkie doły, wrzucali tam wszystkie trupy, zasypywali ziemią i żeby zatrzeć ślady tej strasznej mogiły, rozpalaliśmy wielkie ogniska i szliśmy dalej. Tak przechodziliśmy z wioski do wioski, dopóki nie zniszczyliśmy całej ludności - ponad 15 tysięcy. Aneks 7 Zeznanie złożone w postępowaniu sądowym w dniu 6.08.1945 r. przez Jurija Ołeksandrowycza Stelmaszczuka "Rudyj", "Kajdasz", dowódcę okręgu UPA "Turiw" (fragment) (Cytowane za: Swidczat' dokumenty (w:) "Diałoh", Lwów, nr 49 z grudnia 1993 r.) W marcu 1943 roku otrzymałem rozkaz zawieszenia pracy organizacyjnej i zajęcia się tworzeniem UPA. Wtedy jeszcze nazwy UPA nie było... Były oddziały, które różnie się nazywały. Ostatecznie UPA uformowała się w lipcu 1943 roku. W czerwcu 1943 roku zostałem wyznaczony dowódcą oddziału, który liczył 450 ludzi. W tymże czerwcu 1943 roku spotkałem się z "Kłymem Sawurem". "Kłym Sawur" dał mi rozkaz zniszczenia wszystkich Polaków kowelskiego okręgu. Całe dowództwo Kowelszczyzny, w tym i ja, wystąpiło przeciw temu, ale "Sawur" zagroził mi sądem polowym. Sytuacja była trudna. Nie wykonać rozkazu nie mam prawa, a na wykonanie rozkazu nie pozwalały własne przekonania. W takim stanie dotrwałem do sierpnia 1943 roku. Dopóki prowadziłem rozmowy, kureń "Hołubenka" z mojego oddziału spalił polską kolonię... W sierpniu 1943 roku "Sawur" i "Ołeh" ponownie wezwali mnie do siebie i domagali się zniszczenia Polaków... Ponieważ odmawiać dalej już nie było możliwe, zgodziłem się. Kowelski okręg rozdzieliłem na trzy części. Na terenach przybużańskiego i lubomelskiego rejonu wyznaczyłem "Łysoho", turzyskiego rejonu - "Sosenka", hołobskiego - "Hołubenka". W Kowlu zniszczeniem Polaków powinna była się zająć SB (Służba Bezpeky). Zniszczenie Polaków należało przeprowadzić od 25 do 30 sierpnia 1943 roku. Zadanie zostało wykonane we wszystkich rejonach oprócz turzyskiego. "Sosenko" polecił przeprowadzić akcję "Besketowi", który obawiał się zaczepiać Polaków, dowiedziawszy się, że w turzyskim rejonie zorganizowano oddział Polaków liczący 1500 ludzi, uzbrojonych, gotowych do obrony. W moim okręgu zniszczonych było do 3.000 Polaków. Oprócz tego, 1.500-2.000 zniszczyło SB. W ten sposób na Kowelszczyźnie było zniszczonych 5.000 Polaków. Zrozumiałym jest, że liczby te nie są w pełni dokładne, ponieważ nie pozwalano nam prowadzić rachunku statystycznego. Mienie, żywność zabitej ludności zabieraliśmy do bandy, a budynki palili. Rozkaz spalenia zabudowań wydałem ja. W październiku 1943 roku na Wołyń przyjechał dowódca okręgu "Piwnicz" - "Kłym Sawur", który nakazał w terminie zniszczyć Polaków w turzyskim rejonie. Zebrałem 700 ludzi. Ale Polacy nie zostali zniszczeni, bo Niemcy przywieźli do turzyskiego rejonu 1.500 żołnierzy... Aneks 8 Informacja Prokuratury Obwodu Wołyńskiego z dnia 10.04.1992 r. skierowana do Prokuratury Wojewódzkiej w Lublinie (wraz z załącznikami)1 Prokuratura Ukrainy Prokuratura Obwodu Wołyńskiego 263000 m. Łuck, ul. Radziecka 71 10.04.92 r. Nr 13-17/92 Na nr KO 571/90 z 31.01.91 r. Rzeczpospolita Polska Prokuratura Wojewódzka 20-950 Lublin Przesyłam materiały przeglądu sprawdzającego w sprawie działalności przestępczej nacjonalistów ukraińskich w stosunku do obywateli narodowości polskiej w rejonie lubomelskim obwodu wołyńskiego. W czasie przeglądu ustalono, że rzeczywiście w latach 1943-1944 oddziały UPA zamordowały osoby narodowości polskiej, mieszkające w miejscowościach: Czmykos, Zamłynie, Borki, Kąty, Nowy Jagodzin, Ostrowy, Terebejki, Jankowce, Ostrówki, Wola Ostrowiecka, Przekurka. Wszystkich, którzy zginęli, pochowali na cmentarzach miejscowi mieszkańcy - Ukraińcy. Spisów rozstrzelanych miejscowe władze nigdy nie sporządzały. Ustalenie wszystkich poległych i miejsc ich pochowania jest niemożliwe z powodu upływu czasu. W okresie powojennym prowadzono dochodzenia w wielu sprawach kryminalnych w stosunku do osób, które dopuściły się przestępstw przeciwko obywatelom narodowości polskiej na obszarze rejonu lubomelskiego w latach II wojny światowej. W archiwum USB przechowuje się obecnie sprawy: Sołomianiuka Grigorija Pawłowicza, osądzonego 23.05.1953 r. na 25 lat ciężkiego obozu pracy za to, że jesienią 1943 r. uczestniczył w zatrzymaniu i zabójstwie obywateli narodowości polskiej, Reteruk Bronisława, Reteruk Franciszka, Reteruk Kazimierza (numer archiwalny 19122); Kozaczuka Maksima Tarasowicza, Szczerbanowskogo Wasilija Michajłowicza, Szczerbanowskogo Timofieja Michajłowicza, osądzonych 23.07.1945 r., Kozaczuk M. T. skazany na 20 lat ciężkiego obozu pracy, a Szczerbanowskij W. M. i Szczerbanowskij T. M. - na 10 lat ciężkiego obozu pracy; wszyscy trzej bracia brali udział w zabójstwie spokojnych mieszkańców polskiej kolonii Czmykos (numer archiwalny 12189); uczestników zabójstwa ludności polskiej wsi Wola Ostrowiecka: Worożko Wasilija Sawwicza, skazanego 12.03.1976 r. na 15 lat utraty wolności (numer archiwalny 23000) oraz Siemieniuka Fiedora Nikitowicza i Naumuka Iwana Zinowjewicza, skazanych na 25 lat ciężkiego obozu pracy każdy (numer archiwalny 11986); Riedieszu Stiepana Iosifowicza, który 19.12.1944 r. skazany został na rozstrzelanie za udział w likwidacji ludności polskiej 5 wsi w rejonie lubomelskim. W tym samym czasie, według danych rad wiejskich, mieszkańcy chutoru Binduga w 1940 r. zostali przesiedleni w głąb obwodu w związku z utworzeniem granicy państwowej i w okresie wojny takiej miejscowości nie było, a we wsi Bereżce osoby narodowości polskiej zupełnie nie mieszkały. Odnośnie wsi Zapole i Jagodzin danych o zabójstwach osób narodowości polskiej nie znaleziono. Załączniki: materiały z kontroli na 17 arkuszach. Zastępca prokuratora obwodu wołyńskiego radca państwowy jurysdykcji 3 klasy (podpis) I. D. Zapłotinskij Załącznik 1 Do naczelnika SBU wołyńskiego obwodu