Nareszcie spostrzeżono sprawcę zamętu. Jakiś olbrzym nagi, okryty błotem, z krwawymi pręgami na plecach, klęczał na schodach estrady i wyciągał ręce do następcy.
- Oto morderca!... - wrzasnął nomarcha. - Bierzcie go!...
Tutmozis podniósł swój dzban, ode drzwi przybiegli żołnierze. Poraniony człowiek upadł twarzą na schody wołając:
- Miłosierdzia, słońce Egiptu!...
Już mieli go schwycić żołnierze, gdy Ramzes wydarłszy się kobietom zbliżył się do nędzarza.
- Nie dotykajcie go! - zawołał na żołnierzy. - Czego chcesz, człowieku?
- Chcę ci opowiedzieć o naszych krzywdach, panie...
W tej chwili Sofra zbliżywszy się do księcia szepnął:
- To Hyksos... spojrzyj, wasza dostojność, na jego kudłatą brodę i włosy... Jego wreszcie zuchwalstwo, z jakim się tu wdarł, dowodzi, że zbrodniarz ten nie jest urodzonym Egipcjaninem...
- Kto jesteś? - spytał książę.
- Jestem Bakura, robotnik z pułku kopaczy w Sochem. Nie mamy teraz zajęcia, więc nomarcha Otoes kazał nam...
- To pijak i wariat... - szeptał wzburzony Sofra. - Jak on przemawia do ciebie, panie...
Książę tak spojrzał na nomarchę, że dygnitarz zgięty wpół cofnął się.
- Co wam kazał dostojny Otoes? - pytał namiestnik Bakury.
- Kazał nam, panie, chodzić brzegiem Nilu, pływać po rzece, stawać przy gościńcach i robić zgiełk na twoją cześć. I obiecał, że za to wyda nam, co się należy... Bo, panie, my już dwa miesiące nie dostaliśmy nic... Ani placków jęczmiennych, ani ryb, ani oliwy do namaszczania ciała.
- Cóż wy na to, dostojny panie? - zapytał książę nomarchy.
- Niebezpieczny pijak... brzydki kłamca... - odparł Sofra.
- Jakiżeście to zgiełk robili na moją cześć?
- Jak rozkazano - mówił olbrzym. - Moja żona i córka krzyczały wraz z innymi: “Oby żył wiecznie!", a ja skakałem do wody i ciskałem wieńce do statku waszej dostojności, za co miano mi płacić po utenie. Zaś kiedy wasza cześć raczyłeś wjeżdżać łaskawie do miasta Atribis, mnie naznaczono, abym rzucił się pod konie i zatrzymał wóz...
Książę zaczął się śmiać.
- Jako żywo - mówił - nie myślałem, że tak wesoło zakończymy ucztę!... A ileż ci zapłacono za to, żeś wpadł pod wóz?
- Obiecano mi trzy uteny, ale nie zapłacono nic ani mnie, ani żonie i córce. Również całemu pułkowi nie dano nic do jedzenia przez dwa miesiące.
- Z czego żyjecie?
- Z żebraniny albo z tego, co się zapracuje u chłopa. Więc w tej ciężkiej nędzy trzy razy buntowaliśmy się i chcieliśmy wracać do domu. Ale oficerowie i pisarze albo obiecywali nam, że oddadzą, albo kazali nas bić...
- Za ten zgiełk na mnie? - wtrącił śmiejąc się książę.
- Prawdę mówi wasza cześć... Otóż wczoraj był bunt największy, za co jego dostojność nomarcha Sofra kazał nas dziesiątkować... co dziesiąty brał kije, a ja dostałem najwięcej, bom duży i mam do wykarmienia trzy gęby: moją, żony i córki... Zbity, wydarłem się im, ażeby upaść na mój brzuch przed tobą, panie, i opowiedzieć nasze żale. Ty nas bij, jeżeliśmy winni, ale niech pisarze wydadzą nam, co się należy, bo z głodu pomrzemy - my, żony i dzieci nasze...
