Zbigniew Kowalewski MARTA - HITLER Niezwykłym zdarzeniem losu stało się udziałem zwykłych śmiertelników, że o tej samej porze, gdy podpisywano zawieszenie broni pomiędzy uczestnikami europejskiej wojny powszechnej w pamiętnym dniu 11 listopada 1918 roku za panowania cesarza Wilhelma w Alte Deutsche Stadt Kreuzburg... równo o godzinie jedenastej w bólach jęczącej ze szczęścia matki, przyszło na świat dziecię płci żeńskiej. W imieniny miesiąca, w imieniny godziny ochrzczono je z uzasadnionej obawy o kruche zdrowie nowonarodzonej. Nadano jej piękne imię Marta. Ojciec od kilku miesięcy spoczywał w ziemi na jednym z dalekich pól bitewnych pogodzonej chwilowo Europy. Na zgliszczach miast, w oparach pobojowisk dojrzewał kolejny układ nie mający szans na rzeczywistą realizację zawartych w nim szczytnych, przyznajmy to, zamierzeń. Sygnatariusze aktu końcowego wersalskiej konferencji pokojowej mieli świadomość, że zredagowali jedynie usprawiedliwienie zbiorowego mordu na milionach ludzkich istnień, niezależnie od ich narodowości. W miasteczku półsierota miała nie tylko podobne sobie losem rówieśniczki, ale w miarę dorastania i kształcenia się w towarzystwie panien z dobrych domów, poznawała ponurą historię miasta od średniowiecznego Zakonu Kawalerów Mieczowych (Szpitalników) - okrwawionych w boju za wiarę założycieli grodu, do zasłyszanych opowieści, rozpowszechnianych poza pensją, w odwiedzanych domach i na ulicach miasteczka. Rycerze z czarnymi krzyżami na płaszczach zakonnych pozostawili po sobie przepastne lochy i zamurowane żywcem w kościelnym murze postaci grzeszników i przerażające historie powtarzane z pokolenia na pokolenie aż po dzień dzisiejszy. Marzenia i obawy panienek bywają ich tajemnicą do czasu zawierzenia ich rówieśniczkom. Wówczas okazuje się dopiero, jak bardzo są do siebie podobne, na jawie i we snach. Marta śniła wielokrotnie o tajemniczych rycerzach i zakonnicy, która uległa jednemu z tych rosłych wspaniałych i pięknych mężczyzn. Kara za wiarołomstwo była okrutna. Żaden z sądzących jej występek nie znał litości. Skazana na zamurowanie żywcem poprosiła o spowiednika, ale nawet ten już ją opuścił. Dla wiary i kościoła była straconą na wieczność, już umarłą duszą. Przez kilka dni tkwiła konając powoli z głodu i pragnienia w kamiennych przyporach świątyni. Trwała tam w milczeniu jako okrutne memento dla pozostałych mniszek i pozostających na wolności białogłów. Nikt nie ośmielił się pospieszyć jej z pomocą, bowiem i to nie miałoby żadnego sensu. Przedłużyłoby jedynie czas oczekiwania śmierci. Kiedy osądzona i skazana winowajczyni wyzionęła wreszcie ducha, jej doczesne szczątki pokryła skorupa zastygającej szybko zaprawy murarskiej. Zachowano jednak zarys jej sylwetki ku pamięci tego smutnego faktu dla potomnych. Marta nie raz, nie dwa, przystawała przed kamiennym zarysem twarzy zakonnicy i starała się odczytać z niego tajemnicę męki człowieka pozostawionego już tylko sobie, pozbawionego szans na ocalenie... Odgadywała w myślach, co mogła czuć ta istota wystawiona w ostatnich chwilach swojego życia na publiczny widok oglądających jej mękę przechodniów. Spojrzenie żywej i umarłej zaiskrzyło pomiędzy kobietami, które oddzieliły całe wieki, a przecież zjednoczyło po pewnym czasie równie wielkie, siostrzane cierpienie. Życie wyedukowało Martę okrutnie, na wskroś prześwietlając możliwości tego wątłego organizmu. Przećwiczyło ją we wszelkich możliwych sytuacjach, których zwykły człowiek by nie zdzierżył. Okazała się pojętną uczennicą i wytrwałą obywatelką III Rzeszy, jak na aryjską matkę przystało. Była wśród wiwatujących na cześć Wodza tłumów, chociaż nikt nie zapamiętał, czy brała czynny udział w wiecach, marszach i seansach kronik frontowych. Żyła rytmem mas poddanych sprawnie działającej maszynie propagandowej. Ulegała, jak wielu innych, podlegała prawodawstwu wojennemu, a po wyzwoleniu kraju z okupacji hitlerowskiej nie zamykała oczu i uszu na to, co usiłowano wtłoczyć w jej chłonny umysł i otwarte serce. Ufność naiwnej osoby też ma jednak swoje granice. Z czasem Marta coraz bardziej gubiła się aż wreszcie zupełnie przestała pojmować, co się wokoło niej zmieniało, co się stało z nią, o co w ogóle mają do niej żal jej bliźni. Jeszcze za życia Ojca Narodów - batki Stalina i jego wiernego czekisty Bieruta, Marta spacerowała obok dwóch sąsiadujących ze sobą szkół podstawowych. Trafiła na przerwę, podczas której uczniowie obrzucali się niemieckimi przekleństwami i śnieżkami. Polskich , równie dosadnych słów też nie zabrakło w odpowiedzi. W miektóre śnieżki wlepiano kostkę koksu z pobliskiego stosu zgromadzonego na opał budynku. Jedna z takich kul śniegowych dosięgła przypadkowo przechodzącej Marty. Polała się krew na włosy. Zlepiła je w rudą plątaninę krzepnącej mazi i zniszczonej krwawiącą raną fryzury. Krew, ropa, pot, mocz i wszelkie płyny ustrojowe, jakie może wydalać ludzki organizm wytoczyły się z leżącego na chodniku ciała. Marta nagle poczuła wstyd, że oglądają jej fizjologiczną bezradność przygodni gapie, i zaraz potem ulgę, kiedy okazało się to jedynie jej chwilowym omamem. W tej chwili zmasakrowana twarz Marty nie przypominała wcale kształtnej główki kobiecej za muślinowymi firankami salonu, wsłuchanej w muzykę wiedeńskich klasyków. Obraz ten pojawił się na krótką chwilę, przemknął w myślach zranionej kobiety i natychmiast zniknął, jak bańka mydlana. Zlitował się nad Martą i zajął się nią troskliwie felczer zatrudniony w szkole uznawanej przez uczniów z przeciwnej strony za poniemiecki pomiot i dziedzictwo, które jak najszybciej trzeba zburzyć. Uzasadniona