Andrzej Pilipiuk HOCHSZTAPLER Prolog Czasami dom jest nawiedzony. Oczywiście zdarza się to raczej rzadko, ale jak już się zdarzy, lepiej uciekać drzwiami i oknami. Czasami duchy porozrabiają, rozbiją telewizor za dwa tysiące złotych, zerwą żyrandol i potłuką kupione od ruskich kryształy, a potem sobie pójdą. Czasami nic nie zniszczą, ale będą skrzypiały schodami, udając, że po nich wchodzą. W zamkniętych pomieszczeniach pojawią się zimne przeciągi, a nocami coś będzie wyło w piwnicy albo na strychu. Normalka. Niekiedy wszystko rozegra się po cichu. W środku nocy zobaczycie białe sylwetki jakby zrobione z firanek. Sylwetki w przeciwieństwie do firanek czy zwykłego dymu z papierosów będą poruszały się pod wiatr i przechodziły przez ściany. Ci, którzy je zobaczą, wyłysieją, zacznie im się psuć wzrok i będą wypadać zęby. Objawy te nazywane są często błędnie syndromem Burcharda, choć jako pierwszy opisał je niejaki Jakub Wędrowycz. Wprawdzie Burchard porównał objawy z tymi wywołanymi przez poddanie tkanki silnemu promieniowaniu jonizującemu, Wędrowycz zaś odnalazł analogie do schorzeń wywołanych przez nałogowe picie denaturatu, ale to w gruncie rzeczy nie ma najmniejszego znaczenia. Jeśli duchy nie wyniosą się same, a wam nie uda się ich wypłoszyć za pomocą wieszania czosnku i innymi domowymi sposobami, pozostaje wynająć fachowców. Fachowcy egzorcyści dzielą się na cywilnych i duchownych. Duchowni nie zajmują się raczej zwalczaniem dusz potępionych (o ile takie nie wlezą w człowieka), choć jeśli zdołacie ustalić miejsce pochówku tego, który zatruwa wam życie, mogą to miejsce poświęcić, co zazwyczaj eliminuje problem. Fachowcy cywilni dzielą się na trzy kategorie. Po pierwsze są fachowcy tani i mało skuteczni. Po drugie (i tych jest zdecydowanie więcej) drodzy i mało skuteczni. Trzecią kategorią są członkowie towarzystw psychotronicznych, którzy pracują często za darmo, a efektów ich działań nie sposób przewidzieć. Kiedyś byli jeszcze wioskowi znachorzy, którzy potrafili to i owo, oraz różnego rodzaju mądre babki. Niestety, przemiany społeczne i nieudane próby zbudowania w naszym kraju socjalizmu spowodowały całkowitą zagładę tej pożytecznej skądinąd grupy. Oddzielny problem stanowią fachowcy zza Buga, którzy nic nie umieją, ale bardzo się starają. A gdy wszystko zawiedzie, jest jeszcze Jakub Wędrowycz. I Zgrzyt laubzegi przedzierającej się przez bukową sklejkę, syk pary z żelazka. Szum wody w czajniku. Delikatne szybkie uderzenia lekkiego młotka. Paweł Skorliński zszedł z mieszkania do warszatu. Ze szczytu schodów objął wzrokiem całe pomieszczenie. Kiedyś dawno, dawno temu znajdowało się tu kilka klitkowatych pokoików. Właściciel kazał wyburzyć ścianki działowe i uzyskał sympatyczną halę fabryczną o powierzchni dwustu metrów kwadratowych. Robotnicy pracowali z zapałem, ale na ich twarzach wyczytał zmęczenie. Kończył się pierwszy tydzień od uruchomienia fabryczki. Norma produkcji przekroczona o dwadzieścia cztery koma siedem procent. Uśmiechnął się lekko kącikami ust. Wyjął z kieszeni rewolwer i kolbą uderzył w mosiężny gong. Oderwali się od pracy i popatrzyli na niego. - Jest piątek wieczorem - powiedział. - Myślę, że na dzisiaj skończymy. Życzę miłego weekendu. Zaszurały odsuwane krzesła. Ścinki papieru, szmatek i skóry ktoś zaraz pozmiatał na kupki, a ktoś inny wrzucił do dużego metalowego kubła na odpadki. Jeszcze ktoś inny starannie przeciągnął stoły zmoczoną szmatą. Zatupotały nogi w korytarzu. Po chwili nie było już nikogo. Paweł zszedł na dół. Przeszedł przez salę i krótką sień. Zamknął drzwi wejściowe na potężną zasuwkę. Sprawdził, czy mocno trzyma. Zgasił światło w sieni. Zamknął na klucz drzwi z hali do sieni. Potem zajrzał jeszcze do magazynu. Tu także wszystko było w porządku. W zadumie zatrzymał się na końcu linii produkcyjnej i podniósł ze stołu ładny notatnik formatu B5. Notatnik był prawie skończony. Skórzany grzbiet wykończony kapitałką z cienkiego rzemyczka, oprawa z szarego płótna, w rogach mosiężne okucia, nieduży zameczek na małą kłódkę, uniemożliwiający obcym poznanie sekretów właściciela. Piękny, niezniszczalny wyrób. Obejrzał go jeszcze raz. Ten egzemplarz został już skończony. Nie brakowało przy nim niczego. Wyłowił spod stołu plastikową torbę, wsadził go do środka i włączywszy zgrzewarkę, zaspawał plastik. Nie miał wprawy, folia trochę zanadto się podtopiła. Sięgnął dłonią do pudełka i nalepił na wierzchu naklejkę: PRODUKT WYKONANO I KONFEKCJONOWANO W POLSCE. DO JEGO PRODUKCJI UŻYTO WYŁĄCZNIE POLSKICH SUROWCÓW, POLSKICH MASZYN I POLSKIEJ SIŁY ROBOCZEJ. Poczuł się dumny. W zadumie odłożył notatnik do pudełka i wszedł po schodach na górę. Zamknął za sobą klapę. Klapa także wyposażona była w zamek. Przekręcił klucz dwa razy, aż napotkał opór. Przeszedł do salonu i włączył wideo. Ocknął się, coś go zaniepokoiło. Siedział w fotelu, telewizor śnieżył. Popatrzył na zegarek. Fosforyzujące wskazówki pokazały godzinę. Minęła północ. Pstryknął pilotem i telewizor przesta) śnieżyć. I wtedy to usłyszał. Ktoś szedł sobie, najwyraźniej w ciężkich butach. Dźwięk dobiegał nie wiadomo skąd. Paweł wyciągnął z kieszeni rewolwer i odbezpieczył go z trzaskiem. Włączył celownik laserowy. Widok ogniście czerwonej kropki tańczącej po ścianach uspokoił go. Otworzył drzwi na korytarz i wyskoczył, omiatając wiązką lasera każdy zakamarek. Pusto. Prześlizgnął się do swojego pokoju i założył noktowizor. Ciemności panujące w domu zamieniły się w ogniście zielone piekło. Przeszukał starannie całe piętro i poddasze, ale nie znalazł intruza. Zatrzymał się niezdecydowany Kroków nie słyszał już od dobrych kilku minut. Wszystkie okna były zamknięte, drzwi także. Jeśli ktoś tu był, to na pewno nie mógł uciec. Klapa prowadząca na dół do warsztatu także zamknięta była na głucho. Przyłożył do niej ucho. Z dołu dobiegł go skrzyp, jakby ktoś oparł się o schody. Był jego. Wysunął delikatnie bolec zabezpieczający klapę i jednym ruchem odrzucił ją na bok. Przesadzając po kilka stopni, zbiegł na dół. Czerwona kropka celownika tańczyła po ścianach, ale w noktowizorze ziała pustka. Nikogo. Zajrzał pod schody, pod stołami także nikogo nie było. Drzwi do magazynu były też zamknięte. Otworzył mimo to i sprawdził. W magazynie nie było nikogo. Wyszedł do sieni, a potem otworzył drzwi na dwór. Wszystkie były zamknięte tak, jak je zostawił. Nikt nieproszony nie wdarł się nocą do fabryczki. Zbadał jeszcze wszystkie okna, otworzył klapę i zajrzał do piwnicy, Pustka, cisza, bezruch. Oparł się o stół i wówczas usłyszał skrzypnięcie. Ktoś wchodził lub schodził po schodach. Odwrócił się z rewolwerem w dłoni. Skrzypienie schodów ucichło. Były puste. - Cholera! - zaklął. Wróg musiał jakoś się przyczaić, gdy sprawdzał sień, a teraz wymknął się na górę. Otworzył sobie okno, zeskoczy, ostatecznie pierwsze piętro to żadna wysokość, i zniknie. Z bronią w dłoni rzucił się po schodach na górę. Pusto. Sprawdził wszystkie pomieszczenia i wszystkie okna. Żadne nie zostało otwarte. W pokojach oczywiście nikogo nie było. Zdenerwowany zawrócił do salonu. Telewizor milczał, ogień na kominku pełgał jeszcze, leciutko, powinien dołożyć kilka szczapek, żeby starczyło do rana. Spostrzegł go nagle. Intruz pochylał się nad jego perskim dywanem. Wystrzelił kilkakrotnie, celując w nogi, a potem zapalił światło, żeby zobaczyć, kogo stuknął. Podłoga była czysta. Żadnego trupa czy rannego. Nigdzie też nie widać było śladów krwi. - Ups - powiedział sam do siebie. - Przecież go trafiłem? Niespodziewanie poczuł, że ktoś mu się przygląda. Odwrócił się gwałtownie. Czerwona kropka celownika spoczęła na zamkniętych drzwiach. Nikogo. Raz jeszcze obszedł cały dom. Wszędzie było pusto i cicho. - To z przepracowania - powiedział, a potem poszedł do swojej sypialni i walnął się na łóżko. Nic mu się nie śniło. II Wiatr wył za oknem, ale potrójne szyby osadzone w aluminiowych ramach z uszczelkami z silikonu sprowadzały to wycie do cichego szmeru. Wiatr targał gałęziami klonów rosnących między paskudnymi czynszówkami z czerwonej cegły. W pomieszczeniu było prawie mroczno, jedyne źródła światła to kominek i telewizor. Paweł rozwalił się jak basza w fotelu, wyciągnięte nogi oparł na krześle. Drzemał. Gazeta z programem wysunęła mu się z ręki i leżała na podłodze. Z kieszonki koszuli wystawał pilot od telewizora. Napięty materiał wcisnął niektóre guziki, ale urządzenie celowało w sufit. Podłoga zaskrzypiała. Paweł ocknął się. Minęło pięć dni i to, co przeżył tamtego piątkowego wieczoru, zatarło mu się już częściowo w pamięci. Uchylił powieki i bezmyślnie omiótł nimi pokój. Ktoś pochylał się nad dywanem. Tak jak wtedy. Ktoś pochylał się nad perskim dywanem wartym siedem tysięcy nowych złotych. Paweł poderwał się z fotela, sięgając pod oparcie. Dłoń zacisnęła się na kolbie rewolweru. Odbezpieczył z trzaskiem i wycelował, ale nikogo tam już nie było. Gdy zrywał się, pilot wypadł mu z kieszeni i uderzył o podłogę. - Ej, ty! - rozległo się gdzieś z boku. - Do ciebie mówię. Odwrócił się i strzelił trzy razy. Telewizor raniony śmiertelnie wydał dziwny dźwięk i eksplodował. Paweł otarł pot z czoła i bezmyślnie popatrzył na pozostałości urządzenia i zasłaną odłamkami szkła podłogę. - Cholera - powiedział sam do siebie. W tej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Wyciągnął tylko wtyczkę z gniazdka i zbiegł na parter. Zatrzymał się przy drzwiach. - Kto tam? - zapytał. - Policja - usłyszał. - Proszę otworzyć. Popatrzył przez judasza, trzej faceci za drzwiami faktycznie wyglądali na gliniarzy, a zza załomu muru błyskało coś na żółto i na niebiesko, zapewne przy ulicy Wawelberga zostawili radiowóz. Ale on już nie takie sztuczki widział w swoim życiu. - Proszę wsunąć legitymację policyjną przez szparę na listy -powiedział. Jeden z gliniarzy spełnił jego prośbę. Legitymacja upadła mu do stóp. Podniósł ją i obejrzał. Była autentyczna. Oczywiście mogła też być perfekcyjnie podrobiona, stojący za drzwiami mógł ją ukraść lub kupić na bazarze, ale przy zachowaniu pewnych środków ostrożności mógł ich wpuścić. Przekręcił zasuwkę. Pchnął drzwi, a sam się szybko cofnął. Gdyby czegoś próbowali, miał ich jak na strzelnicy. Weszli. Jeszcze raz zlustrował ich szybkim spojrzeniem i odetchnął z ulgą. - Dzień dobry, czego panowie sobie życzą? - zagadnął uprzejmie. - To pan strzelał? - zapytał rzeczowo najwyższy z nich. - Ja. - Nie było sensu się wypierać, bo ciągle jeszcze trzymał w dłoni rewolwer. Kropka celownika laserowego tańczyła po podłodze. Wyłączył go i zabezpieczywszy spluwę, umieścił ją troskliwie w kieszeni. - No cóż. Przepraszamy za najście, ale mamy obowiązek zapytać, do czego pan strzelał? Poczuł, że czerwieni się idiotycznie. - Rozwaliłem mój telewizor - powiedział wreszcie. - Możemy się tu trochę rozejrzeć? Wiedział, że o to zapytają, ale nie widział najmniejszych przeciwwskazań. - Proszę. - Zrobił ręką zachęcający gest. Obejrzeli telewizor i trochę się obśmieli koszmarnym rechotem. Paweł pomyślał, że musieli się tego nauczyć od zatwardziałych kryminalistów. Wyłuskali z wraku trzy kule. - Przepraszamy za najście - powiedział ten najwyższy. - Ale sam pan rozumie, taka strzelanina, a tu jest niezbyt spokojna dzielnica. - Dla mnie żaden kłopot. Dziękuję za troskę. - Za troskę? - zdziwił się gliniarz. - Przecież to mnie mogli zastrzelić. - Ach tak. Nie boi się pan tu mieszkać? - Mam szyby oklejone folią antywłamaniową, na dole w warsztacie są kraty, broń cały czas pod ręką. Gliniarz coś sobie przypomniał i poprosił go o okazanie pozwolenia, pozwolenie wisiało na ścianie oprawione w ramki i oszklone, co wywołało kolejną salwę koszmarnego rechotu. - To pan nie wie, co tu było przedtem? - zagadnął znowu gliniarz. - Hm, dom średniej kadry technicznej zakładów Wawelberga. Tak mówił właściciel. - Pan to kupił czy tylko wynajmuje? - Wynajmuję, choć rozmawiałem już z właścicielem, za rok może za dwa lata, jak interes dobrze pójdzie... - A to ma pan jeszcze szansę się wycofać - powiedział gliniarz. - Przepraszam, co pan chce przez to powiedzieć? - To niedobre miejsce. Nawet nie chodzi o okolicę. Ten dom stał wiele lat pusty i niszczał. Władze dzielnicy skazały go, ot tak, na zniszczenie. Na dole, tam gdzie ma pan warsztat, była odlewnia, jeszcze za socjalizmu. Robili w gipsie popiersia Lenina i różnych tam takich partyjnych gierojów. Ale potem się wycwanili i zaczęli odlewać z brązu. - Odlewać z brązu, ot tak, w mieszkaniu?! - zdumiał się Paweł. - No właśnie, coś im źle poszło i całe piętro wypaliło doszczętnie. A potem z piętnaście lat nikt tu nie zaglądał. Wykosztował się facet na remont, ale mieszkać tu nie chciał - rozejrzał się na boki i zniżył głos do szeptu - to podobnie wyglądało. - Wsadził w coś sześć kuł i skoczył oknem. Nogę złamał. - Hm, nie widzę związku. - Ludzie gadali, że ducha zobaczył, a to podobno tradycyjnie złe miejsce. Żadna matka tu dzieciaka nie zostawi na podwórku po zachodzie słońca. - Skoro to zła dzielnica... - No nic taka znów najgorsza, nie przesadzajmy. Na sąsiednich podwórkach to zabawa do dziesiątej, przy latarniach kopią piłkę łebki aż miło. A tu nie. Ludziska mają coś w rodzaju instynktu samozachowawczego. Nawet nie wiedzą, dlaczego coś robią, ale podświadomość myśli za nich. - Jak byłem mały - powiedział drugi gliniarz - mieszkałem tu niedaleko. - Machnął ręką. - To też mówili, że tu straszy. Podobno dwu z tej odlewni się pochlało i zostali na noc gdzieś w kanciapie na zapleczu. I coś ich tak wystraszyło, że jeden posiwiał, a drugi zwiewał przez podwórko, niosąc Lenina z brązu w objęciach i krzycząc, że ma światopogląd materialistyczny i że duchów nie ma, więc niech się od niego odczepią. Całkiem mu odbiło. Paweł popatrzył na nich uważnie, ale nie wyglądało na to, by mieli żartować. Ich twarze były poważne i zmęczone. - Może się panowie poczęstują - powiedział, wyjmując z barku tacę ciastek i orzechów. Siedli przy stoliku. Gliniarze stali się rozmowni, pierwsze lody zostały przełamane. Miał jeszcze trochę martini gdzieś w szafce w kuchni, ale zrobił tylko herbatę. - Mówili - zaczął ten najwyższy, z lubością wdychając aromat cejlońskiej liściastej, że tu było morderstwo gdzieś jeszcze przed pierwszą światową. Tu mieszkali tacy tam młodsi technicy, zresztą to pan sam powiedział, dom kadry technicznej. Bo inżynierowie mieli gdzie indziej i tamtego domu już nie ma. Tu były nieduże mieszkania. Pan, jak ma całe piętro, dwieście metrów dla siebie, to pan jest król. A oni się tu gnieździli jak szprotki w oleju, znaczy w puszce. Z rodzinami i dzieciakami, tak że nie mieli wcale lepiej niż ci w tych trzech kamienicach - machnął ręką w stronę okna. - Bo tam to mieszkali zwykli robotnicy z rodzinami. Była jeszcze czwarta kamienica trochę dalej, tam jest teraz taki trawnik i podsypane ziemią, ale kształt jak stała widać, bo to taki prostokąt. Ją we wojnę rozwalili, a potem niby mieli remontować, ale szło to wolno i jakoś rozebrali w końcu. A wiec tu był taki technik, już starszy facet i miał córkę. I on poszedł jakoś do fabryki i przyłapał robotników, jak z jakiejś maszyny części wykręcali czy coś. Doniósł na nich... - Za pierwszym razem nie doniósł, bo był dobry człowiek - przerwał mu ten drugi, który mieszkał niedaleko. - Zagroził im, znaczy, że na nich doniesie, jeśli się powtórzy. Ale to była cała szajka, podkradali różne rzeczy i on się dowiedział i poszedł do Wawelberga i powiedział: było tak a tak. I wszyscy, w sześciu albo ośmiu, bo jeszcze mieli wspólników na innych zmianach, wylecieli z roboty. No to postanowili się zemścić. Zaszli w nocy i tego technika i jego córkę zatłukli łomami czy rurami, ale ktoś to widział albo słyszał, bo przecież takich rzeczy się nie da po cichu, i wylecieli z mieszkań technicy, wybiegli z kamienic ci zwykli robotnicy i ich tu zaraz przy wejściu złapali. Jak się dowiedzieli, że ta dziewczyna, znaczy zabita, to ludzi szał ogarnął, bo ona prowadziła ochronkę, takie tam przedszkole dla ich dzieci i jeszcze im coś tam pomagała dużo. I tych ośmiu zaraz bez sądu na miejscu pobili na śmierć. To carska Ochrana nawet nie szukała, kto to zrobił, tylko tych osiem trupów zabrali i całą sprawę zatuszowali. Tak mi dziadek opowiadał. Wysoki gliniarz skinął poważnie głową. - Można by poszukać u nas w archiwum - powiedział w zadumie. - Tyle tylko, że te stare archiwalia po wojnie podobno spalili, a zostały te nowsze, takie od lat trzydziestych. A te najnowsze to są już zupełnie nieciekawe. - Tu ich zabili, w tym budynku? - zapytał Paweł. - Tak, ale może pan spać spokojnie, nic nie zostało. Ten świrnięty literat, co to remontował, to zdarł wszystkie tynki, tu w środku były wszystkie ściany wyburzane, pozmieniał całkiem rozkład. Nawet podłogi są nowe, bo stare stropy były nieco wyeksploatowane. A tam - machnął dłonią w stronę drugiego skrzydła - tam to w ogóle ściany popękały, fundament naruszony. Dopiero wsadzili w nie takie grube stalowe szyny, dwuteownik, i zalali betonem, i to pomogło. A fundament też jakoś wzmacniał. Wykosztował się facet, aż przykro. - Ale ruderę odszykował, nie do poznania - wtrącił ten trzeci, który dotąd się nie odzywał. - Bo jak tu zaglądałem trzy lata temu, czy się w piwnicy narkomaniaki nie zbierają, to strach było wejść. Cegły leciały na głowę, a tynk to leżał na ziemi jak śnieg. A tu, gdzie pan teraz siedzi, to leżała kupa ziemi, ot takiej z próchnicy, starych desek co zgniły i z tego rosła sobie topola. Była prawie taka gruba jak moje ramie. - W pokoju? - Dachu nie było. Ładnie rosła. Topole są odporne na warunki. Czas na nas. Wprawdzie miło się gawędzi, ale jeszcze trochę trzeba pojeździć. - Przepraszam, że tak zatrzymałem... - Nic nie szkodzi - klepnął radiotelefon. - Jakby było coś pilnego, to daliby znać. Wychodzili już, gdy wpadała mu jeszcze jedna myśl. Wyłowił z pudła cztery notatniki wyprodukowane w jego własnej fabryczce. - No na pamiątkę - powiedział. - I jeden dla kumpla w radiowozie. - Ładne - ucieszył się wysoki gliniarz. - Pewnie niezły interes? - Jaki tam interes, dwie hurtownie w całym mieście skusiły się na większe partie, a tak nikt tego nie chce brać. Na razie mam pieniądze, żeby jeszcze przez trzy miesiące płacić ludziom, a potem trzeba będzie chyba zawiesić produkcję. - Ludzie nie mają gustu - stwierdził drugi gliniarz. Podziękowali i poszli. Wrócił do salonu i pozbierał kawałki telewizora. Szklanki po herbacie wyniósł do kuchni. Potem raz jeszcze zajrzał do wszystkich pomieszczeń. Wszędzie było pusto. Poszedł spać. III To było w sobotę. Choć właściwie to już była niedziela. Nowy telewizor szumiał cicho. Paweł siedział w fotelu ze słuchawkami na uszach. Rżał ze śmiechu, oglądając powtórkę jakiegoś Tok Show. Gościem programu był pieprznięty staruszek, wygrzebany przez prowadzących gdzieś na lubelszczyźnie, niejaki Jakub Wędrowycz. Ubrany był w złachmanioną jeansową kurtkę, na nogach miał gumofilce posztukowane drutem i łatane krążkami gumy z dętek rowerowych. Przy plecionym ze sznurków od snopowiązałki pasie, przytrzymującym spodnie uszyte z czegoś w rodzaju płótna workowego, wisiała pękata manierka, z której od czasu do czasu pociągał łyk. Było to coś wysokooktanowego, bo rozkręcał się coraz bardziej. Z ust staruszka płynął stek tak potwornych bredni, że Paweł żałował już, że nie włączył magnetowidu. - A niech pan powie - zagadnął prowadzący - co sprawiło panu w życiu największą trudność? Staruszek zazezował w stronę kamery. Kamerzysta pokazał na zbliżeniu głęboko osadzone świńskie oczka gościa, po czym obraz odjechał trochę i na ekranie pojawiła się rosnąca kępkami, nie golona od trzech dni broda. W brodzie tkwiły wióry i jakieś kłaczki. - Największą trudność? - zdziwił się staruszek, po czym poskrobał się z frasunkiem po głowie. Gdy tak się drapał, Paweł przypomniał sobie, jak kiedyś dawno temu w zoo oglądał drapiącego się szympansa. Gest był niemal identyczny. - No chyba nauka pisania i czytania - powiedział Jakub. - Znaczy za cara to się uczyłem nie tego alfabetu, tylko tego, co nim Rusy pisali, a teraz ten nowy to już kiepsko wchodził, bo chyba byłem za duży. Na małego dobrze wchodzi, potem już nie. - To nie nauczył się pan czytać? - zaciekawił się prowadzący. - Jak to nie? - zdenerwował się Jakub. - Ja nawet ze cztery książki w życiu przeczytałem. Prowadzący uśmiechnął się szeroko, po amerykańsku, pokazując zęby. Usta zaproszonego do studia drgnęły kilkakrotnie. Coś subwokalizował. Paweł pomyślał, że chyba liczy zęby gospodarza programu. - Dobrze, a co w życiu stanowi dla pana największe osiągnięcie? -zagadnął. Jakub znowu poskrobał się po głowie. - Tyle było tych sukcesów - powiedział w zadumie. - No szacunek ludzi, który zdobyłem, różni tacy przyjeżdżają zachodnimi maszynami, pieniądze dają, żebym pomógł. To pomagam. Na mnie nie ma mocnych, jeszcze się takie widmo nie wylęgło, żeby mi dało radę, choć bywało i ciężko - dorzucił w zadumie. - Gdyby jeszcze gliniarze nie przeszkadzali, a tak, nie mają pojęcia o niczym, a kota dostają na mój widok. Wiadomo, w tym zawodzie to trzeba czasem grób otworzyć i kołkiem gościa przyszpilić, a zaraz brak poszanowania ludzkich szczątków, że ja hiena cmentarna i inne takie. A co w gazetach pisali. Że ja moje zęby... -Wyszczerzył się do kamery. Kamerzysta zrobił zbliżenie, prawie wszystkie były złote. - Że ja te zęby znaczy nieboszczykom powyrywałem i sobie wsadziłem. Ciemnota taka, przecież na tym byłby trupi jad, zresztą to nie każdy ząb pasuje. Trzeba na wymiar robić. - Jak pan sądzi, czy grozi nam kolejna epidemia duchów, tak jak w latach trzydziestych? Jakub zamyślił się. - Może być - powiedział wreszcie. - Nowe morderstwa ludzie zrobią, to i straszyć potem będzie, choć ja nie słyszał jeszcze, żeby straszyło w takim zwykłym bloku. Ale jest inne zagrożenie. - Zaszła w nim nieoczekiwana, subtelna przemiana. Zniknął silny wschodni akcent, zdania niespodziewanie zaczęły być poprawne gramatycznie. Przestał się drapać, a jego twarz była teraz skupiona. Oczy straciły swoją maślaność i patrzyły teraz przenikliwie w kamerę. - Pojawiło się dużo literatury dotyczącej magii - powiedział. - Większość tego to śmieci, niewarte przeczytania, ale w niektórych pobrzmiewają niebezpieczne nuty. Mnoży się różnych nawiedzonych wyznawców New Age. W większości to niegroźni maniacy, ale nawet oni usiłując rekonstruować dawne obrzędy, mogą zbudzić niebezpieczne moce. To samo dotyczy sekt. Ich ekspansywność, a zwłaszcza ogromne możliwości zaćmiewania umysłów adeptów wskazują, że jest tam coś więcej niż zwykłe wyłudzanie forsy. Obce siły usiłują zdobywać przyczółki w naszym kraju. Jeśli do tego dodamy upadek autorytetu Kościoła oraz spadek kwalifikacji duchownych egzorcystów, możemy się któregoś dnia obudzić z ręką w nocniku. Obym był fałszywym prorokiem, ale w Erę Wodnika wejść możemy jako społeczeństwo jeszcze normalne, a za dwadzieścia, może trzydzieści lat, cały naród może być już zmanipulowany. Zanik świadomości chrześcijańskiej wzmocni sługi ciemności. To, co dla nas jest egzotyczną opowieścią, dla naszych dzieci może stanowić smutną rzeczywistość. Postępująca desakracja wielu starych cmentarzy wywoła fale. Niestety, ustawy okołokonkordatowe zezwalają na pochówki innowierców na cmentarzach katolickich. To tragiczny błąd, za który przyjdzie odpokutować następnym pokoleniom. Uważam, że należy wprowadzić ostre przepisy. Każdego byłego członka partii komunistycznej pogrzebać za murem, w niepoświęconej ziemi i przybić osikowym kołkiem. Jedno bolszewickie ścierwo desakruje cały cmentarz, a wówczas mogą wstawać z grobów także ci, którzy byli prawie w porządku i z poświęconej ziemi nigdy by nie wstali. Ponadto uważam, że wszystkich pogrzebanych już komunistów należy ekshumować, przypalikować i pochować ponownie za murem. Tylko to daje nam gwarancję bezpieczeństwa. Ciała bezbożników można też palić i rozsiewać popioły, ale to nie zawsze pomaga - dodał po chwili. Prowadzący siedział z otwartymi szeroko ustami, wpatrywał się w mówiącego. Widząc, że ten skończył, nabrał w płuca powietrza. Jakub powrócił do swojej pozy wioskowego przygłupa. Wyciągnął kapciuch z tytoniem, kawałek papieru pakunkowego i zaczął kręcić z tego koszmarnego skręta. - Macie tu popielniczkę? - zagadnął. - Znajdziemy - powiedział prowadzący, robiąc gwałtowny ruch ręką do kogoś, kto stał poza polem widzenia kamer. - A jak pan sobie wyobraża taką ekshumację? - zagadnął. - W mieście to trudno, nikt nie wie, kim kto był i gdzie leży. Ale na wsi żaden problem. Ktoś z personelu obsługującego postawił na stoliku puszkę po orzeszkach. Jakub podziękował mu kiwnięciem głowy. Wygrzebał z kieszeni metalową zapalniczkę. Była zaśniedziała i oblepiona jakimś czarnym syfem, który na zbliżeniu kamery wyglądał jak smoła. Pstryknął i zapalił swojego skręta owiniętego w szary, pakowy papier. Zaciągnął się i puścił bardzo ładne kółko z dymu. Dym był czarny, jak z płonących szmat. - Trzeba to zrobić tak. Najpierw robi się spis pogrzebanych. Potem zbiera do kupy dziesięciu starych ludzi, z posterunku pożycza teczki, choć z własnego doświadczenia to tyle powiem, że mi nie dali. A potem wszystkich partyjnych wykreśla się z listy. Potem dalej, samobójców, rozwodników, świadków Jehowy, mormonów, żydów i innych takich. Potem robi się weryfikację katolików i innych ochrzczonych, którzy zostali na listach. Kto głosił poglądy socjalistyczne, won. Kto wywieszał flagi na pierwszy maja - won. Kto chodził na pochody - won. Kto składał kwiaty utrwalaczom władzy ludowej - won. I tak aż do skutku. - A co będzie, jeśli na takiej liście zostaną dwie albo trzy osoby? - No to trzeba ich ekshumować i pochować pod kościołem. A cały cmentarz jak leci, osikowymi kołkami. I już tam ludzi porządnych więcej nie chować. Zdesakrowany. Strząsnął porcję popiołu do puszki. Potem ujął ją w dłoń i zaczął ciekawie czytać zdobiące ją angielskie napisy. - Orzeszki ziemne? - zdumiał się. - Na tym obrazku wyglądają jak fasola. Prowadzący popatrzył na zegarek i widać było, że odetchnął z ulgą. - Wysłuchali państwo wypowiedzi naszego gościa, egzorcysty amatora z Wojsławic, Jakuba Wędrowycza. Rozległy się brawa siedzących na widowni klakierów. Jakub wrzucił skręta do puszki i powstał, po czym ukłonił się najpierw publiczności, a potem do każdej z kamer po kolei. Na koniec podał rękę swojemu rozmówcy i potrząsał nią przez chwilę. - Aż chce się żyć, jak sobie człowiek coś takiego obejrzy - stwierdził Paweł. Na ekran wskoczyła reklama pieluszek. - Ciągle te reklamy o sraniu i szczaniu - zdenerwował się. Wrażenie czyjejś obecności było bardzo silne. Kątem oka spostrzegł ruch. Tym razem tylko położył dłoń na rewolwerze i odwrócił powolutku głowę. Tak jak przedtem ktoś pochylał się nad dywanem. Paweł miał nerwy jak postronki, ostatecznie jeździł kiedyś jako kierowca ciężarówki z konwojami pomocy humanitarnej do Czeczenii i Bośni. Tylko dlatego nie wrzasnął na całe gardło. Nad dywanem pochylały się dwie sylwetki. Były nieco ciemniejsze niż ciemność panująca w pokoju. Widział przez nie listwy boazerii na ścianie. - Duchy - przemknęło mu przez myśl. Większy duch podniósł się niespodziewanie i popatrzył prosto na niego. Paweł z rozpaczą wycelował z rewolweru, nagle odebrał płynące wprost do mózgu uczucie. Było to rozbawienie. Pstryknął przełącznikiem. Czerwona kropka lasera pojawiła się na ścianie za sylwetką, a jednocześnie pojawiła się różowa smuga, tak jak wtedy gdy promień lasera przechodzi przez mgłę. Sylwetce musiało to sprawić przykrość, bo zeszła z linii strzału. Druga podniosła się znad dywanu. Przez chwilę jakby ze sobą rozmawiały, po czym obie podeszły do ściany i wtopiły się w nią. Na korytarzu za ścianą rozległo się kilka puknięć, jakby ktoś szedł w ciężkich butach po drewnianej podłodze. Paweł zapalił światło, po czym z szuflady pod telewizorem wydobył książkę telefoniczną. Zaczął szukać hasła "egzorcyści", ale nie znalazł. Sprawdził, czy jest hasło "duchy". Takiego też nie było. Zdenerwowany rzucił ją na podłogę. Miał dosyć. Wypił ćwiartkę wódki, a potem położył się spać. Znowu nic mu się nie przyśniło. Następnego dnia rankiem znalazł w skrzynce na listy kopertę z pieczątką działu handlowego jednego z supermarketów. Rozpruł ją nożykiem i wydobył ze środka kartę formatu A4. Ci z działu handlowego supermarketu byli zachwyceni przesłaną im próbką towaru. Ci z działu handlowego zamawiali tysiąc pięćset sztuk notatników ze skórzanymi grzbietami, okuciami na rogach i kapitałkami z cienkiego rzemyka. Ci z supermarketu chcieli jedynie, żeby wkleił do środka trzy kolorowe wstążeczki w charakterze zakładek. Policzył przewidywalny zysk i widmo zamknięcia fabryczki odsunęło się o dwa miesiące. Zszedł do warsztatu z pismem w dłoni. Uderzył pałeczką w mosiężny gong. - Mam dla was dwie wiadomości - powiedział do swoich pracowników. - Tradycyjnie jedna jest dobra, druga jest zła. Po pierwsze dostałem grubsze zamówienie. Trzeba dostarczyć tysiąc pięćset sztuk, a zła wiadomość jest taka, że do końca przyszłego tygodnia. Abyście dotrzymali terminu, obiecuję- wam premię po dwieście złotych na łepka. Zawyli radośnie. Zostawił ich w warsztacie, a sam pojechał po kilka motków kolorowych wstążeczek. IV Był sobotni wieczór. Za oknem dość paskudna pogoda. Padał deszcz i wiał wiatr. - No nie jest źle - powiedział Paweł przez telefon do swojego wspólnika Tomasza. - Boję się tylko, że nasi robole padną. Od tygodnia zasuwają na dwie zmiany. Jak nas dorwie inspekcja pracy, to nas to tak dupnie, że lepiej nie gadać. - Innymi słowy, sugerujesz, żeby podwoić zatrudnienie? - Powinno wystarczyć. Na razie. Rozejrzyj się tam u siebie na prowincji za jakąś budą i można by posadzić jeszcze ze dwadzieścia osób. - Cholera, myślałem, że te pieniądze wydam inaczej... Jak ze zbytem? - Idealnie. Dzisiaj dostałem czwarte zamówienie i znowu na tysiąc sztuk. Już chwyciło, teraz nie mogę się wycofać, bo stracimy wiarygodność jako partner handlowy. Do końca miesiąca musze dostarczyć pięć tysięcy, robotnicy zrobią cztery maksymalnie. Muszę zwiększyć zatrudnienie. - Zanim ci nowi się dotrą... - To szybko pójdzie. Tydzień na naukę zawodu i zasuwać. Zresztą to wszystko jest przecież prościzna. - Dobra. Posyłam ci piętnaście tysięcy nowych. Jutro z rana będziesz je miał na koncie. Tym samym mój wkład? - Masz teraz czterdzieści dwa procent udziałów. Plus piętnaście tysięcy, to będzie równo czterdzieści dziewięć. - Fajnie. No to do usłyszenia. - Na razie. Paweł odłożył słuchawkę. W tej chwili z parteru dobiegł go skowyt, jaki wydaje człowiek w obliczu czegoś strasznego. - Jezu-jęknął. - Wypadek. Pognał korytarzykiem do schodów. Po drodze troszkę się uspokoił. Najniebezpieczniejszym narzędziem tam, piętro niżej, była wiertarka. Nic się nie mogło stać, co najwyżej ktoś przy tłukł sobie palec młotkiem. No może niechcący wywiercił dziurę w ręce. Wszystkie składki na ZUS i dodatkowe ubezpieczenia były opłacone. Zbiegł po schodach. Robotnicy, stłoczeni wokół siedzącego na krześle kolegi, rozstąpili się. Siedzący nie wyglądał na zranionego, ale miał Obłęd w oczach. - Co się stało? - zapytał Paweł łagodnie. - Ona tam stała - wybełkotał robotnik. - Stała przy schodach, pomachała mi ręką! - Kto? - zapytał Paweł. - No ona. Była przejrzysta - dukał robotnik. - Popatrzyłem i Jezu, ona pomachała do mnie. - Co to było? - zapytał pozostałych. - Co widzieliście? - No ducha - powiedziała dziewczyna, która zajmowała się pleceniem kapitałek. - Stał przy schodach. - Kto jeszcze go widział? - zapytał. Podniosły się tylko trzy ręce, w tym siedzącego na krześle. - Słuchajcie - powiedział spokojnie. - Jest późno, jesteście zmęczeni. To moja wina, bo gonię was do roboty ponad siły. Jest już prawie dwudziesta druga. Duchy pojawiają się dopiero o północy. Poza tym straszą raczej w zamkach, a nie w fabrykach. Musiało wam się przywidzieć... Siedzący na krześle jęknął i jakoś tak dziwnie spadł z krzesła. Usta mu podsiniały. Musiał zemdleć, bo raczej nie wyglądało to na zawał. Parę osób przeżegnało się zamaszyście. Wpatrywali się w coś za jego plecami. Obejrzał się ostrożnie. Coś, co przypominało obłok pary, stało koło schodów, jakby się im przyglądało. Nie wiedział, co to jest. To znaczy widział, ale nie dopuszczał do siebie tej myśli. Odwrócił i się i odchrząknął. - Musiała puścić rura z ciepłą wodą w piwnicy, tu jest chłodno, to i widzimy obłoki pary. - Nie wypadł zbyt przekonywająco. Może dlatego, że głos mu drżał tak, że ledwo mógł mówić. - Jest późno, jesteście zmęczeni. Idźcie już do domu, a ja zostanę i załatwię ten problem. Nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać. Gdy ucichł tupot, poszedł i zamknął drzwi. Wrócił do mieszkania naokoło przez boczne wejście. Następnego dnia rankiem Paweł pojechał na giełdę staroci na Koło. Kupił jedenaście ikon i wróciwszy do domu, porozwieszał je w mieszkaniu i w warsztacie. Od razu poczuł się nieco pewniej. Ludzie lubią zarabiać, w następnym tygodniu z pracy zrezygnowały tylko dwie osoby, ale udało się przyjąć dwie inne na ich miejsce. W Urzędzie Pracy na Ciołka zostawił ofertę zatrudnienia jeszcze dla piętnastu osób. Zwolnieni z pracy nie umieli utrzymać języka za zębami. Poznał to bez trudu. Gdy wchodził do sklepiku spożywczego urządzonego na parterze jednej z kamienic Fundacji Wawelbergów, ludzie milkli ma jego widok. Chętni do roboty nie pojawiali się. W środę przyszedł za to dziennikarz z "Super Ekspresu", żeby przeprowadzić z nim wywiad. Wywiad miał dotyczyć możliwości fabryczki, perspektyw na rynku artykułów papierniczych i innych takich, ale rozmowa szybko zeszła na sprawę duchów i Paweł zmuszony był usunąć dziennikarza z terenu zakładu, w czym spontanicznie pomógł mu uświadomiony aktyw robotniczy. W czwartek i w piątek pojawili się dziennikarze z "Wróżki", "Detektywa", "Nie z tej ziemi", "Skandali" i jakiegoś czasopisma poświęconego problematyce UFO. Pogonił ich wszystkich, po czym napisał na kawałku papieru oświadczenie, które rozplakatował na okolicznych przystankach, w sklepiku i na drzwiach zakładu. W sobotę jeden dziennikarz podszył się pod szukającego zatrudnienia, żeby tylko dostać się do środka. Paweł przyjął go do roboty, po czym przydzielił mu wyjątkowo niewdzięczne zadanie przybijania nitami okuć i narzucił taką normę, że dzielny wysłannik gazety po dwu godzinach sam się zmył. Biznesmen obserwował jego odwrót przez okno i chichotał. - Pomogły ikony - powiedział sam do siebie. Pod wieczór wypogodziło się wreszcie. Nalał sobie kieliszek malibu i zasiadł przed telewizorem. Skończył oglądać gdzieś koło północy. Wziął butelkę z zamiarem wstawienia jej do lodówki i ruszył w stronę drzwi do kuchni. Stopy zapadały się w dywan jak w mech. Lubił to uczucie. Niespodziewanie grzmotnął jak długi. Fakt, że potknął się na zupełnie równym dywanie, zaskoczył go i zdezorientował. Upuszczona butelka toczyła się po parkiecie, a potem ktoś z niedbałym wdziękiem zatrzymał ją stopą. Paweł poderwał się z rewolwerem w dłoni, ale ducha już nie było. Podniósł butelkę i obejrzał ją uważnie. Naklejka w kilku miejscach odbarwiła się. Odbarwienia układały się w ślad palców nogi. Jednego dużego i czterech małych. Palce były drobne, noga musiała być znacznie mniejsza niż jego. Noga młodej dziewczyny. Zaklął i poszedł na parter. Wyszedł z domu i przechadzał się między kamienicami. Drzewa szumiały nad jego głową. Dzielnica była podobno paskudna, ale miał przy sobie broń. Zresztą nawet najbardziej sceptyczni żule nie pojawiali się po zmroku na podwórku przed fabryczką. Uspokoił się. Przywidzenie. Tylko przywidzenie. Przecież duchów nie ma. To znaczy komuniści twierdzili, że duchów nie ma, a teraz nie ma komunistów, to może duchy jednak są? Odganiał takie myśli. Wracając, zajrzał do skrzynki. Tkwiło w niej coś małego. Otworzył skrzynkę. W dłoni trzymał wizytówkę. Wydrukowano ją na kredowym papierze: NICOLAE EMINESCU EGZORCYSTA. Poniżej był numer telefonu. Telefon musiał znajdować się daleko, numer bowiem był dość długi, a zaczynał się kierunkowym do Rumunii. Paweł wrócił do domu i starannie zamknął za sobą drzwi. Wziął telefon i wystukał numer. Odezwała się automatyczna sekretarka. Prośba o zostawienie informacji nagrana była po polsku, niemiecku i rumuńsku. Poprosił o przysłanie ekipy i usunięcie ducha. Im szybciej, tym lepiej. VI Ta sobota była wolna. Ludzie nie dawali rady. Tomasz na prowincji bez problemów uruchomił produkcję, a zbyt był niezły, bo fakt nawiedzenia fabryki działał jak najlepsza reklama. Tomasz sugerował umieszczanie na opakowaniu nalepki przedstawiającej trupią czaszkę albo ducha, i Paweł zaakceptował ten pomysł. Właściwie nie miał nic do roboty, więc siedział sobie i odpoczywał. Około ósmej, zaraz po pogodzie usłyszał dzwonek do drzwi. Zszedł na parter. - Kto tam? - zagadnął. - Nicolae Eminescu, egzorcysta - powiedział człowiek za drzwiami. Paweł otworzył je i faktycznie zobaczył stojącego na progu egzorcystę. Egzorcysta miał na sobie płaszcz, a przez ramię przewieszoną ortalionową torbę czymś wypełnioną. - Pan zamawiał usunięcie ducha? - zagadnął. Mówił nieźle po polsku. Ale obcy akcent był bardzo wyraźny. - Tak. Proszę za mną. Odwrócił się. W tym momencie zrobilo mu się zupełnie jasno przed oczyma, a zaraz potem zupełnie ciemno. Upadku na podłogę już nie czuł. Doszedł do siebie, gdy ktoś nim delikatnie potrząsnął. Otworzył oczy. Potrząsał nim ten wysoki gliniarz. - Co się stało? - jęknął. - Sami chcielibyśmy wiedzieć. Sąsiedzi usłyszeli strzały i zaraz potem kilku facetów wyskoczyło oknami. Jest tam na dole trochę krwi, świadkowie mówią, że któryś sobie rozcharatał łeb. Paweł usiadł z wysiłkiem. - Wezwałem egzorcystę - powiedział. - Przyszedł. Zaprosiłem go do środka, a potem nic nie pamiętam. Chyba mi dał w łeb. - Pomacał się po potylicy. Wyczuł tam ogromnego guza i trochę krwi. - Proszę sprawdzić, czy nic nie zginęło. Wstał chwiejnie na nogi i wszedł na piętro. Srebrny dzbanek do kawy stał na kominku w salonie.-Dywan leżał na podłodze. Szable wisiały na ścianie. Sejf za obrazem Malczewskiego był nietknięty. - Nic nie zginęło - powiedział. - A nawet jakby przybyło. Na podłodze stała torba, z której wystawała lufa palnika acetylenowego i szlifierka kątowa. - Proszę niczego nie ruszać, zaraz przyjedzie ekipa. Na pewno nic nie zginęło? - Zupełnie nic. - A sąsiednie pokoje? - Zamknięte i nieumeblowane. Popatrzył na wywalone okna. Żaluzje były połamane, szyby wytłuczone. - Skakali bezpośrednio, nie marnując czasu na otwieranie -powiedział gliniarz. - A tak właściwie, to po co był panu potrzebny egzorcysta? Paweł uśmiechnął się smutno. - Straszy. W tej chwili do pomieszczenia weszło kilku policjantów pod wodzą energicznego oficera. - Kapitan Sowa - przedstawił się. - Tylko proszę bez głupich komentarzy. Proszę opowiedzieć, co właściwie się stało. Paweł opowiedział. Kapitan uśmiechnął się lekko. - Banda Sierpagena. - Co proszę? - Grasuje taki Rumuniec. Świetnie zna polski, pracował jako psychiatra w Bukareszcie. Podobno jeszcze za Ceaucesku zajmował się badaniem jakichś prań mózgu czy czymś takim. Scenariusz zawsze ten sam. Urządza seanse spirytystyczne. W trakcie seansu hipnotyzuje ofiary i otwiera drzwi. Resztę robią jego kumple. Wynoszą wszystko, co się da wynieść, prują ściany w poszukiwaniu sejfów. Biorą wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. Jak w garażu jest samochód, to też. - Cholera. - Tak, to już drugi seans spirytystyczny w ich wykonaniu. Poprzedni zrobili na wybrzeżu. Facet był jeszcze bardziej łatwowierny niż pan. Zostawił egzorcystę na całą noc w swoim domu, a rano nie było tam nawet mebli, tylko w kącie jakiś taki cyganowaty z fachowo poderżniętym gardłem i kartka, że to on straszył. Jak się z panem skontaktował? Paweł przeszukał kieszenie, ale nie znalazł wizytówki, musiała się mu gdzieś zapodziać. - Szkoda - powiedział kapitan. - Można by dać znać Rumuńcom, żeby wzięli mieszkanie pod obserwację. - Zaraz, nic straconego. Przecież można zażądać od telekomunikacji bilingu moich rozmów, to wtedy będzie można ustalić numer. Ja do Rumunii dzwoniłem tylko raz w życiu, to znaczy wczoraj. Gliniarz podziękował. Zebrali odciski palców i inne takie i poszli sobie. Wyszukał numer telefonu pogotowia szklarskiego i zadzwonił. Do rana szyby były wstawione i znowu oklejone folią antywłamaniową, choć nocna próba pokazała, że wcale nie jest to taki dobry wynalazek. Tej nocy biznesmen spał przy zapalonym świetle. VIII - Ma pan coś o duchach? - Paweł Skorliński zagadnął sprzedawcę. Pytanie było zupełnie bezsensowne, znajdował się bowiem wewnątrz księgarni ezoterycznej, a wszelaka możliwa literatura wypełniała ciasno półki. - A co panu konkretnie jest potrzebne? O duchach jest cały tamten regał - machnął ręką. - Mamy leksykony, katalogi, polskie i zagraniczne. Mamy historie nawiedzonych domów. Wszystko, co pan zechce. Oczywiście mamy też sporo beletrystyki. Horrory po polsku, angielsku, nawet kilka po rosyjsku. Ciekawa lektura. - Wolałbym poradnik. - Ma pan ducha w mieszkaniu? - sprzedawca nie okazał zdziwienia. - Domowy Egzorcysta, przepraszam pan czyta po angielsku? -Tak. - Domowy Egzorcysta Burcharda. Jest tam kilka cennych wskazówek, jak pozbyć się nieproszonych gości, takich co tupią po nocy i prześwitują na biało. Nie jest to nadzwyczajne, ale nic lepszego, chyba że ma pan znajomych w policji. - A jeśli mam? - Ja tego nie czytałem, słyszałem tylko, ale w szkole policyjnej w Szczytnie mają rękopis książki Jakuba Wędrowycza. - Słyszałem już gdzieś to nazwisko. - Był program, jakoś tak na dniach. Na Polsacie zdaje się. Swoją drogą lepszy cyrk odstawiał, normalnie nie jest taki. - Mówił pan o rękopisie. - No właśnie. Kiedyś jeden z gliniarczyków zrobił odpis kilkunastu stroniczek. Te kilkanaście jest więcej warte niż cały ten sklep. - Przepraszam, nie rozumiem. Dlaczego ten rękopis jest w szkole policyjnej w Szczytnie? - Długa historia. Raz robili u niego rewizje, pędził bimber i szukali jeszcze broni. No wiec któremuś gliniarzowi wpadł w oko zeszyt pokryty jakimiś koszmarnymi bazgrołami. Skonfiskowali go, czy może po prostu zabrali, bo sam pan wie, jakie to były czasy, i wysłali tam, żeby kryptolodzy i grafolodzy mieli na czym trenować. To jest napisane po polsku, częściowo cyrylicą, ma bardzo pomysłową ortografię i kaligrafię, o interpunkcji nie wspominając. Ale są tam rzeczy ciekawe. Gdyby udało się panu zrobić ksero, to dam tysiąc złotych. - Obawiam się, że moje możliwości nie są wystarczające. Niech pan da tego Burcharda. IX Dochodziła północ. Paweł stał w salonie z książką w ręce i czytał na głos straszliwe ciągi zaklęć. Duch wyjrzał ze ściany i przyglądał mu się na bezczela. - Cholera - zaklął wreszcie biznesmen. - Do dupy ta książka. Duch pokiwał głową, a przynajmniej tak to wyglądało. Paweł otworzył drzwiczki kominka i już miał cisnąć dzieło w płomienie, gdy spostrzegł na okładce reklamę: ZESPÓŁ FACHOWCÓW - EGZORCYSTÓW. ZWALCZANIE WSZELKIEGO RODZAJU ZJAW, WIDM I DUCHÓW RUTYNOWANI SPECJALIŚCI! 100% SATYSFAKCJI LUB ZWROT KOSZTÓW. DOŻYWOTNIA, A NAWET POŚMIERTNA GWARANCJA. PONAD CZTERDZIEŚCI UDOKUMENTOWANYCH PRZYPADKÓW POWODZENIA. REFERENCJE Poniżej był numer. - Yeach! - zawył Paweł. Spłoszony duch zniknął bez śladu. Mimo późnej pory biznesmen sięgnął po telefon. X Był paskudny jesienny wieczór. Wiatr wył za oknem. Drzewa szumiały niepokojąco. W domu coś trzeszczało, jak to zwykle w starych i nawiedzonych budynkach. Rozległ się dzwonek do drzwi. Paweł zbiegł na dół i otworzył. W ciemności na jasnym prostokącie światła rzucanego z wnętrza budynku stała trójka cywilnych egzorcystów, fachowców, ponad czterdzieści udokumentowanych przypadków. Egzorcyści mieli na sobie długie skórzane płaszcze i kapelusze o szerokich rondach. W dłoniach trzymali walizki. - Pan Paweł Skorliński? - zapytał najstarszy z nich, lekko posiwiały pan po sześćdziesiątce. - Tak. - To pan wzywał ekipę do usunięcia ducha? - Tak. Proszę wejść. Weszli do przytulnego, jasno oświetlonego holu. - Jestem prezesem towarzystwa - powiedział siwy. - Nazywam się Janusz Bratkowski. Uścisnęli sobie dłonie. Drugi egzorcysta zdjął kapelusz i okazał się być kobietą. - Małgorzata Koćko - przedstawiła się. Drugi mężczyzna, którego twarz zniszczyła jakaś choroba podobna do ospy, wyciągnął dłoń wyschniętą jak ręka mumii. - Józef Etter - przedstawił się. - Wspaniale. Zapraszam na pokoje. Weszli do salonu. Goście zdjęli płaszcze i zostawili je w holu, po czym siedli wygodnie w fotelach. - Dobrze. Na co się pan uskarża - zapytał prezes. Jego wygląd budził zaufanie. Na opuszkach palców miał wytatuowane kabalistyczne symbole. Na szyi wisiał mu jakiś dziwny amulet. W jednym uchu miał kolczyk z białym kamieniem. - Stuka- powiedział Paweł. - Tylko stuka? Jaki rodzaj stukania? Pojedyncze czy może ciągi stuków? - Nie tylko. Stuka, jakby szedł ktoś z drewniana nogą. Takie jakby kroki. Czasami widać sylwetki. Pojawiają się pośrodku pomieszczenia i czasami idą w stronę ściany. - Mężczyźni czy kobiety? - Trudno powiedzieć. - W porządku. Czy próbował pan ustalić listę dotychczasowych mieszkańców tego budynku? - Szczerze mówiąc, nie. Ale z tego, co ludzie mówili, chodzi o technika zatrudnionego w zakładach Wawelberga i jego córkę. Prezes pokiwał głoWą i skinął na Józefa. Ten otworzył walizkę i wydobył z niej całą furę rozmaitego sprzętu. Wziął w dłoń drewnianą różdżkę widełkową i obszedł pomieszczenie dookoła. Potem wyjął z walizki różdżkę uchylną, wykonaną z miedzianego drutu i znowu zaczął chodzić po pomieszczeniu: Drut wychylał się w różne strony. Wyglądało to niezwykle -fachowo. - Spróbuję nawiązać kontakt - powiedział. - Trzeba zgasić światło? - zapytał właściciel. - Nie. To nic będzie konieczne. Egzorcysta siadł na środku dywanu. W dłonie wziął dwa kawałki kamienia, przycięte w kształt graniastosłupów. Zamknął oczy. - Jest kontakt - powiedział. W tym momencie zebrani zobaczyli, że przygląda im się duch. Duch wyszedł ze ściany. Był przezroczysty. Wyglądał na mężczyznę. Duch -zrobił ręką ostrzegawczy gest i zniknął. Drugi pojawił się w miejscu, w którym kiedyś były drzwi. Wyglądał jak mglisty opar, ale stopniowo przybrał kształty młodej dziewczyny. Duch skrzyżował dłonie na piersi i przyglądał się siedzącemu. - One się boją - powiedział Józef. - To chyba dobrze - wtrącił Paweł - bo trzeba je... - Wypowiada się pan w sposób skrajnie nieuświadomiony -zaprotestowała dziewczyna. - To przyjazne duchy. Takich nie należy ruszać. Mogą się przydać. - To wyłazi - powiedział siedzący. - Co to do diab... - Ci! - upomniał go prezes. - Siedzi w dywanie - powiedział Józef. Zerwał się niespodziewanie i odskoczył w bok. Paweł przetarł oczy. Z miejsca, w którym wcześniej siedział egzorcysta, wystrzeliła macka. Wyglądała jak utkana z dymu. Musnęła uciekającego, wyrywając mu z koszuli na plecach kawał tkaniny. Dziewczyna wyrwała ze swojej walizki pistolet skałkowy i wycelowała. Macka rozwiewała się w powietrzu. Opadła na dywan. Prezes podszedł i zebrał odrobinę pyłu do probówki. - Wygląda jak ektoplazma - powiedział. - Czy ektoplazma to nie jest przypadkiem wydzielina z istot żywych? - zaciekawił się gospodarz. - Niekoniecznie - Józef doszedł najwyraźniej do siebie. - Zasadniczo w niektórych przypadkach może ją wytworzyć dowolna materia organiczna. Na przykład wełna. Cholera, mam wrażenie, że wyrwał mi pół głowy. - Obudziłeś go - prezes oskarżycielsko wyciągnął palec wskazujący. - Jasna cholera! Co teraz? Póki siedział, wszystko było w porządku. Załatwilibyśmy go po cichu. - Sam by się obudził - odciął się Józef. - Przecież nie paliliśmy czarnego płomienia. Nie powinien był. - Gdybyśmy zapalili czarny płomień, byłoby już po nas. Co mówią kamienie? Józef zacisnął dłonie na graniastosłupach i skoncentrował się. Macka wystrzeliła ponownie. Uchylił się w ostatniej chwili i tylko rozszarpała mu nogawkę. - Otwiera się przejście - powiedziała dziewczyna. Ona także miała zamknięte oczy. - Przejście do enklawy Ozark? - zapytał prezes. Paweł usłyszał w jego głosie autentyczny lek i sam przestraszył się jeszcze bardziej. Wyglądało na to, że fachowcy wpadli w jakieś szambo. Duchy mężczyzny i dziewczyny znowu stały na swoich miejscach. - Nie, nie do enklawy Ozark - uspokoił go Józef. - On już raz został pobity i... Ach tak. Używali go jako mechanizmu napędowego do dywanu, ale był za słaby. W tym momencie oba kamienne ostrosłupy w jego dłoniach rozprysły się niemal w pył. - Proponuję dywan pociąć i spalić - powiedział prezes. - To pewnie arabski dżin. Jeśli go spalimy, to przejście się zamknie. Prawie na pewno - zaakcentował to prawie. W jego głosie zabrzmiała nadzieja. - Czy dżiny nie mieszkają czasem w miedzianych lampach? -zagadnął ostrożnie Paweł. - Za dużo się pan bajek naczytał. - Zapłaciłem za niego siedem tysięcy - zaprotestował. - Nie da się go jakoś zneutralizować? - Niemożliwe. Będziemy mieli szczęście, jeśli da się go spalić -zaczął prezes, ale nie skończył. Dywan eksplodował. Drobne kłaczki uniosły się w powietrze. Zalepiły drzwi i okna. Józef rzucił się i złapał za klamkę. Kłaczki pokryły jego dłoń. Zawył i zaczął je zdzierać. Gdy w końcu mu się to udało, jego ręka aż do łokcia pokryta była drobnymi krwawiącymi rankami. Duch dziewczyny zmaterializował się tuż koło nich. Był tak materialny, jak tylko zdołał. Nawet prześwitywały leciutkie kolory. Trochę różowości na policzkach, błękit na sukni. Coś mówiła, ale nic nie było słychać. Małgorzata stanęła naprzeciw niej. - Jeszcze raz - poprosiła. Dziewczyna mówiła, a potem zniknęła. - Co powiedziała? - zapytał prezes. - Jesteśmy tu uwięzieni. To coś pożywi się naszymi umysłami i wzrośnie w siłę. Od środka nie zdołamy pokonać zapory. To można zrobić tylko od zewnątrz. Mamy dwanaście godzin życia. Potem nas zeżre. - Cholera, tyle to i ja wiem. Kiedy przyjdą pracownicy do warsztatu? - zapytał prezes Pawła. - Mamy piątek wieczorem. Dopiero w poniedziałek rano. Józef podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę. Z obu sitek strzelił płomień. Odłożył ją na miejsce. - To bardzo poważne? - zagadnął Paweł. - Nic gorszego już chyba nie mogło nas spotkać. - Jak to nie - zapeszyła się dziewczyna. - A pamiętasz, jak Michała wciągnęło do enklawy? Wymóżdżyło go całkiem, zanim wrócił. - Śmierć fizyczna właściwie mnie nie przeraża - powiedział prezes. -Ale te wszystkie diabelstwa niszczące duszę... Musimy się zastanowić, co robimy. Jeśli spróbujemy nawiać, to może mamy szansę... Tak z dziesięć procent. Może nie będzie nas gonił. - Będzie - powiedział ponuro Józef. - Musiał być cholernie głodny, skoro chciał mnie capnąć. Przecież mam amulet, a Dagon - woht. - Trzeba będzie spróbować przez ścianę - powiedział prezes. -Mamy szable. Może przerąbiemy się... - Małe szansę - powiedział Paweł. - To wszystko jest z przedwojennych cegieł. Grubo na trzy. - Alternatywą jest nic nie robić. - Jeśli nie ma innej możliwości, to moje szable są do waszej dyspozycji. Prezes zdjął szablę ze ściany. Wyciągnął ją z pochwy. Szabla była skorodowana na wylot. - To się stało niedawno - powiedział. - Przedtem były dobre? - Tak. Natarłem je towotem. Nie powinny zardzewieć. Małgorzata wyjęła z walizki bryłę czegoś w rodzaju plasteliny. - Wyrwiemy dziurę plastikiem - powiedziała. - To chyba nielegalne - zaniepokoił się. - Poza tym ja to mieszkanie tylko wynajmuje... Cala trójka westchnęła ciężko. Dziewczyna przyklejała już wałek materiału wybuchowego na ścianie, za którą był korytarz. Pociągnęła dwa długie kable. - Połóżcie się na podłodze, zasłońcie uszy, zamknijcie oczy i otwórzcie usta- polecił prezes. Wyjął jej z dłoni kable i przykręcił do zapalarki. Potem położył się za kanapą i wcisnął guzik. Eksplozja była straszna. "Lampa pod sufitem zakręciła się jak szalona, ale nie zgasła na szczęście. Meble podmuch poprzesuwał bezładnie. Ściana jednak nawet się nie zarysowała. Pokryte strzępkami dywanu szyby w oknach także ocalały. - O cholera - powiedział Paweł. - Już po nas. - Nie, nie jest aż tak źle - powiedział prezes. - Nawiążemy kontakt telepatyczny. Musimy połączyć siły. Usiądźcie w krąg. Pośrodku pomieszczenia coś zaczęło wyłazić z podłogi. Wyglądało jak utkany z dymu fraktal. - Gdy się odpowiednio zmaterializuje, załatwi nas - powiedział Józef. - Na razie jest za słaby. Coś na podłodze warknęło. Siedli w krąg i wzięli się za ręce. Małgorzata zamknęła oczy. Paweł poczuł, jak coś przesuwa się przez jego umysł. Wrażenie było nieprzyjemne. Zaraz jednak poczuł, że to działa. Stwór rosnący z podłogi wyraźnie się wkurzył. XI To było święto. Jakub przepijał pieniądze zarobione za udział w programie. W knajpie było pół wsi. Wszyscy mu gratulowali, że tyle ciemnot udało mu się puścić w kraj. Oczywiście każdy poczuwał się w obowiązku wypić z tak sławnym człowiekiem. Było koło dziesiątej. Większość towarzystwa straciła już poczucie rzeczywistości. To przyszło nagle. Żarówka zwisająca z sufitu zadrżała. Jakub Wędrowycz przerwał wlewanie w siebie kolejnego kufla "Perły". Jedenaście poprzednich kufli zaćwierkało w jego wnętrznościach. - Nu co? - zapytał Semen - Za dużo? Jakub odchylił się do tyłu i poleciał razem z krzesłem na ziemię. Dwadzieścia centymetrów od podłogi krzesło zawisło niespodziewanie i trwało w pozycji niemożliwej do wyjaśnienia za pomocą praw fizyki. - Ty, co ż tobą? - zaniepokoił się Józef Paczenko. Przez twarz Jakuba przebiegały delikatne skurcze. - Natychmiast przybywam - powiedział całkiem wyraźnie. Twarz jego odzyskała niespodziewanie właściwy kolor. Krzesło wróciło do pionu. Samo. Kumple wytrzeszczyli oczy. Jakub wypił "Perłę" i wstał z krzesła. - Ty, co się stało? - zapytał Semen. - Troje egzorcystów w śmiertelnym niebezpieczeństwie - powiedział Jakub. - Muszę natychmiast wyruszać. - Przecież ty ledwo stoisz na nogach - zaniepokoił się Tomasz. Jakub zamrugał oczkami. - Daj jeszcze flaszkę spirytu na drogę - powiedział do ajenta. - Na krechę? - Oni zapłacą - zabrał flaszkę i pozostawił kompletnie zbaraniałych kumpli. Przed gospodą ścisnął głowę dłońmi. Ostatni pekaes do Chełma odszedł przed godziną. Jego motor akurat nie był na chodzie. Wypił długi, drażniący łyk spirytusu. Miał około jedenastu godzin i ponad trzysta kilometrów do przebycia. Mógł zrobić to tylko w jeden sposób. Poszedł pod sterczący przed apteką pomnik. Pomnik postawiono kiedyś dla cara Aleksandra II... Na cokole widniał napis: BŁAGODITIELU - NAROD Od przeszło siedemdziesięciu lat w miejscu cara na cokole stał niejaki Tadeusz Kościuszko, napis zatarto zaś artystycznie cementem. Jakub wygarnął z kieszeni monety. Pomiędzy aluminiowym peerelowskim bilonem poniewierało się kilka złotych carskich świnek. Wdrapał się na cokół i dotknął dłonią zasmarowanego cementem owalu. Zaczął odmawiać dziwne śpiewne kawałki po starocerkiewnosłowiańsku. Pod cementem znajdowało się wyobrażenie dwugłowego orła. Dłoń zaczęła świecić. Oderwał ją od kamienia. Świecenie ogarniało już całe jego przedramię. Nadal, bełkocząc coś pod nosem, zaczął obchodzić obelisk wokoło. Kumple, którzy wysypali się z gospody obserwowali go zdumieni. - Co on tam robi? - zdziwił się Semen. - Musi co zwariował. - Może to derilium? - zastanawiał się Tomasz. - Bredził zupełnie od rzeczy. W tym momencie Jakub zniknął. Niespodziewanie i bez śladu. - Co? - zdumiał się Paczenko. Pobiegli pod pomnik, ale po ich kumplu nie było nawet śladu. - Nie podoba mi się to - powiedział Semen. A potem wrócili do knajpy. Jakub, jeśli przeżyje, pojawi się właśnie tutaj. XII Egzorcyści puścili dłonie. - Co się dało zrobić? - zapytał Paweł. - Całkiem sporo - uśmiechnęła się dziewczyna. - Wezwałam na pomoc Jakuba Wędrowycza. - Dlaczego właśnie jego? - zdenerwował się prezes. - To hochsztapler. Dupa wołowa, a nie egzorcysta. Nie potrafiłby wygonić nawet ducha pekińczyka. - Tylko on odpowiedział na wezwanie. - Trzeba próbować dalej. Zresztą nawet jeśli dostał wiadomość, to i tak nie zdąży do nas dotrzeć. To trzysta kilometrów, a o tej porze nic już nie chodzi. Nawet jeśli dojedzie okazją, to zanim nas znajdzie w tym mieście... - Zobaczymy - zaprotestowała. - Przepraszam - zagadnął Paweł. - Kto to właściwie jest ten cały Jakub Wędrowycz? Ciągle ostatnio słyszę to nazwisko. - Naciągacz i hochsztapler - powiedział prezes. - Oglądał pan może program sprzed paru dni? - Aha. - Podrywa tylko autorytet naszej profesji. Powinno mu się zakazać prowadzenia jakiejkolwiek działalności na tym polu. Zresztą to nałogowy alkoholik, połowę swoich przygód przeżył w postaci delirycznych omamów. - A drugą połowę sam wymyślił - uzupełnił Józef. - W sam raz się nadaje, żeby zwalczać białe myszki, takie jakie się pojawiają po dużej dawce alkoholu. Gdyby zobaczył w życiu jednego ducha, to by w portki narobił ze strachu. -1 jeszcze pieprzy w telewizji trzy po trzy - dorzucił prezes mściwie. - Jemu się wydaje, że ta Era Wodnika to będzie okres powszechnego upadku ludzkości. A tymczasem otwierają się przed nami nieskończone możliwości poznania. Era Wodnika stanie się okresem, w którym odrodzi się życie duchowe. Kto wie, może nawet zdołamy ukierunkować reinkarnację. - Wydrzemy tajemnice bytów ponadzmysłowych - uzupełnił Józef. - Era Wodnika... - Przepraszam, a na czym to polega?