Mizerna dziewczynka, oparłszy głowę na ręku, położyła się prawie na wznak w swoim oknie - i - szeroko otwartymi oczyma patrzyła prosto w słońce. Na jej twarzyczce, zwykle tak nieruchomej, grały teraz jakieś uczucia: niby to radość, a niby żal...
- Ona nie widzi! - szepnął mecenas opuszczając binokle. W tej chwili doświadczył kłucia w oczach na samą myśl, że ktoś może wpatrywać się w słońce, które ziało żywym ogniem.
Istotnie dziewczynka była niewidomą od dwu lat. W szóstym roku życia zachorowała na jakąś gorączkę; przez kilka tygodni była nieprzytomna, a następnie tak opadła z sił, że leżała jak martwa, nie poruszając się i nic nie mówiąc.
Pojono ją winem i bulionami, więc stopniowo przychodziła do siebie. Ale pierwszego dnia, kiedy ją posadzono na poduszce, zapytała matki:
- Mamo, czy to jest noc?...
- Nie, moje dziecko... A dlaczego ty tak mówisz?
Ale dziewczynka nie odpowiedziała: spać jej się chciało.
Tylko nazajutrz, gdy w południe przyszedł lekarz, spytała znowu:
- Czy to jest jeszcze noc?...
Wtedy zrozumiano, że dziewczynka nie widzi. Lekarz zbadał jej oczy i zaopiniował, że trzeba czekać.
Ale chora, im bardziej odzyskiwała siły; tym mocniej niepokoiła się swoim kalectwem...
- Mamo, dlaczego ja mamy nie widzę?...
- Bo tobie oczki zasłoniło. Ale to przejdzie.
- Kiedy przejdzie?...
- Niedługo..
- Może jutro, proszę mamy?
- Za kilka dni, moja dziecino.
- A jak przejdzie, to niech mi mama zaraz powie. Bo mi jest bardzo smutno!...
Mijały dnie i tygodnie w ciągłym oczekiwaniu. Dziewczynka poczęła już wstawać z łóżeczka. Nauczyła się chodzić po pokoju omackiem; sama ubierała się i rozbierała, powoli i ostrożnie.
Ale wzrok nie wracał.
Jednego razu mówiła:
- Prawda, mamo, że ja mam niebieską sukienkę?...
- Nie, dziecko, masz popielatą.
- Mama ją widzi?
- Widzę, moje kochanie.
- Tak jak w dzień?
- Tak.
- Ja także będę widziała wszystko za kilka dni?... Nie, może za miesiąc...
Ale ponieważ matka nie odpowiedziała jej nic, więc mówiła dalej:
- Prawda, mamo, że na dworze ciągle jest dzień?... A w ogrodzie są drzewa tak jak dawniej?... Czy do nas przychodzi ten biały kotek z czarnymi łapami?... Prawda, mamo, że ja widziałam siebie w lustrze?... Nie ma tu lustra?
Matka podaje jej lusterko.
- Trzeba patrzeć tutaj, o tu, gdzie jest gładkie mówiła dziewczynka przykładając lusterko do twarzy. - Nic nie widzę! - rzekła. - Czy i mama nie widzi mnie w lusterku?
- Widzę cię, moja ptaszyno.
- Jakim sposobem?... - zawołała dziewczynka żałośnie. - Przecie jeżeli ja nie widzę siebie, to już w lustrze nie powinno być nic... A tamta, co jest w lustrze, czy ona mnie widzi, czy nie widzi?...
Ale matka rozpłakała się i wybiegła z pokoju. Najmilszym zajęciem kaleki było dotykać rękoma drobnych przedmiotów i poznawać je.
Jednego dnia przyniosła jej matka lalkę porcelanową, ładnie ubraną, za rubla. Dziewczynka nie wypuszczała jej z rąk, dotykała jej noska, ust, oczu; pieściła się nią.
Poszła spać bardzo późno, wciąż myśląc o swej lalce, którą ułożyła w pudełku wysłanym watą.
W nocy zbudził matkę szmer i szept. Zerwała się z pościeli, zapaliła świecę i zobaczyła w kąciku swoją córkę, już ubraną i bawiącą się lalką.
- Co ty robisz, dziecino? - zawołała. - Dlaczego nie śpisz?...
- Bo już przecie jest dzień, proszę mamy - odparła kaleka.