poniekąd nienawiść do pokonanych wrogów przeszła na pozostawione przez nich gmachy, nawet jeśli to były instytucje tak bardzo potrzebne i użyteczne miejscowej społeczności, jak poczta, szpital czy szkoła. Ulegając nastrojom i podszeptom usposobionych wojowniczo mieszkańców Kluczborka należałoby zniszczyć połowę ocalałego z wojny miasteczka, a przecież nie przelewało się w państwie odbudowującym na razie wysiłkiem całego narodu, własną Stolicę. Niedouczony konował mógł zatamować krew, to wszystko. Ten dobry, współczujący wszystkim pacjentom, człowiek nie potrafił jednak uleczyć dawno zabliźnionych ran głęboko skrytych w zbolałym ciele cierpiącej dzień po dniu katusze powracających wspomnień, Marty. Dręczące i toczące duszę, jak rak, obrazy z przeszłości, oddalała próbując oddać się innym wspomnieniom, z własnego domu rodzinnego, gdzie przed wielu laty fotografowali się w ogrodzie, słuchali muzyki, grali a przede wszystkim długo i namiętnie rozprawiali o sztuce i filozofii. Potem rozgrzani winem, tańcem i upojeni recytowaniem wierszy oddawali się miłości długo w noc, czego jednak w najtajniejszych albumach nie uświadczysz... Cudem ocalałe z wojennej gehenny książki a nawet kruche płyty stanowiły teraz jej prywatny azyl., gdzie nikt nie mógł jej skrzywdzić, wyszydzić, obrazić... Dopiero, gdy wychodziła do miasta wzbudzała irytację wśród zdrowych i pięknych, ustabilizowanych, pogodzonych z nowym porządkiem panującym w socjalistycznej ojczyźnie, Polaków. Mijały dni, miesiące, pory roku, wreszcie całe lata. Wylatujący jak z procy, po lekcjach ze szkoły uczniowie spotykali złorzeczącą im Martę i odwzajemniali się jej celnymi rzutami. Trafiały ją tym razem pociski z kolczastych kasztanów. Gwałtownie gestykulowała odgrażając się szczeniakom bełkotliwym stekiem przekleństw, z których chłopcy niewiele pojmowali. Naśladowali tylko jej komiczne ruchy przekrzykując się wrzaskami: Marta!.Heilll - Hitler.kaputt!!! Część z nich efektownie padała na trawę z okrzykami: Oh, Mein Gott! udając poległych Niemców. Nie mogli nawet wyobrazić sobie przerażenia i ogromu złych wspomnień jakie wzbudzali w niej tym widokiem. Ciała poległych z obu wojen, więzionych w obozach, rozstrzeliwanych braci i sióstr stawały jej przed oczami. Nieustający w sennym marszu szpaler dawno umarłych nie pozwalał jej ze spokojem powracać do świata żywych. Kilku najbardziej sprawnych i przebiegłych urwisów okrążało nieszczęśliwą kobietę znienacka rzucając w jej stronę zdradliwy, kasztanowy pocisk. Zdesperowana nie mogąc znieść widoku hitlerowskiego pozdrowienia w wykonaniu smarkaczy, rejterowała z pola bitwy żegnana okrzykami: Marta, Hitler! Rodzice winowajców przetrzepali czasem skórę swoim krnąbrnym latoroślom, ale w końcu sama Marta dała spokój ze skargami. Ani w mowie, ani w piśmie nie radziła sobie z niełatwym dla niej językiem, którego do tej pory nie miała okazji, ani wyraźnej potrzeby sumiennie poznawać. Praktycznie nikt się nie przejmował jej prywatną gehenną a mieszkańcy Kluczborka schodzili jej z drogi, kiedy tylko pojawiała się w zasięgu ich wzroku. Podobno czas goi rany. Wydaje się, że jest najlepszym lekarzem zranionej duszy człowieka. Marta była chodzącą, ropiejącą i wciąż otwartą wobec winowajców, raną. Nikt nie lubi się przyznawać, a codzienny widok zjawiającej się na ulicach, w rynku i w parku imienia Nikołaja Rigaczina wszystkich szokował tak skutecznie, że trudno było uznać dzień za obiecujący. Ludzie obawiali spotkać się oko w oko ze krążącą po mieście, jak niema skarga indywiduum i zbiorowy wyrzut sumienia, piekielną zjawą. Spodziewając się ataku zewsząd Marta uprzedzała prowokację uczniaków zaczepiając ich wiązanką przekleństw pełnych uzasadnionego żalu. Wywoływało to śmiechy smarkaczy nieświadomych prawdziwych przeżyć tej kobiety. Nikt otwarcie jej nie życzył śmierci. Nikt nie przyznał się do tego pragnienia, ale wielu ucieszyłaby wiadomość, gdyby nagle Marta z dnia na dzień zniknęła z ich życia. Długo nie dawała im tej satysfakcji, jednak do czasu...., który bywa niekiedy cierpliwym, ale częściej, nader złośliwym doradcą. W murze jednej z kamieniczek w staromiejskim ryneczku Alte Deutsche Stadt Kreuzburg umieszczono granitową tablicę upamiętniającą bohaterski czyn Mikołaja Rigaczina. Penetrujący teren zajętego jeszcze przez Niemców miasta, młody żołnierz Armii Czerwonej poświęcił się całkowicie, rzucając wiązkę granatów i własne ciało na plujący ogniem, w stronę nadchodzących wojsk radzieckich, ukryty w piwnicy hitlerowski karabin maszynowy. Zginął natychmiast przeszyty serią i eksplozją wrzuconych do wnętrza granatów. Ten bezprzykładny akt odwagi zrodził legendę o heroizmie i oddaniu najlepszych na świecie żołnierzy. Świadków tego zdarzenia było niewiele, a kilku z nich opowiadało, że chłopak był tak pijany, że niewiele kojarzył z tego, co się rozgrywało wokół niego. Jak było naprawdę wie tylko umarły bohater oraz pogrzebana wraz z nim w piwnicy obsługa gniazda niemieckiego karabinu maszynowego. Uroczystość odsłonięcia odbywała się w asyście tłumów spędzonych uczniów, pracowników instytucji oraz, jak to było we zwyczaju, wszelkich organizacji partyjnych i państwowych. Zaproszono też matkę bohatera - desperata. Wśród karnie stojących pocztów sztandarowych w trójkach, szeregach, czworobokach zwracała uwagę niepozorna sylwetka zabiedzonej kobieciny. Jej słuszny wiek wzbudzał szacunek lecz nieprzyjemny grymas na jej starczej twarzy nie pozwalał dłużej zatrzymywać zaciekawionego spojrzenia. Było w niej coś, co zdecydowanie odstręczało, a zarazem niezmiernie fascynowało. Niespełnieni