Przed chwilą bowiem wściekła rozpacz targała jego duszą. Oto właśnie tego ranka odebrał suchy i krótki list od pana Bogusza następującej treści:
“Mój kochany Azja! Zatrzymałem się w Kamieńcu i do Chreptiowa teraz nie przyjeżdżam, raz dlatego, że mnie fatygi zmogły, a po wtóre, że nie mam po co. W Jaworowie byłem. Pan hetman nie tylko że ci pozwolenia na piśmie nie daje i swoją powagą osłaniać twoich szalonych zamysłów nie myśli, ale surowie i pod utratą łaski przykazuje ci, abyś ich natychmiast poniechał. Ja się też zreflektowałem, że to wszystko, coś mi mówił, nic po tym, bo chrześcijańskiemu, politycznemu narodowi wdawać się w takie praktyki z poganstwem grzech, a byłoby i wstydliwie wobec całego świata szlacheckie przywileje złodziejom, drapieżnikom i przelewcom niewinnej krwie nadawać. W czym się sam zmiarkuj i o hetmaństwie nie myśl, bo ci nie do tego, chociażeś Tuhaj-beja syn. A chceszli rychło łaskę hetmańską restaurować, to się swoją szarżą kontentuj, a szczególniej tamtę robotę z Kryczyńskim, Tworowskim, Adurowiczem i innymi przyspiesz, bo tym się najlepiej zasłużysz. Konotatkę hetmańską, co masz czynić, posyłam ci z tym pismem, a panu Wołodyjowskiemu rozkazanie od buławy, aby ci wyjeżdżać i przyjeżdżać wraz z twoimi ludźmi nie było nigdy wzbronno. Na spotkanie owych rotmistrzów pewnie wyskoczyć musisz - a spiesz się - i donoś mi do Kamieńca pilnie, co tam na drugiej stronie słychać. Przy czym polecając cię opiece boskiej, pozostaję z nieodmienną życzliwością Marcin Bogusz z Zięblic, podstoli nowogrodzki."
Młody Tatar, gdy odebrał ten list, wpadł w furię straszliwą: naprzód pismo starł w ręku na proch, potem kindżałem stół raz przy razie dziobał, wreszcie groził własnemu życiu i wiernemu Halimowi, który go na klęczkach błagał, aby nie przedsiębrał nic, zanim nie ochłonie z gniewu i desperacji. Bo też ów list był dla niego istotnie ciosem okrutnym. Gmachy, jakie wznosiła jego pycha i ambicja, zostały jakoby prochem wysadzone, zamysły zniszczone.
Oto mógł zostać trzecim w Rzeczypospolitej hetmanem i poniekąd dzierżyć jej losy w ręku, a teraz ujrzał, że musi pozostać nieznanym oficerem, dla którego szczytem ambicji będzie indygenat. Oto w ognistej swej wyobraźni widywał co dzień tłumy bijące mu czołem, a teraz jemu wypadnie czołem bić przed innymi.
I na nic mu się to nie zdało, że był Tuhaj-bejowiczem, że krew władnych wojowników płynęła w jego żyłach, że wielkie myśli zrodził w duszy - na nic!- wszystko na nic! Będzie żył zapoznany i umrze w jakiejś odległej fortalicji zapomniany. Jedno słowo pokruszyło mu skrzydła, jedno “nie!" sprawiło, że odtąd nie będzie mu wolno szybować jako orłom pod niebem, jeno musi pełzać jako robak po ziemi.
Lecz to wszystko jeszcze jest niczym w porównaniu do szczęścia, jakie utracił. Ta, za której posiadanie oddałby krew i wieczność, ta, dla której płonął jak ogień, którą umiłował oczyma, sercem, duszą, krwią - nie będzie już nigdy jego. Ten list odbierał mu ją tak samo jak i hetmańską buławę. Bo mógł Chmielnicki porwać Czaplińską, mógł równie potężny Azja, Azja-hetman, porwać cudzą żonę i obronić, choćby nawet przeciw całej Rzeczypospolitej, ale jakim sposobem wydrze ją Azja, porucznik lipkowski pod komendą jej męża służący?...
Gdy o tym myślał, świat czerniał mu w oczach, stawał się pusty, posępny. I nie wiedział Tuhaj-bejowicz, zali nie lepiej będzie mu umrzeć niż żyć bez racji do życia, bez szczęścia, bez nadziei, bez ukochanej niewiasty? Przygniotło go to tym straszniej, że się takiego ciosu nie spodziewał, owszem, biorąc poprzednio pod uwagę stan Rzeczypospolitej, groźbę przyszłej wojny, słabość wojsk hetmańskich i korzyści, jakie by z jego zamysłów mogła odnieść Rzeczpospolita, z każdym dniem utwierdzał się w przekonaniu, że hetman na te zamysły się zgodzi. Tymczasem rozwiały się nadzieje jak mgła pod wichrem. Co mu zostawało? Wyrzec się sławy, wielkości, szczęścia. Ale on nie był do tego zdolny. W pierwszej chwili porwał go szał gniewu i rozpaczy. Ogień począł mu chodzić po kościach i palić go boleśnie, więc wył i zgrzytał, a równie ogniste i mściwe myśli przelatywały mu przez głowę. Chciał zemsty nad Rzecząpospolitą, hetmanem, Wołodyjowskim, nad Basią nawet. Chciał podnieść swych Lipków, wyciąć w pień załogę, wszystkich oficerów, cały Chreptiów, zabić Wołodyjowskiego, a Baśkę porwać i ujść z nią za multański brzeg, a potem hen, na Dobrudżę i dalej, choćby do samego Carogrodu, choćby w azjatyckie pustynie.
