Kmicic drgnął na dźwięk tego głosu. Wydało mu się że go zna.
- Wolimy zostać - odrzekł jeden z trzech pierwszych żołnierzy - żeby na dziwo patrzeć, bo takiego...
Nagle urwał.
Jakiś straszny, nieludzki głos wydobył mu się z gardzieli, podobny do piania zarzynanego koguta. Ręce rozłożył i padł jak gromem rażony.
Jednocześnie krzyk: “Prać!", rozległ się w stodółce i dwaj inni nowo przybyli rzucili się na, kształt rysiów na dwóch dawniejszych. Zawrzała walka, straszna, krótka, oświecona blaskami płonącej maźnicy. Po chwili dwa ciała padły w słomę, przez sekundę jeszcze słychać było rzężenie konających, po czym rozległ się ów głos, który Kmicicowi poprzednio wydał się znanym:
- Wasza miłość, to ja, Kiemlicz, i moi synowie! My od rana już czekali na sposobność. Od rana wypatrujem!
Tu stary zwrócił się do synów:
- Nuże, szelmy; odciąć pana pułkownika, duchem, żywo!
I nim Kmicic zdołał zrozumieć, co się dzieje, pojawiły się koło niego dwie rozczochrane czupryny Kosmy i Damiana, podobne do dwóch olbrzymich kądzieli. Wnet więzy były rozcięte i Kmicic stanął na nogach. Zachwiał się z początku. Ściągnięte jego wargi zaledwie zdołały wymówić:
- To wy?... Dziękuję...
- To my! -Odrzekł straszny starzec. - Matko Boska! o!... niech się wasza miłość ubiera. Żywo, szelmy!
I począł Kmicicowi podawać ubranie.
- Konie stoją za wierzejami - mówił. - Stąd droga wolna. Straże są; może by nie wpuściły nikogo, ale wypuścić, wypuszczą. Wiemy hasło. Jak się wasza miłość czuje?
- Bok mi przypiekł, ale jeno trochę. W nogach mi słabo...
- Niech się wasza miłość gorzałki napije.
Kmicic chwycił chciwie manierkę, którą stary mu podał, i wychyliwszy ją do połowy, rzekł:
- Zziąbłem. Zaraz mi lepiej.
- Na kulbace się wasza miłość rozgrzeje. Konie czekają.
- Zaraz mi lepiej - powtórzył Kmicic. - Bok trochę pali... Nic to!.. Całkiem mi dobrze!
I siadł na krawędzi sąsieka.
Po chwili rzeczywiście odzyskał siły i spoglądał z zupełną przytomnością na złowrogie twarze trzech Kiemliczów oświecone żółtawymi płomykami palącej się smoły.
Stary stanął przed nim:
- Wasza miłość, pilno! Konie czekają!
Lecz w panu Andrzeju obudził się już całkiem dawny Kmicic.
- O! nie może być! - zakrzyknął nagle - teraz ja na tego zdrajcę poczekam!
Kiemlicze spojrzeli na siebie ze zdumieniem, ale żaden nié pisnął ani słowa, tak ślepo przywykli z dawnych czasów słuchać tego wodza.
Jemu zaś żyły wystąpiły na czoło, oczy w ciemności świeciły jak dwie gwiazdy, taka tlała w nich zawziętość i chęć zemsty. To, co czynił teraz, było szaleństwem, które mógł życiem przypłacić. Ale właśnie życie jego składało się z szeregu takich szaleństw. Bok dolegał mu okrutnie, tak że co chwila mimo woli chwytał się zań ręką, ale myślał tylko o Kuklinowskim i gotów był czekać go choćby do rana.
- Słuchajcie! - rzekł - czy jego Miller naprawdę wzywał?
- Nie - odrzekł stary. - To ja wymyśliłem, żeby łatwiej z tamtymi się sprawić. Z pięcioma trudno by nam było we trzech, bo którykolwiek krzyk by uczynił.
- To dobrze. On tu wróci sam albo w kompanii: Jeśli będzie z nim kilku ludzi, tedy zaraz na nich uderzyć... Jego mnie zostawcie. Potem do koni... Ma który pistolety?
- Ja mam - odrzekł Kosma.
- Dawaj! Nabity? Podsypany?
- Tak jest.
- Dobrze. Jeśli wróci sam, wówczas natychmiast, jak wejdzie, skoczyć na niego i zatkać mu pysk. Możecie mu własną jego czapkę w pysk wcisnąć.