mężczyźni miewają takie idiosynkrazje w stosunku do chromych, garbatych, ale wyzwalających umierającą potencję, poruszających z dawien dawna nie używaną wyobraźnię. Wyobcowana Marta nie znajdowała jednak nawet jednego adoratora wśród setek znudzonych obcowaniem z jedną , zaślubioną przed laty kobietą, małomiasteczkowych samców. A przecież cieszyła się w młodości niesamowitym wręcz powodzeniem. O jej względy zabiegał kwiat niemieckiej młodzieży. Ona sama nie uważała się za Niemkę czystej krwi. Wezwana na obowiązkowe badania antropologiczne uzyskała jednakże świadectwo czystości rasowej. Był to swoisty glejt na przeżycie tego piekła, które niebawem miało nastąpić na Ziemi - planecie ludzi, gotujących sobie nieustannie i wzajemnie los na miarę godnych pożałowania istot. Wśród oswobodzonych z pewnością nie mogła uchodzić jednak za Polkę, ale po wyzwoleniu Kluczborka przez wojska radzieckie z litości pozostawiono ją czasowo w spokoju. Trudno było wymagać od rekonwalescentki, żeby o własnych powróciła do Vaterlandu skoro nawet nie potrafiła się rozeznać w rzeczywistości jej najbliższej. Straciła poczucie jakiegokolwiek ładu, czasu, tożsamości własnej i tych, z którymi przeżyła okres wojny - nie okupacji, bowiem były to tereny Rzeszy. Właśnie tutaj z pompą otwierano wielkie roboty publiczne. Dzięki nim tysiące młodych Niemców znalazło wreszcie pracę i źródło utrzymania rodziny. Podobnie, jak inne kobiety, Marta również zanosiła im w szczere pole jedzenie dla pokrzepienia się w pracy. Wdzięczni za ofiarowanie posiłku mężczyźni spoglądali na nią z wyraźnym zainteresowaniem. Jej też w owym czasie udzielał się patos chwili i doniosłych wydarzeń rokujących nadzieję na świetlaną przyszłość Narodu. Nie odmawiała, gdy zapraszano ją do kina, a podczas filmowego seansu, w ciemności po obejrzanej kronice, pozwalała nawet na czuły uścisk ręki sąsiadowi. Wierzyła jeszcze w swą szczęśliwą gwiazdę. Nic nie zapowiadało katastrofy. Z polecenia Fuhrera budowano pierwsze nowoczesne, betonowe drogi do transportu czołgów. Nieopodal stąd w pamiętnym wrześniu 1939 roku startowały Heinkle, Junkersy, Messerschmidty i ruszały na Warszawę zmasowane, pancerne zagony. Marta stopniowo coraz mniej przejmowała się zbytnio buńczucznymi zapewnieniami Wodza Narodu o rychłym opanowaniu świata. Wzrastający dystans do kolejnych deklaracji i niejaki chłód pięknej baronówny wzbudzał wściekłość a nawet rosnące w czasie pożądanie młodych, jurnych bojówkarzy w brunatnych koszulach. Niemniej jednak nikt z nich nie śmiał otwarcie poważyć się na to, co śniło się po nocach każdemu. Zerwać pachnący kwiat, nawąchać się go do woli, ścisnąć tak, by wypłynęły z niego wszystkie soki, spijać je do ostatniej kropli, aż do ostatecznego upojenia. Niedoszłą ofiarę bojowców z SA czy gotowych na wszystko zdrowych, silnych chłopców z Hitlerjugend chronił nimb walecznego ojca i brata służących w Wehrmachcie. To ich imiona wyryto w mauzoleum poległych w czasie Pierwszej Wojny Światowej, bohaterów. Spacerujący po miejskim parku omijali ten monumentalny obiekt z fontanną pośrodku sztucznego zbiornika wody, w którym pływały miłe dla oka cyraneczki. Wzrok odpoczywał w otaczającej ten monument zieleni, a nade wszystko spojrzenia bywalców przykuwała niemłoda ( jak na zamążpójście) już lecz wciąż piękna Marta, w ciemnej sukni, która przystoi zarówno wdowom, jak też starym pannom. Niezupełnie wiadomo, czy z jej strony była to swoista gra z pożądającymi jej ciała i niemałego przecież posagu epouserami, czy też manifestacja niezależności, jaka przystoi sufrażystkom, ale w domach mieszczańskich Kreuzburga i w kręgach okolicznej arystokracji odbierana była jako coś niestosownego, wręcz nieprzyzwoitego. Zniewolone po kościelnym ślubie i hucznym weselu kobiety wpadały w monotonny rytm rodzenia kolejnych dzieci, gotowania tych samych przez całe lata, potraw, w końcu ciężko chorowały umierając wreszcie pochowane na cmentarzu w gronie podobnie umęczonych i zasłużonych matron. Z takich, czy też innych powodów wyraziście odstająca od bliźnich baronówna ostrożnie lecz z wyraźną konsekwencją hołubiła w sobie tę niezależność od wymagań małomiasteczkowej etykiety; ba demonstrowała ją niekiedy w sposób zaskakujący nawet bardzo radykalnych przeciwników miejscowego establishmentu. Opowiadano o niej, że spraszając do swojej willi najpiękniejsze z poczciwych gospodyń goliła je pod pachami sama też nie pozwalając sobie pozostawić jednego włoska. W niemowlęcej nagości zbliżały się potem ku sobie, pieściły jedwabistą skórę i wszelkie dziewczęce krągłości. Zapominały się w tym akcie oddawania się do tego stopnia, że nie zaznawały snu przez całą noc miłości, której nie zakłócał im żaden osobnik płci przeciwnej. Nikt nie sprawdzał jednak prawdziwości tych pomówień, bo zwyczajnych ludzi wystarczająco przytłaczały doczesne sprawy i problemy utrzymania domu i przetrwania ich rodzin. Marta nie pragnęła nikogo z nich zwalczać, ani też sprzeciwiać się biegowi historii. Polegli z jej rodziny przekazali je w dziedzictwie duchowy dystans do spraw, na które pojedynczy człowiek nie ma wpływu. Bez złudzeń, ale również bez goryczy przyjmowała los z pokorą, ale nigdy nie potrafiła wykrzesać z siebie tej iskry bożej, zachwytu i gotowości oddania się idei porywającej tłumy. Dlatego też jej indywidualizm był nie na miejscu, w każdym razie, nie na tym miejscu a z pewnością już nie w tym burzliwym czasie. Wielkie Niemcy i cały naród poszukiwały przecież wyzwań na miarę nowej, Tysiącletniej Rzeszy. Kobiety również miały mieć swój udział w tej wspólnej walce o zwycięstwo. wszystkie, bez