- Hej tam! na miłosierdzie boskie! otwórzcie prędzej, prędzej!...
Dziewczęta przeraziły się okropnie; pan Wołodyjowski skoczył po szablę do alkierza, ale nie zdołał jeszcze z nią wrócić, gdy Terka odsunęła i do izby wpadł nieznany człek, który rzucił się do nóg rycerza.
- Ratunku, jaśnie pułkowniku!...panna porwana!...
- Jaka panna?
- W Wodoktach...
- Kmicic! - wykrzyknął pan Wołodyjowski.
- Kmicic! - zawołały dziewczęta.
- Kmicic! - powtórzył posłaniec.
- Ktoś ty jest? - pytał pan Wołodyjowski.
- Włodarz z Wodoktów.
- My jego znamy! - rzekła Terka - on driakiew dla waszej mości woził.
Wtem zza pieca wylazł rozespany stary Gasztowt, a we drzwiach ukazało się dwóch czeladników pana Wołodyjowskiego, których hałas zwabił do izby.
- Konie siodłać! - krzyknął pan Wołodyjowski. - Jeden niech do Butrymów rusza, drugi konia mnie podaje!
- U Butrymów ja już był - rzekł włodarz - bo tam najbliżej. Oni mnie do waszej miłości przysłali.
- Kiedy panna porwana? - pytał Wołodyjowski.
- Dopiero co... Tam jeszcze czeladź rżną... ja konia dopadł.
Stary Gasztowt przetarł oczy.
- Co? panna porwana?
- Tak jest... Kmicic ją porwał! - rzekł pan Wołodyjowski. - Jedziem z pomocą !
To rzekłszy zwrócił się do posłańca:
- Ruszaj do Domaszewiczów - rzekł - niech z rusznicami przybywają!
- Nuże i wy, kozy! - krzyknął nagle stary na córki. - Nuże, kozy! Ruszać na wieś, budzić szlachtę, niech się szabel imają! Pannę porwał Kmicic...co? - Boże odpuść! zbój, warchoł... co? - Pójdźmy i my budzić - rzekł Wołodyjowski - będzie prędzej. Chodź wasze! Konie, słyszę, już są.
Jakoż po chwili siedli na koń, z nimi dwóch czeladników: Ogarek i Syruć. Wszyscy puścili się drogą między chatami zaścianku, bijąc we drzwi, w okna i krzycząc wniebogłosy:
- Do szabel! do szabel! Panna w Wodoktach porwana! Kmicic w okolicy!...
Słysząc te wołania jaki taki wypadał z chaty patrzeć, co się dzieje, a zrozumiawszy, o co rzecz idzie, poczynał sam wrzeszczeć: “Kmicic w okolicy! Panna porwana!" - i tak wrzeszcząc ruszał na łeb na szyję ku zabudowaniom konia kulbaczyć albo do chaty szabliska po ścianie w ciemności macać. Coraz więcej głosów powtarzało: “Kmicic w okolicy!" - ruch czynił się w zaścianku, światła poczęły błyskać; rozległ się płacz kobiet, szczekanie psów. Na koniec szlachta wysypała się na drogę, po części konno, a w części pieszo. Nad gromadą głów ludzkich połyskiwały w cieniu szable, piki, rohatyny, a nawet i widły żelazne. Pan Wołodyjowski rzucił okiem na oddział, wnet rozesłał kilkunastu w różne strony, a sam z resztą ruszył naprzód. Jezdni szli na czele, piesi za nimi, i ciągnęli ku Wołmontowiczom, by się z Butrymami połączyć. Godzina była dziesiąta z wieczora, noc jasna, lubo księżyc jeszcze nie zeszedł. Ci ze szlachty, których świeżo z wojny hetman wielki odesłał, zaraz zwarli się w szeregi; inni, mianowicie piesi, szli mniej sprawnie, czyniąc brzęk bronią, gawędząc i ziewając głośno, a chwilami klnąc wrażego Kmicica, który ich słodkiego wczasu pozbawił; tak doszli aż pod Wołmontowicze, przed którymi wysunął się ku nim zbrojny oddział.
- Stój ! kto jedzie? - poczęły wołać głosy z owego oddziału. - Gasztowtowie !
- My Butrymi, Domaszewicze już są.
- Kto u was dowodzi? - pytał pan Wołodyjowski.
- Józwa Beznogi, do usług pana pułkownika.
- Macie wieści?
- Do Lubicza ją porwał. Przeszli bagnami, by przez Wołmontowicze nie przechodzić.
- Do Lubicza? - pytał ze zdziwieniem pan Wołodyjowski. - Cóż on się tam myśli bronić? Przecie Lubicz nie forteca?
- W siłę, widać, ufa. Ludzi przy nim ze dwieście! Pewnie też dostatki chce z Lubicza zabrać; wozy mają ze sobą i koni luźnych kupę. Musiał nie wiedzieć o powrocie naszym z wojska, bo śmiało sobie poczyna.
- Dobra nasza! - rzekł pan Wołodyjowski. - To nam się nie wymknie.
Strzelby ile u was?
- U nas, Butrymów, sztuk ze trzydzieści, u Domaszewiczów dwa razy tyle.