- To człowiek opętany!... - zawołał Sofra. - Racz spojrzeć, wasza dostojność, ile on mi szkody narobił... Dziesięciu talentów nie wząłbym za te stoły, misy i dzbany.
Między biesiadnikami, którzy już odzyskali przytomność, zaczął się szmer.
- To jakiś bandyta!... - mówiono. - Patrzcie, to naprawdę Hyksos... Jeszcze w nim burzy się przeklęta krew jego dziadów, którzy najechali i zniszczyli Egipt... Takie kosztowne sprzęty... takie ozdobne naczynia porozbijane na proch !...
- Jeden bunt nie zapłaconych robotników więcej sprawia szkody państwu, aniżeli warte są te bogactwa - surowo odezwał się Ramzes.
- Święte słowa!... Należy zapisać je na pomnikach - w tejże chwili odezwano się między gośćmi. - Bunt odrywa ludzi od pracy i zasmuca serce jego świątobliwości... Nie godzi się, ażeby robotnicy po dwa miesiące nie odbierali żołdu...
Z nieukrywaną pogardą spojrzał książę na zmiennych jak obłoki dworaków i zwrócił się do nomarchy.
- Oddaję ci - rzekł groźnie - tego skatowanego człowieka. Jestem pewny, że nie spadnie mu włos z głowy. Zaś jutro chcę zobaczyć pułk, do którego należy, i przekonać się, czy skarżący mówił prawdę.
Po tych słowach namiestnik wyszedł zostawiając nomarchę i gości w wielkim strapieniu.
Na drugi dzień książę, ubierając się przy pomocy Tutmozisa, zapytał go:
- Czy robotnicy przyszli?
- Tak, panie. Od świtu czekają na twoje rozkazy.
- A ten... ten Bakura jest między nimi?
Tutmozis skrzywił się i odparł:
- Zdarzył się dziwny wypadek. Dostojny Sofra kazał go zamknąć w pustej piwnicy swego pałacu. Otóż ten hultaj, bardzo silny człowiek, wyłamał drzwi od drugiego lochu, gdzie stało wino, przewrócił kilka dzbanów bardzo kosztownych, a sam tak się spił, że...
- Że co?... - spytał książę.
- Że umarł.
Następca zerwał się z krzesła.
- I ty wierzysz - zawołał, że on sam zapił się na śmierć?...
- Muszę wierzyć, bo nie mam dowodów, że go zabito - odpowiedział Tutmozis.
- Ale ja ich poszukam!... - wybuchnął książę.
Biegał po komnacie i parskał jak rozgniewane lwiątko. Gdy nieco uspokoił się, rzekł Tutmozis:
- Nie szukaj, panie, winy tam, gdzie jej nie widać, bo nawet świadków nie znajdziesz. Gdyby ktoś w rzeczy samej z rozkazu nomarchy zadławił tego robotnika, nie przyzna się. Sam umarły także nic nie powie, a zresztą, cóż by znaczyła jego skarga na nomarchę!... W tych warunkach żaden sąd nie zechce rozpocząć śledztwa...
- A jeżeli ja każę?... - spytał namiestnik.
- W takim razie przeprowadzą śledztwo i dowiodą niewinności Sofry. Po czym ty, panie, będziesz zawstydzony, a wszyscy nomarchowie, ich krewni i służba zostaną twoimi wrogami.
Książę stał na środku pokoju i myślał.
- Wreszcie - mówił Tutmozis - wszystko zdaje się przemawiać za tym, że nieszczęsny Bakura był pijak albo wariat, a nade wszystko człowiek obcego pochodzenia. Bo czyliż rodowity i przytomny Egipcjanin, choćby przez rok nie pobierał żołdu i dwa razy tyle dostał kijów, czy ośmieliłby się - wpadać do pałacu nomarchy i z takim wrzaskiem wzywać ciebie?...
