- To tymi saniami pojedziem? - pytała panienka ukazując na srebrzystego niedźwiedzia - jeszczem też słuszniejszych sani w życiu nie widziała.
- Nie wiem, kto tam nimi przedtem jeździł, bo zdobyczne. Teraz my we dwoje będziemy jeździli, i bardzo się nadadzą, gdyż i u mnie w herbie panna na niedźwiedziu się prezentuje. Są inni Kmicicowie, którzy się Chorągwiami pieczętują, ale ci idą od Filona Kmity Czarnobylskiego, a ten zaś znów nie był z tego domu, z którego wielcy Kmitowie się wywodzili.
- A onego niedźwiadka kiedyżeś waćpan zdobył?
- A teraz, w tej już wojnie. My biedni exules, którzyśmy od fortun odpadli, to jeno mamy, co wojna łupem da. A żem tej pani wiernie służył, więc i nagrodziła.
- Dałby Bóg szczęśliwszą, bo ta jednego nagrodzi, a całej ojczyźnie miłej łzy wyciska.
- Bóg to odmieni i hetmani.
To mówiąc Kmicic otulał panienkę fartuchem od sani, pięknym, z białego sukna i białymi wilkami podszytym; potem sam siadł, krzyknął na woźnicę:
,, Ruszaj!" - i konie zerwały się z miejsca do biegu.
Zimne powietrze pędem uderzyło o ich twarze, więc zaniemówili i słychać było tylko świst zmarzłego śniegu pod płozami, parskanie koni, tętent i krzyk woźnicy.
Wreszcie pan Andrzej pochylił się ku Oleńce:
- Dobrze waćpannie?
- Dobrze - odrzekła podnosząc zarękawek i przytulając go do ust, by pęd powietrza zatamować.
Sanie gnały jak wicher. Dzień był jasny, mroźny. Śnieg migotał, jakby kto nań iskry sypał; z białych dachów chat podobnych do kup śnieżnych strzelały wysokimi kolumnami dymy różowe. Stada wron polatywały przed saniami wśród bezlistnych drzew przydrożnych z krakaniem donośnym.
0 dwie staje za Wodoktami wpadli na szeroką drogę, w ciemny bór, który stał głuchy, sędziwy i cichy, jakby spał pod obfitą okiścią. Drzewa, migotając w oczach, zdawały się uciekać gdzieś w tył za sanie, a oni lecieli coraz prędzej i prędzej, jak gdyby rumaki skrzydła miały. Od takiej jazdy głowa się zawraca i upojenie ogarnia, więc ogarnęło i pannę Aleksandrę. Przechyliwszy się w tył, zamknęła oczy, całkiem pędowi się oddając. Poczuła słodką niemoc i zdało jej się, że ten bojarzyn orszański porwał ją i pędzi wichrem, a ona, mdlejąca, nie ma siły się oprzeć ani krzyknąć... I lecą, lecą coraz szybciej... Oleńka czuje, że obejmują ją jakieś ręce... czuje wreszcie na wargach jakoby pieczęć rozpaloną i palącą... oczy się jej nie chcą odemknąć, jakoby w śnie. I lecą - lecą! Senną pannę zbudził dopiero głos pytający:
- Miłujeszże mnie?
Otworzyła oczy:
- Jako duszę własną!
- A ja na śmierć i żywot!
Znowu soboli kołpak Kmicica pochylił się nad kunim Oleńki. Sama teraz nie wiedziała, co ją upaja więcej: pocałunki czy ta jazda zaczarowana?
I lecieli dalej, a ciągle borem, borem! Drzewa uciekały w tył całymi pułkami. Śnieg szumiał, konie parskały, a oni byli szczęśliwi.
- Chciałbym do końca świata tak jechać! - zawołał Kmicic.
- Co my czynimy? to grzech! - szepnęła Oleńka.
- Jaki tam grzech! Daj jeszcze grzeszyć.
- Już nie można. Mitruny już niedaleko.
- Daleko czy blisko - wszystko jedno!
I Kmicic podniósł się w saniach, wyciągnął ręce do góry i począł krzyczeć, jakoby w pełnej piersi radości nie mógł pomieścić:
- Hej - ha! hej - ha!
- Hej, a hop! hop! ha! - odezwali się towarzysze z tylnych sani.
- Czego waćpanowie tak pokrzykujecie? - pytała panna.
- A ot tak! z radości! A zakrzyknij no i waćpanna!
- Hej - ha! - rozległ się dźwięczny, cieniutki głosik.
- Mojaż ty królowo! Do nóg ci padnę!
- Kompania się będą śmieli.
Po upojeniu ogarnęła ich wesołość szumna, szalona, jako i jazda była szalona. Kmicic począł śpiewać:
Patrzy dziewczyna, patrzy ze dworu,
Na bujne pola!
“Matuś! rycerze idą od boru,
Oj, mojaż dola!"
“Córuś, nie patrzaj - rączkami oczy
Zatknij białymi,
Bo ci serduszko z piersi wyskoczy
Na wojnę z nimi!"
- Kto waćpana wyuczył tak wdzięcznych pieśni? - pytała panna Aleksandra.
- Wojna, Oleńko. W obozie my to sobie z tęskności śpiewali.