Prócz konnych, dodanych dla obrony, i woźnicy, poselstwo ze Szczytna składało się z dwóch osób: jedną z nich była taż sama niewiasta, która swego czasu przywoziła balsam gojący do leśnego dworca, drugą młody pątnik. Niewiasty Zbyszko nie poznał, albowiem jej w leśnym dworcu nie widział; pątnik zaś od razu wydał mu się jakimś przebranym giermkiem. Jurand wnet wprowadził oboje do narożnej izby - i stanął przed nimi ogromny i prawie straszny w blasku płomienia, który padał na niego od płonącego w kominie ognia.
- Gdzie dziecko? - zapytał.
Oni jednakże zlękli się stanąwszy oko w oko z groźnym mężem. Pątnik, choć twarz miał zuchwałą, trząsł się po prostu jak liść, a i pod niewiastą drżały nogi. Wzrok jej przeszedł z oblicza Juranda na Zbyszka, następnie na błyszczącą, łysą głowę księdza Kaleba i znów wrócił do Juranda, jakby z zapytaniem, co tamci dwaj tu robią.
- Panie - odrzekła wreszcie - nie wiemy, o co pytacie, ale przysiano nas ku wam w sprawach ważnych. Wszelako ten, który nas wysłał, rozkazał nam wyraźnie, aby rozmowa z wami odbyła się bez świadków.
- Nie mam dla nich tajemnic! - rzekł Jurand.
- Ale my je mamy, szlachetny panie - odrzekła niewiasta - i jeśli każecie im zostać, to o nic innego prosić was nie będziemy, tylko abyście nam pozwolili jutro odjechać.
Na twarzy nieprzywykłego do oporu Juranda odbił się gniew. Przez chwilę płowe jego wąsy poczęły się poruszać złowrogo, lecz pomyślał, że idzie o Danusię, i pohamował się. Zbyszko zresztą, któremu chodziło przede wszystkim o to, by rozmowa odbyła się jak najprędzej, i który był pewien, że Jurand mu ją powtórzy, rzekł:
- Skoro tak ma być, ostańcie sami.
I wyszedł wraz z księdzem Kalebem, zaledwie jednak znalazł się w głównej izbie obwieszonej tarczami i bronią zdobytą przez Juranda, gdy Głowacz zbliżył się ku niemu.
- Panie - rzekł - to ta sama niewiasta. Jaka niewiasta?
- Od Krzyżaków, która przywoziła balsam hercyński. Poznałem ją od razu i Sanderus poznał ją także. Przyjeżdżała widać na przeszpiegi, a teraz wie ona pewnie, gdzie jest panienka.
- I my będziem wiedzieć - rzekł Zbyszko. - Zali znacie także i tego pątnika?
- Nie - odpowiedział Sanderus. - Ale nie kupujcie, panie, od niego odpustów, bo to fałszywy pątnik. Gdyby go na męki położyć, sila można by się od niego dowiedzieć.
- Czekać! - rzekł Zbyszko.
Tymczasem w izbie narożnej, zaledwie drzwi się zamknęły za Zbyszkiem i księdzem Kalebem, siostra zakonna przysunęła się szybko do Juranda i poczęła szeptać:
- Waszą córkę zbóje porwali.
- Z krzyżem na płaszczach?
- Nie. Ale Bóg pobłogosławił pobożnym braciom, że ją odbili i teraz ona jest u nich.
- Gdzie jest? - pytam.
- Pod opieką pobożnego brata Szomberga - odrzekła krzyżując ręce na piersiach i schylając się pokornie.
A Jurand usłyszawszy straszne nazwisko kata Witoldowych dzieci zbladł jak płótno; po chwili siadł na ławie, przymknął oczy i począł dłonią rozcierać zimny pot, który uperlił mu czoło.
Co widząc pątnik, jakkolwiek nie umiał przedtem pohamować strachu, wsparł się teraz w boki, rozwalił się na iawie, wyciągnął nogi i spojrzał na Juranda oczyma pełnymi pychy i pogardy.
Nastało długie milczenie.