wyjątku. Nawet sam Hitler nie przypuszczał, że w Alte Deustche Stadt Kreuzburg znajdzie się jednostka wyobcowana z tłumu jego entuzjastów. Milczenie bywa niekiedy silniejszą formą protestu niż krzyk. Nie opuszczając propagandowych seansów w miejskim kinie uznawała film faworyty Wodza, pięknej Leni Riefenstahl za interesujące dokonanie podczas gdy wszyscy wokoło rozpływali się w entuzjastycznych zachwytach. Nie wypadało wówczas skąpić wyrazów swojej wierności Fuhrerowi i gotowości ofiar dla Ojczyzny. Marta dla świętego spokoju zaopatrzyła się w Mein Kampf, którego kartki pozostawały przez długie lata w szafce za szybą z książkami na widocznym miejscu. Żaden z gości, którzy nie mogli pominąć obecności biblii hitleryzmu na honorowym miejscu w pokoju, nie wiedział, że ani jedna kartka w środku nie była rozcięta. To nie była manifestacja ze strony młodej baronówny, raczej absolutny brak zainteresowania wypocinami parweniusza uzurpującego sobie prawa do jakiejkolwiek racji. Arystokraci nie ujawniają jednak swych uczuć. Motłoch i jego przywódcy posługują się całym arsenałem słów i znaczeń. Noblesse oblige, więc szlachetnym pozostaje rola czułego obserwatora. Baronówna poprzestała na tym właśnie zajęciu nie wdając się w żadne publiczne przedsięwzięcia, choćby brzmiały one najbardziej wzniośle i patriotycznie. Wiedziała już dokładnie, jak słodko i zaszczytnie est Pro Patria Mori . Rozkoszując się lekturą książek z wielu, rozlicznych dziedzin sztuki i niekoniecznie aryjskiej, nauki dziewczyna nie spieszyła się z zamążpójściem. "Cierpienia młodego Wertera" poruszały jej wyobraźnię lecz nie chciała ułatwiać potencjalnym kandydatom do swej ręki trudu jej zdobycia. Był to czas, gdy panny kilkunastoletnie uznawano już za dojrzałe do małżeństwa. Dyskretny urok mezaliansu nie kusił jednak wysublimowanej wewnętrznie osobliwości tego zakątka Rzeszy. Marta zdawała sobie doskonale sprawę z trudności, jakie czekają jej partnera w życiu prywatnym i rodzinnym. Nigdy nie pozwoliłaby sobie na rezygnację z niezależności wlasnej za cenę bycia przyzwoitą Fraulen w solidnym, niemieckim domu. . Myśl o życiu w samotności i zaciszu domowego ogniska wcale nie przerażała pięknej i mądrej arystokratki. Uderzający w konkury, najbardziej zasłużeni urzędnicy i szanowani obywatele Rzeszy odchodzili jak niepyszni odprawiani przez wymagającą kobietę. Pomimo wszystko, Marta jako pogrobowiec poległego na polu chwały herosa, nadal wzbudzała szacunek, lęk i . niepokój. Nie zważając na zgubne konsekwencje nałogu wypalała w ogrodzie niejednego papierosa zaciągając się dymem przez długą lufkę z brunatnego szkła. Jednych to oburzało i gorszyło, innych fascynowało. Wydawała się taka tajemnicza i niedostępna dla zwykłych śmiertelników, jak księżniczka z bajki. W tym małym, pogranicznym mieście, gdzie wszyscy o sobie wiedzą prawie wszystko, o jej własnym życiu właściwie nie wiedział chyba nikt. Owszem, bywało, że ktoś chwaląc się damskimi podbojami zagalopował się dodając Martę do szpaleru swych kochanek, ale takie nadużycie dobrej woli słuchaczy nie wytrzymywało próby czasu. Żadne plotki, nawet powtarzane po wielokroć we wszystkich kręgach towarzyskich kluczborskiej society, nie znajdowały potwierdzenia w wiarygodnych świadkach czy bohaterach domniemanego skandalu. Z braku jakichkolwiek przesłanek o intymnym życiu Marty w Kluczborku przypuszczano, że puszcza ona wodze chuci i fantazji "u wód", w kraju oraz daleko poza granicami Europy, gdzie nierzadko, wyjeżdżała na długo z powodu słabego zdrowia. Malaryczny klimat miasteczka sprawiał, że zazwyczaj można było wiotką sylwetkę fascynującej wszystkich kobiety ujrzeć jedynie we wnętrzu, za półprzezroczystymi firankami zasłaniającymi wielkie okno na parterze rodzinnej willi. Na ulicę dobiegało niekiedy echo odtwarzanych na gramofonie nagrań wagnerowskich arii i uwertur. Marta zdzierała bezlitośnie czarne, płytowe krążki słuchając wielokrotnie cudownych głosów kastratów, barytonów, tenorów, kontraltów i sama otwierała usta niemo powtarzając słowa arii. W ten sposób odżywała w niej atmosfera wypełnionej po brzegi wspaniałą publicznością sal teatralnych Paryża, włoskich oper i berlińskiej filharmonii . W tym iluzorycznym świecie odnajdywała się i zatracała bez reszty. Nie pragnęła uczestniczyć w żadnych, choćby bardzo szlachetnych przedsięwzięciach, które w porównaniu z inscenizowanymi kreacjami światów natychmiast tracą swój urok i ulotne piękno. Partie utworów symfonicznych Mozarta, Haydna, Beethovena a i Strauuss' owskie walce rozbrzmiewały stosownie do życzeń składających jej wizytę gości. Marta narzucał nawet styl proponując rodzaj muzyki, którą wielu słyszało po raz pierwszy w życiu . W Kluczborku rzadko pojawiały się zespoły teatralne, a już z pewnością występ filharmoników był iluzją. Czasem w muszli koncertowej grały spacerowiczom zaproszone z okolic orkiestry. Popijający piwo młodzieńcy częściej patrzyli na wsłuchaną w muzyków postać Marty, niż chłonęli tę muzykę. Spacerowali za nią krok w krok nie ośmielając się zbliżyć do niej, porozmawiać, bowiem o filozofii i muzyce mieli nader blade pojęcie. Spoglądający z oddalenia na dom Marty SA - man nie mógł nawet marzyć o zaproszeniu go pod ten dach. Spróbował kiedyś sam wejść na pokoje pod pretekstem oddania przesyłki, ale służący rodziny nawet jej nie odebrał, bo ani zamieszkujący willę Państwo, ani sama Marta nie mieli zwyczaju niczego zamawiać pocztą, a już z pewnością nazistowskich pism, na których prenumeratę już wielokrotnie próbowano ich namówić. Bezskutecznie. Romantyczny okres burzy i naporu chłopcy