Cezary Baryka szedł obok swego wozu i rzemiennym batem poganiał ociężałe woły. Od wielu już dni spełniał pod przymusem obowiązek karawaniarza i grabarza. Przywykł do tego zajęcia, przyzwyczaił się nawet do wstrętnej woni rozłożonych trupów. Nastawiał nozdrza pod wiatr lecący z wolnych górskich pustyń i obojętnie spełniał swe obowiązki, myśląc o rzeczach i sprawach weselszych od widoku, który wciąż miał przed oczyma. Weselszą była przede wszystkim myśl o jadle, którego skąpo, lecz w porcjach niezawodnych i stałych oraz w wiadomych terminach udzielali zwycięzcy. Ostatnimi czasy, wśród głodówek oblężenia i “na wojnie", Cezary Baryka bardzo wyszczuplał i stracił na sile. Zdarzały mu się minuty zamroczeń i “podpierania się nosem", toteż teraz jadł przyznaną i przeznaczoną dlań mamałygę z nieopisaną rozkoszą. W miarę zaś stałego spożywania owej papy i same myśli obrotniej nieco przesuwały się poprzez głowę, a oczy większy niż przedtem zakres rzeczy widziały. Trupy, które jego arba zbierała w ulicach i na placach miasta, a które amatorowie życia podpędzeni do tej pracy wrzucali do wysokiego wnętrza wozu żelaznymi widłami, jak siano zmulone lub nawóz przepalony - leżały niejako poza linią jego wzroku. Któż by tam z żywych mógł, a zwłaszcza chciał patrzeć na obmierzłe, podarte, krwawe kadłuby, na porozbijane głowy?
(..)
Szańce obronne niegdyś wojska angielskiego i pułków ormiańskich a później wojsk tureckich mieściły się na wyniosłościach podgórza, wysunięte dalej niż cmentarzysko Ormian wymordowanych. Chodziło o to, ażeby wiatr - Nord- nie niósł do stanowisk wojennych fetoru tak wielkiej ilości trupów. Gdy wszystkie zwłoki zostały wywiezione z obrębu miasta i złożone pokotem w głęboko kopanej, długiej wyrwie, pracowicie je zasypywano ziemią, tworząc nasyp wydłużony, ciągnący się w półokrąg, zależnie od kształtu wzgórza. Praca spychania ziemi na zwłoki wymagała wielu rąk ludzkich. Skoro zaś winna była być wykonana jak najszybciej, prowadzono ją surowo, na sposób bardzo wschodni. Sami żołnierze mieścili się w schronach utworzonych poza wałem ziemnym, na sposób casemate, choć wykonanych pospiesznie i niedbale. Drugi nasyp, wewnętrzny, czyli cmentarzysko, był niższy od fortalicji zewnętrznej. Pracownicy, we dnie i w nocy zajęci dźwiganiem ziemi i sypaniem jej w fosę trupią, mieszkali tymczasowo w części umocnień wojennych, wybudowanych jeszcze przez Ormian z desek i zrzynów, przytaszczonych tutaj z czarnego miasta.
Wśród innych pracowników miał tam legowisko i Cezary Baryka. Sypiał na pryczy obok innych leżących pokotem. Tak tedy: jedni z tego stada ludzkiego spali pokotem w ziemi - drugi szereg, żywy, spał nieco wyżej nad tamtymi, ponad poziomem - a trzeci szereg jeszcze wyżej, śpiący również nad tamtymi i również pokotem, pilnował dobrze, czy tamte dwa szeregi dobrze się sprawują. Wikt w robotniczych koszarach dawano coraz gorszy, w miarę jak praca nad zasypywaniem nieboszczyków postępowała i miała się ku końcowi. Im pokrywani grubą warstwą ziemi stawali się mniej niebezpiecznymi dla zwycięzców, tym mniej jadła dostawali żywi pracownicy. Cezary wśród ciężkiej pracy fizycznej, do której nie był przyzwyczajony, na nowo wychudł, wybladł i osłabł. Pracował bardziej nerwami niż mięśniami. Trudno mu było zasnąć po ciężkim i długim dniu roboczym. Parna i duszna noc miała się częstokroć ku końcowi, gdy on dopiero zasypiał. A ledwie świt ubielił dalekie smugi morza, już ci wrzeszczano na wstawanie i kopano rozespanych. W takich warunkach gagatek wypieszczony przez mamusię nie mógł sobie nic dobrego wróżyć. Prawie nagi, bez koszuli, obgryziony dobrze przez robactwo, obrośnięty i brudny, bosy i bez nakrycia głowy - zapomniał z wolna o dawniejszym życiu. Wrastał ciałem i duszą w czerwoną glinę bakińską, którą kopał od świtu do nocy. Smutek wewnętrzny zamieniał się z wolna na jałowy cynizm i podłą gnuśność. Nie zawsze przecie zagrzebywał w ziemię piękne Ormianki. Przeważnie oddawał matce ziemi na długie przechowanie opasłych i sprośnych dorobkiewiczów, kupców i buchalterów, więc mu na dobre obmierzli widokiem swym i zapachem.