- Kto się nie wahał osoby pańskiej na szwank wystawić, kto namawiał, by król bez straży jechał, ten niech teraz rady udzieli!
W tej chwili jeden jeździec wysunął się z koła; był to Kmicic.
- Dobrze - rzekł.
I podniósłszy się w strzemionach, krzyknął, zwróciwszy się ku stojącej opodal czeladzi:
- Kiemlicze, za mną!
To rzekłszy puścił konia w cwał, a za nim trzech jeźdźców pomknęło co tchu w piersiach końskich.
Krzyk rozpaczy wydobył się z piersi pana Tyzenhauza.
- To zmowa! - rzekł - zdrajcy znać dadzą! Mości królu, ratuj się, póki czas, bo i wąwóz wkrótce nieprzyjaciel zamknie! Mości królu, ratuj się! nazad! Nazad!
- Wracajmy, wracajmy! - zawołali jednogłośnie biskupi i dygnitarze.
Lecz Jan Kazimierz zniecierpliwił się, z ócz poczęły iść mu błyskawice, nagle wydobył szpadę z pochwy i zawołał:
- Nie daj Bóg, abym z własnej ziemi drugi raz miał uchodzić! Niech się stanie, co ma być, dosyć mi tego!
I spiął konia ostrogami, aby ruszyć naprzód, lecz sam nuncjusz pochwycił za lejce.
- Wasza królewska mość - rzekł z powagą - losy ojczyzny i Kościoła katolickiego dźwigasz na sobie, więc ci nie wolno osoby swej narażać.
- Nie wolno! - powtórzyli biskupi.
- Nie wrócę na Śląsk, tak mi dopomóż święty Krzyż! - odpowiedział Jan Kazimierz.
- Miłościwy panie! wysłuchaj próśb twych poddanych! - rzekł składając ręce kasztelan sandomierski. - Jeżeli żadną miarą nie chcesz do cesarskich krajów się nakłonić, to nawróćmy przynajmniej z tego miejsca i ku granicy węgierskiej się skierujmy albo przejdźmy nazad ów wąwóz, aby nam powrotu nie przecięto. Tam czekać będziem. W razie nadejścia nieprzyjaciela w koniach ratunek zostanie, ale przynajmniej nas jako w pułapce nie zamkną.
- Niechże i tak będzie - rzekł łagodniej król. - Nie odrzucam ja rozumnej rady, ale na tułactwo drugi raz nie pójdę. Jeśli tędy nie można się będzie przedostać, to indziej się przedostaniem. Wszelako tak myślę, że waszmościowie na próżno się strachacie. Skoro ci Szwedzi nas między dragonami szukali, jako ludzie z Żywca mówili, to właśnie dowód, że o nas nie wiedzą i że zdrady ani zmowy nijakiej nie było. Weźcie, waszmościowie, to na rozum, jesteście ludzie doświadczeni. Nie zaczepialiby ci Szwedzi dragonów, nie wystrzeliliby do nich ni razu, gdyby mieli wiadomość, że za dragonami jedziemy. Uspokójcie się, waszmościowie! Babinicz ze swymi pojechał po wieści i pewnie niebawem powróci.
To rzekłszy król nawrócił konia ku wąwozowi, za nim towarzysze. Zatrzymali się tam, gdzie im pierwszy przejezdny góral samę granicę wskazywał.
Upłynął kwadrans, po czym pół godziny i godzina.
- Czy uważacie, wasze dostojności - ozwał się nagle wojewoda łęczycki - iż łuna zmniejsza się?
- Gaśnie, gaśnie prawie w oczach - odrzekło kilka głosów.
- To dobry znak! - zauważył król.
- Pojadę ja naprzód z kilkunastoma ludźmi - ozwał się Tyzenhauz. - O staję stąd staniemy i gdyby Szwedzi nadciągali, to ich zatrzymamy na sobie, dopóki nie polegniem. W każdym razie będzie czas o bezpieczeństwie osoby pańskiej pomyśleć.
- Trzymaj się kupy, zakazuję ci jechać! - rzekł król.
A na to Tyzenhauz:
- Miłościwy panie! każesz mnie później za nieposłuszeństwo rozstrzelać, ale teraz pojadę, bo tu o ciebie chodzi!
I skrzyknąwszy kilkunastu żołnierzy, którym można było zaufać w każdej potrzebie, ruszył naprzód. Stanęli u drugiego wyjścia wąwozu w dolinę - i stali cicho z gotowymi rusznicami, nadstawiając uszu na każdy szelest. Długi czas trwało milczenie, na koniec doleciał ich chrzęst śniegu tratowanego kopytami.
- Jadą! - szepnął jeden z żołnierzy.
- Nie żadna to kupa, kilka tylko koni słychać - odpowiedział drugi. - Pan Babinicz wraca!