- Dobrze. Niech pięćdziesiąt ludzi ze strzelbami ruszy pod waszecią bronić przepraw na bagnach - żywo! Reszta pójdzie ze mną. O siekierach pamiętać!
- Wedle rozkazu!
Uczynił się ruch; mały oddział ruszył truchtem ku bagnom pod Józwą Beznogim.
Tymczasem nadjechało kilkunastu Butrymów rozesłanych poprzednio do innej szlachty.
- Gościewiczów nie widać? - pytał pan Wołodyjowski.
- A! to wasza mość pan pułkownik!... Chwała Bogu! - zawołali nowo przybyli. - Gościewicze idą już... słychać ich przez las. Wasza mość wie, że do Lubicza ją porwał?
- Wiem. Niedaleko z nią zajedzie.
Rzeczywiście Kmicic nie obliczył jednego niebezpieczeństwa swej zuchwałej wyprawy; oto nie wiedział, że znaczne siły szlachty przybyły właśnie do domów. Sądził, że zaścianki są puste, jak było za czasów jego pierwszego pobytu w Lubiczu; tymczasem teraz, licząc z Gościewiczami, bez Stakjanów, którzy nie mogli przybyć na czas, pan Wołodyjowski mógł wyprowadzić przeciw niemu około trzystu szabel - i to ludzi przywykłych do boju i wyćwiczonych.
Jakoż coraz więcej szlachty nadciągało do Wołmontowicz. Przyszli wreszcie i Gościewicze, za którymi się dotąd oglądano Pan Wołodyjowski sprawił oddział i aż mu serce rosło na widok wprawy i łatwości, z jaką stanęli w ordynku. Na pierwszy rzut oka poznać było można, że to żołnierze, nie zwyczajna niesforna szlachta. Pan Wołodyjowski ucieszył się jeszcze i dlatego, bo sobie pomyślał, że wkrótce dalej ją poprowadzi.
Poszli tedy rysią ku Lubiczowi owym borem, przez który Kmicic dawniej codziennie przelatywał. Było już dobrze po północy. Księżyc wypłynął wreszcie na niebo i oświecił las, drogę i ciągnących wojowników, rozłamał blade promienie na ostrzach pik, odbijał się w szablach błyszczących. Szlachta gwarzyła z cicha o nadzwyczajnym zdarzeniu, które ich wyrwało z pościeli.
- Chodzili tu rozmaici ludzie - mówił jeden z Domaszewiczów.- Myśleliśmy, że to zbiegowie, a to pewnie byli jego szpiegi.
- A jakże. Co dzień też obce dziady zachodziły do Wodoktów niby po jałmużnę - odrzekł drugi.
- A co to za żołnierz przy Kmicicu?
- Czeladź z Wodoktów mówią, że Kozacy. Pewnie się Kmicic z Chowańskim albo z Zołtareńką zwąchał. Dotąd był zbójem, teraz zdrajca to już oczywisty.
- Jakżeby to on mógł Kozaków aż tu przyprowadzić?
- Z tak wielką watahą niełatwo się przemknąć. Toć pierwsza lepsza nasza chorągiew byłaby go zatrzymała po drodze.
- Po pierwsze, mógł lasami iść, a po drugie, małoż to panów z dworskimi Kozakami się uwija? Kto ich tam odróżni od nieprzyjaciół! jeśli ich pytano, to się nadwornymi semenami powiadali. - Będzie on się bronił - mówił jeden z Gościewiczów - bo człek jest mężny i rezolutny, ale nasz pułkownik da sobie z nim rady.
- Butrymowie też sobie zaprzysięgli, że choćby mieli jeden na drugim paść, już on im nie ujdzie stąd żywy. Oni na niego najzawziętsi.
- Ba ! a jak go usieczem, to na kim będą swoich krzywd dochodzić? Lepiej by było żywcem go pojmać i sprawiedliwości oddać.
- Co tam teraz o sądach myślić, kiedy wszyscy głowy potracili! Czy waszmościom wiadomo, co ludzie mówią, że i od Szwedów może przyjść wojna?
- Niechże Bóg zachowa!... Moskiewska potencja i Chmielnicki! Szwedów tylko brak, a już by ostatni termin na Rzeczpospolitą przyszedł.
Wtem pan Wołodyjowski, jadący na przodzie, odwrócił się i rzekł:
- Cicho tam, waszmościowie!
Szlachta umilkła, bo Lubicz już było widać. Po kwadransie drogi przysunęli się o niecałą staję ode dworu. Wszystkie okna były oświecone; jasność biła aż na podwórze, na którym pełno było zbrojnych ludzi i koni. Nigdzie żadnych straży, żadnych ostrożności - widocznie ·pan Kmicic ufał aż nadto swym siłom. Zbliżywszy się jeszcze więcej, pan Wołodyjowski za jednym rzutem oka poznał Kozaków, z którymi tyle się nawojował jeszcze za życia wielkiego Jeremiego, a później pod Radziwiłłem, więc mruknął z cicha sam do siebie.
- Jeśli to są obcy Kozacy, to ten warchoł przebrał miarę!