Na drugi dzień obudziło Ślimaka w stodole wołanie żony:
- Długo się ta będziesz wylegiwał?
- Albo co? - zapytał spod słomy.
- Pora iść do dworu.
- Wołali me?
- Co cię mieli wołać. Sam przecie musisz do ich iść o tę łąkę. Chłop stęknął, ale podniósł się i wyszedł na klepisko Twarz miał nabrzękłą, wejrzenie zawstydzone i sporo słomy, we włosach.
- O! widzisz, jak to wygląda - mówiła zgryźliwie żona. - Sukmanę ma zawaloną i przemokłą, bucisków całą noc nie zdejmował i patrzy na człowieka jak ten zbój W konopiach ci stać, nie gadać z dziedzicem. Ogarnijże się, nim pójdziesz.
Po tych słowach zawróciła do obory, a Ślimakowi ciężar spadł z serca, że się na tym skończyło. Myślał, że będzie natrząsać się z niego do południa.
Wyjrzał na dziedziniec. Słońce stało wysoko i ziemia po nocnym deszczu wyschła. Od jarów pociągał wiatr niosący śpiewy ptaków i jakiś zapach wilgotny i wesoły. Przez tę noc pola gęściej zazieleniły się, z drzew powyskakiwały listki, niebo było odświeżone i zdawało się chłopu, że ściany jego chaty są bielsze.
- Śliczności dzień - mruknął czując otuchę i poszedł do izby ubierać się Wyrzucił słomę z włosów, wdział świeżą koszulę i nowe buty. Ponieważ jednak widziały mu się nie dosyć czarne, więc wziął w palce kawałek sadła i wytarł nim najprzód włosy, a później buty od cholew do obcasów. Stanął wreszcie przed lusterkiem i patrząc kolejno to na nogi, to na odbicie swojej fizjonomii w zwierciadle, uśmiechnął się, kontent, że taki blask bije mu od głowy i obuwia W dodatku coś mu szeptało, że wobec tak wypomadowanego chłopa dziedzic nie wytrzyma i wypuści mu łąkę w arendę.
W tej chwili weszła żona, a obrzuciwszy go pogardliwym spojrzeniem rzekła:
- Cóżeś się wyświechtał, że śmierdzi od ciebie sadło jak powietrze. Nie wolałbyś się umyć i uczesać?
Uznawszy słuszność tej uwagi Ślimak wyjął spoza lusterka gęsty grzebień i przygładził nim włosy, że świeciły nie gorzej od najjaśniejszego szkła. Potem starannie umył się mydłem, aż od zatłuszczonych palców zostały mu ciemne smugi na szyi.
- A gdzie Grochowski? - zapytał weselszym tonem żony, bo zimna woda dodała mu humoru.
- Poszedł.
- A jakże z pieniędzmi?
- Zapłaciłam mu. Ale nie chciał wziąć trzydziestu trzech rubli, tylko trzydzieści dwa bo mówił, że kiedy Chrystus Pan trzydzieści i trzy lata żył na świecie, więc za krowę nie wypada brać tyle.
- Jużci prawda - potwierdził Ślimak chcąc teologiczną erudycją zaimponować kobiecie.
Ale ona odwróciła się do komina i wydobywszy stamtąd garnczek jęczmiennego krupniku z mlekiem podała go niedbale mężowi mówiąc:
- No, no... nie gadaj, ino podjedz se i idź do dworu: A targuj się tak jak wczoraj ze sołtysem, to ci coś powiłem!... - dodała ironicznie.
Upokorzony chłop wziął się do jedzenia, a tymczasem żona wydobyła ze skrzyni pieniądze.
- Naści dziesięć rubli - mówiła. - To panu daj do garści, a resztę odnieś mu jutro. Uważaj zaś, ile ci powie za łąkę, i zaraz pocałuj go w rękę, obejmij za nogi i proś żeby choć ze trzy ruble opuścił. Nie odstąpi trzech rubli, to choć wytarguj z rubla; ale póty ich obejmuj, i jego, i jaśnie panią, aż coś opuszczą. Będziesz pamiętał?
- Co nie mam pamiętać! - odparł. I widocznie powtórzył sobie w myśli przestrogi żony, bo nagle przestał jeść i począł z lekka wybijać do taktu łyżką.
- No, nie medytuj, ino wdziewaj sukmanę - odezwała się znowu kobieta. - A chłopców weź z sobą.
- Oni tam po co?
- Po to, żeby prosili razem z tobą, i po to, żeby mi Jędrek powiedział, jakeś się targował... Teraz wiesz po co?
- Choroba z tymi babami - mruknął Ślimak widząc, że żona wszystko z góry ułożyła. A w duchu dodał: Psiakość, jaki to u niej rozum i rozkazanie! Zaraz znać, że ojciec był włodarzem.