Ramzes pochylił głowę, a widząc, że w drugim pokoju są dworzanie, rzekł zniżonym głosem:
- Czy ty wiesz, Tutmozisie, że od czasu jak wyruszyłem w tę podróż, Egipt zaczyna mi się wydawać jakiś inny. Niekiedy pytam samego siebie: czy ja jestem w obcym kraju? to znowu serce moje niepokoi się, jakbym miał na oczach zasłonę, poza którą dzieją się łotrostwa, których ja - nie mogę dojrzeć...
- Toteż i nie wypatruj ich, bo w końcu wyda ci się, żeśmy wszyscy powinni iść do kopalń - odparł ze śmiechem Tutmozis. - Pamiętaj, że nomarchowie i urzędnicy są pasterzami twego stada. Gdy który wydoi miarę mleka dla siebie albo zarżnie owcę, przecie go nie zabijesz ani wypędzisz. Owiec masz za dużo, a o pastuchów trudno.
Namiestnik, już ubrany, przeszedł do sali poczekalnej, gdzie zebrała się jego świta: kapłani, oficerowie i urzędnicy. Następnie wraz z nimi opuścił pałac i udał się na dziedziniec zewnętrzny.
Był to obszerny plac zasadzony akacjami, pod cieniem których oczekiwali księcia robotnicy. Na odgłos trąbki cały tłum zerwał się z ziemi i uszykował w pięć szeregów.
Ramzes, otoczony błyszczącym orszakiem dostojników, nagle zatrzymał się, chcąc najpierw z daleka obejrzeć pułk kopaczy. Byli to ludzie nadzy, w białych czepcach na głowie i takichże przepaskach około bioder. W szeregach doskonale można było odróżnić brunatnych Egipcjan, ciemnych Murzynów, żółtych Azjatów i białych mieszkańców Libii tudzież wysp Morza Sródziemnego.
W pierwszej linii stali kopacze z oskardami, w drugiej z motykami, w trzeciej z łopatami. Czwarty szereg stanowili tragarze, z których każdy miał drąg i dwa kubełki, piąty również tragarze, lecz z wielkimi skrzyniami, obsługiwanymi każda przez dwu ludzi. Przenosili oni wykopaną ziemię.
Przed szeregami co kilkanaście kroków stali majstrowie: każdy miał w rękach mocny kij i duży cyrkiel drewniany lub węgielnicę.
Kiedy książę zbliżył się do nich, zawołali chórem: “obyś żył wiecznie!", i uklęknąwszy uderzyli czołem o ziemię.
Następca kazał im powstać i znowu przypatrzył się z uwagą.
Byli to ludzie zdrowi i silni, bynajmniej nie wyglądający na takich, którzy od dwu miesięcy utrzymywali się z żebraniny.
Do namiestnika przystąpił nomarcha Sofra ze swoim orszakiem. Ale Ramzes udając, że go nie spostrzegł, zwrócił się do jednego z majstrów:
- Jesteście kopaczami z Sochem? - zapytał.
Majster jak długi upadł twarzą na ziemię i milczał.
Książę wzruszył ramionami i zawołał do robotników:
- Jesteście z Sochem?
- Jesteśmy kopacze z Sochem!... - odpowiedzieli chórem.
- Dostaliście żołd?
- Żołd dostaliśmy - jesteśmy syci i szczęśliwi - słudzy jego świątobliwości - odparł chór wybijając każdy wyraz.
- W tył zwrot!... - zakomenderował książę.
Odwrócili się. Prawie każdy miał na plecach głębokie i gęste blizny od kijów; ale świeżych pręg nie było.
“Oszukują mnie!..." - pomyślał następca. Kazał robotnikom iść do koszar i nie witając się ani żegnając z nomarchą wrócił do pałacu.
- Czy i ty mi powiesz - rzekł w drodze do Tutmozisa - że ci ludzie są robotnikami z Sochem?...
- Wszakże oni sami to powiedzieli - odparł dworak.
Książę zawołał, aby mu podano konia, i odjechał do wojsk obozującyeh za miastem.