- I brat Markwart pomaga bratu Szombergowi w czuwaniu nad nią - rzekła znów niewiasta. - Pilna to opieka i nie stanie się panience krzywda.
- Co mam czynić, by mi ją oddali? - zapytał Jurand.
- Upokorzyć się przed Zakonem! - rzekł z dumą pątnik.
Usłyszawszy to Jurand wstał, podszedł ku niemu i pochyliwszy się nad nim rzekł stłumionym, strasznym głosem:
- Milczeć!...
A pątnik przeraził się znowu. Wiedział, że może grozić i może rzec coś takiego, co powstrzyma i złamie Juranda, ale zląkł się, że wpierw, nim słowo przemówi, stanie się z nim coś okropnego; więc zamilkł, oczy okrągłe, jakby skamieniałe ze strachu, utkwił w groźnej twarzy spychowskiego pana i siedział bez ruchu - tylko broda poczęła mu się trząść silnie.
Jurand zaś zwrócił się do siostry zakonnej:
- List macie?
- Nie, panie. Nie mamy listu. Co mamy do powiedzenia, kazano nam ustnie powiedzieć.
- Za czym mówcie!
A ona powtórzyła jeszcze raz, jakby pragnąc, by Jurand wbił sobie to dobrze w pamięć:
- Brat Szomberg i brat Markwart czuwają nad panienką, przeto wy, panie, hamujcie swój gniew... Ale nie stanie się jej nic złego, bo choć przez wiele lat krzywdziliście ciężko Zakon, jednakże bracia chcą wam dobrem za złe wypłacić, jeśli uczynicie zadość sprawiedliwym ich żądaniom.
- Czego chcą?
- Chcą, abyście uwolnili pana de Bergowa.
Jurand odetchnął głęboko.
- Oddam im de Bergowa - rzekł.
- I innych brańców, których w Spychowie macie.
- Jest dwóch giermków Majnegera i de Bergowa, prócz ich pachołków.
- Macie ich uwolnić, panie, i wynagrodzić za uwięzienie.
- Nie daj Bóg, abym się o dziecko miał targować.
- Tego też po was spodziewali się pobożni zakonnicy - rzekła niewiasta - ale to jeszcze nie wszystko, co mi kazano powiedzieć. Waszą córkę, panie, porwali jacyś ludzie, zapewne zbóje i zapewne dlatego, aby wziąć od was okup bogaty... Bóg pozwolił braciom, że ją odbili - i teraz niczego więcej nie żądają, tylko abyście im towarzysza i gościa oddali. Ale bracia wiedzą i wy wiecie, panie, jaka w tym kraju jest ku nim nienawiść i jak nie sprawiedliwie sądzą wszystkie ich, choćby najpobożniejsze uczynki. Z tego powodu bracia są pewni, iż gdyby tu ludzie dowiedzieli się, że córka wasza jest u nich, zaraz by poczęli ich posądzać, że to oni ją porwali, i w ten sposób za swą cnotę zebraliby jeno oszczerstwa i skargi... O tak! źli i złośliwi ludzie tutejsi nieraz im się już tak wypłacali, na czym sława pobożnego Zakonu cierpiała bardzo - o którą bracia dbać muszą, i przeto kładą ten jeszcze tylko warunek, abyście sami i księciu tej krainy, i wszystkiemu srogiemu rycerstwu oświadczyli - jako i jest prawda - że nie bracia krzyżowi, jeno zbóje waszą córkę porwali i że od zbójów musieliście ją wykupywać.
- Prawda jest - rzekł Jurand - że zbóje mi dziecko porwali i od zbójów muszę je wykupywać...
- Nikomu też nie macie inaczej mówić, bo gdyby choć jeden człowiek dowiedział się, żeście układali się z braćmi, gdyby choć jedna żywa dusza albo gdyby choć jedna skarga poszła czy to do mistrza, czy do kapituły tedyby ciężkie zrodziły się trudności...