pułkownika Demienkowa A. O. od Koca Nestora Samoiła ur. 1907 r. i zamieszkałego we wsi Borowa lubomelskiego rejonu wołyńskiego obwodu Zeznanie Na treść zadawanych mi pytań odpowiadam, że rodzina Petruka (po ulicznemu Prystupa) mieszkała na chutorze Przekurka niedaleko od naszego domu. Jak mi wiadomo, jesienią 1943 roku pododdział UPA sotni Maśluka zniszczył tę rodzinę, a ojca Petruka zabili koło wsi Sokół, jego syna Piotra Petruka zabili w lesie koło wsi Przekurka. Jego mama i dwie córki przez krótki czas ukrywały się w domu we wsi Przekurka u Sanuryki Pałagii (zmarła ponad 10 lat temu). Dalszy ich los nie jest mi znany. Ze słów mieszkańców tej wsi (Borowa) zabójstwa dokonali członkowie sotni Maśluka. W tym czasie nasza rodzina ukrywała się w lesie-uroczysku Wydrażeńskie Bagno. Gdzie znajduje się mogiła rodziny Petruka, nie jest mi wiadomo. Moje wyjaśnienia zapisano prawidłowo i przeczytano. (podpis) Koc (dopisek ręką prokólanta) Koc N. S. Zeznanie przyjęli: oficer SBU wołyńskiego obwodu kpt. Kowpij A. 25.03.1992 Załącznik 2 Do Naczelnika Komendy SBU wołyńskiego obwodu pułkownika Demienkowa A. O. od Hajko Mychajła Juchymowycza ur. 1922 r., mieszkańca wsi Jagodzin lubomelskiego rejonu. Wyjaśnienie Ja, Hajko Mychajło Juchymowycz wyjaśniam, że w końcu sierpnia 1943 r. we wsi Nowy Jagodzin, Kąty, Jankowce i we wsi Ostrówki pododdziały UPA zlikwidowały ludność - mieszkańców polskiej narodowości. Domy zabitych razem z dobytkiem zostały spalone. We wsi Ostrówki Polaków zamknęli w kościele, który razem z ludźmi spalili. Potem, gdy pododdziały UPA odeszły ze spalonych miejscowości, miejscowa ludność pochowała pozostałych zabitych i spalonych ze wsi Nowy Jagodzin i Jankowce na polskim cmentarzu we wsi Jagodzin. Zabitych ze wsi Kąty pochowano w mieście Lubomlu na polskim cmentarzu. Nazwisk i imion zabitych i spalonych nie pamiętam. Nazw pododdziałów UPA nie znam, konkretnych wykonawców także. Moje słowa zapisano prawidłowo. 25.03.92 (podpis) Hajko M. J. Zeznanie przyjął oficer lubomelskiego RW USBU wołyńskiego obwodu (podpis) st. lejtenant Cykun W. W Załącznik 3 Komitet Wykonawczy Wiszniowskiej Wiejskiej Rady Narodowych Deputowanych wołyńskiego obwodu (tekst jak wyżej powtórzony w języku rosyjskim) 264640 wieś Wiszniów tel. 21152 26.03.92 r. Nr 203 Zaświadczenie wydane przez Komitet Wykonawczy Wiszniowskiej Wiejskiej Rady o tym, że rzeczywiście na terytorium obecnej wiejskiej rady w końcu sierpnia 1943 r. we wsiach: Nowy Jagodzin, Ostrówki i Terebejki pododdziały UPA zlikwidowały ludność polskiej narodowości. Domy zabitych razem z dobytkiem zostały spalone. Po tym, gdy pododdziały UPA opuściły spalone wsie, miejscowa ludność pochowała resztki zabitych i spalonych z wiosek Nowy Jagodzin i Terebejki na polskim cmentarzu we wsi Jagodzin. Zabitych ze wsi Ostrówki pochowano na terytorium tejże wsi. We wsi Bereżce polskich rodzin nie było. Te fakty znane są wiejskiej radzie z relacji starych mieszkańców wsi Jagodzin, jak Hajko M. J., z Rymacz Kontowśkoho K. P. i innych. Spisów ludzi, którzy zginęli, wiejska rada nigdy nie sporządzała. Ustalenie ich obecnie jest niemożliwe. (podpis) przewodniczący O. A. Kułyk (podpis) sekretarz W. E. Kocura Załącznik 4 USSR Komitet Wykonawczy Wołyńskiej Obwodowej Rady Delegatów Ludowych Archiwum Państwowe Obwodu Wołyńskiego 263024 m. Łuck, ul. Weteranów 21 telefon 5-75-33 02.04.92 Nr 885/1-19 Na nr 14/1342 27.03.92 Do Starszego Śledczego Zarządu SB Ukrainy ds. Obwodu Wołyńskiego podpułkownika Merhesa W. A. W dokumentach Archiwum Państwowego Obwodu Wołyńskiego są wiadomości (z informacji Hołowniańskiego Rejonowego Wydziału Zarządu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z 01.07.46) o tym, że wieś Wola Ostrowiecka, która znajdowała się w rejonie przed okupacją, za Niemców została całkowicie zniszczona przez bandy. Dwie jednostki osiedleńcze z polską ludnością zostały spalone i zabito do 1.500 ludzi (tak napisano w dokumencie). Podstawa: F. R-66, op. 4, spr. 15, ark. 8. Jednocześnie informujemy, że wiadomości o masowych zabójstwach w latach 1943-1944 obywateli narodowości polskiej, którzy zamieszkiwali we wsiach rejonu lubomelskiego (Bereźce, Binduga, Borki, Zamłynie, Zapole, Kąty, Nowy Jagodzin, Ostrowy, Ostrówki, Przekurka, Terebejki, Czmykos, Jagodzin, Jankowce), w dokumentach archiwum nie znaleziono. Dyrektor (podpis) W. M. Hyka Archiwista (podpis) N. O. Ameżenko (1 Materiały udostępniła Prokuratura Wojewódzka w Lublinie) Aneks 9 Badania masowych grobów ludności polskiej zamordowanej przez nacjonalistów ukraińskich w roku 1943 w powiecie lubomelskim Część I - Przebieg i wyniki ekshumacji w Woli Ostrowieckiej (W protokóle pominięto opisy: przygotowań i dojazdu na miejsce ekshumacji, okoliczności prowadzenia prac, rzezi i poszukiwania zbiorowej mogiły pod Sokołem. Skrótów dokonano za zgodą Autora. Pełna wersja protokółu została przedstawiona na seminarium "Straty ludnościowe na Wołyniu w latach 1939-1944", Lublin 27-28 stycznia 1993 r. oraz w kwartalniku "Archiwum Medycyny Sądowej i Kryminologii", tom 43, nr 1 z 1993 r., s. 47-63.) W dniach 17-20 sierpnia 1992 roku, na terytorium Ukrainy, w powiecie lubomelskim dokonano otwarcia masowego grobu zlokalizowanego w obrębie uroczyska Wola Ostrowiecka. Organizatorem ekshumacji było Towarzystwo Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej zrzeszające byłych mieszkańców tych ziem i ich rodziny. (...) Na rycinie 1 zaznaczono obszar planowanej ekshumacji i jego usytuowanie w stosunku do aktualnej granicy Polski. Na mapie z roku 1938 (Ryc. 2) zaznaczone są zabudowania Woli Ostrowieckiej i Ostrówek. Mapa z 1960 r. informuje o istnieniu uroczyska Wola Ostrowiecka. Nazwa Ostrówki na mapie tej nie występuje. (...) W miejscu oznaczonym na rycinach 2 i 3 strzałkami członkowie Towarzystwa