- To groty połyskują! - zawołał pan Wołodyjowski.
- Wojsko idzie.
- Pewnie szwedzki jaki oddział.
- U nich tylko piechota ma włócznie, a tam kurzawa szybko się porusza.
To jazda, to nasi!
- Nasi, nasi! - powtórzyli dragoni.
- Formuj się! - zabrzmiał głos pana Rocha.
Dragoni otoczyli kołem wóz. Pan Wołodyjowski miał płomień w oczach.
- To moi laudańscy ludzie z Zagłobą! Nie może inaczej być!
Już tylko staje drogi dzieliło zbliżających się od wozu i odległość zmniejszała się z każdą chwilą, bo przeciwny oddział nadchodził rysią. Na koniec z kurzawy wysunął się potężny oddział wojska idącego w dobrym szyku, jakoby do ataku. Po chwili byli jeszcze bliżej. W pierwszym szeregu, nieco od prawej strony, uwijał się pod buńczukiem jakiś potężny mąż z buławą w ręku. Ledwie go pan Wołodyjowski wziął na oko, wnet zakrzyknął:
- To pan Zagłoba! Jak Boga kocham, pan Zagłoba!
Uśmiech rozjaśnił twarz Jana Skrzetuskiego.
- On! nie kto inny! - rzekł - i pod buńczukiem! Już się na hetmana kreował. Poznałbym go po tej fantazji wszędzie... Ten człowiek takim umrze, jakim się urodził.
- Niechże mu Pan Bóg da zdrowie! - rzekł Oskierko. Po czym złożył ręce koło ust i począł wołać:
- Mości Kowalski! To krewniak przyjeżdża do cię w odwiedziny!
Ale pan Roch nie słyszał, bo właśnie oganiał swoich dragonów. I trzeba mu było oddać tę sprawiedliwość, że lubo garść miał ludzi, a tam cała chorągiew na niego waliła, przecie się nie zmieszał ani serca nie stracił. Wysunął dragonów we dwa szeregi przed wóz, a tamci rozciągnęli się tymczasem i poczęli go zajeżdżać tatarską modą, półksiężycem, z obu stron pola. Lecz widocznie chcieli naprzód paktować, bo poczęli machać chorągwią i krzyczeć:
- Stój! stój!
- Naprzód! stępą! - zakrzyknął pan Roch.
- Poddaj się! - wołano z drogi.
- Ognia! - zakomenderował w odpowiedzi Kowalski.
Zapadło głuche milczenie: ani jeden dragon nie wystrzelił.
Pan Roch oniemiał również na chwilę; następnie rzucił się jakby wściekły na własnych dragonów.
- Ognia, psiawiary! - ryknął straszliwym głosem i jednym zamachem pięści zwalił z konia najbliższego żołnierza.
Inni poczęli się cofać przed wściekłością męża, ale żaden nie usłuchał komendy. Nagle rozsypali się, jak spłoszone stado kuropatw, w mgnieniu oka.
- Tych żołnierzy kazałbym jednak rozstrzelać! - mruknął Mirski.
Tymczasem Kowalski, widząc, że właśni ludzie opuścili go, zwrócił konia ku atakującym szeregom.
- Tam mi śmierć! - zakrzyknął okropnym głosem.
I skoczył ku nim jak piorun.
Ale nim przebiegł połowę drogi, w szeregach Zagłoby huknął wystrzał z garłacza; siekańce zaszumiały na gościńcu, koń pana Rocha zarył nozdrzami w kurzawę i padł przywalając jeźdźca.
W tej samej chwili jakiś żołnierz z chorągwi Wołodyjowskiego wysunął się błyskawicą naprzód i ucapił za kark podnoszącego się z ziemi oficera.
- To Józwa Butrym! - zawołał Wołodyjowski. - Józwa Beznogi!
Pan Roch chwycił z kolei Józwę za połę i poła została mu w ręku; po czym jęli się wodzić jak dwa sczepione jastrzębie, bo obadwaj olbrzymią obdarzeni byli siłą. Strzemię Butrymowi pękło, a sam zleciał na ziemię i przewrócił się, ale pana Rocha nie puścił, i obaj utworzyli jakoby jedną kulę, która przewracała się na gościńcu.
Nadbiegli inni. Ze dwadzieścia rąk chwyciło pana Kowalskiego, który targał się i szarpał jak niedźwiedź w matni; rzucał ludźmi jak odyniec psami, podnosił się znów i nie dawał za wygraną. Chciał zginąć, a tymczasem naokół słyszał dziesiątki głosów powtarzających słowa: “Żywcem! żywcem!"
Wreszcie siły go opuściły i omdlał.
Tymczasem pan Zagłoba już był przy wozie, a raczej na wozie, i chwytał w objęcia Skrzetuskich, małego rycerza, pana Mirskiego, pana Stankiewicza i Oskierkę, przy czym wołał zdyszanym głosem:
- Ha! przydał się na coś Zagłoba! Damy teraz Radziwiłłowi dzięgielu!
Mości panowie, wolni jesteśmy i ludzi mamy! Zaraz ruszymy dobra mu pustoszyć! A co! udał się fortel?... Nie tym, to innym sposobem byłbym się wydostał i waćpanów także!... Całkiem mnie zatkało, że tchu nie mogę złapać! Na radziwiłłowskie dobra, mości panowie, na radziwiłłowskie dobra! Jeszcze wszystkiego o nim nie wiecie, co ja wiem!..
Dalsze wybuchy zostały przerwane przez ludzi laudańskich, którzy biegli jeden przez drugiego witać swego pułkownika. Butrymi, Gościewicze Dymni, Domaszewicze, Stakjanowie, Gasztowtowie - cisnęli się naokoło wozu, a potężne gardziele ryczały nieustannie:
- Vivat! vivat!
- Mości panowie! - rzekł mały rycerz, gdy uciszyło się nieco -towarzysze najmilsi! dziękuję wam za afekt!... Straszna to rzecz, że musimy hetmanowi posłuszeństwo wypowiadać i rękę nań podnosić, ale gdy zdrada jawna, nie może być inaczej! Nie odstąpim ojczyzny i pana naszego miłościwego... Vivat Joannes Casimirus rex!...
- Vivat Joannes Casimirus rex! - powtórzyło trzysta głosów.
- Dobra radziwiłłowskie zajechać! - krzyczał Zagłoba. - Spiżarnie i piwnice mu wypłukać!
- Koni nam! - zawołał mały rycerz.
Skoczono po konie.
Tymczasem Zagłoba rzekł:
- Panie Michale! Hetmaniłem tym ludziom w zastępstwie twoim i przyznaję im chętnie, że mężnie sobie poczynali... Ale gdyś teraz wolny, zdaję władzę w twoje ręce.
- Niechże wasza miłość komendę bierze, jako godnością najstarszy - rzekł pan Michał zwracając się do Mirskiego.
- Ani myślę! a mnie co po tym! - odrzekł stary pułkownik.
- To jegomość pan Stankiewicz...
- Ja mam swoją chorągiew i cudzej nie będę brał! Ostań waszmość przy komendzie; ceremonia sieczka, satysfakcja owies! Znasz ty ludzi, ludzie ciebie, i najlepiej przy tobie będą stawali.
- Uczyń tak, Michale, uczyń, boć to i nie łakoma rzecz! - mówił Jan Skrzetuski.