Dla niej dzień i noc zlały się w jedno i trwały zawsze... Stopniowo pamięć wzrokowych wrażeń poczęła zacierać się w dziewczynce. Czerwona wiśnia stała się dla niej wiśnią gładką, okrągłą i miękką, błyszczący pieniądz był twardym i dźwięcznym krążkiem, na którym znajdowały się jakieś znaki w płaskorzeźbie. Wiedziała, że pokój jest większy od niej, dom większy od pokoju, ulica od domu. Ale wszystko to jakoś skróciło się w jej wyobraźni.
Uwaga jej skierowała się na zmysł dotyku, powonienia i słuchu. Jej twarz i ręce nabrały takiej wrażliwości, że zbliżywszy się do ściany czuła o kilka cali lekki chłód. Zjawiska odległe oddziaływały na nią tylko przez słuch. Przysłuchiwała się więc po całych dniach.
Poznawała posuwisty chód stróża, który mówił piskliwym głosem i zamiatał podwórko. Wiedziała, kiedy jedzie z drzewem chłopski wóz drabniasty, kiedy - dorożka, a kiedy - kary wywożące śmiecie.
Najmniejszy szelest, zapach, oziębienie się albo rozgrzanie powietrza nie uszło jej uwagi. Z niepojętą bystrością pochwytywała drobne zjawiska i wysnuwała z nich wnioski.
Raz matka zawołała służącej.
- Nie ma Janowej - rzekła kaleka siedząc jak zwykle w kąciku. - Poszła po wodę.
- A skąd wiesz o tym? - zapytała zdziwiona matka.
- Skąd?... Przecież wiem, że brała konewkę z kuchni, potem poszła na drugie podwórze i napompowała wody. A teraz rozmawia ze stróżem.
Istotnie, zza parkanu dolatywał szmer rozmowy dwu osób, ale tak niewyraźny, że tylko z wysiłkiem można go było usłyszeć.
Lecz nawet rozszerzona sfera zmysłów niższych nie mogła kalece zastąpić wzroku. Dziewczynka uczuła brak wrażeń i zaczęła tęsknić.
Pozwolono jej chodzić po całym domu i to ją nieco uspakajało. Wydeptała każdy kamień na podwórzu, dotknęła każdej rynny i beczki. Ale największą przyjemność robiły jej - podróże do dwu całkiem odmiennych światów: do piwnicy i na strych.
W piwnicy powietrze było chłodne, ściany wilgotne. Przygłuszony turkot uliczny dolatywał z góry: inne odgłosy niknęły. To była noc dla ociemniałej.
Na strychu zaś, szczególniej w okienku, działo się całkiem inaczej. Tam hałasu było więcej niż w pokoju. Kaleka słyszała turkot wozów z kilku ulic; tu skupiały się krzyki z całego domu. Twarz jej owiewał ciepły wiatr. Słyszała świergot ptaków, szczekanie psów i szelest drzew w sąsiednim ogrodzie. Tu był dla niej dzień.
Nie dość na tym. Na strychu częściej niż w pokoju świeciło słońce, a gdy dziewczynka skierowała na nie przygasłe oczy, zdawało jej się, że coś widzi. W wyobraźni budziły się cienie kształtów i barw, ale takie niewyraźne i pierzchliwe, że nic przypomnieć sobie nie mogła...
W tej właśnie epoce matka połączyła się ze swoją przyjaciółką i przeniosła się do domu, w którym mieszkał pan Tomasz. Obie kobiety cieszyły się z nowego lokalu, ale dla niewidomej zmiana miejsca była prawdziwym nieszczęściem.
Dziewczynka musiała siedzieć w pokoju. Na strych i do piwnicy nie wolno było chodzić. Nie słyszała ptaków ani drzew, a na podwórzu panowała straszna cisza. Nigdy tu nie wstępowali handlarze starzyzny ani druciarze, ani śmieciarki. Nie puszczano bab śpiewających pieśni pobożne ani dziada, który grał na klarnecie, ani kataryniarzy.
Jedyną jej przyjemnością było wpatrywanie się w słońce, które przecież nie zawsze jednakowo świeciło i bardzo prędko kryło się za domami.
Dziewczynka znowu zaczęła tęsknić. Zmizerniała w ciągu kilku dni, a na jej twarzy ukazał się wyraz zniechęcenia i martwości, który tak dziwił pana Tomasza.