- zagadnął Paweł. - Bo słyszę o tych erach i... - Obecnie mamy Erę Ryb - powiedziała Małgorzata. - To era chrześcijaństwa Moce ponadzmysłowe uległy silnemu wytłumieniu. Obecnie Słońce wejdzie w znak Wodnika. Otworzą się przed nami takie same możliwości, jakie istniały na Atlantydzie przed dwunastoma tysiącami lat. - Zaraz, to era trwa tysiąc lat? Nie rozumiem. - Słońce wędruje po nieboskłonie. Przesuwa się, zasłaniając kolejno pewne gwiazdozbiory zodiaku. Obecnie jest w znaku Ryb. Astronom wyjaśniłby to panu lepiej. Albo astrolog. Pobyt w każdym ze znaków trwa tysiąc lat. To jest jedna era. Znaków jest dwanaście. Dwanaście tysięcy lat temu także była Era Wodnika. Ludzkość osiągnęła stan powszechnej szczęśliwości. Doskonalono swoje moce ponadzmysłowe. Niestety, potem era zakończyła się. Miało to tragiczne konsekwencje dla Atlantydy. Działalność wulkaniczna w tym obszarze Ziemi powstrzymywana była mocą umysłów jej mieszkańców. Gdy moc osłabła, Atlantyda zapadła się w morze. Paweł pomyślał, że to jakieś brednie i chyba nawet miał rację. - To co robimy? - zagadnął. - Gdyby już była Era Wodnika - powiedział Józef w rozmarzeniu - to załatwilibyśmy to bydlę jednym mrugnięciem powieki. - Faktycznie trzeba coś wymyśleć, bo nie doczekamy Ery Wodnika - powiedział ponuro prezes. - Małgorzato, pani czytała całą literaturę New Agę. Czy było tam coś na temat arabskich dżinów? - Chyba nie, ale pamiętam, że w Leksykonie Ezoterycznym coś czytałam na ten temat. Muszę sobie przypomnieć. XIII Osiemdziesiąt lat wcześniej Jakub przestał okrążać pomnik. Oderwał od niego dłoń. Blask jego ciała przygasał. Miał na sobie mundur. Pomnik był nowiutki, jak prosto spod igły, a na jego szczycie stała głowa cara zamiast postaci ludowego bohatera. - Udało się - powiedział sam do siebie. Popatrzył na zegarek elektroniczny od syna. Jedenaście godzin czasu. - Ano trza się pospieszyć - mruknął. Obok pomnika znajdował się urząd pocztowy i jednocześnie stacja kurierska. Stacja była reliktem poprzedniej epoki, czasów sprzed skonstruowania telegrafu optycznego. Tędy szła najkrótsza droga z Kijowa do Warszawy, czasami jeździli tędy carscy kurierzy i tylko dla nich utrzymywano jeszcze stary szlak. Wszedł na podwórko. Z kantoru wyszedł prowadzący stację Żyd. - Czego pan sobie życzy? - zapytał. - Konia - powiedział Jakub w jidysz. - Muszę się dostać do Warszawy. Jak najszybciej. Po chwili osiodłany koń stał przed nim. Zapłacił pięć rubli za start i pożyczył róg. Alkohol trochę go rozbierał, ale wskoczył na siodło i zdołał się na nim utrzymać. - Hylaja! - wrzasnął i ścisnął konia piętami. Koń pomknął pustą polną drogą na Krasnystaw. Piętnaście kilometrów dalej spostrzegł szyld kolejnej stacji. Zagrał na rogu i nim dojechał do budynku, kolejny koń czekał osiodłany. Nawet nie dotknął nogą ziemi. Przeskoczył na konia i rzucił opiekunowi stacji monetę. Ten odprowadził zmęczone galopem zwierzę do stajni, a Jakub pędził już dalej. XIV - Rośnie - prezes popatrzył na poruszającą się na podłodze masę. -Trudno. Na tego hochsztaplera Wędrowycza nie możemy liczyć. Zresztą i tak nie dałby rady nam pomóc. Bałwan i naciągacz. Zafajdany alkoholik podrywa tylko autorytet naszej profesji - To co robimy? - zapytał Józef. - Może jeszcze raz wysadzimy ścianę. Może teraz pójdzie. - A może spróbujemy przebić się przez podłogę do warsztatu -zaproponowała Małgorzata. - To betonowa wylewka - zaoponował gospodarz. - Czterdzieści centymetrów grubości. I jeszcze zbrojenia. - A sufit? - Sufit jest cieńszy, ale jak tam się dostać? Faktycznie sufit był wysoko, a grubo tapicerowane meble nie dałyby odpowiedniej stabilności. - Trudno, czekamy - powiedział prezes. - Jak się zmaterializuje do końca, to stanie się bardziej podatny na urazy. Podziurawimy go srebrnymi kulami. Może się uda. - A co by zrobił Wędrowycz na naszym miejscu? - zagadnął biznesmen. - Gówno by zrobił. On by nawet nie poczuł, że coś tu jest. My się wprawiamy od lat, żeby odczuwać zmiany w aurze budynków. Szkolimy się w postrzeganiu ponadzmysłowym i czasami jesteśmy w stanie nawet dostrzegać złe astrale. A co może taki Wędrowycz? Odkopie co najwyżej trupa i wsadzi mu kołek w pierś. Gdyby znalazł prawdziwego wampira, to by się sfajdał ze strachu. A dostrzegać to może co najwyżej białe myszki i różowe słonie. Zresztą my mamy naukowe podejście. Robimy zdjęcia, pobieramy próbki ektoplazmy, spisujemy spostrzeżenia. Wie pan, że na sąsiednim domu siedzi astralna sowa? - To dobrze czy źle? - Najlepszy jest astral złocisty, sowa była trochę przydymiona, ale nie jest zła. Raczej obojętna dla tamtego budynku. - A tu jest coś astralnego? - Nie, ale dom ma złą aurę. My to czujemy. - A można się tego nauczyć? - Tylko jeśli ma się naturalne predyspozycje. Ale gdy nadejdzie Era Wodnika, to będzie dużo łatwiej. Już teraz możliwości zwiększają się z roku na rok. Na przykład łatwiej jest patrzeć w przeszłość. - I wszystko można tak zobaczyć? - Nie, tylko jakieś detale, związane z przedmiotem, który jest przewodnikiem. - Pewnie kiedyś zbudują wehikuł czasu. - Niemożliwe. Z fizycznego i logicznego punktu widzenia. To się nigdy nie uda, choć oczywiście pojawią się hochsztaplerzy w rodzaju Jakuba Wędrowycza, którzy będą twierdzili, a to że wzbudzili prąd elektryczny w podkowie podgrzewanej świeczką, a to że mają perpetuum mobile w garażu. Naciągaczy nie brak. Dlatego my staramy się o udokumentowanie każdego przypadku. Mamy listy z referencjami od czterdziestu osób, którym pomogliśmy. Pana też poprosimy o krótki opis naszych możliwości - tu spostrzegł, że troszkę się zagalopował. -O ile wyjdziemy z tego żywi - dodał. XV Ciemności, droga widoczna w postaci jaśniejszej smugi na ziemi. Dobrze, że przyświeca księżyc. Kolejna stacja. Ręka namacała w kieszeni dno. Ile jeszcze do Warszawy? To już Otwock. Jakub zeskoczył z konia. Zapłacił ostatnią złotą pięciorublówką i oddał trąbkę. Popatrzył na zegarek. Jeszcze dwie godziny. Pociągnął łyk spirytusu. Dotknął zegarka i zaczął okręcać się w kółko. Po dziesiątym obrocie stał w ogródku jakiegoś domu. Pies czuwał. Wyskoczył z ciemności i skoczył na niego. Jakub machnął w powietrzu pętlą z linki hamulcowej i po chwili psisko miotało się jak ryba złapana na wędkę. Egzorcysta zawirował jak bąk. Pies skomląc leciał w powietrzu jak na karuzeli, potem przestał skomleć. Jakub przełazi przez ogrodzenie i niosąc psa pod pachą, wszedł na dworzec kolejowy. Zdjął z psa pętlę i pomacał go. Pies był nadzwyczajnie tłusty. Uśmiechnął się obleśnie, ale położył go na peronie. Trudno. Nie będzie przecież targał ze sobą zabitego psa przez całe miasto. Psisko otworzyło oczy i zawarczało. Jakub też zawarczał. Pies sprężył się do skoku. Chciał złapać go za gardło. - Nawet nie próbuj - powiedział egzorcysta. Pies spróbował. Jakub kopnął go dziurawym gumofilcem w bok i pokazał mu linkę trzymaną w lewej dłoni. Na stację wjechał pociąg. Po chwili pies został sam. Chyba ucieszył go taki obrót sprawy. Materializacja dobiegała końca. Niespodziewanie ktoś od zewnątrz nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się, a po chwili zatrzasnęły. Jakub Wędrowycz wszedł do pokoju. Ubrany był w czarną esesmańską kurtkę mundurową, zszarganą do nieprzyzwoitości, na nogach miał spodnie od ortalionowego dresu i rozpadające się gumofilce z wywiniętą cholewą, cerowane tu i ówdzie drutem. - Co jest? - zdenerwował się, szarpiąc za klamkę. Dywan pogryzł go w rękę, po czym sczerniał i opadł na podłogę. Stężenie alkoholu we krwi Wędrowycza było zbyt silne. Jakub zrobił krok do przodu i potknął się o materializujące się na podłodze coś. - O karwia! - zaklął, wlepiając arabskiemu demonowi kilka kopów kaloszem. - Żebyś mi więcej nóg nie podstawiał - zapowiedział. Podszedł do grupki skulonej pod ścianą. - A wy co? Ocipieli? - Pan Wedrowycz? - zapytał ostrożnie prezes. - A kto inny? Wy dzwonili po pomoc lelepat... no tym, tego? Od gościa ziało wonią piwa, stęchlizny, dawno niepranych skarpetek i zagonionego konia. - Hm. Bardzo nam miło. Nie tyle może dzwoniliśmy, co... Może mógłby nam pan pomóc? - A w czym? Dziewczyna wskazała na widmo - To? - w głosie Wędrowycza odbiło się rozczarowanie i miażdżąca pogarda. - I wy nie możecie tego załatwić? - Gdyby pan mógł pomóc... - nieśmiało wtrącił gospodarz. - Ty tu szef? - Nie właściciel. - Pół litra się znajdzie? - Tak. Jakub podszedł do dżina. Kopnął go raz jeszcze. Kalosz zadymił. - Swojego czasu kumpel poprosił mnie o pomoc w załatwieniu czegoś takiego, co mu się zagnieździło w bimbrowni - powiedział i wyciągnął z kieszeni flaszkę z resztą spirytusu. - Oczywiście przyjechałem do niego. Można prosić zapalniczkę? Dziękuję. A więc wleźliśmy do piwnicy i pojawiło się takie sukinsyństwo. Wypisz wymaluj takie jak to - polał stwora spirytusem. - Łaziło i łaziło, a potem ja podpaliłem go zapalniczką o tak. Przypalił demona. Rozległ się skowyt, a po chwili na podłodze została tylko kupka popiołu. Dywan zalepiający okna i drzwi opadł na ziemię, życie opuściło go całkowicie. Egzorcyści zebrali sprzęt i natychmiast zwiali. Drzwi na dole trzasnęły. - Partacze - rzucił za nimi Jakub. - Cholera, co za ciemnota. Żeby nie wiedzieć, że ektoplazma się pali. Moje pół litra? Paweł mechanicznym krokiem podszedł do barku i podał mu litrową butelkę Johny Walkera. Jakub popatrzył nieufnie na żółtą zawartość. - Musi co kiepsko destylowana - zauważył. - Ile się należy? - właściciel wyjął z kieszeni portfel. - Czterdzieści rubli złotem. Jazda konno za cara była droga. Gospodarzowi wypowiedź wydała się nie na temat, ale nie skomentował. - Co się stało z tym duchem u pańskiego przyjaciela? - Też się zachajcował, ale od niego zajęła się cysterna z osiemdżiesięcioprocentowym bimbrem. Nu i chałupa wyleciała w powietrze. A jak byś jeszcze kiedyś potrzebował egzorcysty - puścił oko do dziewczyny, która wyjrzała ze ściany i przyglądała mu się z wyraźnym obrzydzeniem. - To sprowadź sobie fachowca. Tyle się tych hoszteplerów namnożyło... Andrzej Pilipiuk OSTATNIA POSŁUGA Jedynym uczuciem, jakie Semen Korczaszko żywił dla lekarzy, była totalna pogarda. Był to i tak pewien postęp, bo gdy był młodszy czuł do nich nienawiść. Ale potem na skutek pewnego drobnego wypadku nienawiść zamieniła się w niechęć. Korzenie nienawiści były głębokie i sięgały pierwszej wojny światowej, kiedy to Semen ranny podczas bitwy na Białej Górze trafił do niemieckiego szpitala polowego. Wyszedł z niego żywy, co przypisać należy nie tyle zasługom konowałów, ile wrodzonej odporności organizmu, który przetrwał zarówno odniesione obrażenia, jak i późniejsze zakażenie ran gronkowcami i dodatkową epidemię tyfusu, która wycięła ponad połową personelu, o pacjentach nie wspominając. Opuszczając szpital, Semen poprzysiągł nigdy więcej nie zadawać się z tymi rzeźnikami i zapewne dotrzymałby słowa, gdyby nie przykry fakt kolejnej wojny światowej. Gdy podniesiono go z pola koło Wojsławic, na którym padł trafiony w głowę odłamkiem uprzednio przez siebie zestrzelonego niemieckiego samolotu, był nieprzytomny i tylko dlatego nie protestował. Gdy doszedł do siebie w radzieckim szpitalu polowym, brakowało mu obrączki, papierośnicy, trzech złotych zębów z kieszeni (zęby były zdobyczne, z dentystami bowiem także się nie zadawał), oraz innych wartościowych drobiazgów. Ponadto ktoś, a on oczywiście podejrzewał personel, ukradł mu spodnie, buty i skórzany pas, w którym miał zaszyte trochę dolarów. Nawiasem mówiąc, towarzysze felczerzy po pijanemu zrobili mu trepanację czaszki dla sprawdzenia, czy uderzenie nie uszkodziło mu rozumu, a odłamka, który utkwił pod skórą, nie usunęli. W każdym razie i tym razem zdołał przeżyć, co osobiście uznał za życiowy sukces. Opuściwszy szpital, zaopatrzył się w ampułkę cyjanku i nosił ją pod kołnierzem ze szlachetnym zamiarem rozgryzienia jej natychmiast po kolejnym wypadku kwalifikującym go do przyjmowania pomocy lekarskiej. Powiedziawszy o nienawiści przejdę teraz do wypadków, które sprawiły, że zamieniła się ona w niechęć. Pewnego dnia jakieś trzydzieści lat po ostatnim kontakcie ze służbą zdrowia Semen wraz w wnukiem ładowali siano na wyżki w stodole. Stodoła - jak to często praktykowano w tamtych stronach zbudowana była z materiału dość wybrakowanego. Deska, o którą opierał się koniec drabiny pękła i Semen zwalił się na ziemię. Tym razem pomny na poprzednie doświadczenia ocknął się sam, i to niemal natychmiast. Stał nad nim jego wnuk Mychajło. Kiepska sprawa powiedział. Otwarte złamanie. Leż dziadku, zaraz wracam. Semen popatrzył na swoją nogę, a potem wyjął z kieszeni rewolwer. - Nigdzie nie pójdziesz! - wrzasnął. - A ja do chałupy po opatrunki. - Kłamiesz. Chcesz tu sprowadzić lekarza. Ale po moim trupie. A właściwie po twoim. Tylko się spróbujesz ruszyć... W tym momencie nagły przypływ bólu odebrał mu przytomność. Gdy otworzył oczy, wnuka już nie było. Razem z wnukiem zniknął rewolwer, kosa i widły. Nikt nie mógł powiedzieć, żeby Mychajło nie był przewidującym człowiekiem. Semen zawył z wściekłości wobec takiego braku posłuszeństwa wobec starszych, a potem zaczął myśleć. Nawyk myślenia miał zakorzeniony od czasów, gdy jakieś osiemdziesiąt lat, wcześniej studiował w Sankt Petersburgu biologię. Rozwiązanie problemu zaświtało mu po pięciu minutach intensywnej pracy umysłowej. W jakim celu wnuk pojechał po lekarza? Oczywiście po to, aby ten ostatni nastawił mu złamaną nogę, a potem ją zagipsował. Staruszek uśmiechnął się lekko. Gdyby tak udało mu się nastawić ją sobie samodzielnie, to miał przecież cały worek cementu, który powinien być równie dobry jak gips. To było tak proste, aż się zawstydził, że tak długo nad tym myślał. Trzeba było działać. Niestety, jak się już na wstępie przekonał, naciągnięcie złamanej nogi było trudniejsze, niż myślał. Ciągnięcie ręką wobec dość ograniczonego pola działania nic nie dawało. Poskrobał się z frasunkiem po głowie, a potem wpadł na kolejny ambitny pomysł. Ze ściany ściągnął zwój liny, po drugiej drabinie wdrapał się z powrotem tam, skąd dziesięć minut wcześniej spadł. Usiadł na belce i obwiązawszy sobie nogę w kostce liną, przymotał drugi jej koniec do belki, na której siedział. Teraz pozostawało już tylko jedno. Przeżegnał się zamaszyście, po czym rzucił z belki w dół. Ciężar ciała powinien naciągnąć złamanie. Ponownie stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, wisiał głową w dół, do ziemi miał jakieś dwa metry, do belki tam na górze kolejne dwa, noga bolała go tak, że niemal wył z bólu, a w dodatku wcale nie wyglądało na to, żeby się specjalnie poprawiła. Tylko kość wyszła trochę przez skórę, co widział, bo objechały mu nogawki. Z tamtego miejsca ściekał cieniutki strumyczek krwi. - Oj, nie dobrze - powiedział sam do siebie. Znowu ocknął się w szpitalu. Pierwszą rzeczą jaką zrobił, gdy zorientował się, gdzie się znajduje, było wydobycie ampułki cyjanku spod kołnierzyka koszuli, która dziwnym trafem wisiała na krześle obok łóżka. Ampułka też tam była. Ułamał jej szyjkę i wytrząsnął zawartość na dłoń. Cyjanek miał biały kolor i nieprzyjemny zapach. Staruszek zlizał starannie proszek, po czym przybrał pozę godną nieboszczyka, to znaczy położył się na wznak i skrzyżował ręce na piersi. Upływały minuty, ale nic się nie działo. W ustach miał paskudny smak, nadal jednak był żywy. Cholera zdenerwował się To chyba nie był cyjanek. A potem przyszedł całkiem sympatyczny lekarz. Semen został wypisany do domu trzy dni później. Noga zrosła się w ciągu pięciu miesięcy wprost znakomicie. Od tamtej pory Semen kłaniał się miejscowym lekarzom.gdy ich spotkał na ulicy, zamiast spluwać na ich widok, jak miał to dotychczas w zwyczaju. A gdy pewnego lata pojawiły się silne bóle w okolicach wątroby, rad nie rad udał się na czwarte spotkanie z tą białą mafią. Gabinet był biały. Wszystko w szpitalu w Chełmie było białe. Semen siedział na wygodnym metalowym krześle i wpatrywał się mętnym wzrokiem w zdjęcie rentgenowskie. Patrząc pod światło, widział szereg różnych plam. Przeniósł wzrok na lekarza. - Znaczit nie da się tego w diabły wyciachać? - Niestety. Cud prawdziwy, że pan jeszcze żyje. Zostało panu nie więcej niż dwa trzy miesiące życia. I to cały czas na środkach przeciwbólowych. Semen wściekł się. Wściekłość jego była całkowicie zimna i patrząc na Semena ciężko byłoby się jej się domyślić. - Znaczit, że ja przeżyłem sto sześć lat, w tym trzy wojny, żeby teraz zabiło mnie jakieś takie niewielkie gówno w moim środku? Lekarz bezradnie rozłożył ręce. - Nic się już nie da zrobić. Nikt nic już nie może zrobić. Semen spokojnie pokazał mu figę. - Nie takie choroby się leczyło - powiedział spokojnie. - Mam jeszcze ochotę zobaczyć dwudziesty pierwszy wiek. Rzucił z pogardą zdjęcie na stół i wyszedł z gabinetu. Dwie godziny później był już w domu w Wojsławicach. Skoro oficjalna medycyna nie mogła mu pomóc, pozostawały jeszcze ludowe metody. Osiodłał swoją klacz Karolinę. Wybił się lekko ze strzemiona i delikatnie ściągnął cugle. - Przejedziemy się do Dubienki - powiedział. Klacz popatrzyła na niego zaskoczona. Jej spojrzenie mówiło wyraźnie: - To ponad dwadzieścia kilometrów. Czy jesteś pewien, że pekaesem nie byłoby szybciej? - No szkapko - powiedział. - Nie zastanawiaj się, tylko w drogę. No i pojechali. Na miejsce dotarli gdzieś około ósmej wieczorem. Na widok wsi Semenowi włosy stanęły dęba. Fakt, że jakoś nie bywał w tych stronach przez ostatnie sześćdziesiąt lat, ale zmiany i tak były uderzające. - Cholera, co się z tą wiochą porobiło - mruknął sam do siebie. Wyjechali na łąki nad Bugiem i pojechali w stronę Uhańki. Po drodze powinien być las, ale zdaje się, że go w międzyczasie wycięto. Góry za lasem też nie było widać. W każdym razie chałupa Waciuka, zbudowana kiedyś na polanie, stała obecnie w szczerym polu. Podjechał spokojnie do furtki i zeskoczywszy na ziemie, zapukał do drzwi. Z wnętrza wylazł jakiś facet około trzydziestki z zaczerwienionymi oczyma i splątanymi włosami. - Nu, o co chodzi? - zapytał. - Franko doma? - Już ze dwadzieścia lat jak dziadek pochowany. - Nie żyje? Przecież był młodszy ode mnie. - Nu nie żyje. Ale może ja pomogę. Coś dolega jak mniemam. Jestem Omelajn. - Aha. Semen Korczaszko. - Proszę do środka. Wnętrze jednoizbowej chałupy umeblowane było w sposób typowy dla domostw znachorów. Pod sufitem wisiały pęczki ziół, na kuchni kipiało kilka kotłów. Na półkach stały słoje z zakiszonymi żabami, końskimi pączkami i innymi takimi. Na ścianie niczym listy uwierzytelniające wisiały oprawione w ramki wyroki sądowe dla czterech czy pięciu kolejnych pokoleń za prowadzenie pokątnej praktyki lekarskiej. - Proszę się położyć. - Znachor gestem wskazał kozetkę. Semen położył się. Omelajn zaczął wykonywać nad jego ciałem osobliwe gesty. - U, ni dobrze - powiedział. - Wyleczysz? Zapłacę złotem. Lekarze postawili już na mnie krzyżyk. - Znaczy nowotwór. Ciężka sprawa. Nie da się zoperować? - Niestety. Myślałem, że znachorzy z Dubienki leczą wszystkie choroby. - Może tak było kiedyś. Dzisiejsze choroby są trudniejsze do wyleczenia. Zresztą jacy znachorzy. Ja jestem ostatni, a poza tym, i tak robię kurs dla bioenergoterapeutów. Bardziej modne a i nie idzie się siedzieć. Semen wstał. Czul pogardę dla medycyny. Zarówno tej oficjalnej, jak i dla tej, której przedstawiciel zdiagnozował go bez użycia rentgena. - To co mogę zrobić? - zapytał. - Podobno pomaga picie nafty. - A to się dobrze składa, bo mam w chałupie całą butelkę. Rzucił na stół srebrnego rubla w charakterze honorarium i wsiadł na konia. W domu był dopiero po północy. Następne dni były podobne do siebie. Semen pił bimber na przemian z naftą do prymusa. Oczywiście efekty, które w ten sposób osiągnął, nie przyniosły niczego dobrego. Nafta zgodnie ze swoją natura działała przeczyszczające i to do tego stopnia, że mało mu bebechów nie wyrwało, a bóle się nasiliły. Ósmego dnia przyjechał Omelajn. - O? - Semen wyraził zdziwienie na jego widok. - Wpadłem, bo coś mi się przypomniało. Znachor był najwyraźniej na najlepszej drodze do zostania bioenergoterapeutą, był gładko przyczesany, miał na sobie garnitur, a pod pachą trzymał nowiutką skórzaną aktówkę. Semen zaprosił go do środka. - Jak samopoczucie? - zapytał gość, biorąc ze stołu flaszkę z naftą. Popatrzył na etykietkę i skrzywił się. - Ta nafta jest do dupy. Wypiłem sobie dwie szklaneczki i mało ducha nie wyzionąłem. - Pije się nie taką. Trzeba kupić w aptece specjalnie oczyszczoną. Ale może będę miał coś lepszego. Zza pazuchy wydobył litrową butlę pełną jakiejś mętnej cieczy. - Zostało po dziadku - wyjaśnił. - Wprawdzie ma już ponad trzydzieści lat, ale było w szczelnie zakręconym słoiku, więc może się nada. - Nu mogę spróbować. A co to? - Balsam galicyjski. Lek na wszystkie choroby. Tylko po tym się traci przytomność na parę godzin. I głowa od niego boli. Znachor nie zasiady wał się. Poszedł sobie. Na stole została butelka. Semen odkręcił korek i powąchał. To, co było wewnątrz, było gęste jak śmietana i miało zapach ciepłego poranka na bagnach. Na etykietce nabazgrolono: Eliksir Bagienny pól szklanki na raz. - Miał być balsam galicyjski - powiedział sam do siebie. Ano dobra. Zobaczymy. Zaszkodzić to już mi nic nie może. Semen poskrobał się po głowie, a potem przyszło mu do głowy jeszcze coś. Koty. Jeśli do chorego człowieka przyłoży się kota, to człowiek wyzdrowieje, za to kot... Semen poweselał. Pogwizdując sobie walca "Na sopkach Mandżurii" poszedł do apteki. W aptece kupił dziesięć butelek waleriany. Następnie polał tym swoje łóżko i otworzył szeroko okno. Przeżegnał się i wypiwszy pół szklanki preparatu, ułożył się wygodnie na wierzchu. Preparat ciął go z nóg momentalnie. Odpływając w ciemność, poczuł, jak pierwsze koty zwabione zapachem układają się wokół. Ocknął się po dwu dniach. Był głodny, a stada kiciorków nadal pokrywały jego łóżko warstwą. W powietrzu unosił się intensywny koci zapach. Tarzały się po nim i po pościeli. Czuł się już zdecydowanie lepiej. Tylko jego skóra była dziwnie sina i pokryła się jakąś lepką warstwą. Przejadł co nieco i powtórzył kurację. Minęły jeszcze dwa dni. Był dziwnie osłabiony, ale pozatym czuł się świetnie. Włosy, których miał na głowie dość niewiele, wyrosły gęściej. Były też mniej siwe. Za to wyleciały mu dwa zęby. Specjalnie się tym nie zmartwił, bo w ich miejsce rosły mu nowe. Podreptał do stajni. Karolina przez te cztery dni zjadła półtorej beli siana i wyczyściła całe wiadro owsa. Ile wypiła, nie był wstanie powiedzieć, bo miała automatyczne poidło. Uśmiechnął się do niej. W tym momencie złapał go gwałtowny paroksyzm bólu. Zwinął się w pół i upadł na ziemię. Ocknął się, gdy klacz polizała go po twarzy. Wstał. Zamyślił się na chwilę. Sto sześć lat. Prawie nikt nie dożywa tak sędziwego wieku. Popatrzył na swoją szkapę. A potem podjął decyzję. - Tu się nie ma co bawić - powiedział cicho do siebie. Nasypał świeżego owsa. Dorzucił jeszcze dwie bele siana. Następnie wrócił do domu. Napisał kartkę, uwalił się na łóżku pomiędzy kotami i pewnymi przejawami ich czynności życiowych po czym zdecydowanym ruchem przytknął do ust butlę i wy trąbił blisko litr za jednym zamachem. Umysł eksplodował mu pod czaszką z oślepiającą jasnością. Następnego dnia zaszedł do niego Jakub Wędrowycz miejscowy egzorcysta amator. Ponieważ nikt nie odpowiadał na pukanie, wszedł do chałupy. Zobaczył pagórek miauczących kotów na łóżku kumpla i zdecydowanymi ruchami wyekspediował większość z nich przez okno. Pochylił się. Leżący był martwy. Wyglądał dość dziwnie. Skóra napięła mu się na twarzy, zniknęła część zmarszczek, nabrała lekko różowego odcienia jak u nałogowego alkoholika. Rysy zmiękły i starzec wyglądał o dobre czterdzieści lat młodziej. Tyle tylko że nie oddychał, a i nie można było wyczuć jego pulsu. Ciało wystygło zupełnie. Ze stolika przy łóżku wziął kartkę. Drogi Jakubie. Wóz albo przewóz. Zażyłem końską dawkę pewnego świństwa. Jeśli umrę, cala moja forsa, zakopana wiesz gdzie, jest twoja, pod warunkiem ze pochowasz moją klacz Karolinę w jednym grobie ze mną. Niech Bóg cię prowadzi. Semen PS Twój bimber to straszne świństwo. Egzorcysta poskrobał się po głowie, a potem poszedł po gliniarzy i doktora. Kartkę schował. Po co postronni mają wiedzieć, że należy mu się jakieś złoto. I że nadal pędzi bimber. Milicja starannie wszystko obejrzała i spisała jego zeznania. Lekarz potwierdził zgon. W tej właśnie chwili Jakubowi coś zaświtało. - Nie ma stężeń pośmiertnych - zauważył. - To normalne - uspokoił go lekarz. - Zgon musiał nastąpić niedawno. Jeszcze się nie pojawiły. Egzorcysta poskrobał się po głowie, ale nic nie powiedział. Jego wzrok przykuła butelka z resztką cieczy. - A to co? - zaciekawił się. Lekarz podążył za jego spojrzeniem. - A, to, Semen miał raka. Miał bóle, zostało mu parę tygodni życia. Chyba próbował się leczyć jakimś świństwem. Brwi Jakuba uniosły się do góry. Korzystając z chwili nieuwagi, ukradł butelkę z resztą zawartości. *** Zmarły leżał w trumnie. Przyjechała cała jego rodzina. Sześciu synów, osiemnastu wnuków, ponad dwudziestu prawnuków. Było też kilku praprawnuków. Stali milcząc ponuro. Jakub przykląkł i modlił się. Kościelny szykował wszystko do mszy. Niespodziewanie do uszu egzorcysty doleciał cichy dźwięk, jak gdyby ciało w trumnie poruszyło się. - Jestem przewrażliwiony - powiedział sam do siebie. Wieko nie było jeszcze przykręcone. Przyszedł lekarz. Nie wiedzieć dlaczego od trzech dni pił na umór. Teraz nadszedł lekko się zataczając. Synowie Semena na jego widok jak na komendę skrzywili się. - Dziadek nie chciałby, żeby jakiś lekarz przyszedł na jego pogrzeb - powiedział jeden z wnuków. Lekarz czknął potężnie. - Pomylili zdjęcia - powiedział. - On miał odłamek, a nie raka. On był zdrów. - Co? - zawył Jakub. - Ty gnido! - Ja bym go zaraz... - rzucił któryś z prawnuków z nienawiścią. - Spokój - wrzasnął kościelny. - To dom Pański, a nie knajpa. Ale egzorcysta już go nie słuchał. Kruszył właśnie krzesło na maczugę. Lekarz szarpnął się w ucisku kilku silnych rąk. Niepokojący zgrzyt z tyłu utonął w ogólnym hałasie. Nawet upadek wieka trumny na podłogę przeszedł niezauważony. Dopiero gdy nieboszczyk wmieszał się do bijatyki, awantura niespodziewanie ucichła. Już tylko Semen darł się na cały regulator. - Uh ty! Zaraz ci gębę skuję felczerze od siedmiu boleści! - Semen, tak nie wypada, ty przecież nie żyjesz - zauważył jeden z jego prawnuków. Były nieboszczyk zasunął go pięścią w twarz. - Co ty też zaczynasz? Ja ci dam, że nie żyje. Wrodzona delikatność nakazała Jakubowi oddalić się z miejsca zajścia. Koło kościoła wśród drzew spotkał księdza, który biegł w stronę kościoła. - Co tam się dzieje? - zapytał zaniepokojony. - Semen był w letargu. Właśnie się ocknął i bije lekarza. Może lepiej tam nie wchodzić. Ksiądz popatrzył na Jakuba z niechęcią. - To niedobrze - powiedział. - Będę musiał mazać w księgach. Jakub wzruszył ramionami. Los nikomu nie szczędzi rozczarowań. Z wnętrza świątyni dobiegały właśnie odgłosy waśni rodzinnej. - Zobaczyli dziadka w trumnie i co? Ostani raz pytam łachmyty, który z was rąbnął mi mój srebrny zegarek? Andrzej Pilipiuk OSTATECZNA POLISA NA ŻYCIE Pośrodku Wojsławic sterczała w niebo malowniczo odrapana piętrowa rudera. Rudera od strony ulicy miała ścianę z pociemniałych desek, pozostałe ściany zbudowane były z cegieł. Deski wypaczyły się, a tynk popękał. Dach leciutko się zapadł, ale wyglądał jeszcze całkiem solidnie. Drzwi i okna zabito na głucho. Wokoło ruiny ciągnęły się chaszcze lebiody, ostów i łopianu. Budynek ozdabiał miasteczko jak grzyb ścianę. A przecież miało być zupełnie inaczej... W zamierzchłej przeszłości, gdy Wojsławice były jeszcze miastem, radni miejscy wpadli na ambitny pomysł wzniesienia pośrodku osady okazałego ratusza z wieżą, który pomieściłby przy okazji cyrkuł i inne przydatne instytucje. Roboty wykończeniowe i przebudowy ciągnęły się dość długo, ale wreszcie, akurat na powstanie styczniowe, prace ukończono, dzięki czemu powstańcy mieli gdzie zanocować, a wojska rosyjskie miały co spalić, w ramach represji. Zaraz po powstaniu odbudowano ratusz, tyle, że miasto zaraz po tym straciło prawa miejskie. Radni wykazali się wyjątkową genialnością i na dobre sto trzydzieści lat przed nadejściem epoki prywatyzacji sprywatyzowali ratusz, sprzedając go miejscowemu żydowskiemu "biznesmenowi", za psie pieniądze zresztą. Budynek przechodził różne koleje losu, stając się po kolei: domem mieszkalnym, sklepem, masarnią i wędzarnią, siedzibą władz odrodzonego kraju, aż wreszcie tuż przed drugą wojną światową stał się knajpą. Tej szlachetnej funkcji nie pełnił długo, właściciel bowiem podpisał folkslistę i wywiesił sobie na frontonie budynku wielką, piękną niemiecką flagę z ogrooomną swastyką. Pech chciał, że gdzieś w czterdziestym trzecim w okolice miasteczka zapuścił się niewielki oddział ukraińskiej partyzantki, który widząc tak oznakowany budynek, wysadził go w nocy w powietrze, biorąc za koszary SS. Po wybuchu z ratusza ocalało jedno skrzydło. Budynek służył znowu jako knajpa, aż w końcu uległ całkowitej dewastacji i został ostatecznie porzucony. I Paweł Skorliński zatrzymał półciężarówkę i wysiadł mrużąc oczy w ostrych promieniach wrześniowego słońca. - Hy hy - powiedział sam do siebie. Wyjął z kieszeni akt własności i porównał zawarte w nim dane z tabliczką ozdabiającą fronton budynku. - Cholera - powiedział pod adresem swojego nieobecnego wspólnika. Zatrzasnął drzwi samochodu i podszedł do obiektu. Klepnął jadowicie różową ścianę. Ściana odpowiedziała głuchym odgłosem. Tynk widocznie odszedł od muru. - Jasna cholera - powtórzył wolno i z namysłem biznesmen. Wyłowił z kieszeni pęczek kluczy i wybrawszy jeden z nich, wsadził go do dziurki pod klamką. Zamek chodził gładko, ktoś musiał go ostatnio przeczyścić. Przekręcił klucz i pociągnął drzwi do siebie. Otworzyły się ze zgrzytem. Ten, kto przeczyścił, zamek najwyraźniej zapomniał o naoliwieniu zawiasów. Wewnątrz było ciemnawo. Namacał na ścianie kontakt i przekręcił go. Znajdował się w sporej sali. Tu zapewne koncentrowało się miejscowe życie w czasach, gdy ratusz był knajpą. Pod ścianą nadal królowała potężna murowana lada, dalej widać było drzwi prowadzące gdzieś w trzewia budynku. Paweł podszedł do lady i zajrzał za nią. Za ladą coś leżało. W pierwszej chwili biznesmen pomyślał, że to nieboszczyk, ale owo coś wyraźnie pochrapywało. Podniósł z podłogi pogrzebacz i walcząc z obrzydzeniem odrzucił na bok jakiś łachman będący zapewne w zamierzchłej przeszłości derką do nakrywania koni. Na starym brudnym pasiastym materacu drzemał jakiś malowniczo obdarty typ. - Halo! - zagadnął Paweł - Proszę się obudzić! Typ otworzył jedno oko i zlustrował nim otoczenie. Poderwał się niespodziewanie z ziemi i wbił lufę odrapanego rewolweru w brzuch nowego właściciela. Stali tak na przeciw siebie przez chwilę. Ręka Pawia nieznacznie wędrowała w stronę kieszeni gdzie ukryty miał własny rewolwer. Niespodziewanie staruszek czknął wonią czosnkowej kiełbasy i przetrawionego wysokooktanowego alkoholu. - Hy - powiedział - Paweł Skorliński, biznesmen. Kopę lat. Paweł zdumiał się, ale niespodziewanie przypomniał sobie tę twarz. - Jakub Wędrowycz? - domyślił się. Wyjął z kieszeni akt własności i porównał zawarte w nim dane z tabliczką ozdabiającą fronton budynku. - Cholera - powiedział pod adresem swojego nieobecnego wspólnika. Zatrzasnął drzwi samochodu i podszedł do obiektu. Klepnął jadowicie różową ścianę. Ściana odpowiedziała głuchym odgłosem. Tynk widocznie odszedł od muru. - Jasna cholera - powtórzył wolno i z namysłem biznesmen. Wyłowił z kieszeni pęczek kluczy i wybrawszy jeden z nich, wsadził go do dziurki pod klamką. Zamek chodził gładko, ktoś musiał go ostatnio przeczyścić. Przekręcił klucz i pociągnął drzwi do siebie. Otworzyły się ze zgrzytem. Ten, kto przeczyścił, zamek najwyraźniej zapomniał o naoliwieniu zawiasów. Wewnątrz było ciemnawo. Namacał na ścianie kontakt i przekręcił go. Znajdował się w sporej sali. Tu zapewne koncentrowało się miejscowe życie w czasach, gdy ratusz był knajpą. Pod ścianą nadal królowała potężna murowana lada, dalej widać było drzwi prowadzące gdzieś w trzewia budynku. Paweł podszedł do lady i zajrzał za nią. Za ladą coś leżało. W pierwszej chwili biznesmen pomyślał, że to nieboszczyk, ale owo coś wyraźnie pochrapywało. Podniósł z podłogi pogrzebacz i walcząc z obrzydzeniem odrzucił na bok jakiś łachman będący zapewne w zamierzchłej przeszłości derką do nakrywania koni. Na starym brudnym pasiastym materacu drzemał jakiś malowniczo obdarty typ. - Halo! - zagadnął Paweł - Proszę się obudzić! Typ otworzył jedno oko i zlustrował nim otoczenie. Poderwał się niespodziewanie z ziemi i wbił lufę odrapanego rewolweru w brzuch nowego właściciela. Stali tak na przeciw siebie przez chwilę. Ręka Pawia nieznacznie wędrowała w stronę kieszeni gdzie ukryty miał własny rewolwer. Niespodziewanie staruszek czknął wonią czosnkowej kiełbasy i przetrawionego wysokooktanowego alkoholu. - Hy - powiedział - Paweł Skorliński, biznesmen. Kopę lat. Paweł zdumiał się, ale niespodziewanie przypomniał sobie tę twarz. - Jakub Wędrowycz? - domyślił się. Egzorcysta wyskoczył zza lady i usiadł na niej. Wyciągnął z kieszeni kapciuch z tytoniem, dwa kawałki gazety i z niebywałą wprawą skręcił z tego dwa papierosy grubości kubańskich cygar. Podsunął jeden z nich Skorlińskiemu. Ten wziął i wsadził do ust. Jakub wyjął z kieszeni zapalniczkę Zippo i podał mu ogień. Sobie też podał. Zaciągnęli się głęboko. Biznesmen zakrztusił się i przez chwilę rozpaczliwie walczył o odzyskanie oddechu. - Za mocne? - zaniepokoił się Wędrowycz. - To tytoń pierwszego gatunku. Na skupie nie chcieli, powiedzieli, że za dużo nikotyny. Sześć razy norma, coś takiego. Na - podał znajomemu manierkę odczepioną od paska. Paweł zgasił skręta o ladę, po czym odkręciwszy korek, pociągnął łyk. Czymkolwiek było to, co pociągnął, zwalił się na ziemię i znowu nie mógł złapać oddechu. Jakub podał mu wyłowioną zza lady butelkę piwa i pomógł usiąść z powrotem. - Wy, miastowi, jesteście słabi - powiedział, puszczając kółka smoliście czarnego dymu. - Byle napój i już z nóg zwala. Zarechotał ucieszony. Następnie łyknął nieco bimbru z manierki. Z kieszeni wyciągnął kawałek gazety. Odwinął z niego pęto kaszanki i odgryzł kawał a resztę podał biznesmenowi. Ten odmówił kręcąc głową. Wolał nie ryzykować trzeciego takiego wstrząsu. - Also gut - Jakub nieoczekiwanie odezwał się po niemiecku. - Co potrzeba? Znowu duchy wyłażą z dywanu, czy może trzeba wygnać egzorcystów? Paweł pokręcił głową. - Nie, nie tym razem - powiedział. - Mieszkasz tu? - Gestem pokazał, że chodzi mu o budynek. - Nie, tak tylko sobie przysnąłem, wracając z knajpy, żeby nie leźć smerfom na oczy. A co? - To teraz moje. Jakub zaczął się śmiać, że mało się nie zwalił na podłogę. - No co ty? Kupiłeś to? - Tak jakby. Mój wspólnik kupił. - A to go w jajo zrobili - Jakub był pełen uznania dla przedstawicieli gminy. - Nie miał głupszego pomysłu? - Widać co nie. - A tak właściwie, to po co wam biznesmenom ta szopa? - zaciekawił się Jakub. - Mam zamiar otworzyć tu hurtownię - wyjaśnił Skorliński. - W Horodle otworzyli granicę. Tędy będzie jechał jeden samochód pełen ruskich na godzinę. Jakub natychmiast stracił pozę wioskowego przygłupa. - To wygląda wcale nie głupio - powiedział - Czym chcecie obracać? - Tekstyliami - wyjaśnił biznesmen - Kurtki, spodnie, inne takie. Może garnitury. - Ja widziałem, jak tak czasem jeżdżą, że oni głównie to wożą kapustę i pralki. - Kapustę? - Aha. Widać u nich jest droższa niż u nas. Albo zupełnie jej nie ma. Ale ciuchy też pewnie wożą, tylko w bagażnikach i nie widać. Wyjął Skorlińskiemu z dłoni butelkę z piwem w wypił resztę. Zgasił niedopałek o ladę. - Nu, czas na mnie - powiedział. - Wpadnę na dniach... - Czekaj - zatrzymał go Paweł. - Będę potrzebował ekipy, żeby tu chociaż trochę odmalować. Nie znasz tu jakichś fachowców? - Czemu nie - powiedział Jakub. - To nawet ja sam odmaluję. Tylko piętro jest schrzanione. Te belki - pokazał palcem na sufit. - Ja bym tam na wszelki wypadek nie właził. - Może wymienić? - Stropowe? To by sporo kosztowało, ale chyba nie głupi pomysł. Dobra. Wymienimy. - Dwadzieścia tysięcy starczy? - I, za dwadzieścia tysięcy, to ja bym pięć takich chałup kupił. Daj pięć, resztę oddam najwyżej. Paweł odliczył pięćdziesiąt banknotów i wsiadł do samochodu. - Na przyszły tydzień będzie zrobione - zapewnił go Jakub. - Zdążysz? - Pewnie..Zagonię do roboty kilku takich nierobów. Biznesmenowi nie spodoba! się jego uśmiech, ale nie zastanawiał się nad tym. Wcisnął pedał gazu i samochód drąc kołami łany lebiody i ostu odjechał. - No to do dzieła - powiedział Jakub. I zarechotał obłędnie. Szykowała się zabawa. II Ostatnio nic się jakoś nie działo. Gliniarze przychodzili na posterunek, odsiedzieli swoje osiem godzin i szli do domu. Gminę ogarnęła jesienna melancholia i nawet czołowi rozrabiacy tacy jak Wędrowycz, Paczenko, Korczaszko czy Bardak siedzieli dziwnie cicho. Nawet donosy ziały nudą. Posterunkowy Birski siedział W swoim gabinecie opierając nogi o politurowany blat biurka. - Chyba zaczyna się martwy sezon - powiedział w zadumie. Pociągnął ostrożnie łyk świeżo zaparzonej kawy. Jego wyczulone na niebezpieczeństwa policyjne podniebienie wyczuło ślad jakiegoś obcego posmaku. - Rowicki! - wrzasnął. Rowicki wszedł do gabinetu i zasalutował. - Obywatel kapitan mnie wzywał? - Tak. Co to za kawa? - Chodziła taka dziewuszka i rozdawała z koszyczka. Powiedziała, że to promocja. - Promocja - wycedził kapitan. - A może ona chciała nas otruć? - Co pan. Przecież ja piłem już rano i nic. - Czymś to zajeżdża. Jakby ziołami. - Możemy sprawdzić... Rowicki przyniósł paczkę i wysypał jej zawartość na blat przed kapitanem. W brązowym pyle poniewierały się pokruszone kawałki jakiegoś zielska. - Widzisz? - Przepraszam kapitanie. - Z pudełka odciski palców tej dziewczyny. Portret pamięciowy wykonać. Zielsko do laboratorium. - Tak jest! - wrzasnął Rowicki ucieszony z takiego obrotu sprawy. Wreszcie coś do roboty. W tym momencie trzasnęły drzwi wejściowe. W progu stanął Jakub Wędrowycz. Dziwnie się jakoś uśmiechał. Birski popatrzył na niego uważnie i nagle uświadomił sobie, że to na pewno on zatruł kawę. - Czego sobie..? - zagadnął, nadając swojemu głosowi wyjątkowo paskudne brzmienie. Jakub popatrzył mu prosto w oczy. Posterunkowym wstrząsnęło coś na kształt uderzenia prądem. - Pan - podpowiedział Jakub. Birski poczuł dziwny zamęt w głowie. To pewnie ta kawa - pomyślał. A potem posłusznie powtórzył: - Czego pan sobie życzył Natychmiast stwierdził, że jego pytanie nadal jest ordynarne i nie licuje z powagą gościa. Uśmiechnął się z przymusem. - Czym możemy służyć? - zapytał. Głos Jakuba wyjaśnił wszystkie zaszłości. - Zdejmijcie mundury, żeby się nie pobrudziły. - Rzucił im pod nogi dwa komplety ubrań roboczych. - I gońcie do ratusza. Gliniarze przebierali się jak roboty. Jakub uśmiechnął się. Wychodząc z gabinetu posterunkowego, natknął się na sekretarkę. - Odbieraj telefony i zapisuj kto czego chciał - powiedział. - Jak się pojawi zmiana, to przyślij ich do ratusza. Tylko nie zapomnij nalać im termosu kawy na drogę. Dzień taki chłodny... Pokiwała głową. Po południu na budowę dotarły posiłki w postaci trzech funkcjonariuszy. Dwaj byli odurzeni spreparowaną kawą, trzeci niestety nie. Tego Jakub nie przewidział. - Zmieniać mundury na drelichy i do roboty - zakomenderował. - Widzicie przecież, że kumple ledwo łażą. Dwaj nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać i posłusznie zaczęli się przebierać. Trzeci patrzył na to zdumiony. - Co wam się stało? - zapytał. Jakub zaszedł go od tyłu i puknął cegłą w głowę. Nieprzytomnemu wiat nieco mikstury do gardła i ocucił wiadrem wody. Gdy gliniarz ocknął się, stwierdził, że ma na sobie robocze ubranie. - Co się dzieje? - zapytał. - Wstawaj bumelancie - powiedział Jakub wesoło. - Kumple harują, a ty się wylegujesz. Idź mieszać zaprawę. Gliniarz pomyślał, że faktycznie trzeba pomóc, i posłusznie zabrał się do pracy. Jakub popatrzył jeszcze przez chwilę, jak im to sprawnie idzie, po czym wsiadł w radiowóz i pojechał na posterunek. Wyminął panienkę, wszedł do gabinetu posterunkowego. Przebrał się w mundur i wrócił do sali ogólnej. - Były telefony? - zapytał. - Tak. Dzwonili z Kolonii Partyzantów, jakaś rozróba. - Dawno? - Dopiero co. - Proszę zaparzyć termos kawy. Gdzie są kajdanki? - W sejfie. Jakub stanął przed stalową skrzynią i zamyślił się na chwilę. Przyłożył do stalowych drzwi ucho i pokręcił przez chwilę pokrętłami. Dawno nie obrabiał banków, ale jeszcze umiał. Otworzył drzwi zabrał- sześć par, wsiadł w samochód i pojechał. Rozróba była na całego. Sześciu młodzieńców pijanych w sztok okładało się pięściami przy wtórze wyjątkowo niecenzuralnych wrzasków. Jakub nie patyczkował się. Rzucił między nich granat z gazem obezwładniającym, skuł kajdankami i zawiózł na komendę. Wywalił ich na stos w głównej sali. Kawa właśnie się zaparzyła. - Macie tu lejek? - zagadnął dziewczynę. - Tak. W kuchni na suszarce - wyjaśniła ochoczo. Wlał każdemu w gardło tak po pół szklanki. - I co, szmaciarze? - zagadnął. - Popracujecie tydzień, to wam durne pomysły z pustych łbów wyparują. W czasie gdy gliniarze odsypiali, żuliki pracowali aż milo. Do środy budynek został całkowicie wyremontowany. Nowe tynki lśniły bielą. Belki i deski podłogi na piętrze zostały wymienione. Piece przemurowano. Jakub ustawił swoich robotników rzędem. - To się nigdy nie wydarzyło - powiedział z naciskiem. - A teraz spieprzać. III Paweł Skorliński siedział sobie wygodnie na ladzie. Stos spodni dżinsowych pospinanych drutem w paczki po sto sztuk piętrzył się pod ścianą. Próbki towaru leżały obok niego. Skorliński popijał sobie coca-colę z glinianego kubka i rozmyślał. - Przejścia graniczne to filary kapitalizmu - powiedział wreszcie z namaszczeniem. Przez drzwi wszedł Jakub Wędrowycz. - Jak leci? - zagadnął, - Nieźle. Całkiem nieźle - powiedział biznesmen. - A co u ciebie? - Wpadłem na taki mały pomysł - powiedział Jakub. - Nie sądzisz, że powinieneś się ubezpieczyć? - Zostałeś agentem ubezpieczeniowym? - zaciekawił się Skorliński. Widział w życiu tyle dziwnych rzeczy, że nawet w coś takiego był w stanie uwierzyć. - Tak jakby - uśmiechnął się Jakub. - Chyba trochę źle trafiłeś. Jestem już ubezpieczony. W Warcie i PZU. Wargi Jakuba wykrzywiły się z pogardą. - A co oni mogą? - A ty, kogo reprezentujesz? - zaciekawił się biznesmen. Jakub przysiadł koło niego i wyciągnął z kieszeni złożoną starannie kartkę papieru. - A o! - podał ją kumplowi. - Ostateczna polisa na życie - przeczytał Skorliński. - Co to takiego? - A to ja rysowałem - powiedział Jakub. - Ładne? - Śliczne. Dobra, ile chcesz za to ubezpieczenie? - Daj mi parę portek i styknie - Jakub uśmiechnął się promiennie. Skorliński też się uśmiechnął i podał mu granatowe dżinsy. Jakub przyłożył je i sprawdził, czy nogawki mają odpowiednią długość. - Fajne - powiedział. - Słuchaj, muszę już lecieć. Schowaj polisę. i uważaj na siebie. Jak się robi interesy z rusami, to czasami może się noga podwinąć. - Spokojna marchewka - uśmiechnął się biznesmen. Sięgnął ręką za ladę i wyciągnął ze stojącego tam akwarium metrowego pytonka. - To jest Ciapuś - powiedział. - Fajne - ucieszył się Jakub. - To się je? - Nie, chociaż podobno smaczne. To zamiast pieska. - A rozumiem. Zeskoczył z lady. Zwinął spodnie w rulon i umieścił troskliwie pod pachą. Po chwili zniknął. IV - Chyba sobie poszli - pomyślał Skorliński. Leżał za ladą i czekał z rewolwerem w dłoni. Ścianę nad jego głową ozdabiał rząd dziur po kulach. Trzej ukraińscy mafioso z kałasznikowami musieli już zwiać. Jak się robi strzelaninę w środku miasta, to trzeba się szybko ulatniać. Poprawił uchwyt palców na kolbie. Zdziwiło go nieco, że aż tak się poci. Ostatecznie bywał już w gorszych opałach. - Poszli - zdecydował. Ostrożnie wychylił głowę zza lady. Oczy zdążyły uchwycić widok faceta z kałasznikowem. Poczuł uderzenie w czoło. Jego uszy przekazały jeszcze paskudny odgłos, gdy pocisk przebijał mu czaszkę. - A więc tak to wygląda - zdążył pomyśleć. A potem wszystko ogarnęła ciemność. V Prowizoryczna kostnica urządzona była w piwnicy gminnego ośrodka zdrowia w Wojsławicach. Zbigniew Podpałko podniósł się znad stołu. Był bardzo blady. - Tak, to mój wspólnik - powiedział wreszcie. - Kto go? - Jeszcze nie wiemy, ale pracujemy nad tym - powiedział Birski. -Chyba może pan zabrać ciało. Jeśli kogoś znajdziemy, to powiadomimy pana. - Dobrze zajmę się pogrzebem - powiedział biznesmen. - Chyba w Warszawie na Powązkach. - Chce go pan wieźć taki kawał samochodem? - Był moim przyjacielem. Jestem mu to winny. - Mamy na posterunku trumnę - powiedział Rowicki. - Zabraliśmy kiedyś na zabawie w remizie. - Skoczę po nią? Birski przyzwalająco machnął ręką. Pół godziny później Podpałko jechał już samochodem w stronę Warszawy. Gdzieś na wysokości Starego Majdanu drogę zabiegł mu malowniczo obdarty typ w nowiutkich spodniach. Zamachał rękami jak wiatrak. Biznesmen zatrzymał samochód. Potrzebował towarzystwa. Cholernie potrzebował. - Dokąd podrzucić dziadku? - zagadnął, otwierając drzwi. - Na Stary Majdan - wyjaśnił domniemany autostopowicz. - Gdzie to jest? - Tam - dłoń machnęła w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. - Trochę mi nie po drodze, ale podrzucę - powiedział Podpałko. Zawsze miał miękkie serce. - Ty nie rozumiesz - powiedział Jakub. - Wiem, kim jesteś. Po samochodzie poznałem. Wiem, co masz tam z tyłu. Sięgnął za pazuchę i wydobył Ciapusia. - Byliśmy kumplami, a zresztą on ma polisę na życie. Biznesmen nic nie zrozumiał z tej przemowy, ale pomógł gościowi wsiąść. Pojechali na Stary Majdan. Walące się budynki gospodarcze sprawiały przygnębiające wrażenie. Po niebie przesuwał się wał ciemnych, burzowych chmur. Jakub wysiadł z szoferki i pociągnął boczne drzwi. Drzwi odjechały na bok. Wędrowycz szarpnął trumnę i wywlókł ją z wozu. Odwalił kopem wieko. Zbigniew usiłował zaprotestować, ale jeden rzut oka na szaloną twarz egzorcysty amatora zniechęcił go do jakichkolwiek komentarzy. Plastikowy worek ustąpił od jednego pociągnięcia nożem. Zbigniew zamknął oczy. Jego wspólnik wyglądał tragicznie. Dziura wlotowa w czole była jeszcze w sumie mała. Dziura wylotowa na potylicy... - Pomóż - warknął Wędrowycz. Przenieśli wspólnym wysiłkiem zwłoki do walącej się szopy. Błysnęło, a po chwili dobiegł ich grzmot. VI Paweł Skorliński otworzył oczy. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje, w następnych chwilach też się tego nie dowiedział. Leżał na stole, pod wybrzuszonymi nieco deskami jakiegoś sufitu. Przechylił głowę w prawo i zobaczył szafę wypełnioną dziesiątkami butelek. We flaszkach leniwie fermentowały jakieś dziwnie substancje. Ciągnęły się od nich szklane rurki. Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś zrobił sobie laboratorium z wygrzebanych ze śmietnika surowców i tak też było w rzeczywistości. Obrócił głowę w drugą stronę i zobaczył siedzącego na zwichrowanym krześle Jakuba Wędrowycza. - No i jak? - zagadnął egzorcysta. - W porządku - wychrypiał biznesmen. Nagle przypomniał sobie strzelaninę. Odruchowo dotknął dłonią czoła. Nie było w nim dziury, ale też nie wszystko z nim było w porządku. Pod palcami wyczuł coś dziwnego. Usiadł i powiódł wzrokiem po pomieszczeniu. W ciemnym kącie stała trumna. Wyglądała na świeżo wykopaną, jej wieko oklejały jeszcze drobiny gliny. Obok leżała wiertarka z zamontowaną niewielką piłą tarczową. Piła była umazana czymś czerwonym, może nawet krwią. Jakub podał mu spore lustro. Lustro było zmatowiałe, ale biznesmen spostrzegł, że ma pośrodku czoła wszytą łatę ze skóry odrobinę innej karnacji. Szwy wyglądały paskudnie, zupełnie jak te, którymi Wędrowycz pocerował swoją koszulę. Jakub nie umiał szyć. - Warunki zawarte w polisie zostały z mojej strony wypełnione - zagdakał Jakub. - Jeśli chcesz przedłużyć ubezpieczenie, to musisz załatwić mi skórzaną kurtkę. Zdziwił się. Koło drzwi siedział jego wspólnik od hurtowni - Zbigniew. Podpałko był blady jak ściana i miał zasikane spodnie. - Co się stało? - zagadnął go Skorliński. Zbigniew zawył i wyczołgał się gdzieś na zewnątrz. - Co z nim? - zapytał Paweł Jakuba. - Chyba będziesz musiał poszukać sobie nowego wspólnika - powiedział Jakub beztrosko. - Ten wyglądał całkiem nieźle, ale nerwy miał za słabe. - Nowego wspólnika? Jakub uderzył się kciukiem w dumnie wypiętą do przodu pierś. - Ach tak... Skorliński zeskoczył ze stołu. Jego bosa stopa nadepnęła na coś dziwnego. - Nie depcz podręcznika! - wrzasnął na niego Wędrowycz. Skorliński popatrzył odruchowo. Stal na leżącej, grzbietem do góry, otwartej książce. Spod bosej stopy wystawał kawałek tytułu: "...enstein" Ach, to pewnie o fizykach - pomyślał. Andrzej Pilipiuk PARK JURAJSKI Znany reżyser rozłożył bezradnie ręce. - Panie Skorliński. Niech się pan postawi w mojej sytuacji. Rozumiem, że chce pan film z dinozaurami. Akceptuję pomysł scenariusza, ale musi pan pojąć, że umieścić w filmie dinozaury można tylko na dwa sposoby. Albo wynająć amerykańców od efektów specjalnych, którzy je zmontują na komputerze, albo zbudować atrapy naturalnej wielkości, poruszane za pomocą silników i hydrauliki. Na to wszystko potrzeba wielkich pieniędzy. Stali na wzgórzu. W dolinie poniżej husaria ścigała pierzchające watahy Mongołów, a może Kozaków. Jakub Wędrowycz siedział na składanym krzesełku z napisem "Reżyser" i chłonął widowisko. Kręcenie filmu podobało mu się. Kilka razy zdarzyło mu się być w kinie, ale przy filmowaniu jeszcze nigdy. - Moje środki, choć poważne, nie są nieskończone - powiedział biznesmen. - Z pewnością budowa atrap dinozaurów pochłonie z milion dolarów... - Raczej koło pięciu. Minęły czasym gdy Godzillę grał facet ubrany w gumowy kombinezon, przewracający tekturowe bloki mieszkalne. Obecnie kino stało się widowiskiem... Kosztownym widowiskiem. Jakub zaciągnął się wonnym skrętem z własnego tytoniu. Szary papier pakowy węglił się pomału, wzbogacając aromat. Na dole coś pokrzykiwali. Husaria wróciła na miejsce. Ujęcie będą powtarzać. Po raz szósty tego dnia. Egzorcysta ziewnął. Mimowolnie zwrócił ucho w stronę rozmawiających. - Cholera - powiedział Skorliński. - Dużo bym dał za niewielki rezerwat, z którego można by wyłapywać dinozaury do filmów. Brwi Jakuba uniosły się lekko do góry a na twarz wypełzł mu dziwny, obleśny, kłusowniczy uśmiech. Rezerwat... Znał to słowo. - Spielberg też pewnie sporo by dał - uśmiechnął się reżyser. - Na razie wybaczy pan, ale muszę trochę popracować. Biznesmen skinął dłonią na Jakuba. Staruszek podniósł się z krzesełka i ruszył w ślad za nim. - Jakieś problemy? - zagadnął, sadowiąc się na tylnym siedzeniu opla. - Ech. Chcę nakręcić film z dinozaurami, a tu fachowcy od efektów specjalnych za dużo chcą ze mnie zedrzeć. - A co to takiego te dinozaury? - zainteresował się Jakub. - Wielkie gady z zamierzchłej przeszłości - cierpliwie wyjaśnił Skorliński. - Dawno temu wymarły. - Jak duże były? - zaciekawił się egzorcysta. - Takie mniejsze wielkości kota. Ale te największe przekraczały wzrostem słonia. Pasażer pokiwał w zadumie głową. - To ja chyba widziałem - mruknął. - Gdzie? - uśmiechnął się reżyser. - A u syna na video. "Park jurasicki". Przyleciał taki i zeżarł faceta w wygódce... I ile chcą ci od grafiki komputerowej? - zaciekawił się. - Kilka milionów dolarów. Egzorcysta wyjął z kieszeni odrapany kalkulator z pękniętym wyświetlaczem i przez chwilę coś przeliczał. - Zrobi się - powiedział. - Za dziesięć tysięcy. - Skąd weźmiesz tak tanich grafików komputerowych? - zdumiał się biznesmen. Jakub uśmiechnął się lekko. - Po co nam rysunkowe dinozaury? Albo kukłowe? - Masz lepszy pomysł? - Żywe są najlepsze. - Żywe wymarły przed stu pięćdziesięciu milionami lat. A może się mylę? - Chodzi ci o gada wielkości ciężarówki z długimi zębami? - zdenerwował się. -Tak. - To będziesz ich miał do wypęku. Po dziesięć tysięcy dolarów za sztukę. - Nie wierzę ci - powiedział biznesmen. - Najpierw chcę zobaczyć towar. - Mi nie wierzysz? - Zapłacę, jak zobaczę. - No to stówa z góry. Za tydzień spotkamy się w piwiarni koło pawilonu. Biznesmen uśmiechnął się i wręczył Jakubowi zielony banknot z dwoma zerami. - Trzymam cię za słowo. W zamierzchłej przeszłości w Wojsławicach coś budowano. Po budowlańcach pozostał zdezelowany barakowóz. Dłuższy czas stał na rynku, koło przekształconego w hurtownię Ratusza. Później ściągnął go na swoje podwórko miejscowy kombinator. Obił starannie wnętrze płytą gipsowo - kartonową, wstawił bar z nieheblowanych desek i podwędzoną w parku ławkę. Żarówkę pod sufitem ustroił w girlandy z krepiny, a sam stanął za barem i zaczął obsługiwać wielbicieli niedrogich, a wysokooktanowych trunków. Paweł Skorliński, biznesmen, wszedł po trzech nadgniłych schodkach i pochyliwszy głowę, bo drzwi były niskie, wkroczył do wnętrza spełuny. W progu potknął się o jakiegoś typa, leżącego malowniczo na podłodze. Typ otworzył oko i popatrzył na niego złowrogo, choć niezbyt przytomnie. - Jeszcze raz to samo - wybełkotał i zasnął. Jakub siedział przy stoliku i siłował się na rękę z barmanem. Na stoliku po obu stronach leżały denka butelek przekształcone w tulipany. Ręka barmana wolno, ale nieubłaganie zbliżała się do ostrych szklanych drzazg. - Litości - jęknął. - Cztery kufle perły - Jakub bezlitośnie wyznaczył cenę. Barman kiwnięciem głowy wyraził zgodę. Egzorcysta puścił go i dłonią wskazał biznesmenowi kawałek wolnej ławki. Dosiadł się do niego i po chwili stukali się wygranym piwem. - No i gdzie masz tego dinozaura? - zagadnął Paweł. - No przecież nie trzymam go w krzakach na zapleczu. Wkrótce powinien tu być łowiec - wyjaśnił Jakub. - Łowca dinozaurów?! Wypili jeszcze po jednym. Zapadał zmrok, gdy przed knajpę podjechał wreszcie zdezelowany, trzydziestoletni mercedes na ukraińskich numerach. Drzwiczki trzasnęły i odpadły, po czym ze środka wygramolił się niewysoki typek w okularach przeciwsłonecznych, ubrany w założone na gołe ciało skórzane spodnie i takąż kurtkę. Typek, jak przystało na ukraińskiego biznesmena, obwieszony był złotem. Zęby oczywiście też miał złote. Wtarabanił się do wnętrza. Jakub na jego widok wstał z namaszczeniem. - Josif Kleszczak - przedstawił się przybysz Skorlińskiemu, po czym zwrócił się do Jakuba. - Czegoś mnie kumplu wezwał, ha? - Ty znasz co to dinozaury? - zapytał egzorcysta. Gość kiwnął głową. Biznesmen zauważył, że brakuje mu jednego ucha. - Takie duże jaszczurki - powiedział. - No, jak autobus. A co? Jest jakiś interes? - Ten tu mój przyjaciel, biznesmen, chciałby kupić kilka takich. Ukrainiec nie okazał zdumienia. - Ile sztuk? - Ze dwadzieścia - pospiesznie powiedział Jakub. - Potrzeba nam do filmu... Tylko żeby były jak w encyklopedii. Identyczne. Kleszczak ze smutkiem pokręcił głową. , - Ciężka sprawa - powiedział. Wyjął z kieszeni plik kolorowych fotografii. - Nada się? - podsunął je Skorlińskiemu. Na pierwszym zdjęciu obrzydliwy, pokryty jakimiś glutami potwór czochrał się o brzozę. Był znacznie większy niż autobus. Skórę pokrywały mu kolorowe plamy. - Co to jest? - zdumiał się biznesmen. - Dinozaur. No, prawie dinozaur - wyjaśnił ochoczo przybysz. - Nie widać? Są jeszcze dwa z tego gatunku. Albo takie - podsunął następną fotkę. Widać było na niej olbrzymiego żółwia na pięciu nogach. Pancerz porastało mu coś w rodzaju pierza. - Co to jest u diabła? - zdziwił się biznesmen. - Czarnobylskie mutasy - wyjaśnił Jakub. - A co, nie nadają się? - Wyglądają pokracznie - westchnął Skorliński. - Pokracznie? - zdenerwował się przybysz, wyciągając z kieszeni granat. - Spokój Kleszczak! - warknął Jakub rozkazująco. - Nie trzymają kształtu. Niewymiarowe. - To ja z bratem latamy pół roku po strefie, żeby je sfotografować, a wy nie chcecie? - Masz - Wędrowycz wcisnął mu zielony banknot. - Na film do aparatu. Nie zrozum nas źle, ale potrzebujemy paskudztw identycznych, jak te, które kiedyś żyły. No i oczywiście, żeby, jak nasrają, nie trzeba było odchodów pakować do ołowianych pojemników i zakopywać na głębokości kilometra. - Przecież na filmie nie widać, że one promienne - mruknął Kleszczak. - Ano trudno. Nie chcecie, to idę. Jakub wręczył mu flaszkę truskawkowej pryty "na drogę" i przemytnik zmył się. - Dobra - mruknął egzorcysta. - Załatwimy to inaczej. Skorliński odetchnął z ulgą. Ukraiński "kolega po fachu" wyraźnie nie przypadł mu do gustu. - Jak zamierzasz się za to zabrać? - zapytał. - Poruszane hydraulicznie, czy mechanicznie? - Zaufaj mi - twarz Wędrowycza rozciągnęła się w szerokim, szczerym, słowiańskim uśmiechu. Uśmiech Jakuba nie wzbudzał w biznesmenie szczególnego zaufania. - Gdzie jesteśmy? - zapytał Skorliński. Nie miał dotąd pojęcia, że pod jego hurtownią znajdują się takie kazamaty. - Spokojnie, jeszcze kawałek - mruknął Jakub.. W świetle latarek widać było, że niektóre cegły, tworzące sklepienie niskiego i wilgotnego lochu, ledwo się trzymają. - To przejście z ratusza do kościoła - powiedział wreszcie niechętnie. - Dawno tu nie byłem - oświetlił odnogę korytarza, w której leżało kilka szkieletów. - Co to za jedni? - wyszczekał zębami Skorłiński. - Nic się nie bój, oni nie żyją. - Właśnie dlatego się boję - mruknął. - Nie wstaną? - Przykołkowani - egzorcysta oświetlił szkielety. Koścista dłoń jednego z nich zaciskała się na solidnym osikowym kołku, wbitym pomiędzy żebra. - Ten chyba próbował wyrwać - jęknął biznesmen. - Spoko. Dorosły człowiek, a boi się jak jakaś baba - ofuknął go Jakub. Ruszyli naprzód i niebawem drogę zagrodził im ceglany mur. - Narzędzia - polecił egzorcysta. Biznesmen podał mu łom. Jakub zręcznie wyskrobał część zaprawy i po chwili zaczął podawać mu cegły. Paweł odkładał je na ziemię. Z otworu wionęło suchym, ciepłym powietrzem. Po chwili weszli do środka. W świetle latarek ukazała się ponura, półkoliście sklepiona krypta. Wypełniały ją potężne, kamienne sarkofagi. Jakub starł kurz z pierwszego z brzegu. Zabłysnął wykuty w kamieniu i obłożony listkami złota herb Trzywdar. - Jan, Mikołaj, Franciszek, Alojzy, Aureli, Leopold, Tytus - odliczał sarkofagi. - Znaczy ten. - Wydaje mi się, że nasze działania są nieco niezgodne z prawem - zauważył Skorłiński. - A kupowanie czarnobylskich mutasów od ukraińskiego przemytnika niby było zgodne z prawem? - zdenerwował się egzorcysta. - Przecież nie kupiłem. - No właśnie. Rozpiął kufajkę i zdjął z głowy papachę. - Czemu tu jest ciepło? - Bo kotłownia pracuje za ścianą. Trzeba przecież ogrzewać kościół. Czapką omiótł sarkofag z kurzu. Na wieku pojawiła się wyryta postać rycerza. - Z jakiego to okresu? - zdziwił się Paweł. - Zmarło mu się, na szczęście dla okolicy, w początkach ubiegłego wieku, ale to nie ma znaczenia. Zawsze miał szmergla na punkcie starożytności swojego rodu. Ano zobaczymy... Pod wieko sarkofagu wbił samochodowy lewarek i powoli, z wyczuciem zakręcił korbką. Z upiornym zgrzytem wieko zaczęło się unosić. Po chwili egzorcysta przesunął je z wysiłkiem na bok. W sarkofagu leżała trumna z czarnego dębu. Mosiężne okucia pozieleniały lekko, a drewno pokryło się szarym nalotem. Jakub z cholewki buta wyjął bagnet od kałasznikowa i ostrym czubkiem zaczął wykręcać zardzewiałe śruby. - Szczerze mówiąc, nie widzę związku pomiędzy moim filmem z dinozaurami, a naszą tu działalnością - zauważył Skorliński. - Gotowe - Wędrowycz wykręcił ostatnią śrubkę. - Pomóż. We dwóch podnieśli wieko trumny i wyjęli je z sarkofagu. Egzorcysta poświecił ciekawie do wnętrza skrzyni. Hrabia Tytus leżał na spłowiałym atłasie ubrany w piękną zbroję rycerską i czerwony niegdyś płaszcz. Spod zardzewiałej przyłbicy błyszczały żółte zęby. - Co dalej? - zapytał Skorliński. - Trzymaj - Jakub rozpiął sparciałe nieco, skórzane paski i podał biznesmenowi przednią część pancerza. Po chwili wyciągnął spod nieboszczyka drugą część. - To chyba odrobinę nieetyczne - zauważył Paweł, patrząc jak Jakub wytrząsa z hełmu czaszkę hrabiego. - Bezczeszczenie grobów... - Później oddamy - mruknął jego towarzysz, wydłubując z rękawic kości palców. Popatrzył krytycznie na blaszane buty z ostrogami i machnął ręką. - Pakuj to do wora i spływamy. Biznesmen posłusznie zaczął wrzucać rynsztunek do parcianego worka, a egzorcysta wstawił na miejsce wierzch od trumny i zasunął płytę sarkofagu. - Po co nam to wszystko? - Paweł aż ugiął się pod ciężarem worka. - Potrzebne - uciął. Wyszli przez korytarz. Nieopodal starego miasta w Lublinie stał, bielejąc w słońcu, nieduży, ładny pałacyk. No dobra. Nie bielał w słońcu, bo o czwartej rano było jeszcze zupełnie ciemno. Dwa cienie bezszelestnie prześlizgnęły się przez krzaki. - Gdzie jesteśmy? - zapytał Skorliński. - To pałacyk wojewody Adama Tarły - wyjaśnił egzorcysta szeptem. - Cholera, to na prowincji wojewodowie tak dobrze zarabiają? - zdziwił się Skorliński. - Ta buda musiała kosztować... - Uch, ty durny! Tarłę zabił brat Stanisława Augusta Poniatowskiego przed przeszło dwustu laty. Teraz w pałacu jest dom kultury. Z podeszwy buta wyjął żydowski włos. - Podsadź mnie. - Dlaczego mamy się włamywać do domu kultury? - zaniepokoił się biznesmen. - To zupełnie... - Chciałeś mieć dinozaury, to nie mędrkuj, tylko mnie podsadź. - Są w środku? Po chwili Jakub wgryzł się w kratę. Nie minął kwadrans, a wypiłował w niej dziurę na tyle dużą, że mógł przez nią przeleźć. Okno na szczęście było uchylone. Obaj włamywacze wylądowali wewnątrz na solidnej, kamiennej posadzce. - Nie ma alarmu? - zapytał Paweł. - A po co? Tu nie ma nic cennego. No, może gdzieś tam jest biblioteka i magnetowid. Zaraz, i chyba projektor filmowy. Tam pewnie jest alarm. Ale tu nie ma nic ciekawego. - To po co się włamaliśmy? - Skorliński w wyraźnie nie nadążał. - Zaraz zobaczysz. Jakub sforsował wytrychem drzwi i weszli do niewielkiej sali, ozdobionej postaciami rycerzy, wymalowanymi na ścianach. - Tu ma treningi Bractwo Miecza i Kuszy - oświadczył z dumą Jakub. Duma brała się stąd, że potwierdziły się jego informacje. - Aha. Udają rycerzy. Ale nadal nie rozumiem po co tu się włamaliśmy? Egzorcysta otworzył wytrychem sporą skrzynię. Wyjął z niej podłużny kształt, zawinięty w na-woskowane płótno. Odwinął je ostrożnie. W świetle latarki zabłysła klinga wykonana z resoru od Stara. Miecz miał co najmniej półtora metra długości. Jakub zręcznie wywinął nim kilka młynków w powietrzu. - Chy - powiedział. - Niezły. Tylko trzeba naostrzyć. - Po co ci to żelastwo? - Nie mnie, tylko tobie. Przyda się do... tego filmu. - Do filmu mogę zamówić w warsztatach. Zrobią na zamówienie. Nie musimy kraść rekwizytów... - To czegoś wcześniej nie powiedział? Ano trudno. I tak nie ma czasu czekać, aż zrobią. - Zostawię może trochę pieniędzy - biznesmen wyjął portfel. - Nie trza. I tak za kilka dni oddamy. W domu Jakuba cuchnęło. Biznesmen polerował zbroję nasączonymi w nafcie szmatkami. Semen siedział pod oknem i wycinał ze starej, obitej skórą walizki nowe paski do połączenia wszystkich części rynsztunku. - Sądzisz, że mu się uda? - zagadnął. - Uda, uda - Jakub uruchomił szlifierkę i ostrzył potężny miecz. - Hy, jak brzytew będzie. - Ale po co to wszystko? - zdenerwował się Skorliński. - Dla dobra sprawy, będziesz musiał jakiś czas rżnąć rycerza - powiedział Jakub. - Nikogo nie będę zarzynał! - Rżnąć czyli udawać - wyjaśnił mu Semen, przewlekając rzemień przez dziurkę w pancerzu. - Mógłbyś się nauczyć mówić po naszemu. - Mam włożyć na siebie zbroję zdartą z nieboszczyka?! Nigdy w życiu. - Ty zobacz jaki się nagle wybredny zrobi! - zdenerwował się egzorcysta. - Co ci za różnica skąd wzięta? A ty myślisz, że po co marnowałem pięć litrów samogonu? Żeby ją odkazić! Ciesz się, że to twój rozmiar. - Ale po co to wszystko? - jęknął biznesmen. - Żebyś miał swoje dinozaury do filmu! - wrzasnął Jakub, tym razem naprawdę zły. Znowu noc... Tym razem dwu włamywaczy otaczała miła dla oka zabudowa Chełma. - Co my tu robimy? - jęknął Skorliński. - Nie mędrkuj, tylko pomóż - warknął Jakub, mocując się z zardzewiałym włazem do kanału. Po chwili wahania Paweł naparł na łom. Klapa uniosła się ze szczęknięciem. Z otworu powiało dziwnym fetorem. - Na dół - polecił egzorcysta. Zleźli po zardzewiałych klamrach. Jakub rozwinął plan kanalizacji i wyjął kompas. - Naprzód - zakomenderował. - Zakręcamy w trzeci chodnik po lewej. - Ja już nie chcę dinozaurów - wymamrotał Skorliński. - Nakręcę film o czymś innym. - Jeszcze mi potem będziesz dziękował - Wędrowycz popchnął go. Ruszyli betonową rurą. Spod nóg w pewnej chwili wyskoczył im szczur. Jakub nie ścigał go. Wreszcie zatrzymali się w miejscu, oznaczonym na planie krzyżykiem. - Gdzie jesteśmy? - zaciekawił się biznesmen. - Pod muzeum. - oświetlił szyb prowadzący do góry. - Wychodzi na ich podwórze. - Tego już za wiele! Obrabiamy trupy, kradniemy dzieciom zabawki, a teraz pewnie włamiemy się do muzeum? - Jak zgadłeś? No właź. Po chwili znaleźli się na dziedzińcu. - Jeśli mnie pamięć nie myli, pilnuje tego interesu jeden wartownik - mruknął egzorcysta. - Trzeba go będzie wyeliminować. Z nogawki spodni wyjął kij bejsbolowy. - Chcesz go zabić? - No co ty. Po co? Chińską narkozę mu dam i tyle. - Skąd masz taki ładny kij? - Leżał na podwórku, pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje. - Tak po prostu leżał? - Ni. Obok leżał dres. - Dres? - Adidasa. W dresie był człowiek. - A co on robił na twoim podwórzu? - Nie wiem. Zapomniałem zapytać, zanim wystrzeliłem. - zeznał mętnie. - W każdym razie teraz się przyda. Ciecia znaleźli w stróżówce. Drzemał a obok niego stały dwie opróżnione butelki po prycie. - Sam się wyeliminował - Jakub zabrał mu pęczek kluczy. - Rozsądny pacjent. No to do dzieła. - Wyjątkowo nieetyczne - mruknął biznesmen i ruszył za nim. Po chwili sforsowali drzwi magazynu. Na solidnych, drewnianych regałach stały dziesiątki kartonowych pudełek. Jakub mijał je obojętnie. Zatrzymał się dopiero na końcu pomieszczenia, gdzie stały, wstawione w stelaż, obrazy. Z pomiędzy nich wyjął niewielką płytę z brązu. Jej środkową część pokryto srebrem i wypolerowano. - Mamy to - na obliczu egzorcysty zapłonął uśmiech. - Lustro secesyjne, udające magiczne zwierciadło mistrza Twardowskiego - Paweł odczytał przywieszkę z opisem katalogowym. - Ponieś - Jakub obarczył go płytą, a sam zabrał się za zamykanie zamków. Po chwili podrzucili klucze cieciowi i przez kanał opuścili gościnne progi muzeum. - Ale po co to wszystko? - jęknął biznesmen przygięty do ziemi ciężarem płyty. - Przecież chcesz mieć dinozaury? Ziemianka, w której Jakub zainstalował swoją bimbrownię wyglądała nieco dziwnie. Dziwność owa polegała na tym, że na jednej ze ścian zawieszono ciężką płytę z brązu. Część pokrytą srebrem wypolerowali starannie radzieckim proszkiem diamentowym, aby lśniła jak lustro. Egzorcysta zapalił dwanaście świec. Skorliński ubrany w zbroję wyglądał odrobinę cudacznie. Pod przyłbicę, która bez przerwy spadała mu na oczy, wsadził starą dwudziestozłotówkę z Nowotkiem. Dyskretny zapach nafty i świeżo wypastowanej skóry niósł się wokoło. Pierońsko ciężki miecz zarzucił na ramię. Jakub Wędrowycz, ubrany w garnitur z jakiegoś syntetycznego tworzywa rodem z lat pięćdziesiątych, także wyglądał nieco dziwnie. - Uhr hakau seczech - wymamrotał. - Ommne idi soten... Rozmyte sylwetki na blasze... Odbicia płomyków świec stawały się coraz bledsze, aż zapadła ciemność. Nagle biznesmen poczuł się nieco lżejszy. Jakub zapalił zapałkę. - Dobra - powiedział. - Udało się. Gdzieś tu powinny być drzwi. - Jakie drzwi? - zdziwił się Skorliński. - Przecież weszliśmy włazem przez sufit? Jakub zapalił kolejną zapałkę i w słabym świetle ukazały się zbudowane z głazów ściany. - Gdzie my u diabła jesteśmy? - zdziwił się biznesmen. - W świecie równoległym. Tak twierdzi Semen, a on jest uczonym człowiekiem, studiował jeszcze za cara na uniwersytecie. Gdzieś tu są drzwi. O są! Otworzył ciężkie, drewniane odrzwia. Wyszli na niewielki taras zbudowanego z głazów zaniku. Wokoło ciągnęły się fantastycznie poszarpane, skalne turnie. Powietrze było czyste i chłodne. - O żeż k... - jęknął zakuty w zbroję. - To... - Idziemy - Jakub ujął go pod ramię. Przeszli przez długi korytarz i znaleźli się przed kolejnymi potężnymi wrotami. Jakub zastukał w nie kołatką z brązu. Otworzyli im dwaj ubrani w kolczugi strażnicy. Ukłonili się na widok obcego rycerza. Skorliński, dyskretnie kopnięty przez towarzysza, także się ukłonił. - Prowadźcie nas do króla - zażądał egzorcysta. - Macie zaproszenie na audiencję? - zapytał jeden z wartowników. - Po co te formalności? Powiedzcie królowi, że Jakub Wędrowycz ze Starego Majdanu przywiózł wódkę. Jeden z wartowników zniknął za zakrętem korytarza, a po chwili wrócił i wykonał zachęcający gest. - Król oczekuje, szlachetni panowie - ukłonił się w pas. Jakub uśmiechnął się. - Stary nałogowiec. Siedź cicho, dopóki nie zapytają - rozkazał biznesmenowi. - Żebyś czego nie palnął. - To jest świat alternatywny, gdzie meteoryt nie uderzył? - zapytał Paweł. - Jaki znowu meteoryt? - Jakub łatwo się irytował, gdy czegoś nie rozumiał. - No ten, od którego wyginęły dinozaury. Znaczy tu jeszcze nie wyginęły? - Później pogadamy! Poprzedzani przez drugiego z wartowników weszli do sali tronowej. Król siedział na tronie wykładanym złotą blachą i kością słoniową. Na głowie miał złotą koronę, w ręce dzierżył stalowe berło, a w drugiej złote jabłko. Ubrany był w kolorową szatę z połyskliwego jedwabiu, a na nogach miał gumofilce. Widocznie Jakub bywa tu od czasu do czasu - przemknęło przez głowę Skorlińskiemu. Służba zaraz przyniosła dwa krzesła dla czcigodnych gości. - Witaj kumplu - powiedział król odkładając berło. - Z czym przybywasz? Jakub wyjął z torby litrową flaszkę ukraińskiej paprykówki. - No przecież nie przyjdę do króla w odwiedziny z pustymi rękami. Król skinął na dworkę i po chwili przed tronem stanął stolik ze szklankami i miska kiszonych ogórków. - Zdrowie waszej wysokości - powiedział Jakub, wznosząc pierwszy toast. - Zdrowie wielkiego czarnoksiężnika Jakuba - król wzniósł drugi toast. - Niech żyje fizyka