- Wedle rozkazu! - rzekł stary. - Wasza miłość pozwoli teraz tamtych obszukać? My chudopachołki...
To rzekłszy wskazał na trupy leżące w słomie.
- Nie! Trzymać się w gotowości. Co przy Kuklinowskim znajdziecie, to będzie wasze!
- Jeżeli on sam wróci - rzekł stary - tedy niczego się nie boję. Stanę za wierzejami i choćby kto od kwater nadszedł, powiem, że pułkownik nie kazał puszczać...
- Tak będzie. Pilnuj!...
Tętent konia rozległ się za stodołą. Kmicic zerwał się i stanął w cieniu przy ścianie. Kosma i Damian zajęli miejsca tuż przy wejściu, jak dwa koty na mysz czyhające.
- Sam ! - rzekł stary zacierając ręce.
- Sam! - powtórzyli Kosma i Damian.
Tętent zbliżył się tuż i nagle ustał, natomiast za wierzejami rozległ się głos:
- Wyjdź tam który konia potrzymać! Stary skoczył żywo. Nastała chwila ciszy, po czym czyhających w stodole doszła następująca rozmowa:
- To ty, Kiemlicz? Co, u pioruna! czyś się wściekł, czyś zgłupiał?!.. Noc! Miller śpi. Straż nie chce puszczać, mówią, że żaden oficer nie wyjeżdżał!... Co to jest?
- Oficer tu czeka w stodole na waszą miłość. Przyjechał zaraz po odjeździe waszej miłości... i powiada, że się z waszą miłością zminął, więc czeka
- Co to wszystko znaczy?... A jeniec?
- Wisi.
Wierzeje skrzypnęły i Kuklinowski wsunął się do stodoły, lecz zanim krok postąpił, dwie żelazne ręce porwały go za gardło i zdusiły krzyk przerażenia. Kosma i Damian z wprawą prawdziwych zbójców rzucili go na ziemię, klękli mu na piersiach gniotąc je tak, aż żebra poczęły trzeszczeć, i w mgnieniu oka zakneblowali mu usta.
Wówczas Kmicic wysunął się naprzód i poświeciwszy mu kwaczem w oczy, rzekł:
- Ach, to pan Kuklinowski!... Teraz ja mam z waścią do pogadania!
Twarz Kuklinowskiego była siną, żyły wytężone tak, iż zdawało się, że pękną lada chwila, ale w jego wyszłych na wierzch i nabranych krwią oczach przynajmniej tyle było zdumienia, ile przerażenia.
- Rozebrać go i na belkę! - zawołał Kmicic.
Kosma i Damian poczęli go rozbierać tak gorliwie, jakby i skórę razem z szatami chcieli z niego zedrzeć.
Po upływie kwadransa Kuklinowski wisiał już skrępowany za ręce i za nogi, na kształt półgęska, na belce. Wówczas Kmicic wziął się w boki i począł się chełpić straszliwie.
- Cóż, panie Kuklinowski - rzekł - kto lepszy: Kmicic czy Kuklinowski?...
Wtem porwał palący się kwacz i postąpił krok bliżej.
- Toż twój obóz o strzelenie z łuku, twój tysiąc złodziejów na zawołanie... Toż twój jenerał szwedzki opodal, a ty na tej samej belce wisisz, na której mnie myślałeś przypiekać... Poznajże Kmicica! Ty chciałeś się z nim równać, do kompanii jego należeć, w paragon z nim wchodzić?... Ty rzezimieszku ! ty podłoto!... ty strachu na stare baby!... ty wyskrobku ludzki!... ty panie Szelmowski z Szelmowa! ty kutergębo! ty chamie! ty niewolniku!... Mógłbym cię kozikiem kazać zarżnąć jak kapłona, ale wolę cię żywcem przypiec, jak ty mnie chciałeś.
To rzekłszy podniósł kwacz i przyłożył go do boku nieszczęsnego wisielca, lecz trzymał go dłużej, dopóki swąd spalonego ciała nie począł się rozchodzić po stodole.
Kuklinowski skurczył się, aż lina poczęła się z nim kołysać. Oczy jego, utkwione w Kmicica, wyrażały straszny ból i nieme błaganie o Iitość, z zatkanych ust wydobywały się jęki żałosne; lecz wojny zatwardziły serce pana Andrzeja i nie było w nim litości, zwłaszcza dla zdrajców.