wskazali miejsce, w którym ich zdaniem znajdowała się mogiła zbiorowa wykopana za stodołą Strażyca. Było to zagłębienie otoczone niewielkim wałem ziemnym, zapadnięte w stosunku do jego szczytu o około 70 cm. Wymiary niecki określone wzdłuż szczytów obwałowania wynosiły 13,5 x 3,5 m. Całość pokryta była zbitą darnią trawy. Długa oś tego zagłębienia odchylona była od kierunku północ-południe o około 15-200. Nad zachodnim brzegiem, w pobliżu północnego końca niecki rosła zdziczała grusza (na Ryc. 5 oznaczona cyfrą "2"). W odległości około 100-120 metrów na północ przebiegał szeroki i głęboki rów melioracyjny (na Ryc. 5 kierunek ten oznaczono literą "A"). Pomiędzy nim a terenem czekającej nas ekshumacji w kierunku północno-wschodnim ziemia była zryta starymi wykopami i porośnięta zdziczałymi drzewami owocowymi oraz krzakami bzu. Na wschód od zagłębienia w odległości 80-100 metrów biegły droga polna i linia elektryczna (na Ryc. 5 kierunek ten oznaczono literą "B"). Za rowem melioracyjnym znajdowała się kiedyś szkoła. Na polu ornym, które jest tam obecnie, w roku ubiegłym w trakcie rekonesansu znaleziono kości. Ludzi zabitych obok szkoły grzebano bowiem płytko i kości ich są obecnie wyorywane. Udałem się tam. W bardzo rzadko rosnącej kukurydzy w wielu miejscach dostrzegłem na powierzchni fragmenty cegieł oraz fragmenty zwęglonego drewna. Znalazłem także drobne fragmenty kości, których przynależności gatunkowej na podstawie wyglądu nie byłem w stanie określić. Po krótkim czasie znalazłem jednak również zbielałą, w znacznym stopniu odwapnioną, masywną, ludzką kość udową prawą. Penetrację terenu na tym zakończyłem. Po krótkim odpoczynku należało bowiem rozpocząć zamierzoną ekshumację. (...) Poleciłem zdejmowanie darni, a następnie ziemi na całej powierzchni zagłębienia do chwili uwidocznienia pierwotnych obrysów wykopu. Wkrótce udało się to. Wymiary wykopu wynosiły 12,5 x 2,5 m (por. Ryc. 5). Następnym zadaniem było zdjęcie wierzchniej warstwy ziemi do chwili odsłonięcia kości na całej powierzchni grobu. Zrealizowano je po obiedzie dostarczonym na miejsce (takim samym, jaki rozwożono kołchoźnikom pracującym w polu) i po przywiezieniu nam odpowiedniej ilości szpadli i szufli. Na tym etapie pracowali już prawie wyłącznie żołnierze. Tuż nad kośćmi, w środkowej części mogiły, znaleziony został duży fragment zwęglonego powierzchownie drewna z drzewa iglastego z widocznymi zaciosami budowlanymi. Okruchy węgla drzewnego widoczne były nad złożem kości również w innych miejscach. Pojedyncze jego kawałki znaleziono także później w głębszych warstwach. (...) Żołnierzom udało się odsłonić dokładnie powierzchowną warstwę kości w obrębie południowego końca wykopu. Stwierdziłem, że sklepienia czaszek przylegały do krańca wykopu. Ich części twarzowe zwrócone były ku dołowi. Podczas pogłębiania tego "katafalku" uwidoczniło się wielowarstwowe ułożenie czaszek. Pozostałe kości spoczywały w porządku anatomicznym. Kości długie ułożone były przeważnie zgodnie z długą osią wykopu. Z ułożenia kości wynikało, że grzbietowe powierzchnie tułowia zwrócone były ku górze. Sytuację tę przedstawia Ryc. 6. Podobny obraz stwierdziłem na całej długości grobu. Także w obrębie południowego końca wykopu sklepienia czaszek przylegały do jego ściany, a części twarzowe zwrócone były ku dołowi. Tam, w powierzchownej warstwie, obok czaszki dorosłego człowieka znalazłem kości czaszki pierwszego dziecka. Po stwierdzeniu tego stanu poleciłem stopniowe wydobywanie szczątków, równomiernie z całej powierzchni wykopu. Początkowo stały, a następnie wyrywkowy nadzór nad pracą kopaczy pozwala na przyjęcie, że układ szczątków podobny do uprzednio opisanego występował we wszystkich warstwach. Plany organizatorów, którzy zamierzali znaleźć i wyeksplorować jeszcze trzy dalsze groby masowe, rozmiary otwartej już mogiły oraz siły i środki, którymi dysponowałem, wykluczały systematyczne wydobywanie kości i kompletowanie szkieletów. Ustaliłem, że (niezależnie od stanu, w jakim zostaną znalezione) kompletowane będą jedynie czaszki. Ponadto poleciłem gromadzenie kości długich oddzielnie od pozostałych. Bardziej szczegółowa segregacja w wykonaniu osób do tego nie przygotowanych była po prostu niemożliwa. (...) Tempo pracy od samego początku było dobre. W chwili, gdy kończyliśmy ją wieczorem w pierwszym dniu ekshumacji, na powierzchni znajdowało się już 127 czaszek. Z tej liczby opisanych zostało 46 czaszek z widocznymi obrażeniami i 13 czaszek, w obrębie których uchwytnych zmian nie stwierdziłem. Na oczyszczenie i badanie czekały 62 czaszki, w tym 5 czaszek dziecięcych i 7 w znacznym stopniu rozfragmentowanych. (...) W dniu następnym pracę rozpoczęliśmy rano. Przebiegała ona zgodnie z wytycznymi. Osiągnięto dno mogiły. Znajdowało się ono na głębokości 0,8-0,9 m w stosunku do poziomu murawy otaczającej wzniesienie wzdłuż brzegów grobu (por. Ryc. 5). W północnym końcu grobu, na jego dnie, pozostawiono grupę kości tworzących "katafalk" przygotowany dla potrzeb Telewizji Lubelskiej, która miała przyjechać nazajutrz. Podczas drugiego dnia pracy oczyszczono i opisano dalszych 67 czaszek, w obrębie których widoczne były obrażenia. Moje warunki pracy poprawiły się znacznie, ponieważ wójt wypożyczył stołeczek. Pastwisko, na którym pracowaliśmy, zamieniło się w ossarium. W środę 19 sierpnia, w trzecim dniu ekshumacji, pozostałem na terenie Woli Ostrowieckiej z laborantem i dwoma żołnierzami. Należało zbadać pozostałe czaszki i opisać je, wybrane chciałem sfotografować. Należało także uporządkować do końca kości długie, przeprowadzić ich oględziny oraz przejrzeć przedmioty wydobyte z grobu. Pozostała część ekipy w tym czasie udała się na poszukiwanie dwóch masowych grobów pod Sokołem. (...) W czwartek do południa zakończyłem pracę