Lecz wierny Halim czuwał nad nim, a i on sam ochłonąwszy z pierwszej furii i rozpaczy uznał całe niepodobieństwo tych zamysłów.
Azja i w tym jeszcze podobny był do Chmielnickiego, że jak w Chmielnickim tak i w nim mieszkał zarazem lew i wąż. Uderzy z wiernymi Lipkami na Chreptiów - i cóż stąd? Zali czujny jak żuraw Wołodyjowski da się zejść niespodzianie, a choćby i tak, zali da się pokonać ten przesławny zagończyk, mając zwłaszcza większą liczbę i lepszych żołnierzy pod ręką? Wreszcie; gdyby go Azja nawet pokonał, co potem uczyni? Pójdzie w dół rzeki, hen ku Jahorlikowi, to po drodze musi zetrzeć komendy w Mohilowie, Jampolu i Raszkowie. Przejdzie na multański brzeg, tam perkułaby, przyjaciele Wołodyjowskiego i sam Habareskul, pasza chocimski, jego druh zaklęty. Pójdzie ku Doroszowi, tam pod Bracławiem komendy polskie, a w stepie zimą nawet pełno podjazdów. Wobec tego wszystkiego uczuł Tuhaj-bejo-wicz swoją bezsilność i złowroga dusza jego, wyrzuciwszy naprzód płomienie, pogrążyła się w głuchej rozpaczy, jak ranny dziki zwierz pogrąża się w ciemnej pieczarze skalnej - i pozostała cichą. I jako ból nadmierny sam siebie zabija i w odrętwieniu znika, tak i on zdrętwiał wreszcie.
Wtedy to właśnie dano mu znać, że pani komendantowa życzy sobie z nim mówić. Halim nie poznał Azji, gdy ów wrócił z tej rozmowy. Odrętwiałość znikła z twarzy Tatara, oczy grały mu jak u dzikiego zdebia, twarz była blasków pełna, a białe kły połyskiwały mu spod wąsa - i w dzikiej swej urodzie zupełnie był podobny do strasznego Tuhaj-beja.
- Panie mój - spytał Halim - jakim sposobem Bóg pocieszył duszę twoją?
A Azja na to:
- Halim! po ciemnej nocy Bóg dzień na ziemi czyni i słońcu z morza wstawać każe. Halim ! (tu chwycił starego Tatara za ramiona) za miesiąc ona będzie moja na wieki! I taki blask szedł od jego czarniawej twarzy, że stał się piękny, a Halim począł mu pokłony wybijać.
- Synu Tuhaj-beja, tyś wielki, potężny i złość niewiernych nie zmoże cię!
- Słuchaj! - rzekł Azja.
- Słucham, synu Tuhaj-beja!
- Pojedziem nad morze sine, gdzie śniegi jeno na górach leżą, a jeśli wrócim kiedy w te strony, to na czele czambułów, jako piasek nadmorski, jako liście w tych puszczach nieprzeliczonych - miecz a ogień niosąc. Ty, Halim, synu Kurdłukowy, dziś jeszcze ruszysz w drogę. Znajdziesz Kryczyńskiego i powiesz mu, aby pod Raszków z tamtej strony ze swoim ściahem podemknął. A Adurowicz, Morawski, Aleksandrowicz, Grocholski, Tworowski i który żyw z Lipków i Czeremisów, niech mi także ze ściahami pod wojska podejdą. A czambułom, co przy Doroszu na zimownikach są, niech dadzą znać, aby od strony Humania wielki niepokój nagle uczyniły, by wyszły lackie komendy z Mohilowa, Jampola i Raszkowa i poszły w step daleki. Niech na tej drodze, którą ja ruszę, wojsk nie będzie, to wówczas, gdy z Raszkowa wyjadę, jeno popioły i zgliszcza po mnie zostaną!
- Boże ci dopomóż, panie! - odrzekł Halim.
I począł bić pokłony, a Tuhaj-bejowicz pochylił się nad nim i powtórzył jeszcze kilkakroć:
- Gońców rozsyłaj, gońców rozsyłaj, bo miesiąc czasu tylko zostaje.
Po czym odprawił Halima i pozostawszy sam, modlić się począł, bo miał piersi przepełnione szczęściem i wdzięcznością dla Boga.
A modląc się spoglądał mimo woli przez okno na swych Lipków, którzy właśnie wyprowadzali konie, by je napoić przy studniach. Majdan zaczernił się od tego tłumu. Lipkowie, śpiewając z cicha monotonne swe pieśni, poczęli ciągnąć skrzypiące żurawie i wychlustywać wodę w koryta. Para wychodziła dwoma słupami z nozdrzy każdego konia i przesłaniała nieco obraz.
Nagle z głównego budynku wyszedł pan Wołodyjowski przybrany w kożuch i jałowicze buty, a zbliżywszy się do Lipków począł coś mówić. Oni zaś słuchali go prostując się i zdejmując, przeciw wschodniemu obyczajowi, z głów kapuzy. Na jego widok Azja przestał się modlić i pomruknął:
- Sokół ty jesteś, ale nie dolecisz tam, gdzie ja dolecę, i pozostaniesz sam w Chreptiowie, w żałości i zgryzocie!
Pan Wołodyjowski, rozmówiwszy się z żołnierzami, zawrócił do izby i na majdanie na nowo rozległy się śpiewy Lipków, parskanie koni i skrzyp żałosny a przeraźliwy studziennych żurawi.