z oddziałów szturmowych oraz Hitlerjugend pojmowali konkretnie, bez metafor, jako Sturm und Drang nach Osten. Przyzwyczajali się do myśli o zdobywaniu wszystkiego, co w ich życiu było do zdobycia. Nie było dla nich żadnych przeszkód. Czuli energię młodych Bogów. Gnany wiatrem wprost w plecy, młody, zakochany po uszy w Marcie nazista nie rezygnował. W przeciwieństwie do pięknej i bogatej arystokratki organizacja wydobyła go z rynsztoka, dała mu zajęcie, wskazała sens i możliwość realizacji celów . Wzbudziła w nim nadwątloną wiarę we własne siły. Właśnie teraz, gdy zyskał pewność siebie, dojrzał do zrealizowania celu, który przez wiele długich lat równie nieśmiałych i anonimowych westchnień do ukochanej, wydawał mu się nieosiągalny. Tym razem Marta była w jego zasięgu. Należało tylko wybrać stosowny moment. Taka chwila i sposobność do szturmu wreszcie nadeszła. Innej metody, niż frontalny atak, po prostu nie znał. Zatopiona w świecie ułudy, idealnych wyobrażeń o możliwych i niemożliwych do spełnienia marzeniach, nie przypuszczała, jak ślepy los brutalnie przerwie jej szczęśliwy sen. Przez całe miesiące przyglądał się biernie i jedynie z oddali niezliczonym wizytom kolejnych jej znajomych. Wzbierała w nim zazdrość i bezsilność z powodu braku szans zmierzenia się z nimi w bezpośredniej konfrontacji. Czasami udawało mu się namówić kompanów do wymierzenia kary zalotnikowi, który był na tyle nieostrożny aby piechotą iść ślepymi zaułkami pogrążonego we śnie miasteczka. Nie zdając sobie sprawy z epizodów towarzyszących próbom zdobycia jej ręki, Marta traktowała ich z rezerwą tak jednak, by nie odczuli jej wyniosłości. Był to konieczny sposób nie tyle na utrzymanie przyjaźni, ile podtrzymanie więzi niezbędnych do współżycia w niewielkiej społeczności Kreuzburga. Wstąpił do niej, jak wielu innych jej adoratorów. Nie liczył na wiele, ale nie spodziewał się tak bezwzględnej i natychmiastowej odprawy. Marta zresztą też nie zamierzała tak brutalnie go odprawić, ale jej przerażenie widokiem prostaka w mundurze i brunatnej koszuli było tak ogromne, że odruchowo zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. O ile do tej pory parweniusz znosił z pokorą wszystkie afronty tutejszej arystokracji, to w obliczu niechybnej śmierci na froncie wezbrała w nim fala goryczy i wściekłości. Na fali euforii i w zapalczywości stopniowo zapominał o dzielącym go dystansie. Usiłował pokonać istniejącą przepaść jednym, skutecznym szusem. Cel uświęca środki. Musiał zbliżyć się do tej kobiety, zanim przeszyje go na polu bitwy seria z karabinu czy oberwie odłamkiem nieprzyjacielskiego granatu. Nawet nie myślał o całkowitym spełnieniu nieustających sennych marzeń o posiadaniu Marty lecz po sforsowaniu okna parł naprzód jak wściekłe zwierzę. Okruchy stłuczonej całym ciałem, szyby utkwiły w jego ramieniu i we włosach, a twarz spływała krwią. Musiało dojść do konfrontacji pięknej i bestii z tym, że tylko w bajce wszystko potoczyło się ku szczęśliwemu finałowi. Zdumiony tym, co do tej pory zrobił nie miał już innego wyjścia, tylko ulec instynktowi. Stało się. Marta uległa sile równie, jak i ona przerażonego tym, co się stało, rozszalałego samca. W listopadzie planowała zaprosić większe grono znajomych i urządzić swoje dwudzieste pierwsze urodziny otwierające trzecią dekadę życia. W tej chwili nie wiedziała, że w niej poczęło się następne życie. Nie czekając, aż zgwałcona kobieta ochłonie pospiesznie zemknął do ogrodu i zniknął w jego przepastnych chaszczach. Szukano go w całym mieście, a nawet w okolicy, bowiem nie pojawił się na punkcie werbunkowym. W kilka miesięcy później Marta otrzymała wiadomość o schwytaniu dezertera i natychmiastowym rozstrzelaniu go po krótkiej rozprawie polowej. To dziwne, ale gdy dotarła do niej wieść i śmierci desperata nagle zrobiło się jej go ogromnie żal. Nie to, żeby mu wybaczyła, czy nagle zapałała ku niemu uczuciem, ale był to jednak żywy człowiek. Prawda, że był zły, do cna zepsuty, okropny w manierach i zachowaniu, bezwzględnie odrażający w tym, co jej wyrządził., ale poniósł równie przerażającą karę. Marta była w odmiennym stanie i dziecko, które miało się urodzić już było sierotą. Ona zresztą także urodziła się już po śmierci ojca, ale on zginął na polu bitwy. Bękart był dzieckiem szaleńca i dezertera. Dla niemieckiego państwa pozostawało absolutnie obojętne, skąd pojawił się na świecie kolejny obrońca ojczyzny. Przejęło miłosiernie z rąk zagubionej matki niemowlę, które wychowywało się w zakładzie opiekuńczym, jak wiele wojennych sierot. Marta znalazła się w zakładzie dla nerwowo chorych. Nie, nie w Domu Wariatów lecz w przytułku dla zbłąkanych dusz, które dysponowały wystarczającą kwotą pieniędzy aby uniknąć losu biedaków skazanych na łaskę i niełaskę państwowych instytucji. W miarę niepowodzeń wojsk na froncie wschodnim sytuacja materialna Marty stawała się podobnie beznadziejna. Przeniesiono ją do gorszego zakładu, a w końcu znalazła się na bruku. Miała niesamowite szczęście, że uniknęła eksterminacji chorych uznanych za nieuleczalne przypadki. Udało się jej uciec tuż przed egzekucją. Jeden z sanitariuszy przezornie chroniąc się od zimna, włożył na siebie podwójny, biały fartuch. Widząc Martę, której choroba polegała głównie na melancholii zaryzykował. Zdejmując niepostrzeżenie wierzchni fartuch włożył go jej na plecy bez słowa wskazując palcem las, do którego powinna czmychnąć przy najbliższym postoju. Tak też się stało...Boska Opatrzność czuwała nad nią. Resztki instynktu samozachowawczego, jakiś głos wewnętrzny, podpowiedziały jej zbawczą myśl o konieczności