Lecz dalszą rozmowę przerwał im chłop przewodnik, który powstrzymał nagle źrebca, a następnie zawrócił go, przyleciał pędem do Maćka i zawołał jakimś dziwnym wylęknionym głosem.
- O dla Boga! Patrzcie no, panie rycerzu, kto to ku nam z pagórka idzie.
- Kto, gdzie? - zawołał Maćko.
- A owdzie! Chyba wielgolud czy co...
Maćko z Jagienką wstrzymali stępaki, spojrzeli we wskazanym przez przewodnika kierunku i istotnie oczy ich ujrzały na wyniosłości pagórka, na pół albo i więcej stajania jakowąś postać, której wymiary zdawały się znacznie przenosić zwykłe ludzkie kształty.
- Sprawiedliwie mówi, że chłop jest duży - mruknął Maćko.
Potem zmarszczył się, splunął nagle w bok i rzekł:
- Na psa urok!
- Czemu zaś zaklinacie? - spytała Jagienka.
- Bom wspomniał, jako w taki sam ranek obaczyliśmy ze Zbyszkiem na drodze z Tyńca do Krakowa takiego samego niby wielkoluda. Powiadali wówczas, że to Walgierz Wdały. Ba! pokazało się, że to był pan z Taczewa, ale też nic dobrego z tego nie wypadło. Na psa urok.
- To nie rycerz, bo piechtą. idzie - rzekła wytężając wzrok Jagienka. - I widzę nawet, że nijakiej broni nie ma, jeno kostur w lewej ręce dzierży...
- I maca nim przed sobą, jakby była noc - dodał Maćko.
- I ledwie się rusza. Pewnie! Ślepy chyba czy co?
- Ślepy jest, ślepy! jako żywo!
Ruszyli końmi i po niejakim czasie zatrzymali się naprzeciw dziada, który schodząc z pagórka niezmiernie powoli szukał przed sobą kosturem drogi.
Był to starzec rzeczywiście ogromny, chociaż widziany z bliska przestał im się wydawać wielkoludem. Sprawdzili też, że był zupełnie ślepy. Zamiast oczu miał dwie czerwone jamy. Brakło mu również prawej dłoni, na miejscu której nosił węzeł uczyniony z brudnej szmaty. Białe włosy spadały mu aż na ramiona, a broda sięgała pasa.
- Nie ma chudzina ni pacholęcia, ni psa i sam omackiem drogi szuka - ozwała się Jagienka. - Dla Boga, nie możem go przecie bez pomocy ostawić. Nie wiem, czy mnie będzie rozumiał, ale przemówię do niego po naszemu.
To rzekłszy zeskoczyła żywo ze stępaka i zatrzymawszy się tuż przed dziadem poczęła szukać pieniędzy w skórzanej kalecie wiszącej u jej pasa.
Dziad też usłyszawszy przed sobą tupot kofiski i gwar wyciągnął przed siebie kostur i podniósł do góry głowę, jak czynią ludzie ślepi.
- Pochwalony Jezus Chrystus! - rzekła dziewczyna. - Rozumiecie, dziadku, po krześcijańsku?
Ów zaś usłyszawszy jej słodki, młody głos, drgnął, przez twarz przeleciał mu jakiś dziwny błysk, jakby wzruszenia i rozrzewnienia, nakrył powiekami swe puste jamy oczne i nagle, rzuciwszy kostur, padł przed nią na kolana z wyciągniętymi w górę ramionami.
- Wstańcie, i tak was wspomogę. Co wam jest? -spytała ze zdziwieniem Jagienka.
Lecz on nie odpowiedział nic, tylko dwie łzy spłynęły mu po policzkach, a z ust wyszedł podobny do jęku głos:
- Aa! a!
- Na miłosierdzie boskie! niemowaście czy jak?
- Aa! a!
To wygłosiwszy podniósł dłoń; naprzód uczynił nią znak krzyża, potem jął wodzić lewą dłonią wzdłuż ust.
Jagienka nie zrozumiawszy spojrzała na Maćka, który rzekł:
- Chyba coś ci takiego pokazuje, jakby mu język urznęli.
- Urznęli wam język? - spytała dziewczyna.
- A! a! a! a! - powtórzył kilkakrotnie dziad kiwając przy tym głową.
Po czym wskazał palcami na oczy, następnie wysunął prawe ramię bez dłoni, a lewą wykonał ruch do cięcia podobny.
Teraz zrozumieli go oboje.
- Kto wam to uczynił? - spytała Jagienka.
Dziad zrobił znów kilkakrotnie znak krzyża w powietrzu.
- Krzyżacy! - zakrzyknął Maćko.
Starzec opuścił na znak potwierdzenia głowę na piersi. Nastała chwila milczenia, tylko Maćko i Jagienka spoglądali na się z niepokojem, mieli bowiem przed sobą jawny dowód tego braku miłosierdzia i braku miary w karaniu, jakimi odznaczali się rycerze zakonni.
