Swoboda uszczęśliwiła Cezarka. Przerażeniem napełniła jego matkę.
- Co teraz będzie? - szeptała załamując ręce.
Cezary nie zadawał sobie takich pytań. Przyrzekał matce, że będzie posłuszny, zupełnie tak samo, jak gdyby ojciec był obecny w gabinecie. Postanawiał być posłusznym i uspokajał matkę milionem najczulszych pieszczot. Lecz w gruncie rzeczy duszą i ciałem wyrywał, gdzie pieprz rośnie. Czego nie mógł u matki dopiąć samowolnymi kaprysami, to wypraszał umizgami lub awanturą. On to teraz stawiał na swoim. Robił, co chciał. Nie dostrzegając granic tych obszarów, których mu dawniej nie wolno było przekraczać, rzucał się na prawo i na lewo, w tył i naprzód - żeby wszystko dawniej zakazane dokładniej obejrzeć. Całe teraz dnie spędzał poza domem na łobuzerii z kolegami, na grach, zabawach, eskapadach i wagusach. Gdy się skończyły wakacje, “uczęszczał" do gimnazjum i pobierał w domu jak dawniej lekcje francuskiego i niemieckiego, angielskiego i polskiego języka, ale był to już raczej szereg awantur, a nieraz i bójek. Z każdym teraz be1frem zadzierał, wszczynał kłótnie i toczył nieskończone procesy, doznawał bowiem stale “niesprawiedliwości" i “krzywd", za które znowu jako człowiek honoru musiał się mścić w sposób właściwy i za właściwy uznany w sferach miarodajnych, wśród “starych" kolegów piątej klasy. Zabawy - zresztą niewinne - łazęgostwo i urwisostwo, pochłonęły go jak jakiś żywioł. W gronie kilku starych kolegów drałował z lekcyj i bujał po okolicy, a nawet nocą ganiał po ulicach, po jamach i wertepach, po zwaliskach gwebryjskich świątyń i ruinach starych meczetów.
Wyrwawszy się z ojcowskiej uździenicy nie mógł już znieść żadnego arkanu. Nieszczęsna matka traciła głowę, rozpływała się we łzach i gasła z niepokoju. Na widok tych łez gorzkich i nudzących go aż do śmierci Cezary poprawiał się na dzień, z trudem - na dwa. Na trzeci już znowu gdzieś coś płatał. Wybijał szyby Tatarom, wdzierał się na płaskie dachy domów i niewidzialny, strzelał z procy do domowników. Tam wywiercił dziurę w ścianie domu, tyłem odwróconego do ulicy, ażeby przez otwór przypatrywać się “żonom" milionera muzułmanina, chodzącym po bezdrzewnym ogródku bez czarczafów, czyli jedwabnych zasłon na twarzach - tu zorganizował nieznośnemu be1frowi kocią muzykę. Nocą, bez celu i sensu wałęsał się po nieskończonym bulwarze nowego miasta albo po prostu jak bezpański pies ganiał po zaułkach, po wąskich i stromych uliczkach starego, uwijał się w porcie, w brudach i czadach “czarnego miasta" lub między wulkanami, których kratery wyrzucają słone błoto. Ta konieczność włóczenia się, bezcelowego cwałem wyrywania z miejsca na miejsce stała się nałogiem i pasją. Nie mógł usiedzieć. Nadto - gry. Gry w piłkę, w pasek, w jakieś kamyki, “kiczki" w wyświechtane gruzińskie kostki.
Próżniacze dnie Cezarego napełnione były jednak nie byle jakimi pracami. Uczył się roli do teatru koleżeńskiego o treści rozbójniczej, który miał być odegrany sekretnie w zburzyszczach starych bakińskich fortalicji. Budował wraz z innymi skrytki w skalnych pieczarach i w labiryncie starych murów, w celu przechowywania zakazanych książek, nieprzyzwoitych wierszy Puszkina i innych pornografów. Tamże leżał w ukryciu pewien wiekowy rewolwer bez naboi i przechowywany był ozdobny gruziński kinżał, którego ciosy jeszcze “na razie" dla nikogo nie były przeznaczone. Zarówno rewolwer, jak kinżał owinięte w kolorowe bibułki i częstotliwie przewijane, czekały cierpliwie na swoje losy. Tymczasem urządzano napaści na burżujów, zarówno tatarskiego, jak ormiańskiego gatunku, mniej militarnymi narzędziami. Wystarczały do bicia szyb zwyczajne kamienie.