w Woli Ostrowieckiej. Zbadane zostały wszystkie czaszki. Przejrzałem także wszystkie kości długie. Na pobieżne choćby badanie pozostałych nie wystarczyło czasu. Wszystkie szczątki złożone zostały w skrzyniach-trumnach przygotowanych przez kołchoz i przewiezione do grobu wykopanego na cmentarzu w Ostrówkach. Za materiał na skrzynie i robociznę zapłaty nie przyjęto - jest tam podobno taki zwyczaj, że za trumnę nie płaci się. Wyeksplorowaną mogiłę zasypaliśmy. Przedmioty wydobyte z mogiły zabezpieczyli organizatorzy ekshumacji. Skromny był to materiał. Wydobyto bowiem kilka zaśniedziałych obrączek, prawdopodobnie ze srebra, bo takie nosiła tu przeważnie niemajętna ludność. Znaleziono kilkanaście monet z białego metalu, kilkanaście medalików na szyję wykonanych z aluminium, fragmenty grzebieni, małe lusterko, jakąś łyżkę, wiele guzików białych różnej wielkości i identycznych, małych guziczków barwy niebiesko-granatowej z czterema dziurkami - takich, jakie nosili tu przy koszulach zarówno mężczyźni, jak i kobiety, paciorki różańców, paski skórzane, resztki obuwia i krzesiwa wraz z krzemieniami. Niektóre dewocjonalia oraz krzesiwa widoczne są na Ryc. 8 Znaleziony został także kilkucentymetrowej długości krzyżyk do noszenia na szyi (...) i skorodowany zegarek do noszenia na dewizce. (...) Szczątki ludzkie, przesypane zbitą, piaszczysto-gliniastą ziemią zalegały na całym obszarze mogiły w warstwie o grubości 0,4-0,5 m. Wszystkie kości były suche i odtłuszczone, w różnym stopniu odwapnione. W znacznym stopniu zniszczone były tylko talerze łopatek i żebra. W obrębie pozostałych kości nasilone erozje stwierdziłem jedynie w obrębie nasad i na brzegach kości płaskich. W powierzchownej warstwie niektóre kości przerośnięte były cienkimi korzeniami. Z mogiły wydobyto czaszki 243 osób. W tej liczbie znaleziono czaszki 19 dzieci. Tylko jedna z nich była kompletna (por. Ryc. 9). Na podstawie rozwoju zębów przyjąć należy, że należała do dziecka, które zginęło w wieku 5-6 lat. W okolicy czołowej po stronie prawej czaszka ta wykazywała nieregularny ubytek z przemieszczeniem wyłamanego fragmentu w stronę jamy czaszki w wypełniającą ją ziemię. Pozostałe czaszki dziecięce były niekompletne, rozfragmentowane. Jedną z nich (zachowaną względnie dobrze) przedstawia również Ryc. 9. Stan, w jakim czaszki te znajdowały się, wykluczał jakąkolwiek próbę rekonstrukcji w warunkach polowych. Na podstawie uzębienia ustaliłem, że wiek trojga z tych dzieci wynosił w chwili śmierci 6-7 lat, a dwojga dalszych 7-8 lat i 10-12 lat. W pozostałych przypadkach moi współpracownicy nie odnaleźli w ogóle części twarzowej. 44 czaszki (spośród pozostałych 224) były rozfragmentowane w stopniu uniemożliwiającym jakąkolwiek ocenę przyczyny tego stanu. Można powiedzieć tylko, że stanu tego nie uzasadniał stopień destrukcji kości spowodowany upływem czasu. Nie były one kruche, a przełomy miały barwę taką samą, jak powierzchnia kości w innych miejscach. Brak czasu i odpowiednich warunków uniemożliwiał przeprowadzenie rekonstrukcji choćby niektórych z nich na miejscu ekshumacji. Stanowisko organizatorów (którzy stanowczo sprzeciwili się zabraniu materiału do badań w warunkach laboratoryjnych) sprawiło, że pytanie odnośnie do mechanizmu rozfragmentowania tych czaszek musi pozostać bez odpowiedzi. Tylko 27 czaszek nie wykazywało żadnych obrażeń. W obrębie pozostałych 153 czaszek stwierdziłem obrażenia pod postacią ubytków kości mózgoczaszki (w 122 przypadkach) i pod postacią linii złamań w obrębie mózgoczaszki (w 41 przypadkach). W tej liczbie 10 czaszek posiadało obrażenia spowodowane przez dwa różne urazy. W czterech czaszkach stwierdziłem po dwa ubytki w obrębie mózgoczaszki, podczas gdy w pozostałych sześciu czaszkach ubytkom towarzyszyły nie związane z nimi układy szczelin złamań. Ubytki miały przeważnie kształt owalny lub okrągławy. Ich rozmiary były różne. Przeważały te, których średnica lub dłuższa oś miała 5-6 cm. Spotykałem także większe oraz bardzo rozległe, obejmujące prawie całe tyłogłowie lub tylno-boczną powierzchnię czaszki. Od brzegów tych ubytków biegły szczeliny pęknięć, przeważnie o promienistym układzie. W niektórych przypadkach towarzyszyły im także załamania o przebiegu "południkowym". Tylko sporadycznie obserwowałem załamanie wąskiego pasa blaszki zewnętrznej wzdłuż części obwodu ubytku lub przemieszczenie wyłamanego fragmentu (ewentualnie fragmentów) w kierunku jamy czaszki. Jedynie w czterech przypadkach ubytki kości mózgoczaszki miały kształt prostokątny, a w trzech przypadkach trójkątny, to jest taki, jaki stwierdza się w przypadkach włamań spowodowanych zadziałaniem narzędzia w rodzaju obucha młotka lub siekiery ewentualnie takim miejscem innego narzędzia twardego, w którym zbiegają się dwie (lub trzy) krawędzie. Przyjąłem, że szczelinę złamania mogę traktować jako skutek jakiegoś urazu mózgoczaszki tylko wówczas, gdy w obrębie badanej czaszki nie ma ubytku lub gdy nie wykazuje ona żadnej łączności z brzegiem istniejącego ubytku, a jej przebieg pozwala z teoretycznego punktu widzenia na wykluczenie możliwości powstania w wyniku napięć spowodowanych w obrębie mózgoczaszki przez uraz, który ugodził w inne miejsce. Przeważnie były to szczeliny tworzące fragmenty obrazu rozbitej tafli szklanej lub trójpromień. Tylko w pojedynczych przypadkach za skutek oddzielnego urazu uznałem izolowane, linijne szczeliny zlokalizowane w obrębie grubych elementów puszki mózgowej. Z twarzowej części czaszki pod uwagę brałem jedynie górne obrysy oczodołów. W przeważającej części przypadków zmiany związane z długotrwałym przebywaniem w ziemi uniemożliwiły ocenę pozostałej części pod kątem ewentualnych skutków urazu. Dobrze zachowane były natomiast prawie wszystkie żuchwy, a w ich obrębie złamań nie