fałd czterowymiarowej zakrzywionej przestrzeni nieeuklidesowej - przepił Skorliński. - O czym mówisz, czcigodny rycerzu? - zdziwił się władca. - Pije za czary, które nas tu sprowadziły - wyjaśnił Jakub. - A więc jest taki problem. W naszym świecie smoki zostały niemal całkowicie wytępione, a tradycja nakazuje, żeby każdy pasowany na rycerza czym prędzej stoczył walkę z taką bestią. Ten tu mój czcigodny towarzysz, sir Paweł, już od dziesięciu lat przeczesuje lasy góry i bagna naszego świata w poszukiwaniu bestii. I cały czas bezskutecznie, - Smoków ci u nas dostatek - uśmiechnął się król, dolewając do szklanek. - Z radością odstąpimy jednego z nich, abyś, drogi gościu, mógł wypełnić waszą tradycję... - Dziękuję - powiedział wzruszony Skorliński, któremu po czwartej szklance zaczęło wydawać się, że faktycznie jest rycerzem. - Problem jest bardziej złożony - wtrącił się Jakub. - Mój przyjaciel nie jest jedynym, którego nęka ten problem. - Potrzeba wam więcej smoków - zafrasował się król. - To może zagrozić ich populacji w naszym ekosystemie... - Planowaliśmy schwytać kilka małych i przenieść je do nas - sprecyzował żądania Jakub. - Tam mogłyby się rozmnożyć i za kilka lat, gdy odtworzymy nasze stada potworów, tradycja znowu będzie mogła rozkwitnąć. - Zamierzenia wasze są bardzo szlachetne - powiedział król. - Jednak sami musicie zrozumieć, że smoki są zwierzyną niezwykłą i każdy walczący z nimi musi wnieść do skarbca królewskiego stosowną opłatę... Jakub uśmiechem dał do zrozumienia, że docenia dbałość o finanse władcy. - Nie dysponujemy miejscową walutą - powiedział. - Ale sądzę że się dogadamy. Z torby wyjął nieco sfatygowany dres i parę adidasów. Król w zadumie zbadał fakturę ubioru. Fakt, że tkanina rozciąga się i kurczy wzbudził jego zainteresowanie. - Dziurawy trochę - zauważył. - Należał do bardzo mężnego wojownika - wyjaśnił egzorcysta. - Stoczyłem z nim długą i wyczerpującą walkę. Król w zadumie przełożył palec przez jedną z licznych dziur po kulach na plecach dresu. - Zaszedłeś go od tyłu? - zdziwił się. - Ni, gdy został śmiertelnie raniony na plecach zaczęły wyrastać mu kolce - zełgał błyskawicznie egzorcysta. - Do tego dołożymy jeszcze magiczny ogień - pstryknął zapalniczką. Król uśmiechnął się i dolał wódki do szklanek. - Myślę, że dojdziemy do porozumienia - powiedział. - Ile małych smoków będzie wam potrzeba? - Dwanaście. Zazwyczaj jest tuzin w miocie? Król poważnie kiwnął głową, potwierdzając wiadomości Jakuba. - No to umowa stoi - egzorcysta wyciągnął dłoń. Uścisnęli się. Następnego dnia świtem na gościńcu prowadzącym ku górom pojawiło się dwu jeźdźców na koniach. Pierwszy jeździec ubrany był w błyszcząca zbroję, a przez plecy przerzucony miał długi i paskudnie ostry miecz, wykuty z resoru od Stara. Obok na koniu jechał staruszek w samych slipkach. (Garnitur z syntetyku przegrał poprzedniego wieczora, grając z królem w karty). Na szczęście było ciepło. Przy siodle dyndała mu torba "z wyposażeniem". Za jeźdźcami snuł się w krystalicznie czystym powietrzu smród nafty i przetrawionego alkoholu. - Nadal nie wiem, czy to był najlepszy pomysł - powiedział Skorliński w zadumie, lustrując wzrokiem posępne szczyty.' - Będziesz miał dwanaście dinozaurów praktycznie za darmo - powiedział Jakub. - Jeśli wolisz wywalać w błoto miliony dolców to proszę bardzo, możemy zawrócić. - To nie to, ale nie pomyślałeś czasem, że małe dinozaurzaki mogą mieć mamusię? - E, to nie są stadne zwierzęta. Zresztą będziemy się martwili jak dojedziemy. O ile dojedziemy... - mruknął widząc trzech uzbrojonych w maczugi oprychów. Tarasowali dalszą drogę. - I co dalej? - jęknął biznesmen. - Jak to co? Poucinaj im głowy mieczem. - Jestem pacyfistą! - No to nas zaraz spacyfikują - westchnął Jakub. - E wy tam, zejdźcie nam z drogi, jesteśmy potężnymi czarownikami - krzyknął. Oprychy roześmieli się ponuro. - Daj pistolet - powiedział do Skorlińskiego. - Zostawiłem w marynarce - poklepał się po pancerzu. Zabrzmiało to bardzo ponuro, a nawet trochę pogrzebowo. Egzorcysta westchnął i z torby wyciągnął rakietnicę. - Zejdźcie nam z drogi, bo rzucę w was kulą ognia - zagroził. - Czary to tylko zabobon. Czarownicy są hochsztaplerami, podtrzymują w nas strach przed siłami lewej strony mocy, żebyśmy się ich bali i płacili podatki - oświadczył z godnością najwyższy z bandytów, zapewne będący przywódcą. - Ateiści - mruknął Jakub. - Co to jest lewa strona mocy? - zdziwił się Paweł. - Taki lokalny zabobon. Jakub wystrzelił racę, a potem razem ze Skorlińskim obserwowali jak trzej napastnicy wspinają się bez żadnych zabezpieczeń po prawie pionowej skale. Wyglądało na to, że bardzo im się spieszy. - Miejscowi czarownicy powinni nam przynajmniej podziękować - powiedział egzorcysta. - Właśnie trzej agnostycy ponownie uwierzyli w czary. - Agnostycy to nie... - W drogę - Jakub popędził swojego wierzchowca. Przed wieczorem dotarli do niewielkiej karczmy na przełęczy. Jakub za długopis kupił sobie skórzany kaftan i samodziałowe portki. Za następny długopis zjedli sutą wieczerzę. - Świat nie jest taki zły - powiedział Skorliński, ściągając z siebie zbroję. Pokoik był niewielki, gustownie urządzony. Dwie prycze zbite z desek, kulawy stolik, okno przeszklone gomułkami, świeca w lichtarzu... Jakub przyssał się do dzbana z miodem. - Nie odkryli tu jeszcze destylacji - wyjaśnił. - A królisko lubi, oj lubi wypić. - Naucz ich - zaproponował Skorliński. - Niezłą kasę zarobisz. - E, po co ręce brudzić. Jeszcze się zalkoholizują jak ludzie z Wojsławic. - Słuchaj, czegoś tu nie rozumiem - powiedział Paweł - Jak nieśliśmy tę zbroję korytarzem to była pierońsko ciężka, a teraz jest znacznie lżejsza. Ja też czuję się lżejszy. Od czego tak? - Semen twierdził, że tu jest mniejsza planeta i grawitacja słabsza. A powietrze dla odmiany gęściejsze... - Byłeś tu z Semenem? - A owszem. Parę razy łaziłem po tej krainie. Wakacje sobie zrobiliśmy. Tu tanio-cha. Trzeba tylko zabrać długopisów, breloczki z hologramem, świecących papierków i gotowi za to złotem płacić. A pisemka z gołymi kobitkami... aż im oczy wypadają. Tylko potem te męty z Muzeum zaiwanili mi lustro i kicha. Na razie pora spać... - Słuchaj, jeszcze jedno pytanie. Dlaczego tu wszyscy mówią po polsku? - Przecież jakby mówili inaczej to byśmy się z nimi nie dogadali! - ofuknął go Jakub. Ponure wycie niosło się pośród gór. Drzwi pokoju otworzyły się z rozmachem. Jakub i Skorliński obudzili się od razu. Obok nich przebiegł karczmarz i zatrzasnął okiennice. - Co. się stało? - zaniepokoił się biznesmen. - Idą - powiedział karczmarz i pobiegł zatrzaskiwać pozostałe okiennice. - Co idzie? - zapytał bezradnie Jakuba. - Elati - wyjaśnił Wędrowycz. Skorliński poskrobał się po głowie, a potem założył na wszelki wypadek zbroję. - Co to są elati? - Trudno jednoznacznie określić - mruknął egzorcysta. - Chyba ogniwo pośrednie między ghulami i zombie. - Zombie! Wyszedł do głównej sali, a Skorliński bezwiednie podążył za nim. Przestraszeni goście siedzieli zbici w kupkę. Z zewnątrz słychać było ponury, przypominający chichot hien, rechot. - Dużo ich? - zapytał Jakub. - Ze dwadzieścia sztuk - powiedział ponuro karczmarz. - Ale może więcej. Na widok zakutego w zbroję Skorlińskiego jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. - Pan jest rycerzem. Chwała bogini Nefet! - Co z tego, że jestem rycerzem? - zdziwił się biznesmen. Ludzie popatrzyli na niego z nadzieją i oczekiwaniem. - Idź i wyszlachtuj to tałałajstwo - wyjaśnił mu Wędrowycz. - Śmiało, zbroi nie przegryzą. Skorliński popatrzył na ludzi i w ich oczach wyczytał wyrok. - Pójdę i zobaczę, co da się zrobić - powiedział. Ktoś usłużnie podniósł belkę, zabezpieczającą drzwi. Paweł ostrożnie wyszedł przed karczmę. W ciemności niewiele było widać. A potem pomiędzy drzewami zapaliła się jedna para czerwonych oczu, a po chwili następna i jeszcze jedna. Zanim doliczył do dwudziestu było ich zdecydowanie zbyt wiele. Ruszył wzdłuż ściany i posługując się węchem odnalazł wychodek. Popatrzył z niepokojem na liche drzwi. Może dożyje do rana, jeśli się zabarykaduje w środku... Upiorny chichot ponownie rozdarł ciemność. Nieoczekiwanie obok pojawił się Jakub Wędrowycz. - Jak ci idzie? - zapytał. - Zaszlachtowałeś już jakiegoś? - Jeszcze nie - wyszczekał zębami rycerz. - Może same sobie pójdą? - Ech, dupa wołowa z ciebie, a nie biznesmen - warknął. - Zatkaj uszy! Z torby wyjął granat F1 i, wyrwawszy zawleczkę, cisnął w stronę największego skupiska czerwonych ślepi. Granat eksplodował, odłamki zagwizdały we wszystkie strony. - Tu powietrze jest gęściejsze, więc wybuch ma mocniejsze skutki - wyjaśnił. -Chodź, dobijemy rannych. Egzorcysta oświetlał latarką wijące się w konwulsjach istoty, a rycerz dzielnie przebijał je mieczem. Z karczmy wylegli uzbrojeni w pochodnie i tasaki goście. - Zwycięstwo - krzyknął karczmarz. - Trzy razy hura na cześć bohaterów! Skorliński ciekawie przyjrzał się jednej z zaszlachtowanych przez siebie postaci. A potem zemdlał. Wąska ścieżka pięła się w górę. Skorliński jęczał z cicha. Po festynie z okazji zwycięstwa bardzo bolała go głowa. Jakub jechał w ślad za nim i pociągał z gąsiorka złocistego klina. Nad górami krążyły jakieś cienie. Zapewne ptaki, a może pterodaktyle. Nieoczekiwanie przebyli przełącz i ich oczom ukazał się kamienny most, rozpięty nad potokiem. - Kurde - stwierdził Jakub, opuszczając dzban. Na moście stał obcy rycerz w czarnej zbroi. - Co to jest? - jęknął biznesmen. - Psychopata z mieczem - wyjaśnił egzorcysta. - Czasami się tu trafiają. Przypuszczam, że aby jechać dalej trzeba go będzie pokonać - westchnął. - Mam z nim walczyć? - Jasne. Przecież to ty nosisz zbroję. - Możemy się zamienić! - Dinozaurów się zachciało. Wyskakuj z tych blach, tylko z życiem. Czekając aż Skorliński się rozbierze, zaczął coś majstrować przy mieczu. Okręcił rękojeść plastrem opatrunkowym i w zadumie popatrzył na swoje dzieło. A potem, uśmiechnięty, ubrał się w zbroję i wsiadł na konia. Ujął miecz w dłoń. Tajemniczy rycerz na moście dobył swojego. Jakub wydał z siebie ponury okrzyk bojowy, złożony z różnych wojsławickich powiedzonek i ruszył galopem na spotkanie wroga. Paweł obserwował z niepokojem szarżę. Ku jego zdumieniu, ledwie egzorcysta dotknął mieczem broni tamtego, wróg padł jak podcięty i, zwaliwszy się z konia, zastygł w bezruchu. Podjechał ostrożnie do miejsca potyczki. Jakub właśnie obszukiwał kieszenie powalonego. - Jak tyś to zrobił? - zdziwił się biznesmen. - Ot jak - egzorcysta pokazał porażacz elektryczny, podczepiony zręcznie do klingi swojego miecza. - Jak mu wpakowałem trzy tysiące wolt od razu się uspokoił. - Ty to masz głowę - powiedział biznesmen z podziwem. - Nie będzie nas gonił? - Nie będzie - uspokoił go Jakub. Z torby wyjął dwie tubki kleju poxipol i, wymieszawszy, nakapał we wszystkie zawiasy zbroi czarnego rycerza. - Zanim się z tego wypłacze upłynie trochę czasu - uśmiechnął się złośliwie. - A jeśli się nie wypłacze? - Sępy będą miały konserwę. Ruszyli dalej pod górę. Nocowali w korycie wyschniętego strumienia. - Chyba już jesteśmy niedaleko? - zauważył biznesmen. - Dlaczego tak sądzisz? - Rozglądasz się po okolicy, jakbyś czegoś szukał. Jakub kiwnął poważnie głową. - Będziemy potrzebowali przynęty - powiedział. - Najlepsza byłaby dziewica, ale uważam, że to byłoby trochę nieetyczne, ostatecznie kobieta też chce żyć... Mam nadzieję, że niebawem natrafimy na pasterzy. Kupimy od nich jedną owcę. - Pasterze pewnie są niepiśmienni. Oddadzą owcę za długopis? - Mam miejscową walutę - egzorcysta pokazał pękatą sakiewkę. - Zabrałem temu czarnemu świrowi. - Jeśli będziemy tędy wracali, to może będzie chciał ją odzyskać. - I tak będzie chciał, więc nie ma to większego znaczenia. Skorliński, zasypiając, widział jak Jakub przelicza dziwne, trójkątne złote monety pokryte hieroglifami. - Dinozaurów mi się zachciało - mruknął. Od zapachu nafty bolała go głowa. *** Pasterzy spotkali następnego dnia rankiem. - Potrzebuję jednej owcy - wyjaśnił Jakub. - Dobrze zapłacę. Przywódca pasterzy uśmiechnął się po słowiańsku. - Ceny owiec poszły w gorę. Mamy spore straty w tym roku - powiedział. - To będzie dużo kosztowało... Jakub rzucił mu sakiewkę. Pasterz rozsupłał ją i przeliczył zawartość. - De owiec potrzeba? - zapytał rzeczowo. - Dziewięć wypasionych czy tuzin nieco chudszych? - Jedną - wyjaśnił egzorcysta. - A za resztę mamony informację. - Jaką informację? - Straty tegoroczne są spowodowane działalnością dużych, zielonych, latających paskud? - Tak. - Gdzie najchętniej żerują? - Widzieliśmy jedną samicę. Chyba ma młode, bo atakowała niemal codziennie. Jakub skinął poważnie głową i wydobył z torby sztabówkę drukowaną na pergaminie. Pasterz bez wahania wskazał odpowiednie miejsce. Owca beczała rozpaczliwie, gdy Wędrowycz pakował jej coś do gardła. Wreszcie zostawił ją uwiązaną na środku łączki, a sam cofnął się do ukrytego pod drzewami Skorlińskiego. - Musimy sobie wyjaśnić jedną rzecz - odezwał się ponuro biznesmen. - Aż do tej pory mówiłeś o dinozaurach. Teraz wyjeżdżasz ze smokami. To na co w końcu polujemy? - To są na dobrą sprawę dinozaury - powiedział Jakub. - Tylko, że latające... Amputujesz skrzydła i będą jak u Spielberga. - Niech cię cholera. Już lepsze byłyby te czarnobylskie mutanty. Przynajmniej nie musielibyśmy się taki kawał fatygować. - To trzeba było z Kleszczakiem gadać - zezłościł się Jakub. - Nawet przez granicę by ci je przerzucił. A tak, mnie narażasz... - Dobrze, już dobrze - mruknął pojednawczo. - A nie trzeba było tej owcy nadziać smołą i siarką? - Ach ty. Za dużo bajek się w życiu naczytałeś. - To może granat wsadzić? Po co ci ta owca? Zanim Jakub zdążył odpowiedzieć, z nieba runął wielki, obleśny, zielony smok i porwawszy nieszczęsne, zwierzę wzniósł się w niebo. - Łał - westchnął Skorliński. - Można by kręcić nie tylko Park Jurajski III, ale nawet przygody szewczyka Dratewki. - To już twój problem, co nakręcisz. W drogę. Wyjął z kieszeni niewielki przyrząd. - Dokąd? - zdziwił się biznesmen. - Skąd wiesz, gdzie poleciał? - Poleciała. To samica. I to chyba kotna. A gdzie poleciała - uśmiechnął się pokazując urządzenie. - Wsadziłem w owcę pluskwę, taką, jak gliniarze pakują podejrzanym autom. Teraz doprowadzi nas prosto do gniazda. Prowadzeni słabnącymi sygnałami pluskwy przedzierali się trzy dni przez wąwozy i przepaście. Wreszcie zatrzymali się na krawędzi bardzo głębokiego urwiska. Jakub zajrzał do środka. - Gniazdo - powiedział ucieszony. - No to teraz się obłowimy. Skorliński popatrzył do dziury. - Są - mruknął - Dziesięć małych. Widać słaby miot. - Spoko. Oskara masz już w kieszeni. Trzeba będzie tylko trochę popaść sterydami i obciachać w diabły te niepotrzebne skrzydła. Rozwinął zwój liny i spuścił do środka. - Dziwne - westchnął biznesmen. - Czuję, że o czymś zapomniałem. - Nie wybierałeś nigdy smocząt z gniazda, stąd ta trema - wyjaśnił egzorcysta. - Zostaw tu tę zbroję, tylko będzie zawadzała. Spuścili się na dół. Młode smoki były wielkości mniej więcej jamników. Bez protestów dały się złapać i wpakować do worka. - To by było na tyle - powiedział Jakub. - Wsiąkamy. Nieoczekiwanie coś zasłoniło słońce. - Wiem już, o czym zapomniałem - powiedział biznesmen. - Te smoki mają mamusię. Z pochwy na plecach wydobył miecz i stanął w postawie bojowej. Jakub popatrzył na niego z uznaniem, a potem złapał worek i zaczął wspinać się do góry. Smoczyca nadleciała lotem nurkującym. Biznesmen uskoczył w bok i drasnął ją mieczem w podbródek. Potwór, machając ciężko skrzydłami, zakręcił i ponownie ruszył w jego stronę. Nieoczekiwanie łeb bestii stanął w płomieniach. - Na górę - krzyknął Jakub z wierzchołka urwiska. Paweł pospieszył w jego ślady. Smoczyca spadła na dno doliny. Płonęła jak pochodnia. - Kurcze, jak ja to zrobiłem? - zdziwił się. - Rozcharatałeś jej przypadkowo zbiornik z glejem - wyjaśnił egzorcysta ochoczo. - Z czym? - Glej. To taki naturalny napalm. Dość gęsty, zawiera wiele koloidów, zapala się w kontakcie z powietrzem. Miała pełne wole i na twój widok zaczęła go przetaczać do kanałów jadowych. Gdy trafiłeś, zaczął wyciekać na zewnątrz i zapalił się. - Ekstra - westchnął biznesmen. - To co, do domu? Egzorcysta energicznie kiwnął głową i podniósł worek. EPILOG Łomot do drzwi wyrwał Jakuba Wędrowycza ze snu. Otworzył leniwie oko, ale zaraz je zamknął. Jakiś sukinsyn w mundurze akurat zapalił światło. - Oto podpisany przez prokuratora nakaz ścisłej rewizji - darł się Birski. - Zaraz wyświetlimy wszystkie twoje grzeszki. - Kurde, nie wolno po nocy - jęknął egzorcysta. - O co jestem oskarżony? - Szefie, znalazłem coś dziwnego - wrzeszczał ktoś z sadu. Birski poprowadził Jakuba w tamtą stronę. W głębokim dole leżało dziesięć małych, zdechłych smoków. Ciążenie w naszym świecie okazało się dla nich zbyt silne. - Kłu-so-wni-ctwo! - huknął Birski. - Ty zgniły recydywisto! Pięć lat jak obszył. - Co to jest? - zagadnął Jakub, wskazując padlinę. - Smoki... - posterunkowy stracił nieco pewność siebie. - Świetnie. Proszę to wciągnąć do protokołu. Prowadzący rewizję znajduje się w stanie naprania jakimiś prochami. - Ja też to widzę - zauważył policjant. Jakub popatrzył na niego zimno. - Takich zwierząt nie ma. A jak zwierząt nie ma, to znaczy, że nie można na nie kłusować. Lepiej zastanówcie się, jak to będzie wyglądało w raporcie. Zdechłe smoki znaleźliście - parsknął. - Kto w to uwierzy? Ręka Birskiego opadła. W tym momencie z wnętrza domu wyszedł aspirant Rowicki. - Szefie, znaleźliśmy lustro ukradzione z muzeum i zbroję hrabiego Tytusa. Na twarz Birskiego wypłynął szeroki, szczery, słowiański uśmiech. Jeszcze szerszy i bardziej słowiański niż jakubowy. - Rowicki, masz awans. - Ku chwale ojczyzny. A za co? - Udowodniłeś właśnie w sposób nie budzący zastrzeżeń, że ten cały Wędrowycz to zwyczajna hiena cmentarna! Jakub jęknął. - No, co powiesz? - zagadnął Birski. - Skąd masz tę zbroję? - Wrogowie podrzucili - mruknął. W barakowozie biznesmen Paweł Skorliński pił truskawkową prytę z ukraińskim biznesmenem Josifem Kleszczakiem. - Mutasy czarnobylskie będą prosto na plan filmowy. Celnicy już przekupieni. Znaleźliśmy chyba dokładnie takie, o jakie chodzi. Biznesmen popatrzył na fotografię przedstawiającą młodego stegozaura, czochrającego się o wrak UAZa. - Po prostu znakomite - powiedział. Truskawkowa pryta zaczynała mu smakować. Andrzej Pilipiuk TAJEMNICA WODY Coś się stało. Jakub Wędrowycz poznał to bezbłędnie. Przez ciała wczasowiczów wylegujących się na pokrytej brudnym żwirem plaży w Jachrance nad Zalewem Zegrzyńskim przebiegł prąd. Ludzie unieśli głowy, a potem niektórzy z nich wstali i ruszyli gdzieś za kawiarnię. Jakub został na miejscu. Przyjechał tu na wypoczynek, do sanatorium, lekarze zalecili mu dużo słońca i mało nerwów. Łatwo im było powiedzieć. Jachranka nie podobała mu się. Wszystko w tej osadzie go drażniło. Betonowe pomosty, przy których cumowały dziesiątki łódek, knajpa o nazwie "Szkiełko" czy jakoś podobnie, obrzydliwy dom wczasowy Związku Nauczycielstwa Polskiego, zamieszkany przez stada koszmarnych bachorów ż równie koszmarnymi mamusiami, sklepik, w którym można było stać w kolejce do upojenia i nic nie kupić. W dodatku lekarze surowo zabronili mu pić. I jeszcze ta dieta... - Gdy tylko znajdę się wśród pól Wojsławic, od razu poczuję się dziesięć razy lepiej - powiedział w przestrzeń. Wstał powoli i poprawił wygniecione nieco od leżenia dżinsy. Popatrzył na nie z obrzydzeniem. Najlepiej czuł się w spodniach od rosyjskiego munduru z pierwszej wojny światowej i niemieckiej bluzie SS z drugiej wojny światowej, ale te dwie szacowne sztuki odzienia jego syn Mikołaj spalił jeszcze łońskiego roku w czasie swojej wizyty. Zostawił za to całą masę różnych dziwnych ubrań, które na wsi nie miały specjalnego zastosowania. Jakub wpatrzył się ponuro w pomarszczoną lekkim wiatrem płaszczyznę Zalewu. Nie podobał mu się. Gdzieś tam na dnie były zburzone domy. - To nie był dobry pomysł - powiedział sam do siebie. A potem zamilkł. Raz że mógł go ktoś podsłuchać, dwa, że mówienie do siebie było oznaką jakiejś choroby psychicznej. Tak twierdził jego przyjaciel ksiądz Wilkowski, zresztą to sanatorium to też była jego robota. Tłum na końcu plaży gęstniał. - Ludzie zawsze zbiegają się do nieszczęścia - powiedział znowu sam do siebie. nie chcąc i on poczłapał w tamtym kierunku. Minął kawiarnie, gdzie sprzedawano obrzydliwe lody, lepiące się do jeżyka i pozostawiające na nim tłusty osad, a za to pozbawione smaku. Przed kawiarnią w wodzie siedziało stadko łabędzi i żebrało o datki. Dłoń Jakuba odruchowo sięgnęła do kieszeni, ale nie znalazł tkwiącej tam zazwyczaj pętli z drutu. Reedukacja, którą przeprowadzał ksiądz, wykorzeniła z niego to, co on nazywał żyłką łowiecką, a co było w rzeczywistości obrzydliwym instynktem kłusowniczym. Ale odruch pozostał. Wpatrywał się przez chwile tęsknie w ptaki. Były spasione jak tuczniki. - Cieszcie się, że tu tak wiele luda - powiedział do nich z nienawiścią. - Biorąc pod uwagę, że ważycie po dobre dziesięć kilo, to byłby z was niezły rosołek, a i pieczyste pierwsza klasa. Gdyby was tak nadziać tymi jabłuszkami, które rosną na opuszczonej gospodarce po Misztalu, tak zaraz przez płot ode mnie, to by dopiero była uczta. Jeszcze trochę bimbru... A potem przypomniał sobie, ze przecież Józef Paczenko przestał pędzić u siebie na strychu. Wprawdzie byli jeszcze inni, ale ich bimber był słaby i produkowany z różnych podejrzanych składników. Na Truściance było jeszcze parę niewielkich źródełek smacznej i niedrogiej gorzałki, ale i one wysychały. - Czasy upadku - powiedział do łabędzi. Łabędziom najwyraźniej nie podobał się ten pomylony staruszek co tylko gada i gada, a nic im nie rzuca i zaczęły ponaglać go syknięciami. Pokazał im figę na palcach i poszedł dalej. Tłum był istotnie gęsty. Jakub poznał staruszka, którego widywał od czasu do czasu w parku koło sanatorium. Jak też on się nazywał? Robert... Robert Klos. Ale nie był z tych Kłosów, co to o jednym nakręcili film. Jakub już o to pytał. Był emerytowanym nauczycielem z technikum. - Co tu dają - zagadnął. Starzec odwrócił się. - A to pan. - Ucieszył się.- Utopił się jeden z tych nauczycielskich Cała szyja sina, jakby go coś dusiło, dusiło. I przy tych sińcach taki zielony szlam. Coś okropnego. Ale już go zapakowali do worka i czekają na motorówkę. Zawiozą go do Serocka, może na sekcje. - Zielony szlam, taki trochę jak galareta? - zapytał Jakub. - Z ust mi pan wyjął. Obrzydliwy. Jakub przymknął oczy. Przypomniało mu się coś. Wspomnienie było mgliste, ale kiedyś w dzieciństwie słyszał o czymś takim. Ale co konkretnie? Zapisał sobie na kartce, aby przemyśleć to w nocy. I tak cierpiał na bezsenność. Chociaż właściwie, po co czekać do nocy? Poszedł na molo. Usiadł sobie na betonowych schodkach, zzuł buty i zanurzył nogi w wodzie. Zaczął sobie przypominać. Było coś takiego. W Uchaniach, a może w Wojsławicach, tak, raczej w Wojsławicach. źródła koło zamczyska zwane bezedniami. Ale o co chodziło? Z zamyślenia wyrwał go dialog prowadzony kawałek dalej na łódce. - A ja wam mówię, że to robota psychopaty. I to nie jest pierwszy przypadek. - Chyba siódmy od trzech lat - powiedziała jakaś kobieta o wysokim afektowanym głosie. - Zawsze dzieciaki. I zawsze takie sińce na szyi jak od duszenia. - I całe wysmarowane tym zielonym paskudztwem. - Uzupełnił ktoś trzeci. - Najczęściej to giną po zmroku - pierwszy głos.- Ale nigdy od alkoholu. Ja rozumiem, że jakiś pijak może się wpakować w wodę, przewrócić i już nie wstać, ale jak utonął ten chłopaczek z obozu żeglarskiego? Nikt mi nie wmówi, że nie umiał pływać. - A ten harcerzyk? Wszedł po pas w wodę, a potem zniknął, jakby wpadł w dół. A tu jest płytko. - Znaczy ludzie widzieli? - Aha. Pół jego zastępu czy jak to się tam nazywa. I takie same ślady. - Nikt mi nie wmówi, że pod wodą grasuje słodkowodny rekin! - Rekin może nie, ale psychopata albo zboczeniec w masce do - Jakby zboczenie, to hmm...tego coś by było widać. - Gliny akurat się przyznają. To by im popsuło statystykę. Bardziej mnie interesuje ten zielony szlam. - A co w tym ciekawego? - znowu włączyła się kobieta. - Pewnie jakiś denny osad. - Jaki tam osad! Nigdy nie widziałem zielonego mułu. - Może jakaś forma wodorostów? - W takim glucie. Raczej należy podejrzewać, że to od ścieków coś się porobiło. Wytrąciły się tego, wiecie, chemiczne cząsteczki. - A może to od ścieków wodorosty zdziczały. - Nikt mi nie wmówi, że wodorosty duszą ludzi. Jakub popatrzył na swój zegarek i przestraszył się. Do obiadu w stołówce miał zaledwie piętnaście minut, a jeszcze powinien się przebrać. Z niechęcią oderwał się od podsłuchiwanej rozmowy i ruszył pod górę. Zdążył. W stołówce wszyscy komentowali wydarzenie, ale nie dowiedział się niczego nowego. A zaraz po obiedzie przydybał go sanatoryjny lekarz nazwiskiem Workowski i zaciągnął do swojego gabinetu. - No i jak tam samopoczucie? - zagadnął. - Samopoczucie poprawi mi się natychmiast, gdy stąd wyjadę -powiedział Jakub ponuro. Lekarz uśmiechnął się przyjaźnie. - Czego tu panu brakuje? - Męczycie mnie co rano jakąś gimnastyką dla podtrzymania kondycji. Zgoda, macham nogami, nie narzekam, tylko po co? Załóżmy, że za rok czy za dwa zestarzeję się na tyle, że będę potrzebował laski. To się ludziom zdarza. Ale ciągle jeszcze będę miał swój motor i swojego konia. Jeśli będę potrzebował wybrać się po zakupy, to wsiądę na konia i pojadę. - Któregoś dnia nie da pan rady wdrapać się na swojego konia, panie Jakubie. I co wtedy? Zgoda, że u siebie może pan przystawi drabinę, ale przed sklepem? Prosić o pomoc znajomych? kładzie. Wsiadam i wstaję. Bez tego już dawno musiałbym machnąć ręką na jazdę. A nogi szczęśliwie pracują. Może nie tak dobrze jak w partyzance, kiedy to się kopało szwabów tak długo, aż umierali, ale sławić Boha jeszcze nie najgorzej. - Zmierzę panu ciśnienie. - Proszę bardzo, ale coś mi się widzi, że ciśnienie to mi skacze od zdenerwowania na to mierzenie. - Niech pan powie tak szczerze. Pan nie lubi lekarzy? - Czego by nie? W porządku są. Ale był u nas we wsi taki jeden, też kozak zresztą. Semen. Semen Korczaszko. Znaczyt, tak: W Mandżurską Wojnę to on był łepek piętnaście lat i odesłali go gdzieś w połowie wojny do domu, bo raz, że był za bardzo dzieciak, dwa, że się go zaczęli bać po tym, jak pojechał z jeszcze jednym takim na patrol i trafili na Japońców. Przyprowadzili znaczy się dziesięciu jeńców, których nawet nie musieli wiązać, bo z czterema których nie wzięli do niewoli, porobili takie rzeczy, że ci w dziesięciu byli zbyt przerażeni, żeby uciekać. No ale w pierwszą światową to dostał postrzał.i trafił do szpitala wojskowego. Tam lekarze z nim dla odmiany powyrabiali takie rzeczy, że mózg staje, cud, że się z ich konowałskich łap wyrwał jedynie z tyfusem, a nie z czymś gorszym. Znaczy tyfusa złapał od pacjentów, ale myślał, że to wina lekarzy. No i poprzysiągł, że nigdy więcej w ich łapy żywy się nie da. No złamał nogę w stodole. Syn mu powiedział, żeby leżał spokojnie, to on pojedzie po doktora. A ten, jak usłyszał, że przyjedzie doktor, to wdrapał się w tej stodole na wyżki, obwiązał nogie w kostce sznurem i skoczył w dół, żeby mu się od szarpnięcia nastawiła. - O Boże! Przeżył? - Pewno, To był twardy chłop. Jak lekarz przyjechał, to wisiał głową w dół i klął w czterech czy pięciu językach, aż uszy więdły. Ale jak mu lekarz założył gipsa, to się nawet nie buntował, tylko na zdjęcie nie pojechał do ośrodka zdrowia, tylko wziął siekierę i sam sobie poradził, nawet nogi bardzo nie pokaleczył. - Tym chłopakiem, co się utopii? Pewno. Szkoda dzieciaka. Mógłby z niego wyrosnąć porządny człowiek. - Ciekawe podejście. A gdyby wyrósł zły człowiek. - Ano tego się nie da wykluczyć. Ale większość ludzi jest dobra, wiec statystycznie. Chociaż ciekaw jestem, co to za zielone miał koło szyi. - Coś zielonego? - Tak jakby szlam. - Zwrócę na to uwagę. - Znaczy co? Pan go będzie kroił? - Nie, ale poproszono mnie na konsylium. - Nie wiedziałem, że konsylia robi się także nieboszczykom. - Czasami. Za dużo podobnych wypadków w tej okolicy. Jeśli to jakiś wariat, to trzeba go złapać. Ale pan niech się o to nie martwi. To już nie pana problem, no chyba że wejdzie pan do wody, a on zaatakuje. - Nie pływałem już z dziesięć lat, ale można by wziąć rower wodny i popłynąć na te trzciny przy drugim brzegu i upolować takiego wypasionego łabądka. Byłoby niezłe żarło. - Żyłka łowiecka wypłynęła niespodziewanie z podświadomości. - Przypominam, że jest pan na diecie - huknął doktor. - Uch, pamiętam o tym w każdej minucie. Niech no ja tylko wrócę na Stary Majdan. Wezmę bagnet, pójdę do lasu, dziabnę młodego dzika i zjemy z przyjaciółmi. A panu też wyślę kawałek albo w wekach. - Dziękuję pięknie! - Jak tam moje ciśnienie łapiduchu? - W normie. Tylko niech pan się nie denerwuje i nadal przestrzega zaleceń. Wszystko będzie dobrze. A jeśli łabędzie pana peszą, to proszę nie chodzić na ten kawałek promenady, gdzie się pasą. Czego serce nie widziało, tego oczom nie żal - przekręcił i nawet nie zauważył. Tej nocy Jakub wymknął się ze swojego pokoju. Wymknął się przez okno i zlazł na dół po piorunochronie. Zmęczyło go to, miał ostatecznie swoje lata, ale udało mu się. Podobnie jak przelezienie przez parkan. Nad wodą nie było nikogo. Koło kawiarni, zamkniętej już o tej porze, Jakub pożyczył sobie siekierę. Woda w świetle księżyca, który co i raz przenikał przez chmury, błyszczała dziwnie. Wszedł na pomost. Starał się poruszać cicho, na wypadek gdyby jakiś nocny stróż pilnował łódek. Niebawem znalazł się w tej części pomostu, gdzie nic już nie cumowało. Podszedł do barierki i popatrzył na wodę. Nad zalewem unosił się mglisty opar. Wydobył z kieszeni piersiówkę i pociągnął maleńki łyk. Dla wzmocnienia nadwątlonej wiekiem pamięci. - Biała woda - przypomniał sobie. Wydobył z torby niewielką lornetkę teatralną i zaczął rozglądać się po jeziorze. Niebawem spostrzegł plamę dziwnie jasnej, świetlistej wody. - Jest - mruknął do księżyca. - Czyli wszystko się zgadza. Plama powiększała się. Woda stawała się podobna do mleka. Migotała, wabiła. Jakub niespiesznie obwiązał się w pasie łańcuchem krowim, którego oba końce przytwierdził starannie do barierki, po czym spuścił do wody jedną nogę. Biała plama zaczęła się zbliżać i jednocześnie stawała się coraz mniej widoczna. Jakub czekał. Zacisnął tylko mocniej dłoń na trzonku siekiery. Już myślał, że trzeba będzie zrezygnować, gdy coś krzepko ucapiło go za nogę i szarpnęło potężnie. Ale łańcuch wytrzymał. To w wodzie nie zrezygnowało tak łatwo. Szarpnęło ponownie. Czuł wszystkie kościste palce wpijające mu się w skórę. Woda zabulgotała. Na ułamek sekundy przed trzecim szarpnięciem uderzył siekierą. Ostrze utkwiło w czymś twardym i zakleszczyło się, a w sekundę później trzonek złamał się od potężnego szarpnięcia. Uścisk na nodze zniknął. Staruszek wstał i odmotawszy łańcuch, ruszył na brzeg. Nic go już nie atakowało. Znalazłszy się na promenadzie, zapalił na chwilę latarkę. Spodziewał się zobaczyć na swojej nodze zielony szlam, ale było go tyle, że aż się przestraszył. Zebrał trochę do małego słoiczka, a następnie opłukał stopę w najbliższej napotkanej kałuży. Powrót po piorunochronie okazał się być nadspodziewanie trudny, ale Jakub wydobył słoiczek i zajrzał ciekawie do wnętrza. W słoiczku tkwiło trochę tego dziwnego zielonego śluzu. Odkręcił wieczko i powąchał. Śluz cuchnął mułem i jakby jeszcze czymś innym. Czymś znajomym. Jakub chytrze się uśmiechając, wystawił otwarty słoik na parapet. Po obiedzie zajrzał do tego eksperymentu. Woda odparowała. Na dnie słoika znajdowała się cienka warstewka zielonego paskudztwa. Jakub obwąchał paskudztwo. - Zielona pleśń - oświadczył uroczyście, a potem poszedł szukać doktora Workowskiego. Doktor siedział w swoim gabinecie i oglądał coś pod mikroskopem. - Ach to pan - ucieszył się. - To ja. I co pan odkrył na tym konsylium? - Zbadaliśmy to zielone. Wie pan, co to jest? Zwykła zielona pleśń, tyle tylko że trochę rozmoczona. Ale mam dla pana jeszcze jedną ciekawą informację, prosiłbym tylko, żeby chwilowo jej pan nie rozgłaszał. - Zamieniam się w słuch. - Znaleźli tego płetwonurka. - Hm? - Faceta, który pływał pod wodą z butlami tlenu na plecach i topił dzieciaki. Tym razem trochę mu nie wyszło. Uszkodził sobie ustnik przy masce i utopił się. Dzisiaj rano go znaleźli. - A nie miał czasem głowy rozbitej siekierą? - Nie. Dlaczego pan pyta? - A tak pomyślałem, że ktoś mógł mu pomóc się utopić. Nieważne. Przed wieczorem Jakub poszedł nad wodę. Chodził po pomostach i w zadumie popatrywał na zalew. Łabędzie syczały na niego rozzłoszczone, ale starał się nie zwracać na nie uwagi. I prawie mu się udawało. Na molo spotkał swojego znajomego Roberta. - Witam pana, panie Wędrowycz. Cóż tu pana sprowadza? - A dzień dobry. Tak sobie łażę. - Słyszał pan o tym zboczeńcu, co go wyłowili koło Serocka? - No chwała Bogu, że mu się noga podwinęła. Bo jeszcze trochę i zacząłbym wierzyć w jakieś nieczyste moce. - Nieczyste moce? - Tak. Wie pan, gdy zaczynałem moją karierę pedagogiczną w latach międzywojennych, to trafiłem do takiej wiochy na Polesiu. Tam któregoś roku kilka lat wcześniej była powódź. Zmyło część wioskowego cmentarza. No i zaczęły się dzieciaki topić, a ludzie gadali, że utopce grasują. Jak zobaczyłem ten zielony osad, to aż mnie zatrzęsło, bo tam jak się udawało wyłowić utopionego, to też miał czasami takie pakudztwo na ciele, musi od wodorostów. A jak już wyjechałem, to słyszałem, że chłopi wyłowili z wody jakąś stworę i zaciukali, mówiąc, że to utopiec. Nawet jakieś śledztwo było. - Nie wie pan, kiedy się utopił ten nurek? - Musi tego samego dnia, co wyłowili tego chłopaka, wtedy jak się spotkaliśmy w tłumie. Już ze dwa dni w wodzie leżał. - W takim razie to nie on. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Mogę być szczery? - Oczywiście. Jakub zawinął nogawkę spodni i zdjął skarpetkę. Na jego skórze Widać było wyraźnie odciśnięte sinobłekitne ślady palców, które ułapiły go z siłą obcęgów. - O Boże! Skąd pan to ma? - Dziś w nocy byłem tutaj. Spuściłem nogi za burtę i mnie złapało. - Nie żartuje pan? - Nie. Mam też trochę tego zielonego, co zdjąłem z własnych nóg. - I co to jest? - Rozmoczona zielona pleśń. Były nauczyciel zamyślił się głęboko. - Jest pan pewien, że to nie mógłby być ten nurek? to miałby siekierę w czaszce. Zresztą musiałby być nieźle zaczepiony o dno, żeby ciągnąć mnie z taką siłą. - Żyjemy w dwudziestym wieku. Jakub przypomniał sobie, jak rzucał uroki, jak wyciągnął księdza z szubienicznego wąwozu, jak średniowieczny nieboszczyk usiłował się wyczołgać z zasięgu jego wzroku. - Pan mi nie wierzy? - Szczerze mówiąc, nie za bardzo. - Nie mam możliwości, żeby udowodnić prawdziwość moich słów. chyba że... Spotkamy się tu dzisiejszej nocy. - Hm. Zgoda. Gdzie i kiedy? - Koło kawiarni. O jedenastej. - O dwudziestej trzeciej. Zgoda. Co będziemy robili? - Pójdziemy w to samo miejsce i znowu spróbujemy z zanurzaniem nogi? - A jeśli wolno zapytać to kto będzie się tak narażał? - Mogę być ja. Ale możemy zrobić jeszcze inaczej. Może pan zdobyć bosak? - Nie wożę ze sobą na wczasy bosaka. - Ale koło domu nauczycielskiego stoi taka tablica ze sprzętem przeciwpożarowym. Tam jeden wisi. - Ale to będzie kradzież. - Przed świtem zwrócimy. Jeśli wszystko dobrze pójdzie. - A jeśli źle pójdzie? - Wówczas bosak i jego zwrot będzie problemem naszych spadkobierców. Były nauczyciel uśmiechnął się kpiąco, ale kiwnął głową na znak zgody. *** Klos spóźnił się nieco na umówione spotkanie. Cóż, kradzież bosaka, gdy się nie ma odpowiedniego przygotowania, nie jest sprawą prostą. - No myślałem, że już pan nie przyjdzie - powiedział Jakub. - Mógł pana strach oblecieć. Wszystko już przygotowałem. Chodźmy. Weszli na molo. Przy jego końcu stała nieczynna latarnia. Od latarni ciągnęły się wybebeszone kable. - Cholerni wandale - powiedział Robert. - Tak... wandale. Proszę założyć kalosze. - A nie mógłbym moczyć nóg bez kaloszy? -Raczej nie. Jakub wydobył z torby łańcuch. - Nie zamierza mnie pan przypadkiem utopić? - No co też pan. Obwiązał znajomego w pasie i usadowił go na brzegu pomostu. - I teraz wystarczy czekać? - zapytał Robert. - Skąd wiadomo, że akurat dzisiaj przypłynie? - Utopiec atakuje zawsze, gdy poczuje łup. - Dobra. Jedno małe pytanko. Skąd może się wziąć utopiec w wybudowanym przez socjalistów zbiorniku wodnym? - To bardzo proste. Zalali znaczną część doliny. Gdzieś tam na dole musiał być cmentarz. Wystarczyło, żeby taka ilość brudnej wody go zalała by zniweczyć skutki poświęcenia. Desakracja. No i powstał z grobu... - Jakub... - Tak? - Złapało mnie... Istotnie w wodzie toczyła się jakaś walka. Coś szarpało potężnie za nogę byłego nauczyciela. Łańcuch naprężył się i wpijał mu się w brzuch. Jakub uśmiechnął się ponuro, a potem butem strącił w wodę jeden z rozizolowanych kabli. Błysnęło i zaskwierczało. W głębinie coś się zakotłowało. - Puścił - powiedział Robert, wyciągając z wody nogę. Był blady jak ściana. Jakub zapalił latarkę i nachylił się nad wodą. A potem nagłym ruchem zanurzył bosak i wywlekł na pomost coś dziwnego. Staruszek zrzucił kalosze i pobiegł. Jakub puścił się za nim, wlokąc to coś dziwnego bosakiem za sobą. Niebawem znaleźli się w krzakach koło plaży. Zapalili dwie latarki i w ich świetle wpatrywali się przez chwilę w przerażeniu w swój łup. To, co wyciągnęli z wody, przypominało namoczoną egipską mumię, ale bez bandaży. Poruszało się niemrawo. - Uuucieeeekajmy - wyjąkał nauczyciel. - Nie. Na razie jest ogłuszony elektryką. Trzeba z tym skończyć. Skocz do szopy i ukradnij kanister benzyny, a ja go popilnuję. Jakub czekał długo, zanim jego znajomy wrócił z kanistrem ukradzionej benzyny. Druga kradzież w życiu, i to obie jednej nocy. Utopiec wił się przywiązany łańcuchem do pniaka. - Nie odepnie się? - zaniepokoił się Robert, stawiając kanister na ziemi. - Połamałem mu paluchy. Polał utopca benzyną. Utopiec zaskrzeczał straszliwie i rezygnując z próby uwolnienia się z więzów, spróbował dosięgnąć ich swoimi szponowatymi palcami. - Masz ogień? -Tak. Jakub zapalił zwitek gazety, a później rzucił na utopca. Buchnął żółty płomień. Po kilku minutach ogień przygasł. - To jak będzie z pańską wiarą w zabbobony ? - zapytał z uśmiechem. - Rany Boskie... To było, nieprawdopodobne. - Na - podsunął mu piersiówkę ze spirytusem. - Wracaj do siebie i idź spać. Ja jeszcze tylko rozłączę kabel i posprzątam. A i odłóż bosak na miejsce. - A jeśli tam będzie jeszcze jeden? Może lepiej nie wchodzić na molo... - Moje ryzyko. Nauczyciela pochłonął mrok. Jakub poszedł na molo. Złożył gumowce i związał je sznurkiem, a potem zabrał się do rozpętywania systemu drutów przeciągniętych od latarni. Właśnie zastanawiał się, który drut jest dodatni, a który ujemny, gdy usłyszał za sobą ponury głos: - Rybki na prąd łowimy, dziadku? Dokumenty poproszę. Odwrócił się i zobaczył dwu rosłych gliniarzy. Oskarżyli go: Włamanie do magazynu motorówek i kradzież kanistra benzyny, niszczenie środowiska naturalnego poprzez rozlewanie tejże benzyny w lesie oraz podpalanie, i o kłusownictwo. Na szczęście doktor Workowski poproszony o konsultację stwierdził, że jego pacjent cierpi na całkowitą starcze demencję, a ponadto jest lunatykiem. Istotnie odciski palców zdjęte z porzuconego kanistra oczyściły go z części zarzutów, a z reszty sam się jakoś wyłgał. Zresztą o kłusownictwie nie mogło być mowy, jako że jak powszechnie wiadomo w tej części zalewu ostatnie ryby widziano wiele lat wcześniej. Minęło pięć lat, zanim Jakub uświadomił sobie jeszcze jedno. Wyłowiony tamtej nocy utopiec nie miał na głowie śladów cięcia siekierą. Andrzej Pilipiuk ŚWIĘTY MIKOŁAJ SPOTYKA DZIADKA MROZA Sypał śnieg. Mróz trzymał mocno. Było co najmniej trzydzieści stopni poniżej zera. I jeszcze do tego wiał silny wiatr. W taką pogodę nie wypędza się z domu nawet psa. Samemu też się nie wychodzi. Chyba że nie ma innego wyjścia. Gdzieś w samym sercu Syberii stała chatka zbudowana z grubych, nieokorowanych belek. Pomiędzy belki utknięto pakuły, stare gazety i wszelkie inne materiały uszczelniające, jakie były pod ręką. Niewielka chatka chyliła się ku ziemi. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że nikt w niej nie mieszka, a jednak z komina szedł dym, a wzdłuż krawędzi dachu zwisały sople. Takie sople, które powstają, gdy wewnątrz domu pali się w piecu i ciepło przenikające przez dach roztapia odrobinę śnieg. Koło chatki stały sanie, popularna swego czasu trojka. Starzec z białą brodą wyszedł z domku. Popatrzył przez chwilę na otaczający go las i westchnął. Z kieszeni wydobył czapkę. Była to niewielka czerwona czapka w kształcie miski. Założył ją na głowę. Wyglądał teraz odrobinę dostojniej. Z sieni wydobył worek wypełniony zaledwie w jednej trzeciej i umieścił go troskliwie na saniach. W szopie za chatką odszukał pastorał. W tym roku wisiał przy nim mały dzwoneczek. Tak to już było. Wszystko było ostatnio płynne. Nawet jego rysy zmieniały się. Dobrze, że w tym roku miał do sań trójkę reniferów. Przez kilka ostatnich lat musiał zadowalać się jednym. Może coś wreszcie szło ku lepszemu? Niespodziewanie zaszła zmiana. W wiecznym półmroku tajgi pojawiła się jasna plama światła. Powiało ciepłem. Starzec odwrócił powoli głowę. Blask raził przez chwilę jego oczy przywykłe do pełgających płomyków cienkich cerkiewnych świeczek. Przed nim stał anioł. Anioł miał trzy pary skrzydeł, białą szatę, będącą skrzyżowaniem greckiej tuniki i rzymskiej togi. Na głowie szopa jasnych włosów, a nieco wyżej dyskretnie połyskiwała aureola. Cała postać anioła jaśniała i biło od niej ciepło. - Bądź pozdrowiony, biskupie Mikołaju - odezwał się gość. Starzec uśmiechnął się i odruchowo poprawił swoją czapkę. Z czapką działo się coś dziwnego. Zamieniała się powoli w normalną mitrę biskupią. Sądząc z kształtu - katolicką. - To ty? - zapytał, mając na myśli przemianę. - Nie, o czcigodny. Święty Mikołaj przymknął oczy. - Mikołaju... - Mów proszę. Z czym przychodzisz? - Wiesz, co się dzieje? - Tak. Moje istnienie na Ziemi podlega wierze ludzi. To, jak mnie sobie wyobrażają, determinuje mój wygląd. To, jak mocno we mnie wierzą, sprawia, że jestem słabszy lub silniejszy, A teraz jestem bardzo słaby. I czuję rozdwojenie. - Psychiatrzy z miasteczka określiliby to jako schizofrenię bezobjawową. - Zupełnie słusznie. Z czym przychodzisz? - Tam na Górze... - Anioł skłonił się z szacunkiem w stronę pociemniałego nieba. - Tam na Górze uważają, że dość już zrobiłeś. Pora odpocząć. - To już nie potrwa długo. Wkrótce będę mógł powrócić do was. Dopóki jednak ktoś we mnie wierzy, nie mogę go zawieść. - Dzisiejszej nocy może być niewesoło. - Przywykłem narażać życie w zaułkach Konstantynopola. Kilku enkawudzistów nie przestraszy mnie. - Proszę na siebie uważać. Mikołaj skinął głową. Gdy ją podniósł, anioła już nie było. Gwizdnął na renifery. Przybiegły. Zawsze przychodziły, choć nie potrafił powiedzieć skąd. Po prostu przychodziły. W tym roku wyglądały dość nędznie. Przykładał im dłoń do czół, starająć się przelać trochę własnej siły. Sam miał jej tak niewiele i coraz mniej każdego roku. Otarł samotną łzę, która toczyła mu się po policzku. Dziś wieczorem, jeśli wszystko pójdzie dobrze, odzyska częściowo dawną siłę. Jeśli wszystko pójdzie dobrze... Założył uprząż, sprawdził chomąta i orczyki, po czym strzelił z długiego bata. Zwierzęta ruszyły posłusznie, ale ospale. - Yjala! - zakrzyknął, aby dodać im nieco wigoru. Powoli przeszły w kłus. A potem sanie uniosły się nad ziemię. Zaraz jednak z powrotem opadły. Ziemia ściągała. A w tym obrzydliwym ateistycznym kraju prawo powszechnego ciążenia dawało się odczuć silniej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Zsiadł i sprawdziwszy płozy, strzelił ponownie z bata. Sanie ruszyły po śniegu i wreszcie ciężko wzbiły się w powietrze. Gdzieś tam zalśniła pierwsza gwiazdka. To była ta noc. Nie musiał kierować, sanie same odnajdowały drogę. Wszędzie tam, gdzie był jeszcze potrzebny. Nadleciał nad obrzeża miasta. Tu pomiędzy blokami stał mały drewniany domek. Pierwszy, w którym go oczekiwano. Gdy sanie osiadły ciężko na ziemi, Mikołaj wziął worek i zastukał do drzwi. Poczuł promieniujący zza nich lęk. Człowiek, który otworzył, miał w ręce nóż. Był gotów go zabić, ale rozpoznał świętego i nawet uśmiechnął się smutno. - Proszę wybaczyć. Myślałem, że to oni. Że to już. Mikołaj wykonał gest ręką i sanie stały się niewidoczne. Wszedł do ciepłego domu. Przeszli ciemną sień i weszli do jasno oświetlonego pokoju. Okna zasłonięte zostały czarnym papierem. W kącie pomieszczenia królowała nieduża choinka, a nad nią wisiała mała ikonka. Tu dopiero w świetle Mikołaj mógł dokładniej przyjrzeć się gospodarzowi. - Zmieniliście się Wisarionie Iwanowiczu. - Bardzo się zestarzałem? - Nie, to nie o to chodzi. Po prostu w waszych oczach nie ma już tej dawnej iskierki nadziei. - Nie ma nadziei. I nie będzie, dopóki Stalin żyje. - Mogę przekazać pomyślną wiadomość. To już tylko kilka miesięcy. Żona Wissariona, Larysa, wyszła z kuchni. Jej brwi uniosły się do góry. - Witajcie święty... - Witaj Laryso. - Zmieniliście się. Z roku na rok macie inną twarz. Zostają ogólne rysy, ale... A może jest was wielu? - Dobrze by było. Kształtuje mnie wyobraźnia ludzi. Tak niewiele zostało ikon. A jeszcze mniej ludzi we mnie wierzy. Larysa oparła głowę na jego ramieniu. - Ja będę wierzyła wiecznie. I nigdy nie zapomnę tamtej wigilii w łagrach Kołymy. Siadajcie, proszę, do stołu. - Nie, dziękuję. Muszę ruszać dalej. Mimo wszystko trochę jeszcze zostało wierzących. Muszę ich odwiedzić. A dla was mam podarki. - Na cóż było się wykosztowywać... Uśmiechnął się po raz pierwszy tego wieczora. - Jestem świętym Mikołajem - głos jego obniżył się do szeptu, jak gdyby przekazywał im jakąś cudowną tajemnicę. - Ja nie robię zakupów w Centralnym Domu Towarowym. Dla was buty. - Wyciągnął z worka śliczne zamszowe kozaczki. - Niech wam służą. Tylko przybrudźcie je trochę, zanim wyjdziecie na ulicę, bo jeszcze się przyczepią ci z NKWD. A jak wyjaśnicie ich pochodzenie? - Dziękuję - szepnęła. W oczach miała łzy. - Dla was, Wisarionie, mam książkę. - Derek Tomatow "Droga Carów" - przeczytał z okładki. - Wydana przez białych emigrantów w Paryżu. Po przeczytaniu spalcie natychmiast, bo nie może się to dostać w niepowołane ręce. - Zakopię w lesie. - Tylko uważajcie. Za to idzie się od razu do piachu. - Nie pierwszyzna mi. Szkoda, że jako święty nie możecie mi dostarczyć broni palnej. - Ja także żałuję. Dzieci już śpią? - Tak. - Nie budźcie ich. - Wolałbym, aby cię zobaczyli święty Mikołaju. Inaczej mogą nie uwierzyć... - Pokażę im się za rok. A na razie zostawię dla nich prezenty. Wyjął z worka lalkę z porcelanową główką oraz pudełko klocków. Larysa oglądała lalkę ze zdumieniem. - Przepiękna. Skąd to? Mikołaj puścił do niej oko. - Przedrewolucyjne zapasy. Ze sklepu Jeliszejewów. No cóż, na mnie, niestety, już czas. - Przybędziesz do nas za rok? - Jeśli będę jeszcze istniał, to przyjadę. Wiara garstki osób musi być silna, aby utrzymać mnie przy życiu. - Mrugnął konfidencjonalnie i wydobył z kieszeni płaszcza amerykańską czekoladę z orzechami i paczkę algierskich daktyli. - Głowa do góry -powiedział. - Będzie lepiej. - Pocałował na pożegnanie Larysę w czoło i wsiadł do sanek. Wiatr zawiał momentalnie ich ślady, jak gdyby nigdy ich nie było. Ale zostały po nim prezenty. Garść rzeczy z innego świata. - Pamiętasz tamtą noc? - zapytała Larysa. - Tamtą okropną noc za drutami. - Tak. Chciałem, żeby przyszedł święty Mikołaj i dał nam chleba. I przyszedł. On jest prawdziwy. - Istnieje tak długo, jak długo ludzie w niego wierzą... Powinien być silniejszy... Przecież choć pod innym imieniem i na Nowy Rok... - Nie. To jest święty Mikołaj. Dziadek Mróz to komunistyczny wymysł. Wiara w niego nie wzmocni naszego przyjaciela. Pomyśl, że jesteśmy małżeństwem, połączył nas węzłem przysięgi właśnie on. - Myślisz, że za rok... - Przyjdzie. Gdyby nie było świętego Mikołaja, nie byłoby już żadnej nadziei. Wrócili do domu. W ich sercach znowu narodziły się silniejsze uczucia. Tymczasem święty pędził swoimi saniami po ciemnym zimowym syberyjskim niebie. Kolejna plamka światła. Opadł. Renifery zatrzymały się na pionowej ścianie budynku. Wszedł przez balkon do mieszkania. To mieszkanie było typowe aż do znudzenia, miało tylko jeden pokój, a kuchnia i łazienka były wspólne i mieściły się na korytarzu. Na zniszczonym fotelu drzemała staruszka. Gdy Mikołaj dotknął delikatnie jej ramienia, obudziła się natychmiast. - Przyszedłeś - szepnęła. Lustro w kącie uchwyciło jego odbicie. Staruszka była katoliczką, choć obchodziła święta w innym terminie. Wyglądał teraz zupełnie inaczej. Miał na sobie czerwony płaszcz i wysoką biskupią mitrę. Jego worek obszyty był lamówką. - Witajcie, Wiero Iwanowna. - Witaj, święty. Co cię sprowadza? Uśmiechnął się. - Naprawdę nie wiecie? Wyciągnęła dłoń i dotknęła go. - A jednak to nie sen. - Nie ma snów, które mogłyby powtarzać się regularnie co rok. - To prawda. Jak długo jeszcze? W 1918 roku wyraziłam życzenie, aby wszystkich bolszewików diabli wzięli. Nie spieszysz się. - Przynoszę podarki. Likwidacja ustrojów społecznych nie należy do moich kompetencji. - Zapytasz teraz, jakie mam inne życzenia. - To prawda. Nie zostawiasz listów do mnie na parapecie. - To było sto lat temu. - Ja pamiętam. - Kochany dziewiętnasty wiek. Spraw, żebym go zobaczyła jeszcze raz. Tylko na chwilę. - Zamknij oczy. Siadła wygodnie i zamknęła powieki. Położył jej dłoń na czole. Spłynął na nią spokojny piękny sen. Był jesienny poranek w Samarowsku. Ulicą przed jej domem szedł niewysoki, przystojny mężczyzna w wojskowym szynelu narzuconym na cywilne ubranie. Ostro pachniały świeża farba i końskie pączki rozdeptane na ulicy. Mikołaj zostawił na stoliku paczkę świec, kilka pudełek zapałek, kawałek świątecznej szynki, paczkę migdałów i trzydzieści rubli drobnymi. Gdy wychodził przez okno, o mały włos nie zwalił się w dół. Był bardzo osłabiony. Sanie z trudem oderwały się od ściany, a ich lot był niestabilny. - Za rok trzeba będzie chyba pójść na piechotę - powiedział sam do siebie. Daleko przed nim płonęło słabiutkie światełko. Skierował renifery w tamtą stronę. Niewielka, zasypana śniegiem willa ze sporym ogródkiem. Zdziwił się, bo nigdy wcześniej tu nie był. Gdy sanie wyhamowały na pokrytym śniegiem dachu, Mikołaj poczuł się wyjątkowo podle. Dom miał bardzo złą aurę. Wydobył z kieszeni kożucha niewielką mapę i przez chwilę porównywał ją z otaczającą go rzeczywistością. To był jego przywilej, ponieważ obdarowywał ludzi, mógł z całkowitą pewnością stwierdzić kto gdzie mieszka. W świetle księżyca na mapie jarzyły się krwistoczerwone literki. Dom komendanta obozu pracy specjalnego przeznaczenia G.I. Workowa. Brwi świętego uniosły się do góry, ale podszedł do komina. Niespodziewanie poczuł lęk, nie wiedział, co czeka go tam na dole. Może pułapka? Ale z drugiej strony enkawudziści nie wierzyli w niego. Więc to nie światło komendanta sprowadziło go tutaj. Przeniknął przez dach, bo choć od dawna nachodziły go idiotyczne myśli o włażeniu przez komin, starał się z nimi walczyć. To nie był rosyjski zwyczaj. Zmaterializował się na poddaszu, a ściślej mówiąc, w zagraconej komórce wypełnionej szpargałami. Pośrodku pomieszczenia był kawałek miejsca. Siedział na nim może dziesięcioletni chłopiec. Czytał rozsypującą się ze starości książkę. Usłyszał kroki świętego. Podniósł głowę wystraszony i na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. - Kim jesteś? - wyjąkał. - Przecież wiesz - odpowiedział święty. - Jesteś świętym Mikołajem? Tym prawdziwym, jak w tej książce? - Tak. Jestem prawdziwym świętym Mikołajem. I przyszedłem dzisiaj, bo dzisiaj jest Wigilia. Nasza prawosławna Wigilia. - Dziadek Mróz przychodzi podobno na Nowy Rok. - Tak. Ale on nie jest mną, a ja nie jestem nim. Jesteśmy jak dwie strony tej samej monety. Obaj przynosimy podarki, ale na tym kończy się podobieństwo. Ja istniałem od setek lat. On pojawił się niedawno. Ja zostałem zrodzony z potrzeby serca tych, którzy we mnie wierzyli. On powstał z chciwości dzieci. - Myślałem, że umarłeś w czasie rewolucji. - Ja umarłem wiele setek lat temu w Bizancjum, gdzie byłem biskupem. Mogę pojawiać się tu, jeśli jestem komuś potrzebny, ale tylko tak długo, jak długo we mnie wierzą. Może już za rok mnie nie będzie. Wszystko zależy od tego, czy nadal w wyobraźni ludzi to ja będę przynosił podarki, czy tamten. Rozumiesz? - Tak. Chcę wierzyć w ciebie. - To będzie trudniejsze, niż myślisz. Jeśli nie przyjdę za rok, zapomnisz o mnie. - Nie. - Nie zostawiam śladów w kurzu. Tak jest zresztą chyba lepiej. - Przyszedłeś, bo przeczytałem tę książkę i zatęskniłem? - Przyszedłem dlatego, że we mnie uwierzyłeś. Jeśli przestaniesz we mnie wierzyć, nie trafię tu po raz drugi. Chcesz prezent materialny czy niematerialny? - Jakie mogą być prezenty niematerialne? - Mogę zesłać na ciebie dobre sny. Mogę sprawić, że rozwiną się twoje artystyczne zdolności. Chłopiec zamyślił się. - Mój ojciec jest bardzo złym człowiekiem - Tak. Choć bywają jeszcze gorsi. - Podaruj mi księgę, która nazywa się Biblia. Chcę się z niej uczyć, jak żyć. Mikołaj popatrzył na leżącą na ziemi książkę. Była to przed-rewolucyjna książeczka dla dzieci z kolorowymi obrazkami i umoralniającymi opowiastkami. Skinął głową. Z worka wyjął niewielką Biblię w skórzanej oprawie. - Nie.oczekuj, że ta księga odpowie na wszystkie twoje pytania. - Postaram sieją przeczytać i zrozumieć. Ukryję ją dobrze. - Wesołych świąt - szepnął. - Wesołych świąt - odpowiedział chłopiec, tuląc księgę do siebie. Mikołaj zniknął i zmaterializował się na dachu. Wysilił pamięć. Jak to było przed rewolucją? Jeździł wówczas po Ziemi i pukał do drzwi domów. Wzdrygnął się, czasy się zmieniają. Wyjął z kieszeni zegarek i popatrzył na niego, nadal było trochę po dziewiątej. Nagle spostrzegł coś jeszcze. Nie potrzebował wcześniej zegarka. Zegarek był zrobiony ze złota, a na kopercie miał przylutowany platynowy monogram. Mikołaj nie wiadomo skąd uzyskał niespodziewanie pewność, że jest to zegarek ostatniego cara. Wstrząsnął głową, a potem potrząsnął zegarkiem. Coś rozbłysło w mroku, gdzieś tam w ciemności płonęło słabe światełko. Strzelił z bata i renifery niechętnie przeszły w kłus. Niewielka waląca się lepianka stała samotnie pomiędzy porzuconymi żelbetowymi konstrukcjami na drugim końcu miasta. Nie znał tego miejsca, nigdy wcześniej tu nie był. Zapukał do drzwi, ale nikt nie otworzył. Po chwili zastanowienia nacisnął klamkę i wszedł w ciemność. Jedyny lokator lepianki leżał na podłodze i cierpiał na delirium tremens. Na jednej ze ścian pysznił się lekko ściekając farbą wielki fresk przedstawiający Mikołaja patrzącego na zegarek. Mikołaj pochylił się nad leżącym i wyciągnął mu z kieszeni paszport. - Kokuszew-Mirski - przesylabizował. - Znaczit szlachcic. Jakim cudem on się uchował? Z zamyślenia wyrwał go grzmot kilku pięści w drzwi. Nie zdążył się ruszyć, jak wdarli się do środka. Było ich trzech, ubrani w skórzane płaszcza, palili biełomorkanały i trzymali w dłoniach pistolety z oksydowanymi lufami. Stanęli przed nim. - Wasze dokumenty, obywatelu - zarządał ten najważniejszy. - Nie mam dokumentów. Jestem świętym Mikołajem. - Rozpłynął się w powietrzu na ich oczach. Nie wierzyli w niego. Nie mogli go widzieć. Trzej bezpieczniacy bluznęli stekiem straszliwych przekleństw. Zaraz też zabrali się do cucenia leżącego na podłodze malarza. Nie udało im się to do końca. Gdy wywlekali go za nogi na zewnątrz na wiatr i mróz, malarz otworzył oczy. Spostrzegł świętego, ale jego zamroczony umysł nie odnotował tego faktu. Mikołaj powoli wyszedł z lepianki i wsiadł do sań. Wzniósł się do góry, tam gdzie wiatr wirował w ciemności. Nikt więcej nie oczekiwał go tej nocy? A potem spostrzegł gdzieś daleko słabe światełko. Między nim a źródłem światła pośród drzew parku coś się czaiło. Mikołaj nie miał problemów z widzeniem w ciemności, ale to coś wyglądało jak bezkształtna plama czerni. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego z bliska, choć czasami podobne plamy przetaczały się gdzieś na krawędzi jego pola widzenia. Nie był specjalnie ciekaw, co to może być, ale nie mógł tego wyminąć. Czasami bywa tak w snach, że coś stanie nam na drodze i w którąkolwiek stronę byśmy się obrócili, zawsze jest dokładnie przed nami. Sanie opadały prościutko w tamtym kierunku, jak ćma lecąca w stronę płomienia świecy. Gdy dotknęły ziemi i zatrzymały się, Mikołaj zrozumiał, że tu kończy się jego droga. Przed nim w śnieżnej zadymce stały inne sanie. Renifery do nich zaprzężone były znacznie tłuściejsze i było ich cztery. Zeskoczył w głęboki śnieg i wydobywszy z worka ozdobny nóż do papieru, jednym ruchem odciął uprząż uwalniając swoje. - Uciekajcie kochane - powiedział. Renifery stały i dopiero gdy powtórzył rozkaz, zniknęły w ciemnościach. Tamte sanie jak gdyby na to czekały, podjechały bliżej. Zeskoczył z nich Dziadek Mróz. Byli podobni do siebie, gdyby nie pewne szczegóły stroju, nikt nie domyśliłby się, który jest który. - No i spotkaliśmy się wreszcie - powiedział Dziadek Mróz wypluwając niedopałek biełamorkanała na śnieg. - Spotkaliśmy się. Dlaczego? Przecież twoja wachta skończyła się kilka dni temu. Wręczasz prezenty na Nowy Rok, a ja na Boże Narodzenie. Na prawosławne Boże Narodzenie. - Widzisz, towarzysz Lenin wpadł na pomysł, żeby storpedować tę ostatnią linię twojej obrony. Od tej pory będę przynosił prezenty także za ciebie. Pchnął świętego w śnieg. Podszedł do jego sanek i porwawszy worek, wysypał jego zawartość na drogę. W świetle latarni zalśniły agatowe broszki, drewniane pudełeczka, mosiężne ikonki podróżne, zafurkotały kartki starych, wydanych przed rewolucją książek. Dziadek Mróz z pogardą kopnął lalkę o porcelanowej główce. - Stara tandeta - powiedział. Święty usiłował się podnieść, ale kolejne pchnięcie obaliło go na ziemię. - Wiesz, co teraz jest modne? - zapytał Dziadek Mróz z pogardą w głosie. - Patrz! Ze swoich sań zdjął worek i rozsupławszy go uchylił materiał, aby leżący mógł zobaczyć jego zawartość. Misie, plastikowe lalki, czołgi, drewniane pistolety. - Nie wolno tak - szepnął Mikołaj ostatkiem sił. - Zabawki militarne pobudzają agresję... - I bardzo dobrze. Nikomu nie potrzebne takie ciepłe kluski jak przed rewolucją. Tworzymy nowy naród. Społeczeństwo, które poprowadzi rewolucję światową, które będzie wdeptywało wrogów w ziemię. Zza sań wyszedł mężczyzna w szarym garniturze z czapką wciśniętą na łysą głowę. - Widzisz? - zapytał Dziadek Mróz. - To jest przyszłość. Wiecznie żywy Lenin. Lenin i ja. A ty już się skończyłeś. Nikomu nie jesteś potrzebny. Słyszysz? Nikomu. - Ktoś mnie jednak potrzebuje... Dziadek Mróz wyjął z kieszeni płaszcza rewolwer. Rewolwer był drewniany, ale nabito go całą nienawiścią, jaka zakumulowała się podczas licznych zabaw w wojnę. Wycelował w świętego i pociągnął za spust. Plastikowa kula przebiła płaszcz i zagłębiła się w ciało. Mikołaj poczuł rozdzierający ból. Zacharczał. - Żegnajcie, towarzyszu święty Mikołaju - rzucił sarkastycznie Lenin, gramoląc się do sań uzurpatora. - Takie są prawa doboru naturalnego. Słabszy musi odejść. Sanie odjechały i tylko w ciemnościach pozostał stos drobiazgów rozsypanych na śniegu. Mikołaj z trudem podniósł się z ziemi i zgrabiałą ręką wydłubał kulę spod kaftana. Była tak gorąca od nienawiści, że oparzyła mu rękę, więc cisnął ją daleko w śnieg. Czuł strumyczek krwi spływający mu pod kaftanem. - Przecież nie zabiją umarłego - powiedział sam do siebie. Od razu poczuł się silniejszy, do tego miał jeszcze zadanie do wykonania na tę noc. Ruszył w drogę. Szedł przez las twardo wybijając stopami werble na lekko ubitej kołami pojazdów warstwie skamieniałego od mrozu śniegu. Ale droga była daleka, a on z każdym krokiem tracił siły, ale przecież w końcu dotarł do niewielkiej ziemianki oddalonej o spory kawał od drogi. Pamiętał dobrze to miejsce, tu ukrywał się od dwu lat młody chłopak, dezerter z Czerwonej Armi, dlatego bez obawy zapukał do drzwi. Otworzono mu. Obok chłopaka stała bosa dziewczyna. Na widok świętego otworzyła szeroko oczy. - Mitia! - Przecież ci mówiłem, moja droga, że święty Mikołaj naprawdę istnieje. Wejdźcie proszę. Weszli do wnętrza izby. Paliło się tu kilka świec. W najdalszym kącie wisiała niewielka ikonka. Choinki nie było, tylko na krzywym stole położono świerkową gałąź ozdobioną bombkami. - Pokój wam - powiedział Mikołaj. - To będzie trudne - uśmiechnął się Mitka. - Pozwól Mikołaju, że ci przedstawię. To moja dziewczyna Daria Iwanowna. - Bardzo mi miło. - Jesteś naprawdę świętym Mikołajem? - zapytała. -Tak. - Oczywiście, że tak - pośpieszył z zapewnieniem jej chłopak. - Zresztą zaraz ci udowodnię. Z niewielkiej półki ściągnął rozsypujący się przedrewolucyjny modlitewnik i otworzył go na ilustracji przedstawiającej ikonę świętego Mikołaja ze Znamienieje. Dziewczyna pobladła i cofnęła się. O krok. Twarz gościa wolno i z niejakim wysiłkiem zmieniła się i była teraz identyczna z podobizną z książki. Młodzieniec zamknął książkę i twarz świętego zaczęła powoli wracać do poprzedniego wyglądu. Uśmiechnęli się obaj. Dezerter i gość. - Tak to wygląda. Mam dla was podarki. - Podarki? - zdziwiła się. - Dzisiaj Wigilia. Otworzył worek. Z wnętrza wydobył podniszczony nieco paszport. - Dla was - wręczył go Mitce. - Nowe dokumenty. I jeszcze coś - podał mu niewielki złoty kluczyk. - Moskwa, ulica Niekrasowa cztery, mieszkania osiem. Na nową drogę życia. - Co to znaczy? - Mieszkanie. Dla was. - Ale ja nie... - Wszyscy sąsiedzi zaświadczyć mogą, że mieszkałeś tam od dziesięciu lat, pięć lat temu twoi rodzice pojechali do Wołogdy i zostałeś sam na gospodarstwie. Jesteś studentem politechniki. Indeks i grafik zajęć masz w szafce pod radiem. Kefir w lodówce. - Jakim cudem... - zaczęła dziewczyna. - To noc cudownych wydarzeń. Niech zostanie na zawsze w waszej pamięci. W Rosji zostało już bardzo niewielu porządnych ludzi. Musimy o nich dbać. A dla ciebie duszko - pogrzebał w worku i wyjął niedużą, piękną gruzińską ikonę malowaną na tombakowej blasze. - Twoja patronka. Niech ci przynosi szczęście w pracy, bo o to w życiu osobistym nie musisz się martwić - wskazał gestem na byłego dezertera. - Odwiedź nas za rok - poprosił Mitia. - Obawiam się, że nie zdołam. Tak niewielu ludzi we mnie wierzy. Moja moc słabnie. - Ja od dzisiaj wierzę w ciebie - szepnęła Daria. - Będę na ciebie czekała, nawet jeśli nie przyjdziesz. Posłał im smutny uśmiech i wyszedł w ciemność. Spadło z niego całe napięcie tej szczególnej nocy. Obdarował ich. Teraz był już tylko człowiekiem. Nikt na niego nie czekał. Las był pusty i zimny. Szedł naprzód. Szedł wiele godzin. A potem upadł w śnieg. Protokół oględzin zwłok Dnia dziesiątego stycznia br. patrol milicji natknął się na drodze prowadzącej z miasta do opuszczonej kopalni miedzi na zwłoki mężczyzny. Denat ubrany był w niekompletny strój Dziadka Mrożą, tj. płaszcz z aksamitu (czerwony), laskę oraz płaską czerwoną czapkę w kształcie miski. Brodę miał naturalną. Wiek, z wyglądu około stu lat. Przy ciele nie znaleziono żadnych dokumentów ani innych papierów mogących pozwolić na identyfikację. Przy zmarłym leżał worek wypełniony wysoce kontrrewolucyjnymi przedmiotami, tj. książkami wydanymi przed wprowadzeniem władzy ludowej, w tym część o tematyce zabobonu religijnego, portrety oleodrukowe ostatniego cara, ikony podróżne, zabytkowe lalki etc. /szczegółowy spis w załączeniu/. W kieszeniach denata znaleziono złoty zegarek z monogramem ostatniego cara, klucz od kłódki oraz siedem rubli dwadzieścia jeden kopiejek bilonem. Zegarek i pieniądze zabezpieczono oddzielnie. Przypuszczalna przyczyna śmierci - zamarznięcie. Andrzej Pilipiuk ŚWIŃSKA REBELIA I Kropla wybielacza ACE wpadła do flaszki z denaturatem. Jakub Wędrowycz popatrzył w zadumie na zachodzące w butelce procesy i uśmiechnąwszy się promiennie, wpuścił kroplomierzem jeszcze jedną kroplę. Fioletowy barwnik powolutku wytrącał się z cieczy. Usta egzorcysty wykrzywiły się w triumfalnym uśmiechu. Ból przyszedł nagle. Jakub Wędrowycz jęknął i kopnął konwulsyjnie, nogami trafiając w wiadro z karmą dla świń, a ono odbiło się od podłogi i potoczyło, rozlewając zawartość. W chwilę później on sam uderzył o klepisko, aż dom zadrżał. Walcząc rozpaczliwie z ogarniającym go bezwładem, zdołał założyć blokadę mentalną. Zrobił to w ostatniej chwili, bo nastąpiło kolejne uderzenie. Słoiki i gliniane garnki stojące na szafce rozprysły się w pył. Jednocześnie wyleciały szyby w oknach, a żarówka wisząca pod sufitem zapaliła się bez niczyjej pomocy i po chwili także rozleciała na kawałki. Ogień pod płytą wygasł. Samego Jakuba obróciło kilkakrotnie wokół osi, po czym wyrzuciło przed dom, na skróty przez ścianę. Na szczęście, w tym miejscu belki były trochę przegniłe. Zetknięcie z pylistą powierzchnią podwórza było średnio przyjemne. Egzorcysta amator znieruchomiał i udawał nieżywego. Miał nadzieję, że wróg, niezależnie kim jest, zostawi go teraz w spokoju. Niespodziewanie poczuł, jak czyjaś myśl wciska mu się do mózgu. Wróg istotnie sprawdzał, czy jeszcze żyje. Jakub uśmiechnął się lekko, wiedział już, co zrobi. Umieścił sobie zegarek w zasięgu wzroku, po czym wyłączył myśli. Wyłączania mózgu nauczył się kiedyś w knajpie, po kilkunastu głębszych, i teraz ta umiejętność przydała mu się. Myśl wroga wtargnęła do środka jego ciała. Zbadała uszkodzenie, a potem skontrolowała stan mózgu. Mózg nie pracował. Uspokojony nieprzyjaciel wycofał się. Wskazówka zegarka dotknęła dwunastki. Punkt szósta rano. Myśli Jakuba włączyły się samoczynnie. Nie lubił telepatii i innych takich nowomodnych sztuczek, ale jak musiał, to potrafił z nich skorzystać. Założył nową blokadę, po czym zbadał stan swojego ciała. Pomijając drobne otarcia i stłuczenie, było dokładnie tak zdewastowane jak zwykle. Wróg grzebiąc w jego umyśle, zostawił ślad. Przejście było nadal aktywne i właśnie nim Jakub puścił kontrę złożoną z najbrudniejszych myśli, jakie tylko przyszły mu do głowy. Następnie chytrze zerwał połączenie między umysłami. Wstał i otrzepał się z wszelakiego śmiecia, które przywarło do niego na podwórku, po czym zadowolony z siebie podreptał do kuchni. Eksperyment naukowy nie wyszedł, bo butelkę z denaturatem rozerwało na kawałki. Troszkę go to zmartwiło, ale miał jeszcze trochę wybielacza, a z "jagodzianką na kościach" nie było problemu, można ją było nabyć w każdym okolicznym sklepiku. Zza pieca wyciągnął nowiutką, nigdy jeszcze nie używaną szufelkę do śmieci (szufelkę podarował mu syn, ale staruszek nie bardzo wiedział, jak się tego używa, i na wszelki wypadek nie używał), po czym za jej pomocą pozamiatał do wiadra rozchlapaną karmę. Czy chcieli go zabić, czy nie, zwierzaki trzeba było nakarmić. Dochodził właśnie do chlewika, gdy dosięgną! go trzeci strzał. Upuścił wiadro i znowu zawartość wylała się na ziemię, po czym wyprowadził potężne kontruderzenie. Tym razem był gotowy. Dwie moce o zbliżonym potencjale starły się nad wsią. Dla postronnego obserwatora to, co się działo, musiało wyglądać jak potop, pożar i huragan jednocześnie. Wreszcie wróg wycofał się. Tym razem musiał zdrowo oberwać. Jakub poszedł po szufelkę i ponownie pozgarniał świńskie żarcie do wiadra. We wsi ludzie zaczęli ostrożnie wychodzić z ruin swoich domostw. Kilkunastosekundowe wyładowanie mocy przepaliło wszystkie korki, pozrywało dachy domów i wybiło szyby. Stare chałupy poprzekrzywiały się, nowe murowańce stały gołe, pozbawione całkowicie tynku. Liście drzew zalegały ziemię, a powalone płoty niczego już nie ogradzały. Mieszkańcy jak zwykle, gdy działo się coś dziwnego, podnieśli oczy na stojące na wzgórzu domostwo Wędrowycza. Wśród powszechnego zniszczenia jego chałupa i okalające ją budynki stały sobie, wesoło bielejąc w słońcu. Nie tknięte. Ale tak to już w życiu bywa. Przypadki chodzą po ludziach, jednego rozdepczą, a drugiego nie. Jakub z wiadrem wszedł do chlewa. Pierwotnie budynek ten funkcjonował jako rupieciarnia, gospodarz naściągał tu wszelkiego możliwego szmelcu w rodzaju starych telewizorów, pralek, części różnych maszyn i innego badziewia, pozyskanego z gminnego wysypiska śmieci. W wolnych chwilach w przypływie dobrego humoru zamykał się w środku z kilkoma flaszkami i aż do rana w świetle lampy naftowej zgłębiał zasady działania współczesnej techniki. W kącie szopy zbudował kojec, w którym przybierały stopniowo na wadze jego dwa prosiaki, Mielony i Schabowy. Jakub sam wymyślił im te imiona i był z siebie bardzo dumny. Podszedł jak zwykle do barierki kojca i przechylił wiadro, celując do koryta. A potem stało się coś tak zaskakującego, że po raz trzeci upuścił kubeł. Schabowy przemówił do niego ludzkim głosem: - Słuchaj no, Wędrowycz, musimy sobie ustalić pewne zasady. Oczywiście, zdarzało się czasami, zazwyczaj gdy był bardzo pijany, że słyszał głosy zwierząt, .ale zdawał sobie prawie zawsze sprawę z tego, że to tylko urojenie. Tym razem był trzeźwy jak niemowlę i nawet nie miał kaca, a to działo się naprawdę. - Czego chcesz świnio? - zapytał. Postarał się żeby to "świnio" zabrzmiało odpowiednio pogardliwie i chyba nawet mu się to udało. - Mamy pewne uwagi natury formalnej - powiedział Mielony. - Musimy to przedyskutować. Jakub nie lubił dyskutować. A zwłaszcza z trzodą chlewną. Zastanawiał się przez chwilę. - Czego? - zagadnął prawie uprzejmie. - No cóż - stwierdził Schabowy - nie odpowiadają nam ogólne warunki bytowania i wyżywienie. - Do tego ciekawi jesteśmy, dlaczego nosimy takie dziwne imiona? - rąbał słowo po słowie Schabowy. - A za bezprawne wykastrowanie nas przed trzema miesiącami chcemy uzyskać zadośćuczynienie. Finansowe. - O kurde - powiedział Jakub, po czym chyłkiem wybiegł z chlewika i zatrzasnąwszy drzwi, podparł je kołkiem. - Diabli nadali - powiedział sam do siebie. - Zachciało mi się na stare lata hodowlę zakładać. Wyciągnął z przybudówki motor i odpalił silnik. Była środa. Dzień targu. Od siedemdziesięciu lat, nie opuszczając ani jednego tygodnia, spędzał ten dzień w knajpie. II Jakub Wędrowycz idzie przez zrujnowaną wieś. Ludzie schodzą mu z oczu. Domy to tylko cegły i drewno, a życie ma się jedno. Każdy kryjąc się w zgliszczach chałupy, robi rachunek sumienia. Jakub nigdy nikogo nie zaatakował pierwszy. Musiał być jakiś powód. Egzorcysta potknął się o kawał belki leżącej w poprzek drogi. Wstrząs wyrwał go z zamyślenia. Rozejrzał się wokoło, spostrzegł uszkodzone chałupy. - O cholera, trzęsienie ziemi przegapiłem? - zdziwił się. III Już świtało, gdy przyczłapał z powrotem. Był zalany bardziej niż w trupa, ale przed uwaleniem się spać pomyślał sobie, że przecież w sumie nie ważne, czy świnie mówią, czy nie, ale nakarmić je na noc trzeba. Wziął do ręki wiadro, nawrzucał do niego różnych różności i zaniósł do chlewa. Otworzył drzwi i zmrużył oczy porażone nagłym blaskiem. Cicho warczał elektryczny agregat. Żarówka u powały oświetlała Mielonego, który trzymając w racicy ołówek, szkicował na pobielonej ścianie jakiś skomplikowany rysunek techniczny. - A Jakub - ucieszył się prosiak. - Mógłbyś nam odpalić tak z pół litra benzynki? Jakoś się odwdzięczymy. Jakub zawsze lubił pomagać znajomym, więc poszedł do drugiej szopy, gdzie oparty o ścianę drzemał jego motocykl. Ponieważ nie wiedział, jak przynieść benzynę nie wylewając jej z baku, przetoczył go w całości do chlewa. - Sami sobie spuścicie - powiedział. - Silnik o dużej mocy - ucieszył się Schabowy. - Zbudujemy samo... - Ci - uciszył go drugi tucznik. - Później... - Czego jeszcze wam potrzeba? - zagadnął Jakub - Bo już idę spać. - Nic nic, śpij sobie - uspokoiła go trzoda. I poszedł spać. Obudził się w środku nocy i przypomniał sobie jak przez mgłę, że na targu widział kobietę, która kupowała kurczęta. Same czarne. - Czary - mruknął sam do siebie. Zwlókł się z łóżka i podreptał do kuchni. Do dużego emaliowanego garnka wrzucił garść suszonych muchomorów sromotnikowych, dodał koński pączek i kilka własnych włosów, następnie zagotował to wszystko i wyszedłszy przed dom, sporządzonym wywarem wymalował wielki dziwny znak na ziemi. - Mełgełe - rzucił w przestrzeń i złożył palce w odpowiedni sposób. W promieniu czterdziestu kilometrów do rana padły wszystkie czarne kury. IV Jakub wyszedł przed chałupę i przeciągnął się. Uniósł ku wschodzącemu słońcu butelkę z denaturatem. Barwnik wytrąciło na dno. Uniósł ją do nosa. Zapach nie zmienił się jakoś specjalnie, a nawet jakby stał się bardziej obrzydliwy. - To by było na tyle - mruknął sam do siebie, odstawiając butelkę na kamień koło schodów. I wtedy ją zobaczył. Kobieta z targu stała przed nim. - Nu czego? - zagadnął. - Pan Jakub Wędrowycz? - zagadnęła. - A któż by inny? - zagadnął. - Chcę się tu osiedlić. Jakub usiadł na schodkach i ścisnął głowę dłońmi. W zasadzie to sprawami meldunkowymi zajmowali się gliniarze z posterunku w Wojsławicach, ale był pewien wyjątek. - A czym się pani zajmuje? - zagadnął uprzejmie. - Potrzebuję miejsca, gdzie mogłabym się uczyć. - Zmaterializowała z powietrza niedużą kulę ognia. - Ach. Miło. Najpierw usiłuje mnie pani zabić... - Nie zabić, tylko podporządkować. - To się nie uda. Nie znalazł się jeszcze nikt, kto byłby ode mnie silniejszy. - Nie ma tu kolizji interesów. W tej gminie nie ma czarownika. Nie ma też znachora. Jakub skrzywił się. - Gdzieś dzwoniło, tylko nie wiadomo w jakim kościele - powiedział w zadumie. - Struktura jest inna. Po pierwsze nie liczy się obecny podział administracyjny kraju. My, ludzie obdarzeni, stosujemy sieć parafialną. I w danej parafii może być tylko jeden. Jeden obdarzony. Nie ma znaczenia, że nie ma tu nikogo poza mną. Ja jestem, a tym samym brak wolnych miejsc. Oczy nieznajomej zwęziły się w szparki. - A znachorka z Grabowieckiej? Ona umarła, ale tyle lat żyła tu pod twoim bokiem. Egzorcysta skrzywił się. - Była moją daleką krewną. W rodzinie pewne rzeczy załatwia się inaczej. Poza tym ona nie dysponowała mocą. - Ty też nie dysponujesz. - Najpierw zajrzyj do swoich kurczaków, a potem pogadamy, kto czego nie ma. Zamknęła oczy i skoncentrowała się. Jej astral opuścił ciało i poleciał gdzieś na północny wschód. Do Wojsławic. Po chwili otworzyła oczy. - Cofam to, co powiedziałam. Masz moc. - Dobra. Teraz sobie idź. - Ja nie zrezygnuję. Jedno z nas pozostanie na tej ziemi, a drugie w niej. - Niech będzie i tak - powiedział Jakub. - Nigdy jeszcze nie zabiłem kobiety, ale jeśli trzeba, to chyba mogę spróbować. Wykonała gest ręką w powietrzu i zniknęła. Coś nieśmiało zabrzęczało mu pod czaszką. Nie był to tym razem atak. Tylko informacja. Zajrzyj do chlewika. Poskrobał się po głowie, a potem poszedł. Zaraz za drzwiami czatował jakiś taki człekopodobny sukinsyn, zmajstrowany z różnych takich tam elektronicznych gówien. Jakub przyładował mu kopa gumofilcem i robot wywalił się jak długi. Jeden prosiak siedział w fotelu i coś stukał w klawisze komputera, a drugi bebeszył stary telewizor. Stosik części leżał obok na stole. - Czego? - zagadnął ten od komputera. - Proszę się umówić na wizytę. Nie widzi, że pracujemy? - Przepraszam - wymamrotał Jakub. Postawił robota na nogi i wycofał się speszony. Usiadł na progu domu i ścisnął głowę rękami. Folwark Zwierzęcy, psia krew. Wypił łyczek odbarwionego denaturatu i poprawił zaraz swoim bimbrem. W głowie szumiało mu. Ale trzeba było walczyć. Zastanawiał się przez chwilę, a potem poszedł do chałupy. Kiedyś dawno temu, podczas okupacji usłyszał taką historię. Do chałupy jego kumpla przyszło dwóch wermachtowców i zażądało wiadra gorącej wody. Zagrzał im takie na piecu. Gdy woda zagotowała się, jeden z Niemców wsypał do niej garść dziwnego proszku i wiadro wody zamieniło się w wiadro wódki. Niemcy zabrali je i poszli. Jakub pytał o to wielu ludzi, niektórzy byli nawet uczeni, i wszyscy zgodnie twierdzili, że to niemożliwe. Nie zraził się tym. Nakupił różnych odczynników chemicznych i spróbował sam sporządzić cudowny proszek. Męczył się pięć lat i nie zdołał tego dokonać. Ale przy okazji odkrył coś ciekawego. I tego właśnie potrzebował teraz. Z szafki wydobył słój szarego pyłu. Pył wyglądał podejrzanie i miał obrzydliwy zapach. Z szafy wyciągnął garnitur i lakierowane półbuty. Z torby papierowej olśniewająco białe skarpetki. Westchnął ciężko, jak zawsze gdy musiał postąpić wbrew swoim zasadom. Umył się, przezwyciężając swój wstręt do wody i mydła (zawsze sądził, że mydło produkowane jest ze zdechłych krów). Wyszczotkował włosy i na swój codzienny strój naciągnął garnitur. Następnie stanął przed zamglonym lustrem, nabrał stołową łyżką proszku ze słoika i wsypawszy do gęby, zalał zaraz bimbrem. Stał czekając. To nadchodziło. Niespodziewanie zatoczył się. Przez jego ciało przelatywały skurcze. Gdy wreszcie zmusił się, by spojrzeć w lustro, był już kimś innym. Tomasz Ochyd strzepnął niewidoczne pyłki z garnituru. Założył tkwiące w kieszeni druciane okulary. Spojrzał na trzymaną w wąskiej, wypielęgnowanej dłoni flaszkę i z wyrazem głębokiego obrzydzenia odstawił ją na szafkę. Poprawił węzeł krawata. - Nareszcie - mruknął sam do siebie. - Nareszcie wolny. Otworzył w zamyśleniu radziecką lodówkę rzężącą w kącie. W lodówce tkwiła wbita na sztorc półtusza z wilczura. Wybiegł na zewnątrz i porzygał się. Wypłukał twarz w rudej wodzie leniwie kapiącej z kranu. Żaden z ręczników nie nadawał się do użytku. Wytarł się wiszącą w szafie szmatą, którą jego drugie wcielenie uważało za odświętną koszulę. - Dobra - powiedział sam do siebie. - Po pierwsze do Chełma po lewe papiery. Potem słoik z dolarami i hajda na Ziemie Odzyskane albo przez góry do RFN. Życia dużo nie zostało, ale może jeszcze zdążę dochrapać się magistra. Przypomniał sobie poprzedni raz przed trzydziestu laty. Dlaczego wówczas musiał ustąpić? Nie mógł sobie przypomnieć. - Ochyd, ty sukinsynu! - rozległo się pod jego czaszką. - Nie myśl tyle, tylko do roboty. Rozpoznał głos Jakuba Wędrowycza. - Wała - powiedział głośno i z przekonaniem. Rysy twarzy wykrzywiły mu się w nieoczekiwanej męce. Po chwili wstał i ruszył sztywno do Wojsławic. Szedł jak zombie, nie myślał o niczym. Godzinę później dotarł do wsi. Jakub siedzący wewnątrz przełączył mózg na postrzeganie ponadzmysłowe. Czarownica pozostawiała za sobą wyraźny ślad. Dogonił ją na targu, gdzie bezskutecznie szukała czarnych kurcząt. Poczuła jego myśl i odwróciła się gwałtownie. Rozglądała się dłuższą chwilę, zdezorientowana. Jakuba Wędrowycza nigdzie nie było. Uspokojona odwróciła się do sprzedawcy. Wówczas Ochyd wyciągnął spod garnituru maczetę i jednym płynnym ruchem odciął jej głowę. Ludziska zawyli ze zgrozy. Gdzieś od strony budki z piwem błysnął flesz. Ochyd rzucił się do ucieczki, wymachując zakrwawioną maczetą. Wpadł w gęste krzaki porastające brzegi rzeczki i zniknął. W chwilę później uzbrojona w co popadnie wataha wdarła się w gąszcz. Na brzegu rzeczki moczył nogi Jakub Wędrowycz. - Co się stało? - zagadnął uprzejmie. Woń denaturatu niosła się wokoło. - Widziałeś tego faceta? - zawył ktoś. - Tam pobiegł - Jakub machnął ręką w kierunku krzaków po drugiej stronie. Tłum wyjąc, zaczął się przeprawiać. Egzorcysta uśmiechnął się leciutko. Garnitur leżący na dnie został z całą pewnością wdeptany w muł. A nawet jeśli nie, nie miało to najmniejszego znaczenia. V Powróciwszy do domu, ruszył prosto do chlewika. Spodziewał się, że po usunięciu czarownicy, wszystko wróci do normy, ale najwyraźniej nie wróciło. Oba prosiaki kończyły właśnie budować coś w rodzaju samolotu odrzutowego. - Wybieracie się gdzieś? - zagadnął złośliwie. - Tak - powiedział Mielony. - Zamierzamy wyemigrować do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Tam nie jada się wieprzowiny. - A ja co będę jadł, ha? - zagadnął Jakub. - Dla pana panie Wędrowycz zbudowaliśmy syntetyzator żywności - odezwał się Schabowy. - To ta maszyna w kącie. Wystarczy wsypać piasku i dolać wody, a ona zrobi, co tylko pan sobie życzy. Jakub popatrzył nieufnie na dwa rzędy przycisków, pokrętła i mrugające kolorowo lampki. Przypomniał sobie, jak dawno temu usiłował zrozumieć zasady działania pralki "Frania". - To zbyt skomplikowane jak dla mnie - powiedział. - Nauczymy pana... - Ech, nie. W jego dłoni błysnął rewolwer. Szopa była mała, a robot nie działał. Sąsiedzi usłyszeli dwa strzały i ukryli się pod łóżkami. Przez następny miesiąc Jakub jadł wyłącznie kotlety. Na przemian schabowe i mielone. Andrzej Pilipiuk NA RYBKI Południowa część stawu, znajdującego się w Wojsławicach, a należąca do straży pożarnej, była tego lata wyjątkowo silnie zarośnięta trzcinami. Pewnego sierpniowego dnia Józef Paczenko jechał koło stawu na rowerze i zobaczył wśród nich jakiś dziwny przedmiot. Wzrok miał już mocno przytłumiony i dlatego dopiero po dłuższej chwili domyślił się, co to jest. - Ach - powiedział sam do siebie, a potem zjechał z szosy i ruszył wąską ścieżką nad wodą z zamiarem obejścia jeziora od drugiej strony. Jakub Wędrowycz urządził się idealnie. Na wodzie wśród trzcin kołysała się dętka od traktora. Wokół niej przywiązano dwanaście butelek piwa "Perła", które chłodziły się zanurzone w wodzie. Jakub rozwalił się wygodnie w dętce i zwiesił nogi do wody. Chwilami wiatr rozwiewał nieco trzciny, a wtedy w odległości około dwóch metrów od dętki widać było pionowy słupek ozdobiony tablicą z napisem: ŁOWIENIE RYB POD KARĄ WZBRONIONE. Słupek przydał się w sam raz, żeby zaczepić o niego cumę. Jakub miał ochotę zerwać wraży napis gwałcący jego swobody, ale słoneczko rozleniwiło go tak, że nie miał siły się ruszyć. Od czasu do czasu wyławiał jedną butelkę i zerwawszy resztkami zębów kapsel, lal w gardło spienioną zawartość. Alkohol mile szumiał mu już w głowie, a palące problemy współczesności zeszły na plan dalszy. Wr lewej dłoni trzymał dwumetrowej długości kij, na którego końcu zaczepiona była żyłka z haczykiem. Na haczyk nadziany był plasterek mocno czosnkowej kiełbasy. Jakub lubił czasami posiedzieć z wędką nad wodą. Jeśli potrzebował trochę ryby, to brał elektrykę albo dynamit, a jeśli nie miał ochoty, to siedział sobie i moczył kij. Nikt mu nie przeszkadzał. Gdy Jakub wybierał się na ryby, ludzie starali się omijać staw. Wściekał się, że mu płoszą. A w gniewie był nieobliczalny. Józef wszedł na resztki spróchniałej kładki i stojąc na jej końcu, zawołał kumpla: -Biorą?! Wędrowycz poruszył lekko jedną nogą i odwrócił się razem z dętką w jego stronę. - Tak sobie, dzisiaj chyba nie pogoda na ryby. Napijesz się^ "Perły"? Mam jeszcze chyba ze sześć butelek? - Nie, dzięki, muszę jakoś zajechać do domu. - Ja tam się nie przejmuję. Koń sam zawiezie. Jego kumpel poszukał wzrokiem kłaczki Karoliny i stwierdził, że weszła w szkodę na pobliskim polu. Wzruszył ramionami. - Co zrobisz, jak złapiesz złotą rybkę? - zagadnął. Umysł jego przyjaciela byi już nieco zmącony przez zawartość tych butelek, które opróżnione z zawartości, unosiły się wokoło na wodzie. - Jak złotą, to przetopię. - Nie, to nie taka. Taką, która spełnia życzenia. Złapiesz, a ona pyta: Co chcesz dostać, żebyś ją wypuścił. - A. To słyszałem musi w bajkach. Ale tu takich nie ma. - A wiesz, słyszałem wczoraj na targu dobry dowcip. - A to opowiedz. - Jeden ruski złapał złotą rybkę i ona mówi: "Wypuść mnie, a spełnię każde twoje życzenie". - I co chciał? - Początkowo nic, a potem zapragnął zostać bohaterem Związku Radzieckiego. - Hm! -No to ona zaklaskała w płetwy, a on patrzy, że siedzi w okopie, wokoło trupy sołdatów i jedzie na niego sto szwabskich czołgów. No wziął karabin i wali do nich, ale nic nie pomogło, bo ona pośmiertne mu dała. Jakub obśmiał się koszmarnym śmiechem, płosząc stadko kaczek na rzeczce pół kilometra dalej. - Galantny dowcip. A jeszcze jakieś takie? - Aha. Tylko chciał zostać królem i zrobiła z niego tego tam francuskiego Ludwika, czy Filipa, co to go ścięli na gilotynie. - Myślałem, że na gilotynie to Napoleona. Nu nic. - Jak coś złowisz, to wpadnij do mnie. Upieczemy, popijemy, mam świetny ruski koniak. - A pomyśle. - No to bywaj. - Do zobaczenia. Poszedł sobie. Niebawem nadszedł posterunkowy Birski. - Co wy tu robicie obywatelu? - zagadnął. - Ach, pan posterunkowy. Może piwko? - Obywatelu Wędrowycz... - A tak tak. Powtarzajcie moje nazwisko, bo jeszcze zapomnicie. Poza tym na służbie nie jesteście panem tylko obywatelem. Aha i na służbie nie wolno pić. - Tu nie wolno pływać. - A gdzie jest jakaś tablica z zakazem pływania? Zresztą ja nie pływam, tylko unoszę się na falach. Chcesz mnie spałować, to będziesz musiał tu wleźć. Birski popatrzył na swój czyściutki mundur i zabłocone trzcinowisko dzielące go od Jakuba. - Za stary jesteś, żeby cię pałować. - No to aresztuj mnie za zakłócanie porządku, tyle że ja mam dziewięćdziesiąt lat i zaraz mnie zwolnią, a wszystko, co robię, podlega pod starczą demencję. - Ty Jakub się nie zasłaniaj starczą demencją. Taka jasność umysłu nie zdarza się często nawet u czterdziestolatków. - Ach. Miło słuchać. - Co chcesz złowić? - A złotą rybkę, Birski roześmiał się. - Znam świetny dowcip. - O złotej rybce? . - Aha. Jeden ruski złapał złotą rybkę, a ona poprosiła, żeby ją wypuścił, to spełni jego życzenie. To on powiedział, że chce zostać księciem. W oczach mu zmętniało i zobaczył, że leży na jedwabnej pościeli. A potem weszła księżna i powiedziała: "Ferdynandzie zbudź się, jedziemy do Sarajewa". - A to zrobiła go tym od wybuchu pierwszej światowej. Hi, hi, hi. - Nu nic. Muszę lecieć. Ktoś właśnie popełnia przestępstwo. - Kto taki? - zaciekawił się Jakub. - Och, to takie powiedzenie z jednego filmu. Poszedł sobie. Na polu spostrzegł klacz Jakuba, buszującą w zbożu. Wszedł w pszenicę po pas i ruszył w jej stronę. Na jego widok odwróciła się do niego tyłem i uniosła kopyto. Takie małe przyjacielskie ostrzeżenie. Zniknął. Jakub odkorkował kolejną butelkę. W głowie nieźle mu już szumiało, a nadgarstki trochę mu napuchły. A potem wyciągnął wędkę z wody i zobaczył na jej końcu złotą rybkę. - O karwia! - wymamrotał. Odczepił ja zręcznie i wsadził do słoika z wodą. - Nu nic, zje się. Dobrze, że nic nie mówi - powiedział sam do siebie. - Jakubie...- odezwała się rybka ze słoika. Wzdrygnął się. Na szczęście przypomniał sobie, że czasami gdy był pijany, to słyszał, jak zwierzęta rozmawiają ze sobą. - Może to tylko delirium - pocieszył się. Wyciągnął zza pazuchy flaszkę ze spirytusem i pociągnął dwa lub trzy łyki. - Słuchaj, ubijemy interes - powiedziała rybka.- Ty mnie wypuścisz, a ja spełnię twoje życzenie. - Jeszcze czego - wściekł się. - Już ja was znam rybki. Żadnych życzeń, tylko patelnia. Dopił spirytus, ale wcale mu się od tego nie polepszyło. - Popatrzcie na tego idiotę - powiedziała mama kaczka do swoich dzieci. - To miejscowy kłusownik Jakub Wędrowycz. Uważajcie na niego. Potrząsnął głową. Nadgarstki mu pulsowały. - Jasna cholera, zalałem się w trupa właśnie wtedy, kiedy mózg jest mi nieobchodzimo potrzebny do myślenia - zdenerwował się. Brodząc po pas w błocie, wypełzł ze słoikiem w ręce na brzeg. Dopiero na twardym lądzie zrozumiał, jak bardzo jest pijany. Postawił słoik na ziemi i przycisnął go cegłą, żeby mu rybka nie wyskoczyła, i poszedł po konia. Karolina na jego widok odsunęła się. - Najpierw się umyj, a potem właź na czyste zwierzę - powiedziała. Nie mógł nie przyznać jej racji. Wrócił do jeziora i zdjął spodnie. Wrzucił je do wody, żeby się wypłukały, a sam świecąc gołym zadkiem, wrócił po konia. Tymczasem na brzegu jeziora pojawił się miejscowy plugawy (to znaczy plugawszy od Jakuba) degenerat Mariusz Bardak. Jakub biegał za klaczą, toteż nie zauważył go, zupełnie. Wreszcie udało mu się jej dosiąść. Kozacka krew zaważyła i mimo że był zupełnie pijany, zdołał nad nią zapanować. Myślał już tylko o jednym. Uciec, uciec jak najdalej od śmiercionośnej rybki. - Do Józefa - rzucił polecenie, po czym zaczai odlatywać. Doszedł do siebie, gdy stał na podwórzu kumpla. Klacz Józefa Marika wyjrzała ze stajni. - Znowu się ululał? - zapytała Karolinę. - W trupa. Cholera, kiedyś go zrzucę prosto pod pekaes, tyle tylko, że mogę trafić na gorszego właściciela niż on. - To jest pewne ryzyko. W drzwiach chałupy stanął Józef. Zagdakał coś jak kura. Jakub padł mu w objęcia z pijackim szlochem. - Ratuj stary, złowiłem złotą rybkę! Józef uratował go, przenocował w stodole i dał mu nawet stare portki dla przykrycia nagości. Rano Jakub wskoczył na konia i uciekł do domu. Podobno zabarykadował się i przez miesiąc nie zbliżał do żadnej wody. Ale czego to ludziska nie gadają. * Posterunkowy Birski stał na podwórzu plugawej siedziby plemienia Bardaków. Nowiutki mercedes na zachodnich numerach swoją nieskazitelną czystością wyraźnie psuł estetykę podwórka, na którą składały się zaniedbane budynki, snujące się wokoło, szare od brudu kury oraz jeziorko szaro-czarnej gnojówki. - A więc pytam po raz ostatni: gdzie są papiery tego wozu? -posterunkowy tracił resztki cierpliwości. - Nie ma - wymamrotał Bardak, patrząc w ziemię. - A może zresztą są w środku. - Tak. A kluczyki, też ich nie ma? Skąd ten wóz? Pytam po raz ostatni. - No złota rybka... Dzieciaki i reszta plemienia Bardaków wycofali się do szop i domu. - Ja ci pokażę złotą rybkę, cholerny złodzieju - wydarł się Birski, a potem zaczął walić pałą, aż drzazgi leciały. Andrzej Pilipiuk ZABÓJCA Jakub Wędrowycz wioskowy egzorcysta-amator drgnął nieznacznie, gdy nie wiadomo przez kogo wystrzelona kula urwała mu kawałek ucha i zagłębiła się w ścianie szopy. Brwi jego uniosły się lekko do góry. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś go chciał zastrzelić, a zwłaszcza w taki piękny jesienny poranek, ale skoro ktoś właśnie usiłował to zrobić, nie było czasu do stracenia. W następnym ułamku sekundy leżał już plackiem na ziemi, a jego własny rewolwer tkwił odbezpieczony w spracowanej dłoni. Kolejny pocisk zagłębił się w drzwi dobre pół metra od jego głowy. Jakub wydobył z kieszeni okulary i założył je na nos. Chwilę później rozbryznęła się ziemia, zasypując je dużą ilością piasku. Zaklął wściekle i zaczął się czołgać. Strzelec usadowiony niewiedzieć gdzie, ale w każdym razie dość daleko, umilał mu czołganie, wystrzeliwując kolejne pociski. Głucho zabrzęczało trafione wiadro. Rozprysła się szyba w oknie szopy. Zadzwoniła rynna. Egzorcysta doczołgał się do zapasowego wejścia do piwniczki i tam dopiero odetchnął z ulgą. Kimkolwiek był ten, który strzelał, z całą pewnością chciał go zabić. Jakub przeżył już tyle zamachów na swoje życie, że czuł to w kościach. Ściągnął z głowy czapkę i uniósł ją na kawałku kija przez dymnik. Nic się nie stało. Gdy jednak wysunął ją przez drzwi piwniczki, niewidoczny snajper znowu dał o sobie znać. Uderzenie kuli przebiło czapkę i wyrwało staruszkowi kij z ręki. Sądząc z poszarpanego końca kija, strzelec używał wrednego kalibru i paskudnie rozpryskowych pocisków. Poskrobał się lufą rewolweru za uchem. Następnie zaryglował drzwi i wydobywszy z jakiegoś kąta butelkę bimbru, pociągnął z lubością solidny łyk. - Jeśli naprawdę chce mnie zabić, to zaraz tu będzie - wydedukował. Pół flaszki później usłyszał skradające się kroki. Ktoś majstrował przy drzwiach wiodących do piwniczki. Jakub czknął, poprawił tkwiący za paskiem majcher i odbezpieczywszy rewolwer, podkradł się do drzwi. Ten po drugiej stronie wsadził w szczelinę ostrze ładnego niemieckiego nożyka, długości dobrych trzydziestu centymetrów i usiłował podważyć nim zasuwę. Egzorcysta popatrzył na ostrze i poskrobał się z frasunkiem po głowie. Ten tam na zewnątrz to był lepszy fachowiec. Szkoda tylko, że zezulec. Jakub zabezpieczył rewolwer i cofnął się z powrotem w głąb pomieszczenia. Łyknął jeszcze trochę, a potem z dziury w ścianie wyciągnął lekko zardzewiałą pepeszę. Założył nowy talerz naboi, a potem wycelował w drzwi i od niechcenia puścił serię. W drzwiach powstały liczne dziurki, skrobanie nożem ucichło. Egzorcysta opuścił karabin i pogmerał nieznacznie palcem w uchu. Kanonada ździebko go ogłuszyła. Łyknął sobie jeszcze łyk bimbru i ogłuszenie stopniowo przeszło. Coś ciekło mu za kołnierzyk. Krew. Ta z ucha. Zdezynfekował ranę resztką zawartości butelki, a potem wdrapał się po schodkach i odryglowawszy drzwi, otworzył je z rozmachem. Za drzwiami nie było nikogo. Było to o tyle dziwne, że biorąc pod uwagę ilość kuł, które w nie wpakował, za drzwiami mogłaby leżeć połowa wioski. A tu nie było ani jednego zakichanego nieboszczyka. Jakub poskrobał się frasobliwie po głowie. Niespodziewanie przestał się drapać i przyjrzał się tkwiącemu mu za paznokciem wydrapanemu paprochowi. Paproch ruszał się. Zidentyfikowawszy go jako wesz, zlazł znów do piwniczki i polał głowę bimbrem z drugiej butelki. Zapiekło. Popatrzył na swój zegarek. Zegarek stał od kilku lat, ale przyzwyczajenie pozostało. Strzelanina z całą pewnością była słyszana we wsi i zaraz mógł się spodziewać wizyty smerfów. Podniósł z ziemi nóż i obejrzał go uważnie. Nóż miał pokrytą gumą rękojeść i był ostry jak brzytew. Jakub bez żenady przywłaszczył go sobie. - To się przyda - powiedział w przestrzeń. Wylazł z loszku. Zamachowca nigdzie nie było widać. Nie było też śladów krwi. Ba, na ziemi nie odcisnęły się nawet ślady stóp. Z frasunkiem depnął mocniej nogą. Jego ślad był wyraźny. Niedawno padało. To było dziwne i nawet coś mu przypominało. Poczłapał do domu. Zabrał stamtąd siodło i osiodławszy swoją klaczkę, pojechał do gospody w Wojslawicach. Po drodze rozglądał się uważnie, ale nie wypatrzył niczego podejrzanego. W gospodzie siedziało kilku jego kumpli od kieliszka i takich ogólnych. Było też paru takich, z którymi do kieliszka nie siadał nigdy. Jakub wziął kufel piwa i przysiadł się do stołu. Akurat mówił niejaki Witkowski. - No i ta skatina włazi mi z wiatrówką do kurnika i bach, bach w moje kury! No to ja za orczyk, job jewo w łeb, aż się nogami nakrył. - Fajo, fajno - powiedział Semen, którego też tutaj dzisiaj przyniosło. - A słyszeliście już o tym nowym piwie? "Perła Mocna" się nazywa. - Ja tam wolę wino - powiedział Miszczuk, miejscowy rzeźbiarz. - Wino to napój artystów. - A mnie dzisiaj rano chcieli zabić - wtrącił Jakub niewinnie. - A ja wam mówię, że wino jest niczego sobie, ale trzeba je tak jak denaturat przez skórkę od razowca, to wtedy jest mniej szkodliwe. Bo jak czasem zajedzie siarą to aż... - nauczyciel wylany parę lat temu z pracy w szkole wtrącił swoje dwa grosze. - Denaturat to oślepi z wolna - powiedział Bardak, który sam ledwo co widział. - Ale spirytus salicylowy jak się przepuści przez destylarkę, to nawet salicyl traci. Zostajo takie białe kryształki. Cienkie i długie. - To co się pije? - zaciekawił się Semen. - No jak to? Kryształki zostają z jednej strony, a esencja z drugiej. - Prawie mnie zastrzelili - powiedział Jakub. - A to łobuzy? - zdziwił się Tomasz. - Na pohybel. Kilka szklanek uniosło się ku sufitowi i zaraz opadło w stronę gardeł. Wielkie mecyje, że ktoś chciał sprzątnąć Jakuba. Ciągle coś mu się przytrafiało. A to gliny go ganiali, a to Ruscy z KGB porywali do Moskwy. Miał szerokie znajomości. - A ja wam mówię, że ajent dostał skrzynkę "Perły Mocnej" i schował na zaplecze dla swoich kumpli. - Schował znaczy się? Uch, dawno już nikt nie podpalił mu chyba stodoły...- obudził się drzemiący w kącie Marek z Truścianki. - Co dla kumpli? - wściekł się zza baru ajent. - Trza było powiedzieć, że chcecie spróbować! - Ja! - wydarło się kilka gardeł. Ustawili butelki rządkiem na stoliku. Po jednej dla każdego. - Jaki toast? - zapytał Jakub. W tym momencie przez okno wpadła kula i roztrzaskała cały rządek flaszek. - K...a! Co jest? - wściekł się Bardak. - Jakub, to ciebie rano chcieli zabić? Co? - No tak. Może nie zabić, może tak tylko dla postrachu. - Że ciebie chcą zabić, to my tracimy tyle piwa! Won mi stąd, niech cię zabiją przed sklepem. - Uch ty, zaraz ci mordę skuję, że cię rodzona chudoba nie pozna. - Ty do mnie? Krzesła i butelki zawirowały w powietrzu. Pospadały lampy. W oknach powstały dziury. - Mam jeszcze jedną skrzynkę - darł się ajent, ale nikt go nie słuchał. Kłąb splecionych ciał, na którego dnie znajdowali się Jakub i Bardak, przetaczał się po pomieszczeniu, łamiąc stołki i krzesła. Kolejna kula wpadła przez drzwi i roztrzaskała pięciolitrową butlę Stolnicznej, która królowała nad barem. Walczący przerwali na chwilę. - No nie - powiedział Bardak. - Pobijemy się później. Najpierw trzeba sprawdzić, kto to. Macie broń? Mieli wszyscy. Potłuczone butelki, łańcuchy od krów, siekiery, noże. Uzbrojona po zęby gromada wysypała się przed gospodę. Dziesięć par ponurych oczu potoczyło ołowianym spojrzeniem najpierw w prawo, potem w lewo. Na ulicy panował spokój. Kimkolwiek był tajemniczy strzelec, zniknął bez śladu. - Tam jest - krzyknął Semen, pokazując jakiegoś typka w szarym garniturze, który znikał w perspektywie ulicy. Typek niósł futerał na skrzypce, a ostatecznie od czasu do czasu oglądało się różne filmidła. Dziesięć gardeł zawyło ponuro i wataha puściła się w ślad za nim. Człowiek w garniturze odwrócił się lekko zdziwiony i na moment zamarł z przerażenia. A potem rzucił się do ucieczki. Pobiegł prosto, przeciął główny trakt miasta i wypadł na placyk koło zrujnowanej synagogi. Tam obejrzał się. Dzika banda zawyła ponownie. Nieznajomy znowu rzucił się do ucieczki. Za synagogą stało kilka zrujnowanych pożydowskich chałup. I właśnie do jednej z nich wbiegł. Zaryglował nawet za sobą drzwi. Kumple Jakuba wybili wszystkie okna i nimi to właśnie wdarli się do środka. Nieznajomy ze zdumiewającą, biorąc pod uwagę jego mizerną postać, energią, wdrapał się tymczasem na strych i wciągnął za sobą drabinę. - No i co dalej? - zdenerwował się Jakub. - Wykurzymy drania - zawył któryś, podpalając zapalniczką tapetę. - Ja bym raczej podszedł po gliny - powiedział egzorcysta, ale nikt go nie słuchał. Paliło się już wszystko. Podłoga i ściany, a uwięziony na strychu wzywał rozpaczliwie pomocy. Podpalacze opuścili lokal dopiero wówczas, gdy zapaliły się na nich ubrania. Przed płonącą chałupą stały już oba wojsławickie radiowozy, a wóz straży pożarnej właśnie przeciskał się od strony łąk pomiędzy drzewami. Cokolwiek uwędzony snajper, który zlazł po dachu, właśnie wylewał swoje żale. - Ja to pół biedy, choć mało nie zaczadziałem. Ale moje skrzypce - otworzył futerał. - Tak wysoka temperatura mogła je zniszczyć...O tam są ci bandyci! Podpalacze rzucili się do ucieczki. Gliniarze nawet za nimi nie pobiegli. Ostatecznie musieli pomóc przy gaszeniu i spisać protokół. Wataha tubylców zatrzymała się dopiero na Zamczysku. - Cholera, to nie był ten - stwierdził Jakub. - Czy ktoś ma jeszcze jakieś pomysły? W tej chwili nadleciała kolejna kula. Otarła się o kawał muru pozostałego z ruin stajni dworskiej i zagłębiła się w nogę Tomasza. Tomasz zawył. - Cholera Jakub, może ty sobie już idź, bo jeszcze nas skasuje przez pomyłkę zamiast ciebie! - zdenerwował się Bardak. - A pewnie, że pójdę. Nie potraficie mi pomóc, to się obędę. Ruszył w stronę miasteczka. Tylko Semen poszedł za nim. Reszta została. Trzeba było przecież opatrzyć rannego. Postrzał został zdezynfekowany sporą ilością spirytusu. To znaczy na ranę poszło w sumie niewiele, ale przecież wiadomo, że każda kula zostawia także w ciele trochę różnego brudu i dlatego niezbędne jest odkażenie wewnętrzne. - Nu i co teraz, ha? - zapytał Semen. - E, wracam do chałupy. Nie wyszła nam dzisiaj balanga. - Może pojadę z tobą? - Sam sobie poradzę. Po drodze zaopatrzył się w jeszcze jedną butelkę wódki, dzięki czemu nie poczuł zmęczenia, a nawet jeśli się zmachał, włażąc na swoją górę, to i tak tego później nie pamiętał. Dotarłszy, uwalił się do swojego barłogu i zapadł w sen. A koń sam wrócił do domu. Obudził się dość wcześnie rano. Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych, ponieważ jakiś łobuz wykorzystując jego mocny sen, związał go starannie. Łobuz siedział sobie na stole i ostrzył długi nóż o kawałek skórzanego pasa. Wyglądał dość dziwnie. Ubrany był całkiem na czarno. Włosy i oczy także miał czarne. Twarz miał pociągłą z mocno wystającymi kośćmi policzkowymi. W oczach płonęły mu dziwne iskierki. Gdy ostrzył nóż, jego język nieznacznie oblizywał wąskie wargi. - Rozwiąż mnie - zażądał egzorcysta. - No co ty? - zdziwił się siedzący. Mętne spojrzenie Jakuba omiotło całe pomieszczenie i zatrzymało się na stojącym koło drzwi snajperskim karabinie. - Znaczy to ty do mnie strzelałeś? - zainteresował się. - Aha. - Kto cię wynajął? - Widzisz Wędrowycz jestem zawodowym zabójcą egzorcystów. I co ty na to? Jakub przeżył w życiu wiele niebezpieczeństw i spotkał wielu szaleńców na swojej drodze, ale z takim przypadkiem jeszcze się nie spotkał. - Chyba dzisiaj nie lałeś - wyraził swoje zdumienie. Zabójca egzorcystów sprawdził na swojej ręce, czy nóż jest wystarczająco ostry. Wyglądało na to, że jest, bo włoski posypały się na ziemie. - No to wybieraj sobie egzorcysto sposób, w jaki umrzesz. Jakub miał ochotę poskrobać się po głowie, ale jego ręce były związane. - Może ze starości? - zaproponował. - Już jesteś stary, więc to na jedno wyjdzie. Wymyśl coś innego. Jakub myślał przez chwilę. - Ciapuś! - wrzasnął wreszcie. - Gdzie jesteś zdechlaku? - Przecież nie masz psa - zdziwił się morderca. Dwumetrowy pyton wystrzelił spod łóżka i owinął mu się wokół nóg. - Co to jest? - zawył. - Zdziwiony? To jest właśnie Ciapuś. Ciapuś, uduś pana. Pyton najwyraźniej i bez tej zachęty miał ochotę to zrobić. Nawijał się coraz wyżej i wyżej. Morderca wyciągnął z kabury pistolet i zastrzelił węża. - Cholera - powiedział Jakub w zadumie. - Zdziwiony? - zapytał zabójca. - Trochę. - Twój wybór? - Sam, wymyśl. - Dobra. Wstrzyknę ci taki środek, który cię sparaliżuje na trzy dni. Pochowają cię żywcem. Egzorcysta próbował się wyrwać, ale nie zdołał uwolnić się z więzów. Niebawem stracił przytomność. Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych. Było mu duszno, ciasno i w dodatku wokół panowała ciemność. Obmacał rękami kieszenie. Miał na sobie białogwardyjski mundur, zapewne jeszcze z zapasów Semena. W górnej kieszeni znalazł zapalniczkę i paczkę papierosów. Zapalił ją. Przeczucie nie myliło go. Znajdował się w trumnie. W dodatku założyli mu za ciasne buty. Spróbował pchnąć wieko trumny rękami. Zgodnie z jego przewidywaniami nie drgnęło nawet. Wyciągnął stopy z butów i kopnął kilkakrotnie w tylną ściankę. Ta również nawet nie drgnęła. W zadumie zaczął obmacywać rękami ściany swojego więzienia. W bok uwierał go jakiś znajomy kształt. Butelka. Ktoś ze znajomych włożył mu butelkę wódki do trumny. Jakub odkorkował i z lubością pociągnął kilka łyków. Okowita poprawiła mu nastrój. Ostatecznie bywał w gorszych opałach. Rozbił butelkę o burtę trumny i sporządziwszy z długiego szklanego wióra coś w rodzaju rylca, zaczął nim ze zdwojoną energią drapać w wieko. Kumple Jakuba zebrali się w gospodzie. Wiadomo, po tak wybitnym człowieku należy wyprawić stypę. Ajent dostarczył piwo "Perłę Mocną", z browaru w Lublinie. Pili. Wspominali. Nie zwracali praktycznie uwagi na siedzącego w kącie dziwnego, chudego typka ubranego na czarno. Było już dobrze po dwudziestej i wszyscy byli zdrowo podchmieleni, gdy otworzyły się drzwi. Drzwi zaskrzypiały złowrogo, więc wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. Następnie parę osób zemdlało. Pochowany tego dnia rankiem egzorcysta, wszedł jak gdyby nigdy nic do gospody i przepchnął się do baru. - Jedną "Perłę" - zadysponował. Ajent nic nie odpowiedział. Leżał za ladą nieprzytomny. Większość gości opuszczała właśnie lokal, skacząc przez okna. - Co jest? - wściekł się. - Ducha zobaczyliście czy co? - Nie - wykrztusił z siebie Tomasz. - Nic nie widzimy, prawda chłopaki? Chłopaków już nie było. Tylko Semen został w kącie nad kuflem piwa. - Mówiłem im, żeby zaczekali te trzy dni - powiedział w zadumie. - A tak na marginesie, to mogłeś zmyć z siebie warstwę gleby, zanim przyszedłeś między ludzi. Niektórzy mają słabe serca. I łachy trzeba było zmienić. Paru takich, którzy ocknęli się z omdlenia, pełzło właśnie w stronę wyjścia. - Cholera, co za ciemnota - zdziwił się Jakub. - Ty chyba jesteś temu winien. - Ja? - A kto polował na duchy przez-te wszystkie lata? - No dobra. Jestem winien. Sięgnął za ladę i wyjąwszy sobie ze skrzynki butelkę, odkorkował ją o kant stołu, po czym wlał jej zawartość do gardła. Gdy piwo spłynęło do jego żołądka, rozejrzał się wokoło i spostrzegł zabójcę egzorcystów siedzącego spokojnie w kącie. Wyglądał na lekko zaskoczonego. Jakub trzasnął butelką o kant baru i uzbrojony w śmiercionośne narzędzie zbliżył się wolnym, skradającym się krokiem do nieznajomego. - Zdziwiony? Nieznajomy wypił resztkę z dna kufla, po czym niespodziewanie skoczył. W jego dłoniach błysnęły jakieś ostrza czy pazury. Egzorcysta wsadził mu butelką w twarz, ale to go nie zatrzymało. Semen wyrwał zza pasa siekierę i zaszedł ich od tyłu. Siekiera błysnęła w powietrzu i jej obuch uderzył zabójcę w potylicę. Semen znany był z tego, że potrafi zabić jednym takim uderzeniem tucznika. Wróg padł na podłogę. - Kto to do cholery jest? - zapytał Semen. - Czepił się mnie. Twierdzi, że chce mnie zabić. Z rozbitej głowy wroga ciekła krew. W słabym świetle jednej żarówki pod sufitem wydawała się być zupełnie czarna. Odkorkowali jeszcze po jednej "Perle". - To co robimy? - zapytał Semen. - Zaraz tu będą smerfy. - No to niech mu sprawdzą kieszenie. A jeśli nawet kipnął, to w obronie własnej. Trzeba gościa wyjaśnić... - Może sami sprawdzimy? Trochę waluty czy broń mogłaby się... Wzrok jego skierował się na leżącego i umilkł. Ciało zniknęło. Ślady krwi wskazywały na to, że poczołgał się do wyjścia. - Za nim! Wybiegli przed gospodę. Było tu zupełnie pusto. Ślady urywały się na schodkach. Obaj kumple klęli długo i głośno. A potem wrócili do gospody, bo było bliżej. Ajent doszedł właśnie do siebie. Wyszedł chwiejnym krokiem zza baru i popatrzył smętnie na wywalone okna i potłuczone butelki. Zatrzymał się przy plamie czarnej krwi. Wziął jej trochę na palec i powąchał. Potem podniósł wzrok i popatrzył na Jakuba. - Uch, ty - powiedział. - Znaczy żyjesz? - Tak. Żyję. - To zapłacisz sukinsynu za straszenie gości i wybite szyby. Z zaplecza przyniósł szmatę i butelkę rozpuszczalnika. - I jeszcze zasmarowaliście podłogę smołą. No i czego tak stoicie? Won w diabły, będzie zamknięte do końca tygodnia! Andrzej Pilipiuk OKAZJA Paweł Bardak orał zagon za stodołą. Dychawiczna szkapa leniwie ciągnęła pług przez rozmiękłą po deszczach ziemię. Oracz żuł wygasły niedopałek zwisający mu z kącika warg. W ustach mełł przekleństwa. Pośrodku pola lemiesz zatrzymał się, nieoczekiwanie uderzywszy w coś twardego. Do zamroczonego bimbrem umysłu Bardaka przeniknęła myśl, że w tym miejscu co roku trafiał na jakąś przeszkodę. Może kamień? - zaklął siarczyście i cofnął się nieco, ciągnąc za rączki pługa. Następnie machnął batem i zdzielił szkapę. Koń szarpnął się. Coś zazgrzytało, po czym uwolniony koń pobiegł do przodu, ciągnąc za sobą drewnianą ramę. Lemiesz został w ziemi. Bardak zaklął wściekle, a potem poszedł do chałupy. Po półgodzinie powrócił uzbrojony w szpadel. Klnąc pod nosem, wykopał sporą dziurę i wyrwał z ziemi żelaza. Oglądał dłuższą chwilę stępiony grot i pękniętą odkładnicę. Z kieszeni wyciągnął flaszkę i pił chciwie. Letni bimber dodał mu sił. Zaczął machać szybko szpadlem i po godzinie z okładem odsłonił leżący w ziemi dwumetrowej długości kamienny słup. - Kurde - powiedział, w zadumie. - Musi pogański bałwan. Słup pokrywały jakieś zapaćkane ziemią wydłubane w kamieniu rysunki. W pierwszej chwili chciał je oczyścić, ale zrezygnował. Ziemia była wilgotna, a on człowiek oczeń kulturalnyj nie lubił brudzić się bez powodu. - Przewróciło się, niech leży - powiedział w zadumie, a potem troskliwie przysypał posąg cienką warstwą ziemi. - Siem sprzeda - wydedukował. - Musi co, archeologi kupiom. Z kieszeni wyciągnął kalkulator i zrogowaciałym paznokciem zaczął wystukiwać na nim różne numery. Przeliczał złotówki na dolary, a dolary na irackie dinary i stawał się coraz weselszy. Dopił resztkę bimbru i cisnął butelkę w stronę stodoły. Trafił w drzwi. Flaszka rozprysła się na tysiące odłamków. Nadal zatopiony w myślach ruszył do chałupy. Jego zamroczony mózg nadal prowadził obliczenia. Taki posąg wart jest co najmniej z tysiąc zielonych. A może tysiąc pięćset? Nim doszedł do stodoły, był już święcie przekonany, że nie może oddać posągu za mniej niż pięć tysięcy baksów. Ból, który nieoczekiwanie przeszył jego stopę, na chwilę przerwał mu precyzyjny tok myślenia. Zawył i przewrócił się. Padając poczuł, jak coś wbija się w jego łopatkę. Uniósł ubłocony gumofilc do oczu i spostrzegł, że depnął na denko przed chwilą opróżnionej flaszki. Z denka sterczało kilka paskudnych szklanych drzazg i jedna z nich widocznie przebiwszy podeszwę, ugodziła go w podbicie. Z niejakim trudem wyrwał denko, a potem wydobył nogę z buta. Stopa krwawiła, a dziurawa skarpetka zgniło-zielonego koloru zrobiła się w kilku miejscach czerwona. - Diabli nadali - zaklął. Poczuł, że coś ścieka mu po plecach. Sięgnął dłonią i stwierdził, że gdy upadł, inny kawałek szkła wbił mu się w plecy. Wyrwał to kalecząc palce, a potem wsparł się drugą ręką o ziemię, aby łatwiej wstać. Odłamek szkła rozciął mu dłoń. Kulejąc i brocząc krwią jak szlachtowana świnia, poczłapał do domu, mniej pokaleczoną ręką nadal obliczając przyszłe zyski. Nim otworzył drzwi chałupy, zaklejony krwią kalkulator odmówił posłuszeństwa. Jakub Wędrowycz szarpnął się gwałtownie do tyłu, ale już było za późno. Aparatura eksplodowała obsypując go gradem odłamków defibratora, chłodnicy i termometru. Goła żarówka zawieszona u powały piwnicy zamigotała, ale nie zgasła. Z rurki biegnącej od pokrywy kotła z zacierem nadal wydobywały się obłoczki pary niosącej alkohol, ale obecnie marnowały się bezproduktywnie. Cały układ skraplający diabli wzięli. Egzorcysta przez chwilę wpatrywał się ze smutkiem, jak dopiero co przedestylowany samogon płonie błękitnym płomieniem, a potem z kąta pomieszczenia wziął łopatę i nabrawszy piasku, sypnął im hojnie, gasząc pożar. Coś okrągłego potoczyło się po stole. Kartofel - pomyślał w pierwszej chwili genialny egzorcysta, ale zaraz rozpoznał w tym przedmiocie granat typu cytrynka. Widocznie przez ostatnie kilkadziesiąt lat leżał spokojnie w kącie i dopiero teraz... Płomień z sykiem przedarł się przez piasek i liznął śmiercionośny przedmiot. Jakub wpatrywał się przez chwilę, jak stalowa skorupa staje się coraz bardziej czerwona, a potem rozpaczliwie runął w stronę drabinki biegnącej na górę. Wyskoczył z bunkra w ostatniej chwili. Wybuch wyrwał strop wraz z maskującymi go krzewami porzeczek. Następnie cała konstrukcja zapadła się w ziemię. Jakub stał przez chwilę, wpatrując się ponuro w pogorzelisko. Nieoczekiwanie zaobserwował niecodzienne zjawisko. Na trawie koło jego stóp pojawiały się czerwone plamki. Przybywało ich z minuty na minutę. Popatrzył w niebo, ale nic nie wskazywało, by akurat zaczął padać deszcz krwi. - To ze mnie. Krwawię - wydedukował Jakub, po czym ruszył do chałupy. Przejrzał się w lustrze wiszącym koło drzwi. Lustro było bardzo mętne i przy odrobinie dobrej woli można się w nim było dopatrzyć wielu nie istniejących szczegółów własnej fizjonomii. Eks-bimbrownik spostrzegł, że całą twarz ma pociętą drobnymi rankami, które powstały zapewne w chwili wybuchu chłodnicy. Z szuflady wyjął pęsetę i wytarłszy ją o spodnie, pousuwał z ran odłamki szkła. - Cholera - powiedział w zadumie. - Coś mi tu nie gra. Już sześćdziesiąt lat pędzę bimber i nigdy jeszcze nie wyleciałem w powietrze. Coś się nieuważny na stare lata zrobiłem? Wsiadł na motor i pojechał do Wojsławic. Tak doniosły problem należało dokładnie przemyśleć nad kilkoma kuflami "Perły". Semen Korczaszko rzucił kłodę drewna na cyrkolatkę i puścił prąd. Silnik zawył. Stary kozak szarpnął ręką pas transmisyjny. Koło zamachowe zaczęło się obracać. Wbił siekierę w krawędź belki i naprowadził ją na właściwy tor. Piła tarczowa z jękiem wgryzła się w drewno. Semen, zręcznie manipulując trzonkiem siekiery, prowadził kloc. Wreszcie puścił i na-szykowaną żerdką popchnął kłodę. W tej chwili piła wydała dziwny dźwięk i rozsypała się na kawałki. Odłamki tarczy nadal miały znaczną szybkość. Gwizdnęły we wszystkich kierunkach. Pechowy drwal zasłonił się ręką, i to prawdopodobnie uratowało mu życie. Gdy w pięć minut później Jakub wjechał na podwórze, staruszek siedział i wpatrywał się w dłoń, której brakowało jednego z palców. - Co się stało? - Zdziwiony Jakub przełączył pokrętło i silnik pracujący dotąd bezproduktywnie zamilkł. Koło zamachowe kręciło się jeszcze przez chwilę, a potem znieruchomiało. U stóp Semena powstała spora kałuża krwi. - Upitoliło mi palec - powiedział stary kozak. Egzorcysta podniósł z ziemi kawałek tarczy i unikając jej ostrych jak brzytwa krawędzi, zbliżył ciekawie do oczu. - Dziwne - powiedział. - Co dziwne? - Semen, stosując ucisk, powstrzymał wreszcie krwawienie. - Czasami zdarza się, że piła pęknie od korozji wzdłuż porów metalu albo bo w odlewie był pęcherzyk powietrza i materiał jest w tym miejscu słaby. Ale tu nie widać nic takiego. Obejrzał inny kawałek. - Tu też nic. - Może wpadła w rezonans molekularny - podsunął Semen. - Albo uderzenie spowodowało pęknięcie wibrującego ze znaczną częstotliwością metalu - dokończył fachowo Jakub. - Co ja teraz zrobię bez palca? - jęknął Semen. - Ty już kumplu niedługo pociągniesz - Jakub bywał czasami rozbrajająco szczery. - Więc i tak nie długo by się przydawał. - Lepiej mieć, a nie potrzebować, niż nie mieć i nie potrzebować -odgryzł się ranny. - A kto cię tak uślicznił po twarzy? - Tresowałem kota - mruknął egzorcysta. Na płycie znalazł dziwny ślad. Jakby zadrapanie pazurem. Potem popatrzył na krew przyjaciela wsiąkającą w pył podwórza. - Ziemia spragniona jest krwi - powiedział w zadumie. Odrzucił głowę do tyłu i węszył w powietrzu. Aura okolicy powoli zmieniała się. Wróg. Nadciągał. - Chodźmy się napić - zaproponował Semenowi. - Dziś ja stawiam. Poszli. Posterunkowy Birski dostojnie sunął poboczem drogi, usiłując utrzymać się w pionie. Wracał właśnie z akcji likwidacji bimbrowni na Witoldowie. Trzeba przyznać, że do zadania tego przyłożył się niezwykle sumienie. Dla ustalenia, czy naprawdę chodzi o samogon, wypił pół wiaderka produktu i jeszcze wziął kilka butelek ze sobą, żeby przeprowadzić specjalistyczne badania laboratoryjne. Wdrapał się na wzgórze koło kapliczki i właśnie przed jego oczyma zarysowała się panorama doliny i leżące na jej dnie miasteczko, gdy niespodziewanie minął go pędzący z zupełnie niedozwoloną szybkością samochód. - A żebyś wylądował w rowie - wrzasnął za nim gliniarz. Musiał wymówić to w złą godzinę, sto metrów bowiem dalej pojazd zniosło z szosy i rąbnął z całym impetem w drzewo. Posterunkowy przyczłapał po chwili. Pechowy kierowca wyrzucony przez okno siłą uderzenia leżał w rowie. Ciekła z niego krew. Birski popatrzył na niego ponuro. Uczyli go oczywiście udzielania pierwszej pomocy, ale teraz wpatrując się w liczne rany cięte i tłuczone, zwątpił w możliwość opanowania wycieku krwi. - Wykrwawi się - wydedukował wreszcie. - Będzie odstraszający przykład dla innych. Wyjął z kieszeni radiotelefon i wezwał Rowickiego. Ktoś musiał tu posprzątać. Jakub siedział w kącie gospody i wlewał w siebie piąty kufel. Czuł się coraz lepiej. Leniwie przysłuchiwał się rozmowom prowadzonym przy sąsiednich stolikach. Ludzie naradzali się między sobą, szeptali i popatrywali w jego stronę. Wreszcie Tomasz i Semen wystąpili jako coś w rodzaju delegacji. - Jakub - powiedział Semen - wyliczyliśmy to statystycznie. Każdy z tu obecnych dzisiaj się poharatał. W skali wsi daje to setki litrów krwi. Coś nam się tu nie zgadza. Jakub oderwał zamglone spojrzenie od kufla. - Mnie też się coś nie zgadza - powiedział z pewnym ociąganiem. - l poziom się nie zgadza - westchnął, patrząc na prawie pusty kufel. Ktoś z miejsca pobiegł go napełnić. Z wdzięcznością umoczył usta. Delegacja nadal stała. - Jakub, co się dzieje? - zapytał Tomasz.- Dlaczego tak? - Ziemia łaknie krwi - powiedział egzorcysta, po czym ze zmartwieniem stwierdził, że kufel znowu jest pusty. Napełniono go w mig. - Od czego tak się zrobiło? - zapytał ktoś z tłumu otaczającego stolik zwartym kręgiem. - Czasami tak bywa - zauważył Jakub i znowu się napił. - Czy to niebezpieczne? - zapytał ajent. Jakub kiwnął poważnie głową. - Jeśli nic nie zrobimy, połowa z was umrze w ciągu trzech dni - powiedział poważnie. - Połowa z was? - zdziwił się koś. - To ty nie jesteś nasz? - Połowa z was - powtórzył. - Ja jestem wiedzącym, więc wiem, jak się uchronić. W powietrzu zakotłowało się od wściekłych okrzyków, a kilka butelek roztrzaskano na "tulipany". - Odłóżcie to - powiedział Jakub. - Bo będzie jeszcze gorzej. Dużo gorzej. To pożąda krwi. Zamilkli. Z jakichś pociętych palców już kapały na podłogę czerwone krople. - Kto jest winny? - zapytał Semen. - Przez kogo to wszystko? I co się dzieje? . Jakub w zadumie popatrzył w kufel, jakby w pianie szukał odpowiedzi. - Zaraz tu wejdzie - powiedział. - Nie możecie go zabić, nie tutaj. To otworzy nam drogę prosto do piekła. Jego bełkotliwy glos zabrzmiał bardzo poważnie. Czekali milcząc, a on wypił jeszcze kufelek. Nieoczekiwanie otworzyły się drzwi. Do knajpy wszedł rozpromieniony Paweł Bardak. - Dziś jest mój wielki dzień - powiedział. - Wkrótce dostanę trzy tysiące dolarów. Wszystkim stawiam. Odpowiedziało mu milczenie. - To on - powiedział spokojnie Jakub. - To wszystko przez niego, choć nie ma w tym jego winy. On ucierpiał pierwszy... - Co ty bredzisz, pomerdało ci mózg? - Paweł spostrzegł nienaturalny spokój panujący w karczmie. Egzorcysta wstał zza stolika i podszedł do gościa. - Gdzie to jest? - zapytał, patrząc mu prosto w oczy. - Co? - zdziwił się Bardak. - Wiesz, o co pytam - powiedział Jakub. - O naszego starego boga, któremu nie stało wyznawców. I ofiar - dodał po chwili ciszej. Paweł cofał się powoli, ale trafił plecami na twardy mur stłoczonych ludzi. - Zaprowadź nas - powiedział Jakub. Miękko, ale tonem wykluczającym sprzeciw. Pół godziny później stanęli na polu za stodołą Bardaka. Zadzwoniły o kamień łopaty. Posąg udało się odsłonić w całości. Otaczały go potrzaskane naczyńka wytępione ręcznie z gliny. Mimo upływu tysiąca lat widać w nich było jeszcze ciemną zaskorupiały masę. Jakub wyjął z kieszeni buteleczkę z wodą święconą. - Masz pecha - powiedział do posągu. - Za dwadzieścia lat nikt nie już by nie wiedział, jak to zrobić. Trafiłbyś do muzeum i niósłbyś śmierć między nas. Ale na szczęście są jeszcze po wsiach odpowiednio ciemni ludzie. Ludzie, którzy nie szanują pamiątek przeszłości. Wredni niszczyciele zabytków. Nazywaj nas, jak chcesz. Posąg milczał. Leżącą w ziemi statuę zaczął otaczać świetlisty pancerz. - Odsuńcie się - rozkazał Jakub. - To się robi niebezpieczne. - Ale co się dzieje? - zaniepokoił się Tomasz. - Wypił sporo krwi przez dzisiejszy dzień. Pożąda więcej. - Co mamy robić? - jęknął ktoś. - Jest głodny, więc będzie bił na oślep. Ale jeśli sobie troszkę podje, zaśnie. Wtedy go wykończymy. - Mówisz tak otwarcie - zauważył Semen. - Spokojnie. I tak nie rozumie po naszemu. Kamienne powieki posągu podniosły się ze zgrzytem, odsłaniając żywe, choć nieludzkie oczy. - Pora - mruknął Jakub, popychając skamieniałego ze zgrozy Bardaka bliżej brzegu wykopu. Następnie wyjął z kieszeni starą jak świat, wyszczerbioną, fryzjerską brzytwę i przejechał mu po gardle, przecinając obie tętnice. Ludzie odwrócili głowy. Paweł runął na posąg. Krew lała się z niego strumieniami. Wsiąkała w kamień i ziemię bez śladu. - To nic osobistego - powiedział Jakub do konającego - ale sam rozumiesz, że ten, kto zakłóca spokój dawnych bogów, musi ponieść konsekwencje. Pewnie pójdziesz prosto do nieba, jako męczennik za wiarę złożony na pogańskim ołtarzu... Urwał, widząc, że śmiertelne drgawki już ustały. Ciało Bardaka znikało, roztapiało się w kamieniu. Demon przetrawi jego myśli, odczyta wspomnienia i zgodnie z wiedzą i logiką zabitego będzie wyznaczał kolejne ofiary. Na razie posąg utracił pozory życia. Zapadł w sen, trawił. - No to do roboty - warknął egzorcysta. Chlusnął wodą święconą na krzyż. W miejscach, gdzie upadła na kamień, wypaliła dziury. - Do dzieła - powiedział odsuwając się. . W powietrzu uniosły się siekiery kilofy i młoty. Echo uderzeń niosło się przez wieś. Sam egzorcysta cofnął się kawałek. Z kieszeni wygrzebał woreczek z tytoniem i kawałek szarego papieru pakowego. - Nie mogłeś od razu wodą święconą? - zapytał szeptem Semen. - Po cholerę go wykończyłeś? Jakub zaciągnął się skrętem z machorki. - Widzisz, mogłem oczywiście, bez wody też byśmy sobie poradzili, ale z Bardakami to mam jeszcze od czasów wojny porachunki i teraz trafiła się dobra okazja... Andrzej Pilipiuk WEŹMIESZ CZARNĄ KURĘ Jakub Wędrowycz stał wpatrując się ponuro w swoją niedoszłą plantację malin na Białej Górze. Pole dobrane było idealnie. Południowa ekspozycja, solidnie zasilone obornikiem. Wąskie i długie. A jaki piękny był z niego widok. Wzrok właściciela mógł się swobodnie ślizgać po całej dolinie. Na lewo widać było wysadzaną drzewami drogę do Huty, dalej majaczyła kapliczka stojąca na rozstajnych drogach. Przed nim w dolinie leżały Wojsławice. Wyraźnie widział białą sylwetkę kościoła i dach byłego ratusza. Za wsią wznosił się masyw Mamczynej Góry i Zamczyska i tylko źle dobrany punkt obserwacji utrudniał dostrzeżenie wielkiej piaskowni. Dalej, już na prawo od niego widać było kirkut i pagórki, za którymi leżała Tróścianka. Jeszcze dalej majaczył Witoldów, a kępa drzew wyznaczała położenie jego rodzinnego Starego Majdanu. Daleko. Prawie osiemnaście kilometrów. Za plecami wznosił się niewielki pagórek, a dalej był las, poprzecinany licznymi parowami. W lesie znajdował się cmentarz z pierwszej wojny światowej. A tu była jego plantacja. Jego niedoszła plantacja. Dziesięć arów malin, obecnie wgniecionych w ziemię kołami kombajnu, który przejechał tędy co najmniej cztery razy. Większość owoców opadło na ziemię. Niektóre krzaczki uniknęły losu swoich braci, lecz niewiele ich zostało. - Podłość ludzka nie zna granic - powiedział w przestrzeń. Jego nieletni syn Mikołaj podniósł się z ziemi, gdzie badał ślady. - Maliny zebrali najpierw z grubsza do wiader, a później pojeździli kombajnem. Sądzę, że nie po to, aby ukryć ślady, ale to jedyna droga tędy. - Droga?! - Przepraszam, tato. Miałem na myśli, że to jedyny równy kawałek pola. Ta świnia nie mogła przejechać polną drogą obok, bo ryzykowałby zerwanie bębna. Pojechał na skróty. Idziemy na milicję? - Nie. Weźmiemy zemstę we własne ręce. Na skraju pagórków od strony lasu pojawił się Józef Paczenko siedzący na swojej klaczce. Po chwili podjechał do nich. - Ślady ciągną się aż do pola Jopka, które jest ślicznie skoszone. Podobnie jak dwa sąsiednie. W jeden dzień na pewno nie dał rady. Musiał tu szaleć co najmniej trzy dni. - Cholera i nikt mnie nie zawiadomił - zdenerwował się Jakub - żeby ich tak diabli wzięli. Jak im jestem potrzebny to jak sarenki do wodopoju, a tak to kamieniami rzucają. Kłody pod nogi. Na każdym kroku. - Nu, nie denerwuj się. W gminie są dwa kombajny. A to myślę, że była "Yistula" Świrskiego. Job, jeho matery! - A to świnia. Świnia, co kiedyś był kolegą. - Nu, i co ty będziesz robił? - Zajdziem go we dwu i przetrzepiemy mu gnaty. Ja na milicję chodzić nie będę. - Za dobrze cię tam znają. Choroszo. Pójdziem we dwu, i przetrzepiemy mu skórę i co z tego wyjdzie? Obijem gówno, a będziemy odpowiadać jak za człowieka. Jeśli chcesz, to oczywiście ja zawsze z tobą. - Ty Józef boisz się sprać jednego faceta? A pamiętasz jak we wojnę szlachtowaliśmy szwabów jak wieprzki. -Wojna to co innego. Lepiej będzie zrobić mu jakieś subtelne kuku. -Kuku? Subtelne... Naraz Jakub urwał tknięty nagłą myślą. Twarz jego rozjaśnił ponury uśmiech. - Jak subtelnie? - zapytał. - Co miałeś na myśli? - Podpalimy mu stóg, albo i stodołę. - Równie dobrze mógłbym się pod tym podpisać! Wiesz kogo gliny będą podejrzewać w pierwszej kolejności? Mnie. Nie zapominaj, ile czasu siedziałem za ukraińską partyzantkę. - A ja miałem amnestię. - Ale z tą subtelnością to miałeś dobry pomysł. Masz trochę bimbru? Tego mocnego? - Dla ciebie zawsze. Ile ci trzeba? - Dziesięć litrów! - Dużo, ale znajdzie się. Wpadnij do mnie wieczorkiem. Po dojeniu. Pożegnali się i Józef pojechał na swojej klaczce w dolinę. Jakub i Mikołaj obserwowali go przez chwilę. - On jest jakiś dziwny tato. - Zawsze taki był. Gdy się zdenerwuje, mówi jakoś dziwnie. A konie słuchają go jak psy. - Dlaczego nigdy nie używa siodła? - Sam go zapytaj. Konie go lubią. Zresztą jego ociec Anzelm też był dziwny. Ważne, że odleje mi spiritu. - Po co ci aż dziesięć litrów? - Zobaczysz. Subtelnie. Zemsta musi być subtelna. Roześmiał się ponurym rechotem, którego nauczył się w więzieniu od najbardziej zatwardziałych kryminalistów. Sto metrów dalej poderwało się stadko kuropatw spłoszonych tym dziwnym dźwiękiem. Ich koń zastrzygł niespokojnie uszami, choć powinien już przywyknąć. Wsiedli na wóz i pojechali do domu. Gdy tego wieczora Jakub zaszedł do zagrody Paczenków, dobiegało właśnie końca wieczorne dojenie. W oborze panował dziwny niepokój. Koń przestępował z nogi na nogę, to znów uspokajał się. - Co z nim? - zapytał Józefa. - A nerwowy trochę. Siadaj i poczekaj, już kończę. Pociągnął jeszcze kilka razy strzyki i klepnął krowę w zad. Zdjął z wiadra gazę i wycisnął pianę do niewielkiego kubka. Następnie przeszedł z nim w kąt obory, gdzie wlał jego zawartość do niewielkiej rurki sterczącej z polepy. - Na co to robisz? - zdziwił się Jakub, który pochlebiał sobie, że zna wszystkie miejscowe zabobony. - Jakby to powiedzieć, dla kotów w piwnicy. Bidne, głodne kotki. - Masz piwnicę pod oborą? Józef wzruszył ramionami. - Czy to ważne. Chodź do chałupy. Naleję ci bimbru. Poszli. Wewnątrz domu panował nieład, znać było brak kobiecej ręki. Jak to u wdowca. Wdrapali się na strych, gdzie sporą część pomieszczenia zajmował solidny kocioł i system rurek tudzież kilka kadzi z zacierem. - Nie boisz się, że ci spadnie na łeb której nocy? - Ni, solidna chałupa. A sufit sam stawiałem. Wytrzyma. Podłoga posypana była warstwą piasku. W tym piasku leżały butelki pełne cieczy. Jakub podniósł jedną z nich i popatrzył przez nią na zachodzące słońce widoczne w niewielkim okienku. - Lepszy niż Josifa. - Pewno. Ja dbam o swój żołądek. Potrójnie destylowany. O kumpli też dbam. To na łapówkę? - Jako honorarium. - Ty nie wynajmuj żadnych łepków do łamania mu kości. Sypną się przy pierwszej okazji. Sami możemy to załatwić. - Ja nie łepków. Mówiłeś "delikatnie" i ja nad tym myślałem. I mam pomysł pierwszej klasy. - Skoro tak, to daj plecak. Załadowali go do pełna, a potem jeszcze sprawdzili, czy samogon na pewno jest dobry. Sprawdzanie zaczęło się od małej dawki, w której dawało się wyczuć jakiś obcy posmak, potem przyszła kolej na większą dawkę, dla dokładniejszego zbadania obcej domieszki. Dawka ta okazała się jednak niewystarczająca. Dopiero