Matka nie była w stanie utrzymać syna w domu, nakazać mu zmiany wyuzdanych obyczajów, dopilnować go i wyśledzić miejsca jego kryjówek. Bez przerwy niemal czekała na jego powrót. Gdy chwytał czapkę i pędem wylatywał z domu, coś podsuwało się do jej gardzieli i zapierało oddech. Nie miała już siły prosić urwisa, żeby nie chodził. Z początku udawał posłuszeństwo: czaił się, przymilał, wypraszał pozwolenie na bomblerkę. Później nabrał zuchwałego rezonu. Z czasem stał się impertynencki, drwiący, uszczypliwy, kłótliwy i napastliwy. A wreszcie nic sobie z matki nie robił. Zacisnęła zęby i milczała przeżywając nieskończone godziny trwogi o jedynaka.
(..)
Cezarek dbał o to, żeby “rachunek bieżący" nie spleśniał w banku. Próbował wszystkiego, co mu strzeliło do głowy. Matka zgadzała się na wszystko, a raczej musiała na wszystko przystawać, co podyktował. Jeździł tedy po lądzie i po morzu, a nawet latał po powietrzu. Nie można powiedzieć, żeby się wcale nie uczył albo nawet źle uczył. Lubił na przykład muzykę i grał dużo, w czasie lekcji i poza lekcjami. Czytał mnóstwo wszelakich książek. Przechodził z klasy do klasy, tak i owak łatając braki systematycznych i porządnych studiów, jak to bywało za czasów ojcowskich, kiedy trzeba było przysiadywać fałdów dzień dnia i wszystko pilnie odrabiać do ostatniego udarienja.
Po roku, dwu, trzech latach, o ojcu dalekim - w istocie -jak gdyby słuch zaginął. Baryka był wciąż w armii. Czynił ofensywy i doznawał defensyw, lecz nie przyjeżdżał. Raz doniósł, że był ranny, że leżał w szpitalu, kędyś daleko, na granicy rdzennej Polski. Długo potem nie pisał. Gdy potem list nadszedł, był to skrypt nieoficjalny, datowany z innego miejsca pobytu.
W tym czasie Cezarek wyrastał na samodzielnego, a raczej samowładnego młokosa. O ojcu -jakoś zapomniał. Myśl o ojcu - było to widmo przestarzałych zakazów, padół jakiś ciemny, z którego zionęło uczucie dziwnie bolesne, ściskające, a nade wszystko smutne, tęskne, lecz zarazem w niepojęty sposób własne i rodzone. Cezary nie lubił myśleć o ojcu. Czasami jednak chwytało go w pół drogi, ni to w objęcia, błędne widmo - zatrzymywały pośrodku zabawy niewidzialne ręce. Coś go czasami ciągnęło w odmęt smutku i żalu, który się nagle pod nogami otwierał. Trzeba było potem zabijać to uczucie, które nosiło wśród kolegów nazwę chandra, wysiłkami na łódce, na rowerze, na motocyklu albo na dzikim kozackim koniu. W ciągu tych długich wojennych lat matka stała się dla Cezarego czymś tak podatnym, powolnym, użytecznym, własnym, posłusznym względem każdego zachcenia i odruchu, że zaiste, był to już jego organ, jak ręka lub noga. Nie znaczy to wcale, żeby Cezarek był złym synem, a jego matka niedołężną ciapą. Lecz tak dalece zrosły się te dwa organizmy, a jeden tak do drugiego należał, iż stanowiły jedno duchowe ciało. Z wolna i konsekwentnie Cezarek zajmował miejsce Seweryna jako źródło decyzji, rady, planu i rzutu oka na metę daleką oraz jako rozkazodawca. Nie zajmował się domem i jego sprawami, lecz od niego wszystko zależało. Wiedzieli wszyscy, iż pani Barykowa odbiera i wręcza pieniądze tudzież wykonywuje polecenia, ale rządzi piękny Cezarek.