- Panie Michale! - zawołała nagle Krzysia.
Wszedł i zastał ją szyjącą.
- Waćpanna mnie wołała?
- Chciałam wiedzieć, czy to nie kto obcy chodzi... Sama tu jestem od dwóch godzin...
Wołodyjowski przysunął krzesło i przysiadł się na brzeżku.
Upłynęła długa chwila; milczał, nogami nieco szurgał zasuwając je coraz głębiej pod stołek i wąsikami ruszał. Krzysia przestała szyć i podniosła na niego wzrok; spojrzenia ich spotkały się, a potem nagle spuścili oboje oczy...
Gdy Wołodyjowski podniósł je znowu, na twarz Krzysi padały ostatnie blaski słońca, a była w nich śliczna. Włosy jej błyszczały na zagięciach jak złote.
- Za parę dni waćpan wyjedzie? - rzekła tak cicho, iż pan Michał ledwie mógł dosłyszeć.
- Nie może inaczej być!
I znów nastała chwila milczenia, po której Krzysia zaczęła mówić:
- Myślałam w ostatnich dniach, że waćpan zagniewał się na mnie...
- Jako żywo! - zawołał Wołodyjowski - byłbym niegodzien spojrzenia waćpanny, gdybym był to uczynił, ale nie to było.
- A co było? - pytała Krzysia podnosząc nań znów oczy.
- Wolę szczerze mówić, bo tak myślę, że zawsze szczerość od symulowania więcej warta... Ale... ale tego nie potrafię wypowiedzieć, ile mnie waćpanna wlewałaś pociechy do serca i jaką ja wdzięczność dla niej żywiłem !
- Bodajby tak zawsze było! - odpowiedziała Krzysia splatając na bębenku ręce.
A na to pan Michał ze smutkiem wielkim:
- Bodajby! bodajby było... Ale mnie pan Zagłoba powiedział... (tak mówię przed waćpanną, jako przed księdzem) pan Zagłoba powiedział, że amicycja z białogłowami nieprzezpieczna rzecz, bo snadnie, jako żar pod popiołem, gorętszy afekt pod nią skrywać się może. Ja zaś pomyślałem, że pan Zagłoba może mieć rację, i - przebacz, waćpanna; prostakowi żołnierzowi - inny by to misterniej wywiódł, a mnie... jeno się serce krwawi, żem waćpannę przez te ostatnie dni postponował... i żyć mi niemiło...
To rzekłszy pan Michał począł ruszać wąsikami tak szybko, jak żaden żuk nie rusza.
Krzysia spuściła głowę i po chwili dwie łezki poczęły jej płynąć po policzkach.
- Jeśli tak waćpanu będzie spokojniej, jeśli mój siostrzyński afekt nicpotem, to ja go ukryję...
I drugie dwie łezki, potem trzecie ukazały się jej na jagodach.
Ale na ten widok rozdarło się w panu Michale serce do reszty; skoczył do Krzysi i porwał jej ręce. Bębenek potoczył się z jej kolan aż na środek pokoju, rycerz jednak na nic nie zważał, tylko do ust przyciskał te ciepłe, miękkie, aksamitne dłonie powtarzając:
- Nie płacz waćpanna! Dla Boga! nie płacz!
Nie przestał zaś całować tych dłoni nawet i wówczas, gdy Krzysia, jak zwykle czynią ludzie we frasunku, założyła je na głowę; owszem całował je tym góręcej, aż ciepło bijące od jej włosów i czoła upoiło go jak wino i pomieszało mu zmysły. Wówczas, sam nie wiedział jak i kiedy, usta jego obsunęły się jej na czoło i całowały je jeszcze goręcej; potem zasię obsunęły się na jej spłakane oczy i świat zakręcił się z nim zupełnie; potem uczuł ów puszek delikatniuchny nad jej ustami; potem usta ich połączyły się i przycisnęły do siebie długo i z całej mocy. Cicho uczyniło się w komnacie, tylko zegar tykał poważnie.
Nagle w sieni rozległo się tupotanie Basi i jej półdziecinny głos powtarzający:
- Mróz! mróz! mróz!