- Cóż, mości rycerzu - rzekł wesoło - największą ozdobę z Zamościa mi wywozisz?
- Ale z wolą pańską - odpowiedział Kmicic.
- Pilnujże jej dobrze. Łakomy to specjał! Gotów ci ją kto odbić!
- A niech jeno popróbuje! O wa! Dałem parol kawalerski księżnej pani, a u mnie parol święta rzecz!
- No! na śmiech jeno mówię... Nie potrzebujesz się bać ani ostrożności nadzwyczajnych przedsiębrać.
- A taki poproszę jaśnie wielmożnego pana o jakowąś kolaskę zamykaną i blachami opatrzoną.
- Dam ci i dwie... Ale przecież zaraz nie jedziesz?
- Bogać! Pilno mi! I tak tu za długo siedzę.
- To wypraw swoich Tatarów naprzód do Krasnegostawu. Ja ze swej strony pchnę gońca, aby tam obroki były dla nich gotowe, a tobie eskortę własną aż do Krasnegostawu dam. Nic cię tu spotkać złego nie może, bo to kraj mój... Dam ci dobrych pachołków z niemieckiej dragonii, ludzi śmiałych i dróg świadomych... Zresztą, do Krasnegostawu trakt jak sierpem rzucił.
- A czemu to mam się sam ostawać?
- Abyś się z nami dłużej zabawił, miłym mi jesteś gościem i rad bym waćpana choćby cały rok zatrzymać. A przy tym posłałem po stada do Perespy, może się jakowyś bachmacik dla waćpana wybierze, który cię w potrzebie nie zawiedzie, wierzaj!...
Kmicic spojrzał bystro w oczy staroście, potem, jakby powziąwszy nagłe postanowienie, rzekł:
- Dziękuję i ostaję, a Tatarów naprzód wyprawię.
I poszedł zaraz wydać im rozkazy, a wziąwszy na stronę Akbaha-Ułana, tak mówił:
- Akbahu-Ułanie. Macie iść naprzód do Krasnegostawu, prostym traktem, jakoby kto sierpem rzucił. Ja tu ostaję i w dzień po was ruszę mając starościńską eskortę. Słuchajże teraz, co ci powiem: oto mi do Krasnegostawu nie pójdziecie, jeno mi w pierwszych lasach niedaleko za Zamościem przypadnij tak, aby żywa dusza o was nie wiedziała; a gdy wystrzał na gościńcu usłyszycie, to do mnie, bo mi tu chcą jakowąś nieszczerość wyrządzić.
- Twoja wola! - odrzekł Akbah-Ułan przykładając dłoń do czoła, ust i piersi.
“Przejrzałem cię, panie starosto! - rzekł do siebie Kmicic. - W Zamościu siostry się boisz, więc chcesz dziewczynę porwać i gdzieś w pobliżu osadzić, a ze mnie instrumentum swych żądz uczynić, a kto wie, czy i gardła nie wziąść. Czekajże ! Trafiłeś na lepszego od się... I sam się we własny potrzask uchwycisz."
Wieczorem porucznik Szurski zastukał do drzwi Kmicica. Oficer także coś wiedział, czegoś się domyślał, a że Anusię miłował, wolał więc, by odjechała, niż żeby w moc pana starosty wpadła. Jednakże mówić otwarcie nie śmiał, a może także nie miał pewności; dziwił się więc tylko, iż Kmicic zgodził się na wysłanie przodem Tatarów; zaręczał, że drogi nie są tak bezpieczne, jako mówią, że wszędy włóczą się kupy zbrojne i do gwałtownych uczynków skore.
Lecz pan Andrzej postanowił udawać, że niczego się nie domyśla.
- Co mnie może spotkać? - mówił - przecie pan starosta kałuski daje mi własną eskortę!
- Ba! Niemców!
- Zali to niepewni ludzie?
- Tym psubratom nigdy ufać nie można. Bywało, że zmówiwszy się w drodze, do nieprzyjaciół zbiegali...
- Szwedów przecie nie ma z tej strony Wisły.
- Są, psiajuchy, w Lublinie! Nieprawda, że wyszli. Szczerze waszmości radzę, nie wyprawiaj naprzód Tatarów, bo w większej kupie zawsze bezpieczniej.
- Szkoda, żeś mi waćpan wprzód tego nie mówił. Jeden mam język w gębie i raz danego rozkazu nie cofam.