Na twarzy Juranda odbił się niepokój. W pierwszej chwili wydawało mu się dość naturalnym, że komturowie żądają tajemnicy z obawy przed odpowiedzialnością i nie - sławą, ale teraz zrodziło się w nim podejrzenie, że może być i jakaś inna przyczyna, że zaś nie umiał sobie zdać z niej sprawy, więc chwycił go lęk taki, jaki chwyta najodważniejszych ludzi, gdy niebezpieczeństwo zagraża nie im samym, lecz ich bliskim i kochanym.
Postanowił jednakże dowiedzieć się czegoś więcej od zakonnej służki.
- Komturowie chcą tajemnicy - rzekł - ale jakoż tajemnica ma się zachować, gdy de Bergowa i tamtych innych za dziecko wypuszczę?
- Powiecie, żeście wzięli okup za pana de Bergowa, aby mieć czym zbójom zapłacić.
- Ludzie nie uwierzą, bom nigdy okupu nie brał odrzekł posępnie Jurand.
- Bo nigdy nie chodziło o wasze dziecko - odrzekła syczącym głosem służka.
I znów nastało milczenie, po czym pątnik, który przez ten czas nabrał ducha i osądził, że Jurand musi się już teraz więcej hamować, rzekł:
- Taka jest wola braci Szomberga i Markwarta.
Służka zaś mówiła dalej:
- Oto powiecie, że ten pątnik, który przyjechał ze mną, przywiózł wam okup, my zaś odjedziem stąd ze szlachetnym panem de Bergow i z jeńcami.
- Jak to? - rzekł Jurand marszcząc brwi – zali myślicie, że wam oddam jeńców, nim mi dziecko wrócicie?
- Uczyńcie, panie, jeszcze inaczej. Możecie sami jechać po córkę do Szczytna, dokąd wam ją bracia przywiozą.
- Ja? do Szczytna?
- Bo gdyby ją znów zbójcy w drodze porwali, znów posąd wasz i tutejszych ludzi padłby na pobożnych rycerzy, i dlatego ci wolą ją wam do rąk własnych oddać.
- A kto zaś zaręczy mi, że wrócę, gdy sam wlezę wilkowi w gardziel?
- Cnota braci, sprawiedliwość ich i pobożność. Jurand począł chodzić po izbie. Począł już przewidywać zdradę i obawiał się jej, ale czuł jednocześnie, że Krzyżacy mogą mu nałożyć warunki, jakie im się podoba - i że jest wobec nich bezsilny.
Jednakże przyszedł mu widocznie do głowy jakiś sposób, gdyż zatrzymawszy się nagle przed pątnikiem, począł mu się bystro przypatrywać, po czym zwrócił się do slużki i rzekł:
- Dobrze. Pojadę do Szczytna. Wy i ten człowiek, który ma na sobie szaty pątnicze, ostaniecie tu do mego powrotu, po którym odjedziecie z de Bergowem i z jeńcami.
- Nie chcecie, panie, zawierzyć zakonnikom - rzekł pątnik - jakże więc oni mają wam zawierzyć, że wróciwszy wypuścicie nas i de Bergowa?
Twarz Juranda pobladła ze wzburzenia i nastała groźna chwila, w której już, już zdawało się, że chwyci pątnika za pierś i weźmie go pod kolano - Iecz zdusił w sobie gniew, odetchnął głęboko i począł mówić z wolna i dobitnie:
- Ktośkolwiek jest, nie naginaj zbyt mojej cierpliwości, aby zaś nie pękła.
A pątnik zwrócił się do siostry:
- Mówcie! co wam kazano.
- Panie - rzekła - waszej przysiędze na miecz i na rycerską cześć nie ośmielilibyśmy się nie wierzyć, ale i wam nie przystoi składać przed ludźmi prostego stanu przysięgi i nas nie po waszą przysięgę przysłano.
- Po cóż was przysłano?
- Powiedzieli nam bracia, iż macie nie mówiąc nic nikomu stawić się w Szczytnie z panem de Bergow i z jeńcami.
