- Pan dobrodziej nawet w święto około gospodarstwa pracuje...
- A tak - pociągając wciąż wąsa i posępnymi swymi oczami na przeciwległą ścianę patrząc odpowiedział Korczyński - dla nas święta nie ma. I owszem, kiedy oficjaliści i parobcy świętują, najbardziej pilnować trzeba, aby głodem nie zamorzyli koni i bydła albo dworu z dymem nie puścili...
Nie była to właściwie odpowiedź niegrzeczna, ale ton, jakim wymówioną została, czynił ją obojętną i trochę rubaszną.
- Ale co się tyczy tegorocznych urodzajów - rozpoczął znowu Kirło - obiecujące są, bardzo obiecujące...
- A tak - odparł Korczyński - nie wiem jak gdzie, bom od kilku miesięcy nie ruszył się z domu ani na krok, ale u mnie na polu wcale pięknie... Jeżeli zbiór i zwózka pójdą pomyślnie...
- Tysiączki będą, panie dobrodzieju, tysiączki będą z tego ślicznego Korczynka - zachęcony i do żartobliwego humoru swego powracając zawołał Kirło.
Korczyński podniósł głowę i z urągliwym wyrazem swych smutnych oczu na sąsiada cieszącego się przyszłymi jego “tysiączkami" popatrzał.
- A ceny? - zapytał. - Czy żona pana dobrodzieja mówiła mu, jakie były i pewno jeszcze na ten rok będą ceny na zboże?
Kirło zmieszał się, ale wnet zatarł ręce i w śmiech uderzył:
- Jak Boga kocham - ze śmiechem zawołał - żona moja jest tak zawziętą gospodynią, że do niczego mię nie dopuszcza... do niczego... Pod pantoflem siedzę po uszy... Ale mnie z tym dobrze i jej także... Bo i cóż, panie dobrodzieju, na tej nędznej folwarczynie mielibyśmy oboje do roboty? Albo ja, albo ona... A ponieważ ona chciała...
Korczyński uśmiechnął się i zwrócił twarz w stronę, w której stała gotowalnia jego żony. Od tej gotowalni zaleciały go zmieszane zapachy toaletowego octu, ryżowego pudru i rezedowej perfumy. Pociągnął wąsa i zwracając się do żony rzekł:
- Może by okno otworzyć? straszny tu zaduch!
- O, nie! - łagodnie odpowiedziała pani Emilia - wiesz o tym, że ja nie mogę siedzieć przy otwartych oknach...
- Głupstwo - mruknął Korczyński, - Musisz chorować w takiej zadusze siedząc.