Jakoż nazajutrz Tatarzy ruszyli naprzód. Kmicic miał zaś jechać pod wieczór, tak aby na pierwszy nocleg stanąć w Krasnymstawie. Tymczasem wręczono mu dwa listy do pana Sapiehy: jeden od księżnej, drugi od pana starosty. Kmicic miał wielką ochotę otworzyć ten ostatni, jednak nie śmiał, natomiast przejrzawszy go pod światło, przekonał się, że w środku jest czysty papier. Odkrycie to upewniło go ostatecznie, że i dziewczyna, i listy mają mu być w drodze odebrane.
Tymczasem przyszło stado z Perespy i pan starosta obdarzył młodego rycerza nad podziw pięknym bachmacikiem, którego on z wdzięcznością przyjął myśląc sobie w duszy, że dalej na nim zajedzie, niż się pan starosta spodziewa. Myślał także o swoich Tatarach, którzy już musieli w lasach zapaść, i śmiech pusty go brał. Chwilami znów burzył się w duszy i obiecywał sobie dać panu staroście dobrą naukę.
Nadszedł wreszcie czas obiadu, który upłynął bardzo posępnie. Anusia miała czerwone oczy; oficerowie milczeli głucho, jeden pan starosta był wesół i kazał dolewać w kielichy, które Kmicic spełniał jeden za drugim. Lecz gdy nadeszła pora odjazdu, niewiele osób żegnało odjeżdżających, gdyż pan starosta powyprawiał oficerów po służbie.
Anusia padła do nóg księżnie i długo nie można jej było oderwać, sama zaś księżna miała w twarzy niepokój widoczny. Może i wyrzucała sobie po cichu, iż pozwoliła na odjazd wiernej służki, wśród takich czasów, w których nietrudno było o przygodę. Lecz głośny płacz Michała, który, trzymając pięści przy oczach, buczał jak żak szkolny, utwierdził dumną panią w przekonaniu, iż trzeba dalszym skutkom młodocianego afektu zapobiec. Wreszcie uspokajała się i tą nadzieją, że w rodzinie sapieżyńskiej znajdzie dziewczyna opiekę, bezpieczeństwo i wreszcie ową wielką fortunę mającą jej los na resztę życia zabezpieczyć.
- Waścinej cnocie, męstwu i honorowi ją powierzam - rzekła raz jeszcze księżna do Kmicica - a waćpan pamiętaj, iżeś mi zaprzysiągł, jako ją bez szwanku do pana Sapiehy odprowadzisz.
- Jako szkło będę wiózł, a w potrzebie pakułami obwinę, żem zaś parol dał, to chyba śmierć mi go dochować przeszkodzi - odrzekł rycerz.
I podał ramię Anusi, ona zaś zła była na niego, bo wcale na nią nie patrzył i dość lekko traktował, więc podała mu rękę bardzo dumnie, odwracając wzrok i głowę w inną stronę.
Żal jej było odjeżdżać i strach ją teraz brał, ale cofać się było już za późno. Nadeszła chwila, siedli więc, ona do karetki ze starą sługą, panną Suwalską, on na koń i ruszyli. Dwunastu rajtarów niemieckich otaczało kolaskę i wóz z Anusinymi łubami. Gdy wreszcie skrzypnęły brony w Warszawskiej bramie i rozległ się turkot kół po zwodzonym moście, Anusia uderzyła w płacz głośny.
Kmicic pochylił się do kolaski.
- Nie bój się waćpanna, nie zjem cię!
“ Grubian!" - pomyślała Anusia.
Jechali czas jakiś wedle domów leżących za murami wprost ku Staremu Zamościu, po czym wyjechali na pola i wjechali w bór, który w owych czasach ciągnął się pagórzystym krajem aż hen, do Bugu i za Bug z jednej strony, z drugiej szedł, przerywany wsiami, aż do Zawichosta.
Noc już zapadła, ale bardzo pogodna i widna, trakt znaczył się srebrnym szlakiem; ciszę przerywał tylko hurkot karetki i tętent koni rajtarskich.
“Tu już moi Tatarowie muszą tkwić w gąszczach jako wilcy" - pomyślał Kmicic.
Wtem nadstawił ucha.
- Co to? - zapytał oficera dowodzącego rajtarami.
- Słychać tętent!... Jakiś jeździec pędzi w skok za nami! - odrzekł oficer.
