Cezary musiał przyznać, że jest sens w tych wywodach. Uległ temu sensowi, temu, trzeba to nazwać po imieniu, snobizmowi parafialnemu, i już swej kandydatury nie wysuwał. Zresztą nie miał ani chwili wolnej, którą mógłby poświęcić na swą prowentową fanaberię. Obiady, kolacje, śniadania i podwieczorki trwały niemal przez dzień cały. Wstawano dosyć późno. A ledwie spożyto śniadanie i dano folgę dyskusji, która się wyłoniła z przygodnego tematu, jużci Maciejunio wchodzi cichcem ze swymi sprawami i stół, dopiero co sprzątnięty, zaściela czystym obrusem. Znaczyło to, że społeczność nawłocka zmierza ku obiadowi. Jakaś wycieczka konna albo na wózku, jakaś króciutka eskapada - powrót - i jużci gromią z racji spóźnienia się na obiad. - Obiad. - Czarna kawa z odrobinką pomarańczową tego wyspiarskiego Curaçuo, papierosy... - Sprzątają. - Towarzystwo zaczyna rozdzielać się, zmniejszać i zdążać w kierunku poobiednich drzemek, aliści Maciejunio chrząka i poleca chłopcu nakryć stół. Kawuńcia biała, herbata - słowem five o' clock tea z tymi chlebkami, żytnim i pszennym, z owym masełkiem nieopisanym a świeżym, z tymi ciasteczkami suchymi, których sława szeroko rozeszła się była poza granice państwa nawłockiego, a stanowiła niewątpliwą spécialité de la maison. Po kawie jakaś przejażdżka, wypad do sąsiedniego miasteczka Ostropustu albo trochę muzyki w salonie, odkąd zjawiła się panna Wandzia Okszyńska, nieco tańca, skoro ktoś z sąsiedztwa nagodził się na odwieczerz.. I oto Maciejunio znów się krząta i pobrzękuje. Ma się ku kolacji. Maciejunio mruga i szepce ciekawym, wtajemnicza najcichszym szeptem księdza Anastazego: - baraninka - albo - kurczątka - rożen. Po kolacji jakaś partia szachów z księdzem Anastazym, jakaś partyjka winta (dwie ciocie, mama, ksiądz - albo - mama, ksiądz, Hipolit, Cezary) - godzina jedenasta, pół do dwunastej... Smutno byłoby iść spać bez jakiegoś wzmocnienia, bez leciutkiego, przedsennego posiłku. Maciejunio, drepcząc pośpiesznie, przynosi domowe serki owcze, obce, ostre, zielone - jabłka nieopisanej dobroci, jesienne delicje jakieś tam malusieńkie kieliszeczki, z czymś tam ciemnowiśniowym... Słowem, krótki i skromny “podkurek" przed śródnocnym pianiem koguta.
Po takim spędzeniu dnia tudzież wieczora niejednokrotnie poranek jesienny dawno minął, a w dolnych apartamentach “ariańskiego" gmachu panowała jeszcze głucha martwota. Drzwi wejściowe od strony ogrodu były zamknięte, okiennice pozawierane, a z wewnątrz dochodziło do ogrodu echo chrapania żołniersko-księżego. Ksiądz Anastazy prym trzymał w tej biernej sprawie. Dawno czekał przed domem starowina z kościoła w Nawłoci Dolnej, ażeby “dobrodzieja" przeprowadzić ścieżkami polnymi na ranną mszę, dawno czekał Jędrek z osiodłanym Urysiem, dawno się zamartwiał Maciejunio, iż przednie garnuszki stygną, a kożuszki na śmietance zanadto się przypiekają. Chrapanie pod przewodem kapłańskim wznosiło się pod wysokie sufity i wstrząsało starymi ścianami.
W takich wypadkach panna Karolina ważyła się na rzeczy ostateczne. Zbierała w ogrodzie kamienie, głazy narzutowe, baranie łby i kopulaste czuby z epoki oligocenu, miocenu i pliocenu, znosiła te formacje w pobliże siedliska znacznie późniejszego, a przecie bardziej od tamtych doszczętnie wygasłego arianizmu, i waliła tymi pradawnymi trzeciorzędami w zamknięte na klucz dźwirza. Każde uderzenie wielofuntowego minerału olbrzymim echem rozbijało się o ściany i sufit wielkiej i wysokiej sieni. Uśpionym rycerzom zdawało się, że to właśnie zaczęto silne przygotowanie artyleryjskie, uskuteczniane ogniem bębniącym jakiejś całej działobitni, i że wnet nastąpi czołowe uderzenie nieprzyjaciela. Ksiądz Anastazy zrywał się i padał znowu, ażeby jeszcze dwa, trzy razy wydać chrapnięcie zaiste nie tylko nie chrześcijańskie, nie świeckie, ale zgoła jakoweś belzebubie. Skoro jednak szturm kamienny nie ustawał, a złośliwa dziewica miotała w zamczyste drzwi coraz nowe pociski, budzili się wszyscy trzej i z rozkoszą oglądali nad sobą białe sufity, które ani myślały walić się na ich rozespane głowy. Kędyś w pobliżu szpary okiennej bzyka smutno ostatnia, złośliwa, jesienna mucha, którą ciepło wewnętrzne utrzymało przy życiu. Żołnierze nabierali przekonania, że to nie jest rów strzelecki, nie wojna, lecz pokój, i to pokój upragniony, dobrotliwy, z wysokim, bielonym sufitem...