bezzwłocznego opuszczenia szeregów owieczek idących bezwolnie na rzeź. Wyrwana z otępienia przez samolot, który z hukiem przeleciał nad grupą katów i skazańców wykorzystała moment bezładu i chaosu znikając w gęstym lesie. Gnała ile tchu w piersiach. Nawet nie przypuszczała, że człowiek ma w zapasie tyle sił. Jeszcze przed chwilą ledwo powłóczyła nogami a po cudownym ocaleniu nagle tak bardzo się zachciało jej żyć. Czerpała z niego na tyle, na ile pozwalała okupacyjna rzeczywistość. Odwiedzała kina i teatry. W kawiarniach poznawała mężczyzn, którzy zapraszali ją, a ona im nie odmawiała. Wykorzystywała ostatnie lata swej młodości. Widocznie czuła nadchodzącą burzę, kolejną falę nieszczęść, która miała jej dosięgnąć i ostatecznie zniszczyć. Słyszała już o potwornościach jakich dopuszczali się żołnierze armii Wielkich Niemiec. Docierały do niej skąpe, bo skąpe, ale pewne wiadomości o mordach na ludności cywilnej. W Kluczborku ginęli nie tylko Cyganie, Żydzi i Polacy. Znikali też Niemcy, i to ci, których znała... Im bardziej zbliżał się ku miastu front, tym bardziej wszyscy odczuwali strach. Mieszkańcy bali się zarówno nieprzyjaciela, jak też bezwzględności władz nakazujących bezwzględną karność i posłuszeństwo ich zarządzeniom. Marta po raz pierwszy trzymała w ręku kilof i łopatę. Patrząc na innych uczyła się kopać rowy, transzeje i okopy. Do tej pory nawet w przydomowym ogródku nie plewiła grządek. Nie przywykła do ciężkiej pracy, zmęczona padała bez kolacji po takim wysiłku nie myjąc się nawet przed snem. Tymczasem wyświetlane w kinach kroniki Deutsche Vohenschau grzmiały zapowiedziami konieczności totalnej mobilizacji przed nadchodzącą ze Wschodu falą bolszewickiej zagłady. Wydawało się Marcie, że nic gorszego już nie może jej spotkać. Jakże się myliła. W ślad za wkraczającymi do wyzwolonego miasta oddziałami Armii Radzieckiej weszła do Kluczborka banda najgorszych chuliganów, złodziei, szabrowników bez żadnych zahamowań moralnych. Tym razem znów trafili na Martę. Ogołocili jej dom ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość... Nie poprzestali na rabunku mebli i drogocennych przedmiotów. Jedyna lokatorka opustoszałej willi zdała sobie sprawę, że gdziekolwiek by nie uciekła, wszędzie pozostanie bezbronną ofiarą wystawioną na łaskę i niełaskę dzikich, zgłodniałych, żądnych wojennych łupów tryumfatorów. Dotknięte podobną hańbą kobiety masowo pędziły w stronę wzburzonych wód Stobrawy, aby w jej nurtach utopić zszargany wstyd i honor. Towarzyszyły im wraz dziećmi te, których jeszcze to nieszczęście nie dosięgło, ale nie mogło przecież ominąć... Marta po prostu spóźniła się i nie zdążyła popełnić samobójstwa. O ile w wyzwolonym już Kluczborku nie znalazł się nikt, kto by przeszkodził złoczyńcom i zapobiegł przestępstwu, to po dokonaniu się zbrodni postawiono na brzegach rzeki wartę z polskich żołnierzy i pierwszych drużyn milicji obywatelskiej. Zatrzymana wpół drogi na tamten świat, zdecydowana na samounicestwienie kobieta nagle opadła z sił . Szlochająca na podmokłych łąkach Marta nie umiała już wykrzesać z siebie sił na pokonanie tej przeszkody z uzbrojonych ludzi. Inne błagały ich o pozwolenie przejścia, albo prosiły o dobicie ich na miejscu... Wszystko to na próżno. Skargi do Pana Boga i niewybredne przekleństwa w obecności bezradnych strażników, miotane naprzemian z modlitwami trafiały do nieba i w próżnię powracając bez odpowiedzi.. Patrząc na umundurowanych ludzi zrezygnowana Marta rozpamiętywała swoją kolejną, ostateczną hańbę, która dokonała się na oczach rechoczącej z uciechy gawiedzi. W ten sposób koniec II Wojny Światowej i jej początek sprzed sześciu lat, spięła klamra dramatycznych, takich samych faktów przemocy dokonanej na bezbronnej Bogu ducha winnej Marcie. W przeciwieństwie do poprzedniego gwałtu musiała znieść na sobie całą grupę pijanych gwałcicieli. Nie ponieśli oni żadnych konsekwencji swojego czynu, bo nie istniała jeszcze żadna oficjalna administracja sądowa, a poza tym kto by się przejmował szwabską dziwką.? Jeśli już, to zainteresowanie jej osobą przybrało najmniej pożądaną przez skrzywdzoną kobietę, formę internowania jej wśród tysięcy dzielących jej los cywilów. W byłym, hitlerowskim obozie koncentracyjnym w Landsbergu, obecnie Łambinowicach dokonała się zemsta narodu zwycięzców rękami najbardziej bezwzględnych i zajadłych w czynieniu swojej powinności, katów. Kobiety gwałcono, ale ciało Marty, jak u Hioba, cierpliwego, ale pełnego wiary i ufności w Boga, pokryło się wrzodami. To właśnie uchroniło ją przed zakusami bezkarnych dozorców i strażników. W Marcie nie pozostało jednak śladu wiary i nadziei a już na pewno nie myślała o miłości... Nawet, gdyby nie zachorowała, to i tak nikomu by nie przyszło na myśł zbliżyć się do niej. Ostatnie przeżycia sprawiły, że była tak wyniszczona fizycznie i psychicznie, że wszystkie doznane dotychczas nieszczęścia, krzywdy i upokorzenia wypisane były na jej twarzy. W czasie kilku miesięcy pobytu za obozowymi drutami nie tylko wychudła, ale też niewyobrażalnie wręcz, potwornie zbrzydła. Głód i chłód nie doskwierały jej jak innym współwięźniom, którzy każdą porą skóry czuli razy zadawane im przez nowych, równie jak hitlerowscy kapo, sadystycznych oprawców. Podbierano jej skąpe racje żywnościowe, które chomikowała pod siennikiem. Nawet tego nie zauważała. Zaledwie docierało do niej poczucie kolejnej krzywdy, jaką jej zadaje ktoś zupełnie anonimowy. Było jej to zresztą już zupełnie obojętne, kto... Pokonani Niemcy przyjmowali karę bez poczucia winy, bo wielu z nich przemocą wcielono do