Zaledwie skończył, dopadł na spienionym koniu Kozak wołając:
- Pan Babinicz! pan Babinicz! Pyśmo od pana starosty!
Orszak wstrzymał się. Kozak podał list panu Kmicicowi.
Kmicic rozłamał pieczęć i przy świetle latarni, umieszczonej przy koźle kolaski, czytał, co następuje:
“Mości, a mnie wielce miły, panie Babinicz! Wprędce po odjeździe panny Borzobohatej-Krasieńskiej doszła mnie wieść, iż Szwedzi nie tylko nie ustąpili z Lublina, ale na mój Zamość uderzyć zamierzają. Wobec tego dalsza droga i peregrynacja stają się niepodobne. Zważywszy więc owe pericula, na jakie białogłowa narażona by być mogła, chcemy pannę Borzobohatą mieć z powrotem w Zamościu. Ciż sami rajtarowie ją odwiozą, waćpana zaś, któremu w dalszą drogę musi być pilno, na próżno fatigare nie chcemy. Którą wolę naszą oznajmując waszej mości, prosimy, abyś rajtarom wedle naszych chęci rozkazy wydać zechciał."
“Przecie jest w nim tyle uczciwości, że na głowę moją nie nastaje, jeno mnie na dudka chce wystrychnąć - pomyślał Kmicic. - Wraz się też okaże jawnie, czy jest w tym zasadzka, czyli jej nie ma."
Tymczasem Anusia wysadziła głowę przez okno.
- A co tam? - spytała.
- Nic! pan starosta kałuski jeszcze raz waćpannę mojemu męstwu poleca Nic więcej.
Tu zwrócił się do woźnicy i rajtarów:
- Jazda! Lecz oficer dowodzący rajtarami osadził konia.
- Stój! - krzyknął na woźnicę.
Po czym do Kmicica:
- Jak to “jazda"?
- A po co dłużej w lesie stać? - spytał z głupia frant Kmicic.
- Bo wasza mość odebrałeś jakowyś rozkaz.
- A waści co do tego! Odebrałem i właśnie dlatego rozkazuję: jazda!
- Stój! - zawołał oficer.
- Jazda! - powtórzył Kmicic.
- Co tam? - spytała znów Anusia.
- Nie pojedziem ni kroku dalej, nim rozkazu nie obaczę! - rzekł stanowczo oficer.
- Rozkazu nie obaczysz, bo nie tobie go przysłano!
- Skoro waszmość słuchać go nie chcesz, to ja go wykonam... Ruszajże sobie tedy waszmość z Bogiem do Krasnegostawu i bacz, ażebyśmy czego nie przyłożyli na drogę, a my z panną wracamy.
Pan Kmicic tego tylko chciał, aby oficer wyznał, iż wie, co jest w rozkazie; okazało się bowiem z tego z zupełną pewnością, że cała sprawa jest z góry ułożonym podstępem.
- Ruszaj z Bogiem! - powtórzył groźnie już oficer.
I w tej chwili rajtarzy powydobywali bez komendy szable z pochew.
- O takie syny! nie do Zamościa chcielibyście dziewkę wieźć, jeno gdzieś na uboczu osadzić, aby starosta swobodnie żądzom swym cugle mógł popuszczać. Aleście na mądrzejszego trafili!
To rzekłszy wypalił w górę z pistoletu.
Na ów odgłos w głębiach lasu rozległ się wrzask straszliwy, jak gdyby wystrzał zbudził całe stada wilków śpiące w pobliżu. Wycie ozwało się z przodu, z tyłu, z boków, jednocześnie rozległ się tętent koni, chrupot gałęzi łamanych pod kopytami i na trakcie zaczerniały kupy jeźdźców, które się zbliżały z nieludzkim wyciem i piskiem.
- Jezus! Maria! Józef! - wołały przerażone niewiasty w kolasce.
Tymczasem Tatarzy dopadli chmurą, lecz Kmicic wstrzymał ich trzykrotnym okrzykiem, sam zaś zwrócił się do przerażonego oficera i chełpić się począł:
- Poznaj, na kogoś trafił... Pan starosta na dudka chciał mnie wystrychnąć, ślepe instrumentum ze mnie uczynić... A tobie rajfurską funkcję powierzył, której się dla łaski pańskiej podjąłeś, panie oficyjerze. Kłaniajże się od Babinicza panu staroście i powiedz mu, że dziewka dojedzie bezpiecznie do pana Sapiehy!
