- Moi państwo! tego, z czym przyjechałam, w bawełnę obwijać nie będę. Prosto z mostu najlepiej! Posłem jestem. Kuzyn mój, Teofil Różyc, prosi przeze mnie o rękę Justynki. Osobiście nie oświadcza się dlatego, że to by go zanadto wzruszyło i zdenerwowało, a przy tym niepewny jest, jaką odpowiedź otrzyma, ale jeżeli tylko będzie ona pomyślną; natychmiast sam przyjedzie... natychmiast!
Nikogo słowa te nie zadziwiły, bo wszyscy już je przewidywali. Pani Emilia jednak splotła śliczne ręce i słabym głosem zawołała:
- Co za szczęście dla Justynki! Jakże pięknym, szlachetnym, wzniosłym jest postąpienie pana Różyca!
Teresa wydawała się wniebobraną; Kirło na krześle siedząc, naprzód nieco podany, postawą, oczami, uśmiechem cieszył się i tryumfował. Na twarzy Justyny najlżejsze nie odbiło się wzruszenie; powieki miała spuszczone i zamyślony uśmiech na ustach. Kirłowa po chwilowym milczeniu znowu na odwagę się zebrawszy mówiła dalej:
- Teofil szczerze upodobał Justynkę i zdaje mi się, że krok, który czyni, najlepiej tego dowodzi. Jestem pewna, że byłaby z nim ona szczęśliwą, bo to złote serce i głowa też nie byle jaka... Jednak zanim przyrzekłam, że tu posłem od niego zostanę, otwarcie i stanowczo mu powiedziałam, że wszystko o nim Justynce powiem, całą prawdę... Jeżeli o wszystkim wiedząc zgodzi się tego biedaka wyratować i uszczęśliwić, to dobrze; jeżeli nie, to cóż robić? Ale ja oszukiwać nikogo za żadne skarby świata nie mogę. Teofil zgodził się, a nawet prosił mię, abym Justynkę o wszystkim uprzedziła...
- Cóż? burzliwa przeszłość? zmarnowany majątek? - tonem zapytania rzucił Benedykt.
Kirło usta krzywił, ręką znaki niezadowolenia dawał pomrukując:
- Niepotrzebnie! niepotrzebnie! głupie skrupuły!
Na twarz Kirłowej wystąpił wyraz wielkiego zmartwienia. Zmąconymi oczami po obecnych wodziła.
Widocznym było, że wolałaby przed mniejszą znacznie kompanią mówić. Nie było jednak rady. Wszyscy obecni znajdować się tu mieli prawo.
- Nie - na zapytanie Benedykta odpowiedziała - nie to wcale! Majątek jest jeszcze piękny, można powiedzieć, wielki, a przeszłość... no! co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Jaką ona była, to była, ale żałuje on jej teraz i wyratował z niej jednak swoje złote serce. Jest rzecz inna... Teofil... Teoś...
Zająknęła się, zarumieniła się ogniściej niż kiedykolwiek i szeptem prawie dokończyła:
- Teoś jest mor... morfi... Boże, jakże się to nazywa? zawsze zapominam!... mor... morfinistą!
Benedykt wielkimi oczami na nią patrzał.
- A cóż to za diabeł? - zapytał. - Nigdy nie słyszałem...
Cicho, jąkając się, z wielkim żalem Kirłowa wyszeptała to, co o tym przedmiocie od kuzyna swego wiedziała, usprawiedliwiać go usiłując. Chorował bardzo przed parą laty, zagraniczni doktorowie też przeklęty zwyczaj mu zaszczepili...
Benedykt wąsa w dół pociągnął.
- Prosto z mostu mówiąc... pijakiem jest! - sarknął.
Kirłowa aż wstrzęsła się, tak ją wyraz ten zabolał. Ależ doprawdy, on nie winien, że go ten wielki świat do tego doprowadził i wielka fortuna na takie pokuszenia i awantury naraziła. Pragnie wyleczyć się, próbował już nieraz, bo wstyd mu samego siebie i życia młodego żal... ale dotąd nie mógł. Chyba go kobieta, którą pokochał, uleczy... klin klinem wybijać najlepiej... Szczęśliwym się czując nudzić się przestanie, domowe, porządne, regularne życie powróci mu zdrowie i chęć do zajęcia się majątkiem. Justynka prawdziwe zadanie siostry miłosierdzia spełnić przy nim może, jeżeli tylko zechce, jeżeli ją to, o czym dowiedziała się, nie zraziło...
Tu pani Emilia splecione ręce w górę wzniosła.
- Zrażać! o Boże! - zawołała. - To, o czym dowiedzieliśmy się, czyni pana Różyca więcej jeszcze interesującym... obudza jeszcze żywszą dla niego sympatię, bo świadczy o naturze pragnącej wyrwać się z więzów szarej rzeczywistości, upajać się choćby snami o tym, co piękne, wzniosłe, poetyczne! Z takim człowiekiem dzielić życie, razem z nim kochać, marzyć...
- Może i upijać się! - mruknął pod wąsem Benedykt, którego oświadczyny te najmniej zdawały się zachwycać.
-To prawdziwe szczęście! - dokończyła pani Emilia.
- Doprawdy! Od takiego szczęścia umrzeć można! - za poręczą fotelu zadzwonił cienki głosik Teresy.
- Fortuna pańska... nazwisko piękne... stosunki... co to i mówić! - z błogim uśmiechem szeptał Kirło.
Kirłowa zaś ze łzami w oczach zwróciła się do Justyny:
- Złote ma serce, kobietę poczciwą i przywiązaną ocenić i uszczęśliwić potrafi. Gdybyś ty, Justynko, wiedziała, jaki on dla nas dobry! Inny na jego miejscu i znać by nie chciał ubogich krewnych, a on przyjacielem jest, prawie bratem i... dobroczyńcą nawet, bo wiesz? czemużbym do tego przyznać się nie miała? bieda przecież wstydu nie czyni! - chłopcami naszymi zaopiekować się przyrzekł i w szkołach za nich płacić... raz już za jedne półrocze zapłacił, ale to nic nie znaczy, - wobec serca i przychylności! Bronkę naszą bardzo lubi i czasem na rękach ją nosi... Onegdaj przyjechał do Olszynki i jak zaczął nas prosić: “Przyjedźcie wszyscy do Wołowszczyzny na parę dni przynajmniej!" Toteż całe dwa dni bawiliśmy teraz u niego całą gromadą, a jak on nas przyjmował!... O przysmaki i inne pańskie przyjemności mniejsza... ale sam usługiwał nam, z dziećmi bawił się i chwilami tylko w tę swoją nieszczęsną apatię wpadał. Złote serce i bardzo biedny człowiek... choć bogaty!