nad ranem udało się ustalić, że zapewne jest to dodatek soku z jabłek, który wcześniej znajdował się w tych butelkach, ale ostateczne zweryfikowanie tej hipotezy przyjaciele odłożyli na inną okazję. Chata Karwowskiego leżała daleko od Uchań na wzgórzu koło przejętego przez "Herbapol" pałacu. Jej lokator najwyraźniej nie życzył sobie kontaktów z mieszkańcami wsi, a oni równie mało życzyli sobie kontaktu z nim. Z "Herbapolem" toczył wojnę podjazdową, milicja nękała go za prowadzenie "pokątnej praktyki paralekarskiej", a ludzie rzucali w niego kamieniami. Edward Karwowski był bowiem znachorem. Ponadto zajmował się wróżbiarstwem i kilkoma naukami pokrewnymi. Podobno umiał też rzucać uroki, choć tego oczywiście nikt nie był w stanie sprawdzić w sposób jednoznaczny. Owszem gliniarze, korzy go nachodzili, cierpieli potem na świerzb i biegunkę, a jeden nawet wyłysiał, wyjątkowo często psuły im się zęby i radiowozy, a dwa razy spłonął posterunek, ale ostatecznie jakieś dziewiętnastowieczne choroby każdemu mogą się przytrafić, a posterunek może się zapalić z wielu powodów. Podobnie jak każdy weterynarz może naukowo wyjaśnić utratę mleka u krów, a higienista powstawanie kołtunów na głowach miejscowych plotkarek. Nieurodzaj dotykający wybiórczo pól jednych rolników, podczas gdy sąsiednie rodziły wysokie plony, był zapewne kwestią umiejętnego nawożenia, a gradobicia też się ostatecznie zdarzają, choć fakt dokładnego wycelowania w pola pegeeru może być już na ten przykład nieco zastanawiający. Jakub Wędrowycz stanął przed chatą i rozejrzał się po okolicy. Nie podobało mu się to miejsce. Było dziwne. W promieniu dwudziestu metrów od chaty gleba była wypalona na suchą glacę. Sterczały z niej smętne pozostałości jakichś badyli. Wyglądało to jak mały kawałek pustyni rzuconej w świat lasów i pól Lubelszczyzny. Zjawisko było o tyle dziwne, że zaledwie dwanaście godzin wcześniej nad okolicą przeszła burza z piorunami i wszędzie wokoło stały kałuże wody. Dom chylił się ku ziemi. Wokoło powtykane w glebę patyki obwieszone kolorowymi szmatkami klekotały ponuro uderzając o siebie. Zdobiąca drzwi krowia czaszka ozdobiona paciorkami skłaniała do refleksji. Jakub zapukał. - Zjeżdżaj - dobiegł go ze środka starczy głos. - Wybacz mistrzu, że cię nachodzę, ale mam ważną sprawę -zaczął. Z wnętrza dobiegł dźwięk oznaczający, że mieszkaniec rzucił w drzwi butem. - Mam prezent - dodał. Wewnątrz panowała przez chwilę cisza. - Ktoś ty? - dobiegło wreszcie pytanie zabarwione ironią. - Jakub Wędrowycz ze Starego Majdanu. Egzorcysta amator. Byłem już tu kilka razy, ostatnio cztery lata temu... - Wejdź buć łaska. - Wszedł. W chacie panował potworny smród. Z boku pomieszczenia znajdowało się palenisko. Dalej stało zapadnięte łoże. Na wprost od wejścia królowało potężne ciężkie biurko, z całą pewnością ukradzione z pałacu. Obok znajdował się rozwalony regał, a na nim kilka rozsypujących się książek. Koło biurka stał dumnie wyprostowany niewysoki staruszek w garniturze. Garnitur zapewne także był kradziony, na oko sądząc, jeszcze przed pierwszą wojną światową, i od tego czasu ani razu nie widział prania. - Nu i czego ty, ha? - zapytał czarownik skrzekliwym głosem. -Ty od duchów, ja od czarów. Na naukie fachu przyszedłeś? - Nie. Mam problem z jednym złośliwym typem. Potrzebna mi twoja wiedza. - Hy! Znaczy co? Chcesz go otruć? - Nie. Chcę na niego rzucić urok. Staruszek zaśmiał się złośliwie. - Urok? Toś dobrzi trafił. Co chcesz? Gorączkę mogę i sraczkę, i świerzb, i włosów wypadanie, nawet zgnilca mogie mu zadać. * - Co ty? Na to są leki. Muszę zaszkodzić jego maszynom. Pojeździł mi kombajnem po polu. - Znasz ty, gdy uroki były pisane, to jeszcze maszyn ni było ani ani. Recept mogę ci podać, ale czy będzie dobrzi, to nie powim. - Podaj. Spróbuję. - Zara, zara. Ty mówił, że jest u ciebie dla mnie podarek. Jakub wyjął z plecaka dziesięć butelek i ustawił je rządkiem na stole. Czarownik złapał jedną. Odkorkował i pociągnął z lubością kilka łyków. - Gut - wyraził swoje uznanie. - Trzydzieści procent jak obszył. - No, co ty. Pełne osiemdziesiąt. Mów recept. - Nu, dobra. Weźmisz czarno kurę... Noc była pogodna. Widać było wszystkie gwiazdy. Droga mleczna przecinała niebo swoim łukiem. Ziemia powoli oddawała zgromadzone podczas długiego upalnego dnia ciepło. Gdzieś daleko ujadały psy. Dwa cienie przemknęły się bezszelestnie rowem. Rozległo się gdakanie kury. Odpowiedziały mu głosy innych kur, zamkniętych w kurnikach. Gdakanie nasiliło się, a potem nagle umilkło. - Tutaj? - rozległ się stłumiony szept. - Tutaj - uspokoił go drugi. - Dawaj łom. Zaskrzypiały odrywane od płotu sztachety. Po chwili dwa cienie wślizgnęły się na podwórze. Pies otworzył pysk, aby zaszczekać, ale w tym momencie jeden z nocnych gości przyłożył mu do pyska kawał szmaty nasączonej eterem. Pies szarpnął się kilkakrotnie i znieruchomiał. Dwa cienie przepełzły pod drzwi. Jakub zaczął kreślić kredą na kawałku betonu skomplikowane symbole. Wreszcie zapalił zapałkę i w jej świetle przez chwilę porównywał sporządzony rysunek ze swoją pamięcią. - Fertyg - powiedział wreszcie. Józef przełknął nerwowo ślinę. - Nie wiem, czy to zadziała - powiedział. - Zobaczymy. - Wydobył z koszyka czarną kurę, urżnął jej głowę brzytwą, po czym starannie zachlapał krwią rysunek. - Uhr hakau seczech - powiedział z namaszczeniem. - Oby ten, który tu mieszka, nigdy nie dojechał swoim kombajnem na pole. W tym momencie na piętrze otworzyło się z rozmachem okno. - Ha, złodzieje! - wydarł się Świrski. - Chodu - wrzasnął nie mniej potężnie Jakub. Obaj czarownicy rzucili się do ucieczki. Gospodarz wygarnął z dubeltówki w powietrze i stracił następne dziesięć minut na szukanie naboi i ponowne jej nabijanie. Nim skończył, obaj przyjaciele byli już daleko. - Wywal to - powiedział Józef, patrząc na trzymany przez Jakuba bezgłowy zezwłok. - No, co ty? Dobra kurka. Zjemy na śniadanie. Ciężko los doświadczył Mariusza Świrskiego w następnych tygodniach. A było to tak. Następnego dnia rankiem wsiadł na kombajn i ruszył w pole, gdzie miał umówioną robotę. Pech chciał, że dwadzieścia metrów od bramy gospodarstwa strzeliła mu prawa dętka. Koło zupełnie sflaczało. Wrócił więc do domu po traktor, żeby nim ściągnąć kombajn z powrotem na podwórze. Niestety, w czasie gdy uruchamiał traktor, nadjechała ciężarówka prowadzona przez pijanego kierowcę i zwaliła kombajn do rowu. , Uruchomienie pojazdu zajęło mu czas do wieczora, a urozmaicone zostało wycieczką do kółka rolniczego, gdzie musiał wyżebrać odpowiedni lewarek, oraz wizytą faceta, z którym był umówiony na koszenie pola, a który to obił mu twarz i inne części ciała, a następnie opuścił jego posesję zabierając ze sobą wpłaconą wcześniej zaliczkę. Następnego dnia zdołał przejechać aż kilometr, po czym pękła mu tylna oś. Sprowadzenie nowej z Lublina trwało równo tydzień i wymagało wręczenia trzech łapówek, w tym dwu całkowicie bezproduktywnie. Wreszcie gdy znowu ruszył na pole, na szosie pojawił się drugi w gminie kombajn należący do kółka rolniczego. Szosa była dosyć wąska, ale przecież wielokrotnie już się na niej mijali. Świrski miał dobre oko i tym razem też prawie mu się udało. Wylądował w rowie. Potrzebna była pomoc mechanika. Żniwa dobiegały końca, gdy ponownie ruszył na szosę. Tym razem dojechał bez przeszkód na pole i zaczął kosić. Gdy dotarł do połowy, zapaliła się słoma wewnątrz pojazdu. Usiłował walczyć przez kilka minut za pomocą gaśnicy z rozprzestrzeniającym się ogniem, ale wysiłki jego okazały się bezowocne. Kombajn po krótkotrwałym pożarze zakończył żywot efektownym wybuchem, który z kolei podpalił leżący pokos słomy i stojące na polu zboże. Prawdopodobnie spłonęłaby cała okolica, gdyby nie to, że jakoś bardzo szybko niebo zaciągnęło się chmurami i spadł deszcz. Ludzie zaczęli jakoś dziwnie omijać jego zagrodę, a po całej gminie rozpełzły się głupie plotki o czarach. Przez parę tygodni był spokój, a potem zaczęły się wykopki. Pech strawiwszy kombajn zajął się dla odmiany jego traktorem. Zaczęło się niewinnie od zerwania paska klinowego, następnie zatarł się silnik, ale prawdziwy ubaw nastąpił kilka dni później. Z niewiadomych przyczyn zablokował się pedał gazu i jednocześnie odmówił posłuszeństwa hamulec. Traktor ciągnąc wyładowaną burakami przyczepę staranował bramę skupu i wyrżnął w podstawę potężnego silosu. Świrski cudem uniknął wypadku wyskakując w porę. Złośliwy los sprawił jedynie, że wpadł na słup od linii wysokiego napięcia i osunął się na zalegającą w pobliżu słupa stertę gnijących kartofli, wybił sobie siedem zębów i złamał rękę. Silos był wyjątkowo solidnie wykonany i teoretycznie nawet uderzenie rozpędzonego czołgu nie powinno zrobić mu krzywdy, jednak na skutek uderzenia traktora przewrócił się jak długi i rozwalił na kawałki. Przez następne trzy lata w tym miejscu na wiosnę wyrastały samosiejki pszenicy. Odbył się proces, ale nie zdołano udowodnić celowego staranowania silosu, więc Mariusz otrzymał wyrok w zawieszeniu i skierowanie na badania psychiatryczne, podczas procesu bowiem wywrzaskiwał coś niezrozumiałego o klątwie i o tym, że zemści się na kimś. Nie udało się ustalić, kogo miał na myśli. Z obserwacji wypuszczono go po miesiącu, stwierdzając, że wprawdzie jest to człowiek wyjątkowo zabobonny, ale nieszkodliwy dla otoczenia. Jakub karmił właśnie swoje świnki, gdy ktoś stanął w drzwiach obory. Poznał Świrskiego. - Wejdź do środka, bo wyziębisz całe pomieszczenie - powiedział nieżyczliwie. Gość wszedł. - I czego chcesz, ha? - Jakub, ty na mnie rzuciłeś klątwę. - Nie klątwę, tylko urok, po za tym, co za pomysł? Czy ja wyglądam na czarownika? - Tylko ty byś potrafił. Może jeszcze stary Karwowski z Uchań, ale on nie żyje, bo już nawet jeździłem sprawdzić, czy by mi nie pomógł i nie odczynił... - A co mu się stało? - Ponoć wypił na raz dziesięć litrów samogonu i szalał po wsi, aż wreszcie ktoś pokazał mu lustro i starzec padł na swój widok jak rażony piorunem. Jakub poczuł swędzenie sumienia i podrapał się w tym miejscu po głowie. -Nu i co dalej? - Odczyń urok. Już nie mogę tak żyć. Jutro chcę wiać zboże. Mrugnął i niezdarnie zaczął wciskać Jakubowi kopertę. Ten wziął i zajrzał ciekawie do środka. Wewnątrz było sześć miesięcy spokojnego życia. - Niech ci będzie - zgodził się łaskawie. - Dostarczysz dzisiaj jeszcze następujące rzeczy... Jakub i Józef noc spędzili pracowicie. Zarżnęli białą kurę dostarczoną przez gospodarza, po wy wrzaski wal i w przestrzeń magiczne formułki. - A ty, łachmyto najpierw pomyśl dwa razy, zanim pojedziesz na skróty przez czyjąś plantację - wrzasnął Jakub, gdy już było po wszystkim. Dwaj czarownicy z godnością opuścili niegościnną ziemię. Następnie udali się do gospodarstwa Wędrowyczów, gdzie upiekli kurę i delektowali się nią, popijając młodym winem. - Tak swoją drogą, to kiedy znajdował ty czas, żeby majstrować mu przy kombajnie? - zapytał nieco już podpity Józef. - No, co ja miałem majstrować. Rzuciliśmy urok. Nie pamiętasz? - Pierdoły. Ni ma uroków. - Teraz już nie będzie. Karwowski nie żyje. - W ogóle nie było. Żyjemy w dwudziestym wieku. - Haj, żywię dwudziesty wiek. Unieśli szklanki do wschodzącego słońca. Andrzej Pilipiuk HIENA Wrześniowe słońce stało wysoko na niebie. Na cmentarzu panował jednak niepodzielnie cień. Stare drzewa rosły gęsto. Ich liście, choć zmieniały kolor, trzymały się jeszcze całkiem mocno na gałęziach. Nieliczne jedynie opadły na dół i leżały smętnie na kopczykach ziemi, znaczących miejsce wiecznego spoczynku prostych ludzi, oraz pompatycznych, lastrikowych płytach, przywalających mogiły miasteczkowych notabli. Nieznaczny odsetek opadł na zarośnięte chwastami kamienne nagrobki na prawosławnej części cmentarza. Tomasz Cieśluk i Jan Grądkowski kopali szpadlami. Na pierwszy rzut oka wyglądali na grabarzy zajętych swoją pracą, jednak nerwowe spojrzenia, którymi nieustannie rzucali na boki, podważały to wrażenie. Jakub Wędrowycz stał nie opodal i pogryzając w zadumie kawałek kaszanki odwinięty z zatłuszczonej płachty "Trybuny Ludu", popatrywał to na swojego nieletniego syna, który stał "na lipie" przy bramie parku sztywnych, to na drogę w stronę Chełma. Wiał zimny jesienny wiatr, przenikający do szpiku kości. Obaj kopiący chętnie łyknęliby czegoś na rozgrzewkę, ale Jakub zabronił. Powiedział im już dawno, że na cmentarzu potrzeba jasnego umysłu i precyzji ruchów, co zazwyczaj nie idzie w parze z alkoholem. On był szefem, on wiedział najlepiej i nie musiał tego dwa razy powtarzać. W swoim zawodzie był artystą najwyższej klasy, co przyznawali nawet ksiądz oraz milicjanci, którzy już kilkakrotnie usiłowali nakryć go przy pracy. Gdzieś daleko ryczały sennie krowy pędzone do obory. Szosą przetoczył się wóz na żelaznych kołach, ale drzemiący na koźle woźnica nie zwrócił na nic uwagi. Szkapa sama zakręciła w drogę na Czarnołozy. Jakub przeniósł czujne spojrzenie na pobliski plac budowy. Tam także było pusto i cicho. Dwa elewatory na zboże, waga do węgla, hale skupu pozbawione jeszcze dachu. Popatrzył na zegarek i uśmiechnął się. Wcześnie dzisiaj skończyli. Wiadomo, w dzień po wypłacie nikomu nie chce się robić. Obrócił się w stronę miasteczka. Kryty blachą dach opuszczonej cerkwi majaczył ponad drzewami i dachami chałup. "To moja wieś. Moi ludzie - pomyślał. - Tylko ja stoję na straży". Łopaty kopiących zastukały o wieko trumny. Przełknął ostatni kęs kiełbasy i otarł usta gazetą. Kultura przede wszystkim. Zbliżył się do rozkopanego grobu jak tygrys do ofiary, która choć osaczona, może się jeszcze zdobyć na jakiś desperacki cios. - A jeśli to nie on? - zapytał Tomasz niewyraźnie, bo trzymał w ustach gwoździe wyrwane właśnie przed chwilą obcęgami. - Jeśli będzie pudło, to trzeba będzie odwiedzić tego grubego ruskiego kupca sprzed pierwszej wojny. Jeśli to nie ten, to chyba niema... - Tylko jak go wygrzebiemy sprzed cerkwi? - zdenerwował się Jan. - To przecież prawie w środku wsi. - Coś się wymyśli. - A może to ten lekarz Żyd? On miał ręce upaprane we krwi po łokcie. Jak z Josifem poczęstowali tych szwabów bimbrem to było piętnaście ofiar... - Z Żydów nie robią się wampiry - zaprotestował Jakub. - Wampiry robią się ze Słowian i ewentualnie z Rumunów. To nie on. - Ale nie wiadomo, gdzie on leży. Jeśli w nie poświęconej ziemi, to łatwo mu wstać. A jako lekarz wie, gdzie są te wszystkie żyły i tętnice. - Ten - szef trącił nogą trumnę - leży w poświęconej ziemi, a wstaje. - Może jednak to ten Ruś? Czerwoni szczali na mury cerkwi, to przestała być święta. Może to mu ułatwiło? - Może i tak. Ale w takim razie zacząłby wstawać zaraz po wojnie. A ten od trzech lat grasuje. - Ale już trzy razy robiliśmy akcje i za każdym razem się myliliśmy. Może źle szukamy? Może to ktoś z pierwszej wojny, może nawet z austriackiego cmentarza? Tego z pierwszej wojny? - Bliżej by mu było do Huty. A tam spokój. - Jakub, ze Szwabów robią się wampiry? - Nie jestem pewien, chyba tak. - To i z Żydów powinny się robić. Dodawali krwi chrześcijańskich dzieci do macy. Tak mi opowiadała babka... - E, to tylko bajki. - A ja bym poszedł na dniach na kirkut i wykopał tego handlarza z rynku. Tego, co sprzedawał ryby... On wprawdzie zmarł jeszcze przed wojną. - A jak go znajdziemy? Cholera, mówiłem ludziom, żeby nie brali macew na fundamenty, a ci wszystko rozkradli. Teraz już nie dojdziemy, co Jakub? - I tak byśmy nie doczytali się kto i gdzie. Wszystko po hebrajsku. - E, alfabet pewnie znaleźlibyśmy w encyklopedii, gdyby było trzeba. - Musi ten handlarz to na lewo od wejścia. Ten czerwony nagrobek z granitu. - Ten czerwony był cadykiem. Patrz, gdzie leży teraz. - Jan machnął ręką. W odległym końcu cmentarzyska leżał masywny granitowy nagrobek. Na płycie wyryto głęboko pięcioramienną gwiazdę oraz cytat z Lenina. - Co u diabła? - zdziwił się Jakub. - To było wtedy, gdy jeździłeś do Radomia do roboty. Ten bydlak, Jakubowski odwrócił płytę do góry nogami i zafundował tej swojej kacapskiej dziwce pochówek jak się patrzy, i to za psie pieniądze. Bydle. - To ten? Może nie... - Pewnie, że ten. Weź lewarek, podnieś i zajrzyj. Są litery po hebrajsku? - Może to ona wstaje? - Może. Cholera, jeśli to nie ten, to trzeba będzie wykopać. -Jakubowski nam za to z dupy jaja powyrywa. - Gówno nam zrobi. O niczym nie musi wiedzieć. - Jakub, a z komuchów robią się wampiry? - Jasne. Te najwredniejsze. - Ale oni nie wierzą w Boga. - Tym gorzej. No kończmy. Podnieśli wieko. Wnętrze trumny przedstawiało sobą obraz nędzy i rozpaczy. Wyściólka była poszarpana na strzępy. Ubranie, które miał na sobie zmarły, także było podarte. Zwłoki leżały dziwacznie zwinięte. - O kurwa! Co tu się stało? - Słodka tajemnica Josifa z Truścianki. Ten bydlak sprzedawał ludzi szwabom. Żydów, partyzantów, jak leciało. No i Josif pogrzebał go żywcem. - Josif Starszuk?! - Tego nie powiedziałem. - A skąd wiesz? - Od Ałnaza Paczenki. Zaraz po wojnie mi opowiedział. Miał prywatne porachunki z tym tu. Dowiedział się, że Josif go zabił i pochował, więc wykopał go, żeby choć w ciało wsadzić kulę. A ten jeszcze żył. - I co Ałnaz? - Zamknął trumnę i zakopał ponownie. To był człowiek ze stali. - To by się zgadzało, nie? Ten tu w męce się skończył i ma niewinną krew na rękach. To dlatego go wybrałeś? - Jasne. No, ale czas brać się do roboty. Wędrowycz rozpiął ceratową teczkę. Na pryzmie ziemi położył gazetę, tę od kiełbasy, a na nią zaczął wykładać swoje rekwizyty. Drewniany młotek, osikowy kołek, żelazny gwóźdź, buteleczkę wody święconej oraz sierp. Pomocnicy cofnęli się z szacunkiem. Przeżegnawszy się, ujął sierp w spracowaną dłoń i nachyliwszy się nad ciałem, ciął z rozmachem nieboszczyka po gardle. Jan i Tomasz sprężyli się do ucieczki, ale nic się nie stało. - Spokojnie - powiedział ich szef. - Oni nie mają siły za dnia. W nocy co innego. - Gdybyśmy robili akcje w nocy, nie mylilibyśmy się tak często. - Ale wtedy mogłyby zostać z nas kupki wylizanych gnatów. Teraz trzeba oddzielić głowę. Łopatą. - Dlaczego nie sierpem wszystko? - zapytał Tomasz, podchodząc ze szpadlem. - Sierpem tylko gardło. - A jeśli nie ma gardła? - Kość grdyki zazwyczaj zostaje. Tomasz zagryzł wargi i walnął. Zachrzęściło, ale głowa nie oddzieliła się od tułowia. Szpadel zaklinował się między kręgami. Ten niewielki opór wprawił go niemal w przerażenie. - Za słabo - uspokoił go szef. - Depnij butem. Śmiało. Nie ugryzie cię. Ten od szpadla nie był w stu procentach przekonany, niemniej jednak przełamał się. Noga wzniosła się do góry. a potem opadła na rant szpadla. Głowa potoczyła się w kąt trumny. Tomasz zrobił się zielony na twarzy i zaczął się chwiać. - Łyknij - Jakub podał mu menażkę bimbru. Było to sprzeczne z jego zasadami, ale ten człowiek potrzebował czegoś na wzmocnienie. - Spokojnie. Przywykniesz. Wydobył głowę z trumny, przesunął ciało w górę skrzyni, a następnie umieścił głowę w nogach. - Drut. Jan podał mu kawałek grubego drutu i kombinerki. Jakub zebrał ręce nieboszczyka do kupy i oplatał je drutem w nadgarstkach. Zacisnął kombinerkami. Żeby drań nie sięgnął po swoją głowę. Następnie wziął gwóźdź i wbił z rozmachem w środek czaszki. - Stara metoda - powiedział. - Ale skuteczna. - A kołek w piersi? - Tomasz odzyskiwał stopniowo równowagę umysłową. - Zaraz wbiję. To metoda, która przyszła ponoć z Rumunii, ale mnie nauczył jeden Ukrainiec. Przyłożył kołek do piersi domniemanego wampira. Skóra pomiędzy żebrami była napięta. Po pierwszym uderzeniu młotka ustąpiła z odgłosem pękającego płótna. Z teczki wydobył latarkę i poświecił przez dziurę obok. - Serce zachowało się - powiedział. - Kołek siedzi w dobrym miejscu. Tomasza zemdliło, odszedł na stronę, ale powstrzymał wymioty, nie chcąc desakrować cmentarza. Jakub pokropił swoje dzieło wodą święconą z butelki. -Przybijajcie. Położyli wieko i zaczęli przybijać je wyciągniętymi wcześniej gwoździami. Na zakończenie odwrócili trumnę dnem do góry i zaczęli zasypywać grób. W tym momencie nadbiegł Mikołaj, syn Jakuba. - Tatko! - Co? - Ksiądz i jeszcze dwu gliniarzy biegną drogą! - Panowie! Chodu! Wybiegli z cmentarza i pokonawszy chyłkiem szosę, ukryli się na placu budowy. Ksiądz dotarł na nekropolę parę minut później. - Ja cię, ukraińska świnio, w więzieniu zgnoję - wydarł się duchowny pod adresem Jakuba. - Mało ci było klątwy biskupa? Ja ci się postaram o dziesięć lat odsiadki! Oddalili się szybkim krokiem, ale złorzeczenia goniły ich jeszcze przez wiele minut. Wieczorem Jakub przemknął do wsj i zapukał do okna swojego przyjaciela Józefa Paczenki. Kumpel otworzył okno i przyłożył palec do warg. - Dobry. - Dobry. Syn usnął dopiero co. Spotkajmy się w stajni. - Przyniosłem flaszkę. - Dobra, wezmę coś na ząb. Po chwili obaj siedzieli w ciepłej stajni. Ustawiona na podmiecionej części klepiska lampa naftowa roztaczała łagodne światło. Józef nalał bimbru do szklanek i stuknęli się. - Oby nam się. - Zdrowia. Wypili. - Ognista gorzała - zauważył gospodarz. - To Josifa? - Pewno. - No to się przygotuj na zmianę dostawcy. - Co się stało? Kocioł wybuchł? - Zwinęli go. - Pierdoły! Za partyzantkę - domyślił się. - Mówiłem idiocie, że ta amnestia przed dwu laty to pułapka, a on... - Co ty. Za bimber i kłusownictwo. -Kiedy? - Dziś po południu. Kiedy ty hmmm... - Nie dotarła do mnie jeszcze ta wieść. Opowiesz? - Pewno. Jakiś czas temu zaszedł nasz drogi przyjaciel do stodoły i co widzi? W jednym kącie leży locha z warchlakami. -Dziki? - Ano dziki. Dziewięć sztuk. Inny by wziął siekierę i miałby mięso, ale jak wiesz on ma smykałkę do wszelakich interesów. - Mówiłem mu nieraz, że ten jego zmysł handlowy doprowadzi go do mamra. - No to wykrakałeś. Pasł dziki kartoflami, żeby podrosły, pasł, aż na niego sąsiedzi donieśli. - Cholera! Kto? - Jeszcze nie wiem, ale się dowiem. - Już my ich urządzimy. I co dalej? - No cóż. Weszli gliniarze do stodoły, zobaczyli kojec z dzikami. Potem popatrzyli w drugą stronę i zobaczyli bimbrownię. - Dużo? - Podobno pięćset litrów zacieru. - Rany Boskie. Pięć lat jak obszył. I jeszcze za kłusownictwo. - Może trochę mu odpuszczą za dobre sprawowanie. - Z tego, co go znam, raczej dołożą za złe sprawowanie. Tak czy siak, wcześniej jak za trzy lata go nie zobaczymy. Uniósł szklankę do góry. - Za tych, co w więzieniu. - Za naszego druha. Wypili. - Wiesz - zaczął Józef. - Zachodził do mnie ksiądz. - Dzisiaj? - Dziś. Niedawno sobie poszedł. Wiesz, co powiedział? - Nie mam pojęcia, ale to chyba nietrudno zgadnąć. - Powiedział: "Zrób coś Józefie i wpłyń na swojego przyjaciela, bo kroczy po bagnie. Do kościoła nie chodzi, nieboszczykom spokój narusza. Może to i nie jest zły człowiek, ale błądzi". - Byłem chrzczony w cerkwi i tam brałem ślub! Słuchaj, ty wierzysz w te wampiry, z którymi ja walczę? - Tak szczerze? - Szczerze. - Jeśli mam nie skłamać, to nie do końca. Pluskwy pogryzą dzieciaka, prześcieradło we krwi, a matka krzyczy o wampirach. Targa nią żądza plotki, a przecież nie pochwali się, że ma robactwo w mieszkaniu. - Zobacz to - Jakub podciągnął rękaw koszuli. - W czterdziestym pierwszym ciąłem z Aleksandrem Pilipiukiem drzewo w jego lesie. Noc była ciepła, przysnęliśmy na mchu. A rano... Józef patrzył na obnarzone ramię przyjaciela, na którym widniały dwie zagojone dawno blizny. Jak od zębów wampira. Jak od kłów węża. - Może żmija? - zasugerował. - A widziałeś kiedyś węża, nawet nie żmiję, jakiegokolwiek węża w naszym lesie? -Nie. Nigdy. - Ja także nie. Ani Pilipiuk nie widział, ani Hawraj, ani Far-fos, ani Kuraszko, ani Miącz, ani Sapiega, ani... - A widziałeś kiedyś Sapiegę w lesie? - Nie. Węża nikt nie widział. - A wampira ktoś widział? - Wampirów nie, ale duchy to i owszem. - Ba! Każdy wie, gdzie straszy. Na drodze koło szubienicy, próbowałeś kiedyś przejechać tamtędy wozem albo konno w południe albo o zmroku? - Tak, mój dziadek próbował, mój ojciec, ja. Konie zawsze się płoszą. Boją się. Lękają się czegoś, czego my nie widzimy. - Mój ojciec też próbował. I ja. To przeklęte miejsce. - Może trzeba by postawić kapliczkę tam na górze? A może w samym wąwozie. - Nie wiem. Tam czai się jakieś zło. A łąki koło Mamczynej góry? Facet z laską w meloniku. - Dwa lata temu pobił tego z Tróścianki. Jak on się nazywał...? - Ze Starego Majdanu. Florek. Nie! Misztal oberwał. - Racja. -Józwa. -Tak? - Widzisz... - Masz do mnie jakąś sprawę. Wiedziałem o tym, gdy tylko cię zobaczyłem. Mów kumplu. - Nie chciałem o tym mówić, to dość przykre, ale wampiry powstają zazwyczaj z nie poświęconej ziemi. - Czy ty robisz aluzje do mojego ogrodu? - Wiesz, jak to się mówi po wsi. Podobno masz tam złych ludzi pod kwiatkami. - Są tam zakopani. Poświęć ogród i po problemie. - To za mało. Z wampirami należy mieć całkowitą pewność. A myślę, że ty wiesz, ilu i gdzie. - Pamiętam. - Nie chcę cię naciskać, ale to dość prawdopodobne, że któryś z nich albo i oni wszyscy. - Wszyscy? To już by nie było tej wsi! - Ilu! - Jeden volksdeutsch, dwaj gestapowcy, czterej bolszewicy. A i jeszcze jeden milicjant. - Słuchaj, a aktyw gminny? - Jaki aktyw? - Ci, co ich Ruscy osadzili w czterdziestym piątym. - O nich nic nie wiem . Zresztą twój ojciec też ich strzelał. Nie pochwalił się? - Nie zdążył. Ja wiem tylko, że gdzieś pod lasem. W piaskach. - Może to nawet oni. - Józef ugryzł się w język. - To znaczy chciałem powiedzieć, że z nich mogło się zrobić coś takiego. A tak swoją drogą, to opracuj sobie naukową metodę szukania. - Ba, ale jak. Całą swoją wiedzę czerpię z książki o wampirach jednego Ruskiego. Książka jest przedwojenna. - Tak, teraz się takich nie drukuje. - Ale jej bohater nie musiał szukać, wszyscy wiedzieli, że to hrabia Drakula. No cóż, pora na mnie. Już się zrobiło ciemno. - A uważaj na siebie, gdy będziesz mijał szubienicę. Na gliniarzy też uważaj. - Pójdę koło kirkutu. Zawsze byłem w zgodzie ze starotestamentowymi. Nie pogryzą mnie. Pożegnali się i Jakuba Wędrowycza pochłonął mrok. Dwa dni później Dziecko płakało w ramionach matki. Jakub Wędrowycz w skupieniu badał łóżeczko. Na kołdrze i prześcieradle widniało kilkanaście krwawych plamek. Zdjął materac i odłożył go na bok. Wydobytym z kieszeni scyzorykiem dłubał bez specjalnego przekonania w spojeniach mebla. Nie wydłubał nic szczególnego. - Żadnych pluskiew - stwierdził Jan, patrząc mu przez ramię. Tomasz wygarnął spod łóżka jakieś gałgany i kilka bobków. Jakub oglądał przez chwilę w skupieniu, a potem przeniósł wzrok na niemowlę. Niewielka rana na dłoni i kilka zadrapań, oto co pozostawiło to coś grasujące w nocy. - Szczur - zawyrokował wreszcie ponuro. Obaj jego asystenci skinęli głowami dla potwierdzenia diagnozy. - Bałwany! Tylko udajecie, że coś wiecie! W moim domu nigdy nie było szczurów. To wampiry. Lęgną się na tym zdewastowanym żydowskim cmentarzu. Mało się naszej krwi za życia nażłopali, jeszcze i teraz próbują. - Marto! Nie wierzysz mojemu doświadczeniu, to jedź z dzieckiem do Chełma do doktora. A na noc wsadź kota do łóżka. - Co wy tam wiecie. Złe dzieciaka pokąsało. Wampir. - To szczurze bobki. - Tomasz wyciągnął w jej stronę otwartą dłoń. - A tak wyglądają ukąszenia wampira. - Jakub podciągnął rękaw koszuli, odsłaniając bliznę. Kobieta zbladła i przeżegnała się zamaszyście. Wyszli. - W takie chwile człowiek żałuje, że nie jest ateistą - powiedział pogromca nieczystych sił i splunął przez lewe ramię, żeby nie zauroczyć. - A może to z Bończy przyłażą? - zastanawiał się Jan. - Tak sobie myślę. - E, za daleko. Zresztą ci z Bończy nic do nas nie mieli. Może jeden hrabia Poletyłło. - Mówią, że to jego syn straszy na łąkach. - Ten nienormalny, co to pojechał do Berlina pod podwoziem pociągu? Ja jeszcze nic na łąkach nie spotkałem, zresztą ten biedak nie miał specjalnie możliwości narozrabiać. - A ja bym się wybrał którejś nocy. Oczywiście z pistoletem nabitym srebrną kulą. - Dokąd teraz? - Tomasz wgramolił się na furmankę. - Na Uchańską. Podobny przypadek. W domu na Uchańskiej dziecko było większe, może czteroletnie. Krew znaczyła prześcieradło jedną dużą plamą. - Wampir? - zapytała matka dzieciaka. W jej głosie wyczuć można było rządzę sensacji. - Dezyderia. Krwawa biegunka. Czyś ty Karolina nie nakarmiła dzieciaka zepsutym mięsem? - Czego zaraz zepsutym? Cielak się nieżywy urodził. Miałam wywalić tyle mięsa? Mój stary zjadł i nic mu nie jest. Wędrowycz złapał się za głowę. - Czy ty babo rozum postradała? Trzeba go do Chełma do szpitala. Natychmiast. Weź wóz albo może zapytaj, czy nie dadzą w gminie samochodu. - E, może samo przejdzie. Wczoraj wymiotował, a dzisiaj już jak gdyby idzie ku lepszemu. - Gdy siedziałem w obozie w czasie wojny, to więcej ludzi od tego zmarło niż od kuł szwabów - wtrącił się Jan. - Zawieź dziecko do szpitala, bo jutro ci na rękach umrze. Uwierzyła. Rozeszli się. Koło poczty dogonił Jakuba milicjant. - Dzień dobry, obywatelu Wędrowycz. Dokąd to podążacie? - Szacunek, panie posterunkowy. Do Józefa Paczenki. - Wobec tego pójdziemy kawałek razem. Ja też idę w tamtą stronę. - Cóż skłania was do szukania towarzystwa tak plugawego degenerata, jak ja? - Ksiądz znowu złożył skargę. - A fe. Duchowny, a kapuś. - To poważna sprawa. Zapewne wiecie, że zarówno profanowanie mogił, jak też okradanie nieboszczyków to przestępstwo? Jest na to odpowiedni paragraf. - Ksiądz zeznał, że jestem hieną cmentarną? - Coś w tym guście. - Jeśli go spotkacie, to przekażcie mu, że rzucanie fałszywych oskarżeń na bliźnich zostało zakazane przez ósme przykazanie dekalogu. - Przydałoby się was przymknąć. - A corpus delicti? - Że co? - Dowód winy. Żeby mnie zapudłować, musicie mi udowdo-dnić, że to ja rozkopuję groby. - To da się udowodnić w toku śledztwa poszlakowego. Zresztą wcześniej czy później i tak dorwiemy cię na gorącym uczynku. Poszedł bez pożegnania. Józef akurat rąbał drwa w szopie. - Dobry. - Dobry. Co cię sprowadza? - O, mam kilka spraw. - A jak ranny obchód miasta? - Wzywały mnie kobiety. Jedna do dzieciaka pogryzionego przez szczury, druga do dzieciaka z krwawą biegunką. Wyobraź sobie, nakarmiła go zdechłym cielakiem. - Borkowa? - Skąd wiesz? - Tylko ona jest do tego stopnia skąpa. - Tak więc z egzorcysty amatora staję się inspektorem sanitarnym. - Zrób uprawnienia i ciężką forsę zarobisz. - E, za stary już jestem. - A wiesz, że stara Pilipiukowa widziała w nocy Jakubowską? - Słyszałem. Zamiarowałem wdepnąć do nich. - Ponoć szła w białej sukni. Z wiankiem na głowie. I świeciła lekko w ciemności. - Nie ona jedna to widziała. Podobno już z dziesięć osób, tyle tylko, że nie wiadomo dokładnie kto. Poza dwoma pijaczkami. Tyle że ja pijakom nie wierzę. Ja jak się upiję, to widuję diabły, anioły, a raz nawet kawałek mahometańskiego raju. . - Może ją wykopiesz i przypalikujesz? Tak na wszelki wypadek? - Nie da rady. Będę musiał przerwać na jakiś czas działalność. Gliny niuchają, ksiądz pisuje donosy i grzmi z ambony. Jakubowski zarżnąłby mnie tępym nożem i pozszywał drewnianymi igłami. A tak na marginesie, to gdzie szła? - Wyobraź sobie, że do Grabarczuka. - Niemożliwe. Ten facet był jedynym, do którego nic nie miała. - Ale ludzie gadają, że jego córka była w ciąży z Jakubowskim, ale spędziła. - E, ludzie każdego obsmarują. A z Grabarczuków zbyt porządni ludzie, żeby wierzyć w te plotki. - Może i tak. - No nic. Czas na mnie. Wpadnę na dniach. - No, to do zobaczenia. Ruszył dalej. Aleksander stał opierając się o płot swojego ogrodu. Przywitali się. Aleksander poczęstował gościa skrętem machorki. - Mam do pana sprawę - zagaił. - Słyszałem, że pańska matka widziała... - E, to nie istotne. Ona zawsze coś zobaczy. A to olbrzyma utkanego z ciemności, a to wilka. Pozwoli pan do obory. Weszli. W oborze stała krowa, jałówka w kojcu oraz piękny kary koń. - Nu, Kary nastąp się. Koń odwrócił się ukazując bok. - Patrz pan. Zwierzę miało dwie kłute ranki, od których ciągnęły się sople zakrzepniętej krwi. Zarżało cicho. - O mój Boże - wyszeptał Jakub. Ze swojej ceratowej teczki wydobył calówkę i zmierzył odstęp pomiędzy nimi, a potem porównał ze swoją blizną. Zasępił się. - I co pan powie? - Chyba to samo. - Wampir? - Trudno powiedzieć - podszedł do ściany i zaczął ją badać do takiej wysokości, do której mógł dosięgnąć koń. Wodził ręką po deskach i po spojeniach. - Czego pan szuka? - Jakiegoś kolca, zęba od wideł tkwiącego w ścianie, czegoś, o co mógł się skaleczyć. - Aj jaj, czołowy pogromca wampirów szuka przyczyn naturalnych? - Pan nie wierzy w wampiry. Pan jest człowiekiem wykształconym. Ja wierzę w duchy, ale szukam innych przyczyn. - I jak? - I nie znajduję. Zasępili się obydwaj. Jeden myślał o swoim biednym koniu, drugi o pewnym rosyjskim kupcu pogrzebanym koło cerkwi Eliasza Proroka. Trzy dni później Było jeszcze zupełnie ciemno. Padał rzęsisty deszcze. Trzej ubrani w pałatki mężczyźni kopali przy ścianie cerkwi już trzecią dziurę z rzędu. - Jasna cholera - rozległ się jęk Tomasza. - Co się stało? - Patrzcie tam. Wyciągnął rękę. Koło mleczarni przesuwała się powoli postać ubrana w długą, białą suknię. Postać świeciła wyraźnie w ciemności mglistym, nierzeczywistym światłem. - Jakubowska - szepnął Jakub. - Tylko ona nosiła taką fryzurę. Znowu ciągnie cholerę między ludzi. Ech, gdybym miał pistolet i srebrną kulę... Widmo przesunęło się w stronę parku. Było teraz bliżej i patrzyło w ich stronę, choć na tle muru byli prawie niewidoczni. Jan, mamrocząc coś gorączkowo, ściągnął brezent z przenośnej klatki. W klatce siedział jego kogut. Zaczął drażnić koguta, wpychając do środka kawałek kija. Ten jednak zamiast piać, gdakał jak kura. Duch stał i patrzył, a potem zaczął się oddalać. - Zostaw to ptaszydło, poszła sobie. - Lepiej niech zapieje. Będzie bezpieczniej. Ptak w końcu dał się uprosić i zapiał donośnie. Co gorsza nie chciał przestać. - Zatkaj mu dziób, do cholery, bo wszystkich pobudzi! - Au! On dziobie! - Płoszyć duchy ci się zachciało. Sama poszła. Wreszcie radosne pienia ucichły. Wrócili do pracy. Po upływie jeszcze kilkunastu minut łopaty zabrzęczały o wieko metalowej trumny. Kopiąc pospiesznie, odsłonili ją w całości. Była trochę zaśniedziała. - Dlaczego metalowa? - zdziwił się Tomasz. - Bo umarł na trąd. Takich grzebano w metalowych. - Nie zarazimy się? - Minęło 50 lat. Zresztą mam rękawice. - Tu jest zalutowane. - Widzę. Myślisz, że po co kazałem Janowi wziąć palnik? Rozlutowanie złączenia zajęło im kilkanaście minut. - Tak, to on. Zmarły leżał w trumnie w pięknym sobolowym futrze, które kapinkę się zdefasonowało. Z ciała został sam szkielet. - O kurcze -jęknął Tomasz, świecąc latarką. - Co? - Jego zęby! Zęby kupca lśniły matową żółtą barwą. Wszystkie, cały komplet, wykonane były z dwudziestoczterokaratowego złota. - Ucz się uczciwości - powiedział surowo Jakub. - Nieboszczyk, nawet wampir, rzecz święta. Nasz zawód naraża na pokusy, ale nie jesteśmy hienami. - Ale to jest z ćwierć kilo. - Jak nie możesz na to patrzeć, to nikt ci ni każe. Uwinęli się gładko. Łopata, drut, kołek, głowa w nogach. Zalutowali, zasypali, udeptali. Zniknęli w mrocznej kurzawie. Deszcz zatarł ślady kopania. Dobro należy czynić w milczeniu. Koło południa dnia tego Jakub nalewał właśnie karmy z wiadra dla swoich trzech świnek, gdy rozległo się pukanie do drzwi chlewika. Odwrócił się zaskoczony. Na jego podwórku stała wysłużona czarna wołga, a do drzwi pukał sam Jakubowski. - Dzień dobry - cicho powiedział gminny sekretarz partii. - Dobry. Cóż was sprowadza, towarzyszu sekretarzu, do meliny ciemnogrodu i reakcji? - Mam do was poufną sprawę. Wyjął z kieszeni kopertę i usiłował niezdarnie ją wcisnąć w ręce Wędrowyczowi. Ten ostatni wziął ją w końcu i ciekawie zajrzał do środka. Wewnątrz tkwiły dwa tysiące złotych. - To chyba rzeczywiście bardzo poufna sprawa - stwierdził. -A konkretnie? - Pan słyszał o mojej zmarłej żonie? - Dużo. - Od trzech tygodni przychodzi i puka do mojego okna. Egzorcysta amator oddał mu kopertę. - Nie zajmuję się zabobonami. Niech pan idzie z tą sprawą do księdza albo napisze do KC z prośbą o instrukcje. - Jeśli pieniędzy jest za mało, to proszę podać cenę. Pogadam też z posterunkowym, żeby dali spokój swoim podejrzeniom. - A co konkretnie miałbym zrobić? - Osikowy kołek, czy jakoś tak. - Już mówiłem, że się tym nie zajmuję. Zresztą, ateiści nie wstają z grobów. - Dobrze panu mówić. Niech pan się zgodzi. Przyszedłem do pana, bo tylko pan to potrafi. - A jeśli mi się nie uda? - Panu? Legendy krążą o pańskim kunszcie! Słyszałem od znajomego z Dubienki, a i z Uhań przyszły wieści. - Jutro o pierwszej. Niech nikt mi nie przeszkadza. - Obstawię cmentarz milicją. Nikt nawet nie podejdzie. - Nie chcę żadnych mundurowych w zasięgu wzroku. Może niech zaproszą na posterunek księdza i przesłuchają go. A pana poproszę, aby nam towarzyszył. - Czy to konieczne? - Tak. Na własne oczy zobaczy pan, że wszystko zostanie wykonane bez fuszerki. Następnego dnia. Czterej mężczyźni zebrali się na cmentarzu. Dwaj kopali, trzeci pogryzał kaszankę. Ten czwarty siedział na odwalonej płycie nagrobkowej i nerwowo obgryzał paznokcie. Dostał szklankę bimbru, ale to mu specjalnie nie pomogło. Niebawem ukazała się trumna. Odkręcali śruby dwoma śrubokrętami jednocześnie. Jakub rozłożył na gazecie narzędzia. Jak chirurg przed operacją. Gminny sekretarz milczał. Milczał, gdy odcinali głowę szpadlem. Milczał, gdy przebijali czaszkę gwoździem. Jednak gdy pętali ręce drutem, nie wytrzymał. - Czy to naprawdę niezbędne? - jęknął. - Niestety, tak. Na zakończenie złamali zmarłej obie kości udowe, aby całkowicie uniemożliwić jej wyłażenie z grobu. Czysta, dokładna, fachowa robota. - To wszystko? - zapytał, gdy zakopywali wywróconą do góry nogami trumnę. - Tak. Teraz będzie spokój. Otarł czoło z potu i wydobył z kieszeni trzy koperty. - Premia uznaniowa - powiedział. Trochę się wykręcali, ale w końcu wzięli. W kopertach było po tysiąc złotych. Przez następne dni było gorzej niż źle. Zmarła, nic sobie najwidoczniej nie robiąc ze skomplikowanych zabiegów, jakim poddano jej ciało, paradowała po wsi. Widziało ją kilkanaście osób, jednego ze świadków trzeba było hospitalizować, bo dostał zawału na jej widok. Zeznania były sprzeczne. Wedle jednych niosła odciętą głowę w związanych drutem rękach. Inni dopatrzyli się, że nogi zginają jej się w niewłaściwych miejscach. Byli i tacy, którzy widzieli osikowy kołek sterczący jej z piersi. Ksiądz zabarykadował się na plebanii i udawał chorego. Mieszkańcy udali się więc na milicję. Milicja wyśmiała ich, ale co dziwne przez następne dni dzielni obrońcy prawa nabrali zwyczaju barykadowania na noc drzwi posterunku ciężką szafą z aktami. Pewnego wieczoru Józef i Jakub zasiedli w stodole tego pierwszego. Mieli swoje tajemnice. W starej glinianej doniczce leżała srebrna przedwojenna dziesięciozłotówka z Piłsudskim. Obok znajdowała się forma do lania kuł, pamiętająca powstanie styczniowe. Józef zapalił palnik acetylenowy i skierował jego płomień na doniczkę. Najpierw rysunek lekko się zamazał, a potem moneta zamieniła się w kroplę metalu. Jakub złapał obcęgami doniczkę. Józef ujął w rękę formę. Kropla stoczyła się. Zanurzył formę w słoiku z wodą. Zaśpiewała para. Wytarł kulę chusteczką i podał przyjacielowi. - No to z Bożą pomocą. Wyciągnął z kupy siana strzelbę skałkową i spokojnymi, wprawnymi ruchami, zaczął ją nabijać. - Wystrzeli ten rupieć? - W zeszłym roku strzelałem. - Może byłoby lepiej, gdybym przyniósł karabin... - O tak. Wiem, że masz zakopaną broń, ale nie dorobię kuli karabinowej. Zresztą pomyśl, co by się stało, gdyby złapali cię z karabinem. Tak masz prawie czyste ręce. Broń powstała przed 1880 rokiem. Martwi mnie tylko, że jest jednostrzałowa. Jeśli spudłujesz, to rozszarpie cię na strzępy. - Może nie będzie aż tak źle. Mam jeszcze srebrny nożyk. Pchnę ją w serce. Było dobrze po dziesiątej, gdy zasadził się w krzakach koło domu sekretarza. Mijały godziny. Koło dwunastej, gdy już prawie tracił nadzieję, na ulicy pojawił się biały zarys ludzkiej sylwetki. Podsypał świeżego prochu i poprawił krzemień. Postać zbliżyła się. Nie miał wątpliwości. Chód i fryzura były nie do pomylenia. Wycelował i wystrzelił. Postać upadła na ziemię. Z chałup wybiegli ludzie. Ktoś pochylił się nad ciałem. - Ludzie, to nie Jakubowska, tylko młoda Grzesiuczka! Przebrała się i straszyła... Pod Jakubem rozstąpiła się ziemia, a może to ugięły mu się kolana. - Doktora, prędko, jeszcze dycha! - usłyszał. Była więc jakaś nadzieja. W tym momencie ciężka ręka opadła mu na ramię. - Jakubie Wędrowycz. Jesteście aresztowani w imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej za usiłowanie zabójstwa z premedytacją, posiadanie nie zarejestrowanej broni palnej i profanację grobów. Obejrzał się z nadzieją na oświetlone okna domu. Zobaczył stół, stojące na nim dwie butelki wódki oraz wiszące dwadzieścia centymetrów nad nim nogi gminnego sekretarza. Wzrok jego podążył ku górze i zatrzymał się na masywnym haku wbitym w sufit, o który zaczepiony był stryczek. Z tej strony nie mógł się już spodziewać żadnej pomocy. Skazano go na cztery lata, ale dodano mu jeszcze dwa lata za złe sprawowanie. Wyrok odsiadywał w jednej celi z Josifem z Tróścianki, który też dostał sześć lat. Trzy za bimber i kłusownictwo, a dalsze trzy za obrazę sądu i pogróżki pod adresem tej instytucji. Trzy dni po aresztowaniu Jakuba na łące koło zamczyska zaktywizował się duch w meloniku z laseczką i tak obił jednego pijaczka, że ten poprzysiągł nigdy więcej nie brać do ust alkoholu i wytrzymał prawie pół roku. Andrzej Pilipiuk ZBRODNIA DOSKONAŁA Jakub Wędrowycz rzadko miał ochotę kogoś zabić. To znaczy ochoty takie miewał średnio kilka razy dziennie, ale tak na poważnie, ze skutkiem śmiertelnym, raczej mu się nie zdarzało. Aż do pewnego miłego wiosennego ranka, kiedy zaczerpnięte ze studni wiadro wody okazało się być wypełnione, delikatnie mówiąc, zawartością szamba. Studnia Jakuba była najstarsza w okolicy. Miała drewnianą cembrowinę i dawała najlepszą wodę w czterech gminach. Jakub oprzytomniał w ciągu kilku sekund. Zajrzał do studni. Brunatny zaciek i bijący ze środka smród nie budziły żadnych wątpliwości. Któryś z sąsiadów nocą podjechał szambiarką i spuścił zawartość właśnie tu. Zresztą ślady rury i kół ciężarówki dobrze odcisnęły się w wilgotnej ziemi. Jakub zawył. Mieszkańcy czterech sąsiednich gospodarstw słysząc to wycie, zagrzebali się głębiej w swoich łóżkach. Gdy Jakub był zły, mogło się to źle skończyć. Nawet dla niewinnych. Egzorcysta amator poszedł do swojej chałupy i wydobył z garnka na piecu kilogramową kostkę trotylu oraz zapalnik. Umieścił trotyl w wiadrze, podpalił lont i spuścił je na dół, przezornie odsuwając się jak najdalej od studni. Szczątki belek poleciały na kilka metrów do góry, po czym studnia zapadła się. Pozostał po niej tylko dół w ziemi, głęboki na jakieś dwa metry. Jakub splunął ponuro. Wybuch usłyszało pół wsi. Ludzie zaszyli się w chałupach i nie wyściubiali nosa za próg. Jeśli Jakub był w takim nastroju, że brał się do materiałów wybuchowych, to był to zdecydowanie dzień, który należało przeznaczyć na siedzenie w domu. Lepiej takiemu nie wchodzić w oczy. Wytropienie sprawcy zatrucia studni nie zajęło Jakubowi dużo czasu. Osiodłał konia i ruszył świeżym jeszcze tropem za pojazdem. Szambowóz nie zrzucił całego ładunku i przez polne drogi ciągnął się szlak niewielkich plamek fekaliów. Trop ten doprowadził Jakuba do gospodarstwa niejakiego Guciuka. To zresztą nawet się zgadzało, bo tylko on miał w gminie prywatną szambiarkę. Jakub stanął za płotem i patrzył. Janusz Guciuk wylazł ze swojej chałupy z wiadrem czegoś dla świń. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Gospodarz odstawił wiadro. - Won dziadu! - wrzasnął. Oczy Jakuba zabłysły. Wyrok śmierci został wydany. Pozostawało jeszcze wymyślić sposób. To było najtrudniejsze. Oczywiście, zastrzelenie wroga nie stanowiło tu problemu. Pod chałupą Wedrowyczów zakopany był cały arsenał. Wystarczyłoby tego dobra na stoczenie krótkiej, ale z pewnością zwycięskiej wojny z całą armią. Strzelać też umiał, choć oczy na skutek picia różnych napojów były już nie tak dobre jak dawniej, wiadomo, metanol szkodzi. W celu zdobycia natchnienia Jakub udał się do gospody. Pomimo wczesnej pory siedzieli tu jego kumple. Wyłożył im swoje żale. - Żaden problem - powiedział Józef Paczenko. - Zajdziemy go w nocy i z karabinami... Paczenkowie też zawsze skrzętnie gromadzili broń palną i amunicję i trochę im tego zostało z dawnych dobrych czasów. - Z karabinami robaczki? - zaciekawił się posterunkowy Rowicki z drugiego końca sali. Ten facet miał koci słuch. - Z karotenami panie władzo - sprostował Józef. - To takie barwniki roślinne, koloru czerwonego. Dodają ich do tego najtańszego wina. - Odpada - szepnął Semen Korczaszko. - Usłyszał i nawet jeśli teraz uwierzył, to skojarzy. - A może by go tak bimbrem z jakimś dodatkiem? - zaproponował Tomasz. - Tak jak we wojnę truliście Niemców. Birski wyrósł koło nich. - Dobra - powiedział. - Jakich Niemców chcecie zastrzelić? - Wspominamy sobie wojenne przygody - wyjaśnił Jakub z godnością. - A to chętnie posłucham. - Gliniarz przystawił sobie stołek i zamówił po piwie dla każdego. Po drugiej kolejce Jakub dał się namówić. - No więc wlazłem ja i ten cały von Stauffenberg do Wolfensteinu. On miał przy sobie przepustkę, na wypadek gdybyśmy spotkali wrogów, ł ja niosłem bombę, tę na Hitlera. A to był już dziewiętnasty lipca i zamach miał być następnego dnia, więc wyciągaliśmy nogi w tych korytarzach... Birski popełnił jeden błąd, bo za często zamawiał następne kufle. Dla Jakuba i dla siebie. Jakub snuł opowieść. - No więc on pojechał, a ja siedziałem za biurkiem, żeby dopilnować, jak Adolf rozerwie się na kawałki... W pijackiej fantazji nie miał sobie równych. Snuł opowieść, jak schował się za palmą, w czasie gdy esesmani przetrząsali sztab. Wreszcie opowieść dobiegła swojego finału. - Zobaczyłem, jak stoi koło biurka, i nacisnąłem detonator. Łup, i z Adolfa zostały strzępy. - Zaraz, zaraz. - Birski trochę się ocknął. - Zamach w wilczym szańcu się przecież nie udał. Czytałem w książkach. - Ty czytałeś, a ja widziałem na własne oczy - wyjaśnił Jakub. - Zaraz udowodnię. - Ale on prowadził wojnę jeszcze przez pół roku.... - Nie dali jego sobowtóra, bo bali się paniki; - Egzorcysta poszukiwał czegoś pilnie po kieszeniach. Wreszcie wyciągnął wyschniętą dłoń. - O macie. Po zamachu zabrałem sobie na pamiątkę. Parę osób wybiegło, aby zwymiotować. Birski wpatrywał się w dłoń mumii. - To jest ręka Adolfa Hitlera? - zdziwił się. - Jasne. - A można by sprawdzić odciski palców? - Masz w prezencie i postaw jeszcze jedno, bo muszę już lecieć. Birski pstryknął palcami. Przyszła kelnerka. - Jeszcze dwa duże - poprosił. Stuknęli się kuflami i wypili. Birski patrzył z niejakim zdziwieniem, jak Jakub odlatuje jak rakieta, wyrywając w suficie dziurę. - Stan nieważkości? - zdziwił się. Cała knajpa kręciła się dookoła własnej osi. Gdy podniósł spostrzegł, że dziury w dachu już nie ma. Ludzie w gospodzie mieli głowy psów, krów i koni. - To na pewno delirium - pomyślał, waląc się pod stół. Knajpa zakręciła się dookoła własnej, a może jego osi. Gdy się zatrzymała, stali nad nim Adolf i jakiś drugi. - Jasna cholera, kapitanie, co pan narobił?! - wydarł się na niego Hitler. Wrzeszczał głosem aspiranta Rowickiego. - Trzeba go chyba do izby wytrzeźwień, ale najpierw musimy go trochę docucić. Najważniejsze, to trzeba mu trochę wywalić z żołądka. Dam mu trochę środka wymiotnego, ale może wyciągniemy go na zewnątrz. Birski rozpoznał mówiącego. - Hailhitla, doktorze Mengele - wybełkotał, a potem walnął głową o ziemię. Nad głową załopotały mu nazistowskie flagi. A może to były plastikowe obrusy w gospodzie? Tymczasem Jakub szedł przez pola do domu. Część jego umysłu zaczadzona była alkoholem, ale pozostałe dziewięćdziesiąt procent, których człowiek normalnie nie używa, u niego pracowało na przyspieszonych obrotach. Z głębin głowy wypełzały wspomnienia. Te prawdziwe. Szedł ulicą Lubelską w Chełmie zaraz po wojnie. Z bramy wyjrzała rozczochrana dziewczyna. - Może skorzysta pan okazji i da sobie powróżyć? - zapytała. - Nie wyglądasz na Cygankę. - Ja tylko naganiam klientów mistrzowi. - Dobra. Wszedł w bramę, potem do piwnicy. Facet, który tam siedział, wyglądał na Araba albo Turka. Siedział za biurkiem. Miał na sobie wytarty radziecki mundur. Przed nim paliła się świeca i leżała stara księga w skórzanej oprawie. - Proszę podać mi lewą dłoń - powiedział dość łamaną polszczyzną. Jakub wyciągnął dłoń. Chiromanta odczytał całą jego przeszłość jak z książki. - Niestety, w przyszłości nie osiągniesz ani szczęścia, ani majątku -powiedział. - To też jest tu napisane? - zdziwił się przyszły egzorcysta, patrząc na swoją dłoń. - Tak. Brak linii odpowiedzialnych za bogactwo. A linia życia jest króciutka i wróży jeszcze najwyżej dwa lata. Jakub poskrobał się w głowę. - A jak to powinno wyglądać, żeby było dobrze? Mag otworzył książkę i pokazał mu rysunek ludzkiej dłoni z zaznaczonymi liniami. - Tak jak tutaj - powiedział. - To rysunek dłoni szczęśliwej. - Mogę sobie to przerysować? - Proszę. Jakub odrysował sobie obrazek na kawałku jakiejś gazety. Za wizytę zapłacił srebrną przedwojenną dziesięciozłotówką. Nim doczłapał do chałupy, był już prawie trzeźwy i miał plan. Plan był szatański. Szatański w każdym calu. Następnego dnia rankiem wykopał zagrzebany pod progiem słoik z dolarami i wsiadł w pekaes. Późnym popołudniem wysiadł z pociągu na dworcu w Warszawie. Jego wiadomości okazały się dobre. Po drugiej stronie Alei Jerozolimskich, w podziemiach świeżo otwartego hotelu Mariott był Pewex. Siedząca za ladą kicia zamarła ze zdumienia, gdy do sklepu wtoczył się malowniczo obdarty typ. - Słuchaj no, kicia, macie tu różne kosmetyki? - zagadnął przymilnie. - Mamy różne kosmetyki. Ale tu się płaci dolarami. Jakub wyciągnął z kieszeni gruby plik studolarowych banknotów. - Macie coś na zmarszczki? - Kilka różnych środków. - Dobra. Daj mi dziesięć, albo dwadzieścia tubek najmocniejszego. Zamrugała oczami, ale posłusznie podała mu żądany specyfik. Zapłacił bez mrugnięcia okiem. - Jak nie zadziała, to wrócę tu i spalę ten kurnik - zapowiedział i wyszedł. O świcie był już z powrotem w Wojsławicach. Była czwarta rano. Guciuk spał jeszcze snem sprawiedliwego w swoim plugawym barłogu, gdy Jakub przeniknął cicho na jego podwórze. Koło szambiarki stał duży słój pełen żółtawego kremu ochronnego do rąk. Jakub uśmiechając się szatańsko wcisnął do słoja dwadzieścia tubek kremu przeciw zmarszczkom i wybełtał zawartość patykiem. Zemsta! Zemsta! Zemsta! Minęło kilka tygodni. Posterunkowy Birski był zły na Jakuba o rękę Hitlera, która okazała się być atrapą z lateksu. Z Guciukiem tymczasem działo się coś dziwnego Zawsze był dość majętny, ale teraz niespodziewanie zdziadział. Jego żona uciekła, pozbawiając go odrobiny szczęścia osobistego. Przy robocie też mu nie szło. Szambiarka psuła się raz po raz. Pewnego dnia, jakiś miesiąc z kawałkiem po wycieczce do Warszawy, Jakub siedział w gospodzie i słuchał opowieści Tomasza. Tomasz opowiadał właśnie zmyślone przygody z czasów, jak pływał z rybakami po Bałtyku. Doszedł właśnie do wstrząsającego kawałka o tym, jak zaatakował ich wieloryb. Kawałek był podbudowany książką Julesa Verne'a "Wąż Morski" i obejrzanym u syna na wideo filmem "Szczęki", toteż było czego posłuchać. Niespodziewanie wszedł Guciuk. Choroba wyniszczyła go tak, że wyglądał jak żywy trup. Popatrzył na Jakuba z nienawiścią. - To ty - wycharczał. - To twoja robota. A potem oczy nagle wywróciły mu się białkami do góry i wywalił się jak długi. Pochylili się nad nim. Już nie żył. Jakub ujął dłoń nieboszczyka i odwrócił ją wewnętrzną stroną do góry. Skóra była idealnie gładka. Jak laminowana powierzchnia stołu. Milicja i lekarz weszli po chwili. Odsunął się od ciała. Wiedział już wszystko. Birski i Rowicki stali w pomieszczeniu prosektorium szpitala miejskiego w Chełmie. Na stalowym stole leżało ciało Guciuka. Obok stał lekarz z plikiem kartek pod pachą. - No cóż - powiedział. - Nie znajduję tu żadnych przyczyn. - Jak to żadnych? - zdziwił się Birski. - Jaka była przyczyna zgonu? - Wedle naszej wiedzy nie było żadnej ani naturalnej, ani nienaturalnej. To wygląda, jakby życie z niego jakoś wyciekło. - Trucizny, alkohol, narkotyki? - zapytał Birski. - Nic z tych rzeczy. - A może sugestia posthipnotyczna? - wtrącił się Rowicki. - Jeśli pan umie wykazać na drodze sekcji zwłok sugestię posthipnotyczna, to proszę bardzo. - Lekarz wykonał zachęcający gest w stronę ciała. - A co, nie dałoby się wyciąć dziury w głowie i zobaczyć, o czym myślał? - zaciekawił się posterunkowy. Lekarz wzniósł oczy ku niebu. - A ja myślałem, że te wszystkie dowcipy o milicjantach to tylko tak... - Dobra, dobra - powiedział Rowicki. - Od myślenia to my tu jesteśmy. Więc nie ma żadnych śladów? - Żadnych. - Zbrodnia doskonała! Szefie mamy przypadek zbrodnii doskonałej! Posterunkowy westchnął. - Nie ma zbrodnii doskonałej. Nie uczyli cię? - A ja myślałem, że to ten przypadek, który potwierdza każdą regułę. - Wiem, kto zabił. - Kto? - zapytali jednocześnie Rowicki i lekarz. - Jakub Wędrowycz! Mamy motyw, bo Guciuk spuścił mu szambo do studni. Mamy ciało i zeznania świadków, bo zanim denat się przewrócił, to powiedział do Wędrowycza, że to wszystko jego wina. - Ciekawe, co wszystko? - zamyślił się podwładny. - Jakieś dodatkowe ślady? - zapytał lekarza. - Tak. Na rękach miał resztki maści przeciw zmarszczkom, produkcji kapitalistycznej. - Masz swoją zbrodnię doskonałą! Ta maść jest oczywiście toksyczna? - Nie. Zupełnie nieszkodliwa. - A w bardzo dużej ilości? - Też nie. Z całą pewnością to nie maść spowodowała zgon. W narządach wewnętrznych nie ma po niej nawet śladu. - Ale Wędrowycza, i tak przymkniemy - postanowił Birski. - Może jednak sugestia? - Co ty. On jest na to za głupi. Jakub wdrapał się na wzgórza. Wiatr wiał taki, jak wtedy gdy Beria dusił Stalina poduszką. Jak tamtego wieczoru dwudziestego lipca czterdziestego czwartego. Bo i dzisiaj zginął człowiek. Wszystko zapisane jest w liniach, a gdy nie ma linii, to nie ma też przeznaczenia. Gdy nie ma linii życia, to też oczywiście... Wracając do chałupy oddawał się wspomnieniom. Wtedy, czterdzieści lat temu, po wyjściu od chiromaty odczuwał strach. Dwa lata życia. Ale Wędrowycze nigdy nie poddawali się losowi. Nigdy. Kupił butelkę piwa i usiadł na ławce w parku. Należało się spieszyć. Wypił piwo i rozbił flaszkę. Kartkę z rysunkiem położył obok siebie na ławce. Przygniótł ją kawałkiem cegły, aby nie odleciała. Kawałkiem szkła przystąpił do pracy. Zaczął od linii życia. Ryjąc szklanym odpryskiem w ciele przedłużył ją sobie aż na drugą stronę dłoni. Potem wgryzł się w ciało tworząc grubą i wyraźną linię bogactwa. Wyszła mu ślicznie. Na koniec zostawił sobie linię szczęścia. Zaledwie ją skończył, zza zakrętu alejki wyszła śliczna dziewczyna. Ożenił się z nią pół roku później. A jeszcze rok później zaciął się w dłoń drutem i powstała kolejna linia. Ta odpowiedzialna za paranormalne zdolności. I został egzorcystą... A linia pecha, sprawiająca, że bez przerwy go pudłowali do mamra, powstała przez pomyłkę przy podważaniu wieka trumny pewnego domniemanego wampira. I nawet nie wiedział, że ona tam jest. Radiowóz ryknął silnikiem i wyjechał z wąwozu. Jak zwykle... Andrzej Pilipiuk PRZECIW PIERWSZEMU PRZYKAZANIU Gospodyni wyglądała dziwnie. Miała około sześćdziesiątki, była w wieku, w którym czas zaczyna już zacierać defekty oblicza, ale patrząc na nią, nie można było się oprzeć paskudnemu wrażeniu, że ma się przed sobą starą wyleniała gorylicę. Miała wystające kości policzkowe, silnie zaznaczone łuki nadoczodołowe, czoło jej nachylało się pod dziwnym kątem i prawie nie miała brody. - Znaczy tu będzie ksiądz teraz mieszkał - powiedziała, otwierając drzwi pokoju. Mówiła niewyraźnie, jakby przez nos a, w jej głosie drgały dziwne nuty. Ksiądz Paweł Markowski wszedł do pomieszczenia i ciekawie się rozejrzał. Pokój był dziwnie umeblowany. Prycza z nie heblowanych desek nakryta siennikiem, uszytym chyba ze starych worków, prosty stół do pracy wykonany z grubej płyty paździerzowej opartej na solidnych nogach zespawanych ze starych rur wodociągowych, w kącie sekretarzyk z wstawionymi grubymi tomikami oprawionymi w skórę. Jedynym niecodziennym elementem był stojący na stoliku pod oknem komputer. Kable walały się po podłodze. Jego poprzednik pozostawił po sobie sterty papierów. Luźne kartki zapisane maczkiem piętrzyły się równym stosikiem w kącie. Na stole leżały odbitki ksero, było ich bardzo dużo, co najmniej dwie ryzy. Na ścianie pysznił się potężny Krzyż z przytwierdzoną do niego figurą wykonaną z czarnego dębu. Ksiądz odwrócił się do gospodyni z uśmiechem. - Co to za papiery? - A ja tam nie wiem - powiedziała. - Spalić by to wszystko, z tej pisaniny nigdy nic dobrego nie wynika. Ja jak poczytam gazetę, to potem głowa boli. Na kolację, co będzie jadł? - Cokolwiek - wzruszył ramionami. Poczłapała sobie gdzieś w głąb domu. Ksiądz poczuł nieoczekiwaną ulgę. Jak gdyby pozbył się ciężaru. Odwrócił się i podszedł do łóżka. Położył na nim swoją walizkę. Wyjrzał przez okno. Okno wychodziło na łąki, miał stąd ładny widok. Za łąkami były niewielkie pagórki, nad horyzontu. Chwycił dłońmi krawędź łóżka i wykonał kilka pompek. Krew żywiej zaczęła mu krążyć w żyłach. Splótł palce, a potem wykręcił ręce dłońmi na zewnątrz. Zrobił jeszcze kilka wymachów ramionami, a potem podszedł do komputera i włączył go. Wejście do systemu zabezpieczone było hasłem. To go odrobinę zaskoczyło. - Ano nic, pobawimy się przy okazji - mruknął do siebie. Zamknął pokój na zamek "gerda" i wyszedł przed plebanię. Jego oczom ukazał się kościół. Nieduża ładna barokowa świątynia obsadzona wokoło starymi lipami. Uśmiechnął się i ruszył w jej stronę. Z bliska spostrzegł dość świeże paskudne pęknięcia muru. To go zaniepokoiło. Drzwi zamknięte były na głucho. Miał w kieszeni klucz. Włożył go w zamek i przekręcił. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i ksiądz wszedł do kruchty. Posadzka zrobiona z kamienia nie pasowała mu do tego wnętrza. Spodziewał się, że będzie wyślizgana nogami wiernych i gładka jak lustro, ona tymczasem była dość chropowata. Była nowa. Pchnął drzwi prowadzące w głąb świątyni. Uchyliły się ze skrzypnięciem. Zaraz na progu w podłogę wpuszczono epitafium. Zatrzymał się porażony. Tablica, wykonana ze zwykłego, szarego żyłkowanego kamienia, teoretycznie powinna być już od dawna nieczytelna. Tymczasem, jeśli wierzyć dacie na niej wyrytej, leżała tu od trzystu lat, a wyglądała jak położona dopiero wczoraj. Litery miały ostre krawędzie. Wszystkie szczegóły herbów były wyraźnie widoczne. Ruszył naprzód. Wspiął się po schodkach do prezbiterium i minął ołtarz. Za ołtarzem znajdowały się dwie pary drzwi. Jedne prowadziły do zakrystii, drugie kryły schodki w dół do podziemi. Spokojnie przekręcił klucz w zamku. Z otworu powiało wilgocią i stęchlizną. Wymacał na ścianie kontakt, a gdy go przekręcił, zachęcająco zapalił się rząd żarówek. Ruszył po schodach. Było tu czysto i sucho. Ściany pobielono przed kilku laty, ale już szpeciły je zacieki. Koło kabla powiewało kilka nitek pajęczyny. Schodził coraz niżej. Schodki, aż wreszcie znalazł się w kryptach. Pomieszczenie było niskie, domyślił się, że podczas jakiejś większej powodzi musiała wedrzeć się tutaj woda, a potem nie usunięto błota. Potężne, ważące wiele setek kilogramów, sarkofagi z marmuru stały w długim posępnym szeregu. W ostrym świetle żarówek lśniły złocone napisy na kamiennych pokrywach. Kruszewscy herbu Habdank. Litery oznaczające długość ich życia zacierały się gdzieniegdzie. Pierwsze sarkofagi wstawiono tu w szesnastym wieku. Widocznie kościół był przebudowywany, ale krypta nie została naruszona. Sarkofagi były różne. Dwa lub trzy musiały zawierać po dwie trumny. Gdy starł dłonią kurz z inskrypcji, przekonał się, że tak też było w rzeczywistości. Kilka zupełnie malutkich kryło w sobie zwłoki dzieci. Przechodząc do drugiej sali pochylił głowę. Tu nie było sarkofagów, to znaczy było ich klika, ale dostrzegł je dopiero po chwili. Podłogę pokrywało błoto. Woda ściekała po ścianach. Pod ścianą stały trumny. Było ich kilkanaście. Zwalone jedna na drugą, popękały, odsłaniając swoją zawartość. Białe i żółte kości, resztki ubrań i wyściółki. Majestat śmierci w całej okazałości. Te najniżej przegniły i pokryły się kożuchem białej pleśni. Odwrócił się tknięty lękiem. Obok w karnym szeregu stały trumny znaczniejszych obywateli miasteczka. Nie było na nich żadnych napisów, mógł tylko się domyślać, kto może w nich spoczywać. Opuścił krypty z ulgą. Zamknął drzwi, a potem zamknął kościół. Wrócił do plebanii. Zdjął sutannę i ubrał się w cywilną szarą kurtkę z szorstkiego płótna i dżinsowe spodnie. Tylko koloratka pod szyją wskazywała na jego przynależność do stanu duchownego. Z sieni wyciągnął rower - rozklekotaną "Ukrainę". Podpompował koła i pojechał na przejażdżkę po okolicy. Rower chodził ciężko, ale niebawem wyjechał poza wieś i wspiął się na wzgórze. Niedaleko od szosy leżał cmentarz. Zsiadł z roweru i prowadząc go, wszedł przez uchyloną żelazną bramę. To, co zastał na cmentarzu, zaskoczyło go. Jedynie nieliczne grobowce były jako tako zadbane. Miejsca pochówków większości mieszkańców okolicy zaznaczały jedynie kopczyki ziemi, zarośnięte trawą z powbijanymi krzywymi drewnianymi krzyżami. Usiadł na rozklekotanej ławce i ścisnął głowę dłońmi. Coś mu się tu nie zgadzało. Cmentarz nie był podobny do żadnego z tych, które widział poprzednio. Podniósł głowę i spostrzegł przed sobą świeży kopczyk ziemi. Poszedł do niego i przyjrzał się tabliczce przybitej jednym gwoździem do drewna. Jego poprzednik, rezydent tej parafii. Zmarł w wieku dwudziestu sześciu lat. Jego nazwisko nic mu nie mówiło, choć znał je z listu biskupa z poleceniem objęcia tej parafii. Poniżej tabliczki ktoś zardzewiałą pinezką przypiął kawałek papieru: Do Wynajęcia. Najlepszy cywilny egzorcysta w kraju. Jakub Wędrowycz Poniżej był adres. Adres nic proboszczowi nie mówił. Poskrobał się po głowie, po czym zdjął kartkę z krzyża i zajrzał na jej drugą stronę. Straszliwymi kulfonami naniesiono krótką, a treściwą informację: Do aktualnego proboszcza. Jego zabili. Sprawdź w teczkach. Tam znajdziesz odpowiedź. Poskrobał się w głowę. Schował kartkę do kieszeni. Wkrótce wrócił na plebanię. Gospodyni przedstawiła mu kościelnego. Był to wyjątkowo ponury typ z mordą zawodowego mordercy. Jego rysy przypominały rysy gospodyni do tego stopnia, że wydawali się być rodzeństwem. Rozmowa była krótka i ponura. Kościelny stwierdził, że pęknięcia murów są stare i nic się nie dzieje. Pomysł wykopania studni dla odwodnienia krypt skwitował bezczelnym uśmieszkiem i oświadczył, że płacą mu tylko tyle, żeby nie zdechł, więc on sobie nie będzie dokładał obowiązków. Ksiądz wszedł do swojego pokoju. Zamknął drzwi i zasłonił okno. Zapalił światło i odsunął łóżko. Kawałek podłogi pod łóżkiem dał się bez większego wysiłku wyjąć. Duchowny odsłonił masywne drzwiczki dużego sejfu wpuszczone w podłogę. Znał kod. Po chwili drzwiczki ustąpiły. Pochylił się nad ciemnym wnętrzem skrzyni. Znajdowały się w niej tekturowe teczki. Było ich około setki. Wyjmował je i układał obok na podłodze. Pod teczkami było jeszcze metalowe pudło zawierające dokumenty związane z ustanowieniem parafii oraz spory woreczek z czymś ciężkim. Wysypał jego zawartość na podłogę. Plastikowe woreczki wypełnione były złotem. Sztabki i monety. Woreczki miały metryczki wypełnione zgodnie z wytycznymi, których i on się uczył. Rezerwa na wypadek wojny, rezerwa na sieroty w wypadku wojny, bieżąca działalność misyjna, świętopietrze, podatki dla kurii. W niedużym czarnym zeszyciku zapisano starannie każdą pozycję. Musiał to przeliczyć. W jakiejś wolnej chwili. Wsypał złoto z powrotem do woreczka i umieścił go ponownie w sejfie. W oddzielnej teczce ze skóry znajdowała się cienka paczka kanadyjskich dolarów. Wrzucił ją do sejfu, po czym zabrał się do teczek. Jego poprzednik bardzo starannie prowadził ewidencję. Teczki opatrzone były napisami zrobionymi kopiowym ołówkiem. Ród wymarł. Ród przeniósł się do... - tu następowała nazwa parafii. Rodziny, których członkowie wstąpili do Świadków Jehowy, także były zaznaczone za pomocą namazanych na teczkach niebieskich trójkątów. Na szczęście w tej parafii tej zarazy nie było dużo. Na jednej teczce odkrył znak cyrkla i kątownika. Ktoś z nich wstąpił do masonów. Gdzieniegdzie widniały czerwone gwiazdki, ci mieli sympatie lewicowe. Na kilku widniały sierpy i młoty. Członkowie gminnej organizacji PZPR. Niemal wszystkie teczki oznaczone zostały ponadto dziwnym rysunkiem czymś w rodzaju litery n i przekreśloną rzymską jedynką. O ile wszystkie poprzednie symbole były mu znane (był to zwykły wyuczony w seminarium kod do oznaczania teczek), o tyle te były wyraźnie produktem umysłu jego poprzednika. Poskrobał się po głowie, po czym rozsznurował jedną z nich. Zawartość teczki była zwyczajna do znudzenia. Drzewo genealogiczne rodziny, karty ewidencyjne wszystkich jej członków, także wypełnione szyfrem. W kartach było wszystko. Data pierwszych komunii, późniejsza częstotliwość przystępowania do sakramentów, wreszcie data śmierci i liczba mszy odprawionych za pokój duszy zmarłego. Tego ostatniego nie było. Zaraz za datą pogrzebu naniesiono za pomocą czerwonej kredki inną datę. Czerwona data zaopatrzona była w mały czerwony znak zapytania. Zdziwił się nieco. Z sejfu wygrzebał księgę przychodu i rozchodu parafii. Zagłębił się w lekturze. Wpływy z niedzielnej tacy były minimalne. Ślubów najwyraźniej prawie wcale nie udzielano. Większość ludzi została pochowana bez udziału księdza. - Co to może być? - zdziwił się. Mszy za zmarłych prawie nie odprawiano. Czytał księgę coraz bardziej zdumiony. Parafia musiała stać cały czas na krawędzi bankructwa. Jedyny poważniejszy dochód pochodził ze sprzedaży sprowadzonych bezcłowe samochodów. Uzyskane fundusze poszły na remont dachu kościoła, opłacenie organisty, kościelnego i na KUL. Zgromadzenie tej odrobiny złota zakrawało w tych warunkach na cud. Raz jeszcze wyjął zeszycik załączony do rezerwy. Przekartkował go. Większość monet trafiła do worka jeszcze przed pierwszą wojną światową. Najnowszym wpisem były cztery sztabki po dziesięć gram. Zestawienie dat pozwoliło ustalić, że zakupiono je z pieniędzy za sprzedane samochody. Przejrzał jeszcze kilka teczek, ale nie wyjaśnił zagadki. Schował je i zamknął sejf. Siadł na chwilę na łóżku i oparł się o ścianę. Nagle poczuł chłód. Skąd ten tajemniczy Jakub Wędrowycz wiedział o teczkach? Przecież nikt nie wiedział. Z wyjątkiem proboszczów. Ewidencję wiernych ściśle ukrywano przed maluczkimi. Podszedł do komputera i włączył go. System zapytał go o hasło. Na początek sprawdził, czy nie jest zapisane cieniutkim ołówkiem na obudowie lub odwrotnej stronie klawiatury. Nie było go tam. Spróbował z imieniem zmarłego. Potem wpisał nazwę parafii. System odrzucał jego próby. Wpisał imiona świętych, których obrazy wisiały w kościele. Nadal nic. Wreszcie w desperacji wpisał imiona kilku upadłych aniołów i wybitnych działaczy partyjnych. To także nie pomogło. Wyjął ze swojej walizki dyskietkę systemową i zresetował komputer. Tym razem powiodło mu się lepiej. Wszedł do systemu i wyświetliła się lista plików. Jego poprzednik odwalił tu mrówczą pracę, wpisując w pamięć maszyny zawartość kronik i ksiąg parafialnych. Zapewne tych, które leżały wszędzie wokoło. Westchnął i postanowił wejść w pierwszy z brzegu plik. System zapytał go ponownie o hasło, a potem maszyna zrobiła automatyczny reset. Duchowny poczuł zmęczenie. Otarł czoło. Wyłączył złośliwą maszynę. Poskładał trochę papiery, tworząc z nich jeden wielki stos. Wreszcie położył się na łóżku. Usłyszał podejrzany szelest spod poduszki. Sięgnął ręką i wyciągnął zeszyt obłożony w ceratę. Otworzył go. Na pierwszej stronie widniał napis: Sprawy do Załatwienia. Zaczął go kartkować machinalnie. Zaraz na początku wspomniano o dachu kościoła. Jako sposób finansowania remontu wpisano "samochody". Domyślił się, o co chodziło. Strona została skreślona na czerwono i nosiła adnotację "Załatwiono". Na następnej była wymiana instalacji elektrycznej w kościele i na plebani. To także zostało sfinansowane z pieniędzy za czyjś pogrzeb i pieniędzy zaoszczędzonych na zakupie węgla na zimę. Na następnej było coś o wielodzietnej rodzinie, której dwie latorośle wybierały się do liceum. W rubryce sposób finansowania wpisano "Różańce". Podobna adnotacja znajdowała się kawałek dalej, w miejscu gdzie proboszcz zanotował konieczność wzmocnienia pękniętego fundamentu koło kaplicy. - Co też mogą oznaczać te różańce? - zdziwił się ksiądz Markowski. - Podatek od kółek żywego różańca? Wyszedł z pokoju i odszukał gospodynię. - Ile mamy węgla na zimę? - zapytał. - A tam taki wągil. Musi co z pół metra. Ni jak nie starczy. Zapisał sobie w zeszycie, że musi kupić węgla. Jak się okazało, wymiany wymagała także kanalizacja. Pomyślał, że warto by założyć francuskie szambo biologiczne. Ostatecznie Kościół powinien poza wartościami duchowymi siać także ziarna postępu cywilizacyjnego. Zanotował sobie to na następnej stronie i wyszło mu, że deficyt sięga już ponad czterech tysięcy złotych. Czterdzieści tac, albo i lepiej. Westchnął ciężko. Może kuria udzieliłaby mu kredytu, albo wręcz dofinansowania? Chciał napisać list w tej sprawie, ale komputer był nieczynny. Zablokowany. Siadł i napisał list ręcznie. Poprosił o dofinansowanie lub przysłanie przynajmniej węgla, gdyby udało się go gdzieś taniej kupić. Ponadto poprosił o przysłanie informatyka, żeby odblokował komputer. Kolację zjadł skromną. Gospodyni najwyraźniej nie umiała gotować. Chleb był nieco zatęchły, a wędliny z pewnością pamiętały czasy jego poprzednika. Pod koniec posiłku zmusił się do jedzenia jedynie wysiłkiem woli. Powtarzał w myślach starą mądrą sentencję: Lepiej niech grzeszne ciało pęknie, niż miałyby się zmarnować dary "Boże". Po kolacji położył się spać. Czuł się zmęczony. Obudziło go w środku nocy walenie do okna. Zerwał się z łóżka i otworzył okno. Za oknem stał jakiś malowniczo obdarty typ w czarnej kurtce mundurowej SS i rudej papasze na głowie. - No o co chodzi? - zapytał rozespany. - Mój przyjaciel umiera. Potrzebuje księdza. Mam motor - wyrzucił z siebie dziwny gość. - Minutę! Wciągnął na siebie sutannę i porwał małą walizeczkę zawierającą potrzebne przybory. Zatrzasnął drzwi i wybiegł przed plebanię. Dziwny przybysz siedział na równie jak on starym i zdewastowanym motorze. - Proszę siadać do przyczepki - polecił. Ksiądz zdążył się ulokować i motor ruszył z rykiem silnika. - Tam jest kask - powiedział. - A pan? - Mi nie trzeba. Ksiądz wymacał coś kulistego i ku swojemu zdumieniu wydobył z przyczepki kask strażacki. Założył go na głowę. Motor nabierał szybkości. - Kim pan jest? - Wołają mnie Jakub Wędrowycz. - Znalazłem kartkę od pana. - Później. - Głos jego dziwnego towarzysza utonął w ryku torturowanego silnika. Motor pędził bezdrożami, przeskakując rowy i miedze. Przez chwilę gdy pędzili po jakiejś szosie, reflektory nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu oświetliły twarz Wędrowycza. Na obliczu tym malowało się szaleństwo i ekstaza. Jakub dodał gazu. Motor pędził teraz z szybkością tak oszałamiającą, że księdzu wydawało się, że w ogóle nie dotyka ziemi. Wreszcie zaparkowali gwałtownie przed walącą się chałupą stojącą wysoko na wzgórzach. Jakub zeskoczył na ziemię. W drzwiach stanęło kilka osób. Ksiądz przestraszył się. Wyglądali strasznie. Ubrani w byle co, przygarbieni, ich twarze nosiły piętno grzechu. Nigdy nie przypuszczał, że to może być aż tak widoczne. Pewnie była to cecha charakterystyczna okolicznej ludności, ale wszyscy mieli trochę małpie rysy. - Czego? - zapytał najstarszy z nich, spluwając Jakubowi pod nogi. - Przywiozłem księdza do Mychajły. Facet splunął ponownie i wykonał wysoce obraźliwy gest. - On tego chce - powiedział Jakub z naciskiem. - Wynoście się - powiedział jeden z młodszych. Jakub wyciągnął zza pasa siekierę, a potem wytrząsnął z rękawa kawał krowiego łańcucha. - Nu co? - zagadnął trzeci z nich. Jego twarz do tego stopnia przypominała mordę małpy, że duchowny zdziwił się, gdy ten przemówił. - Mychajło sobie tego życzy - powiedział Jakub z naciskiem. Za jego plecami pojawiło się jeszcze dwu. Jeden trzymał w ręce sztachetę. Ze sztachety sterczały dwa gwoździe. - Padnij - powiedział Jakub do księdza. Markowski posłuchał natychmiast. Rozległ się ryk Wędrowycza i łańcuch zatoczył w powietrzu krąg. W kiepskim świetle padającym z zawieszonej nad drzwiami żarówki zalśnił jak błyskawica. Ksiądz Paweł podniósł, się. Trzej przeciwnicy leżeli na ziemi. Jeden trzymał się dłonią za twarz i skowyczał. Drugi leżał kawałek dalej z własną sztachetą wbitą w bebechy, ale wyglądało na to, że niespecjalnie głęboko. Trzeci usiłował właśnie wstać na czworaka. Jakub kopnął go w twarz kaloszem i wróg opadł na ziemię. Egzorcysta amator podniósł z ziemi siekierę. Podszedł do drzwi. - Lepiej otwórzcie - powiedział. Z wnętrza dobiegł odgłos przesuwania czegoś ciężkiego. Jakub zawył ponownie i zaczął rąbać drzwi. - Czy tak można? - zagadnął ksiądz. - Chyba nas tu nie chcą. - Oni nie, ale umierający tak. Drzwi padły. Za drzwiami stał ciężki kredens. Jakub rąbał z furią i niebawem usunął przeszkodę. Zapalił latarkę i poświecił do środka. Z pokoju na wprost wyjrzał ten najstarszy z dubeltówką w dłoni. Egzorcysta zbił duchownego z nóg. Kula przeleciała im nad głowami. Wyciągnął z kieszeni odrapany rewolwer i oddał kilka strzałów do środka. Dubeltówka odezwała się ponownie. Poderwał się z ziemi i wskoczył do wnętrza. Księdza dobiegły odgłosy gwałtownej bijatyki. Wstał, otrzepał sutannę i zaczął chyłkiem wycofywać się w stronę szosy. Odgłosy bijatyki urwały się. Przez połamane deski przeskoczył Jakub. - Droga wolna - powiedział dumnie. - Chyba... - zaczął Markowski, ale oczy egzorcysty zwęziły się nagle w szparki, a w jego dłoni błysnęła broń. - Do środka - powiedział. Tak jak do konia, łagodnie, ale z naciskiem wykluczającym nieposłuszeństwo. Weszli. Stary leżał pod ścianą i wyglądało na to, że usiłuje dojść do siebie. Potrząsał głową, ale na jego twarzy nie było oznak, że coś to pomaga. Jakub kopnął drzwi. Były zamknięte. Strzelił pod klamkę, a potem kopnął je jeszcze raz. Znaleźli się w pokoju. Przy łóżku, na którym leżał jakiś starzec, stało trzech ponurych facetów. - Spadać - powiedział Jakub. Zamiast zastosować się do jego prośby, skoczyli na niego. Łańcuch uderzył na krzyż. Zostali sprowadzeni do parteru. Resztę załatwił kaloszami. Po chwili przestali zdradzać oznaki życia. Wypchnął ich na korytarz i zamknął drzwi. Następnie przesunął ciężką szafę, a drugą zasłonił okno. Podszedł do leżącego na łóżku. - Mychajło, to ja Jakub. - Jakub, kumplu, myślałem, że już cię nie doczekam. - Przyprowadziłem księdza. - Dziękuję. - Proszę teraz go wyspowiadać - powiedział do duchownego. - A ja popilnuję drzwi. Chory mówił z wysiłkiem, powtarzając kanon spowiedzi. Wreszcie dotarł do części poświęconej grzechom. - Zgrzeszyłem przeciw pierwszemu przykazaniu - powiedział z wysiłkiem. A potem oczy wywróciły mu się do góry i skonał. - Za późno - powiedział egzorcysta i opatrzył swoją wypowiedź przekleństwem. - Nie, chciał się wyspowiadać, będzie mu zaliczone - uspokoił go ksiądz. - Jeśli tam na górze. - Egzorcysta zazezował na sufit. - Jeśli tam go chcieli, to nie mogli poczekać? - Nie nam o tym roztrząsać. - Dobra. Bierzemy ciało i wychodzimy. - Zaraz, po co nam ciało? - Żeby je po chrześćjańsku pochować oczywiście! - A rodzina? - Rzeczywiście. Zapomniałem o tej hołocie, ale jeśli spróbują go zatrzymać, to wystrzelam im dziurki w uszach na kolczyki. - Ale czy oni nie zadbają o pochówek? - O jak cholera. Sam ksiądz widział. - Zaraz. To, że nas nie lubią, o niczym nie świadczy. Egzorcysta podszedł do niego. Stali twarzą w twarz. - Pokój jest zbyt mały i słyszałem, co mówił. Zresztą znałem jego grzechy. - To znaczy? - Oni złamali pierwsze przykazanie. I nie tylko oni. Ale do kościoła go przyniosą. Możemy iść. Duchowny ruszył w stronę drzwi. - Nie tędy. Odsunął szafę blokującą dostęp do okna. Wybił kolbą szybę. - Słuchajcie - powiedział do tych, którzy czaili się w mroku. - Nie ma już powodu, żebyście na nas polowali. Mychajło nie żyje i zdążył się wyspowiadać. Liczę do pięciu, a potem wychodzimy. Każdy, kto znajdzie się w zasięgu mojego wzroku, umrze. W odpowiedzi nadleciał kamień. Trafił go w twarz, ale on jakby tego nie poczuł. - Raz, dwa, trzy, cztery, pięć! - policzył głośno, a potem wyjął z kieszeni granat i wyrwawszy zawleczkę, wyrzucił za okno. Wybuch oświetlił walące się zabudowania, a podmuch wybił resztę szyb. Jakub skoczył oknem, a potem pomógł wydostać się duchownemu, który zaplątał się w sutannę. Pod ich nogami leżało coś miękkiego. Chyba ciało. Obiegli budynek dookoła. Motor płonął. - Cholera - zawył Jakub, - Przegięliście pałę. Na ziemię - rozkazał duchownemu. Z przytroczonej do pasa sakwy wydobył kilka lasek dynamitu z lontami. Laski wsadzono fachowo w metalowe rurki. Zapalił pierwszy lont i przez wyłamane drzwi wrzucił ładunek do wnętrza domu. Eksplozja podrzuciła do góry dach i spowodowała popękanie ścian. Kolejną laskę wyekspediował silnym rzutem w stronę stodoły. Złożyła się jak domek z kart. Nadal nikt się nie pojawiał. - Dobra, wynosimy się - rozkazał leżącemu. Ruszyli szybkim krokiem. Przed nimi wyrósł płot od ogrodu. Ustąpił pod ciosem siekiery. Zaraz za płotem stał stary volkswagen "garbus". Wędrowycz wywalił siekierą szybę, otworzył drzwiczki, rozbił stacyjkę i zwarł na krótko druty. Silnik zagrał. - Proszę wsiadać- zachęcił. - Ale to kradzież. Ja... - Ksiądz nie będzie miał grzechu, bo to pod przymusem. - W ciemności znowu błysnęła odrapana lufa. Ruszyli ze znaczną szybkością przez podwórko. Po drodze Jakub cisnął w otwarte drzwiczki jakiejś szopy trzecią ostatnią laskę dynamitu. Wygasił światła i wyjechał na polną drogę. Szopa przestała istnieć. W oddali widać było błyskające niebiesko światełko. Zbliżało się. - Cholerne gliny - mruknął i dodał gazu. - Mogę uzyskać wyjaśnienia? - zagadnął ostrożnie ksiądz. - A co tu wyjaśniać? - zdziwił się egzorcysta. - Z tą hołotą trzeba na ostro. - Napisał pan, że wszystko jest w teczkach. Co to znaczy? - Pański poprzednik widział za dużo. Zabili go. - O tym słyszałem. Nie udało się ustalić kto. - Jest taka mądra maksyma po łacinie. Nie pamiętam, jak to szło, ale sens jest taki, że ten jest winny, kto odnosi korzyść. Zalał im sadła za skórę. Dlatego musiał zginąć. - A policja? - Ta sama sitwa. Swoich nie ruszą. Gdybym był potrzebny... - Mam adres. - Tam na razie nie będę mieszkał. Z pewnością mnie poznali. Raczej przyczaję się gdzieś na jakiś czas. Gdybym był potrzebny, to proszę zadzwonić do Semena Korczaszki w Wojsławiach. Telefon numer sto dziesięć. Tak jak w tym enerdowskim filmidle o ichnich glinach. Zatrzymał się przed plebanią. - Do zobaczenia. W razie czego, jestem do dyspozycji. - Ale o co tu chodzi? - Wkrótce sam się dowiesz. Silnik ryknął i samochód zniknął w ciemności. - "Gdyby ludzie znali ciężar prawdziwej wiary, byłoby więcej ateistów" - zacytował w zadumie zasłyszane kiedyś zdanie. A potem przypomniał sobie, jak jego dziwny towarzysz rąbał drzwi siekierą po to, aby umierającemu przyjacielowi umożliwić odbycie spowiedzi i poczuł mimowolny szacunek. Sam chyba nie zdobyłby się na taki czyn. Wszedł do swojego pokoju. Zamknął drzwi i otworzył sejf. Szukał teczki Jakuba Wędrowycza, ale nie znalazł. Dopiero potem przypomniał sobie, że przecież Wojsławice leżą w sąsiedniej parafii. Westchnął sobie jeszcze raz i położył się spać. *** Kurki dziobały okruszki ze śniadania. Ksiądz Markowski patrzył na nie z rozczuleniem. Nocne wypadki zatarły mu się nieco w pamięci. Prawie zdołał sobie wmówić, że to był tylko koszmarny sen. Wieś w dziennym świetle wyglądała uroczo. Typowa ulicówka ciągnąca się kilometrami, leżąca w dolinie. Pola wspinały się na wzgórza, by skryć się w gęstych lasach. Wzdłuż drogi rosły topole. Była jesień. Drogą przejechał ciągnik. Sobota. Jutro odprawi pierwszą mszę. Westchnął z lubością. Już lubił tę wieś. Na podwórko wtoczył się radiowóz. Radiowóz był zniszczony, podwozie trzymało się chyba tylko na warstwie rdzy. Był ubłocony i miał brudne szyby. Zatrzymał się i wysiedli z niego dwaj faceci. Właściwie to nie wyglądali na gliniarzy. Przypominali dwa małpoludy wciśnięte w byle jak wykonane mundury. Byli do siebie podobni jak rodzeni bracia i w pewien sposób przypominali ludzi, z którymi bił się w nocy Jakub. Mieli wyraźne grube wały nadoczodołowe, lekko przypłaszczone nosy, wystające kości policzkowe i cofnięte brody. - Ksiądz Markowski? - upewnił się pierwszy małpolud. - Jestem tu posterunkowy. Wołają mnie Józwa. - Czym mogę służyć, poświęcić posterunek? - My tu nie na głupoty przyszli, tylko zeznania - wyjaśnił drugi pitekantrop. - Widzieli księdza ludzie w nocy, jak się spaliła zagroda Bardaka. - Owszem dziś w nocy spowiadałem umierającego człowieka w jakiejś zagrodzie na wzgórzach. - Nu, a kto tam księdza zawiózł? - Ponieważ nie wolno mi kłamać, zmuszony jestem wykorzystać klauzulę o wolności sumienia i odmawiam dalszych zeznań - oświadczył z godnością. - Że co? - zdziwił się gliniarz. - Znaczy, że nie powie - wyjaśnił mu pierwszy. - Co nie powie? - zdenerwował się drugi, łapiąc za pałkę. - Nu ostaw. - Ostudził go Józwa. - To niedobrze. Trzeba się będzie po księdzu przejechać - powiedział - idziemy. Ale jak dorwiemy transport, to będą bęcki. Urząd celny zawiadomimy, co tu wyrabiacie. Zakichana czarna mafia. Wsiedli do swojego radiowozu i odjechali. Ksiądz wrócił do swojego pokoju i w zadumie zaczął kartkować zeszyt z zapisami machinacji finansowych. Kilkanaście ostatnich kartek było pustych. Niespodziewanie spostrzegł, że są oznaczone w rogu maleńkim znaczkiem przedstawiającym dwójkę z przekreślonym ogonkiem. Szyfr. Coś, co zostało ukryte. Powąchał zeszyt. Leciutki ledwie wyczuwalny zapach cebuli przebił się przez woń starego papieru. Uśmiechnął się lekko. Sok z cebuli. Najprostszy atrament sympatyczny. Poszedł do gospodyni i pożyczył od niej żelazko. Przeprasował starannie kartkę. Linie narysowane sokiem pociemniały szybko. Oddał żelazko i zagłębił się w lekturę. Zapisek opatrzony został datą. Datą sprzed tygodnia. Ten, który go zostawił, miał żyć jeszcze dwa dni. Do mojego ewentualnego następcy. Wydaje mi się, że wiem, o co chodzi. Przeanalizowałem wszystkie dostępne dokumenty. Ta parafia to miejsce zesłania dla księży o nieco bardziej liberalnych poglądach. Czas pobytu na tym probostwie wynosi w przybliżeniu około roku. Kończy się zawsze śmiercią. Trzy wyjątki w ciągu ostatnich dwustu lat. Za każdym razem okres przebywania wyniósł wielokrotnie za dużo. Od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat. Zapewne księża pokumali się z tą hołotą. Kuria położyła krzyżyk na tej ziemi i tych ludziach. Są za słabi, żeby nakazać ich eksterminację, choć to chyba jedyny sposób, żeby pozbyć się tej zarazy. Czuję, jak wokoło mnie zaciska się pętla. Wiem już jak, nie wiem jeszcze, dlaczego przymykają na to oczy. Parafia jest deficytowa. Oni chcą, żeby kościół popadł w ruinę i żeby można go było zamknąć. Tu zachodzi zbieżność interesów kurii i ich. Zawiozłem zdjęcia znajomym archeologom. Oni twierdzą, że to rzadkie nagromadzenie cech recesywnych. To na dobrą sprawę rasowi neandertalczycy. Nie wiem jeszcze, jak to możliwe. Jest ich siedem klanów. Wędrowycz twierdzi, że stary Mychajło Bardak się wyłamuje. Trzeba by z nim pogadać, ale on już nie wychodzi z domu, a wejść do środka, to znaczy narazić się na pewną śmierć. Na tym zapiski urywały się. - Neandertalczycy? - zdziwił się ksiądz. - Oni rzeczywiście tak wyglądali... I znał Wędrowycza. Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer domu emerytowanych księży w Lublinie. Poprosił do telefonu ojca Rogowskiego. - Słucham? - rozległ się w słuchawce głos starego spowiednika. - Paweł Markowski się kłania. - Witaj chłopcze. Jakie to problemy zaprzątają twoją głowę? - Szukam odpowiedzi na kilka pytań. Dostałem właśnie własną parafię... - Gratuluję. Jak ci idzie? - Tu dzieje się coś dziwnego. Nie wiem co. Cała ta Dębinka... - Zrobili cię proboszczem w Dębince Dworskiej? -Tak. - Co przeskrobałeś? - Więc jest tu coś? - Mało powiedziane. Tam się umiera. Dziwnie szybko. I mało który proboszcz zmarł naturalną śmiercią. Gdy ja studiowałem w seminarium, a było to ponad sześćdziesiąt lat temu, to chodziły słuchy, że to przeklęte miejsce. Ilu miałeś wiernych w niedzielę na mszy? - Jeszcze nie odprawiałem. Dopiero co osiadłem. - Hm. To się zdziwisz. No nie ważne. Musisz uważać na dawnych mieszkańców tej dziury. Na autochtonów. - To są jacyś nowi? - Tak. Przesiedleńcy zza Bugu. Starych rozpoznasz od razu. Tacy mocno małpowaci. Jakby cofnięci w rozwoju. Wielopokoleniowe chroniczne niedożywienie i alkoholizm, jak sądzę. Uszkodzenia genotypu. Siedem albo osiem rozgałęzionych rodzin. Wyjątkowo odporni na Słowo Boże. - Mam jeszcze drugi problem. Grasuje tu niejaki Jakub Wędrowycz... - Racja. Wojsławice blisko. Hy, hy. Stary Jakub. - No właśnie. Kto to jest? - Jakub? Wszechstronny specjalista. Najlepszy cywilny egzorcysta w kraju. To znaczy tak długo, jak długo jest trzeźwy, a raczej nie często mu się to zdarza. Czasami Kościół korzysta po cichu z jego umiejętności. - Na czym one polegają? Co on potrafi? - Jest taki dowcip o wypędzaniu diabla belzebubem. To z grubsza na tym polega. Wydaje się, że ciemne moce nie są w stanie wytrzymać w jego towarzystwie. Dwaj księża, którzy próbowali go spowiadać, doznali szoku. - To brzmi niezbyt zachęcająco. - E, nie jest tak źle. To po prostu obłąkany alkoholik i socjopata. Łamie wszelkie możliwe przepisy z czystej radości, jaką daje mu ich łamanie. Ale swoich nie skrzywdzi. - Swoich? - Jeśli zaproponował ci swoją pomoc, to możesz spać spokojnie. Włos ci z głowy nie spadnie. A jeśli poprosisz go o pomoc, to udzieli. - Hym. Jeszcze jedno pytanie. - Wiem jakie. O co tutaj właściwie chodzi? Ta parafia jest skazana. Istnieje pięćset lat. Niedawno doszli do wniosku, że czas się dopełnił i należy się poddać. - Nie rozumiem. - To wszystko, co mogę ci powiedzieć. W słuchawce rozległ się dźwięk świadczący o przerwaniu połączenia. W zadumie wyłączył telefon. Wrócili gliniarze. Tym razem na dachu radiowozu mieli przymotaną trumnę zbitą byle jak z desek.. Z radiowozu wygramolił się Jóźwa. - Nu ociec, trza go pochować po chrześcijańsku - powiedział bez wstępów. - Wnieście do kościoła - powiedział spokojnie. - Zaraz poszukam katafalku. Msza chyba jutro rano? - Wolimy dziś wieczorem - odezwał się drugi z gliniarzy. Mówił niewyraźnie, jakby dźwięki ludzkiej mowy rodziły mu się głęboko w gardle. - Jutro niedziela. Nie chcemy przeszkadzać. Kiwnął głową. - Ile to będzie kosztowało? - zapytał Jóźwa. Może sprawił to ton jego wypowiedzi, ale ksiądz nieoczekiwanie poczuł dziwną pewność, że jeśli poda sumę zbyt wygórowaną, to zostanie natychmiast zabity tymi owłosionymi łapami. - Nie ma cennika. Płaci się co łaska - powiedział. - Powinny minąć trzy dni... - Mamy akt zgonu - powiedział ten drugi. - Zakopać wieczorkiem i zapomnieć, - Ale to cała ceremonia... - Będziemy wszyscy - przerwał Jóźwa. - Odpowiada na piątą? - Oczywiście. Dwaj gliniarze zarzucili sobie trumnę na ramiona i zanieśli ją do świątyni. Dźwignęli ją bez wysiłku, jak gdyby nic nie ważyła. Pobiegł przodem otworzył drzwi i z piwnicy przyniósł katafalk złożony z kilku części. Zmontował podwyższenie i gliniarze postawili na nim trumnę. Wyszli z kościoła i zaraz za bramą zawyli syreną. Tak jakby zwoływali swoich. Ksiądz oparł głowę o kamienny portal kościoła. - Jestem chyba przewrażliwiony - powiedział sam do siebie. Popatrzył w zadumie na mur budowli. Pęknięcie pod oknem było paskudne. Zagryzł wargi. Fundament osiadał. Trzeba zrobić odkówkę włożyć stalową szynę i zalać cementem, a szczelinę zamurować. Tylko za co? Wszedł do wnętrza i popatrzył w zadumie. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś jest nie tak. Podszedł do jednego z bocznych ołtarzy i przesunął ręką po poczerniałym drewnie. Ołtarz wyglądał na bardzo wiekowy, ale dotyk rozwiewał złudzenia. Drewno było dość nowe. Tandetnie oszlifowane, miało zadziory i pociągnięto je czarną bejcą, a potem nawoskowano. Przyjrzał się gotyckim rzeźbom zdobiącym ołtarze. Nie trzymały zbyt dobrze kanonu. Falsyfikaty. Pod trumnę wsunięto kopertę. Wyciągnął ją i przeliczył zawartość. Średnia miesięczna. Dobre i to. Węgiel na zimę. Ale remont fundamentów trzeba by przeprowadzić, zanim nadejdą mrozy. Warto by ściągnąć inspektora nadzoru budowlanego, żeby określił stopień uszkodzeń. Może wojewódzki konserwator zabytków mógłby pomóc? Westchnął. Zamknął świątynię i wyszedł. Musiał się przygotować. Do piątej wcale nie zostało zbyt wiele czasu. *** Zebrali się chyba w komplecie. Siedzieli w ławkach, jakby kije połknęli. Msza za zmarłego nie interesowała ich. Wykonywali wprawdzie wszystkie konieczne ruchy i odmawiali modlitwy tam, gdzie było trzeba je odmówić, ale Paweł nie mógł pozbyć się wrażenia, że w ich pozie jest fałsz. Tak jakby przyszli, żeby pokazać, jakimi to gorliwymi są katolikami. Patrzył na nich i z każdą chwilą ogarniało go coraz większe zdumienie. Przekleństwo, piętno grzechu, czy co to było, dotknęło ich w różnym stopniu. Obaj gliniarze wydawali się prawie normalni w porównaniu z niektórymi członkami klanu. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że oto odkrył zaginione ogniwo. Zwłaszcza trzej młodzieńcy siedzący na samym przodzie wywoływali w nim szok swoim wyglądem. Mieli owłosione łapska wielkie jak łopaty, a z dziurek w spłaszczonych nosach sterczały im kępki czarnego włosia. Wyglądało to ohydnie. Ledwo zdążył zakończyć, już kilka par silnych rąk porwało trumnę i ruszyło do wyjścia. Spieszyło im się jak diabli. Ledwo zdążył zamknąć kościół, kościelny gdzieś zniknął i dogonił ich tuż koło bramy cmentarza. Dół czekał. Może należało by napisać grób, ale to nie był grób. Dziura w ziemi głęboka na dwa metry o nieregularnym kształcie przypominała głodną gardziel. - Hej, hop - zawył stary i cisnęli trumnę w dół. Ksiądz mało nie zemdlał, słysząc, jak zwłoki przemieściły się wewnątrz skrzyni. - No!- przynaglił go ten najstarszy. Zdążył wypowiedzieć sakramentalną formułę o obracaniu się w proch i poświęcić mogiłę, gdy małpowaci porwali za łopaty i zasypali grób. W kopczyk ziemi wbili zbity byle jak z desek krzyż i rozeszli się bez słowa. Ksiądz opadł bezsilnie na kamienny nagrobek obok. Z krzaków wyszedł Jakub Wędrowycz. Stan jego stroju wskazywał na to, że spędził w tych krzakach całą noc. - Nu i jak się podobało? - zapytał. - Słyszałem, że świadkowie Jechowy tak robią. Zakopać i do widzenia, ale nie sądziłem... - Świadki nie pokazują się tu od lat. Boją się. - Dlaczego? - Pamiętaj, z czego się spowiadał. Jakub wyciągnął z krzaków dwa szpadle. Wręczył jeden księdzu. - Nu nie ma się co zasiadywać. - Chwileczkę, co pan zamierza zrobić? - Pochowamy go pod kościołem. Lepiej, żeby tu nie zostawał. - Ale oni... - Oni się nie liczą. Jeśli go nie wykopiemy, to wrócą po niego w nocy. A tego przecież nie chcemy. - Proszę dodatkowe wyjaśnienia. - Mają własne miejsce grzebania. I własne obrzędy. Do dzieła. - Odmawiam. To byłaby profanacja. Zresztą nie ma dowodów. Trochę są upośledzeni, ale... - Więc spotkajmy się tu o północy. Albo lepiej o jedenastej. - Nie przyjdę. Nie ma po co. On został pogrzebany. Znajdą go za pięćset lat archeolodzy. Jakub prychnął. - Myślałem, przysłali młodego i zdolnego. Myślałem przysłali fachowca. Pomyliłem się. Trudno, nie pierwszy raz w życiu. Podniósł oba szpadle i oddalił się z godnością. Ksiądz wzruszył ramionami i wrócił na plebanię. Włączył komputer. Maszyna zażądała od niego hasła. Wpisał ze złości: WĘDROWYCZ Maszyna ruszyła. Wszystkie aplikacje były aktywne. Wszedł w plik pod tytułem RAPARCHIT.DOC. Raport Architektoniczny dotyczący kościoła w miejscowości Dębinka Dworska. Dla zbadania stopnia zniszczenia fundamentów przeprowadziłem cztery wykopy sondażowe. W ich toku ujawniłem trzy rurki drenujące, założone w sposób wskazujący na celowe złe działanie. Rurki zamiast odprowadzać wodę, transportują ją w pobliże ściany od północnej strony kościoła. Zbierająca się tam wilgoć miała za zadanie uszkadzać fundamenty poprzez ich regularne podmywanie. Rurki założone zostały świeżo na kilka dni przed objęciem przeze mnie parafii. Wnioski. Hipoteza A: Miejscowe klany negatywnie nastawione do instytucji Kościoła planowały jego stopniowe zniszczenie. Hipoteza B: System zbudowano na polecenie Kurii w tym samym celu. Zamknął plik i otworzył kolejny. Był to spis wyposażenia świątyni. Raport potwierdzał jego obserwacje. Całe wyposażenie wymieniono na nowe, podrobione. Zapewne w tym celu, aby wraz ze zniszczeniem budynku nie utracić tego, co cenne i zabytkowe. Potarł czoło, a potem otworzył kolejny plik. Dziennik Bazylego Swojaka. 12 marca 1834 Chyba wiem już, o co tutaj chodzi, choć dysponować mogę zaledwie jedną nicią wiążącą fakt zniknięcia zwłok z cmentarza za wzgórzem. To dziwne, że nikt nigdy nie sprawdził, co naprawdę zawierają trumny w podziemiach kościoła i dlaczego groby na cmentarzu są puste... Poderwał się jak dźgnięty sprężyną. Groby na cmentarzu są puste. Co mówił Wędrowycz? Że przyjdą w nocy go wykopać? Trumny w podziemiach kościoła. Złapał z półki klucz i wybiegł z pokoju. Zmierzchało się. Kościół stał milczący i cichy. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Zapalił światło. Przez chwile męczył się z drzwiami krypty, a potem przekręcił kontakt i skacząc po kilka stopni zbiegł na dół. Wszedł miedzy sarkofagi. Złapał za pokrywę pierwszego z nich i pociągnął. Zaraz jednak zrezygnował. Pokrywa była kamienna i mogła ważyć kilkaset kilogramów. Poszedł dalej, tam gdzie w kupie jedna na drugiej piętrzyły się trumny. Szarpnął za jedną z nich i ściągnął ją na ziemię. Od uderzenia o posadzkę odpadło jej wieko. Szkielet wyglądał zupełnie normalnie. Otworzył sąsiednią, a potem jeszcze jedną. Nic. A potem odwrócił się tam, gdzie stały w karnym szeregu trumny miasteczkowych notabli. Spróbował otworzyć pierwszą z nich, ale wieko było solidnie przykręcone. Namacał w kieszeni nóż myśliwski. Wbił go w szczelinę pod wiekiem i podważył. Drewno poddało się z jękiem. W trumnie nie było ciała. Leżało w niej tylko kilka kamieni okręconych szmatami. - Tylko waga się zgadzała - powiedział sam do siebie. - To znalazł? Otworzył kolejną. W tej dla odmiany był wór z piaskiem. W trzeciej jakieś stare cegły. W czwartej leżał szkielet. Szkielet był dość bogato odziany. Resztki materiału trzymały się nadal na zwłokach. Duchowny pochylił się i wyjął z grobu czaszkę. Obracał ją przez chwilę w dłoniach. Czaszka miała silnie zaznaczone łuki nadoczodołowe. Kości policzkowe sterczały w postaci niemal guzów. Szczęka zakończona była gładko. Potylica wysunięta silnie do tyłu. Obrócił ją, by popatrzeć na nią z boku. Czoło tego człowieka póki żył, musiało znajdować się pod wybitnie ostrym małpim kątem. Odłożył ją na miejsce, zamknął kościół i pobiegł na cmentarz. Jakub pracował i na jego widok nie przerwał swojego zajęcia. Krzyż stał oparty o drzewo. Grób otaczał wał wyrzuconej z niego ziemi. Łopata Wędrowycza postukiwała już o wieko trumny. - Jakub... - No i jak? Rozum do głowy? - Sądzisz, że on jeszcze tam jest? Egzorcysta amator wbił krawędź szpadla w wieko i depnął potężnie. Kilkoma następnymi ciosami poszerzył otwór. W trumnie leżała owinięta w szmatę oś od ciągnika. - Skąd wiedziałeś? - zapytał, wygramoliwszy się na górę. - Zajrzałem do trumien w podziemiach kościoła. Większość była taka, a w jednej znalazłem coś dziwnego... Jakub otarł pot z czoła, potem wyjął z kieszeni piersiówkę i pociągnął kilka łyków, po czym podał księdzu. Paweł pociągnął jeden łyk, po czym zatkało go. Zanim wstąpił do seminarium, pijał różne rzeczy. Alpagę, jabole, różne wynalazki produkcji swoich kumpli, ale czegoś takiego w życiu nie próbował. To było gorsze niż politura. Wprawdzie nie wiedział, jak politura smakuje, ale był pewien, że znacznie lepiej. - Przepraszam - powiedział Jakub, klepiąc go po plecach. - Może trochę za mocne. - Co to jest? Rozpuszczalnik? - Nie, to tylko mój bimber. Wstał i podszedł z łopatą do sąsiedniego grobu, w którym spoczywać miały zwłoki poprzedniego proboszcza. Wyrwał krzyż i troskliwie wetknął go w ziemie byle gdzie, po czym zaczął kopać. - Czy to potrzebne? - zaniepokoił się Paweł. - Niezbędne. Zresztą to ciekawe. Trumna była płytko. Odsłonił ją i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wieko, zanim wbił pod nie łopatę. Trumna była pusta. Rzucił szpadel na ziemię. - Chyba czas na nas - powiedział. - Co mamy zrobić? - zaniepokoił się duchowny. - Trzeba zakopać te trumny. - Nie chce mi się. Musimy jechać. Dawno trzeba było z tym skończyć. - Ale... Jakub bezceremonialnie złapał go za ramię i poprowadził. W krzakach za cmentarzem stała szambiarka przyczepiona do traktora. W kabinie siedział ktoś i palił papierosa. Na widok nadchodzących wysiadł z drugiej strony i zniknął w mroku. - Mogłeś polecieć na orbitę - wrzasnął za nim Jakub. - Kto to był? - zapytał ksiądz. - Och, po prostu przyjaciel. Woli nie pokazywać swojej twarzy. W drogę. Ksiądz usiadł niewygodnie na błotniku. Jakub wrzucił pierwszy bieg i pojechali polną drogą. Niebawem zakręcili w las. W lesie była spora górka. Na jej szczycie rosło uschnięte drzewo i stała nieduża szopka. Koło szopki parkowało osiem samochodów, w tym policyjny radiowóz. Jakub odbezpieczył broń. Weszli do szopy. Była pusta. Tylko w kącie sączył się gdzieś z podłogi słaby blask. Jakub podniósł klapę i zeszli po drabince w dół. Było tu elektryczne oświetlenie. Ksiądz milczał zdumiony. Przyglądał się ścianom. Zbudowane zostały z wielkich kamiennych płyt pokrytych rzeźbionymi falistymi liniami. - Widziałem takie we Francji - powiedział. - Megality, nieprawda? Tak się to nazywa? - Tak ale... - Chodźmy dalej. Ruszyli naprzód. Niebawem dotarli do poprzecznej galerii. W niskim chodniku leżały tysiące kości. Zwalono je na stos. Poszli naprzód i zatrzymali się u progu wielkiej sali. Pośrodku pomieszczenia nakrytego kamienną płytą o średnicy pięciu metrów dogasało ognisko. Wokoło walały się kości, butelki po piwie i wódce. Wszyscy uczestnicy spali zmorzeni alkoholem i żarciem. Ksiądz patrzył zdumiony. Na ścianach wyryto rysunki przedstawiające mamuty. Jakub dotknął jego ramienia. Wycofali się. - To się nie zgadza - szepnął duchowny. - Ci, którzy zbudowali megality, żyli trzydzieści tysięcy lat po tym jak wybito mamuty. I siedemdziesiąt tysięcy później niż neandertalczycy.. - Widocznie wymalowali sobie według zdjęć z książek - powiedział Jakub. - To w sumie nie ważne. Ważne, że są tu wszyscy. Łącznie z dzieciakami. Wyszli z szopki. Egzorcysta odmotał od szambiarki rurę i wtłoczył ją pod klapę. - Co chcesz zrobić? - zdziwił się ksiądz. - Spalę to świństwo. Za mojego zeżartego kumpla i dla ogólnego dobra ludzkości. - Ale tak nie można. - Dlaczego? - Przecież ich zabijesz. - A cóż to znaczy? Przecież to nie są ludzie. To neandertalczyki. Nie wiem, jak udało im się tak długo przetrwać, ale teraz to już koniec. Krzyżowali się między sobą. Mieli własną religię, zżerali swoich. Należy im się to, choćby za twojego poprzednika. Otworzył spust. Tysiąc litrów ropy popłynęło w dół. - Ale naprawdę... Jakub odbezpieczył rewolwer i przystawił mu pod brodę. - Z punku widzenia nauki Kościoła w ogóle ich nie ma. Dlatego nic się nie stanie. Opuścił broń i wyprostował zagięcie parcianego węża. Ksiądz schylił się i podniósł połówkę cegły. Połówka zatoczyła w powietrzu krótki łuk. Jakub zobaczył przed sobą fontannę iskier. W pierwszej chwili przestraszył się, że szambiarka napompowana ropą wybuchła, a potem padł na ziemię i wszelkie problemy przestały być dla niego aktualne. *** Gdy doszedł do siebie dniało. Dotknął ręką bolącego miejsca z tyłu czaszki. Szambiarki nie było. Samochody też zniknęły. Zajrzał do szopki. Dziura prowadząca do świątyni była zasypana. Zszedł do wioski. Wieś była jak wymarła. Otwarte drzwi chałup chwiały się na wietrze. Nigdzie nie było ani śladu mieszkańców. Tylko różne porzucone graty świadczyły o tym, że opuścili swoje domy w szaleńczym pośpiechu. Podszedł do kościoła. Wrota świątyni były otwarte na oścież. W bramie wisiał chwiejąc się na solidnym sznurze trup księdza Markowskiego. - Małpia wdzięczność - mruknął sam do siebie. - Wynieśli się. Ale wrócą. Oni zawsze wracają. Za dziesięć lat, za dwadzieścia. Ale to nie mój problem. Dotknął dłonią muru kościoła. Popatrzył na pęknięte ściany. Na tę świątynię tak czy siak wydano już wyrok. - Jeśli dożyję to będę na nich czekał - powiedział Pawłowi. Ciało chwiało się na słabym wietrze. Poczuł, że tym razem zawiódł. ANDRZEJ PILIPIUK Czarownik Iwanow HIENA Wrześniowe słońce stało wysoko. Na cmentarzu panował jednak niepodzielnie cień. Stare drzewa rosły gęsto. Ich liście, choć zmieniały już kolor, trzymały się jeszcze całkiem mocno gałęzi. Nieliczne jedynie spadły na dół i zdobiły kopczyki ziemi znaczące miejsce wiecznego spoczynku prostych ludzi oraz pompatyczne, lastrikowe płyty, przywalające mogiły miasteczkowych notabli. Pojedyncze opadły na zarośnięte chwastami kamienne nagrobki na prawosławnej części cmentarza. Tomasz Cieśluk i Jan Grądkowski kopali szpadlami. Na pierwszy rzut oka wyglądali na grabarzy zajętych swoją pracą, jednak nerwowe spojrzenia, którymi obficie rzucali na boki, podważały to wrażenie. Jakub Wędrowycz stał nie opodal i pogryzając w zadumie kawałek kaszanki odwinięty z zatłuszczonej płachty "Trybuny Ludu", popatrywał to na swojego nieletniego syna, który stał na lipie przy bramie parku sztywnych, to na drogę w stronę Chełma. Wiał zimny jesienny wiatr, przenikający do szpiku kości. Obaj kopiący chętnie łyknęliby coś na rozgrzewkę, ale Jakub zabronił. Powiedział im już dawno, że na cmentarzu potrzeba jasnego umysłu i precyzji ruchów, co zazwyczaj nie idzie w parze z alkoholem. On był szefem, on wiedział najlepiej i nie musiał tego dwa razy powtarzać. W swoim zawodzie był artystą najwyższej klasy, co przyznawał nawet ksiądz oraz milicjanci, którzy już kilkakrotnie usiłowali nakryć go przy pracy. Gdzieś daleko ryczały sennie krowy, pędzone do obory. Szosą przetoczył się wóz na żelaznych kołach, ale drzemiący na koźle woźnica nie zwrócił na nic uwagi. Szkapa sama zakręciła w drogę na Czarnołozy. Jakub przeniósł czujne spojrzenie na pobliski plac budowy. Tam także było pusto i cicho. Dwa elewatory na zboże, waga do węgla, hale skupu pozbawione jeszcze dachu. Popatrzył na zegarek i uśmiechnął się. Wcześnie dzisiaj skończyli. Wiadomo, w dzień po wypłacie nikomu nie chce się robić. Obrócił się w stronę miasteczka. Kryty blachą dach opuszczonej cerkwi majaczył ponad drzewami i dachami chałup. To moja wieś. Moi ludzie - pomyślał. - Tylko ja stoję na ich straży. Łopaty kopiących zastukały o wieko trumny. Przełknął ostatni kęs kiełbasy i otarł usta gazetą. Kultura przede wszystkim. Zbliżył się do rozkopanego grobu jak tygrys do ofiary, która choć osaczona, może się jeszcze zdobyć na jakiś desperacki cios. - A jeśli to nie on? - zapytał Tomasz niewyraźnie, bowiem trzymał w ustach gwoździe wyrwane właśnie przed chwilą obcęgami. - Jeśli będzie pudło, to trzeba będzie odwiedzić tego grubego ruskiego kupca sprzed pierwszej wojny. Jeśli to nie ten, to chyba nie ma... - Tylko jak go wygrzebiemy sprzed cerkwi? - zdenerwował się Jan. - To przecież prawie w środku wsi. - Coś się wymyśli. - A może to ten lekarz Żyd? On miał ręce upaprane we krwi po łokcie. Jak z Josifem poczęstowali tych Szwabów bimbrem, to było piętnaście ofiar... - Z Żydów nie robią się wampiry - zaprotestował Jakub. - Wampiry robią się ze Słowian i ewentualnie Rumunów. To nie on. - Ale nie wiadomo, gdzie on leży. Jeśli w niepoświęconej ziemi to łatwo mu wstać. A jako lekarz wie, gdzie są te wszystkie żyły i tętnice. - Ten - szef trącił nogą trumnę - leży w poświeconej ziemi, a wstaje. A co do żył, wampir nie musi wiedzieć, od tego ma instynkt. - Może jednak to ten Ruski? Czerwoni szczali na mury cerkwi, to przestała być święta. Może to mu ułatwiło? - Może i tak. Ale wtedy zacząłby wstawać zaraz po wojnie. A ten od trzech lat grasuje. - Ale już trzy razy robiliśmy akcje i za każdym razem się myliliśmy. Może źle szukamy? Może to ktoś z pierwszej wojny, może i nawet z austriackiego cmentarza? Tego z pierwszej wojny? - Bliżej by mu było do Huty. A tam spokój. - Jakub, ze Szwabów robią się wampiry? - Nie jestem pewien, chyba tak. - To i z Żydów powinny się robić. Dodawali krwi chrześcijańskich dzieci do macy. Tak mi opowiadała babka... - E, to tylko bajki. Przecież to by było niekoszerne. - egzorcysta amator błysnął fachową wiedzą. - A ja bym poszedł na dniach na kirkut i wykopał tego handlarza z rynku. Tego, co sprzedawał ryby... On wprawdzie zmarł jeszcze przed wojną - westchnął Jan, ocierając czoło rękawem. - A jak go znajdziemy? Cholera mówiłem ludziom, żeby nie brali macew na fundamenty, a ci wszystko rozkradli. Teraz już nie dojdziemy, co Jakub? - I tak byśmy nie doczytali się: kto i gdzie. Wszystko po hebrajsku. - E, alfabet pewnie znaleźlibyśmy w encyklopedii, gdyby było trzeba. - Musi ten handlarz, to na lewo od wejścia. Ten czerwony nagrobek z granitu. - Ten czerwony był cadyka. Patrz, gdzie leży teraz - Jan machnął ręką. W odległym końcu cmentarzyska leżał masywny granitowy nagrobek. Na płycie wyryto głęboko pięcioramienną gwiazdę oraz cytat z Lenina. - Co u diabła? - zdziwił się Jakub. - To było wtedy, gdy jeździłeś do Radomia do roboty. Ten bydlak Jakubowski odwrócił płytę do góry nogami i zafundował tej swojej kacapskiej dziwce pochówek jak się patrzy i to za psie pieniądze. Bydlę - wargi Tomasza skrzywiły się, ale nie splunął. - To ten? Może nie... - Pewnie, że ten. Weź lewarek, podnieś i zajrzyj. Są litery po hebrajsku. - Może to ona wstaje? - Może. Cholera, jeśli to nie ten, to trzeba będzie wykopać. - Jakubowski nam za to z dupy jaja powyrywa - Jan miał pewne obiekcje. - Gówno nam zrobi. O niczym nie musi wiedzieć. - Jakub, a z komuchów robią się wampiry? - Jasne. Te najwredniejsze. - Ale oni nie wierzą w Boga. - Tym gorzej. No kończmy. Podnieśli wieko. Wnętrze trumny przedstawiało sobą obraz nędzy i rozpaczy. Wyściółka była poszarpana na strzępy. Ubranie, które miał na sobie zmarły, także było podarte. Zwłoki leżały dziwacznie zwinięte. - O kurwa! Co tu się stało? - Słodka tajemnica Marka z Truścianki. Ten bydlak sprzedawał ludzi Szwabom. Żydów, partyzantów, jak leciało. No i ktoś pogrzebał go żywcem. - Marek Biłyj? - Tego nie powiedziałem. - A skąd wiesz? - Od Ałmaza Paczenki. Zaraz po wojnie mi opowiedział. Miał prywatne porachunki z tym tu. Dowiedział się, że Marek go zabił i pochował, więc wykopał go, żeby choć w ciało wsadzić kulę. A ten jeszcze żył. - I co Ałmaz? - Zamknął trumnę i zakopał go ponownie. To był człowiek ze stali. - To by się zgadzało, nie? Ten tu w męce się skończył i ma niewinną krew na rękach. To dlatego go wybrałeś? - Jasne. No, czas brać się do roboty. Wędrowycz rozpiął ceratową teczkę. Na pryzmie ziemi położył gazetę, tą od kiełbasy, a na nią zaczął wykładać swoje narzędzia. Drewniany młotek, osikowy kołek, żelazny gwóźdź, buteleczkę wody święconej oraz sierp. Pomocnicy cofnęli się z szacunkiem. Przeżegnawszy się, ujął sierp w spracowaną dłoń i nachyliwszy się nad ciałem, ciął z rozmachem nieboszczyka po gardle. Jan i Tomasz sprężyli się do ucieczki, ale nic się nie stało. - Spokojnie - powiedział ich szef. Oni nie mają siły za dnia. W nocy, co innego. - Gdybyśmy robili akcje w nocy, nie mylilibyśmy się tak często. - Ale wtedy mogłyby zostać z nas kupki wylizanych gnatów. Teraz trzeba oddzielić głowę. Łopatą. - Dlaczego nie sierpem wszystko? - zapytał Tomasz, podchodząc ze szpadlem. - Sierpem tylko gardło. - A jeśli nie ma gardła? - Kość gnykowa zazwyczaj zostaje. Tomasz zagryzł wargi i walnął. Zachrzęściło, ale głowa nie oddzieliła się od tułowia. Szpadel zaklinował się między kręgami. Ten niewielki opór wprawił go niemal w przerażenie. - Za słabo - uspokoił go szef. Depnij butem. Śmiało. Nie ugryzie cię. Ten od szpadla nie był o tym w stu procentach przekonany, niemniej jednak przełamał się. Noga obuta w produkt fabryki "Syrena" wzniosła się do góry, a potem opadła na rant szpadla. Głowa potoczyła się w kąt trumny. Tomasz zrobił się zielony na twarzy i zaczął się chwiać. - Łyknij - Jakub podał mu manierkę bimbru. Ten człowiek potrzebował czegoś na wzmocnienie. - Spokojnie. Przywykniesz. Wydobył głowę z trumny, przesunął ciało w górę skrzyni, a następnie umieścił ją w nogach. - Drut. Jan podał mu kawałek grubego drutu i kombinerki. Jakub zebrał ręce nieboszczyka do kupy i oplatał je drutem w nadgarstkach. Zacisnął kombinerkami. Żeby drań nie sięgnął po swoją głowę. Następnie wziął gwóźdź i wbił z rozmachem w środek czaszki. - Stary sposób - powiedział. - Ale skuteczny. - A kołek w piersi? - Tomasz odzyskiwał stopniowo równowagę umysłową. - Zaraz wbiję. To metoda, która przyszła ponoć z Rumunii, ale mnie nauczył jeden Ukrainiec. Przyłożył kołek do piersi domniemanego wampira. Skóra pomiędzy żebrami była napięta. Po pierwszym uderzeniu młotka ustąpiła z odgłosem pękającego płótna. Z teczki wydobył latarkę i poświecił przez dziurę obok. - Serce zachowało się - powiedział. Kołek siedzi w dobrym miejscu. Tomasza zemdliło, odszedł na stronę, ale powstrzymał wymioty, nie chcąc desakrować cmentarza. Jakub pokropił swoje dzieło wodą święconą z butelki. - Przybijajcie. Położyli wieko i zaczęli przybijać je wyciągniętymi uprzednio gwoździami. Na zakończenie odwrócili trumnę dnem do góry i zaczęli zasypywać grób. W rym momencie nadbiegł Marek, syn Jakuba. - Tatko! - Co? - Ksiądz i jeszcze dwu gliniarzy biegną drogą! - Panowie! Chodu! Wybiegli z cmentarza i pokonawszy chyłkiem szosę, ukryli się na placu budowy. Ksiądz dotarł na nekropolę parę minut później. - Ja cię ukraińska świnio w więzieniu zgnoję - wydarł się duchowny pod adresem Jakuba. - Mało ci było klątwy biskupa? Ja ci się postaram o dziesięć lat odsiadki! Oddalili się szybkim krokiem wśród krzaków, ale złorzeczenia goniły ich jeszcze przez wiele minut. Wieczorem Jakub przemknął się do wsi i zapukał do okna swojego przyjaciela Józefa Paczenki. Kumpel otworzył okno i przyłożył palec do warg. - Dobry. - Dobry. Syn usnął dopiero co. Spotkajmy się w stajni. - Przyniosłem flaszkę. - Dobra, wezmę coś na ząb. Po chwili obaj siedzieli w ciepłej stajni. Ustawiona na podmiecionej części klepiska lampa naftowa roztaczała łagodne światło. Józef nalał bimbru do szklanek i stuknęli się. - Oby nam się. - Zdorowia. Wypili. - Ognista gorzała - zauważył gospodarz. To Igora? - Pewno. - No to się przygotuj na zmianę dostawcy. - Co się stało? Kocioł wybuchł? - Zwinęli go. Za bimber i kłusownictwo. - Kiedy? - Dziś po południu. Kiedy ty hmmm... - Nie dotarła do mnie jeszcze ta wieść. Opowiesz? - Pewno. Jakiś czas temu zaszedł nasz drogi przyjaciel do stodoły i co widzi? W jednym kącie leży locha z warchlakami. - Dziki? - Ano dziki. Dziewięć sztuk. Inny by wziął siekierę i miałby mięso, ale jak wiesz on ma smykałkę do wszelakich interesów. - Mówiłem mu nie raz i nie dwa, że ten jego zmysł handlowy doprowadzi go do mamra. - No to wykrakałeś. Pasł dziki kartoflami, żeby podrosły, pasł, aż na niego sąsiedzi donieśli. - Cholera! Kto? - Jeszcze nie wiem, ale się dowiem. - Już my ich urządzimy. I co dalej? - No cóż. Weszli gliniarze do stodoły, zobaczyli kojec z dzikami. Potem popatrzyli w drugą stronę i zobaczyli bimbrownię. - Dużo? - Podobno pięćset litrów zacieru. - Rany Boskie! Pięć lat jak obszył. I jeszcze za kłusownictwo. - Może trochę mu odpuszczą za dobre sprawowanie. - Z tego, co go znam, raczej dołożą. Tak czy siak, wcześniej jak za trzy lata go nie zobaczymy. Uniósł szklankę do góry. - Za naszego druha. Wypili. - Wiesz - zaczął Józef. - Zachodził do mnie ksiądz. - Dzisiaj? - Dziś. Niedawno sobie poszedł. Wiesz, co powiedział? - Nie mam pojęcia, ale to chyba nietrudno zgadnąć. - Powiedział: "Zrób coś Józefie i wpłyń na swojego przyjaciela, bo kroczy po bagnie. Do kościoła nie chodzi, nieboszczykom spokój narusza. Może to i nie jest zły człowiek, ale błądzi". - Byłem chrzczony w cerkwi i tam brałem ślub! Słuchaj, ty wierzysz w te wampiry, z którymi ja walczę? - Tak szczerze? - Szczerze. - Jeśli mam nie skłamać, to nie do końca. Pluskwy pogryzą dzieciaka, prześcieradło we krwi, a matka krzyczy o wampirach. Przecież nie pochwali się, że ma robactwo w mieszkaniu. - Zobacz to - Jakub podciągnął rękaw koszuli. W czterdziestym pierwszym ciąłem z Aleksandrem Pilipiukiem drzewo w jego lesie. Noc była ciepła, przysnęliśmy na mchu. A rano... Józef patrzył na obnażone ramię przyjaciela, na którym widniały dwie zagojone dawno blizny. Jak od zębów wampira. Jak od kłów węża. - Może żmija? - zasugerował. - A widziałeś kiedyś węża, nawet nie żmiję, jakiegokolwiek węża w naszym lesie? - Nie. Nigdy. - Ja także nie. Ani Hawraj nie widział, ani Farfos, ani Kuraszko, ani Miącz, ani Sapiega, ani... - A wampira ktoś widział? - Wampirów nie, ale duchy to i owszem. - Ba! Każdy wie, gdzie straszy. Na drodze koło szubienicy; próbowałeś kiedyś przejechać tamtędy wozem albo konno w południe, albo o zmroku? - Tak, mój dziadek próbował, mój ojciec, ja. Konie zawsze się płoszą. Boją się. Lękają się czegoś, czego my nie widzimy. - Mój ojciec też próbował. I ja, to przeklęte miejsce. - Może trzeba by postawić kapliczkę tam na górze? A może w samym wąwozie - zastanawiał się egzorcysta. - Nie wiem. Tam czai się jakieś zło. A łąki koło Mamczynej Góry? Facet z laską w meloniku. - Dwa lata temu pobił tego z Tróścianki. Jak on się nazywał...? - Ze Starego Majdanu. Florek. Nie! To Misztal oberwał. - Racja - Jakub dolał sobie do szklanki. Milczeli przez chwilę, pijąc i zakąszając. Klacz Józefa, Karolina patrzyła na nich ciemnymi inteligentnymi oczyma. - Józwa. - Tak? - Widzisz... - Masz do mnie jakąś sprawę. Wiedziałem o tym, gdy tylko cię zobaczyłem. Mów kumplu. - Nie chciałem o tym mówić, to dość przykre, ale wampiry powstają zazwyczaj z niepoświęconej ziemi. Paczenko rozejrzał się na boki. - Czy ty robisz aluzje do mojego ogrodu? - zapytał. - Wiesz jak to się mówi po wsi. Podobno masz tam złych ludzi pod kwiatkami. - Są tam zakopani. Poświęć ogród i po problemie. - To za mało. Z wampirami należy mieć całkowitą pewność. A myślę, że ty wiesz, ilu i gdzie. - Pamiętam. - Nie chcę cię naciskać, ale to dość prawdopodobne, że któryś z nich albo i oni wszyscy. - Wszyscy? To już by nie było tej wsi! - Ilu? - Jeden Volksdeustch, dwaj gestapowcy, czterej bolszewicy. A i jeszcze jeden milicjant. - Słuchaj, a aktyw gminny? - Jaki aktyw? - Ci, co ich Ruscy osadzili w 45- tym. - O nich nic nie wiem. Zresztą, twój ojciec też ich strzelał. Nie pochwalił się? - Nie zdążył. Ja wiem tylko, że gdzieś pod lasem. W piaskach. - Może to nawet oni. - Józef ugryzł się w język. - To znaczy chciałem powiedzieć, że z nich mogłoby się zrobić coś takiego. A tak swoją drogą, to opracuj sobie naukową metodę szukania. - Ba, ale jak? Całą swoją wiedzę czerpię z książki o wampirach jednego Ruskiego. Książka jest przedwojenna. - Tak, teraz się takich nie drukuje. - Ale jej bohater nie musiał szukać, wszyscy wiedzieli, że to hrabia Drakula. No cóż, pora na mnie. Już się zrobiło ciemno. - A uważaj na siebie, gdy będziesz mijał szubienicę. Na gliniarzy też uważaj. - Pójdę koło kirkutu. Zawsze byłem w zgodzie ze starotestamentowymi. Nie pogryzą mnie. Pożegnali się i Jakuba Wędrowycza pochłonął mrok. Dwa dni później Dziecko płakało. Jakub Wędrowycz w skupieniu badał łóżeczko. Na kołdrze i prześcieradle widniało kilkanaście krwawych plamek. Zdjął materac i odłożył go na bok. Wydobytym z kieszeni scyzorykiem dłubał bez specjalnego przekonania w spojeniach mebla. Nie wydłubał nic szczególnego. - Żadnych pluskiew - stwierdził Jan patrzący mu przez ramię. Tomasz wygarnął spod łóżka jakieś gałgany i kilka bobków. Jakub oglądał je przez chwilę w skupieniu, potem przeniósł wzrok na niemowlę. Niewielka rana na dłoni i kilka zadrapań - oto co pozostawiło to coś grasujące w nocy. - Szczur - zawyrokował wreszcie ponuro. Obaj jego asystenci skinęli głowami dla potwierdzenia diagnozy. - Bałwany! Tylko udajecie, że coś wiecie! W moim domu nigdy nie było szczurów. To wampiry. Lęgną się na tym zdewastowanym żydowskim cmentarzu. Mało się naszej krwi za życia nażłopali, jeszcze i teraz próbują. - Marto! Nie wierzysz mojemu doświadczeniu, to jedź z dzieckiem do doktora. A na noc wsadź kota do łóżka. - Co wy tam wiecie. Złe dzieciaka pokąsało. Wampir. - To szczurze bobki - Tomasz wyciągnął w jej stronę otwartą dłoń. - A tak wyglądają ukąszenia wampira - Jakub podciągnął rękaw koszuli, odsłaniając bliznę. To zawsze robiło wrażenie. Kobieta zbladła i przeżegnała się zamaszyście. Wyszli. - W takie chwile człowiek żałuje, że nie jest ateistą - powiedział pogromca nieczystych sił i splunął przez lewe ramię, żeby nie zauroczyć. - A może to z Bończy przyłażą? - zastanawiał się Jan. Tak sobie myślę. - E, za daleko. Zresztą, ci z Bończy nic do nas nie mieli. Może hrabia Poletyłło... Zabił człowieka krzesłem. - Mówią, że to jego syn straszy na łąkach. Ten, co się wściekł. - Ten nienormalny ,co to pojechał do Berlina pod podwoziem pociągu? Ja jeszcze nic na łąkach nie spotkałem, zresztą ten biedak nie miał specjalnie możliwości narozrabiać. - A ja bym się wybrał którejś nocy. Oczywiście z pistoletem nabitym srebrną kulą. - Dokąd teraz? - Tomasz wgramolił się na furmankę. - Na Uchańską. Podobny przypadek. W domu na Uchańskiej dziecko było większe, może czteroletnie. Krew znaczyła prześcieradło jedną, dużą plamą. Śmierdziało upiornie. - Wampir? - zapytała matka dzieciaka. W jej głosie wyczuć można było żądzę sensacji. Jakub wciągnął powietrze nosem i pokręcił przecząco głową. - Dezyderia. Krwawa biegunka. Czyś ty Karolino nie nakarmiła dzieciaka zepsutym mięsem? - Czego zaraz zepsutym? Cielak się nieżywy urodził. Miałam wywalić tyle żarcia? Mój stary zjadł i nic mu nie jest. Wędrowycz złapał się za głowę. - Czy ty babo rozum postradała? Trzeba go do Chełma do szpitala. Natychmiast. Weź wóz, albo może zapytaj, czy nie dadzą w gminie samochodu. - E, może samo przejdzie. Wczoraj wymiotował, a dzisiaj już jak gdyby idzie ku lepszemu. - Gdy siedziałem w obozie w czasie wojny, to więcej ludzi od tego zmarło, niż od Szwabów - wtrącił się Jan. Zawieź dziecko do szpitala, bo jutro ci na rękach umrze. Cholera, ośrodek zdrowia sto metrów stąd, a tu taka ciemnota! Uwierzyła. Rozeszli się. Koło poczty dogonił Jakuba posterunkowy Birski. - Dzień dobry, obywatelu Wędrowycz. Dokąd to podążacie? - Szacunek, panie posterunkowy. Do Józefa Paczenki. - Wobec tego pójdziemy kawałek razem. Ja też idę w tamtą stronę. - Cóż skłania was do szukania towarzystwa tak plugawego degenerata jak ja? - Ksiądz znowu złożył skargę. - A fe. Duchowny, a kapuś. - To poważna sprawa. Zapewne wiecie, że zarówno profanowanie mogił, jak też okradanie nieboszczyków, to przestępstwo? Jest na to odpowiedni paragraf. - Ksiądz zeznał, że jestem hieną cmentarną? - Coś w tym guście. - Jeśli go spotkacie, to przekażcie mu, że rzucanie fałszywych oskarżeń na bliźnich zostało zakazane przez ósme przykazanie Dekalogu. - Przydałoby się was przymknąć. - A corpus delieti? - Że co? - Dowody winy. Żeby mnie zapudłować, musicie mi udowodnić, że to ja rozkopuję groby. - To da się udowodnić w toku śledztwa poszlakowego. Zresztą, wcześniej czy później, i tak dorwiemy cię na gorącym uczynku. Odszedł bez pożegnania. Józef akurat rąbał drwa w szopie. - Dobry. - Dobry. Co cię sprowadza? - O mam kilka spraw. - A jak ranny obchód miasta? - Wzywały mnie dwie kobiety. Jedna do dzieciaka pogryzionego przez szczury, druga do dzieciaka z krwawą biegunką. Wyobraź sobie, nakarmiła go zdechłym cielakiem. - Borkowa? - Skąd wiesz? - Tylko ona jest do tego stopnia skąpa. - Tak więc z egzorcysty amatora staję się inspektorem sanitarnym. - Zrób uprawnienia i ciężką forsę zarobisz. - E, za stary już jestem. - A wiesz, że stara Skorlińska widziała w nocy Jakubowską? - Słyszałem. Zamiarowałem wdepnąć do nich. - Ponoć szła w białej sukni. Z wiankiem na głowie. I świeciła lekko w ciemności. - Nie ona jedna to widziała. Podobno już z dziesięć osób, tyle tylko, że nie wiadomo dokładnie kto. Poza dwoma pijaczkami. Tyle, że ja pijakom nie wierzę. Ja jak się upiję, to widuję diabły, anioły, a raz nawet kawałek mahometańskiego raju. - Może ją wykopiesz i przypalikujesz? Tak na wszelki wypadek? - Nie da rady. Będę musiał przerwać na jakiś czas działalność. Gliny niuchają, ksiądz pisuje donosy i grzmi z ambony. Jakubowski zarżnąłby mnie tępym nożem i pozszywał drewnianymi igłami. A tak na marginesie, to gdzie szła? - Wyobraź sobie, że do Ihorszczuka. - Niemożliwe. Ten facet był jedynym, do którego nic nie miała. - Ale ludzie gadają, że jego córka była w ciąży z Jakubowskim, ale spędziła. - E, ludzie każdego obsmarują. A z Ihorszczuków zbyt porządni ludzie, żeby wierzyć w te plotki. - Może i tak. - No nic. Czas na mnie. Wpadnę na dniach. - No to do zobaczenia. Ruszył dalej. Aleksander stał, opierając się o płot swojego ogrodu. Przywitali się. Aleksander poczęstował gościa skrętem machorki. - Mam do pana sprawę - zagaił. - Słyszałem, że pańska matka widziała... - E, to nieistotne. Ona zawsze coś zobaczy. A to olbrzyma utkanego z ciemności, a to wilka. Pozwoli pan do obory. Weszli. W oborze stała krowa, jałówka w kojcu oraz piękny kary koń. - Nu, Kary nastąp się. Koń odwrócił się, ukazując bok. - Patrz pan. Zwierzę miało dwie kłute ranki, od których ciągnęły się sople zakrzepniętej krwi. Zwierzę zarżało cicho. - O mój Boże - wyszeptał Jakub. Ze swojej ceratowej teczki wydobył calówkę i zmierzył odstęp pomiędzy nimi, a potem porównał ze swoją blizną. Zasępił się. - I co pan powie? - Chyba to samo. - Wampir? - Trudno powiedzieć - podszedł do ściany i zaczął ją badać do takiej wysokości, do której mógł dosięgnąć koń. Wodził ręką po deskach i po spojeniach. - Czego pan szuka? - Jakiegoś kolca, zęba od wideł tkwiącego w ścianie, czegoś o co mógł się skaleczyć. - Ajajaj, czołowy pogromca wampirów szuka przyczyn naturalnych? - Pan nie wierzy w wampiry. Pan jest człowiekiem wykształconym. Ja wierzę w duchy, ale szukam innych przyczyn. - I jak? - I nie znajduję. Zasępili się obydwaj. Jeden myślał o swoim biednym koniu, drugi o pewnym rosyjskim kupcu pogrzebanym koło cerkwi Eliasza Proroka. Trzy dni później Było jeszcze zupełnie ciemno. Padał rzęsisty deszcz. Trzej, ubrani w pałatki mężczyźni, kopali przy ścianie cerkwi już trzecią dziurę z rzędu. - Jasna cholera - rozległ się jęk Tomasza. - Co się stało? - Patrzcie tam. Wyciągnął rękę. Koło mleczarni przesuwała się powoli postać ubrana w długą, białą suknię. Postać świeciła wyraźnie w ciemności mglistym, nierzeczywistym światłem. - Jakubowska - szepnął Jakub. - Tylko ona nosiła taką fryzurę. Znowu ciągnie cholerę między ludzi. Ech, gdybym miał pistolet i srebrną kulę... Widmo przesunęło się w stronę parku. Było teraz bliżej i patrzyło w ich stronę, choć na tle muru byli prawie niewidoczni. Jan, mamrocząc coś gorączkowo, ściągnął brezent z przenośnej klatki. W klatce siedział jego kogut. Zaczął drażnić koguta, wpychając do środka kawałek kija. Ten jednak zamiast piać, gdakał jak kura. Duch stał i patrzył, a potem zaczął się oddalać. - Zostaw to ptaszydło, poszła sobie. - Lepiej niech zapieje. Będzie bezpieczniej. Ptak w końcu dał się. uprosić i zapiał donośnie. Co gorsza, nie chciał przestać. - Zatkaj mu dziób do cholery, bo wszystkich pobudzi! - Au! On dziobie! - Płoszyć duchy ci się zachciało. Sama poszła. Wreszcie radosne pienia ucichły. Wrócili do pracy. Minęło jeszcze kilkanaście minut i łopaty zabrzęczały o wieko metalowej trumny. Kopiąc pospiesznie, odsłonili ją w całości. Była trochę zaśniedziała. - Dlaczego metalowa? - zdziwił się Tomasz. - Bo umarł na trąd. Takich grzebano w metalowych. - Nie zarazimy się? - Minęło 150 lat. Zresztą, mam rękawice. - Tu jest zalutowane. - Widzę. Myślisz, że po co kazałem Janowi wziąć palnik? Rozlutowanie złączenia zajęło im kilkanaście minut. - Tak to on. Zmarły leżał w trumnie w pięknym sobolowym futrze, które kapinkę się zdefasonowało. Z ciała został sam szkielet. - O kurczę - jęknął Tomasz, świecąc latarką. - Co? - Jego zęby! Zęby kupca lśniły matową, żółtą barwą. Wszystkie, cały komplet wykonane były z dwudziestoczterokaratowe- go złota. - Ucz się - powiedział surowo Jakub. - Nieboszczyk, nawet wampir rzecz święta. Nasz zawód naraża na pokusy, ale nie jesteśmy hienami. - Ale to jest z ćwierć kilo. - Jak nie możesz na to patrzeć, to nikt ci nie każe. Uwinęli się gładko. Łopata drut, kołek, głowa w nogach. Zalutowali, zasypali udeptali. Zniknęli w mrocznej kurzawie. Deszcz zatarł ślady kopania. Dobro należy czynić w milczeniu. Koło południa dnia tego Jakub nalewał właśnie karmy z wiadra dla swoich trzech świnek, gdy rozległo się pukanie do drzwi chlewika. Odwrócił się zaskoczony. Na jego podwórku stała wysłużona czarna wołga, a do drzwi pukał sam Jakubowski. - Dzień dobry - cicho powiedział gminny sekretarz partii. - Dobry. Cóż was sprowadza towarzyszu sekretarzu do meliny ciemnogrodu i reakcji? - Mam do was poufną sprawę. Wyjął z kieszeni kopertę i usiłował niezdarnie wcisnąć ją w ręce Wędrowyczowi. Ten ostatni wziął ją w końcu i ciekawie zajrzał do środka. Wewnątrz tkwiły dwa tysiące złotych. - To chyba rzeczywiście bardzo poufna sprawa - stwierdził. - A konkretnie? - Pan słyszał o mojej zmarłej żonie? - Dużo. - Od trzech tygodni przychodzi i puka do mojego okna. Egzorcysta amator oddał mu kopertę. - Nie zajmuję się zabobonami. Niech pan idzie z tą sprawą do księdza albo napisze do KC z prośbą o instrukcje. - Jeśli pieniędzy jest za mało, to proszę podać cenę. Pogadam też z posterunkowym, żeby dali spokój swoim podejrzeniom. - A co konkretnie miałbym zrobić? - Osikowy kołek, czy jakoś tak. - Już mówiłem, że się tym nie zajmuję. Zresztą, ateiści nie wstają z grobów. - Dobrze panu mówić. Niech pan się zgodzi. Przyszedłem do pana, bo tylko pan to potrafi. - A jeśli mi się nie uda? - Panu? Legendy krążą o pańskim kunszcie! Słyszałem od znajomego z Dubienki, a i z Uchań przyszły wieści. - Jutro o pierwszej. Niech nikt mi nie przeszkadza. - Obstawię cmentarz milicją. Nikt nawet nie podejdzie. - Nie chcę żadnych mundurowych w zasięgu wzroku. Może niech zaproszą na posterunek księdza i przesłuchają go. A pana poproszę, aby nam towarzyszył. - Czy to konieczne? - Tak. Na własne oczy zobaczy pan, że wszystko zostanie wykonane bez fuszerki. Następnego dnia Czterej mężczyźni zebrali się na cmentarzu. Dwaj kopali, trzeci pogryzał kaszankę. Ten czwarty siedział na odwalonej płycie nagrobkowej i nerwowo obgryzał paznokcie. Dostał szklankę bimbru, ale to mu specjalnie nie pomogło. Niebawem ukazała się trumna. Odkręcali śruby dwoma śrubokrętami jednocześnie. Jakub rozłożył na gazecie narzędzia. Jak chirurg przed operacją. Gminny sekretarz milczał. Milczał, gdy odcinali głowę szpadlem. Milczał, gdy przebijali czaszkę gwoździem. Jednak, gdy pętali ręce drutem, nie wytrzymał. - Czy to naprawdę niezbędne? - jęknął. - Niestety tak. Na zakończenie złamali zmarłej obie kości udowe, aby całkowicie uniemożliwić jej wyłażenie z grobu. Czysta, dokładna, fachowa robota. - To wszystko?