Na to ramiona Juranda poczęły się cofać w tył, a palce rozszerzać się na kształt szponów drapieżnego ptaka; na koniec, stanąwszy przed niewiastą, pochylił się tak, jakby chciał jej mówić do ucha, i rzekł:
- Azali nie powiedziano wam, że każę was i Bergowa kołem połamać w Spychowie?
- Wasza córka jest w mocy braci, a pod opieką Szomberga i Markwarta - odrzekła z naciskiem siostra.
- Zbójców, trucicieli, katów! - wybuchnął Jurand. - Którzy potrafią nas pomścić, a którzy rzekli nam na odjezdnym tak: "Jeśliby nie miał spełnić wszystkich naszych rozkazów, lepiej by było, by ta dziewka umarła, jako i Witoldowe dzieci pomarły." Wybierajcie!
- I zrozumiejcie, żeście w mocy komturów - ozwał się pątnik. - Nie chcą oni uczynić wam krzywdy, i starosta ze Szczytna przysyła wam przez nas słowo, że wolni wyjedziecie z jego zamku - ale chcą, byście za te, któreście im wyrządzili, przysłai pokłonić się przed krzyżackim płaszczem i błagać o łaskę zwycięzców. Chcą wam przebaczyć, ale wpierw chcą zgiąć wasz hardy kark.
Głosiliście ich za zdrajców i krzywoprzysięzców - więc chcą, byście się zdali na ich wiarę. Wrócą wolność i wam, i córce - ale musicie o nią błagać. Deptaliście ich - musicie przysiąc, iż ręka wasza nigdy się na biały płaszcz nie wzniesie.
- Tak chcą komturowie - dodała niewiasta a z nimi Markwart i Szomberg.
Nastała chwila śmiertelnej ciszy. Zdawało się tylko, że gdzieś między belkami pułapu jakieś przytłumione echo powtarza jakby z przerażeniem: "Markwart... Szomberg." Zza okien dochodziły też nawoływania Jurandowych łuczników czuwających na wałach przy ostrokole gródka.
Pątnik i służka zakonna przez długi czas spoglądali to na siebie, to na Juranda, który siedział oparty o ścianę, nieruchomy i z twarzą pogrążoną w cieniu padającym na nią od pęku skór, zawieszonych przy oknie. W głowie pozostała mu jedna tylko myśl, że jeśli nie uczyni tego, czego Krzyżacy chcą - uduszą mu dziecko; jeśli zaś uczyni, to i tak może nie uratować ani Danusi, ani siebie. I nie widział żadnej rady, żadnego wyjścia. Czuł nad sobą niemiłosierną przemoc, która go zgniotła. W duszy widział już żelazne ręce Krzyżaka na szyi Danusi znając ich bowiem nie wątpił ani chwili, że ją zamordują, zakopią w wale zamkowym, a potem się wyprą, wyprzysięgną - i wówczas któż zdola im dowieść, że to oni ją porwali? Miał wprawdzie Jurand w ręku wysłańców, mógł ich zawieźć księciu, mękami wydobyć z nich zeznania ale Krzyżacy rnieli Danusię - i mogli także nie pożałować dla niej mąk. I przez chwilę zdawało mu się, że dziecko wyciąga do niego ręce z dalekości, prosząc o ratunek. Gdyby choć wiedział na pewno, że ona jest w Szczytnie, mógłby ruszyć tej samej nocy ku granicy, na
paść na nie spodziewających się napadu Niemców, wziąć zamek, wyciąć załogę i uwolnić dziecko - ale jej mogło nie być i pewnie nie było w Szczytnie. Jeszcze mignęło mu błyskawicą przez głowę, że gdyby chwycił niewiastę i pątnika, a zawiózł ich wprost do wielkiego mistrza, może mistrz wydobyłby z nich zeznania i kazał mu oddać córkę, ale błyskawica ta jak zapaliła się, tak i wnet zgasła... Przecie ci ludzie mogli powiedzieć mistrzowi, że przyjechali wykupić Sergowa i że nic o żadnej dziewczynie nie wiedzą. Nie! ta droga nie wiodła do niczego - ale któraż wiodła? Pomyślał bowiem, że jeśli pojedzie do Szczytna, to go skują i wtrącą do podziemia, a Danusi i tak nie puszczą, choćby dlatego, by się nie wydało, że ją porwali. A tymczasem śmierć jest nad jedynym dzieckiem, śmierć nad ostatnią drogą głową!... I wreszcie myśli poczęły mu się plątać, a boleść stała się tak wielka, że przesiliła się i przeszła w odrętwienie. Siedział nieruchomie dlatego, że ciało jego stało się martwe, jakby wykute z kamienia. Gdyby chciał podnieść się w tej chwili, nie byłby zdołał tego dokazać.
