Nazajutrz, wyspawszy się znakomicie, Cezary obudził się bardzo wcześnie. Deszcz podzwaniał w szyby okna i wiatr zimny przenikał do pokoju. Słychać było w sąsiednich izbach bohaterskie chrapanie księdza (nieznane) i Hipolita (znajome doskonale). Pokój Cezarego był niezmiernie wysoki, o ścianach bielonych wapnem i drewnianej powale. Okna i drzwi były wpuszczone w grube mury, co przypominało w rzeczywistości starą “ariańską" rozmównicę, salę zrzeszeń czy modłów. Młodzieniec w doskonałym usposobieniu wstał szybko, wymył się i wyczesał wzorowo, ubrał i wychylił za drzwi swego pokoju. Sień z kamienną posadzką była jeszcze wyższa niż pokój. Schody z niej prowadziły na piętro, gdziejuż chodzono w ciężkim obuwiu i rozmawiano. Otwarłszy drzwi do ogrodu Baryka zobaczył park, wczoraj w ciemności postrzeżony.
Park był bardzo rozległy, schodził ze wzgórka, na którym stała “Arianka", w dół,. do dworu otoczone o sadzawkami i basenami wodnymi. Dwór był drewniany, lecz na kamiennych podmurowaniach, które musiały dawniej podpierać inną jakąś bardziej wyniosłą budowlę. W parku były długie aleje grabowe, wynoszące się w pola i dalekie zarośla. W jednej takiej alei stały wokół zmurszałe, drewniane ławki, zasypane zwiędłymi liśćmi i zalane wodą deszczową. Wszystkie aleje i uliczki były zawleczone wilgotną mgłą, która dla Cezarego miała jakowyś szczególny urok. Z rozkoszą wałęsał się w długich, grabowych nawach, nie spotykając żywego ducha. Zawijał się w swój płaszcz przewiewny i doświadczając ciepła w listopadowym powietrzu, cieszył się, upajał, nasycał swym zdrowiem fizycznym i duchowym błogostanem. Śpiewał półgłosem samemu sobie radosną piosenkę, skandalicznie głupią co do treści i niewybredną co do formy.
Jedna z ulic wielkodrzewnych wyprowadziła go z parku na folwark, między stodoły, sterty zboża, obory, stajnie, kupy nawozu i fioletowe gnojówki. Tam od dawna kręcili się ludzie, z których każdy osobnik witał spacerującego “pana" ukłonem. Te to ukłony zepsuły poranek ideowemu komuniście, wpędziły go w pewien rodzaj popłochu. Toteż co prędzej odszedł z tamtych zaludnionych okolic. Trafił do ogrodu warzywnego, a później do ptasiego ogrojca. W drucianym odosobnieniu przechadzały się tam skromne kury i poważnie defilowały koguty, raz po raz ogłaszając absolutną niepogodę wrzaskliwym komunikatem, biadając pokrakiwały indyczki i rozpuszczały tęgie pióra z dzikim bełkotem indory, na pół obłąkane z manii wielkości. Wspaniały paw siedział na płocie nieruchomy, jakby wyrzeźbiony z brązu wielobarwnego, pewien uroku swych piór i kolorów swej szyi. Wrzaskliwe perliczki niestrudzenie i kłótliwie wykrzykiwały jakieś, doprawdy, nieprzyzwoite przezwisko. Nieporządne kaczki chłeptały strawę, nurzając dzioby, nogi i brzuchy w korytku - gęsi wydawały co pewien czas iście dulskie i klępie głosy podziwu nad wszystkim i niezrozumienia nic a nic na tym świecie. W tym społeczeństwie było tyle ciekawego życia, że Baryka formalnie zagapił się na ten sowiet ptasi.