Wehrmachtu, a ludność cywilna znosiła dolegliwości wojny z równą pokorą, jak obozowe zarządzenia i upokorzenie. Marta przetrwała je wszystkie, jak przechodzi się ciężką lecz uleczalną chorobę. Nikt z żyjących na wolności, nie przesyłał jej odzieży ani paczek żywnościowych, więc skazana na głodowe racje znów godziła się powoli z tym, co znowu ją spotkało. Przyjmowała to z pokorą jak kolejny dopust Boży. Sypiała na lepiącym się z brudu, twardym barłogu, marznąc w tym samym ubraniu, które jej przydzielono na początku kary. Kiedy zaczęło już przygrzewać wiosenne słońce, nagle ją zwolniono. Na rozkaz nowych władz likwidowano cały obóz. Ci, którzy przetrwali jego powojenną gehennę, nawet nie potrafili cieszyć się odzyskaną wolnością. Na własnych nogach człapali przez bramę, poza ogrodzenie tam, gdzie ich oczy poniosły.Marta miała szczęście, boorganizator transportu zabrał ją pod plandekę ciężarówki i w ten sposób po raz kolejny trafiła do Kluczborka. Była jednak już tylko cieniem człowieka i żaden znajomy osobnik w mieście nie rozpoznawał w niej dawnej piękności. Zaludnione przesiedleńcami ze wschodnich terenów rzeczpospolitej miasto odzyskane po krwawych walkach z Niemcami, rozbrzmiewało tryumfalnymi marszami, w tym samym rytmie, co grzmiące do niedawna tu parade marsze. Z megafonów dobiegały słowa nowego Ojca Narodów, zaś pochody pierwszomajowe i w lipcowe Święto Odrodzenia Polski wszyscy mieszkańcy wylegali na ulice. Nikt nie miał czasu przejmować się losem jednostki, skoro liczył się kolektyw. Marta nie miała pretensji do uśmiechniętych ludzi. Nikt z nich jej nie znał, a i ona nie chciała nikomu opowiadać o swych przejściach. Każdy, komu udało się przeżyć wojnę miał dość własnych przeżyć. Kto naprawdę uporał się z nimi mógł się uważać za szczęśliwego człowieka. Marta nie należała do grona tych nielicznych ludzi, ale też nawet nie tęskniła, dawno zapomniała o tym uczuciu. Zawinęła w sobie wszystkie nieszczęścia, jak odebranej jej niemowlę i tak codziennie w samotności przemierzała te same szlaki niewielkiego miasteczka na Ziemiach Odzyskanych. Mauzoleum poległych żołnierzy pozostawiono, ale pisane szwabachą i gotykiem nazwiska starannie zacementowano. Marta bezsilnie patrzyła, jak powtórnie znikają z pamięci jej i potomnych jej najbliżsi, polegli... Milczała, jak ów skazaniec z zagipsowanymi ustami przed egzekucją w obawie, że wyda niestosowny w tych okolicznościach okrzyk. Ona stała, jak zamurowana, trwała, niczym Niobe skamieniała z żalu i bólu po zapomnianych bohaterach z jej rodziny. Wyszła powoli z parku przez nikogo nie zauważona, bowiem dawno było już po zmroku. Po tym wszystkim, pozostawiona jedynie sobie, zdana na pastwę losu, Marta powoli popadała w obłęd, aż wreszcie zupełnie oszalała. Nikt tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy do końca z tego oczywistego na pozór, faktu... Widywano ją na popadającym w ruinę, pięknym niegdyś kąpielisku, gdzie przed wojną wzbudzała pożądanie stałych bywalców tego obiektu. Na jego terenie funkcjonował latem swoisty salon towarzyski. Było to zwyczajowe miejsce plenerowych spotkań miejscowej elity. Po latach minionych od tych szczęśliwych dni Marta siadywała w altance na wzniesieniu, skąd teraz słychać było już tylko odgłosy piłki kopanej na boisku klubu sportowego nieopodal suchego już basenu. Na samym dnie kumkały pojedyncze żaby wskakujące do kałuż brudnej wody w załomach spękanej tafli, na której pozostał wzorzysty ślad panującego tu niegdyś dawnego piękna i przepychu.. Chodziła też pomiędzy żelaznymi krzyżami w kwaterach żołnierzy pochowanych na cmentarzu. Tych mogił nikt nie ośmielił się usunąć, chociaż cmentarz ewangelicki ustąpił katolickim grobom następnych mieszkańców Kluczborka. Od przybyłych ze Wschodu przesiedleńców trudno było oczekiwać szacunku do śladów przeszłości, której przecież nie znali, więc nie mogli też pamiętać o przodkach Marty znanej pod przezwiskiem - Hitler. Od najmłodszych lat prześladowała nas jej brzydota i okropny grymas, od jakiego każdy bez wyjątku, dostawał gęsiej skórki. Wtedy wydawało się, że to właśnie z jej winy wszystkim śniły się po nocach egzekucje, których widoku nie oszczędzano nam w prasie, książkach i kronikach filmowych. Spotykaliśmy ją po drodze ze szkoły. Nie dość, że na lekcjach musieliśmy ścierpieć niewyobrażalne katusze ze strony belfrów, to na dodatek przyszło nam znosić zachowanie wariatki; tak ją traktowaliśmy przez cały okres dojrzewania.. Daliśmy jej spokój dopiero po makabrycznym odkryciu pogryzionego przez szczury kolegi. Ocaliła go wyciągając z bunkra, do którego wszedł w poszukiwaniu pozostawionych tam przez hitlerowców granatów, bagnetów i masek gazowych. Nagle ta wstrętna osoba stała się zbawcą dla jednego z jej uporczywych prześladowców. Nie odwiedzająca kościoła, obciążona niepisaną klątwą obojętności dostarczyła wymownego dowodu chrześcijańskiego miłosierdzia. Zawstydziła nas wszystkich, jednak nikt nie zdobył się na okazanie jej wdzięczności. Zamiast tego przestaliśmy ją prześladować. Potworny wstyd narastał w nas z latami i dojrzewał do przeprosin tej osoby. Niestety, nawet, gdyby żyła Marta, nie potrafiłaby zrozumieć, czego chcemy od niej chcąc jej wynagrodzić wszystkie doznane od nas krzywdy i upokorzenia... Poprzestajemy więc na wyjawieniu prawdy o niej mając nadzieję, że przynajmniej teraz się nie mylimy. Widzieliśmy ją na pamiętnym wiecu, kiedy ku czci Rigaczina żołnierze z kompanii honorowej wystrzelili w niebo trzy salwy. Nikt nie przypuszczał, jaką to wzbudzi reakcję. Zazwyczaj tłum odbierał to jednoznacznie, pozytywnie, jednak Marta