Tymczasem tamtym sprzykrzyło się długie czekanie, więc służka zakonna podniosła się i rzekła:
Już i świt niezadługo - więc pozwólcie nam odejść, panie, albowiem potrzebujemy spoczynku.
- I posiłku po długiej drodze - dodał pątnik. Po czym oboje skłonili się Jurandowi i - wyszli.
On zaś siedział dalej bez ruchu, jakby ujęty snem lub martwy.
Ale po chwili drzwi uchyliły się i ukazał się w nich Zbyszko, a za nim ksiądz Kaleb.
- Cóż wysłańcy? czego chcą? - zapytał młody rycerz zbliżając się do Juranda.
Jurand drgnął, ale zrazu nie odrzekł nic, począł tylko mrugać mocno jak człowiek zbudzony z twardego snu.
Panie, czyście nie chorzy? - ozwał się ksiądz Kaleb, który znając lepiej Juranda spostrzegł, iż dzieje się z nim coś dziwnego.
- Nie - odrzekł Jurand.
- A Danuśka? - dopytywał dalej Zbyszko. - Gdzie jest i co wam rzekli? Z czym przyjechali?
- Z wykupem - odpowiedział z wolna Jurand.
- Z wykupem za Bergowa?
- Za Bergowa...
- Jak to za Bergowa? co wam jest?
- Nic...
Lecz w głosie jego było coś tak niezwykłego i jakby zniedołężniałego, że tamtych obu chwyciła nagła trwoga, zwłaszcza że przy tym Jurand mówił o wykupie, nie o zamianie Bergowa na Danusię.
- Na miły Bóg! - zawołał Zbyszko - gdzie Danuśka?
- Nie masz jej u Krzyżaków, nie! - odpowiedział sennym głosem Jurand.
I nagle zwalił się jak martwy z ławy na podłogę.
Rozdział XXXI
Nazajutrz o południu wysłańcy widzieli się z Jurandem, a w jakiś czas później wyjechali zabrawszy z sobą de Bergowa, dwóch giermków i kilkunastu innych jeńców. Jurand wezwał następnie ojca Kaleba, któremu podyktował list do księcia z oznajmieniem, że Danusi nie porwali rycerze zakonni, ale że zdołał odkryć jej schronienie i ma nadzieję, iż w ciągu kilku dni ją odzyszcze. To samo powtórzył i Zbyszkowi, który od wczorajszej nocy szalał ze zdumienia i trwogi. Stary rycerz nie chciał jednak odpowiadać na żadne jego pytania, oświadczył mu natomiast, by czekał cierpliwie i tymczasem nic nie przedsiębrał dla uwolnienia Danusi, gdyż to jest rzecz zbyteczna. Pod wieczór zamsnął się znów z księdzem Kalebem, któremu naprzód rozkazał spisać swą ostatnią wolę, potem zaś spowiadał się, a po przyjęciu komunii wezwał przed siebie Zbyszka i starego, wiecznie milczącego Tolimę, który bywał mu towarzyszem we wszystkich wyprawach i walkach, a w czasie spokoju gospodarzył w Spychowie.
- Oto jest - rzeki zwracając się do starego wojownika i podnosząc głos, jakby mówił do człowieka, który nie dosłyszy - mąż mojej córki, którą na książęcym dworze zaślubił, na co i moją zgodę uzyskał. –Ten ci ma tu przeto być po mojej śmierci panem i zaś dziedzicem gródka, ziem, borów, ługów, ludzi i wszelakiego statku, który się w Spychowie znajduje...