stwierdziłem. Ze względu na brak czasu nie podjąłem próby bliższego określenia wieku osób, do których należały badane czaszki. W związku z tym mogę jedynie stwierdzić, że przeważały czaszki pochodzące od osób, które zmarły w wieku dojrzałym. Czaszki osób, które zmarły w wieku podeszłym, należały do rzadkości. Orientacyjne określenie płci zmarłych było możliwe tylko w odniesieniu do zbioru 180 czaszek. Na podstawie wizualnej (bez pomiarów) oceny ogólnie znanych cech morfologicznych przyjąłem, że w 120 przypadkach przeważały męskie cechy budowy, podczas gdy tylko w 37 przypadkach przeważały cechy charakterystyczne dla płci żeńskiej. Budowa anatomiczna pozostałych 23 czaszek nie pozwalała na wypowiedzenie się odnośnie do prawdopodobnej płci osób, do których należały. Na podstawie notatek sporządzonych w trakcie badania czaszek możliwe było określenie częstotliwości, z jaką urazy godziły w poszczególne okolice mózgoczaszki. Za miejsce przyłożenia urazu przyjąłem środkową część ubytku lub miejsce, z którego rozchodziły się (względnie wokół którego koncentrowały się) stwierdzone szczeliny złamań. Stwierdziłem, że 42,5% wszystkich urazów godziło w okolicę potyliczną. Po stronie lewej w okolicy potyliczno-ciemieniowej skupiło się 13,5% urazów, w okolicy ciemieniowej 10,4%, a w okolicy ciemieniowo-skroniowej tylko 4,3%. W prawą połowę głowy urazy godziły rzadziej, bowiem w okolicy potyliczno-ciemieniowej skupiło się 9,8%, a w ciemieniowej 8,6% z ich ogólnej liczby. Na sklepienie czaszki zadziałało tylko 5,5% wszystkich urazów. W pozostałych okolicach głowy stwierdziłem jedynie pojedyncze obrażenia. Charakterystyczną lokalizację i najczęściej spotykany skutek urazów przedstawiają fotografie czaszek na Ryc. 10. W trakcie segregowania i przeglądania kości długich stwierdziłem, że najwięcej było kości udowych prawych. W zbiorze zawierającym 203 kości udowe prawe znalazłem 17 przypadków, w których kości miały długość zbliżoną do pozostałych, a w obrębie obu końców posiadały odsłonięte strefy wzrostu. Wśród 201 kości udowych lewych znalazłem 20 podobnych przypadków. Liczba pozostałych kości długich (przy uwzględnieniu podziału na prawe i lewe) była znacznie mniejsza. W poszczególnych ich grupach liczba przypadków z nie ukończonym wzrostem kostnym była przy tym mniejsza niż 20. W obrębie kości długich w dwóch przypadkach stwierdziłem uchwytne zmiany pourazowe. Jedna z kości udowych wykazywała stan po złamaniu trzonu na granicy środkowej i dalszej 1/3 jego części, z zachowaniem poprawnej osi długiej, niewielkim przemieszczeniem do boku i znacznymi wyroślami kostnymi w otoczeniu. Stan po złamaniu stwierdziłem również w obrębie jednej z prawych kości ramiennych. W odróżnieniu od opisanego wyżej złamania uda stan ten powodował zapewne widoczną deformację, ponieważ zrost nastąpił ze znacznym zagięciem osi długiej w górnej części trzonu oraz dużą rotacją na zewnątrz w obrębie odcinka dalszego. Uzębienie czterech czaszek o męskich cechach budowy było stomatologicznie skorygowane. W jednym przypadku była to proteza zęba pierwszego prawego w szczęce górnej umocowana do elementu z tworzywa sztucznego, który był zaopatrzony w gumową przylgę do podniebienia. W drugim przypadku proteza o podobnej konstrukcji uzupełniała ubytek 1 i 2 siekacza szczęki górnej po stronie lewej. W obrębie tej czaszki, a także w obrębie dwóch dalszych stwierdziłem ponadto złote "koronki" i "mostki". Informację o stwierdzeniu zmian przydatnych dla ewentualnej identyfikacji osobniczej przekazałem Prezesowi Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej. Zostały one podane do wiadomości ocalałych i ich rodzin, którzy przybyli na pogrzeb w dniu 30 sierpnia 1992 roku. Nikt jednak nie był w stanie przypomnieć sobie takich szczegółów, jak: kto z mieszkańców Woli Ostrowieckiej przebył złamanie uda, kto złamanie ręki, po którym została deformacja, kto miał jakąś protezę zębową, a kto złote "koronki" na zębach. Ustalenia poczynione w trakcie eksploracji masowego grobu w Woli Ostrowieckiej oraz wyniki badania wydobytych z niego szczątków ludzkich pozwalają na wysnucie następujących wniosków: 1. W niewielkim wykopie o wymiarach 12,5 x 2,5 x 0,8 do 0,9 m, w warstwie o grubości 0,4 do 0,5 m znaleziono szczątki nie mniej niż 243 osób. Ustalenie to i ukształtowanie mogiły przed jej otwarciem uzasadniają przyjęcie, że najprawdopodobniej po wypełnieniu wykopu ciałami układano je dalej w pryzmę, po czym dopiero przykryto warstwą ziemi. 2. Z mogiły wydobyto szczątki około 120 mężczyzn i około 37 kobiet, 20 ludzi poniżej dwudziestego roku życia i 19 dzieci. 3. Ze względu na stwierdzenie obrażeń w obrębie 154 mózgoczaszek (w tej liczbie jednego dziecka) przyjąć należy, że taka właśnie liczba osób zmarła w wyniku obrażeń mózgu spowodowanych silnymi uderzeniami w głowę, zadanymi w siedmiu przypadkach prawdopodobnie obuchem siekiery ewentualnie młotka, a w pozostałych bliżej nieokreślonym narzędziem tępym i twardym, takim jak na przykład pałka lub maczuga. 4. Szczególnie silne uderzenia zadane w głowę ciężkim narzędziem tępym i twardym prowadzą do rozległych włamań oraz licznych pęknięć. Z tego względu przyjąć należy, że w wyniku obrażeń mózgu zmarły także te osoby, do których należały 44 rozfragmentowane czaszki. 5. Stwierdzenie skutków dwóch urazów mechanicznych w obrębie tej samej czaszki pozwala na przypuszczenie, że efekt pierwszego uderzenia został uznany za niewystarczająco skuteczny lub, że wychwyciłem 10 przypadków pastwienia się nad ofiarą, mniej drastycznego od tego, któremu przypisać można ewentualnie rozfragmentowanie 44 innych czaszek. 