zachowywała się zawsze odmiennie. Ona sama nie zdawała sobie sprawy z tego, co się z nią działo. Jeszcze przed uroczystością, która zwabiła ją oprawą i wielką rzeszą zgromadzonych ludzi trwała we właściwym sobie otępieniu i letargu psychicznym. Zadawnione krzywdy, żal i ból zakrzepły wraz z żółcią w wysuszonym ciele wspartej o laskę staruszki. Zgęstniała krew już nie krążyła z dawnym wigorem w żyłach nie wszystko więc docierało nawet w pełni do świadomości jednej z wielu, anonimowych istot uczestniczących w patriotycznej manifestacji. Jeśli nawet z powiewem przeszłości powracało do Marty jakieś wspomnienie, to zastygało wewnątrz krwioobiegu nie docierając do serca. Potrójna salwa była tak wyzwalająca energię, że ze wszystkich organizmów ludzkich i ust wyrwały się słowa pieśni śpiewanej zbiorowo Międzynarodówki. Porwana entuzjazmem tłumu Marta usiłowała czynić to, co robią wszyscy... być częścią tej wspólnoty. Zapomniała, że od dawna już nie mogła mówić, a tym bardziej śpiewać... Przemożna chęć wydobycia z siebie głosu była tak silna, że w końcu z jej ust wydobył się niesamowity skowyt. W harmonijne tony wspólnie odśpiewanej pieśni wdarł się fałsz słyszalny nawet przez notabli na trybunie. Odczytano to jako próbę prowokacji politycznej i natychmiast odnaleziono winowajczynię. Funkcjonariusze nie zastanawiali się nad pobudkami inspirującymi ją do takiego działania. Sprawnie i brutalnie zakleili szerokim plastrem usta i wynieśli staruszkę wprost do otwartej już "suki" odjeżdżając natychmiast po zatrzaśnięciu za nią drzwi. Dopiero w środku milicyjnej furgonetki odżyły w Marcie wszystkie żale i wspomnienia. Nagły przypływ energii zdumiał ją samą i konwojujących ją milicjantów. Ubiegła ich zrywając nagle z ust krępujący przylepiec i przekrzykując warczący motor miotała bez przerwy przekleństwa na wszystkich swoich dotychczasowych prześladowców. Coś w niej pękło, miara się przebrała i wezbraną falą wylewały się z niej wstrzymywane do tej pory opowieści o złym losie. Nikt nic nie zrozumiał z bezładnego natłoku urywanych w pół zdania wyznań i śląsko - niemieckiej mieszaniny słów. Nie zatrzymywano jednak pojazdu z tak błahego powodu, jak nagła histeria zatrzymanej osoby. Owszem, kierowca milicyjnej suki stopniowo przyspieszał i nie zwalniał nawet na zakrętach. Uwięziona w ciasnej przestrzeni zaczęła się chwiać, tracić równowagę, boleśnie obijać o twarde ścianki, aż po nagłym uderzeniu głową w sufit zupełnie straciła przytomność. W jednej chwili przesunęły się w jej umęczonej głowie obrazy z całego życia. Przeglądała się w nich niczym sędzia własnych poczynań. Powróciła do kamiennej postaci zamurowanej przed wiekami zakonnicy i nagle poczuła niesamowitą bliskość tej dawno zmarłej kobiety. Bez słów porozumiała się z nią i cicho odeszła opuszczając wszystkich, którzy do tej pory ją dręczyli. Oszczędzając im niepotrzebnych manifestacji swego żalu i pogardy, jaką do nich żywiła, zeszła z tego świata odwiedzając stare parki i ogrody pełne roślin porastających zapomniane groby jej bliskich. Spacerowała po tej magicznej przestrzeni, niczym po niebieskich łąkach Raju. Wsłuchiwała się w odgłosy sfer rozkoszując się harmonią otaczającej ją muzyki. Tańczyła boso po rosie na puszystych chmurach unoszących ją w kierunku, który był jej równie mało znany jak też już zupełnie obojętny. Ulga dla konwojentów przyniosła również jej samej uspokojenie. Przestała się miotać pomiędzy wspomnieniami, które trudno znieść słuchającym, a cóż dopiero tym, których one bezpośrednio dotyczą. Niespodziewane zejście aresztowanego nie było pierwszym i ostatnim wypadkiem przy pracy organów porządku w niedawno minionych czasach . Marta uległa nieszczęśliwemu wypadkowi, jak wiele innych ofiar przesłuchań wyskakujących z okna czy spadających ze schodów urzędu. Nikt nie protestował, rzadko kogo to zdziwiło, a spisany pospiesznie raport o tragicznym wydarzeniu spoczął, jak wiele podobnych zapisów w przepastnych, niedostępnych, a może już zniszczonych archiwach. Z ponurych, " prastarych Ziem Piastowskich" ruszyliśmy (z nadzieją odmiany tamtej rzeczywistości na lepszą),w Polskę i w szeroki świat, w którym nikt nigdy nie słyszał o losach Marty Hitler. Dziś jej koszmary i wspomnienia przeszły na nas, niczym zemsta niezrozumianej przez bliźnich, skrzywdzonej kobiety. Z tym niechcianym dziedzictwem jeden po drugim, kolejno uciekaliśmy z małego miasta na Ziemiach Odzyskanych. Z zaświatów dobiega nas ostrzegawcza sentecja egzystencjalnego apelu: "...pozwólcie umarłym grzebać swoich umarłych"... Marta nie spoczęła w spokojnej ziemi. Podobnie, jak my za jej życia, tak też po niespodziewanej śmierci szczeniaki i chuligani prześladowały ją prześcigając się w pomysłach aż do granic swoich możliwości... Nie bacząc na skutki, wydobyli nocą trumnę z jej ciałem. Oparli o mur cmentarny drewnianą skrzynię i otworzyli rozpruwając wnętrzności zasuszonych, a przez to nieźle zachowanych zwłok. Patrolujący ulice miasta milicjanci musieli zauważyć makabryczną ekspozycję u bram cmentarza. Przygotowani na bójki i awantury tego nie spodziewali się zupełnie. Kierujący wozem funkcjonariusz nagle z przerażenia zesztywniał a po chwili wyrżnął prosto w mur o otwartą na oścież trumnę ze szczątkami Marty Hitler. Zginający się pod gwałtownym naporem siły bezwładu metal zaiskrzył i wkrótce nagła eksplozja pochłonęła w płomieniach ciała wszystkich nieszczęśników. Umarła z żywymi do niedawna oprawcami, razem płonęli w piekielnym ogniu na jednym z najpiękniejszych światów. Zamknęła się w ten sposób ostatecznie ziemska wędrówka jednej z ludzkich dusz. 1