- Panienka ! - wołał - jakiś człek stuka; otwierać czy nie?
- Samli jest?
- Sam.
- Idź, otwórz!
Pachołek skoczył, ona zaś chwyciwszy świecę przeszła do izby jadalnej, za nią panna Franciszka i wszystkie prządki.
Zaledwie zdołała postawić świecę na stole, gdy w sieni dał się słyszeć szczęk żelaznej zawory, skrzypienie otwieranych drzwi i przed oczyma niewiast ukazał się pan Kmicic, straszny, czarny od dymu, krwawy, zadyszany i z obłąkaniem w oczach.
- Koń mi pod lasem padł! - krzyknął - ścigają mnie!..
Panna Aleksandra utkwiła weń oczy:
- Waść spaliłeś Wołmontowicze?
- Ja!... Ja!...
Chciał coś dalej mówić, gdy wtem od strony drogi i lasu doszedł odgłos okrzyków i tętent koni, który zbliżał się z nadzwyczajną szybkością.
- Diabli po mą duszę!... dobrze! - krzyknął jakby w gorączce Kmicic.
Panna Aleksandra w tejże chwili zwróciła się do prządek:
- Jeśli będą pytać, powiedzieć, że nie masz tu nikogo, a teraz do czeladnej i ze światłem tu przyjść!...
Po czym do Kmicica:
- Waść tam! - rzekła ukazując na przyległą izbę.
I prawie przemocą wepchnąwszy go przez otwarte drzwi, zamknęła je natychmiast.
Tymczasem zbrojni ludzie zapełnili podwórzec i w mgnieniu oka Butrymi, Gościewicze, Domaszewicze i inni wpadli do domu. Ujrzawszy pannę wstrzymali się w izbie jadalnej - ona zaś stojąc ze świecą w ręku zamykała sobą drogę do dalszych drzwi.
- Ludzie ! co się dzieje? czego tu chcecie? - pytała nie mrużąc oczu przed groźnymi spojrzeniami i złowrogim blaskiem gołych szabel.
- Kmicic spalił Wołmontowicze! - krzyknęła chórem szlachta. - Pomordował mężów, niewiasty, dzieci! Kmicic to uczynił!...
- My ludzi jego wybili! - rozległ się głos Butryma Józwa teraz jego głowy chcemy!...
- Jego głowy! krwi! Rozsiekać zbójcę!
- Gońcie go! - zawołała panna. - Czegóż tu stoicie? gońcie!
- Zali nie tu się schronił? My konia pod lasem znaleźli...
- Nie tu! Dom był zawarty! Szukajcie w stajniach i oborach.
- W las uszedł! - zawotał jakiś szlachcic. - Hejże, panowie bracia !
- Milczeć! - huknął potężnym głosem Józwa Butrym. Po czym zbliżył się do panny.
- Panno! - rzekł. - Nie ukrywaj go!... To człek przeklęty!
Oleńka podniosła obie ręce nad głowę.
- Przeklinam go wraz z wami!...
- Amen! - krzyknęła szlachta. - Do zabudowań i w las! Odnajdziem go! Hajże na zbója!
- Hajże ! Hajże !
Szczęk szabel i stąpanie rozległy się na nowo. Szlachta wypadła przed ganek i siadała co prędzej na koń. Część jej szukała jeszcze czas jakiś w zabudowaniach, w stajniach, oborach, w odrynie - potem głosy poczęły się oddalać w stronę lasu.
Panna Aleksandra nasłuchiwała, dopóki zupełnie nie znikły, po czym zapukała gorączkowo do drzwi komnaty, w której ukryła pana Andrzeja.
- Nie ma już nikogo! wychodź waść!
Pan Kmicic wytoczył się z izby jak pijany.
- Oleńka!... - zaczął.
Ona wstrząsnęła rozpuszczonymi włosami, które pokrywały niby płaszczem jej plecy.
- Nie chcę cię widzieć, znać! Bierz konia i uchodź stąd!..
- Oleńka! - jęknął. Kmicic wyciągając ręce.
- Krew na waćpana ręku jako na Kainowym! - krzyknęła odskakując jakby na widok węża. - Precz, na wieki !..