6. Ze względu na to, że możliwość manewrowania ciężkim narzędziem (takim, jak: pałka, maczuga, siekiera i młotek) jest w końcowej fazie ciosu praktycznie niemożliwa - przyjąć należy, że ofiary były w jakiś sposób unieruchomione. W nawiązaniu do relacji na temat kaźni pod Sokołem wydaje się wysoce prawdopodobne, że w tym przypadku zmuszano ludzi do ułożenia się na ziemi z twarzą ku dołowi i mordowano uderzeniem w tył głowy w tej właśnie pozycji. Przemawia za tym najczęściej spotykana lokalizacja obrażeń. Przytrzymywanie ofiary przez wspólników oprawcy w innej pozycji wydaje się mało realne, ze względu na możliwość przypadkowego trafienia. Ponadto twarde podłoże sprawiało, że cała energia uderzenia przenosiła się na kości czaszki, czym (niezależnie od siły ciosu lub ciosów) można próbować tłumaczyć zarówno charakter, jak i rozległość obrażeń stwierdzanych w ich obrębie. 7. Te przypadki, w których nie stwierdzono obrażeń czaszki, można wyjaśnić innym sposobem zadania śmierci lub tym, że cios zadany narzędziem tępym i twardym trafił na przykład w kark i zamierzony skutek spowodował. doc. dr hab. Roman Mądro (Prof. dr hab. Roman Mądro jest obecnie kierownikiem Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Lublinie.) Katedra i Zakład Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Lublinie Aneks 10 Badania masowych grobów ludności polskiej zamordowanej przez nacjonalistów ukraińskich w roku 1943 w powiecie lubomelskim Część II - Przebieg i wyniki ekshumacji w Ostrówkach (W protokóle pominięto opisy: mordu w Ostrówkach i okoliczności prowadzenia prac - ze względu na szczegółowe potraktowanie tych zagadnień w innych częściach książki. Opuszczono także wnioski odnośnie do sposobu organizacji i trybu przeprowadzania ekshumacji mogił zbiorowych. Skrótów dokonano za zgodą Autora. Pełna wersja protokółu została przedstawiona na seminarium "Straty ludnościowe na Wołyniu w latach 1939-1944", Lublin 27-28 stycznia 1993 r., oraz w kwartalniku "Archiwum Medycyny Sądowej i Kryminologii", tom 43, nr 1 z 1993 r., s. 64-78). W dniach 21-22 sierpnia 1992 roku na terytorium Ukrainy w powiecie lubomelskim dokonano otwarcia masowego grobu zlokalizowanego na terenie dawnej wsi polskiej Ostrówki. Organizatorem ekshumacji było Towarzystwo Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej. (...) Po południu 20 sierpnia 1992 roku zakończone zostały prace związane z eksploracją zbiorowego grobu w Woli Ostrowieckiej. Niepowodzeniem zakończyły się poszukiwania masowych mogił pod Sokołem. Pozostało jedynie podjęcie próby odnalezienia zbiorowej mogiły w Ostrówkach. (...) Po południu 20 sierpnia 1992 roku Aleksander Pradun wskazał nam miejsce, gdzie, jego zdaniem, stały zabudowania Marianny Trusiuk. Znajdowało się ono po północnej stronie drogi łączącej Borowę z Lubomlem w miejscu łagodnego nachylenia terenu od drogi w kierunku północnym. Zlokalizowane było na wysokości słupa linii wysokiego napięcia oznaczonego numerem 83 (por. Ryc. 1, na którym słup ten oznaczono cyfrą "3"). Sporządził także szkic tych zabudowań. Uznał, że dom mieszkalny miał ścianę szczytową zwróconą do drogi właśnie w tym miejscu, gdzie obecnie stoi słup. Wyjaśnił, że po przeciwnej stronie drogi na niewielkim wzniesieniu stała szkoła, za nią był sad, a jeszcze wyżej kościół parafialny. Dysponowaliśmy jedynie obrazem zapisanym w pamięci świadka. Nie było żadnego śladu dawnej brukowanej drogi. W jej miejscu biegła szeroko rozjeżdżona droga polna (na Ryc. 1 oznaczona cyfrą "4"). Z kościoła pozostał jedynie bardzo zniszczony krzyż misyjny, który w roku ubiegłym znaleziono w kępie zdziczałego bzu, jedynej na rozległym polu uprawnym. Ocalały także resztki przydrożnej figury Matki Boskiej rozrzucone w pokrzywach pomiędzy zdziczałymi drzewami śliwowymi i polnymi różami, które tworzyły pas o przebiegu równoległym do drogi po jej południowej stronie. Odłamki cegieł, które znaleźliśmy na powierzchni ziemi na północ od słupa nr 83, mogły pochodzić z pieca i komina budynku mieszkalnego. Był to jedyny ślad. Ukształtowanie terenu i jego pokrycie nie dawały innych wskazówek. Z rozmów z aktualnymi mieszkańcami tych stron wynikało, że przez to miejsce prowadzono dreny melioracyjne, po czym teren wyrównano. W chwili naszego przybycia był on płaski, pokryty gęstą murawą łąki służącej za pastwisko. Na podstawie relacji Aleksandra Praduna określiliśmy prawdopodobne granice budynku mieszkalnego, które na Ryc. 1 oznaczono literą "C". Na Ryc. 1 cyfrą "5" oznaczono kierunek do Borowej, a cyfrą "6" kierunek do Lubomla. Cyfra "7" oznacza kierunek ku zrujnowanej figurze przydrożnej, natomiast cyfry "8" i "9" oznaczają kierunki do słupów linii średniego napięcia o numerach kolejno 219 i 220. W celu pełnej charakterystyki terenu wyjaśnić należy, że pomiędzy linią średniego napięcia i linią wysokiego napięcia biegną w tym miejscu dwie linie telefoniczne. Na podstawie obrazu zapamiętanego przez Aleksandra Praduna, w nawiązaniu do usytuowania budynku mieszkalnego, wytyczyliśmy przypuszczalne granice zabudowań gospodarczych (na Ryc. 1 oznaczone literą "B") i rozpoczęliśmy poszukiwania mogiły w miejscu, gdzie prawdopodobnie znajdował się okólnik (na Ryc. 1 obszar zakreskowany, oznaczony literą "A"). Do naszej dyspozycji pozostawała przydzielona przez kołchoz koparka. Wyposażona była w czerpak o dwóch zamykających się szczękach, przeznaczony do substancji sypkich. Sprzęt ten uniemożliwiał wykonanie odpowiednio głębokich rowów sondażowych oraz ocenę ścian wykopów. Bardzo trudne okazało się nawet wybranie kilku jam do głębokości 0,5-0,6 m. W ich obrębie nie natknęliśmy się na żadne szczątki ludzkie. Znaleziono tylko kilka kawałków zwęglonego drewna. (...) Był już późny wieczór, gdy ustaliliśmy, że nazajutrz praca będzie kontynuowana. Wójt i operator koparki obiecali wyposażyć ją w odpowiedni, wąski czerpak podsiębierny. Gdy w dniu 21 sierpnia dotarliśmy na miejsce, był tam już Aleksander Pradun. Przybył wcześnie