Tymczasem nadjeżdżający zbliżyli się w ciemnościach na kilkadziesiąt kroków.
- Werdo? - zakrzyknął Tyzenhauz.
- Swoi! nie strzelać tam! - zabrzmiał głos pana Kmicica.
W tejże chwili on sam pojawił się przed Tyzenhauzem i nie poznawszy go w ciemności, spytał:
- A gdzie król?
- Tam, opodal, za wąwozem! - odrzekł uspokojony Tyzenhauz.
- Kto mówi, bo nie można rozeznać?
- Tyzenhauz! A co to takiego wielkiego wieziesz waszmość przed sobą?
To rzekłszy ukazał na jakiś ciemny kształt zwieszający się przed Kmicicem na przodku kulbaki.
Lecz pan Andrzej nie odpowiedział nic i przejechał mimo. Dotarłszy do orszaku królewskiego, rozeznał osobę króla, bo za wąwozem daleko było jaśniej, i zawołał:
- Miłościwy panie, wolna droga!
- Nie masz już w Żywcu Szwedów?
- Odciągnęli ku Wadowicom. To był niemiecki oddział najemny. Ot, zresztą jest tu jeden, sam go, miłościwy panie, wybadaj!
I nagle pan Andrzej cisnął na ziemię z kulbaki ów kształt, który trzymał przed sobą, aż jęk rozległ się w ciszy nocnej.
- Co to jest? - pytał zdumiony król.
- To? Rajtar!
- Na miły Bóg! Toś i języka przywiózł? Jakże to? Powiadaj!
- Miłościwy panie! Gdy wilk nocą za stadem owiec idzie, łatwo mu jedną sztukę porwać, a zresztą, żeby prawdę rzec, to mi taka sprawa nie pierwszyzna.
Król ręce do głowy podniósł.
- Ale to żołnierz ten Babinicz, niech go kule biją! Imainujcie, waszmościowie... Widzę, że mając takich sług, mogę choćby w środek Szwedów jechać!
Tymczasem otoczyli wszyscy rajtara, który jednak nie podnosił się z ziemi.
- Pytaj go, miłościwy panie - odpowiedział nie bez pewnej chełpliwości w głosie Kmicic - choć nie wiem, czy będzie mógł odpowiadać, bo trochę przyduszon, a nie masz tu, czym by go przypiec.
- Wlejcie mu gorzałki w gardło - rzekł król.
I istotnie lepiej to lekarstwo pomogło od przypiekania, bo rajtar wkrótce odzyskał siły i głos. A wówczas pan Kmicic, przyłożywszy mu sztych do gardła, kazał opowiadać całą prawdę.
Zeznał tedy ów jeniec, że należy do regimentu pułkownika Irlehorna, że mieli wiadomość o przejeździe króla z dragonami, więc napadli na nich koło Suchej, ale wziąwszy wstręt należyty, musieli się cofnąć do Żywca, skąd pociągnęli do Wadowic i Krakowa, bo takie mieli rozkazy.
- Zali w górach nie ma innych oddziałów szwedzkich? - pytał po niemiecku Kmicic pociskając nieco silniej gardło rajtara.
- Może są jakowe - odpowiedział przerywanym głosem rajtar - jenerał Duglas porozsyłał podjazdy, ale się wszystkie cofają, bo chłopstwo w wąwozach na nie napada.
- A w pobliżu Żywca wyście jedni byli?
- My jedni.
- I wiecie, że król polski już przejechał?
- Przejechał z tymi dragonami, którzy się o nas w Suchej obtarli. Wielu go widziało.
- Czemuście go nie ścigali?
- Baliśmy się góralów.
Tu Kmicic ozwał się znów po polsku:
- Miłościwy panie! Droga wolna, a i nocleg w Żywcu się znajdzie, bo jeno część osady spalona.
Lecz nieufny Tyzenhauz rozmawiał przez ten czas z panem kasztelanem wojnickim i tak mówił:
- Albo to jest żołnierz wielki i szczery jak złoto, albo zdrajca kuty na cztery nogi... Zważ, wasza dostojność, że to wszystko może być symulowane, od wzięcia tego rajtara aż do jego zeznań. A jeśli to umyślne? Jeśli Szwedzi siedzą przyczajeni w Żywcu? Jeśli król pojedzie i wpadnie jako w matnię?...
- Bezpieczniej się przekonać - odrzekł kasztelan wojnicki.
Więc pan Tyzenhauz odwrócił się do króla i rzekł głośno:
- Pozwól, miłościwy panie, żebym ja naprzód do Żywca ruszył i przekonał się, czyli to prawda, co ów kawaler i ów rajtar powiadają.
- Niechże tak będzie! Pozwól, miłościwy panie, niech jedzie! - zawołał Kmicic.
- Jedź - rzekł król - ale i my ruszymy nieco naprzód, bo zimno.