Usłyszawszy to Tolima zdumiał się bardzo i począł zwracać swą kwadratową głowę w stronę Zbyszka, to w stronę Juranda; nie rzekł jednak nic, gdyż prawie nigdy nic nie mówił, tylko pochylił się przed Zbyszkiem i objął z lekka dłońmi jego, kolana.
A Jurand mówił dalej:
- Którą to wolę moją spisał ksiądz Kaleb, a pod pismem pieczęć się moja na wosku znajduje; ty zaś masz świadczyć, żeś to ode mnie słyszał i żem rozkazał, aby tu dla tego młodego rycerza taki sam posłuch był jako i dla mnie. Zaś co jest w skarbcu łupów i pieniędzy, to mu pokażesz - i będziesz mu wiernie w pokoju i na wojnie do śmierci służył. Słyszałeś?
Tolima podniósł ręce do uszu i skinął głową, po czym na dany znak przez Juranda skłonił się i odszedł, rycerz zaś zwrócił się do Zbyszka i rzekł z naciskiem:
- Tym, co jest w skarbcu, można choćby największą chciwość pokusić - i nie jednego, ale stu brańców wykupić. Pamiętaj.
Lecz Zbyszko spytał:
- A czemu to już zdajecie mi Spychów?
- Więcej ci ja niż Spychów zdaję, bo dziecko.
- I śmierci godzina niewiadoma - rzekł ksiądz Kaleb.
- Jużci niewiadoma - powtórzył jakby ze smutkiem Jurand. - Toćże niedawno śniegi mnie przysypały, a chociaż Bóg mnie zratował, nie ma już we mnie dawnej siły...
- Na miły Bóg! - zawołał Zbyszko - coś się w was odmieniło od wczoraj i o śmierci niż o Danusi radziej mówicie. Na miły Bóg!
- Wróci Danuśka, wróci - odpowiedział Jurand nad nią jest opieka boska. Ale jak wróci... słuchaj... Bierz ty ją do Bogdańca, a Spychów na Tolimę zdaj... To człek wierny, a tu ciężkie sąsiedztwo... Tam ci jej na powróz nie wezmą... tam przezpieczniej...
- Hej! - zakrzyknął Zbyszko - a wy już jakby z tamtego świata gadacie. Cóż to jest?
- Bom już przez pół był na tamtym świecie, a teraz tak mi się widzi, że jakowaś chorość mnie ima. I chodzi mi o dziecko... toć ja ją jedną mam. A i ty, choć wiem, że ją miłujesz...
Tu przerwał i wydobywszy z pochwy krótki mieczyk, zwany mizerykordią, zwrócił go rękojeścią ku Zbyszkowi:
- Przysięgnijże mi jeszcze na ten krzyżyk, jako jej nigdy nie pokrzywdzisz i będziesz statecznie miłował...
A Zbyszkowi aż łzy stanęły nagle w oczach; w jednej chwili rzucił się na kolana i położywszy palec na rękojeści zawołał:
- Na świętą Mękę, tak jej nie pokrzywdzę i będę statecznie rniłował!
- Amen - rzekł ksiądz Kaleb.
Jurand zaś pochował w pochwę mizerykordię i otworzył mu ramiona:
- Toś mi i ty dziecko!...
Po czym rozeszli się, bo noc już zapadła głęboka, a od kilku już dni nie zaznali dobrego wywczasu. Zbyszko jednakże wstał nazajutrz świtaniem, albowiem wczoraj zląkł się istotnie, czy nie idzie na Juranda jakowaś choroba, i chciał teraz dowiedzieć się, jak stary rycerz spędził noc.
Przed drzwiami Jurandowej izby natknął się na Tolimę, który z niej właśnie wychodził.
- A jakoże pan? - zdrowi? - zapytał.
Ów zaś skłonił się, a następnie otoczył ucho dłonią i rzekł: '
- Wasza miłość co każą?
- Pytam: jak się ma pan? - powtórzył głośniej Zbyszko.
- Pan pojechał.
- Dokąd?
- Nie wiem. We zbroi...