rano. Wziął łopatę, kopał i znalazł kości. Były to kości ludzkie. Podjąłem decyzję, że przy użyciu koparki określimy granice grobu oraz zdejmiemy cały nadkład ziemi. Pracę rozpocząłem w miejscu, gdzie znalezione zostały kości, i zaraz udało się mi znaleźć północny koniec mogiły. Jej długą oś określiłem przy pomocy przekopu wykonanego w odległości około 3 m na południe od tego miejsca, równolegle do przebiegu drogi. Następnie rozpocząłem stopniowe zdejmowanie nadkładu ziemi pod stałą kontrolą wzrokową brzegów i dna powstającego wykopu. Przesuwaliśmy się od strony północnej w kierunku południowym. Współpraca z operatorem koparki nie pozostawiała nic do życzenia. Wkrótce odsłonięty został cały obrys mogiły. Jej szerokość po stronie północnej wynosiła 1,5 m, po stronie południowej 1,7 m, a długość 6,3 m (na Ryc. 1 mogiłę oznaczono cyfrą "1" i kolorem czarnym). W północnej części wykopu (Ryc. 2) pierwsze kości znalezione zostały na głębokości około 0,6 m, natomiast po stronie południowej (Ryc. 3) na głębokości 0,7 m. W kilku miejscach czerpak koparki naruszył ich powierzchowną warstwę. Było to nie do uniknięcia przy zastosowaniu takiego sposobu działania. Nie miałem jednak innego wyboru. Należało się spieszyć. Ekshumację należało zakończyć do południa dnia następnego. Dopiero teraz przyszedł czas na ręczne oczyszczenie dna wykopu i częściowe odsłonięcie tkwiących w nim kości. Ze względu na bardzo ograniczony czas poleciłem żołnierzom, by pozostawiali wyłącznie czaszki i duże kości. Posiadali oni już pewną wprawę, którą nabyli w Woli Ostrowieckiej, i zadanie to wykonali szybko. W trakcie obserwowania tej pracy i jej efektów stwierdziłem, że w obrębie północnego końca mogiły na odcinku 1,0-1,2 m kości ułożone były chaotycznie. Dotyczyło to nie tylko warstwy powierzchownej, lecz również wszystkich innych szczątków aż do dna grobu. W tym miejscu, w ziemi nadkładu, w jej warstwie środkowej występowały licznie grudki substancji barwy białawej, kruche, bezpostaciowe, bezwonne. Podobną substancję, miejscami układającą się w płaskie skupiska, stwierdziłem także niżej pomiędzy kośćmi i na dnie grobu. Zwróciłem na to uwagę, ponieważ podobnych konkrecji nie stwierdziłem w innych miejscach grobu oraz w otaczającej go ziemi. W pozostałej części wykopu kości długie ułożone były w porządku anatomicznym, przeważnie zgodnie z długą osią grobu (por. Ryc. 2 oraz 3, na których widoczna jest powierzchowna warstwa kości w trakcie jej odsłaniania). W porządku anatomicznym kości spoczywały w obrębie 5/6 grobu, także we wszystkich innych warstwach, o czym mogłem się przekonać podczas wyrywkowej kontroli pracy w wykopie w trakcie dalszej eksploracji. Żołnierze otrzymali polecenie wydobywania kompletów kości czaszek, oddzielnego gromadzenia wszystkich kości długich oraz zbierania w jednym miejscu wszystkich przedmiotów znalezionych w mogile. Grób został opróżniony z zawartości we wczesnych godzinach popołudniowych. Nie naruszoną ziemię stwierdziłem na głębokości 0,9 m po stronie północnej i 1,0 m po stronie południowej. Z wykopu wydobyto 20 w różnym stopniu rozfragmentowanych czaszek z obrażeniami postrzałowymi. W dwóch przypadkach w obrębie tej samej czaszki stwierdziłem oba obrażenia postrzałowe. W każdej z nich wlot znajdował się w okolicy guzowatości potylicznej zewnętrznej, natomiast wylot w okolicy ciemieniowej prawej (por. Ryc. 4). W pozostałych przypadkach odnalazłem obrażenia postrzałowe wlotowe zlokalizowane w okolicy potylicznej (15) i ciemieniowej prawej (2) oraz jeden wylot pocisku w obrębie lewego guza czołowego. Ocena najmniejszego wymiaru otworu wlotowego była możliwa tylko w 3 przypadkach. We wszystkich wynosił on 7 mm. W pozostałych przypadkach dysponowałem tylko fragmentami obrysu otworu lub zbyt nasilone były zmiany spowodowane erozją kości. Z wykopu wydobyto ponadto w znacznym stopniu rozfragmentowane czaszki 49 dalszych osób. Oględziny elementów składowych tych czaszek po ich wstępnym oczyszczeniu, przeprowadzone w warunkach polowych, nie wykazały zmian charakterystycznych dla postrzałów z broni palnej, kulowej. Ze względu na brak czasu nie byłem w stanie zająć się tymi przypadkami bardziej wnikliwie. Do przeprowadzenia rekonstrukcji nie byłem przygotowany, a organizatorzy ekshumacji pozostawali niezłomni w swej decyzji wykluczającej zabranie materiału do dalszych badań. Z całej mogiły wydobyto tylko 9 czaszek zachowanych w całości, bez jakichkolwiek obrażeń i innych zmian patologicznych. Cechy morfologiczne tych czaszek wskazywały, że należały one do mężczyzn, którzy zmarli w wieku dojrzałym. Oprócz czaszek już omówionych z wykopu wydobyto także rozfragmentowaną czaszkę dziecka, w przypadku której stan uzębienia wskazywał, że w chwili zgonu miało ono 6 lat. Ponadto znaleziono lewą stronę żuchwy pochodzącą od innego dziecka, które zmarło (zginęło) również w wieku około 6 lat. Po zakończeniu badania czaszek zająłem się wraz z laborantem segregacją oraz oględzinami wszystkich kości długich. Najwięcej było kości udowych (lewych 77, prawych 76). Wśród nich znalazłem 3 kości udowe lewe i dwie kości udowe prawe o długości zbliżonej do innych, lecz z odsłoniętymi strefami wzrostu, i jedną parę niewątpliwie dziecięcych kości udowych (por. Ryc. 5). Znalazłem także kość ramienia prawego, która zwróciła moją uwagę ze względu na to, że w obrębie trzonu po stronie zewnętrznej posiadała niewielki ubytek, od którego ku górze i ku dołowi biegło linijne, lekko spiralne pęknięcie. Po rozłamaniu okazało się, że na wysokości ubytku, w jamie szpikowej tkwi zdeformowany pocisk (por. Ryc. 6) Pocisk ten, jak również inne pociski, łuski i naboje wydobyte z grobu (prawdopodobnie pistoletowe, por. Ryc. 7) zabezpieczyli organizatorzy ekshumacji. Z mogiły zbiorowej wydobyto także: strzępy