Więc odjąwszy wreszcie kwacz od boku Kuklinowskiego, przyłożył mu go na chwilę pod nos; osmalił wąsy, rzęsy, i brwi, po czym rzekł:
- Daruję cię zdrowiem, abyś mógł jeszcze o Kmicicu rozmyślać. Powisisz tu do rana, a teraz proś Boga, by cię ludzie, nim zmarzniesz, znaleźli.
Tu zwrócił się do Kosmy i Damiana.
- Na koń! - krzyknął.
I wyszedł ze stodoły.
W pół godziny później roztoczyły się naokół czterech jeźdźców wzgórza ciche, milczące i pola puste. Świeże powietrze, nie przesycone dymem prochowym, wchodziło do ich płuc. Kmicic jechał na przedzie, Kiemlicze za nim. Oni rozmawiali z cicha, on milczał, a raczej odmawiał z cicha pacierze poranne, bo już do świtu było niedaleko.
Od czasu do czasu syknięcie albo nawet cichy jęk wyrywał mu się z ust, gdyż sparzony bok dolegał mu mocno. Lecz jednocześnie czuł się na koniu i wolnym, a myśl, że rozsadził największą kolubrynę, a do tego jeszcze wyrwał się z rąk Kuklinowskiego i zemsty nad nim dokonał, napełniała go taką uciechą, że niczym był ból przy niej.
Tymczasem cicha rozmowa między ojcem i synami zmieniła się w głośną rozterkę.
- To trzos, dobrze! - mówił gderliwie stary - a gdzie pierścienie?
Na palcach miał pierścienie, w jednym był kamień wart ze dwadzieścia czerwonych.
- Zapomnielim zdjąć! - rzekł Kosma.
- Bodaj was zabito! Ty, stary, o wszystkim myśl, a te szelmy za szeląg rozumu nie mają! Zapomnieliście, zbóje, o pierścieniach?... Łżecie jak psy!
- To się ociec wróć i obacz! - mruknął Damian.
- Łżecie, szelmy, klimkiem rzucacie! Starego ojca krzywdzić? tacy synowie! Bodajem was był nie spłodził! Bez błogosławieństwa pomrzecie!...
Kmicic wstrzymał nieco konia.
- A pójdźcie no tu! - rzekł.
Swary ustały. Kiemlicze posunęli się żywo i dalej jechali szeregiem we czterech.
- A wiecie drogę do śląskiej granicy? - spytał pan Andrzej.
- Oj, oj! Matko Boska! wiemy, wiemy! - rzekł stary.
- Szwedzkich oddziałów po drodze nie masz?
- Nie, bo wszyscy pod Częstochową stoją... Chybaby pojedynczych można napotkać, ale to Boże daj!
Nastała chwila milczenia.
- To wyście u Kuklinowskiego służyli? - spytał znów Kmicic.
- Tak jest, bośmy myśleli, że będąc w pobliżu, można się będzie świętym zakonnikom i waszej miłości przysłużyć. Jakoż się zdarzyło... My przeciw fortecy nie służyli, niech nas Bóg broni! żołdu nie brali, chyba się coś przy Szwedach znalazło.
- Jak to przy Szwedach?
- Bo my chcieli choć i za murami Najświętszej Pannie służyć... więceśmy nocami koło obozu jeździli, albo i we dnie, jak Pan Bóg dał, i jak się który Szwed pojedynczo popadł, to my go... tego... Ucieczko grzesznych!... my go...
- Pralim! - dokończyli Kosma i Damian.
Kmicic uśmiechnął się.
- Dobrych Kuklinowski miał z was sług! - rzekł. - A onże wiedział o tym?
- Były komisje, dochodzili... On wiedział i - złodziej! - kazał nam talara z głowy płacić. Inaczej groził, że wyda... Taki zbój, ubogich ludzi krzywdził!... My też wiary dochowali waszej miłości, bo to nie taka służba... Wasza miłość swoje jeszcze odda, a on po talarze z głowy, za nasz trud, za naszą pracę... Bodaj go!...
- Hojnie was nagrodzę za to, coście uczynili! - odrzekł Kmicic. - Nie spodziewałem się tego po was...
Wtem daleki huk dział przerwał mu dalsze słowa. To Szwedzi rozpoczęli widocznie strzelaninę równo z pierwszym brzaskiem. Po chwili huk powiększył się. Kmicic zatrzymał konia; zdawało mu się, że rozróżnia głosy armat fortecznych od armat szwedzkich, więc zacisnął pięść i grożąc nią w stronę nieprzyjacielskiego obozu, rzekł:
- Strzelajcie, strzelajcie! Gdzie wasza największa kolubryna?!