- Srogie rządy! - rzekł wreszcie Maćko - i ciężko go pokarali, a Bóg wie, czy słusznie. Nie dopytamy się o to. Żeby choć wiedzieć, gdzie go odwieźć, bo to musi być człek z tych okolic. Po naszemu rozumie, gdyż tu prosty naród taki jest jako i na Mazowszu.
- Rozumiecie przecie, co mówimy? - spytała Jagienka.
Dziad potwierdził głową.
- A tutejsiście?
- Nie - odpowiedział na migi starzec.
- Zaś może z Mazowsza?
- Tak.
- Spod księcia Janusza
- Tak.
- A cóżeście u Krzyżaków robili?
Starzec nie umiał odpowiedzieć, lecz twarz jego przybrała w jednej chwili wyraz tak niezmiernego bólu, że litościwe serce Jagienki zadrgało tym większym współczuciem, a nawet Maćko, chociaż nie byle co wzruszyć go mogło, rzekł 
- Pewnikiem skrzywdzili go,. psubraty, może i bez jego, winy.
Jagienka zaś wetknęła w dłoń nędzarza kilka drobnych pieniążków.
- Słuchajcie - rzekła. - Nie opuścim was. Pojedziecie z nami na Mazowsze i w każdej wsi będziemy was pytać, czy nie wasza. Może się jako dogadamy. Wstańcie jeno teraz, boć my przecie nie święci.
Lecz on nie wstał, owszem pochylił się i objął jej nogi jakby w opiekę się oddając i dziękując, przy czym jednak pewne zdziwienie, a nawet jakby zawód mignęły mu na obliczu. Być może, iż miarkując z głosu sądził, iż stoi przed dziewczyną, tymczasem dłoń jego trafiła na jałowicze skórznie, jakie w podróży nosili rycerze i giermkowie. Ona zaś rzekła:
- Tak i będzie. Przyjdą wnet nasze wozy, to sobie odpoczniecie i pożywicie się. Ale na Mazowsze nie od razu pojedziecie, bo przedtem trzeba nam do Szczytna.
Na to słowo starzec zerwał się na równe nogi. Zgroza i zdumienie odbiły mu się na twarzy. Roztworzył ramiona, jakby chcąc zagrodzić drogę, a z ust poczęły mu się wydobywać dzikie i jak gdyby pełne przerażenia dźwięki.
- Co wam? - zawołała przelękniona Jagienka. Lecz Czech, który już przedtem był z Sieciechówną nadjechał i od pewnego czasu wpatrywał się uporczywie w dziada, zwrócił się nagle do Maćka ze zmienioną twarzą i dziwnym jakimś głosem rzekł:
- Na rany boskie! pozwólcie, panie, bym do niego przemówił, bo ani wiecie, kto on może być!
Po czym nie pytając o pozwolenie poskoczył do dziada, położył mu ręce na barkach i jął pytać:
- Ze Szczytna idziecie?
Starzec jakby uderzony dźwiękiem jego głosu uspokoił się i skinął głową.
- A nie szukaliście tam dziecka?...
Głuchy jęk był jedyną odpowiedzią na to pytanie. Wówczas Hlawa przybladł nieco, chwilę jeszcze wpatrywał się swym rysim wzrokiem w rysy starca, po czym rzekł z wolna i dobitnie:
- To wyście Jurand ze Spychowa!
- Jurand! - zakrzyknął Maćko.
Lecz Jurand zachwiał się w tej chwili i omdlał. Przebyte męki, brak pożywienia, trudy podróży obaliły go z nóg. Oto dziesiąty już dzień upływał, jak szedł tak omackiem, błądząc i szukając przed sobą kijem drogi, o głodzie, w utrudzeniu i niepewności dokąd idzie. Nie mogąc pytać o drogę, w dzień kierował się tylko ciepłem promieni słonecznych, noce spędzał w rowach przy gościńcu. Gdy zdarzyło mu się przechodzić przez wieś, osadę lub gdy spotykał ludzi naprzeciw idących, dłonią i głosem żebrał jałmużny, lecz rzadko kiedy wspomogła go litościwa ręka, powszechnie bowiem brano go za zbrodniarza, którego dosięgła pomsta prawa i sprawiedliwości. Od dwóch dni żywił się korą drzewną i liśćmi i już był zwątpił, czy trafi kiedykolwiek na Mazowsze - aż tu nagle otoczyły go litościwe swojackie serca i swojskie głosy, z których jeden przypomniał mu słodki głos córki - a gdy w końcu wymieniono jeszcze i jego imię, przebrała się wreszcie miara wzruszeń, serce ścisnęło mu się w piersi, myśli zakręciły się wichrem w głowie i byłby zwalił się twarzą w proch gościńca, gdyby nie podtrzymały go krzepkie ramiona Czecha.
Maćko zeskoczył z konia, po czym obaj wzięli go, ponieśli ku taborkowi, a następnie ułożyli na wymoszczonym sianem wozie. Tam Jagienka z Sieciechówną ocuciwszy go nakarmiły i napoiły winem, przy czym Jagienka widząc, że nie może utrzymać kubka, sama podawała mu napój. Zaraz potem chwycił go nieprzeparty kamienny sen, z którego dopiero na trzeci dzień miał się rozbudzić.