dwóch rodzajów tkaniny (w szaro-czarne paski szerokości 7-8 mm i granatowo zabarwionej, ułożonej w szerokie plisy), benzynową zapalniczkę schowaną w skórzanym portfeliku, inny portfel skórzany, a w nim jakiś zbutwiały druk z fragmentem napisu w języku niemieckim, okulary-binokle schowane w drewnianych okładkach, liczne dewocjonalia (krzyżyki i medaliki do noszenia na szyi, fragmenty różańców oraz dwie książeczki z tekstami religijnymi w języku polskim), liczne krzesiwa z krzemieniami, cygarniczki i fajki, pasy skórzane i resztki obuwia, różnej wielkości guziki białej barwy i drobne guziczki barwy granatowo-niebieskiej z czterema dziurkami (takie same, jak te, które znaleziono w grobie w Woli Ostrowieckiej) i pięć gumowych podwiązek do pończoch (por. Ryc. 7 oraz 8). W godzinach popołudniowych 21 sierpnia rozpoczęto poszukiwanie studni. Przed wieczorem poszukiwania te zakończyły się sukcesem. W trakcie wykonywania kolejnego rowu sondażowego, na głębokości 1,5 m, natrafiono na zarys dawnego wykopu. Niżej, na głębokości 1,8 m, znaleziono belkę cembrowiny. Następnie wykop poszerzono i nieco pogłębiono, aż do odkrycia całego obrysu cembrowiny. Studnia zlokalizowana była w miejscu oznaczonym na Ryc. 1 cyfrą "2". Długość boku cembrowiny wynosiła 0,9 m. W celu przewietrzenia wykopu rów sondażowy przedłużono znacznie w kierunku północnym, a wykop poszerzono lejkowato ku górze, po to, by zapobiec osuwaniu się jego ścian. Dopiero wówczas przystąpiono do ręcznego oczyszczania studni. Jej zawartość wrzucano do przekopu, skąd czerpana była przez koparkę. Podczas odkopywania studni wydobyto z niej najpierw różnej wielkości fragmenty zwęglonego częściowo drewna (niektóre z wycięciami konstrukcyjnymi), zawalone belki cembrowiny, nadpaloną słomę (która wydzielała jeszcze charakterystyczną woń spalenizny), a później obręcz dna i kabłąk metalowego wiadra, blachę do pieca oraz żeliwny dzban. Gdy głębokość wykopu wynosiła już 2,2 m, ze szlamu wydobyto pierwsze kości ludzkie - w tym czaszkę. Zapadający zmrok przerwał dalszą pracę. Następnego dnia studnia została całkowicie oczyszczona. Jej dno znajdowało się na głębokości 3,1 m poniżej poziomu otoczenia. Ryc. 9 przedstawia oczyszczoną już studnię od strony południowej. Podczas gdy kości wydobyte z grobu zbiorowego były odtłuszczone i odwapnione oraz wykazywały miejscami znacznie nasilone erozje - kości wydobyte ze studni były czarne, ciężkie i zupełnie bez erozji. Tworzyły prawie kompletny szkielet. Brakowało tylko drobnych i wielokształtnych kości rąk oraz stóp (por. Ryc. 10). Czaszka była dość masywna o męskim typie budowy. Wyrostki zębodołowe szczęki i żuchwy znajdowały się w stanie zaniku. Rysunek szwów czaszki był całkowicie zatarty. Cechy obliteracji stwierdziłem także w obrębie zachowanego po stronie lewej szwu łuskowego. W kości ciemieniowej po stronie prawej, w okolicy guza widoczny był otwór postrzałowy wlotowy, od którego biegły promieniście szczeliny pęknięć. Na brzegach prawie wszystkich kręgów obserwowałem zmiany zwyrodnieniowo-wytwórcze. Dwa dolne kręgi piersiowe oraz dwa górne kręgi lędźwiowe były ze sobą zespolone masywnymi "klamrami" kostnymi. Żadnych elementów ubrania, jak również przedmiotów osobistego użytku nie wydobyto. Ekshumację w Ostrówkach zakończyliśmy wczesnym popołudniem 22 sierpnia 1992 roku. Szczątki w skrzyniach przygotowanych przez kołchoz przewiezione zostały na cmentarz w Ostrówkach i złożone w mogile, którą pozostawiono otwartą do chwili pogrzebu w dniu 30 sierpnia. Kołchoz przygotował także dębowy krzyż do postawienia w miejscu ponownego pochówku. Wyniki ekshumacji przeprowadzonej w Ostrówkach w dniach 20-22 sierpnia 1992 r. prowadzą do następujących wniosków: 1. Po upływie 49 lat od chwili tragedii, relacje jednego tylko świadka okazały się wystarczające do odnalezienia zbiorowej mogiły w miejscu, w którym ukształtowanie i pokrycie terenu nie dawały żadnych wskazówek odnośnie do jej lokalizacji. 2. Odszukany grób zbiorowy zawierał szczątki nie mniej niż 80 osób, w tym trzech przed ukończonym 20 rokiem życia i dwójki dzieci w wieku około 6 lat. 3. Przypadkowy układ szczątków w obrębie północnego końca mogiły zbiorowej i odnalezienie w tym miejscu białej substancji w ziemi pokrywającej grób oraz między szczątkami (przy braku podobnych konkrecji w innych miejscach grobu i w jego otoczeniu) można uznać za dowód wcześniejszego przekopywania i przesypywania oraz posypywania zakopanych ponownie szczątków jakąś substancją, być może wapnem. 4. Układ szczątków w pozostałej części grobu dowodzi, że pierwotnie zwłoki były układane zgodnie z długą osią wykopu. 5. Zachowane w całości czaszki miały typowo męskie cechy budowy. O tym, że w grobie tym znalazły się także kobiety, świadczyć może znalezienie podwiązek do pończoch. 6. Obrażenia postrzałowe w obrębie 20 czaszek wydobytych z masowego grobu wskazują, że prawdopodobnie osoby te zginęły w wyniku strzałów oddanych w tył głowy z broni palnej, kulowej. 7. W związku ze znalezieniem 49 rozfragmentowanych czaszek przyjąć należy, że prawdopodobnie taka właśnie liczba ludzi zginęła w wyniku urazów, które prowadziły do zmiażdżenia głowy, czyli bardzo silnych lub licznych. 8. Ekshumacja w Ostrówkach potwierdziła dane o tym, że w trakcie mordowania ludności polskiej i niszczenia zamieszkałych przez nią wsi ciała zabitych ludzi wrzucano do studni. Na podstawie wyników badania szkieletu wydobytego w tym przypadku ze studni, przy uwzględnieniu zachowanego przekazu ustnego, przyjąć można, że szkielet ten należał prawdopodobnie do mającego przeszło 90 lat Władysława Kuwałka, który zginął w wyniku postrzału z broni palnej, kulowej w prawą okolicę ciemieniową. (...) doc. dr hab. Roman Mądro Katedra i Zakład Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Lublinie