Oficerowie zostali w izbie, Kuklinowski zaś siadł na koń przed kwaterą. Mając ze sobą trzech żołnierzy, kazał jednemu z nich wziąść Kmicica na arkan i wszyscy razem udali się ku Lgocie, gdzie stał pułk Kuklinowskiego.
Kmicic przez drogę modlił się żarliwie. Widział, że śmierć nadchodzi, i polecał się Bogu z całej duszy. Tak zaś zatopił się w modlitwie i w swym przeznaczeniu, że nie słyszał, co do niego mówił Kuklinowski; nie wiedział nawet, jak długo droga trwała.
Zatrzymali się na koniec w pustej, na wpół rozwalonej stodółce, stojącej nieco opodal od kwater pułku Kuklinowskiego, w szczerym polu. Pułkownik kazał wprowadzić do niej Kmicica, sam zaś zwrócił się do jednego z żołnierzy.
- Ruszaj mi do obozu - rzekł - po sznury i płonącą maźnicę ze smołą. Żołnierz skoczył co tchu w koniu i po kwadransie z tą samą chyżością powrócił nazad z drugim jeszcze towarzyszem, Obaj przywieźli żądane przedmioty.
- Rozebrać tego gaszka do naga - rzekł Kuklinowski - związać mu linką z tyłu ręce i nogi, a potem podciągnąć go na belkę!
- Rakarz! - powtórzył Kmicic.
- Dobrze, dobrze! pogadamy jeszcze, mamy czas...
Tymczasem jeden z żołnierzy wlazł na belkę, a inni zwłóczyli szaty z Kmicica. Gdy to uczyniono, trzej oprawcy położyli go twarzą do ziemi, związali mu ręce i nogi długą liną, następnie, okręciwszy go jeszcze nią wpół ciała, rzucili drugi jej koniec żołnierzowi siedzącemu na belce.
- Teraz podnieść go w górę, a tamten niech zakręci linę i zawiąże! - rzekł Kuklinowski.
W minutę rozkaz był spełniony.
- Puścić! - rozległ się głos pułkownika.
Lina skrzypnęła, pan Andrzej zawisnął poziomo kilka łokci nad klepiskiem. Wówczas Kuklinowski umoczył kwacz w płonącej maźnicy, podszedł ku niemu i rzekł:
- A co, panie Kmicic?... Mówiłem, że dwóch jest pułkowników w Rzeczypospolitej, dwóch tylko: ja i ty! A tyś się właśnie do kompanijki z Kuklinowskim nie chciał przyznać i kopnąłeś go?... Dobrze, robaczku, miałeś słuszność! Nie dla ciebie kompanijka Kuklinowskiego, bo Kuklinowski lepszy. Ejże, sławny pułkowniczek pan Kmicic, a Kuklinowski ma go w ręku i Kuklinowski mu boczków przypiecze...
- Rakarz! - powtórzył po raz trzeci Kmicic.
- Ot, tak... boczków przypiecze! - dokończył Kuklinowski.
I dotknął płonącym kwaczem Kmicicowego boku, po czym rzekł:
- Nie za wiele od razu, z lekka, mamy czas...
Wtem tętent kilku koni rozległ się przy wierzejach stodółki.
- Kogo tam diabli niosą? - spytał pułkownik.
Wierzeje skrzypnęły i wszedł żołnierz.
- Mości pułkowniku - rzekł - jenerał Miller życzy sobie natychmiast widzieć waszą miłość!
- A to ty, stary! - odrzekł Kuklinowski.
- Co za sprawa? kiej diabeł?
- Jenerał prosi, by wasza miłość natychmiast do niego pojechał.
- Kto był od jenerała?
- Był szwedzki oficer, już odjechał. Ledwie tchu z konia nie wyparł!
- Dobrze! - rzekł Kuklinowski.
Po czym zwrócił się do Kmicica:
- Było ci ciepło, ochłodnij teraz, robaczku, ja wrócę niebawem, pogawędzimy jeszcze!
- A co z jeńcem uczynić? - zapytał jeden z żołnierzy.
- Zostawić go tak. Zaraz wracam. Niech jeden jedzie za mną!