Dziwiła Cezarego rozmowa z wieśniakami. Słuchali, gdy im to i owo opowiadał o wojnie. Synów na tej wojnie mieli, braci, krewniaków. Lecz gdy nawrócił do rzeczy pokoju, przeważnie go nie rozumieli i on ich nie rozumiał. Nawet nie to, żeby go nie rozumieli: nie obchodziło ich, nudziło ich to, co mówił. Lubili gadać i słuchać tylko o tutejszym, o realnym, o widocznym, dotykalnym, o tak dotykalnym i tutejszym, że on znowu tego nie rozumiał. Wszystko musiało być na przykładzie z tej okolicy, wszystko musiało tutaj się przydarzyć i o tutejsze stosunki zaczepiać. Inaczej było obce, dalekie, nienaskie, zaświatowe, a więc nie interesujące. Wszystko, cokolwiek mówili i czym się interesowali, zahaczało się o jadło i napitek, obracało się dokoła opału i odzienia, przeżycia zimy i przednówka, a doczekania drugiego lata. A na drugie lato i drugą jesień będzie znowu to samo: wyrobić, wydębić z okrutnej, twardej ziemi tyle, żeby przejeść całą zimę bez głodowania, przetrzymać przednówek - i znowu dalej - do “nowego".
W pewnej chwili tych gawęd o jadle i przyodziewku od zimna, Cezarego pchnął nóż wściekłości: “Cóż za zwierzęce pędzicie życie, chłopy silne i zdrowe! Jedni mają jadła tyle, że z niego urządzili kult, obrzęd, nałóg, obyczaj i jakąś świętość, a drudzy po to tylko żyją, żeby nie zdychać z głodu! Zbuntujcież się, chłopy potężne, przeciwko swojemu sobaczemu losowi!" - myślał Cezary siedząc na worku miękkich otrąb. Ta myśl, ten grzmot wewnętrzny był pewną siłą duchową, przeciwstawiającą się burzy szalejącej nad miękkimi postawy duszy.
Siedział we młynie aż do obiadu, wciąż zaciekle z chłopowinami pogadując. Później, przed samym już obiadem, obszedł stajnie, obory, stodoły i śpichlerz folwarczny, włażąc jak istny detektyw w najdrobniejsze szczegóły.



Dwa tygodnie spędził na Chłodku jako gość państwa Gruboszewskich, stale podejrzewany przez nich o czyhanie na posadę ekonoma. Jadł, pił, spał i pracował od świtu do nocy. Co robił? Jakąś robotę wykonywał forsownie. Wstawał rano, do dnia, to znaczy o ciemnej nocy grudniowej, pospołu z jegomością Gruboszewskim. Szedł spać z kurami, to znaczy około piątej po południu. Co dzień był gdzie indziej: we młynie - na gumnie, przy młocce cepami, wianiu, mierzeniu i odstawianiu do śpichrza gotowego ziarna - w lesie, podczas rąbania sążni drzewa na opał - przy połowie ryb na Wiliją - w oborach, przy udoju wieczornym i rannym. Nadto łaził po wsi wstępując do chałup nowo poznanych gospodarzy. Badał tu zwłaszcza życie bezrolnych komorników, których było niemało we wsiach sąsiednich, otaczających wieńcem na przygórkach rozrzuconym Chłodek leżący w dolinie.
Komornicy - byli to chłopi i ich rodziny nie posiadający wcale roli, a zamieszkujący “kątem" u gospodarzy przeważnie małorolnych, którzy jednak posiadali własne skrawki roli, własne chaty, stodoły i obórki. Komornicy chodzili na zarobek do dworów, służyli za fornali i ratajów, a także zarabiali u bogatych chłopów jako najemnicy i parobcy w gospodarstwach włościańskich dostatnich, lepiej prowadzonych i zasobnych w inwentarz. Życie komorników było nędzne nad wyraz. Latem wychodzili na zarobek w bogatsze okolice. Niegdyś, przed “wielkimi wojnami", wędrowali masowo za granicę Słowiańszczyzny do rdzennych Niemiec jako “obieżysasy". W czasie wojen rozmnożyli się, narośli i wypełnili wioski i wioszczyny. Wojny nie wygubiły ich, lecz właśnie rozpleniły - nic im nie przydając. Wielu z nich skrwawiło się, pokryło ranami i zdobyło kalectwo w walce o wolność narodu polskiego, a ojczyzna, w nowe państwo przekształcona, nie zdołała jeszcze nic dla nich uczynić, zajęta ogólnymi biedami i ciągłym zmaganiem się z zewnętrznym wrogiem. Czekali cierpliwie - żyjąc w swych kątach, na cudzym przykominiu, śpiąc na ławkach i po zapieckach, nie mając własnego domu i nie mając nic zgoła, co by swoim nazwać mogli. Był tego po wsiach, wśród posiadaczów i półposiadaczów, tłum, mnogość, powszechność. Słaniali się po drogach jako dziady, tłukli się po dziedzińcach zabudowań, plącząc się i nie wiedząc, o co ręce zaczepić. Jakże straszną była ich zima! Jakże potworne wśród nich grasowały choroby! Jakież katusze znosiły kobiety tego klanu pariasów, gdy w ich potomstwo uderzały krosty albo to straszniejsze, co ściśnie w gardle i zadusi nieletnie dzieciątko, niczym bezlitosna kuna, ćkórz, wytracający całe kurniki ptasich piskląt.
Przez szpary we wrótniach stodółek przypatrywał się starcom i staruchom wywleczonym z ogrzanych chałup przez dzieci i wnuki zdrowe na umarcie w mróz, zawieję, złożonym na snopku kłoci, aby prędzej dosz1i i nie zadręczali żywych, spracowanych i głodnych, swym kaszlem, charkaniem krwią albo nieskończonymi jękami. Podziwiał tę pierwotną, barbarzyńską bezlitość, która jest nieuniknioną ekonomią życia, życia takiego, jakie jest na wsi.
Oto miał przed oczyma drugi biegun systematów urządzenia żywota ludzkiego na świecie. Patrząc na skręconą staruszkę, która na snopku słomy w stodole pomimo wszystko skonać nie mogła, a żyć w tych warunkach nie mogła również, wspominał matkę swą i jej ostatnie godziny. Tam, w świecie urządzonym według najlepszego społecznie ideału, załatwiano się szybciej i skuteczniej pomagano śmierci. Cezary plątał się teraz wśród mieszkańców wiosek, przypatrywał się ich robocie i odpoczynkowi, wglądał w ich garnusie przystawione do cudzego ognia, badając, co też jedzą. Przebiegał nawłockie lasy obserwując źle żywionych podrostków, obdartusów i sankiulotów, wyschłe, schorzałe babiny, jak kulkami obłamywały gałęzie suche, a potem wiązki ich dźwigały na plecach upadając pod ciężarem, wlokły się poprzez równinę śniegową, ażeby w mróz srogi ogrzać ręce i warzę zgotować przy ogniu świętym. Zaprawdę, gdy huczał srogi polski wicher - serce mu nieraz pękało. Pękało tak szczerze i głęboko, iż własne jego zgryzoty przymierały.