Oficer potoczył naokoło przelękłym wzrokiem i ujrzał dzikie twarze patrzące ze straszliwym łakomstwem na niego i na rajtarów. Znać było, że czekają tylko jednego wyrazu, ażeby rzucić się na nich i porozrywać w sztuki.
- Wasza miłość uczyni, co zechce, bo z przemocą nie wskóramy - odrzekł drżącym głosem - ale pan starosta potrafi się pomścić. Kmicic rozśmiał się.
- Niechże na tobie się mści, bo gdyby nie to, żeś się zdradził, gdybyś nie okazał, że wiesz z góry, co jest w rozkazie, i nie przeciwił się dalszej jeździe, to byś mnie nie przekonał o zasadzce i dziewkę zaraz bym w Krasnostawie oddał. Powiedzże i to panu staroście, by mądrzejszych od cię rajfurami swymi kreował.
Spokojny ton, z jakim pan Kmicic to mówił, upewnił nieco oficera, przynajmniej pod tym względem, iż ani jemu, ani rajtarom śmierć nie grozi, więc odetchnął Iżej i rzekł:
- Mamyż z niczym wracać do Zamościa?
A Kmicic:
- Z niczym nie wrócicie, bo wrócicie z pismem moim, które każdemu z was na skórze każę wypisać.
- Wasza miłość...
- Bierz ich! - krzyknął Kmicic.
I sam zaraz ucapił za kark oficera.
Rozpoczęła się zawierucha i kotłowanina naokół kolaski. Wrzask Tatarów stłumił wołanie o pomoc i krzyki przerażenia wydobywające się z piersi niewiast.
Lecz szamotanie niedługo trwało, gdyż w dwa pacierze później rajtarowie leżeli już na trakcie powiązani jeden obok drugiego.
Teraz Kmicic rozkazał siec ich batożkami z byczego surowca, lecz nie nad miarę, ażeby wrócić mogli piechotą do Zamościa. Otrzymali więc prości żołnierze po sto, a oficer sto pięćdziesiąt plag, pomimo próśb i zaklęć Anusi, która nie rozumiejąc, co się wokoło niej dzieje, sądziła, że w straszliwe jakieś ręce wpadła, i składając dłonie, błagała ze łzami w oczach o życie.
- Daruj, rycerzu!... Com ja ci winna?... Daruj! Oszczędź!...
- Cicho panna bądź! - huknął Kmicic.
- Com ci zawiniła?
- Możeś i sama w zmowie!...
- W jakiej zmowie? Boże, bądź miłościw mnie grzesznej!...
- To waćpanna nie wiesz, że pan starosta pozornie jeno na wyjazd waćpanny dozwolił, aby cię od księżnej odłączyć, a w drodze porwać, i aby w jakimś pustym zameczku na cnotę twoją nastawać!
- Jezusie Nazareński! - krzyknęła Anusia.
I tyle było w tym okrzyku prawdy i szczerości, iż Kmicic rzekł łagodniej:
- Jakże? Toś waćpanna nie w zmowie?... Może to być!
Anusia zakryła twarz rękoma, lecz nie mogła nic mówić, jeno powtarzała raz po razu:
- Jezus, Mario! Jezus, Mario!
- Uspokój się panna - rzekł jeszcze łagodniej pan Kmicic. - Pojedziesz bezpiecznie do pana Sapiehy, bo tego pan starosta nie wyliczył, z kim ma sprawę... Ot, ci ludzie, których tam sieką, mieli cię porwać... Daruję ich zdrowiem, aby mogli panu staroście opowiedzieć, jako im gładko poszło.
- To waćpan mnie od hańby obronił?
- Tak jest! chociażem nie wiedział, czy rada będziesz...
Anusia, zamiast odpowiadać lub zaprzeczać, chwyciła nagle pana Andrzeja za rękę i przycisnęła ją do swych bledziuchnych ust. A po nim skry przeszły od nóg do głowy.
- Daj panna spokój, dla Boga! Co to znowu!.. - krzyknął. - Siadaj panna do kolaski, bo nożyny przemoczysz... A nie bój się!... U matki nie byłoby ci przezpieczniej...
- Pojadę teraz z waćpanem choćby na koniec świata!
- Waćpanna takich rzeczy nie powiadaj!
- Bóg cię nagrodzi, żeś cnoty bronił!