Popsuła mu kontemplację scena najzabawniejsza pod słońcem. Oto zjawiła się w pobliżu chlewików i kurników panna-podlotek, jakaś wysmukła i wiotka gidia pensjonarska. Wyszła z domu, w którym Baryka noc przepędził. Była to najoczywiściej przyjezdna - z miasta czy z daleka - krewna któregoś z oficjalistów, gdyż w sposób wielkomiejski wszystkiemu się dziwiła i co krok trafiała kulą w płot, pytając o wszystko przechodzących na bosaka i w wysokim podkasaniu “dwórek" folwarcznych. Tak to obserwując wszystko, panna zabrnęła między perliczki, których całe stado wykrzykiwało popod krzakami porzeczek. Czym tym Afrykankom2 zawiniła, Cezary nie spostrzegł. Nagle stała się rzecz nieoczekiwana i fenomenalna: jeden z osobników starych, ze zgiętą szyją i nieproporcjonalnie małą głową niebieską, a więc samiec tego hałaśliwego rodu, rzucił się ku rozlazłej pannie z pazurami i groźnie rozwartym dziobem. Skakał wprost z ziemi aż do brzucha oniemiałej dzieweczki. Ogon, zawsze zgięty ku dołowi, teraz stał się jakby nowym szponem tego potwora, niebieski na głowie rożek, w tył zakrzywiony - nowym pazurem. Przeraźliwy krzyk perlicy, najwyraźniej po polsku przeklinający - “psiakrew! psiakrew! psiakrew!' - i atak tego szarego jajka z mnóstwem pazurów, dziobów, haków tak przeraził dziewoję, iż z wrzaskiem przewyższającym okrzyki perlicy rzuciła się do ucieczki. Nogi, ręce, sznurowadła, paski od swetra, wstążki, warkocze, falbanki majtek wiewały w powietrzu, a bek rozpaczliwy rozdzierał jesienne sielskie powietrze. Perlica nie dała za wygranę, nie dała się ugłaskać tak wyraźnymi objawami kapitulacji, lecz rzuciła się w pogoń za pierzchającym dziewczęciem z krzykiem swoim, nabierającym coraz groźniejszych akcentów bojowych.
Przerażona panna wyrywała do “ariańskiej" oficyny, coraz szybciej biorąc za pas nogi. Wreszcie wpadła do wielkiej sieni od strony dziedzińca. Tam napełniła spazmatycznymi jękami i wołaniem na pomoc jakiejś cioci wysokie przejścia i schody, aż zatrzasnąwszy za sobą drzwi na górze przycichła wreszcie w warowni piętra. Perliczka jednak i tam nie ustała. Goniła mężnie swą ofiarę do sieni z kamienną posadzką, wpadła do wnętrza i do podnóża schodów i, stojąc w groźnej postawie na wprost klatki schodowej, gdzie jej sprzed oczu znikła mieszczanka, długo jeszcze ogłaszała światu zwycięstwo, wywrzaskując swoje “psiakrew! psiakrew! psiakrew!" Parobcy, baby z czworaków, dziewczyny folwarczne dawno nie miały tak efektownej rozrywki. Niektórzy z chłopów pokładali się na ziemi ze śmiechu, patrząc na tę scenę. Nawet kiedy już kusa perliczka, syta sławy i tryumfu, wracała spod “Arianki" do swojej gminy, jeszcze wielkomiejska panna nie śmiała z domu nosa wyściubić.
Zimno jesienne przejęło jednak obserwatora. Postanowił pójść do dworu, obejrzeć go po dniu i - last not least - coś ciepłego wypić czy też przekąsić. Miał zresztą szczery zamiar podzielić się porannymi wrażeniami z panną Karoliną, a nade wszystko dowiedzieć się od niej, kogo to tak zawzięcie zwalczała i ostatecznie pokonała Afrykanka na folwarku. Nosił się nawet z myślą, aby specjalnie zapoznać się z ową pokonaną “stroną" i pogawędzić z nią w ogóle o perliczkach. Po cichu obszedł dwór nie napotykając żywej duszy. Wszystkie okiennice były jeszcze pozamykane i cisza wewnątrz panowała. Dwór był ogromny, z dachem łamanym. Ponad tym dachem rozpościerały się konary wielkodrzewów.