- Ejże - zaraz będzie śniadanie! A jaka też to pogoda? Czy pada? Czymże by to wypaść po śniadaniu: konno czy dwukołówką?... - Ksiądz Anastazy bił się w piersi i w języku łacińskim wypraszał dla siebie przebaczenie za tak fatalne, haniebne zaniedbanie się w służbie bożej. Mył się jedną ręką, czesał drugą, w lot nakładał na opak swe długopołe efekty, byleby jak najprędzej wymknąć się z domu i rwać na przełaj polami ku nawłockiemu kościołowi nie czekając nawet na staruszka kościelnego.
Cezary Baryka między jednym a drugim jedzeniem dawał nieraz upust swej manii tak zwanego poznawania życia w jego prawdzie i istocie. Wymykał się do stodół i uczestniczył w wielkiej akcji omłotu zboża przy młocarniach kieratowych - siedział w śpichlerzu albo w stajniach i oborach - przy zasypywaniu kopców kartoflanych, tudzież przy szatkowaniu kapusty. Wielkie stodoły były w tym czasie na przestrzał otwarte. Turkotały maszyny poruszane przez konie w kieracie - wiatr dął w zgoniny i plewy, niecąc wieczystą kurzawę. Niezmierne masy słomy po omłocie przewalały się w przestrzeń. Krzyczeli poganiacze koni i głośno gadali pracownicy usiłując przegadać huk maszyny. Wszystkie jednak huki, zgrzyty i krzyki zwyciężała wiecznie wesoła piosenka dziewcząt odgarniających słomę.
Był to zresztą czas, kiedy całe dystyngowane towarzystwo z “pałacu" wraz z pełnymi taktu ciotkami i samą panią Wielosławską wdrapywało się na strych dworu w celu segregowania jabłek. Na tym strychu były specjalne przegrody, rodzaj sąsieków, z dawna wylepionych gliną i zasypanych sieczką. Znoszono tam masy jabłek, gdy dojrzały w rozległych ogrodach leżących po obydwu stronach drogi wjazdowej. Były to jabłka rozmaitych gatunków, ale sam owoc najprzedniejszy doskonałości niegdyś szczepionych. Na tym strychu rozległym i dosyć wysokim, suchym i przewiewnym, było ciepło rozkoszne i prawdziwie anielski zapach dojrzałych jabłek. Towarzystwo zabierało się niby to do segregowania owocu, umieszczania co najprzedniejszych okazów we właściwych przegrodach, lecz w gruncie rzeczy towarzystwo zajmowało się zjadaniem co najprzedniejszych okazów w ilości zaprawdę nadmiernej. Ksiądz, Hipolit, Cezary, wujcio, nawet wiotkie i wywiędłe ciocie, nawet sama pani Wielosławska, słowem wszyscy, prowadzili na tej górce jakby pewnego rodzaju kurację jabłeczną. Nadto, usadowieni na tej górce, tracili niejako swą skorupę, w której uroczyście poruszali się i chadzali w pokoju bawialnym i stołowym. Tam, w górnej strefie - bili się jabłkami, gonili się i dokazywali jak dzieci, a raczej jak stado szczurów na poddaszu.
W tych to zabawach strychowych, gonitwach i skokach poprzez pełne sąsieki i góry jabłek zdarzało się Cezaremu dopadać panny Karoliny, chwytać ją i trzymać w objęciach. Raz nawet zdarzyło mu się trzymać ją znacznie dłużej, niż nakazywały okoliczności i prawo zwycięstwa - tudzież zdarzyło mu się dotknąć w przelocie ustami jej policzka, różowego i świeżego jak jabłko najkraśniejsze i najwonniejsze. Po tym ostatnim wypadku nastały kwasy, dąsy, parogodzinne: “stanowczo nie rozmawiam z panem" - lecz nadeszło również i ułaskawienie z zastrzeżeniem najmocniejszego usiłowania poprawy.
Wszystkie te zatrudnienia i, jeżeli je tak nazywać można, zajęcia czasu, które Cezarego zaskoczyły w Nawłoci, były niczym w porównaniu z pracą, jaką mu narzuciła pani Kościeniecka. Jak już wiadomo, wdowa-narzeczona z Leńca organizowała wielki piknik dla zebrania funduszu na rzecz kupna protez dla “kadłubków" bez rąk i nóg, ofiar wojny. Piknik miał się odbyć w salonach najobszerniejszego w okolicy pałacu, w Odolanach, należących do starszego pana Storzana, który sam powalony przez paraliż, chciał choć w ten sposób przysłużyć się “braciom kadłubkom". Oddawał do dyspozycji swe apartamenty, ze storami wiecznie zapuszczonymi i molami latającymi wewnątrz samowładnie. Ponieważ bezwładny pan Storzan, stary kawaler, żyjący na łasce pielęgniarek i służby, niczym, rzecz prosta, zająć się nie mógł, więc pani Kościeniecka gospodarowała w odolańskich salonach jak szara gąska, przygotowując wszystko do niebywałej zabawy. Poruszyła całą okolicę, zmobilizowała wszystko, co żyło, miało nogi i fraki, władała młodzieżą jak dyktator, łaskawy dla posłusznych a nieubłagany dla opieszałych. Ponieważ miał to być piknik, zabawa składkowa, ponieważ miało być na niej mnóstwo osób, należało przygotować zapasy wszelkiego rodzaju. Toteż pani Kościeniecka objeżdżała pałace, dwory i dworki, wyciągając co najgodniejsze wędliny i ogołacając piwnice.
Pieczono, smażono, gotowano w całym powiecie pod komendą ślicznej wdowy z Leńca.