Dawniej dzień wlókł mu się ciężko. Ledwie zmęczony pracą chłop rzucił się na pościel i zasnął twardo jak kamień, aliści już kobieta zdziera z niego okrycie i woła:
- Wstawaj, Józek, bo dzień...
“Jaki tam dzień?.. - pomyślał zdziwiony - przecie dopiero co się układłem." - Mimo to zbierał swoje kości. z których każda osobno trzymała się pościeli, na miły Bóg nie chcąc wstawać, przecierał oczy, ziewał, aż mu w karku trzeszczało, i rad nierad podnosił się.
Było mu tak ciężko, że niekiedy z upodobaniem marzył o wiekuistym śnie w ziemi. A tu żona wciąż pili: “Wstawajże... umyjże się!... ogarnij się... bo spóźnisz się i wytrącą ci z zapłaty..."
Więc ogarniał się, wyprowadzał ze stajenki konie, równie jak on zmęczone, i wlókł się na robotę do dworu albo do miasteczka, skąd rozwoził Żydków po świecie. Nieraz go tak zmogło, że stanąwszy na progu chałupy szeptał “Taki zostanę w domu!..." Ale bał się żony, wreszcie i żal mu było zarobku, bez którego nie związałby końca z końcem w gospodarstwie.
Dziś co innego, dzisiaj Ślimak wysypia się, ile chce. Czasem żona z przyzwyczajenia targnie go za nogę mówiąc: “Wstawaj, Józek!" - ale wówczas chłop odchyliwszy jedno oko, aby mu sen nie uciekł, mruczy “Daj mi spokój!" - i śpi dalej, bodajby do siódmej godziny, kiedy we wsi kościelnej dzwonią na mszę poranna.
W istocie nie miał do czego wstawać. Wiosenne roboty w polu od dawna, ukończył Maciek. Żydki z miasteczka rozsypały się wzdłuż budującej się kolei, a do dworu także nikt nie wołał Ślimaka, bo dworu - nie było.
Czasem po parę dni nie tknął żadnej roboty. Palił fajkę, wałęsał się między budynkami albo oglądał butnie wschodzące zasiewy. Najmilszą jednak rozrywką dla niego było wejść na wzgórze, ukłaść się pod sosną i patrzeć na wyrastające z ziemi jak grzyby kolonie niemieckie.