- zapytał, gdy zakopywali wywróconą do góry nogami trumnę. - Tak. Teraz będzie spokój. Otarł czoło z potu i wydobył z kieszeni trzy koperty. - Premia uznaniowa - powiedział. Trochę się wykręcali, ale w końcu wzięli. W kopertach było po tysiąc złotych. Przez następne dni było gorzej niż źle. Zmarła, nic sobie najwidoczniej nie robiąc ze skomplikowanych zabiegów, jakim poddano jej ciało, paradowała po wsi. Widziało ją kilkanaście osób, jednego ze świadków trzeba było hospitalizować, bo dostał zawału na jej widok. Zeznania były sprzeczne. Wedle jednych niosła odciętą głowę w związanych drutem rękach. Inni dopatrzyli się, że nogi zginają jej się w niewłaściwych miejscach. Byli i tacy, którzy widzieli osikowy kołek sterczący jej z piersi. Ksiądz zabarykadował się na plebani i udawał chorego. Mieszkańcy udali się więc, po pomoc na komendę. Milicja wyśmiała ich, ale co dziwne, dzielni obrońcy prawa nabrali zwyczaju barykadowania na noc drzwi posterunku ciężką szafą z aktami. Pewnego wieczoru Józef i Jakub zasiedli w stodole tego pierwszego. Mieli swoje tajemnice. W starej, glinianej doniczce leżała srebrna przedwojenna dziesięciozłotówka z Piłsudskim. Obok znajdowała się forma do lania kuł pamiętająca powstanie styczniowe. Józef zapalił palnik acetylenowy i skierował jego płomień na doniczkę. Najpierw rysunek lekko się zamazał, potem moneta zamieniła się w kroplę metalu. Jakub złapał obcęgami doniczkę. Józef ujął w rękę formę. Kropla stoczyła się. Zanurzył formę w słoiku z wodą. Zaśpiewała para. Wytarł kulę chusteczką i podał przyjacielowi. - No to z Bożą pomocą. Wyciągnął z kupy siana strzelbę skałkową i spokojnymi wprawnymi ruchami zaczął ją nabijać. - Wystrzeli ten rupieć? - W zeszłym roku strzelałem. - Może lepiej byłoby, gdybym przyniósł karabin... - O tak. Wiem, że masz zakopaną broń, ale nie dorobię kuli karabinowej. Zresztą pomyśl, co by się stało, gdyby złapali cię z karabinem. Tak masz prawie czyste ręce. Broń powstała przed 1880-tym rokiem. Martwi mnie tylko, że jest jednostrzałowa. Jeśli spudłujesz, to rozszarpie cię na strzępy. - Może nie będzie aż tak źle. Mam jeszcze srebrny nożyk. Pchnę ją w serce. Było dobrze po dziesiątej, gdy zasadził się w krzakach koło domu sekretarza. Mijały minuty. Koło dwunastej, gdy już prawie tracił nadzieję, na ulicy pojawił się biały zarys ludzkiej sylwetki. Podsypał świeżego prochu i poprawił krzemień. Postać zbliżyła się. Nie miał wątpliwości. Chód i fryzura były nie do pomylenia. Wycelował i wystrzelił. Postać upadła na ziemię. Z chałup wybiegli ludzie. Ktoś pochylił się nad ciałem. - Ludzie, to nie Jakubowska, tylko młoda Grzesiuczka! Przebrała się i straszyła... Pod Jakubem rozstąpiła się ziemia, a może to ugięły mu się kolana. - Doktora, prędko, jeszcze dycha! - usłyszał. Była więc jakaś nadzieja. W tym momencie ciężka ręka opadła mu na ramię. - Jakubie Wędrowycz. Jesteście aresztowani w imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej za usiłowanie zabójstwa z premedytacją, posiadanie niezarejestrowanej broni palnej i profanację grobów. Obejrzał się z nadzieją na oświetlone okna domu. Zobaczył stół, stojące na nim dwie butelki wódki oraz wiszące dwadzieścia centymetrów nad nim nogi gminnego sekretarza. Wzrok jego podążył ku górze i zatrzymał się na masywnym haku, wbitym w sufit, o który zaczepiony był stryczek. Z tej strony nie mógł się już spodziewać żadnej pomocy. Skazano go na cztery lata, ale dodano mu jeszcze dwa za złe sprawowanie. Wyrok odsiadywał w jednej celi z Igorem z Tróścianki, który też dostał sześć lat. Trzy za bimber i kłusownictwo, a dalsze trzy za obrazę sądu i pogróżki pod adresem tej instytucji. Dwa dni po aresztowaniu Jakuba, na łące koło zamczyska, zaktywizował się duch w meloniku z laseczką i tak obił jednego pijaczka, że ten poprzysiągł nigdy więcej nie brać do ust alkoholu i wytrzymał prawie pół roku. CZAROWNIK IWANOW Rozdział l Był koniec marca. Zima odchodziła w niebyt. Nocami jednak potrafiła jeszcze kąsać nielichym mrozem. Tak było i tego dnia, w którym zaczyna się nasza opowieść. Uliczki Wojsławic, niedawno powleczone cienką warstwą asfaltu, pokrywał pancerz zaskorupiałego lodu podtopionego lekko na wierzchu. Ponieważ była to środa, zablokowane były jednolitą masą ludzi i wozów zdążających na cotygodniowy targ. W powietrzu unosiła się zdrowa mieszanina rozmaitych targowych woni. Końskie pączki i krowie placki parowały, wydzielając ostry zapach. Częściowo zagłuszał go unoszący się, niczym mgły nad norweskim fiordem, dym z papierosów najpośledniejszego gatunku. Pośrodku targowiska pewien pomysłowy mieszkaniec Kukawki zaimprowizował koksownik na bazie starego kubła na śmieci i dużej ilości starych szmat. Było już dobrze po jedenastej, gdy na targ nadjechali na swoich kłaczkach dwaj staruszkowie. Ludzie na ich widok skrzywili się, ale nie przerwali swoich zajęć, polegających na wciskaniu rozmaitych ciemnot potencjalnym nabywcom i targów nad każdą z osobna wadą oferowanego towaru. Pierwszy starzec nazywał się Semen Korczaszko. Wiedziano o nim zaskakująco niewiele. Nikt nie był w stanie powiedzieć, ile ma lat, pamiętano jednak, że swojego czasu opowiadał w gospodzie swoje przygody z wojny mandżurskiej. Liczył zapewne koło setki. Miał kilku synów, z których większość poległa w czasie kolejnych wojen oraz w niechlubnym okresie utrwalania władzy ludowej. Posiadał także sporą ilość wnuków, którzy mieszkali w różnych częściach kraju i od czasu do czasu wpadali w odwiedziny. Z reguły wówczas robili rozmaite kuku wszystkim, którzy w ostatnim czasie stanęli dziadkowi na drodze, więc ludzie w miarę możliwości starli się mu nie bruździć. Semen Korczaszko ubierał się wyjątkowo jednostajnie w mundur carskiej Lejbgwardii z krzyżem św. Jerzego na piersi. Miał zresztą kilka mundurów na zmianę. Na głowie nosił niezależnie od pory roku karakułową papachę ozdobioną piórem jakiegoś egzotycznego ptaszydła. Papacha miała na czole dziurę postrzałową i niewielki rdzawo-brązowy zaciek. Ponoć była trofiejna, choć nikt nie umiał powiedzieć w czasie, której wojny została zdobyta. Ani na kim. Krążyły na ten temat rozliczne mętne opowieści. Drugi mężczyzna nazywał się Jakub Wędrowycz. Człowiek ten cieszył się wyjątkowo ponurą sławą. Mieszkańcy wyzywali go od ukraińskich świń, żydowskich pociotków, morderców i podpalaczy. Właściwie to nawet nie miał wielu wrogów. Większość tych, którzy mu kiedykolwiek bruździli, leżała w rozmaitych punktach okolicy, wąchając kwiatki od spodu. Ci, którzy pozostali przy życiu, ograniczali się do napaści słownych. Milicja miała o nim jednoznacznie negatywną opinię. Uważano go powszechnie za bimbrownika, kłusownika i hienę cmentarną. O ile pierwsze dwa zarzuty były nieodparcie słuszne, o tyle ostatni brał się z nieuświadomienia organów ścigania. Jakub Wędrowycz nigdy nie okradał zmarłych. Jeśli rozkopywał jakieś groby, to jedynie w tym szlachetnym zamiarze, żeby wbijać zmarłym osikowe kołki w serca, aby nie mogli latać po nocy i wysysać z ludzi krwi. Był takim sobie wioskowym egzorcystą amatorem. Podchodził do zjawisk nadprzyrodzonych na zdrowy chłopski rozum i zazwyczaj osiągał niezłe efekty. W środowiskach radiestetów, wywoływaczy duchów i tym podobnych indywiduów cieszył się dość szeroką i całkowicie zasłużoną sławą. On także ubierał się dość jednostajnie, nosząc na zmianę zeszmaconą jeansową kurtkę, którą otrzymał kiedyś w prezencie od syna lub wypłowiałą kurtkę mundurową SS. Kurtka ponoć, podobnie jak papacha Semena, była zdobyczna. Biorąc po uwagę mętny wojenny życiorys Jakuba, była to teoria niezwykle prawdopodobna. Obaj jeźdźcy zeskoczyli z koni i prowadzili je teraz za sobą, przeciskając się powoli przez gęsty tłum. Koń Semena był niezwykle zadbany. Była to młoda kłaczka jasno- kasztanowej maści o imieniu Karolina. Złośliwie mówiono, że traktuje ją jak córkę, szczotkuje codziennie i zaplata jej ogon w warkocz. Jej ogon faktycznie był tak zapleciony. W grzywę miała wplecione wstążki. W porównaniu z nią klacz Jakuba, Marika wyglądała jak zużyta szczotka klozetowa. Sierść układała jej się w różne strony, poznaczona była jaśniejszymi plamami. Marny jej wygląd nie był winą właściciela. Był jego zasługą. Gdy się poznali, dogorywająca na świerzb i grzybicę strzygącą, szkapa oferowana była za darmo rzeźni sanitarnej celem przerobienia na klej stolarski. Jakub odkupił ją od właściciela za dwie paczki papierosów "Sport" i przez następne pół roku razem z Semenem i starym Józefem Paczenką leczyli ją sobie tylko znanymi metodami pozostawionymi im w spadku przez kozackich przodków. Ponoć zasadniczą tajemnicą ostatecznego sukcesu było wielokrotne nacieranie wysokoprocentowym samogonem produkcji niejakiego Marka z Tróścianki. Był to produkt tak zabójczy, że choroba w końcu musiała się poddać, nie wiadomo tylko, jakim cudem koń przeżył. A siodła mieli całkiem zwyczajne. Obaj mężczyźni przepchnęli się na koniec targu, gdzie przy wozach z prosiętami było już nieco luźniej. Tu właśnie, koło sklepu, dogonił ich sprzedawca biletów. - Panowie nie wykupili biletów. - Haw? - wyraził zdziwienie Semen. Gdy nie chciał być zbyt dobrze rozumianym, posługiwał się własną osobliwą mową na bazie ukraińskiego, zawierającą ponadto słowa z licznych innych języków oraz takie przez siebie samego wymyślone. - Wy chcecie sprzedać te konie? Sprzedawca był we wsi nowy i nie znał wszystkich mieszkańców oraz ich bzików. - Pradat' Karolinu? Ty s urna saszoł! - A, kto by to kupił - Jakub wzruszył ramionami. Ty lepiej idź w swoje miejsce, bo mój drug dzisiaj nie w humorze, jeszcze zęby wybije za takie podejrzenia. Sprzedawca parsknął śmiechem. - Ech wy dziadki. Maść na reumatyzm, a nie zęby wybijać. Semen uśmiechnął się z pogardą, a potem rozejrzał. Obok sklepu leżała duża ilość stalowych elementów, druty, pręty i płaskowniki. Podszedł do stosu i wyciągnął zeń metrowy kawałek pręta zbrojeniowego o średnicy mniej więcej półtora centymetra. Uniósł go nad głowę i złapawszy dłońmi za oba jego końce, zaczął giąć go z całej siły. Mięśnie napięły się pod mundurem. Mięśnie, których na zdrowy rozum od trzydziestu lat nie powinno być. Na skroniach pojawił mu się pot. Nieskończenie powoli pręt wygiął się w łuk. Ręce starca parły dalej aż wreszcie oba końce połączyły się. - Idź w pole szukać rezerw paszowych albo pasać gęsi - poradził życzliwie sprzedawcy, po czym odwrócił się, uznając rozmowę za zakończoną. Ośmieszony podniósł z ziemi wygięty pręt i spróbował go rozprostować. Nie dał rady, mimo, że ciągnął z całej siły. Jakub wszedł do sklepu. - Dobry. - Dobry. Czego trza? - Macie drut żelazny o średnicy jednego milimetra? Potrzebuję pięciu kilo. - Nie mamy drutu - odpowiedział ajent, zezując w kąt, gdzie drut takowy leżał. - Czego mówisz, że nie macie, jak stąd widzę, że leży? - Posterunkowy zakazał wam sprzedawać. Profilaktyka przestępcza. Żeby utrudnić kłusownictwo. - Linka hamulcowa tylna do roweru? - Nie mamy. - Srali muchy, będzie wiosna! - Przecież pan nie ma roweru. To też do sideł. - Do wnyków idio... Nieważne. Drut miedziany izolowany cienki dwadzieścia metrów. - Do głuszenia ryb? Staw jest własnością straży pożarnej... Dłoń Jakuba wystrzeliła niespodziewanie i wyszarpnął spod lady kartkę, która spoczywała ajentowi na kolanach. Był to długi spis przedmiotów, których nie należało mu sprzedawać. - Po kiego licha mam nie kupować dętek rowerowych - zdenerwował się. - Zapewne zrobiłby pan z nich procę do polowań na przepiórki. - Przekaż posterunkowemu, że jest idiotą. A ten interes to spalę ci kiedyś nad głową. Proszek do prania "Cypisek"? - Tylko na kartki. Jakub wyszedł. Po chwili do środka wszedł Semen. - Dostanę może u pana drut żelazny, tak z pięć kilo? - zapytał. Ajent przeskoczył przez ladę i wyszedł przed sklep, gdzie stał, trzymając oba konie Jakub. - Bardzo śmieszne - powiedział. - Dlaczego śmieszne? - udał zdziwienie egzorcysta. - Pilnuję konia znajomemu. Semen wyszedł ze sklepu z kawałem łańcucha krowiaka w ręce. - A to, mogę kupić? - zapytał. Ajent wyrwał mu łańcuch z ręki. - Nie! - Dlaczego? - Bo wy tego łańcucha użyjecie w celach przestępczych! Obaj przyjaciele wzruszyli ramionami i zniknęli w tłumie. Niebawem odnaleźli się w tym końcu placu, gdzie czasami sprzedawano konie. Spóźnili się. Jedyny sprzedawany tego dnia ogier właśnie ładowany był na przyczepę. Nie podobało mu się to. Tupał wszystkimi czterema kopytami w podłogę. Ponadto parskał i kładł uszy po sobie. Semen podszedł bliżej i przypatrywał mu się przez kilka minut zatroskany. Jakub też podszedł. Ale nie zdążył przyjrzeć się uważnie, bo traktor ruszył przez tłum i koń odjechał. - Coś nie tak - zauważył Semen. - Nerwowy coś. - Też byś był nerwowy, gdyby cię sprzedawali. - Nie, on był zbyt nerwowy. Poza tym widziałeś, jaką miał inteligencję w oczach? - Tak. Wiedział, kto go kupił. - Może wartało by zrobić jakiś niewielki egzorcyzm? Miał diabła w oczach. - Jakub, ty egzorcyzmuj swój rozum, bo jak kto spędza całe noce na cmentarzu, to potem się króliki w mózgu lęgną. - Zakład o pół litra, że będą jeszcze z tego konia nieliche problemy. - Ja też widzę, że będą. I nawet ci powiem, dlaczego. Wiesz ty, kto go kupił? - Nie, nie miałem czasu się przyjrzeć. - Marcin Bardak. Ten wieprzek z Witoldowa. - Job twoju! Ten, co na dniach miał proces, bo zatłukł swojego konia siekierą? - Ano. Jak pomyślę, że w wojnę miałem jego oćca na muszce i pozwoliłem mu żyć i rozmnażać się dalej, to mnie cholera bierze. - Szkoda szkapy dla takiej świni. - A szkoda. - Swoją drogą, co za bałwan go sprzedał? - Lenge ze z Majdanu Leśniowieckiego. Emigruje do Niemiec zachodnich. Ostatni Szwab w okolicy. Też się długo uchował. - Wydawało mi się, że Młot wybił całą rodzinę. - Nie, oszczędził dzieci. Teraz widać, że chyba głupio zrobił. Przez tłum przepchnął się niski, gruby jak beczka, facet w berecie na głowie. - Jakub, wszędzie cię szukałem. - Tomasz Cieśluk. Kopę lat. Cóż cię sprowadza. - Jakub, było dzisiejszej nocy pogryzienie. Semen skrzywił się jakby zjadł cytrynę. - A wy wciąż o wampirach. - Gdzie? - Na Zarowiu. Koło austriackiego cmentarza. Coś dopadło w nocy jałówkę. Prosili, żebyś wpadł. - Austriacki cmentarz... - Głupoty - skwitował Semen. - Jak byłem młody, no młodszy niż teraz, to brałem udział w bitwie na Białej Górze, od której powstało to grzebiszcze. Nie widziałem tam żadnego wampira. A sam położyłem sporo Szwabów. - Austriaków. - Jak ktoś mówi po szwabsku to Szkop. Nu nieistotne. Żadnego takiego z zębami na brodę nie chowali. - Za życia nie widać, czy ktoś zostanie po śmierci wampirem. Dopiero później się robią. Wiem coś o tym. Dwa razy siedziałem za profanację ludzkich tego szkieletów. Pojadę tam. Gdzieś za małe pół godzinki. Jeszcze tylko strzelimy sobie po jednym z Semenem. - Dobra, spotkamy się u Łysenki. Bo to u niego. - Choroszo. Zniknął w tłumie, a oni ruszyli do wyjścia. Dziesięć minut później, w sąsiedniej uliczce, zaparkowali konie przed gospodą i weszli do środka. W gospodzie kłębił się tłum ludzi, oblewano udane interesy, rozgrzewano zziębnięte ciała setką wódki. - Czego wy? - zagadnęła szynkarka. - Dwa razy koktajl Królewna Śnieżka. - Ilu krasnoludków? Jakub popatrzył na kumpla. - Ilu? - Nu, czterdziestu. - Koktajl Królewna Śnieżka i czterdziestu rozbójników. Dwa razy po sto. Koktajl Królewna Śnieżka był to wynalazek pewnego miejscowego weterynarza, który sczezł z przepicia jeszcze przed wojną, ale jego pomysł nadal straszył. Koktajl robiony był w jakiś mętny sposób na bazie mleka i proszku do pieczenia. Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków miał siedem procent, Królewna Śnieżka i dwunastu krasnoludków miał dwanaście procent, Królewna Śnieżka i czterdziestu rozbójników miał czterdzieści procent, a ostatni Królewna Śnieżka i kompania gwałcicieli miał 96 procent i nie zawierał już wcale mleka. Od zwykłego spirytusu różnił się jedynie nazwą. Wypili i odczekali chwilę, aby czterdziestu rozbójników przeniknęło do krwi. - Ech, to już nie te czasy - powiedział w zadumie Semen. - Przed wojną to były knajpy. - Przed, która wojną? - zaciekawił się Jakub. - Przed drugą wojną. - A to pamiętam. U tego sympatycznego, jak mu tam Jankiela? - Jo. Sympatyczny był Żydek. Robił taką nalewkę na imbirze, że aż się w nerkach odzywała. - Ty popatrz, że ja już ze czterdzieści lat nie widziałem imbiru. - A pamiętasz jak Ałmaz Paczenko cisnął nożem i przygwoździł do ściany karalucha? - Mowa. A pamiętasz jak ten idiota strzelił z rewolweru do muchy i spadła mu lampa naftowa na łeb? - A, jakie miał piwo... - Ech, były czasy. Nie zakąsili niczym. Wyszli i zaczęli się żegnać przed knajpą. Jakub właśnie wdrapywał się na konia, gdy na- szedł posterunkowy Birski. - Witam obywatela. - Szacunek. - Wybieramy się gdzieś na koniku? - A co? - Chuchnijcie obywatelu. Jakub chuchnął, a czterdziestu rozbójników dało odczuć swą obecność w jego żołądku. - A wiecie, co grozi za kierowanie po pijanemu? - A czym ja kieruję? - zdziwił się Jakub. Gliniarz zmieszał się lekko. - A koniem kierujecie. Stwarzacie zagrożenie na drodze. - E tam. Koń sam idzie, jest taki mądry, że nie trzeba nim kierować. Mało to razy zawiózł mnie do domu... - Wy się Wędrowycz doigracie. Ponoć znowu chcieliście kupować drut na sidła? - A widział ty kiedyś sidła w życiu? Drut mi jest potrzebny do chmielu. - Wy nie zajmujecie się uprawą chmielu. - Może mam zamiar? Kto wie, może ja nawet mogę sądownie zaskarżyć o blokowanie mojej inicjatywy gospodarczej? - Słusznie - dodał Semen. To niezgodne z prawem. Co innego jakby cię tak złapali. - Może jeszcze złapiemy - odgryzł się milicjant. - A co do pana panie Korczaszko zniszczenie tablicy "Naród z partią", to nie jest czasem wasza sprawka? - Co się z nią stało? - A to, że ktoś cisnął słoikiem farby. - Słuchaj no głupi gliniarzu, gdybym ja się zabrał za tę tablicę, to nawet nie byłoby śladu gdzie stała. Trzy dni byście zasypywali dziurę w tym miejscu. - Ja głupi? - zdenerwował się posterunkowy. Uważajcie obywatelu. - Mam już więcej niż sto lat. Do mamra mnie nie wsadzisz. A jeśli chcesz na pięści, to ściągaj mundur i stawaj. Gliniarz wolał się zmyć. W całej historii miasteczka nie było nikogo, kto mógłby się pochwalić, że pokonał Semena w walce. Ostatnia próba, podjęta w gospodzie przez jakiegoś menela z Chełma, skończyła się dla tego ostatniego dłuższym pobytem w szpitalu. Zdaje się Semen usiłował go wyrzucić przez drzwi, ale mając nieco przytępiony ze starości wzrok, nie trafił zbyt precyzyjnie. Jakub pogalopował ulifcą Chełmską w stronę Białej Góry i Zarowia. Koło cerkwi minął niewielki dołek w ziemi. Uśmiechnął się do swoich myśli. To była prawie rocznica. Też tak pod koniec zimy lód skuł wodę w studni. A on w swojej młodzieńczej, no prawie młodzieńczej naiwności, wrzucił do środka granat, aby ją odetkać. No i studnię diabli wzięli. Rozdział II Nieskończenie głębokie są lochy Watykanu. Kopano je w tajemnicy całymi latami. Wiele pięter w dół i w dół. Pomieściło się w nich wszystko. Tajne więzienia, sale tortur, groby różnych potomków papieży z ciemniejszych okresów historii Kościoła. Ale najważniejsze były archiwa. W naszych czasach, gdy cele więzienne zarosły pajęczyną, a wymyślne maszyny, służące do robienia bliźnim rozmaitych krzywd, stanęły na zawsze unieruchomione przez rdzę, archiwa nadal pozostały dość często odwiedzanym miejscem. Pomieściły setki ksiąg, dla których nie wystarczyło miejsca na powierzchni ziemi. Ksiąg, które stanowiły śmiertelne niebezpieczeństwo. W jednym z takich archiwów, czterdzieści metrów poniżej powierzchni placu św. Piotra, siedzieli dwaj mężczyźni. Bez przesady można powiedzieć, że znajdowali się w najlepiej strzeżonym miejscu na ziemi. Aby się tu dostać, pokonali cały labirynt przejść i wind, wypakowany szczelnie najnowocześniejszą techniką. Minęli dziesiątki gwardzistów uzbrojonych nie w halabardy, jak ci na powierzchni, ale w pistolety maszynowe. I wreszcie zatrzasnęły się za nimi stalowe drzwi pozbawione od środka jakichkolwiek urządzeń mogących posłużyć do ich sforsowania. Mężczyźni mieli zezwolenie na otworzenie jednego tylko z dziesiątków sejfów i wyjęcie z niego tylko jednej teczki, ściśle określonego koloru. Nad archiwum, w specjalnym pomieszczeniu czuwał zaufany archiwista. Obserwował każdy ich ruch za pomocą kamery. Nawet on nie wiedział, co konkretnie mają czytać. Znał jedynie numer sejfu i kolor teczki. Miał jasne rozkazy. Jeśli otworzą którykolwiek z innych sejfów lub wydobędą teczkę innego koloru, on naciśnie guzik. Specjalna pompa odessie z pomieszczenia powietrze. Gdy ustaną oznaki życia, do środka wejdą dwaj niepiśmienni strażnicy, włożą teczkę na miejsce, nie zapoznając się z jej zawartością, a następnie oddadzą strzały kontrolne w tył czaszek obu czytelników. Ciała zostaną spalone. W razie gdyby strażnicy wykazali się najmniejszą niesubordynacją, należało wcisnąć guzik jeszcze raz. Proste jak drut. Obraz przekazywany przez kamerę był zawsze leciutko rozmazany. Na tyle, aby nawet strażnik nie mógł czasem przeczytać dokumentów, którymi zajmować się będą upoważnieni. Archiwista nie był w stanie opuścić pomieszczenia kontrolnego, dopóki przebywający piętro niżej będą zaznajamiać się z zasobami sejfów. Gdyby nacisnął klamkę, zanim opuszczą pomieszczenie, nastąpiłaby detonacja ładunku wybuchowego, który miał przytwierdzony za pomocą specjalnej obroży na szyi. Gdy obaj czytelnicy znajdą się na górze, dowódca warty przyśle klucz od obroży pocztą pneumatyczną. Specjalna elektroda kontrolowała cały czas pracę serca strażnika. Gdyby przypadkiem zaczął się zawał lub serce przestało mu bić, procedura wypompowywania powietrza z czytelni zaczynała się samoczynnie. Ponadto na stole w zasięgu ręki miał pistolet z jednym nabojem. Na wszelki wypadek. Do osobistego użytku, z załączoną dyspensą na samobójstwo. Dwaj mężczyźni siedzieli w czytelni nad błękitną teczką. Pierwszy z nich był prostym księdzem. Nazywał się Herberto Saleta. W tym pomieszczeniu znajdował się po raz pierwszy (i zapewne ostatni) w życiu. Sprawiał sympatyczne wrażenie. Wysoki, szczupły, młody, ciemnowłosy, o gorejących oczach w ascetycznej twarzy. Jego towarzysz stanowił jego całkowite niemal zaprzeczenie. Niski pulchny, siwowłosy staruszek o miękkim spojrzeniu krowich oczu. Przedstawiał się jako kardynał de Agrassija. On też pierwszy się odezwał. - Zapoznam cię teraz bracie ze szczegółami twojej misji. - Wielki to dla mnie zaszczyt wasza eminencjo, niemniej jednak uważam, że nie zasłużyłem sobie... - Mój drogi. W całej Portugalii nie mamy lepszego od ciebie egzorcysty. Od przyjęcia święceń przed siedmiu laty przeprowadziłeś dwadzieścia siedem spraw, z których większość sprawiała wrażenie beznadziejnych. Ponadto znasz język polski, co też nie jest bez znaczenia. - Studiowałem filologię słowiańską... - Ponadto kilka innych kierunków. Wiem. - Jakie jest moje zadanie tym razem? - No cóż, nie jest specjalnie łatwe. Powiedzmy sobie otwarcie, jeśli ci się uda będziesz pierwszym, który osiągnie sukces. Jeśli ci się nie uda, to nie zawali się od tego świat. Co najwyżej wybuchnie jakaś wojna lub epidemia. Albo pojawi się kolejny wysyp rozlicznych sekt. Może jakiś czas będzie straszyło. - Jestem gotów ponieść ryzyko. - Wobec tego przedstawię ci całą sprawę. W Polsce znajduje się miasto Chełm. Na wschodzie Polski, jeśli mam być konkretny. Miasto to istniało od wielu stuleci, gdy przybył tam książę Daniel, późniejszy władca halicko-włodzimierski. Zburzył pogańską świątynię, zniszczył posąg miejscowego bożka. Był to jeden z ostatnich w tej części Europy bastionów pogaństwa. Połowa dwunastego wieku. W każdym razie, konający na skutek poćwiartowania kapłan rzucił klątwę, i zapowiedział, że co sto lat będzie wracał, aby się mścić. Oczywiście, my znając w przybliżeniu datę jego powrotów, zadbaliśmy o to, żeby wysyłać tam kolejnych egzorcystów. - Jaka była skuteczność ich działań? - Niewielka. Zazwyczaj udawało się zabić kapłana, a i to nie zawsze. A tymczasem należałoby odnaleźć posąg i unieszkodliwić go. - Posąg... Nie został zniszczony? - Został najprawdopodobniej rozbity, ale to nie zniweczyło jego możliwości. - Jak on wygląda? Z doniesień wynika, że przedstawia wielkiego białego niedźwiedzia. Ale nie mamy pewności. - Gdzie znajdował się pierwotnie? - Prawdopodobnie w miejscu zwanym Górą Dziewic. - Co jest w tej teczce? - Raporty poprzednich wysłanników. - Rozumiem, że mam mało czasu? Jak długo mogę się przygotowywać? - Wedle naszych ustaleń kapłan działa od kilku lat. Mieliśmy dużo szczęścia. Ruscy trzymali go w wariatkowie. Ale uciekł im. Wczoraj. Może zostanie zatrzymany na granicy. Może zostanie zastrzelony przy jej przekraczaniu. Masz synu dwie godziny na zapoznanie się z tymi raportami Potem odwieziemy cię na lotnisko i pobłogosławimy. Paszport z polską wizą jest już gotowy. Egzorcysta bez słowa przysunął do siebie teczkę i wydobywszy z niej kilkanaście kart różnego formatu, zaczął zapoznawać się z ich treścią. * * * Jakub Wędrowycz stał w niewielkiej ciasnej obórce zbudowanej z bloczków gazobetonowych. W kącie obórki leżała jałówka a raczej to, co z niej zostało. Zwierzę żyło jeszcze, ale widać było, że długo nie pociągnie. Ślady ukąszeń dwu par zębów gęsto znaczyły jej grzbiet. Musiała stracić większą część swojej krwi. Tomasz stał w drzwiach, czekając na wynik oględzin. Właściciel jałówki Marek Łysenko siedział na ławce przed oborą i kurzył skręta machorki. Egzorcysta wstał i ruszył do wyjścia. - I jak? - zaciekawił się Tomasz. - Źle. Ona zaraz zdechnie. Straciła za dużo krwi. - Starałem się zatamować krwawienie - powiedział właściciel. Ale nawet zasypka nic nie dała. - Myślę, że wstrzyknięto jej coś w rodzaju tego enzymu, który mają w sobie pijawki, a który uniemożliwia krzepnięcie krwi. Zauważyłem dziewięć śladów ugryzienia. - Wybaczy pan głupie pytanie, wampiry? Jakub zamyślił się na chwilę. - Nie da się wykluczyć. Raczej nie wygląda to na robotę złośliwego sąsiada uzbrojonego w widły. - I co pan teraz myśli robić? - Przejdę się na wojenny cmentarz i popatrzę na groby. Jeśli wampiry mogą zamieniać się w nietoperze, to powinna być jakaś dziura, którą wyłażą z ziemi. - Tyle lat był spokój... Jakub stał i węszył. Nigdy nie miał specjalnie dobrze rozwiniętych zdolności wyczuwania zjawisk paranormalnych, ale tym razem poczuł coś jakby naładowanie powietrza. Włosy stanęły mu dęba. Skronie pokrył pot. - Coś nadciąga ze wschodu - powiedział. Jakaś zła siła. Właściciel nie wierzył specjalnie w zdolności Jakuba, ale nie okazał tego. - Bardzo zła? - zaciekawił się. - Najgorsza na świecie. Poszedł z Tomaszem na cmentarz. Nekropolia była zapuszczona w sposób straszny. Jedynie niewielkie garby znaczyły miejsca zbiorowych mogił. Na całym cmentarzu stały już tylko dwa krzyże. Oczywiście, po wiszących na nich hełmach dawno nie pozostał najmniejszy ślad. Pod nogami Tomasza zachrzęściło coś. Schylił się i podniósł z ziemi tabliczkę ze śladami farby. Była całkowicie nieczytelna. Odrzucił ją obojętnie. Nieco z boku znajdował się jeszcze jeden krzyż, zbity starannie z brzozowych polan. Pod nim na grobie stały dwa znicze, a pozostałości kilku innych walały się w trawie. - Wot te na? - zdziwił się Tomasz. - Tu leży jakiś kumpel Semena - wyjaśnił egzorcysta.- Pali tu kilka razy do roku świeczki. - To zabawne pamiętać bitwę, której nie pamiętają już najstarsi ludzie we wsi. - A nie zapominaj, że on miał już swoje lata, gdy brał w niej udział. Łazili między grobami, szukając dziur w ziemi, ale nic nie znaleźli. - Późno już. - Tak. - Wracamy do domu? - Myślę, że tak. Wrócimy tu w nocy. - Www nnocccyy? - Nie powiesz chyba, że się boisz? - Właśnie, że się boję! Może ty Jakub przeżyłeś podczas wojny takie rzeczy, że wypaliły ci strach w duszy, ale ja jestem... - Dobra przyjdę sam. - Idę z tobą. - Przecież się boisz? - Bardziej bałbym się, siedząc w domu. Przygotować sprzęt? - Kołki. Dziesięć sztuk. Albo lepiej dwanaście. - Po co aż tyle? - Lepiej mieć, a nie potrzebować, niż nie mieć, a potrzebować. Naliczyliśmy wprawdzie mniej ugryzień, ale nie wiadomo, czy wszystkie korzystały. - Sądzisz, że to naprawdę wampiry? Jakub potarł się dłonią po przedramieniu drugiej ręki. Dwie stare jak świat blizny podeszły krwią i swędziały. - Cokolwiek to jest, to to samo, co ugryzło mnie wtedy w czterdziestym pierwszym - powiedział w zadumie. - I to niedaleko stąd. Ale tym razem chyba ja będę lepszy. Rozstali się koło leśniczówki. Tomasz pojechał jeszcze do Sawina, a Jakub wrócił przez pola do domu. Na Stary Majdan. Nie sądził, że dzień, tak miło zaczęty jeszcze przed południem, przyniesie mu tyle troski. Wróciwszy do domu, napoił konia i wyprowadził z szopy swój motocykl Zundapp z przyczepką. Sprawdził poziom oliwy i paliwa, wymienił świecę na nową i zmienił akumulator na świeżo naładowany. Spróbował zapalić. Motor zaskoczył od razu. Minęło ponad czterdzieści lat, od kiedy dwaj Niemcy, jadący na nim, rozstali się z życiem, ale maszyna nadal była sprawna. A jej nowy właściciel utrzymywał ją w idealnym stanie. Sprawdziwszy motor, wszedł do chałupy. Wyjrzał jeszcze przez okno, czy nie zbliża się ktoś obcy, po czym odsunął łóżko i otworzył wejście do bunkra. Zszedł po drabinie i zatrzasnął za sobą klapę. Gdyby teraz ktoś niespodziewanie zajrzał przez okno, zobaczyłby zwykły kawałek podłogi z leżącą na nim niekształtną szmatą. Szmata przyklejona była na stałe. Gdy Jakub otwierał klapę, trzymała się na miejscu. Ostrożności nigdy za wiele. Bunkier był znakomicie wyposażony. Całą jedną ścianę zajmowała imponująca kolekcja broni. Było tu wszystko, czym dysponowało polskie wojsko i armie sprzymierzone do roku 1947-go. Broń była nadal w stanie idealnym i całkowicie sprawna. Gorzej było z amunicją, proch trochę już sparciał i zdarzały się niewypały. Ze skrzynki wydobył dwa rewolwery colta i dwie pełne łódki nabojowe. Nabijał broń niespiesznie starannie. Pociski były dorabiane. Ich czubki odlał ze srebrnych NEP- owskich połtinników, nieodżałowanej pamięci Józef Paczenko. Zawiesił sobie olstra i spróbował wyciągnąć broń jednym ruchem tak, jak kowboje na filmach. Udało mu się. Powtórzył to jeszcze raz szybciej. Palec nacisnął leciutko na cyngiel, który ugiął się kapinkę, ale egzorcysta nie myślał marnować amunicji. Wyjął zza belki cieniutki śrubokręcik. Wprawnymi ruchami podkręcił śrubkę. Cyngiel napiął się mocniej. Trącił go delikatnie palcem. Tym razem nie drgnął nawet. Odwiesił broń na miejsce. Otworzył solidną okutą blachą skrzynię. Skrzynia zawierała sorty mundurowe; wermachtowskie, radzieckie, polskie zarówno międzywojenne jak i "kościuszkowskie". Były też mundury jugosłowiańskie pozostałe mu z czasów, gdy służył w UPA. Na samym spodzie leżał kompletny mundur milicyjny. Nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek będzie potrzebny, ale był. Zresztą, pancerfaust, rusznica przeciwpancerna i ze trzydzieści kilo trotylu, też zostały zmagazynowane tylko tak na wszelki wypadek. Ze ściany zdjął lotnicze gogle i przymierzył. Regulował przez chwilę skórzany pasek, aż trzymały się tak dobrze jak było trzeba. W nocy, w lesie lepiej, żeby żadna gałąź nie uderzyła go w oko. Ze skrzyni wydobył też niemieckie buty lotnika. Dawniej miał jeszcze kożuch, ale ten wytarł się i zeszmacił jakieś dwadzieścia lat temu. Właściciel gogli, butów i kożucha leżał sześć cali pod powierzchnią ziemi, gdzieś na wygonie koło kirkutu. Zawinięty we własny spadochron. Wylądował na ziemi szczęśliwie, ale miał pecha, bo właśnie wówczas Jakub mścił swoich żydowskich kuzynów. Choć może to sypanie soli do rozprutego brzucha i zakopywanie żywcem, to była lekka przesada. Przygotowawszy ekwipunek, egzorcysta wyszedł z bunkra. Usiadł na ławeczce przed domem i zakurzył papierosa osadzonego w drewnianej fifce. Wygrzewał się na słonku jak nieszkodliwy spokojny staruszek, który życie ma już właściwie za sobą, wszelkie problemy z babami nic go nie obchodzą i jedyną jego troską jest dokuczający mu reumatyzm. Na tym miłym zajęciu zastał go listonosz. Nadjechał na rowerze w przepisowym uniformie, z torbą pełną korespondencji, przewieszoną przez ramię. - Dobry, przywiozłem wam emeryturę. - Dobry. Jest wreszcie ten dodatek kombatancki? Jakub nudził o dodatku kombatanckim, od kiedy zaczął pobierać emeryturę. Nie chwalił się specjalnie swoją partyzancką przeszłością, ale większość mieszkańców wsi nawet, jeśli go nie lubiła, to przyznawała, że zasługuje na jakieś wynagrodzenie z tytułu swoich dokonań. - Pan, panie Wędrowycz, to dostałby dwadzieścia pięć lat, a nie dodatek, gdyby się tak dowiedzieli, co pan wyrabiał w czasie wojny - powtórzył listonosz dość powszechną opinię. - Coś jeszcze? - Jeszcze list. Z Chełma. Ale nie z prokuratury. Jakub nie wiedział, dlaczego niby miałby dostać list z prokuratury, ale nie pogłębiał tego tematu. Podziękował, pokwitował i listonosz po krótkich pożegnaniach pojechał dalej. Egzorcysta uniósł próg i wydobywszy spod niego słoik, umieścił w nim otrzymane pieniądze. Całe swoje oszczędności trzymał w słoikach poutykanych tu i ówdzie. Miał w nich złote pięciorublówki, kanadyjskie i amerykańskie dolary, marki zachodnioniemieckie. W innych słoikach zakopanych przez jego przodków znajdowały się monety i banknoty z czasów carskiej Rosji, dwudziestolecia międzywojennego oraz szeregu okupacji. Właściwie cały zgromadzony w ziemi majątek był Jakubowi całkowicie obojętny. Na drobne wydatki zawsze mu starczało, nigdy nie musiał sięgnąć do ukrytych rezerw. Żył prosto i spokojnie. Nie przejmował się jutrem. Noce w Wojsławicach są zazwyczaj pogodne. Czasami obfitują w wypadki o gwałtownym przebiegu, gdy na przykład komuś znudzi się zasłaniająca widok stodoła sąsiada i pójdzie ją spalić lub gdy banda tubylców postanowi wykurzyć harcerzy z ich obozowiska, jak tamtej nocy, gdy zaczyna się inna opowieść, opowieść o Tomaszu Paczence i jego obłąkanych kumplach. Ale zazwyczaj panuje spokój przerywany jedynie melodyjnym wyciem psów do księżyca lub niesionym przez wiatr pogłosem jakiejś większej rodzinnej awantury. Ta noc była cicha i spokojna. Motor Jakuba przemknął się jak cień przez uśpiony Stary Majdan i wypadł na szosę. Jakub pędził ze zgaszonymi światłami. Nie posiadał, bowiem prawa jazdy i wolał, aby jego czterdziestoletnia gra w kotka i myszkę, którą prowadził z trzecim już pokoleniem wojsławickich stróżów prawa, nie zakończyła się właśnie wtedy, gdy ma do wypełnienia zadanie. Pędząc tak, omal nie rozjechał szarego wilka, który siedział przyczajony na drodze. Obejrzał się za nim zdezorientowany. Mijało już dobre dwadzieścia lat jak ostatni wilk w tej okolicy zginął z jego kłusowniczej ręki. Zwierzaka nie było już widać. Uciekł w pole, a może było to tylko przywidzenie. W mózgu egzorcysty zapaliła się jakaś ostrzegawcza lampka, ale zaraz zgasła. Droga wymagała pełnej koncentracji na utrzymaniu wściekle skaczącej kierownicy. Na krzyżówkach zatrzymał się na chwilę. Tomasz siedział na ławeczce, koło krzyża wkopanego w ziemię, na niezabudowanej nigdy parceli przy Grabowieckiej. U Kuraszków paliło się jeszcze światło w oknach. Tomasz wstał i zajął miejsce w przyczepie, po czym ruszyli dalej. Za cmentarzem zakręcili w polną drogę. Tu już trzeba było zapalić światła. Reflektory wyłapywały z ciemności obraz potwornych wertepów. Droga rozjechana była kołami ciężkich traktorów sowieckiej produkcji. W zagłębieniach czaiło się błoto. Było ścięte po wierzchu przez przymrozek. Lessowo- gliniaste podłoże nie przepuszczało zbyt dobrze wody. Tomasz stracił zupełnie poczucie czasu i przestrzeni. Wydawało mu się, że jadą bez końca po okropnych wądołach. W mdłej poświacie twarz, prowadzącego motor, Jakuba była straszna. Rysy wyostrzyły mu się, czupryna zwichrzyła. Wyrazu oczu nie mógł dojrzeć, twarz motocyklisty osłaniały gogle. Nie miał na głowie kasku, ale może to było i lepiej, bo ostatnio jeździł na motorze w strażackim hełmie. Pasażer przytrzymywał ręką beret, aby go nie zabrało powietrze. Przy okazji, zabezpieczał też głowę przed oderwaniem się od reszty ciała. Wjechali na jakąś górę i tu motor stanął. Rozejrzeli się. Osada ułożyła się już do snu. Tylko gdzieniegdzie paliły się jeszcze światła w oknach. Rząd latarni przy ulicy Uchańskiej pozwalał się zorientować w położeniu tej części miasteczka. - Jesteśmy na Białej Górze? - zapytał Tomasz. - Tak. Popatrz jak tu pięknie. - Nie lubię tego miejsca nocą. Jeśli gdzieś ma straszyć, to właśnie tutaj. - Powietrze jest dzisiaj bardzo klarowne. Widać nawet światełka na wieży wiertniczej koło Nowego Majdanu, a to dobre sześć albo i osiem kilometrów stąd. I tyle gwiazd. - Czy przybyliśmy tu podziwiać krajobraz? - Właściwie to nie, ale skoro już tu jesteśmy, to powinniśmy popatrzeć. Nigdzie nie jest powiedziane, że dożyjemy rana. Tomasz wzdrygnął się. Może ze strachu, może na skutek chłodu. Zaparkowali motor na skraju lasu, w wąwozie. Nakryli go plandeką i posypali trochę z wierzchu chrustem, co jednak wydawało się zbyteczną ostrożnością, bo i tak był w doskonale niewidoczny. Przemknęli się na pobliski cmentarz i przyczaili za sporym kopcem usypanym mniej więcej pośrodku. Na jednym z pobliskich grobów, w miejscu dość dobrze oświetlonym przez księżyc, postawili miskę wypełnioną krwią, którą Tomasz wyłudził za jedno piwo w masami. - I co dalej? - zapytał szeptem. - Teraz poczekamy. Północ za pasem. Czekali. Wiał wiatr i było coraz zimniej. Jakub rozmyślał o lotniczym kożuchu, Tomasz marzył o secie spirytusu na rozgrzewkę. Zegarek o fosforyzujących wskazówkach, który Jakub dostał na urodziny od syna, pokazał północ. W chwilę później coś zachrzęściło. W jaśniejszej plamie światła pojawiła się sylwetka. Wyglądała jak człowiek. Tomasz schwycił Jakuba za ramię. - Strzelaj - szepnął. - Poczekaj, niech ich się pojawi więcej. Jeszcze kilka sylwetek przeszło, skradając się przez cmentarz. Żadna z nich jednak nie zbliżyła się do talerza z krwią. Niespodziewanie nad ich głowami zaczął krążyć nietoperz. Czekać dłużej nie miało sensu. Jakub poderwał broń i wypalił. Nie wiedział czy trafił, czy nie, bo na cmentarzu rozpętało się istne pandemonium. Zabłysły światła kilkunastu latarek rozległy się charakterystyczne gwizdy milicyjnych gwizdków. Na drodze przez las, przebiegającej obok, zaryczały syreny czterech radiowozów. - O job twoju - wymamrotał Tomasz. Jakub nieco bardziej otrzaskany z organami ścigania, szarpnął go za ramię. - Chodu! Rzucili się w las. Biegli, potykając się, co chwila i wpadając na drzewa. Gwizdy i światła latarek na chwilę zostały za nimi. Ale wkrótce rozległo się szczekanie psów i pościg ruszył właściwym tropem. - Stój, bo strzelam! - wydarł się Birski i wypalił w powietrze ze swojej tetetki. Obaj uciekający nie przerwali jednak ucieczki. Biegł jakieś dziesięć metrów za nimi. Światło jego latarki, co chwila wyłuskiwało z ciemności ich sylwetki. I nagle zniknęli. Jakby się pod nimi rozstąpiła ziemia. W jednej chwili ucichł odgłos pękających pod ich nogami gałęzi. Psy także wróciły z niczym. Trop urwał się. * * * Kompania żołnierzy WOP zaległa w starej transzei przeciwczołgowej ciągnącej się wzdłuż Bugu. Broń mieli na podorędziu. Noktowizory także. Po radzieckiej stronie granicznej rzeki coś się działo. Coś się działo jak cholera. Błyskały w powietrzu race, padały gęsto strzały karabinowe. Ktoś lub coś wpadło na minę wśród zasieków. - Panie kapralu, czy to się zaczyna trzecia wojna światowa? - zaciekawił się jakiś poborowy. - Nie, to tylko jakaś grupa dywersantów usiłuje przedrzeć się na naszą stronę. Spokojnie chłopcy. Po drugiej stronie w leju po bardzo starym strzale artyleryjskim przykucnął staruszek o złośliwym wyrazie małych, świńskich oczek. Staruszek był chudy, brudny jak świnia i ubrany w dziwny drelichowy chałat. Wokół niego kręciło się kilka psów, które poszczuto na niego kwadrans wcześniej. Teraz psy łasiły się do niego i próbowały lizać go po rękach. Gdyby żołnierze je zobaczyli, uwierzyliby w czary. Zresztą, zupełnie słusznie, bo to były czary, a człowiek, którego z taka zajadłością ścigali, nazywał się Iwan Iwanowicz Iwanów i był autentycznym czarownikiem. Czarownik Iwanów siedział od dziesięciu przeszło lat w zakładzie dla umysłowo chorych w Rawie Ruskiej, ale trzy dni temu objawił mu się we śnie jego własny pogański bóg, którego był kapłanem i nakazał mu udać się do miasta Chełm i odnaleźć Tego-Który-Wie-Gdzie-Jest-Miód. Czarownik mógł ulotnić się setki razy ze szpitala, ale było mu tam zupełnie dobrze, więc nie myślał o tym. A teraz siedział w leju po pocisku i przed sobą miał już tylko kilka linii zasieków i graniczną rzekę. I pogoń na karku. Zaklął szpetnie po ukraińsku, wyrwał z brody kłak włosów, podniósł z ziemi jakąś grudkę, zmieszał to w dłoniach i cisnął w stronę prześladowców, mrucząc pod nosem słowa bez związku. - Czyłgana, źętto, ałmakuk, Partędź. To, co nastąpiło później zaskoczyło żołnierzy po obu stronach rzeki. Mianowicie podniosła się mgła. A przecież nie bywa tak, żeby mgła występowała jednocześnie z kilkustopniowym mrozem. Niemniej jednak, pojawiła się i szybko gęstniała. Była jak wata. Oblepiła wszystko. Iwan Iwanowicz przeszedł przez zasieki, przeszedł suchą nogą przez rzekę, choć towarzyszące mu psy musiały płynąć w lodowatej wodzie i wyminął polskich pograniczników w odległości zaledwie metra. Jakim cudem on i jego sfora znajdowali drogę w mlecznych tumanach, nie jestem w stanie powiedzieć. Rozdział III - Do diabła! - zaklął wściekle Birski. Już go prawie mieliśmy. Siedział zniechęcony na sporym pniaku. Jego podwładni oraz ściągnięte posiłki przeczesywały las. Młody stażysta, Rowicki próbował go pocieszyć. - Spokojnie, nie zapadli się pod ziemię. Siedzą w jakimś zagłębieniu i zaraz ich capniemy. Dwa metry poniżej zakrywającego właz do bunkra pniaka, na którym siedział posterunkowy, Jakub Wędrowycz zapalił lampę naftową. - Ale jubel - powiedział. - I to wszystko na moją cześć. - Jesteś zły... - Aha. Zmarnowali mi dobrą akcję. Idioci. - Ciekawe skąd wiedzieli? - Próbowałem dziś rano kupić drut, myśleli, że znowu odezwała się we mnie żyłka łowiecka. Zobaczyli światła motoru na polach i ruszyli. - Jak stąd wyleziemy? Ten idiota siedzi nam na wejściu. - Jest jeszcze zapasowe, ale chwilowo trzeba przeczekać. Niech połażą po lesie pobłądzą, wreszcie sobie pójdą. Może ich, co pogryzie. Zmieniłoby im to światopogląd. - Wybierzemy się jutro znowu? - Lepiej nie. Trzeba parę dni odczekać. Ciekawe, czy wysłali kogoś, żeby sprawdził, czy jestem w domu. - Pewnie tak. - E, niekoniecznie. Ten Birski wcale nie jest taki sprytny, na jakiego wygląda. Wdrapał się po drabince do góry i prawie przyłożył ucho do pniaka. - I co? - zapytał kogoś posterunkowy. - Nadal nic. Psy straciły trop. Musieli czymś wysmarować buty. - Cholera! - Nie mamy też motoru. Nie wiem, gdzie go wsadzili. - Szukajcie dalej. Długo nie usiedzą w miejscu, jest tak cholernie zimno. Jeśli leżą gdzieś w krzakach, to zaraz im jajca przymarzną do ziemi. Przepytaj ludzi, czy nie poznali, kto to był ten drugi. - Już pytałem, widzieli go tylko przez chwilę. - Znaleźliście kulę? - Nie, nie ma szans, chyba, że utkwiła w którymś drzewie. Ciekawe, do czego strzelał, bo chyba nie do nas. - Widziałem ogień do góry, jakby strzelał na postrach. Może do jakiegoś ptaszydła. - Może. - Zostaniemy tu do rana. Pewnie zostawili jakieś ślady. Jakub zszedł po drabinie na dół. - Powinniśmy położyć się spać. Oni się stąd szybko nie ruszą. - Spać? Otworzył zamaskowane drzwiczki i weszli do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie były dwie prycze. W bunkrze było zimno i wilgotno. Spod pryczy egzorcysta wydobył antałek bimbru. Osiemdziesięcioprocentowego. - Łyknijmy jednego, bo po takim noclegu cudem będzie, jeśli nie nabawimy się zapalenia płuc. - Może rozpalimy ognisko? - Jest tu piec i nawet komin, ale mogliby poczuć dym. Łażą nam dokładnie nad głowami. - A jak się rano wymkniemy? - Do rana znudzi im się i pójdą sobie. Rzucili się na prycze i zapadli w sen. Było im zimno twardo i wilgotno, ale ostatecznie z takimi niewygodami musi liczyć się każdy, kto zostaje kłusownikiem lub egzorcystą. Czwartkowy ranek był mglisty i wilgotny. Jakub wygramolił się z bunkra i rozejrzał uważnie. W lesie panował spokój. Nie opodal sarna wygrzebywała spod płata tającego śniegu jakieś smakołyki. To przekonało go ostatecznie. Ludzie odeszli. Sama była dość chuda, jak to na przednówku. Patrząc na nią, poczuł jednak przypływ żyłki łowieckiej. Z upolowanego jeszcze na jesieni dzika zostały mu zaledwie dwa weki. Jego dłoń wolno powędrowała do kieszeni, w której trzymał zwój linki hamulcowej zaopatrzonej w ciężarki na obu końcach. Zaraz jednak zrezygnował. Gliny z całą pewnością będą usiłowały jakoś go przyskrzynić. Zaopatrywanie się teraz w dowody winy nie było rzeczą specjalnie rozsądną. Z czeluści bunkra wygramolił się Tomasz, trąc niewyspane oczy. - To już ranek? - zapytał. - Aha. Poszli sobie. - I co robimy? Idziemy do domu? - Ty tak. Weź mój motor i przechowaj go kilka dni. Powiedz Semenowi, żeby zabrał mojego konia do siebie. - A ty? - Połażę sobie trochę. Nie zapomnisz o koniu? - Nie zapomnę. Pożegnali się. Tomasz ruszył w stronę cmentarza odszukać motor, a Jakub poszedł ścieżką wzdłuż ściany lasu do szosy. Postanowił podskoczyć do Chełma i trochę się urżnąć w tamtejszych knajpach, co miało mu zapewnić częściowe alibi. Poza tym list. Doniesiono mu właśnie, że w Chełmie pojawił się obcy... * * * Na ławeczce przy schodkach prowadzących na Górkę siedzieli dwaj mężczyźni. Obaj byli oficerami kontrwywiadu. Pierwszy z nich miał na imię Rościsław, a w swojej pracy używał pseudonimu Holmes. Drugi był tak dokładnie zakonspirowany, że nie znano nawet jego pseudonimu. Oficerowie, gdy rozmawiali na jego temat w swoim gronie, mówili zazwyczaj coś w rodzaju "no ten z mordą jak u małpy", lub krócej, "małpisty". Faktycznie coś w tym było. Żaden szpieg, patrząc na niego, nawet się nie domyślał, że ta pokryta trzydniowym zarostem tępa gęba o cofniętym czółku, cromaniońskich wałach nadoczodołowych i uwstecznionej brodzie, może należeć do oficera służb specjalnych. Jej właściciel wyglądał raczej na neandertalczyka cofniętego dodatkowo w rozwoju przez wielopokoleniowy dziedziczny alkoholizm, niż na przedstawiciela gatunku Homo Sapiens. Zazwyczaj oficerów wywiadu dobiera się w ten sposób, aby nie zwracali na siebie uwagi. Ten był wyjątkiem. Nie zwracał na niego uwagi nikt, kto go zobaczył. Ludzi po prostu odrzucało. Holmes był jego całkowitym przeciwieństwem. Wysoki, wysportowany sprawiał wrażenie młodego biznesmena i tylko fakt, że w owym czasie nie było w naszym kraju biznesmenów, świadczyć mógł na jego niekorzyść. - Uwaga idzie - powiedział pitekantropus. W pozycji Holmesa nic się nie zmieniło. Nie drgnął nawet. Ale jego uwaga napięła się. Schodkami do góry szedł wychudły mężczyzna o uduchowionej ascetycznej twarzy. Herberto Saleta, egzorcysta. Kawałek za nim sunęła, niczym chodząca kupa łachmanów, odrażająca baba śmietnikowa. Baba, nawiasem mówiąc, też była agentem i to w dodatku młodym wysportowanym mężczyzną. W chwili, gdy szpiegowany duchowny mijał ławkę, baba skręciła w krzaki i przestała być widoczna. - Za nim - polecił Małpolud Rościsławowi. - I powodzenia. - Dziękuję. Herberto był zbyt daleko, aby usłyszeć tą wymianę zdań, ale uśmiechnął się do siebie smutno. Zdawał siebie oczywiście sprawę z faktu, że cały czas za nim łażą. Przyzwyczaił się już od wczoraj, zarówno do małpoluda, jak i do tej koszmarnej baby, ale sposób, w jaki został pokazany temu młodemu wymuskanemu inteligencikowi był doprawdy żenujący. Kto, będąc przy zdrowych zmysłach, mógłby uwierzyć, że na jednej ławce mogliby usiąść przypadkowo dwaj, tak krańcowo różni ludzie? Inteligencik na widok takiego brudnego małpoluda najprawdopodobniej zmieniłby park na inny, o przesiadaniu się na sąsiednią ławkę nie wspominając. Zresztą, pitekantrop nie sprawiał wrażenia człowieka, którego miejsce jest w parku. Fakt, że ten elegancik ruszył za nim, podczas gdy baba śmietnikowa i małpolud zostali gdzieś po drodze, nie zdziwił go specjalnie. Stanął przed kościołem i podziwiał w zadumie jego bryłę, gdy podszedł do niego ksiądz. - Ojciec Herberto de Saleta? - Po prostu Saleta. Bez "de". - Franciszek Daszyński. Miejscowy proboszcz. Mam wam pomoc w wypełnieniu waszej misji. - Dziękuję. Wobec tego poproszę od razu o garść informacji. Spocznijmy może na ławeczce tam w cieniu... - Oczywiście. Usiedli. Holmes ulokował się kawałek dalej na innej ławce i udawał, że drzemie. - Twój ogon bracie? - Tak. Pilnują mnie, od kiedy wylądowałem na Okęciu. Najpierw taki jeden o wyglądzie nadjedzonego przez mole nauczyciela, potem zabawna para. Taki małpowaty, podobny do neandertalczyka i o zbliżonych manierach i stara, cuchnąca żebraczka. A od dwudziestu minut ten. Zakładam, że to wasze UB? - Nie, ten pitekantrop jest z kontrwywiadu. Pozostałych nie znam, ale pewnie z tego samego... - Rozumiem. Na razie nie przeszkadzają mi. Skąd wiecie bracie o ich... - Och w tym kraju toczymy nieustanną walkę. Posyłamy trochę rzeczy za Bug, Pismo Święte, małe kolorowe obrazki, literaturę, czasami mamy z nimi do czynienia. Ze Wschodu przybywają różni ludzie, a oni na nich polują. - Rozumiem. - Wasze pytania bracie? - Poszukuję posągu przedstawiającego wielkiego białego niedźwiedzia. Ponadto ciekawi mnie miejsce, w którym stała świątynia pogańska zniszczona przez kniazia Daniela. - Ciekawe zainteresowania. I tak jakby zbieżne z tym, o co pytał niemal równo sto lat temu pewien włoski egzorcysta, który się tu zaplątał. - Znacie wiele naszych sekretów... - Nie chcecie dzielić się swoją wiedzą. Coś się dzieje. Co sto lat. Raz na wiek. Wiek dla miasta to dużo. Dla historii to chwila. Jeśli nie będziemy wiedzieć, co się dzieje, to jak zdołamy powstrzymać to, gdy nadejdzie, a z Watykanu nikt nie przyjedzie, by nas bronić. Pomyśleliście o tym? - Watykan jest wieczny bracie. Zawsze ktoś przyjedzie. - Jak do tej pory było ich minimum sześciu. - Ta misja traktowana jest niemal jak kara śmierci. Nikt posłany tutaj nie wrócił żywy, aby zdać relację. Co najwyżej docierały ich raporty, jeśli przed śmiercią byli w stanie pisać. Ale ryzyko nie oznacza, że za sto lat nie będzie chętnych, aby je podjąć. To śmiertelne starcie. Albo jeden albo drugi. - Starcie? Herberto wzruszył ramionami. - Duch kapłana wciela się, co jakiś czas w żywego człowieka i rusza do miasta. Zapewne po to, by odprawić jakieś obrzędy. - Dziękuję. Co się wówczas dzieje? - Nie wiem. Czytałem raporty pięciu moich poprzedników. Wydaje się, że nigdy nie były obserwowane. Zawsze kapłan zabijał egzorcystę. Za wyjątkiem jednego przypadku, gdy Inkwizytor Pablo de Torralba zabił kapłana, ale i to dużo nam nie dało. Zwłaszcza, że dotarł do nas tylko brudnopis jego raportu. - Obiło mi się o uszy. Spalił się w Uchaniach na stosie. Własnoręcznie, w towarzystwie ponoć dość urodziwej czarownicy. - Bywa i tak. Moje pytanie? - Nie znam w tej okolicy ani rzeźb przedstawiających niedźwiedzia, ani ich kawałków. Miejsce znajdowania się świątyni nie jest nam znane. - Gdzie znajdowała się cerkiew św. Jana Złotoustego? - Tu, pod tym kościołem. W lochach zachowały się szczątki murów z tego okresu. - A grobowiec księcia Daniela? - Niestety, musiał ulec zniszczeniu podczas którejś z przebudów. Obecnie mamy tam groby unickich biskupów. Zresztą, posąg z pewnością został roztrzaskany na kawałki, a jeśli był wykonany z wapienia, mógł zostać spalony. - Nie sądzę. Praktyka wskazuje na fakt, że po wprowadzeniu nowej religii posągi dawnych bogów wmurowywano często w podwaliny współczesnych kościołów. Zresztą, zwyczaj lokowania przybytków na starych miejscach kultowych był także szeroko praktykowany. Są tu lochy? - Poniżej krypt? - Właśnie. Słyszałem sporo o waszych podziemiach kredowych... - Ujmę to w ten sposób. Anomalie geomagnetyczne wskazują na istnienie pod Górką rozległego kompleksu wyrobisk, ale nie wiadomo jak tam się dostać. Ponadto te wyrobiska pochodzą z szesnastego i siedemnastego wieku, więc chyba nie mogą być brane pod uwagę. - Jak można je datować, skoro nikt ich dotąd nie zbadał? - O tym nie pomyślałem. - No właśnie. Jeden z moich poprzedników został znaleziony w podziemiach. Martwy i z wyprutymi wnętrznościami. - Alfonso Edewerda. - Właśnie. Co się z nim stało? - Cóż, górnicy, którzy kopali kredę w tych wyrobiskach, wierzyli w demony podziemnego świata i składali im nawet ofiary. Zwłaszcza jednemu z nich. Nazywany był Bieluchem. Żywił się duszami górników lub miodem. Dlatego składali mu ofiary z miodu. - Z miodu? A jak on wyglądał? - Tego nie wiem. Ale proszę zapytać w PTTK. Oni organizują wycieczki po lochach, myślę, że z chęcią udzielą odpowiednich wyjaśnień. - Aha. Z tego, co czytałem było tu pallatium... - Taki prostokątny dwór książęcy? Zbudowany z kamieni na zaprawie? Był o w tamtej górce - machnął ręką - Znaleźli archeolodzy jego fundamenty. Ciekawa swoją droga idea. - Na właśnie, kamienie. Czy były wśród nich może duże rzeźbione kawałki? - Posąg pogańskiego boga wdeptany w podłogę? - Coś w tym guście. Albo wmurowany w ścianę na szczęście. Jeśli oczywiście władca miał odchyły pogańskie. - Nie wiem. W tym czasie byłem proboszczem zupełnie gdzie indziej. Ale chyba wiem, gdzie można by przejrzeć dokumentację dotyczącą tego miejsca i badań. - Hym? - U wojewódzkiego konserwatora zabytków. To człowiek o otwartych horyzontach. Bezpartyjny. Myślę, że udostępni bez trudu te materiały. - Możesz mi bracie podać adres? Parę minut później pożegnali się. Herberto ruszył w stronę miasta. Holmes udał, że właśnie ocknął się z drzemki i podążył w ślad za nim. Koło cmentarza prawosławnego egzorcysta minął staruszka w zeszmatowanej czarnej kurtce, który szedł właśnie w stronę schodków. Przez chwilę ich spojrzenia spotkały się. Herberto był niezwykle wyczulony na promieniowanie ludzkich myśli. Kontakt był tak silny, że omal się nie zatoczył. Jakub nie odbierał specjalnie tego typu sygnałów, ale i on coś poczuł. Jakiś nieokreślony lęk. Poszedł dalej. Herberto zatrzymał się i oparłszy o drzewo, zaczął porządkować doznania. Człowiek, którego minął, dawał silne i cuchnące echo w jego umyśle. Można było niemal czytać w jego myślach. Był w nich istny śmietnik. Plątały się tam kilogramy żelaznego drutu, linki hamulcowe od rowerów, konie, sarny, dziki, arsenał ukryty w piwniczce, maszyna do pędzenia bimbru oraz spora ilość antałków tego napoju, jacyś martwi wrogowie pod kwiatkami i inni w lochach pod nimi. I niepokojąco dużo o wampirach. Rozdział IV Przez bramę w murze wszedł do parku trzydziestolecia. Rozejrzał się lekko zdezorientowany, a potem wydobył z kieszeni plan miasta i porównał go z panoramą rozciągającą się u jego stóp. Ze wschodu, znad Dyrekcji powiał wiatr. Herberto zatrzymał się ponownie i zaczął węszyć. Wiatr niósł ze sobą coś dziwnego. Nie był to zapach. To było znacznie subtelniejsze. Przymknął oczy i skoncentrował się. Woń kojarzyła mu się z grzechem. Był w niej ostry odór kału. Coś dziwnego jak pył sypiący się z mumii oraz jeszcze jakieś takie. Woń zmęczonego zaspokajaniem swoich zwierzęcych żądz byka. Herberto wzdrygnął się i otworzył oczy. Kontakt został zerwany. Nic już nie czuł. I tylko lekkie mrowienie między uszami świadczyło o tym, że jego wytrenowane w tym kierunku ciało odbiera sygnały o niebezpieczeństwie. Ruszył w dół. Do konserwatora. * * * Jiirgen Kosche szedł w towarzystwie swojego syna Hansa ulicami miasta. Usiłował przypomnieć sobie jak to wszystko wyglądało podczas wojny. Wielu budynków nie znalazł. Cześć była przemalowana na inne kolory. Szukał. Znalazł ten róg ulicy. Ten, który tak dobrze wrył mu się w pamięć. - To było tutaj - powiedział do syna. - Zostańmy tu na chwilę. Usiadł na ławce, pochylił głowę i zaczął sobie przypominać. To był straszny okres. Ruscy stali już na Bugu. Lada dzień mieli przejść do szturmu. W mieście wrzało. Z więzienia przy stacji partyzanci odbili dwudziestu swoich. W biały dzień. A nocami grasował po mieście nieuchwytny Wypruwacz. Niemieccy żołnierze nie powinni odczuwać strachu. Poszli na patrol. I właśnie tu spotkali swoje przeznaczenie. Wyszli zza tego rogu. A wtedy z bramy wyskoczył pomylony facet z szablą kawaleryjską. Było ich czterech. Ivo i Freder zginęli pierwsi. Obciął im głowy jednym płynnym cięciem. Edke prawie zdążył odbezpieczyć pistolet maszynowy, gdy szabla tamtego wyszła mu z tyłu szyi. Wtedy zostawił ją i skoczył na Jurgena. Pchnął go potężnie na mur i Niemiec stracił przytomność. To tylko uratowało mu życie. Wróg myślał, że nie żyje. Gdy doszedł do siebie, leżał na ziemi w kałuży krwi, która wyciekła z ciał kolegów. Wróg zdarł tylko jego kurtkę. Czarną kurtkę mundurową SS. Jurgen podniósł głowę, aby jeszcze raz popatrzeć na to straszne miejsce, gdzie zginęli jego przyjaciele. Wariat z szablą szedł sobie środkiem ulicy. Teraz. Czterdzieści z hakiem lat później. I miał na sobie jego kurtkę mundurową. A za to nie miał szabli. Zacisnął dłoń na ramieniu syna. A w sekundę później pękło jego serce. Nim doleciał do ziemi, był już martwy. Jakub nie poznał starego esesmana. Szedł sobie. Po drodze minął ciemnowłosego chłopaka, który pozdrowił go, salutując. Odpowiedział kiwnięciem głową. Dopiero po chwili skojarzył sobie, skąd go zna. - Syn hrabiego Woroncewa wrócił z mamra? - zdziwił się. - Bo to ani chybi on. Kupił bilet do Witoldowa. Blizna na dłoni zaczęła go swędzieć. Swędziała coraz bardziej, w miarę jak zbliżał się do Woj sławie. Ale potem, gdy pekaes minął miasteczko i jechał szosą na Witoldów, swędzenie powoli ustąpiło. Czymkolwiek było to, co je wywołało, znajdowało się gdzieś między austriackim cmentarzem, a wioską. Wysiadł w Witoldowie i ruszył świeżo pokrytą piachem drogą w stronę wsi. Z tą drogą to właściwie głupia historia. Pierwotnie była wysypana żużlem, co nikomu nie przeszkadzało. Gdy powstawały w niej zbyt głębokie koleiny, dosypywano nowego żużlu i wszystko było w porządku. Później jednak gmina zapragnęła nieco ucywilizować dojazd do jednej z głównych wsi na swoim terenie. Wielkim nakładem kosztów, ciekawe, nawiasem mówiąc, po co zerwano warstwę żużlu i położono w jej miejsce płyty betonowe z dziurkami. Wyglądało to naprawdę fachowo do pierwszych poważniejszych deszczów. Woda rozmiękczyła less i droga zatonęła. Przez następny sezon walczono z lessem, spychając go z drogi za pomocą spychaczy. Było to jednak działanie doraźne i nie przyniosło widocznych rezultatów. Wobec krachu przedsięwzięcia podjęto decyzję o zmianie ogólnej koncepcji. Zamiast nikomu właściwie niepotrzebnej nawierzchni wykonanej z płyt postanowiono wykonać gładką nawierzchnię betonową. Położono ją nawet dość szybko i sprawnie. Niestety, popełniono dwa zasadnicze błędy. Po pierwsze warstwa cementu była zdecydowanie zbyt cienką, drugim zaś błędem była budowa drogi tuż przed żniwami. Rano wylali, a do wieczora przejechało tamtędy trzydzieści lub czterdzieści traktorów. Wyglądało to nawet nieźle, ot taka wzburzona rzeka, która naraz skamieniała. Niestety, następnego dnia kolejna kawalkada sprzętu rolniczego rozniosła fale na kawałki. Powstał trakt pokryty skorupami z cementu w deseń bieżników opon. Nie zrezygnowano jednak z tej obiecującej metody. Zgromadzono dużo więcej cementu. Jak na złość jednak popsuła się jedyna gminna betoniarka. Kierownik budowy, nawiasem mówiąc, absolwent technikum dentystycznego, i z tym problemem sobie poradził. Jego koncepcja była genialna w swojej prostocie. Drogę posypie się najpierw piaskiem, potem cementem, przeorze, a później wystarczy polać to wszystko wodą i cement gotowy. Gdy Jakub szedł do domu, prace były na etapie posypywania drogi piaskiem. Dotarł przed wieczorem. Wszedł na podwórko i zatrzymał się zdziwiony. Na ławeczce koło drzwi siedziała niewysoka dziewczyna o lekko rudziejących włosach, z bursztynowymi kolczykami w uszach. Ubrana była w jeansy i szarą kurtkę. Obok niej leżał plecak. Plecak był żółty. - Wot te na - zdziwił się na jej widok. - A pani, co tu robi? - Pan Jakub Wędrowycz? - Powiedzmy. - Jestem Monika. - Bardzo mi miło. Ech? - Przyjechałam do pana po prośbie. Mam list polecający z Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego. - No to nie rozmawiajmy tu na zimnie - namacał leżący na framudze drzwi klucz. Zaprosił ją gestem do środka. W domu było paskudnie chłodno. Wziął paczkę zapałek i zapaliwszy jedną, wetknął ją niedbale pomiędzy drewka w kuchennym piecu. Drewka zapaliły się od razu. - Czary? - zaciekawiła się. - Szmata nasączona benzyną. Siadaj but' łaska. Usiadła na ławie. - Czego oczekuje Towarzystwo? - No cóż. Towarzystwo postanowiło zadbać o pańskie interesy. Roześmiał się wesoło. - Jeszcze nie umieram z głodu. - Zawrzemy układ. Pan pokaże mi jak pan czaruje, a ja, w zamian za to, zostanę pana gospodynią na ten czas. Mam też pieniądze na wyżywienie dla nas obojga. - Chcesz zostać czarownicą? - Można to tak ująć. - Ile masz lat? - Dwadzieścia. Za mało? - Hmm. A jakie szkoły ukończyłaś? - Wzięłam urlop naukowy z uniwersytetu. Piszę pracę magisterską o pozostałościach dawnych praktyk magicznych na wschodnich kresach Polski. Studiuję socjologię. Śmiał się długo. - Innymi słowy nie chcesz nauczyć się czarować, tylko zapisać sobie, jakie praktyki ja uprawiam? - Aha. - Nie wierzysz w czary? - Nie. Może odrobinę. - Jaką chcesz jutro pogodę? Znudziła mi się ta zima. Tobie pewnie też? - Tak, to swoją drogą dziwne, tak długo trzyma. - Jutro będzie plus piętnaście i bezchmurne niebo. - Słuchałam prognozy. Ma być minus trzy i opady deszczu ze śniegiem. - Założymy się? - O co? - Sto całusków. - Hym, ile pan ma właściwie lat? - Cosik ponad osiemdziesiąt. - Dobrze. Plus piętnaście i bezchmurne niebo. - Wobec tego zjemy coś, bo pewnie cały dzień w podróży? - Miałam kanapki. - Umiesz rozpalać samowar? - Nie. - A umiesz może szczotkować konia? - Też nie. Jestem z Warszawy. - Chwatit'. Poznasz więc poza czarami także pewne szczegóły z życia wsi. Rozpalił samowar. Obserwowała go uważnie. W lodówce znalazły się jakieś parówki. Miały już swoje lata, ale jeszcze dały się zjeść. Po podwieczorku, czy może raczej bardzo spóźnionym obiedzie, wyciągnęła gruby kajet. - No to proszę zaczynać - zachęciła. - Czekaj. Chwilkę. Skoczysz do Wojsławic i odbierzesz mojego konia. Masz jeszcze do zmroku trzy godziny. - Dobrze. Gdzie jest? Zapisał jej kartkę do Semena. - Trzeba go przyprowadzić. Pokażesz mu to - podał jej plecione z czerwonych sznurków czeczeńskie cugle. Będzie wtedy wiedział, że jesteś swoja. Przy uździe są takie kółka. Przewleczesz przez nie te druty. Gdybyś sobie nie mogła poradzić, to Semen ci pokaże. Nie próbuj czasem dosiadać. Nie poradziłabyś sobie z tym. Po prostu go przyprowadź. - Dobrze. Wzięła cugle i poszła. Wróciła po dwu godzinach, prowadząc Marikę. Kłaczka szła posłusznie. Jakub odebrał od niej cugle i poklepał klaczkę po boku. - Polubicie się - powiedział. Kiwnęła głową. Kłaczka powtórzyła jej gest. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy. - Zaraz, zaraz, czy ona tego... Jakub parsknął śmiechem. - Powiedzmy, że jako czarownik usiłowałem poznać mowę zwierząt. Nie udało mi się, więc chociaż sprawiłem, że klacz rozumie to, co się do niej mówi. Odpiął cugle, a potem ściągnął uzdę. - No cóż - powiedział. - Marika, ile to będzie dwa dodać dwa? Klacz stuknęła cztery razy kopytem w ziemię. - Sprytna sztuczka - zauważyła Monika. Klacz parsknęła z urazą. - To nie sztuczka. Udowodnić ci? - Proszę bardzo. - Dobrze. Zadaj jej dowolne pytanie z dziedziny matematyki. Tylko bez mnożenia. Nie zdołałem jej tego nauczyć. Studentka uśmiechnęła się. - Powiedz no koniku, ile ja mam łat? Klacz popatrzyła na nią uważnie, po czym zaczęła stukać kopytem w ziemię. Stuknęła osiemnaście razy. - Prawie ci się udało - pochwalił ją Jakub. Ta dama ma dwadzieścia lat. Popraw się. Klacz stukała dłuższą chwilę. Równo dwadzieścia uderzeń. Monika pobladła. - Ona... Koniku, rozumiesz wszystko, co mówimy? Klacz pokiwała głową. - Przynieś szczotkę i zgrzebło - polecił Jakub. Są w skrzynce pod stołem. Przynieś do stajni. Poklepał klacz po szyi. - Do domu - polecił. Podeszła do wrót obórki. Otworzył jej. Weszła do środka. Nasypał jej do żłobu siana i owsa i postawił wiadro wody na podorędziu. Zaraz też przyszła dziewczyna. Przyniosła, co trzeba. - To jest zgrzebło - powiedział, wyjmując jej z ręki dziwne metalowe urządzenie. - Czeszemy w bok włosa tak, aby wyczesać spomiędzy sierści paprochy i wypadnię- te włosy. W tym akurat przypadku omijaj te miejsca bardziej łyse. Po przejechaniu zgrzebłem doczyszcza się tą szczotką. Zbierz dwie garście sierści i tych wyczesanek - podał jej papierową torbę - i przynieś do mnie. Poczaruje- my sobie trochę. Klacz zarżała jakby z urazą. - Wie, że ksiądz mi zabronił - wyjaśnił. - Słuchaj Marika, nie bądź źrebakiem. Jak długo jeszcze ma trwać ta paskudna zima? Klacz pokiwała głową. Może na znak aprobaty? - Gdyby jeszcze potrafiła mówić - westchnął. - Ale nie chce. W Wigilię miałem nadzieję, że może... Ale też nic nie powiedziała. Monika popatrzyła na niego nieco zdezorientowana. Czary z koniem były niepojęte, ale staruszek sprawiał wrażenie nieco obłąkanego. Wszedł i przed oborą zaczął kreślić coś patykiem na ziemi. Skończyła po półgodzinie. Było już prawie ciemno. - No nie daję gwarancji, najlepiej to wychodzi o wschodzie słońca - powiedział. - Ale możemy spróbować. Masz ten swój kajet? - Mam. - By spowodować ocieplenie, rysujesz na ziemi takie znaki. - Chyba je znam. Ten jeden to egipska korona atef. Dalej jest symbol oznaczający słońce i pióro bogini Maad. - To egipskie symbole? - zdziwił się. - Jasne. Takie same są w piśmie hieroglificznym. Chodziłam na zajęcia ze sztuki Egiptu. - Nu, nieważne, ale aż ciekawe. Mnie nauczył tego taki jeden czarownik. Ale on już nie żyje, więc nie powie, dlaczego takie, a nie inne. Daj te zmiotki. Podała mu torebkę. Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki buteleczkę spirytusu i polał dokładnie sierść i paprochy. Położył je na środkowym znaku. - Uhr Hakau Seczech - powiedział i podpalił. Gdy wypaliły się, zadeptał starannie pozostałości ogniska i zatarł znaki ręką. - Pozostaje nam czekać na efekty. Chcesz spać w kuchni, czy może w obórce razem z Mariką? - W nocy będzie chyba dość chłodno. - Możliwe. Podłożyłem sporo słomy. Przytulisz się do niej i nie zmarzniesz. - Chyba jednak wolę w kuchni. - Wobec tego chodźmy spać. A jutro od rana pouczę cię dalej. Pół godziny później oboje spali już jak zabici. Monika w kuchni na ławie, a Jakub w swoim łóżku. Spali już, gdy przez ich podwórze przebiegł niewielki szary wilk. Klacz zarżała przez sen, ale nie obudziła się. Minęło wiele lat, od kiedy konie w tych stronach czuły woń tego zwierzęcia. Praktycznie żaden nie wiedział już, co oznacza ten zapach. I nie bały się. Rozdział V Iwan Iwanowicz Iwanów dotarł do Uchań zaraz po południu. Znacznym wysiłkiem umysłowym zmienił nieco swój wygląd. Dla postronnego obserwatora przynajmniej dla takiego podatnego na sugestię, wyglądał obecnie jak trzydziestoletni terenowy działacz partyjny. Postarał się nawet o odpowiedni garnitur i czerwony krawat. Zaraz koło kościoła napotkał starszą kobietę. - Dobry. Gdzie tu mieszka niejaki Karwowski? - Coś pan, już trzy lata jak pochowany. - Nie żyje? - A pewnie. Wychlał ponoć trzy litry bimbru za jeden raz. I wyzionął ducha. I chwała Bogu. Żyć się nie dawało. Tylko ktoś go obraził, zaraz rzucał urok. A to grad, a to świerzb. Wytrzymać się nie dało. A ten bimber to dostał ponoć od takiego z Wojsławic, jak mu tam... Wędrowycza. - A gdzie mieszkał póki żył? - A tam na górze za pałacem. Znajdziecie drogę wysadzaną kasztanami, potem będzie pałac i zaraz za pałacem stoi jeszcze resztka z jego chałupy. Taka polepiona gliną. - Dziękuję bardzo. Ruszył drogą, gdy tylko zniknął kobiecie z oczu, zrezygnował z kamuflażu. Znowu był złośliwym staruszkiem o chytrych oczkach. Gwizdnął przez zęby. Psy pojawiły się z powietrza. W rzeczywistości były tam cały czas, tyle tylko, że niewidzialne. Koło kapliczki nad źródłem poczuł dziwne mrowienie pod skórą. Przystanął i zaczął nasłuchiwać. - KTOŚ TY? - Pytanie pojawiło się w jego mózgu znienacka. Rozejrzał się dookoła. Głos promieniował prosto z powietrza. - A ty? - Zapytał półgłosem. - PABLO DE TORRALBA. INKWIZYTOR. - Nie mamy żadnych wspólnych tematów do rozmowy. - WYNOŚ SIĘ. NIC TU PO TOBIE. - Gadaj zdrów. Przyszedłem w odwiedziny. - JESTEM OPIEKUNEM TEGO MIASTA. WYSTARCZY MI, ŻE MUSIAŁEM ZNOSIĆ TEGO ZAFAJ- DANEGO CZAROWNIKA PRZEZ TYLE LAT. IDŹ STĄD. - Wiesz co, inkwizytorze, chyba popełniasz błąd. - PRZYPOMNIJ SOBIE JAK ZABIŁEM CIĘ W CHEŁMIE CZTERYSTA LAT TEMU. JAM CIĄGLE ZMYŚLNY. Dwa psy eksplodowały jak petardy, zachlapując wszystko wokół strzępkami mięsa. Czarownik skrzywił się lekko. - Mlgełe. Operłut. Chaprędź. - Wymamrotał, robiąc rękoma osobliwy znak. Ziemia wokół jego stóp strzeliła na chwilę płomieniem. Gdy wygasła, nie słyszał już żadnego głosu w swojej głowie. - Postarajcie się o nowego opiekuna - powiedział w przestrzeń. Echo jego słów dotarło do wioski i zatańczyło wokół kościoła. Przechowywany w jego ołtarzu srebrny sztylet drgnął i pokrył się czarnymi plamami. Relikwia. Sztylet człowieka, który spalił tu kiedyś kobietę w imię miłości. Sztylet człowieka, dzięki któremu ludzie nauczyli się kochać i wybaczać sobie. Sztylet człowieka, który oczyścił się ze swoich grzechów, dobrowolnie oddając swoje ciało na pastwę płomieni. Iwan Iwanowicz niebawem znalazł się w chacie Karwowskiego. Dach zapadł się już dawno, ale ciągle działał czar chroniący to miejsce przed wilgocią. Czarownik przekopał ruinę, poszukując jakichś notatek, które mogłyby mu się przydać. Nie znalazł nic. Karwowski nie umiał pisać. Los nikomu nie szczędzi rozczarowań. * * * Herberto Saleta siedział w swoim pokoju, w niewielkim hoteliku koło dworca. Przeglądał w skupieniu udostępniona mu przez wojewódzkiego konserwatora zabytków dokumentację. Wykopy warstwy kulturowe, ślady osadnicze. Zabezpieczone elementy dekoracyjnej kamieniarki. Wśród nich był kamień przypominający łapę niedźwiedzia. Na karcie dokumentacyjnej podany był numer inwentarzowy. Herberto przepisał go sobie do notesu z zamiarem sprawdzenia później jak to wygląda w rzeczywistości. Teraz bardziej ciekawiło go, co innego. Źródło dziwnego niepokoju zmieniło swoje położenie. Obecnie woń zła dobiegała go bardziej z południa. Nie mógł jednak precyzyjnie określić ani kierunku, ani jej natury. Zmysły, w które wyposażone było jego ciało, nie nadawały się do tego celu. Musiał posłużyć się czymś innym. Z torby podróżnej wydobył strzykawkę, igłę oraz buteleczkę pełną czegoś. Napis na buteleczce był całkowicie niewinny. Zawartość do napisu miała się tak jak pięść do nosa. Naciągnął trzy centymetry sześcienne i położywszy się na kozetce, wstrzyknął sobie zawartość. W oczach momentalnie mu zmętniało. Mózg otworzył się, a w chwilę później egzorcysta opuścił swoje ciało, udając się na astralną wędrówkę. Wyprysnął do góry jak świeca. Znalazł się wysoko nad miastem. Popatrzył na południe. Nad górą w pobliżu Uchań unosił się słup czarnego światła. Postarał się wyostrzyć nieco wzrok, ale nie udało mu się to. Obawiał się zbliżyć do słupa. Ciało astralne było dość podatne na magiczne uszkodzenia. Zamiast tego postarał się wsłuchać w rytm życia miasta. Każde skupisko ludzi jest jak wielkie serce. Bije pewnym rytmem generowanym przez ludzkie myśli i uczucia. Są zdrowe miasta, gdzie rytm jest czysty i mocny. Są chore miasta, gdzie żyją źli ludzie. Większość miast, w których rytm wsłuchiwał się podczas astralnych wędrówek, miała bardzo chore dusze. Tu nie było nawet tak źle. Ludzie mieli dobre myśli. Ale było coś jeszcze. Puste przestrzenie pod miastem odbijały rytm, zniekształcając go w chore zawodzenie. Myśli wracały do ludzi skrzywione. W lochach coś było. Zagłębił się pod ziemię. Atmosfera tam panująca była po prostu straszna. Powietrze naładowane zostało kiedyś nienawiścią, która teraz parowała do góry, między żywych. Nienawiść wciskała im w ręce noże i siekiery i butelki wódki. Postarał się zbliżyć do jej czarnych źródeł. Promieniowała z niewielkiego pomieszczenia w bocznym ciągu galerii. Jej źródłem był szkielet człowieka w resztkach munduru i papasze na głowie. Drugie źródło znajdowało się tuż obok. Nienawiść promieniowała od przeszło trzydziestu szkieletów. Fale jednej i drugiej złości interferowały to wzmacniając się, to słabnąc. Ciało astralne zaczęło niszczeć. Musiał opuścić to miejsce. Przeniósł się w inny korytarz. Tu także coś było. Ukryło się przed nim w ścianie. - Kim jesteś? - zapytał. Coś ukrytego w ścianie nie udzieliło mu odpowiedzi. Wciskało się głębiej. Aż wreszcie kontakt zerwał się. Wyprysnął na powierzchnię ziemi. Wiedział już dużo, ale ciągle był w nim głód wiedzy. Postanowił odszukać człowieka, którego minął w parku. Przeszukiwał miasto. Nie znalazł. Zdziwiło go to. Czuł, że ten dziwny osobnik jest tu w jakiś sposób przypisany. Odłamki jego myśli tkwiły w murach domów, w korze drzew, w postaci plam paskudziły chodniki. Na niewielkim placyku u zbiegu dwu ulic, znajdowała się bardzo stara plama krwi. Koło niej na ławeczce leżał jakiś starzec. Był martwy. Obok niego stał jakiś młodzieniec i milicjant spisujący protokół. Po chwili nadszedł także lekarz. Umysł nieboszczyka jeszcze pracował. Czaszka odbijała echo jego myśli. Myśli, które miał na chwilę przed śmiercią. Myśli wiązały się z tamtym człowiekiem. Płonęły zimnym błękitnym płomieniem nienawiści. Jak spirytus. Jak spirytus oszałamiały stojących wokoło. Milicjant miał ochotę spałować młodego Niemca. Lekarz miał ochotę zaprzestać prób reanimacji. Młody Niemiec chciał mieć w kieszeni rewolwer i zastrzelić tych dwu niedorajdo w. Ciało fizyczne ściągnęło jego duszę z powrotem. Wrócił. Otworzył oczy. Ciało pokryte miał kropelkami krwi, które przeniknęły przez skórę. Zdarzało mu się to i wcześniej. Za każdym razem był potem chory przez kilka dni. Poczuł zniechęcenie. Nie dowiedział się właściwie nic ciekawego, a stracił znaczną część swoich sił żywotnych. Sił, które musiał oszczędzać na ostateczną rozgrywkę. * * * Zmierzchało się już. Właśnie w tym momencie, w którym Jakub czarował na swoim podwórku, posterunkowy Birski wszedł w opłotki gospodarstwa, w którym od siedemdziesięciu lat mieszkał Semen Korczaszko. Rozejrzał się dookoła. Nic ciekawego nie wypatrzył. Podszedł do drzwi i zapukał. W tej chwili poczuł, że za jego plecami stoi człowiek z siekierą w ręce. Wrażenie to potęgował cień, który zachodzące słońce rzucało na ścianę. Odwrócił się. Za nim istotnie stał jeden z wnuków, a może i prawnuków gospodarza. I faktycznie trzymał siekierę w ręce. - A ty, tu co? - zapytał. - Zachciało się aresztować dziadka? Sadząc po wyrazie jego twarzy, gotów był natychmiast użyć siekiery, gdyby otrzymał odpowiedź twierdzącą. - Ależ uchowaj Boże - zaprotestował Birski. - Wręcz przeciwnie, chcemy go poprosić o pomoc w wyjaśnieniu takiej jednej paskudnej sprawy. - O co go oskarżacie? Głos wnuka ociekał nienawiścią. Siekiera ciążyła mu już trochę, więc przełożył ją do drugiej ręki. - Ależ o nic. Chcemy go prosić o pomoc, bo dobrze zna się na koniach. - Pomówię z nim. Proszę tu zaczekać. Wszedł do domu. Wyszedł po chwili. - Dziadek prosi. Posterunkowy nigdy wcześniej nie był w domu Korczaszków toteż to, co zastał we wnętrzu, zaskoczyło go całkowicie. Weszli do sieni. Nad drzwiami prowadzącymi w głąb domu, znajdował się napis po polsku i po rosyjsku. WKRACZASZ NA TERYTORIUM CARSKIEJ ROSJI. POWIERZCHNIA 35 m2 JĘZYK URZĘDOWY: ROSYJSKI LUDNOŚĆ: l ZAŁÓŻ STRÓJ OCHRONNY Strzałka znajdująca się poniżej celowała w bok. Koło drzwi wisiało kilka kurtek mundurowych. Rosyjskich i pierwszej wojny światowej. - Pan pozwoli - wnuk gospodarza wyciągnął rękę. Milicjant zgłupiał. Zdjął jednak z siebie mundur i podał. Zaczął odpinać kaburę z pistoletem. - Broń osobistą może pan zachować. Pan pozwoli, to chyba będzie zbliżony rozmiar. Jest pan oficerem? - Tak. Birski wbił się w mundur. Mundur miał epolety i naramienniki. Zapiął drżącymi nieco palcami guziki z carskim orłem. W kącie wisiało duże lustro. Stanął przed nim i przez chwilę podziwiał swoje odbicie. Tymczasem wnuk przypasał mu szablę. Sam także założył mundur. Siekierę odstawił już wcześniej do kąta. - Chce pan jeszcze oficerki? - zapytał. - Nie, dziękuję, Jeśli można zostanę w swoich. - Ostrogi? Widok, który widział w lustrze, obudził w nim jakąś dziwną nostalgię. Przez chwilę żałował, że nie urodził się sto lat wcześniej. Mundur był znacznie lepszy niż jego milicyjny, i ładniejszy. Gdyby tak jeszcze przypiąć ordery. Przynieść do domu żołd w złotych pięciorublówkach... - Proszę dalej. W pokoju, do którego weszli, na honorowym miejscu królował piec z pieczką do spania, na której leżał pasiasty materac. Na ścianie naprzeciw drzwi wisiał wielki olejny obraz przedstawiający cara Mikołaja. Obraz ozdobiony był jakimiś patriotycznymi napisami po rosyjsku. Poniżej wisiały dwie skrzyżowane szable kawaleryjskie. Pośrodku stał stół z kaukaskiego orzecha z intarsjowanym blatem. Na blacie umieszczono carskiego orła z czarnego dębu. Paradny mundur, ozdobiony dwoma rządami orderów, wisiał w oszklonej szafce. Gospodarz w zwykłym mundurze siedział w fotelu, w kącie. Nad jego głową wisiało kilka ikon i lampka oliwna. Na widok gościa wstał. To już nie był ten sam stary człowiek, który jeździł konno po okolicy, budząc uśmiechy politowania. Oficer kozacki Semen Korczaszko wstał i zlustrował gościa zimnym spojrzeniem błękitnych oczu. Podszedł, zapiął gościowi patkę. Poprawił ułożenie szabli. - Chcieliście wiedzieć się ze mną. Mówił po rosyjsku. Jego wnuk tłumaczył. - Mamy taką sprawę. Koło Witoldowa zdarzyło się paskudne morderstwo. Czy pan w swoim życiu widział już człowieka zagryzionego przez konia? Semen odczekał aż tłumacz skończy przekładać słowa posterunkowego na rosyjski. - Widziałem - odpowiedział - czy ten zamordowany został zagryziony przez konia? - Tak nam się wydaje. Lekarz z Chełma będzie tu dopiero jutro rano. Jestem autem... - Pojadę zobaczyć. Kto zginął? - Marcin Bardak. Wyszli z pokoju. Birski z żalem odpiął szablę i zmienił mundur z powrotem na własny. Semen nie przebierał się, za to zaszła w nim zmiana. Już nie był rosyjskim oficerem w swoim własnym państwie o powierzchni 35 metrów kwadratowych. Zaczął znowu mówić po polsku i to prawie bez akcentu. Przygarbił się. Wnuk został na gospodarce, a oni pojechali radiowozem na Witoldów. Zapalono wszystkie lampy, jakie tylko znaleziono w domu i przeciągnięto je na podwórze. Mimo, że słońce już prawie zaszło, powierzchnia ziemi była więc dokładnie oświetlona. Grupa milicjantów z jednostki dochodzeniowo-śledczej z Chełma przeczesywała każdy centymetr kwadratowy terenu. Marcin leżał tak, jak go znaleziono. Ziemia na podwórku zryta była końskimi kopytami jak gdyby szalał tu cały tabun. Właściciel gospodarstwa miał przegryzione gardło. Został zagrzebany bardzo płytko i niestarannie. Semen pochylił się nad ciałem. - Tak, to zrobił koń. - Pozostaje jeszcze pytanie, kto go zakopał - zauważył Birski. Stary kozak pochylił się nad prowizorycznym grobem. Ziemia była mocno zmarznięta i ślady narzędzia, którym wykopano grób, były dość czytelne. - Koń go zakopał. - Pan raczy żartować sobie. - Nie. Proszę zwrócić uwagę. To nie są ślady kopania łopatą. Są małe i wyraźnie półokrągłe. - Może mocno zużyta motyka lub graca? - Nie, zupełnie nie. O proszę, tu jest nawet odcisk podkowy. A wy co myśleliście? - Tak szczerze mówiąc, to sądziliśmy, że ktoś przegonił konia po podwórzu, starając się dość nieudolnie zamaskować ślady kopania. Ale koń... - Obejrzyjcie jego kopyta. Powinny być zapaćkane glebą aż po pęciny. - Chym, tego... - Coś nie tak? - Nie mamy tego konia. Zwiał. Myśleliśmy, że to zabójca go ukradł, ale teraz... - Znajdzie się. Beż pożywienia nie wytrzyma długo. Trawa jeszcze nie wzeszła, poza tym jest zimno. Skieruje się znowu ku ludziom. Lub padnie. Myślę, że powinniście go szukać w promieniu trzydziestu kilometrów. - A jak go rozpoznamy, czy to ten? - Wezwijcie mnie. Widziałem go na targu. Rozpoznam go. Ja zapamiętują twarze koni tak, jak twarze ludzi. - No cóż, dziękujemy za pomoc. Odwiozę pana do domu. - Będzie mi bardzo miło. Może jeszcze pan włączyć sygnał? - Syrenę na radiowozie? A to, po co? - Och tak sobie pomyślałem, że żyję już ponad sto lat, a jeszcze nigdy nie wieźli mnie na sygnale. Birski parsknął śmiechem. - A ja żyję trzydzieści lat i nigdy jeszcze nie byłem w carskiej Rosji. Pojedziemy na sygnale. - Dziękuję. * * * Monikę obudziły promienie słońca padające przez okno. Ziewnęła i przeciągnęła się. Poszła do łazienki, umyła się i ubrała. A potem wyszła przed dom. Ranek był cudowny. Było cieplutko. Jakub niósł właśnie naręcze siana do obórki. - Dzień dobry - krzyknęła. - ...bry. Jak się spało? - Wspaniale dziękuję. - Zrobisz śniadanie? - Oczywiście. Nagle coś ją tknęło. Popatrzyła na wiszący koło drzwi termometr. Było plus piętnaście. Uniosła głowę, aby popatrzeć na niebo. Spostrzegła zdumiewające zjawisko. Dom Jakuba stał wysoko. Miała więc dość rozległy widok. Niebo od horyzontu po horyzont zasnute było chmurami. Jedynie nad Starym Majdanem w pokrywie chmur ziała niemal idealnie owalna dziura o dłuższej osi około dwu kilometrów. Mimo, że wiał dość silny wiatr, dziura w niebie nie zmieniała kształtu. Pobiegła do obory. - Dlaczego na niebie widać taki bezchmurny owal? - zapytała. Jakub odłożył szmatkę, którą polerował Marice kopyta. - Nie pamiętasz moja droga, że wczoraj to załatwiliśmy? - Przecież czarów nie ma. Kłaczka zarżała. Jej rżenie dziwnie przypomniało śmiech. - Bo ja wiem, czy nie ma - zastanowił się obłudnie Jakub. - Ja jednak czasami próbuję i nawet mi to nieźle wychodzi. A ty masz pracę magisterską do napisania. Więc po prostu obserwuj jak ja to robię. Zjedli śniadanie. Po śniadaniu wyszli przed dom. Bezchmurny owal rozszerzył się już prawie na całe niebo. - Co chcesz zobaczyć teraz? - zapytał. - Sama nie wiem. Może coś równie imponującego? - Dobra. Możemy posłuchać głosów z przeszłości. Ale to nie tutaj. Trzeba by do Wojsławic. I to prawie nigdy nie wychodzi. Albo mogę ci pokazać jak się załatwia wampiry. - Wampiry? - Aha. Dużo tego tutaj. Na austriackim cmentarzu. Choć tam wolałbym się chwilowo nie pokazywać. Gliny są wyjątkowo nieuświadomione. Ostatnio ganiali mnie nocą po lesie. W tym właśnie momencie Semen przeskoczył na swojej klaczce Karolinie przez płot. Zsiadł z gracją z siodła. - Dobry. - Dobry. Co cię sprowadza tak rankiem? - A zajechałem po moje pół litra. - Jakie pół litra? - zaciekawił się Jakub. - Pamiętasz jak przedwczoraj na targu założyliśmy się, że będą problemy z tym koniem, którego kupił Bardak? - No pamiętam. I co, są problemy? - Nu. Będą go jutro grzebali. - Konia? - Ni. Jego. Cosik mu głowę odgryzło. Zgaduję, że ten sympatyczny ogierek. A potem jak to w kozackiej balladzie. Wyskrobał kopytkiem grób swemu panu. Gdybyś wcześniej skończył zimę - zazezował na zatarte już znaki na ziemi - to mógłby go głębiej zakopać, a tak od razu niemal znaleźli. - A koń? - Zwiał. I Bóg z nim. Mam nadzieję, że go nie złapią. - Dlaczego? - zdziwiła się Monika. Semen zamyślił się. - Koń też ma prawo do zemsty. I do samoobrony - powiedział w zadumie. A temu facetowi należało się. Ta szkapa poprawiła nasz błąd. Jego ojca trzeba było w wojnę zabić albo wykastrować. Zostało wprawdzie jego dwu braci, ale może i ich wreszcie dosięgnie przeznaczenie. - To nieładnie tak złorzeczyć bliźniemu - zauważyła. - Skąd wziąłeś tą miłą kicię? - zapytał Jakuba. - Przybłąkała się - wyjaśnił egzorcysta. - No to przygarnąłem. Jeszcze by zamarzła w polu. Staruszek roześmiał się wesoło. - A tak naprawdę? Ugadałeś sobie miastową dziewczynę na służącą? Przecież to zazwyczaj szło odwrotnie. Dziewczyna ze wsi szła do miasta na posadę. Jeszcze pamiętam te czasy. - Pisze pracę naukową o mnie. - Panienka z historii? - zapytał. - Nie, z socjologii. - Też ładnie. Ale praca z historii byłaby lepsza. Nasz drogi Jakub był w bandzie... - W oddziale! - ...w oddziale Wypruwacza. - Nie słyszałam. Uśmiechnął się, lekko odsłaniając garnitur złotych zębów. - Może to i lepiej dziecko. Dzięki temu możesz spać po nocach. - Hym! Mam już dwadzieścia lat. - Wszyscy jesteście tacy sami. Jakub też nie może zrozumieć, dlaczego przez całe życie traktuję go jak smarkacza. A ja mam prawo. Gdy się urodził, ja miałem już tyle lat, że mógłby być moim synem. Ty jesteś od niego ponad trzy razy młodsza, a ode mnie pięć. A nasze drogie koniki w ogóle się nie liczą. Żyją tak krótko... Aż szkoda mi ich. Karolina otworzyła pyskiem skobel i wypuściła Marikę z obórki. Obie kłaczki zaczęły przekomarzać się ze sobą, rżąc. Semen patrzył na nie przez chwilę pobłażliwie. - Są jak małe dziewczynki - powiedział. - Zaplećmy im ogony w warkocze i wplećmy wstążki w grzywy, a będą się cieszyły do wieczora. Usiedli na ławce. - Dlaczego wy tak lubicie konie? - zapytała. - No cóż, może ty jako przyszła socjolożka wyjaśniłabyś nam to lepiej - zaczął Jakub, ale Semen mu przerwał. - Konie są najlepszym żywym dowodem na istnienie Boga. - Dlaczego? - Pomyśl, czy z nieożywionej materii mogłoby powstać coś tak doskonałego jak one, gdyby nie stały za tym jakieś wyższe siły? Przecież to niemożliwe. Sama zobacz, jakie one są ładne. A co do inteligencji, to znam wielu ludzi, nawet w tej okolicy, którzy mogliby im polerować kopyta, bo do niczego, do żadnych wyższych celów nie są predysponowani. Gdy, chym..., jakieś osiemdziesiąt lat temu studiowałem w Petersburgu geologię dowiedziałem się jeszcze o czymś. Czy wiesz, skąd wzięły się konie. Ewolucyjnie? - Nie wiem. - Paleontologia była wówczas w powijakach, ale nasz wykładowca prowadził własne badania. Później to sprawdziłem i okazało się, że miał rację i nauczył nas wszystkiego tak, że nie trzeba teraz specjalnie poprawiać, zmieniły się tylko niektóre datowania. Tak więc siedemdziesiąt milionów lat temu żyło zwierzątko nazywane Eohippus, czy jakoś podobnie. Było wielkości psa i biegało po drzewach, jedząc liście. Miało pięć chwytnych palców u nóg. Z przeciwstawnym kciukiem. Tyle tylko, że potem zeszło na ziemię i zamieszkało na sawannach. I palce przestały być mu potrzebne. A szkoda. Jeśli dzisiejsze konie są tak mądre, to gdyby mogły sporządzać sobie narzędzia, to pewnie dzisiaj byłyby gatunkiem dominującym na tej zakichanej planecie. Zbudowałyby cywilizację znacznie lepszą niż nasza. Może konkurowalibyśmy między sobą jako dwa gatunki istot rozumnych. Ale ktoś im kazał zejść z drzewa, abyśmy mogli narodzić się my. Ustąpiły nam miejsca. Za to miały zostać naszymi przyjaciółmi. Ale ludzie wszystko spartolą. Konie stały się naszymi niewolnikami. - Te chyba nie narzekają. - Te nie. To już dwa. Dwa do ilu milionów? Chcesz się przejechać? - A mogę? - Konie nie gryzą. To znaczy mogą gryźć i kopać, ale tego można nauczyć się unikać. Karolina! Klacz podbiegła truchcikiem. - Widzisz jak grzeczna. Podniósł siodło rzucone pod ścianę, założył jej na grzbiet i zacisnął paski. Założył cugle. - Wsiadaj kicia. Dziewczyna wsiadła. Dał jej cugle do ręki. - Kierujesz tak jak radzieckim buldożerem. Chcesz w lewo, ciągniesz w lewo za pasek. Chcesz w prawo, ciągniesz w prawo. Ściskasz kolanami, idzie do przodu. Wio. Klacz ruszyła naprzód. Dziewczyna usiłowała skręcić w lewo. Klacz zignorowała jej wysiłki. - A jeśli nie chce skręcać? - zapytała. Obaj staruszkowie skręcali się ze śmiechu. - Jak się z tego schodzi? - pisnęła. - Przerzuć nogi na jedną stronę i zsuń się na ziemię - doradził jej Semen życzliwie. - Boję się! - Karolina, ranny - zawołał. Klacz położyła się na ziemi jak wielbłąd. Studentka zlazła pośpiesznie i odeszła kawałek. Semen podszedł do niej. Klepnął klacz po szyi. Wstała. Otrzepał ją z piachu i odpiąwszy siodło, rzucił je na miejsce. - To nie jest takie trudne - powiedział. - Ale konie są sprytne. Koń wyczuwa, czy ktoś siedzi na nim po raz pierwszy, czy też ma jakąś wprawę. Początkujących traktuje tak jak ciebie. Nie reaguje na polecenia, zrzuca. Łapie zębami za stopy. Zacznij od Mariki. Ona jest bardziej posłuszna, podczas gdy moja Karolina rozpuściła się jak dziadowski bicz. Nie mam jednak serca przywoływać ją co chwila do porządku. Zresztą, gardła też szkoda. Pewnie przeżyje mnie. Myślałem, że nigdy już nie kupię sobie konika, ale wychowałem j ą od małego. To tak jak z pieskiem. Trzeba zabrać źrebaka klaczy i zastąpić mu rodziców. To okrutne. Takie jak nasz świat. Nie chciałem, żeby miała źrebięta. Nie wykarmiłbym teraz dwu koni, a odbierać jej dziecko, sama rozumiesz. - Chyba tak. - Ma przyjaciółkę - powiedział w zadumie, patrząc na Marikę. - To jej musi wystarczyć. Wrócili na ławkę. - Jak będzie z moim półlitrem? - zapytał. Jakub poderwał się raźno z ziemi. - Zaraz dostarczę. Przeszli do sadu. Klapa bunkra była pokryta darnią. Podniósł ją, jakby podniósł kawałek łąki. Na wiosnę, gdy trawa była dłuższa, na próżno ktoś niewtajemniczony mógłby jej szukać. Zlazł po drabince w dół i po chwili wrócił niosąc butelkę pełną mętnej cieczy burego koloru. Semen odkorkował i powąchał. - Ten bimber skróci człowiekowi życie o pięć lat - zawyrokował. - Nie sądzę, żeby ci się chciało grzebać mnie za minutę. - Ty, Semen pociągniesz jeszcze minimum dychę. - Dobrze by było. - Słuchaj, od trzydziestu lat nie widać, żebyś się zmieniał. - Za to ja widzę, jak drzewa na cmentarzu, gdzie kiedyś była polana, stały się tak grube, że z trudem je obejmuję. A pamiętam, jak je sadziłem. Jest takie przysłowie. Poznałem je w czasie służby na Kaukazie w dwunastym roku. Przysłowie jest gruzińskie. "Chciałbym cię kiedyś widzieć w trumnie z tego drzewa, które własną ręką zasadziłem". Ja mógłbym pochować w takich trumnach połowę Wojsławic. Pamiętam jak różni ludzie rodzili się, a potem umierali. Umierali w podeszłym wieku. Przeżyłem pięć pokoleń mieszkańców tej osady. I nie po to, by skonać od nieoczyszczonego bimbru. - To będzie lepsze? - Jakub podał mu następną butelkę. Gość prześwietlił ją pod światło, odkorkował i pociągnął niewielki łyk. - Ujdzie. Daj kieliszki. Chyba trzy, chociaż dzieciom nie należy dawać alkoholu. Gdy byłem młody... - To było sto lat temu - zaprotestował Jakub i zachichotał. - No to, co? - Tempom mutantur et nos mutantur ab ilis - zacytowała Monika. - Czasy się zmieniają, niestety na gorsze - zauważył ze smutkiem Semen. Za moich czasów dzieci były grzeczniejsze, a i znajomość łaciny wykorzystywały do innych celów. Po drugim kieliszku złagodniał nieco. - Ale są i dobre strony nowych czasów - powiedział. - Na przykład? - zaciekawił się Jakub, - Telewizja. Radio. A i gazety są lepiej drukowane, choć swoją drogą to w carskiej Rosji były ciekawsze. Gdzieś w oddali zawył silnik motocykla. Dźwięk zbliżał się. Zaraz potem na podwórze wjechał Tomasz na motorze. - Dobry. - Dobry. Strzelisz sobie jednego? - Nie, jestem motorem. - To mój motor, więc nie przejmuj się. - Tak, ale gliny nie są twoi, a i życie należy się mnie, bo sam je sobie hoduję. Jakub, jest sprawa do ciebie. - Znowu na Zarowiu? - Aha. Tym razem pogryzło Marka Łysenkę. Obudził się rano, a cała poduszka zachlapana była krwią. Dobrze, że udało mu się zatamować jakoś. Dziabnęło go w kark. - Jedziesz z nami? - zapytał Jakub Semena. - Nie, muszę wracać na obiad. Ale później wpadnę. - Tomaszu, weźmiesz Monikę do przyczepki. - A ona, kto? - Moja nowa asystentka. Z uniwersytetu. Będzie nam pomagać jakiś czas. - Aha. Miło mi poznać. Tomasz jestem. - Monika. Semen pognał do Wojsławic na skróty, przez pola. Oni pojechali przez Witoldów i potem koło cegielni na Chełmską. Koło domu Suwaluka odbili od drogi i pojechali przez łąki koło kółka rolniczego. Koło cmentarza wyjechali na pola i niebawem byli na Zarowiu. Marek przywitał ich na progu. Był blady i trzymał się ręką za kark. Przywitali się. Tomasz został na podwórku, a Jakub z Moniką weszli do środka. - Bierz swój kajet i notuj spostrzeżenia - powiedział. Położył rannego na łóżku i zerwał prowizoryczny opatrunek. Wyjętą z kieszeni linijką zmierzył odstęp pomiędzy rankami. Zamyślił się. - I co? - zapytał leżący. - Raczej nie ma wątpliwości. - Zapłacę, niech pan tylko się rozprawi z tym tałatajstwem. - Próbowałem dwa dni nazad. - Słyszałem. Gliny całą noc przetrząsali las. - Zabierzemy się za to zaraz. Pożyczymy łopaty i spróbujemy się dobrać do łobuzów. Notuj spostrzeżenia: - zwrócił się do dziewczyny - Rany kłute o równych brzegach głębokości około dwu centymetrów. We krwi obecność środka zapobiegającego krzepnięciu, zapewne jakiegoś enzymu. - Zanotowałam. - No to chodźmy przerobić rzecz w praktyce. Wzięli cztery łopaty i poszli na cmentarz. - No, jeśli się Birski dowie, to mi z dupy nogi powyrywa - zauważył Marek. - Spoko. Na nas pomyśli - uspokoił go Jakub. - Co chcecie zrobić? - zaciekawiła się. - Na wampiry jest tylko jedna metoda. Stanęli na cmentarzu. Panował tu spokój i cisza. - Szukamy dziury w ziemi - powiedział Jakub. - Takiej, żeby przecisnął się nietoperz. Zwłaszcza koło grobów. Monika skrzywiła się, słysząc takie zabobony. Ale posłusznie zaczęła się rozglądać. Reszta też bobrowała pomiędzy kopcami znaczącymi miejsca zbiorowych grobów. - Jest - powiedział Marek. Nachylili się nad dziurą w ziemi. Dziura miała jakieś dziesięć centymetrów średnicy. Jakub wydobył z ceratowej teczki latarkę i zaświecił. - Nu, ciekawe - powiedział. - Dawajcie łopaty. Dziewczyna odsunęła się i rozszerzonymi ze strachu i zdumienia oczyma przypatrywała się kopiącym mężczyznom. Dół pogłębiał się dość szybko. Nagle Jakub wydał z siebie ostrzegawczy okrzyk i zaczął wypychać ich gwałtownie z dołu. - Wszyscy do tyłu - krzyknął. Cofnęli się. Nachylił się nad wykopem. Na jego twarzy odbiła się konsternacja. Monika oderwała się od drzewa i podeszła. - Cofnij się! - rozkazał. Cofnęła się posłusznie. Jakub wyskoczył z dołu. - Tomasz... - Tak. - Byłeś w saperach. - Tak jest. - Czasowy zapalnik. - Za szybko mnie wypchnąłeś, nie zauważyłem szczegółów. - Piętnaście sekund? - Minimum. - Dobra. Padnij. Panno Moniko. Zapraszamy na ziemię. Położyła się posłusznie. Leżeli i czekali. - Co się stało? - zapytała wreszcie. - Zaraz rypnie... - zaczął Jakub. W tym momencie rypnęło jak diabli. Ziemia uniosła się do góry i pękła. Przysypało ich grudami. Jakub poderwał się pierwszy. Podbiegł do dziury i zajrzał do środka. - Muszą leżeć głębiej - powiedział. - Znikajmy stąd - popatrzył na asystentkę. - Tu w wojnę partyzanci chowali broń i amunicję - wyjaśnił. Wybiegli z lasu i puścili się szybkim marszem w stronę gospodarstwa Marka. Marika stała przy płocie i patrzyła zaniepokojona na drogę. - Wszyscy żyjemy - uspokoił ją Jakub. - Panno Moniko, proszę wsiadać do przyczepki. Lepiej żeby nas tu nie zastali. Wrócimy w nocy - uspokoił Marka. Gdy mknęli drogą przez las, usłyszeli syrenę jadącego przez pola radiowozu. - Teraz to dopiero Birski będzie wściekły - zauważył Tomasz spod kasku. - Co to właściwie było? - zapytała. - Mina z opóźnionym zapłonem. Wykopujesz taką, myślisz że nic się nie stało, odkładasz na bok i dopiero wtedy bum. Skręcili w Krasnystawską. Byli już koło kapliczki, gdy dogonił ich radiowóz. Zajechał im drogę. Wysiadł z niego Birski. Skrzywił twarz w uśmiechu. - No cóż, panie Wędrowycz. Przyłapałem wreszcie pana razem z pańskim zdobycznym motorem. - Moim motorem? - zdziwił się Jakub. - Gdzie pan tu widzi jakiś mój motor? Przecież siedzę na koniu. I nawet specjalnie na pana cześć jestem absolutnie trzeźwy. Birski skrzywił się. Podszedł do motocykla. Popatrzył na tabliczkę rejestracyjną. - Obywatelu Cieśluk. Proszę okazać prawo jazdy. - Proszę - podał mu wymięty nieco dokument. - To pański motor? - Jasne. Bo to pierwszy raz mnie pan na nim widzi? - Chym, gdy widziałem was na nim obywatelu wczoraj, to była to Jawa i to do tego pozbawiona przyczepki. - Przemalowałem. A przyczepka jest pożyczona. - A ta kicia? - Czy wszystkim w tym mieście rozdali ten sam tekst - zdenerwowała się. - Gdzie się nie ruszę, to słyszę, że jestem kicia. Jak w takim razie nazywacie swoje koty? - To moja córka - wyjaśnił Jakub. - Jak to się mówi, z nieprawego łoża. Przyjechała właśnie w odwiedziny i pokazywałem jej okolicę. - A może raczej podstawowe źródła dochodów, czyli okoliczne cmentarze? - Wypraszam sobie. Nie jestem hieną cmentarną. Jestem egzorcystą. Mam na to zaświadczenie wydane przez Polskie Towarzystwo Psychotroniczne! Birski zamachał ręką. - Tak, wiem. Możesz się nim podetrzeć. Zapytam inaczej. Czy to wy byliście dwadzieścia minut temu na austriackim cmentarzu? - Coś pan. W życiu nie włóczyłem się o tej porze roku po cmentarzach. - A co, ziemia za zimna i można się nabawić artretyzmu palców? - Pominę milczeniem pańską wysoce obraźliwą uwagę. Chcemy kontynuować naszą wycieczkę. - Jedźcie w cholerę. Ale ja was jeszcze złapię kiedyś na gorącym uczynku. - No to życzę powodzenia. Pojechali. On też zawrócił w stronę wsi. Mełł w ustach przekleństwa. I nawet miał powody. Rozdział VI Holmes i oficer kontrwywiadu o mordzie pitekantropa weszli do celi w areszcie w Chełmie. Dla kamuflażu mieli na sobie milicyjne mundury. Zresztą, naczelnikowi aresztu też podali się za wysłanników komendy głównej. W celi siedział tylko jeden mężczyzna. - Józef Romański? - zapytał pitekantrop. Więzień podniósł na nich wodnistobłękitne oczy. Na widok małpoluda w milicyjnym mundurze szarpnęło nim do tyłu. - Jezu - wymamrotał. - To już tak źle, że trzeba z goryli uzupełniać kadry? Oficer parsknął, obnażając spiczaste kły. - Licz się ze słowami - warknął gardłowo. Aresztant leciutko pobladł. - Tak jest. - Jesteś Józef Romański? - Tak. - Z zawodu kamieniarz, zatrudniony ostatnio przy wykonywaniu kamiennych detali architektonicznych w Lublinie, aresztowany za przemyt średniowiecznej rzeźby ze Związku Radzieckiego do Polski? Wydany nam przez Ruskich. Wyrok pięć lat więzienia, czekasz na uprawomocnienie się wyroku. - Tak jest. - Chcesz dostać wyrok w zawieszeniu? - O tak! Co mam zrobić? Załatwić jeszcze jedną taką rzeźbę? Obaj funkcjonariusze demonstracyjnie zatkali sobie uszy. - Z nami - polecił pitekantrop. Wyszli na jedno z wewnętrznych podwórek. Stała tu wielka bryła kredy. Na pieńku do rąbania drewek obok leżały dłuta i młotki. - Zadanie dla ciebie jest takie. Masz wykuć z tej bryły posąg niedźwiedzia. Posąg musi wyglądać na prasłowiański. Rozumiesz? - Jasne. Zawsze bardzo lubiłem zabytki. - No to do roboty. Masz czas do rana. - Do rana? - zdenerwował się więzień. - A jeśli nie zdążę? - No to posiedzisz pięć latek. I już my się postaramy, żeby zapominano cię przy okazji wszystkich amnestii i żebyś nie wyszedł za dobre sprawowanie przed czasem. Więzień splunął ponuro. - Zrobi się - powiedział. - Niedźwiedź ma być stojący czy siedzący? - To ty jesteś fachowcem od starożytnych zabytków. Zrób takiego, który będzie wyglądał autentycznie. - Potrzebowałbym jeszcze, chociaż zdjęcia jakiegoś misia. Skąd wezmę proporcje? Holmes wyłowił z kieszeni srebrną monetę dziesięciojuanową z wizerunkiem pandy, którą dostał kiedyś na raucie w ambasadzie ChRL. - Do zwrotu - zastrzegł. - Ale to panda, a nie niedźwiedź - zaprotestował artysta. - Zamknij się - warknął Małpiasty - bo wrócisz do celi. Pracował całą noc, klnąc pod nosem z nienawiści do głupich gliniarzy i ich zachcianek. Ale im był bliżej końca pracy, tym lepiej się czuł. Pięć lat wolności nie chadza piechotą. A gdy wstawał świt, nawet fakt, że od ciężkiej pracy popękały mu ręce, nie martwił go już. Trzymanie śliskiego od krwi młotka i ból przy każdym uderzeniu dłuta warte były tej ceny. A rano Herberto znalazł na drzwiach pokoju kartkę: Posąg, przedstawiający niedźwiedzia, znajduje się na prawosławnym cmentarzu na Górce. Życzliwi. Ale był zbyt osłabiony po astralnej wycieczce, aby móc to sprawdzić. * * * Kuropatwa przysiadła nad rozsypanymi na polu koralikami. Przyglądała im się przez chwilę, a potem dziobnęła jeden z nich. Jakub, leżący w pobliskich krzakach, uniósł procę i wystrzelił ołowianą kulką. Ptaszek padł. Kłusownik podbiegł do niego i ukręciwszy mu łepek wepchnął do niedużego worka. Właśnie zamierzał zabrać się do domu, gdy poczuł, że ktoś go obserwuje. Uniósł głowę. Kawałek dalej siedział w powietrzu staruszek o złośliwych oczkach. - No i spotkaliśmy się wreszcie - powiedział. - Iwanów? Iwan Iwanowicz? - Zgadza się. Widzę, że słyszałeś o mnie. - Słyszałem. - Wobec tego myślę, że możemy się dogadać. - Źle myślisz. Wynoś się z tej ziemi. Ta dolina jest pod moją opieką. - Stale ostatnio słyszę tą śpiewkę. Ale ja nie słucham żądań byle, kogo. Ten- Który- Zna- Miód posłał mnie z pewną misją. - Ten-Który-Wie-Gdzie-Jest-Miód? Jeh Bohu! Mied-wied. Jesteś kapłanem Niedźwiedzia z Chełma. - Zgadza się. Jesteś ze mną czy na mnie? - Przeciw tobie. - To bardzo niedobrze. Widzisz, zawsze mam ten sam problem. Przybywam do miasta zmęczony i z miejsca muszę toczyć walkę. I dotąd przegrywałem. Dlatego muszę znaleźć miejsce, aby się wzmocnić. Wybrałem sobie Uchanie i chatę Karwowskiego, ale ty go zabiłeś już dobrych parę lat temu. - Nikogo nie zbijałem. Zmarł na skutek zbyt wysokiego stężenia bimbru we krwi. - Można to tak określić. Ale bimber miał ponoć od ciebie. - Kto tak mówi? - Wszystkie wróble o tym ćwierkają. Nieważne. Zatrzymam się w Wojsławicach. - Nie zgadzam się. - Nie zamierzam pytać cię o zgodę. - Wykurzę cię. - Powodzenia. Ale raczej ci się to nie uda. - Pożałujesz, że w ogóle się tu pokazałeś. - A ty pożałujesz, że stanąłeś na mojej drodze. Pstryknął palcami. Jego postać zniknęła, a za to, choć nie w tym samym miejscu, pojawiły się dwa paskudnie brudne wilczury. Wyszczerzyły zęby i warcząc, zaczęły się zbliżać. Jakub wyjął z kieszeni swoją procę i nabił ją wyciętą z blachy gwiazdką. Widział takie na jednym fllmidle o Ninjach; na video, gdy niedawno przy świętach odwiedzał syna w Warszawie. Wystrzelił. Pierwszy pies, trafiony między oczy, wyzionął ducha. Drugi skoczył, otwierając paszczę. Dłoń egzorcysty wystrzeliła do przodu i psisko nadziało się na nią. Sięgnęło do połowy ramienia. Jakub rozprostował palce w psim żołądku i złapawszy za coś miękkiego, ścisnął z całej siły. Pies zaskomlał przeraźliwie. Skomlenie wypadło dość nieszczególnie, bo cały pysk wypełniony miał ręką tego człowieka, którego miał zagryźć. Zaraz potem druga ręka wyłowiła z cholewy buta bagnet i pies zakończył swoje życie. Pogromca zarzucił go sobie na ramię i ruszył w stronę pobliskiego domu. - Będzie cielęcinka na kolację - powiedział do osłupiałej dziewczyny, rzucając psa na ziemię. - Pan zwariował. - Dlaczego? - zdziwił się. - Jeśli nie chcesz, to dla ciebie są kuropatwy. Trochę wychudzone przez zimę, ale powinny być pożywne. - Pan naprawdę chce go zjeść? - Oczywiście. To bardzo dobre mięsko. Nie chcesz spróbować? - Nie, dziękuję! Wypatroszył zręcznie wilczura. Sadło zebrał osobno do rondelka i postawił na piecu, aby się stopiło. Resztę pociął na spłachetki i uwędził w niewielkiej wędzarni za domem. Wnętrzności zakopał. - Tłuszcz stopił się - zawołała Monika z wnętrza domu. - Co zrobić z tym paskudztwem? - Zbierz wierzchnią warstwę i wyrzuć, a resztę przelej do słoików. Przyda się. - Nie wiem, do czego. Chyba, że do smarowania osi wozów. - No, co ty. To znakomity środek na wszelkie choroby. Na zapalenie płuc najlepszy. A i gruźlicę można tym wyleczyć. Ale tylko łagodniejsze, początkowe stadia. A część sprzedam znachorce z Grabowieckiej. Potrzebuje do leczenia ludzi. - To macie tu i znachorkę? - E, partaczka bez poważniejszych osiągnięć. - Hym, a na ból zęba pomaga? - A co, boli cię? - Chyba mi plomba wypadła. Zaczyna. A już za późno, żeby jechać do dentysty do Chełma. - Wy miastowi macie fatalne zęby. Popatrz na tego Semena. Sto lat, a jeszcze ma połowę własnych. - A resztę ze złota. Widziałam. Jak on to zrobił? - Trzeba gryźć korę dębową. Tak raz w miesiącu. Bardzo pomaga, a na ból to znam dobry sposób, ale musi bardzo boleć, żeby się na niego zdecydować. - No to jeszcze poczekam. Zjedli suty obiad. Jakub miał gulasz, a dziewczyna dwie kuropatwy. Były nawet całkiem smaczne. - Z kłusownictwa można się wyżywić? - zapytała, zmywając talerze. - Nie. Zresztą, ja nie kłusuję. Prawo do polowań w lasach, które tu rosły, nadał mojej rodzinie jeszcze car. Mam nawet na to papiery. Wprawdzie są w archiwum, w Krasnymstawie, bo je nam zabrali po wojnie, ale można iść i poczytać. - Cara już nie ma. - Mam prawo. Moi przodkowie mogli polować, to i ja mogę. Wprawdzie lasu też już nie ma, ale póki Wędrowycze będą w tych stronach, będą polować. - Pan jest ostatnim... - Nie. Mam syna w Warszawie. Jest mechanikiem samochodowym. I mam wnuka. Przyjeżdża na wczasy w lecie. I też ma żyłkę łowiecką. To u nas rodzinne. Monika wyobraziła sobie wielopokoleniową tradycję kłusowniczą i uśmiechnęła się lekko. Wieczorem gospodarz wziął konia i zniknął, mówiąc, że wróci koło północy. Pojechał na Zarowie. Zostawił Marikę u Marka, a sam wziął łopatę i pistolet nabity srebrną kulą i poszedł na cmentarz. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak w chwili, gdy go opuścili. W nasypie grobowym ział lej po minie. Zapadał już zmrok. Jakub zaczął kopać. Dół pogłębiał się. Co chwila przerywał kopanie na moment i sprawdzał, czy nie ma w ziemi kolejnych niespodzianek. Zapalił wreszcie latarkę. Był już metr pod powierzchnią nasypu. Zaraz powinna zacząć się warstwa nieboszczyków. Odbezpieczany pistolet trzasnął. Jakub uniósł głowę. Birski kucał na brzegu wykopu z rewolwerem w dłoni. - No cóż, obywatelu Wędrowycz. Tym razem to już chyba będzie pięć lat. Taka recydywa... Jakub popatrzył ma niego ponuro. - Pozwól mi, chociaż skończyć to, co zacząłem. - Co, złotych zębów się zachciało? - Wie pan, panie posterunkowy, że nie jestem hieną cmentarną. Tu w ziemi są wampiry. Muszę je unieszkodliwić. Potem możesz mnie aresztować. - Ech, nie. - Dlaczego nie? - To niezgodne z przepisami. Wyłaź no z tego dołu. Jakub wyszedł. Milicjant wyjął z kieszeni kajdanki i zatrzasnął je na jednej ręce egzorcysty, przełożył naokoło drzewa i zatrzasnął na drugiej ręce. - Zaraz, zaraz. Co to za wygłupy? - zdenerwował się Jakub. - Och, jestem rowerem. Muszę pojechać po radiowóz, a ty sobie poczekasz aż wrócę. - Mogę iść za rowerem na sznurku. - Niewygodnie. Tak będzie szybciej. - Zagryzą mnie, zanim pan wróci. - Nic ci nie będzie. Wampirów nie ma. Do zobaczenia niedługo. I poszedł sobie. Jakub wyrzucił z siebie wyjątkowo długie i niecenzuralne przekleństwo. To, co mu się przydarzyło, był to najgłupszy przypadek w całej jego karierze. I mógł być to ostatni przypadek w jego karierze. - Marek! - krzyknął na całe gardło. - Marika! Ale ani znajomy, ani koń nie usłyszeli go. Byli zbyt daleko. Zaklął ponownie. A potem spróbował tak unieść nogę, aby sięgnąć dłonią do buta. Pod jego podeszwę wsunięty miał tak zwany żydowski włos. Cieniutką piłę używaną przed wojną przez złodziei. Wykonana ze specjalnej stali najwyższej jakości służyła do przecinania krat sklepowych i krat więzień. Była niezwykle ostra. Stalowy pręt można nią było przeciąć w niespełna dwie minuty. Nie mógł dosięgnąć. Miał reumatyzm. Zamyślił się na chwilę, a potem usiadł na ziemi i skrzyżował nogi wokół drzewa. Teraz nie miał już z tym problemu. Wyciągnął ją ze skrytki. Była cała. Zabrał się za piłowanie jednej obręczy kajdanek. Bransoleta okazała się niespodziewanie twarda. Minęło dobre dziesięć minut, zanim wreszcie wgryzł się w głąb. Dalej poszło już nieco łatwiej, choć nadal przerażająco wolno. Usłyszał, że w ciemności osypuje się ziemia. Coś gramoliło się z grobu. A może tylko mu się wydawało. Stara blizna na dłoni zaczęła pulsować. Zacisnął zęby i piłował rozpaczliwie. Zapadł już całkowity mrok. Cmentarz wypełnił się szmerami i trzaskami. Załopotało coś. Skrzydła nietoperza. Dziura w ziemi ziała trupim odorem. Z każdą chwilą coraz silniej. Piłował i jednocześnie myślał. To nie mógł być wampir. To było coś innego. U syna widział filmidło o zombie - żywych trupach. Tyle tylko, że tu była Polska, a nie Haiti. Ale było jeszcze coś. Ponura legenda rodem jeszcze z czasów wojny stuletniej. Ghule. Pożeracze trupów. Snujące się po cmentarzach żołnierskich i pobojowiskach. Zapłonęło przed nim dziwne mgliste światło. Popatrzył. Iwan Iwanowicz Iwanów. - Znowu się spotykamy - powiedział czarownik. - Chyba zrobiłeś kuku mojemu pieskowi. - Bardzo przepraszam. Mogę ci odkupić. - Ech, nie. Kopnął Jakuba po ręce. Piłka upadła na ziemię. Schylił się, podniósł ją i spróbował złamać. Nie dawała się. Odrzucił ją kawałek dalej. - Będziesz musiał sobie poradzić bez niej - powiedział. - Dlaczego mi to robisz? - Może lubię wampiry. A może po prostu nie lubię ciebie. A może jedno i drugie, plus jeszcze coś. Muszę odpocząć i nabrać wprawy w czarach. A to miejsce nadaje się idealnie. Prawie idealnie. Jedynym mankamentem tej okolicy jesteś ty. - Będę cię straszył po nocach - powiedział Jakub mściwie. Czarownik roześmiał się i odszedł. Egzorcysta zzuł but z nogi, a później zaczął się okręcać wokół drzewa tak, aby dosięgnąć rzuconą przez wroga piłę. Udało mu się. Przyciągnął nogę z trudem i znowu zaczął piłować. To coś, co łaziło po cmentarzu, było coraz bliżej. Gdy na moment odwrócił się, dostrzegł coś ciemniejszego od ciemności. Szarpnął głęboko nacięte kajdanki i bransoleta puściła. Złapał włos w zęby i skoczył w bok. To coś z wyciem rzuciło się w miejsce, w którym przed chwilą siedział. Zacisnął dłonie na stylisku łopaty i zadał straszliwy cios. Łopata trafiła w coś miękkiego, a potem wbiła się w rosnące za tym czymś drzewo. Wyszarpnął ją jednym ruchem. Starał się usłyszeć, czy coś się dzieje, pochwycić najlżejszy szmer stóp skradających się do niego po ściółce. Usłyszał. Zadał kolejny straszliwy cios. Znowu w coś trafił, tym razem skutecznie. Coś wydało głęboki nieludzki jęk i rozpłynęło się w mroku. Na drodze koło cmentarza zabłysnęły światła radiowozu. Wracał Birski. Jakub zaklął wściekle, wskoczył w krzaki. Wprawdzie logika nakazywała mu natychmiast się ulotnić, ale czuł się odpowiedzialny za tego głupiego gliniarza mimo świństwa, jakie ten wyciął mu dwadzieścia minut wcześniej. Birski wbiegł na cmentarz i rozejrzał się zdezorientowany, szukając swojego więźnia. Widząc, że go nie ma, bluznął stekiem niecenzuralnych słów i wrócił do samochodu. Jakub zaś chyłkiem potruchtał po konia. - I jak? - zapytał Marek na jego widok. - Źle. Nic nie zdziałałem. Birski, idiota się wplątał. Przykuł mnie do drzewa i poszedł po samochód. Cholera. Mało mnie nie dopadło. - Uwolniłeś się? Pokazał resztki kajdanek wiszące mu na nadgarstku. - Zawieś czosnek. Jutro spróbuję znowu. Tylko, że ten cholerny gliniarz będzie teraz na mnie czatował. Boże, Ty widzisz taką ciemnotę i dlaczego nie oświecasz tego bałwana? - Dzięki. Jak mogę się odwdzięczyć? - Dopiero po robocie. Szkoda, że nie dałem rady dzisiaj. - Czekaj, przetnę ci może chociaż do końca te bransoletki. - Tego nie odmówię. Poszli do szopy. Marek zręcznie przeciął szlifierką kajdanki, podkładając kawałek blachy. Jakub starannie wytarł je szmatką i wsypał do plastikowej torebki. - Przyda się - wyjaśnił. Wkrótce potem na swoim koniku jechał do domu. Dojechał do szosy na Chełm i pojechał w stronę Woj sławie. Gdy mijał cmentarz poczuł, że coś mu się przygląda. - Jeszcze się do was dobiorę - obiecał. Wrażenie przyglądania się zniknęło, tak jak gdyby to coś przestraszone wycofało się. Birski czekał swoim radiowozem na krzyżówkach. - Dobry wieczór - rzucił kąśliwą uwagę. - A dobry wieczór. - A skąd to się wraca? Może z nielegalnych poszukiwań archeologicznych? - A tak sobie jeżdżę. Cierpię na bezsenność. Pomyślałem, że odrobina świeżego powietrza dobrze mi zrobi. - Słuchaj Jakub, ty mnie znasz. - Trudno nie znać ozdoby naszej gminy i dzielnego pogromcy kłusowników, bimbrowników i wszelakich innych złoczyńców. - Dopóki nie złapię cię na gorącym uczynku, możesz czuć się bezpieczny, ale strzeż się. Nawet, jeśli wiek cię uratuje przed odsiadką, to ja się postaram, żeby obrzydzić ci życie. Będą grzywny i inne takie. Ty się starzejesz. Nie jesteś już taki sprytny jak pięć lat temu, gdy obejmowałem tu służbę. A z czasem będzie coraz gorzej. - Zapewne tak. A swoją drogą to mało brakowało, a tłumaczyłby się pan, dlaczego mój trup znaleziony na cmentarzu ma kajdanki na rękach. - Hym? - Wampiry przyszły. Na szczęście uwolniłem się. - Oddaj chociaż kajdanki. To służbowe... - Proszę - Jakub rzucił mu torebkę. Birski roześmiał się. - Wiesz, za co cię posadzę? - Tak? - Za niszczenie milicyjnej własności. - Pańskie słowo w sądzie przeciwko mojemu. To będzie bardzo trudno udowodnić. - Tu są twoje odciski palców - potrząsnął torebką. - Obawiam się, że nie. Wytarłem je flanelą. Nie został ani jeden. Birski zawył. Naraz coś mu przyszło do głowy. - Są za to na torebce. - Niewątpliwie. Znalazł pan torebkę u mnie w kuble i wsypał pan do niej zniszczone uprzednio kajdanki. Na torebce są moje odciski palców, co nie czyni dowodu. Milicjant zaklął. - Muszę cię dopaść, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. - Życzę powodzenia. - Mam. Kierowanie nieoznakowanym pojazdem. Ten konik nie ma nawet świateł odblaskowych o pozycyjnych, nie wspominając. - Zgadza się. Sanie, fura przyczepa platforma muszą mieć światła odblaskowe. Ale konie nie. To taka luka w przepisach. Nie zacytuję z pamięci stosownego paragrafu. Ale mam w domu kodeks ruchu drogowego. Gdyby pan chciał skorzystać. Birskiemu wpadł do głowy kolejny pomysł. Wyciągnął z kabury pistolet. - Rzuć broń - polecił. - Nie mam. - Rzuć broń. Rzuć broń. - Proszę o dodatkowe wyjaśnienia. - Proste. Muszę trzy razy ostrzec, abyś rzucił broń. Potem oddam strzał ostrzegawczy, a potem postrzelę cię w obronie własnej i postaram się, aby to był nieszczęśliwy wypadek. Aby postrzał okazał się śmiertelny. - Zaraz, zaraz. Przecież nie mam broni. - Przepisy milczą o takim przypadku. To taka luka, Jakubie. Muszę ostrzec, oddać strzał ostrzegawczy i mogę strzelać. - A jeśli rzucę broń, to już pan nie może? - zaciekawił się Jakub. - Wtedy nie. Egzorcysta sięgnął do cholewy buta i wydobywszy z niej nóż, rzucił go na ziemię. Prosto pod nogi Birskiego. - Rzuciłem broń. Tym samym nie może pan strzelać. Birski rozpłakał się. - Ja już nie mogę - powiedział. - Pan panie Wędrowycz jest okropnym człowiekiem. - No nie rozklejaj się. Milicjant, a beczy. Zagniesz mnie następnym razem. Posterunkowy otarł oczy. - Rozmowa z panem to intelektualne przeżycie - wyznał. Jestem szczęśliwy, że tylko pan w tej gminie jest tak inteligentny. Proszę jechać do domu. - Nie omieszkam się. Jestem już stary i muszę się wysypiać. A odnośnie świateł odblaskowych, to wiszą tam, pokazał gestem. Na końcu ogona kłaczka miała zapiętą spinkę do włosów, na której huśtał się odblaskowy znaczek. Czterolistna koniczynka. Na szczęście. Birski wył długo i ponuro. Wył tak przejmująco, że aż pobudzili się okoliczni mieszkańcy. Nie zapalali świateł. Stali za firankami i przyglądali się temu zdumiewającemu widokowi. Pośrodku skrzyżowania stał radiowóz, a koło niego miejscowy posterunkowy, zadarłszy głowę, wył do księżyca. Okoliczne psy podchwyciły jego skowyt. Wkrótce obudziło się pół wsi. Jakub jechał przez pola, śpiewając dziarską pieśń: Nasza Dunia zabolieta, Zachoteła wodku pit', Na dieńewiach napisała: Bież pałlitra nie wchodit'. Dojechał do siebie, rozkulbaczył Marikę i zaprowadził ją do stajni. Nasypał jej owsa i przyniósł wiadro świeżej wody. A potem wszedł do domu. Monika już spała. On też zaraz się położył. Obudziło go delikatne potrząsanie. - Co się stało? - wymamrotał. - Przepraszam, że budzę tak po nocy, ale strasznie rozbolał mnie ząb. Mówił pan o jakieś skutecznej metodzie. - Tak. Ale metoda jest obrzydliwa. - Nie szkodzi. Byleby pomogła. - Muszę się ubrać. Wyszła do kuchni. Po chwili przyszedł. Siedziała na ławie zawinięta w szlafrok. - Załóż kapcie - poradził. - Musimy przejść się do obory. - Do obory? Po co? - Po główny składnik kompresu. Nie bój się, chodź. Poszli. Noc była chłodna i gwiaździsta. Weszli do stajni. Jakub zapalił światło. Marika, leżąca w stosie słomy i nakryta derką, otworzyła jedno oko i popatrzyła na nich z życzliwym zainteresowaniem. - Leż, leż - poprosił. - My na momencik. Patrzył uważnie pod nogi i po chwil podniósł z ziemi koński pączek. Pączek był jeszcze ciepły. Rozłamał go na pół. Monika odskoczyła. - Co pan chce zrobić? - To najlepsza metoda. Przyłożyć koński pączek do policzka. Musi być jeszcze ciepły. No nie bój się, później się umyjesz. - Czy to nie jest jakiś makabryczny dowcip? - Ależ skąd - wziął chusteczkę jednorazową i owinął w nią cudowny środek. Dał jej do ręki. Z lekką obawą przyłożyła niezawiniętą stroną do policzka. - Potrzymaj tak ze dwadzieścia minut. Jeśli ból nie przejdzie, to wstawię ci na to miejsce złoty ząb. - Trzymam za słowo - powiedziała. - Tylko nie symuluj. Jestem ubogim emerytem. Roześmiała się. Wrócili do chałupy i zaraz uwalił się spać. * * * Noce w Chełmie były zimne i paskudne tej wiosny. Holmes, siedzący w swoim samochodzie naprzeciw hotelu marzł, mimo grubego kożucha. Coś było mocno nie w porządku. Mijała już cała doba, a Herberto nie wyściubił nosa ze swojego pokoju. Nawet jedzenie nosili mu specjalnie do numeru. Ale kontrwywiad miał dużo czasu. Nawet, jeśli szpieg udający duchownego coś knuje, to wcześniej czy później, będzie musiał wyjść. Jeśli majstruje sobie jakieś urządzenie, to będzie je musiał wynieść na zewnątrz. A jeśli nie wyniesie, to będzie je można obejrzeć, gdy sam wyjdzie na miasto. Z uśmiechem potrząsnął pęczkiem wytrychów. Rozdział VII Niedziela była ciepła i ładna. Przed kościołem tłoczył się tłum ludzi. Niedziela była świętem. Zapominano o urazach. Nikt nie czatował na nikogo ze sztachetą w dłoni. Pijaczkowie przy konfesjonale przysięgali zmienić się. Niektórzy nawet próbowali. Monety sypały się z cichym brzękiem na tacę. Semen miał dobry dzień. Rzucił srebrnego rubla. Jakub, który stał kawałek dalej, natychmiast odczuł potrzebę zlicytowania przyjaciela. Rzucił na tacę srebrnego kanadyjskiego dolara. Monika rzuciła tylko dwadzieścia złotych z Nowotką. Student jest ubogi i ma suchoty. A na suchoty najlepszy jest psi smalec. Wszystko, co występuje w przyrodzie, dopełnia się wzajemnie. Każde zwierzę jest potrzebne. Jedno daje mleko, z innego można zrobić lekarstwo. Koty też mają swoje zastosowanie. Jeśli do człowieka chorego na raka przykładamy kota, to kot zdechnie, a człowiek wyzdrowieje. Bóg nie stworzył niczego bez celu. Ciekawe tylko, dlaczego nas faworyzuje do tego stopnia, że nakazał Eohippusom zejść z drzew. Może kiedyś nam to wyjawi. A może odpowiedź kryje się w określeniu "Na obraz i podobieństwo swoje". Iwan Iwanowicz Iwanów nie zastanawiał się nad tym. Czarował. Rzucał strasznie wymyślny urok na Jakuba Wędrowycza i tą małą cizię, która się za nim plątała. Ciekawe, co taka widziała w tym starym dziadu. Wyszli z kościoła we trójkę. Jakub Monika i Semen. To, co się stało, było zaskakujące. Przed kościołem stali esesmani ustawieni w szpaler z bronią gotową do strzału. - Co to jest? - zdziwiła się dziewczyna. - Film kręcą? Ludzie weszli pomiędzy nich. Hitlerowcy zaczęli strzelać. Ludzie padali, ale następni szli naprzód. Wylewali się z kościoła jak rzeka i ginęli. - Stójcie - krzyknęła przerażona. To działo się naprawdę. Jakub położył jej dłoń na ramieniu. - Uspokój się - poprosił. - To złudzenie. Czar prysnął. Ludzie szli normalnie żywi i cali. Semen wzdrygnął się. - Brr. Kto to zrobił? - Tamten - Jakub wskazał Iwana Iwanowicza, który siedział przed księgarnią, kurząc obojętnie "Biełamorkanała". - To było złudzenie? - zdziwiła się dziewczyna. - Oczywiście. Zbiorowe złudzenie. - Ale, dlaczego tylko my? - Och, to zupełnie proste. Łatwiej jest coś mocno wmówić kilku osobom niż słabo większemu tłumowi. Chciał, żebyśmy spróbowali zatrzymać ludzi. Wyszliby- śmy wtedy na wariatów. Człowiek na ławce jak gdyby usłyszał ich wymianę zdań, bo rozpłynął się wolno w powietrzu. Jakub skrzywił się. - Sprawdzimy, czy siedzi tam nadal? - zapytał bez przekonania. - Bo ja wiem? - zastanowiła się Monika. - Chodźmy - powiedział Semen. Więc poszli. Ławka wydawała się pusta. Ale wokół niej powietrze dziwnie drgało. Coś nieznacznie zniekształcało perspektywę. Dziewczyna wyciągnęła rękę. - Nie ręką - zaprotestował potomek kozaków. Z rękawa wyciągnął krótką nahajkę splecioną ciasno z dwunastu rzemieni. Monika machnęła nią nad ławką. Trafiła w coś. Iwan Iwanowicz zmaterializował się w okamgnieniu. - Podłe dziewuszydło - powiedział. - Jeszcze ci za to dam do wiwatu. Muszę tylko wymyślić jak. - Może byś się tak wyniósł w diabły? - zapytał egzorcysta. - Tu nie kurort wypoczynkowy. Mamy dość własnych problemów. - Z wampirami na przykład - czarownik zachichotał. To chyba było niezłe? - Usiłowałeś mnie zabić. Dziewczyna i starzec popatrzyli zdumieni. Nic o tym nie wiedzieli. - Dobra, dobra. Odczep się ode mnie. Mam prawo tu być. - To moja ziemia. - Chcesz tu nadal mieszkać? - Owszem, mam taki zamiar. - Pogadamy o tym jutro. W niedzielę nie wychodzi mi zbyt dobrze czarowanie. Jakby na przekór tym słowom znowu zaczął znikać. Monika obmacała starannie ławkę. Była pusta. - Nie męcz się - powiedział Jakub. - Poszedł sobie już chwilę temu. Rozmawialiśmy z jego odbiciem. - Czy pan mi czegoś nie dosypał do wczorajszej kolacji? - Gdzież bym śmiał. Zresztą, chyba nie jadłaś wczoraj z uwagi na ból zęba? - To prawda... - I jak, pomogło? Bo jakoś zapomniałem rano zapytać. - Pomogło. Od tej pory zawsze będę stosowała ten sposób. - Jaki sposób? - zaciekawił się Semen. - Pan Jakub polecił mi przyłożyć do policzka końskie g... odchody. - A, moja szkoła. To ja przyniosłem tą metodę na ten grunt. - Jest świetna. - I chcesz ją nadal stosować - dodał Jakub z uśmiechem. A gdzie dziecko drogie znajdziesz w mieście końskie pączki? - Na przedmieściach mieszka trochę węglarzy. Myślę, że jak poszukam, to znajdę. - No wiesz? Zbierać tak z ulicy... Semen zakrztusił się ze śmiechu. - Strasznie niehigienicznie - zakpił. - Nie o to chodzi. Jeszcze ją zobaczy ktoś znajomy i będzie miała zepsutą opinię. - Rozejrzę się najpierw dookoła - obiecała. Byli już koło ratusza - odrapanej rudery, która była siedzibą władz miejskich w połowie ubiegłego wieku, a od tamtej pory każdy kolejny właściciel pogłębiał jedynie stan ogólnej dewastacji, gdy na ulicy koło nich zatrzymał się mercedes piaskowej barwy. Wysiadła z niego kobita w futrze obwieszona biżuterią jak choinka. Podbiegła truchtem. - Przepraszam, to pan jest Jakub Wędrowycz? - Aha - przyznał się egzorcysta. - Byłam u pana w domu, sąsiedzi powiedzieli mi, że poszedł pan do kościoła. Jest pan moją ostatnią nadzieją. - Hmm, my się znamy? - Jestem Rozalia Kaczyńska. Jestem znajomą księdza Wilkowskiego. - Aha. Co u niego? - Jest sekretarzem biskupa warszawsko- praskiego. Pnie się do góry. - To słyszałem. Czym mogę pani pomóc? - Przyjechaliśmy z mężem i bratem. Chodzi o mojego syna. - Jest chory? - Coś w tym rodzaju. Zostawiłam ich u pana na podwórku. Pojedzie pan ze mną? Proszę. - Muszę zabrać ze sobą moją asystentkę. - Oczywiście. Jedźmy! - Semen, ty? - Podrzućcie mnie do krzyżówek. - Oczywiście - kobieta była tak szczęśliwa, że podrzuciłaby go nawet na księżyc. Pojechali. Kobieta prowadziła jak szalona. Na Starym Majdanie byli po dwudziestu minutach. Na ławeczce przed domem Jakuba siedzieli dwaj mężczyźni. Między sobą trzymali chłopaka lat około siedemnastu. Chłopak był punkiem. Wyglądał obrzydliwie. Na głowie miał "irokeza", po bokach wygolone. W uchu wisiał mu kolczyk zrobiony z żyletki i agrafki. Ubrany był w czarną, skórzaną kurtkę, powycieraną do niemożliwości. Na plecach odznaczał się wyraźnie napis wykonany białą olejną farbą. "No Future". Na nogach miał powyciągane i podarte jeansy i obleśne glany także posmarowane białą farbą. Na nagim torsie pod kurtką wisiały mu rozliczne blaszane znaczki. Jakub skrzywił się. - To tutaj to robota dla psychiatry - wyraził swoją opinię. - Zawrzyj dupę - powiedział młodzieniec, spluwając mu leniwie pod nogi. - Co mam zrobić? - Jest pan najlepszym egzorcystą w kraju. Mój syn najwyraźniej uległ opętaniu. Jakub popatrzył na niego smutno i pokiwał głową. - Wygląda na beznadziejny przypadek - zawyrokował. Ale zrobię, co się da. - O czym pierdoli ten facet? - zaciekawił się punk. - Zamknij się wreszcie - wrzasnął jeden z mężczyzn, zapewne jego ojciec lub wuj. Punk znowu splunął. Jakub zastanawiał się przez chwilę. - Popilnujcie go jeszcze moment - poprosił. Muszę się przygotować. - Tylko się pospiesz stary dziadu, bo mam wieczorem koncert! Jakub otworzył drzwi domu i wszedł do środka. Wrócił po chwili z kluczami od szopy. Z szopy pobrał cztery paliki zrobione ze stalowego pręta zbrojeniowego, takie, jakimi przypina się krowy na pastwisku, tylko ździebko dłuższe. Tak około metra długości. - Niech pani skoczy do sąsiadów i kupi kurę - powiedział. - Proszę powiedzieć, że to dla mnie. To sprzedadzą. Kobieta pobiegła truchtem. Jakub zszedł do piwniczki. Wyszedł po chwili bez palików i bez młotka. - Napijesz się winka? - zapytał punka. - Jabole są ok. Dużo procent? - A czterdzieści. Przyniósł butelkę. Młodociany kandydat na degenerata odkorkował ją fachowo i pociągnął łyk. - Niezłe. Trzydzieści stopni. - Pij sobie. - Czy to rozsądne? - zapytał starzy z mężczyzn. - Wszystko jest pod kontrolą- uspokoił go egzorcysta. Poszedł do obórki, skąd po chwili wrócił, dźwigając dwa snopki konopi. Wróciła matka z kurą. Kura gdakała przeraźliwie. Egzorcysta przygotował cztery sznurki. - Ręce i nogi - polecił. Założyli chłopakowi pętle na ręce i nogi i zacisnęli. Cokolwiek było w butelce, całkowicie go oszołomiło. Nie stawiał oporu. - Moniko, chodź z nami do pomocy. Znieśli go do piwnicy i położyli rozkrzyżowanego na ziemi. - My go trzymamy, a ty wbijaj kołki - polecił. Dziewczyna stanęła na wysokości zadania. Przełożyła przez pętle pręty i zaczęła wbijać je drewnianym młotem, aż weszły w ziemię prawie całe. Na końcach miały specjalne haki uniemożliwiające zsunięcie. - Dobrze, możecie go puścić. Puścili. Jeniec szarpnął się w więzach z całej siły. - Dobry środek oszałamiający, ale działa bardzo krótko - wyjaśnił Jakub. - Używał go jeszcze mój ojciec przy kastrowaniu prosiaków. Leżący i przypalikowany wyrzucił z siebie wiąchę przekleństw tak koszmarnych aż dziewczyna zaczerwieniła się po końce uszu. Część wywrzaskiwanych tekstów dotyczyła, jej osobiście. Pozostali nie przejęli się tym. Pani Rozalia zagryzła wargi. - Nic mu się nie stanie? - zapytała z niepokojem. - Nie sądzę. Jak do tej pory nie było poważniejszych wypadków. Proszę dać mi kurę. Podała mu. Wbił w ziemię jeszcze jeden kołek, tym razem krótszy. Z torby, wiszącej na drzwiach, wydobył kilkanaście świec. Powtykał je w ziemię wokół leżącego. Z kieszeni wydobył buteleczkę wody święconej i wyrysowawszy na ziemi wokół chłopaka i kury krąg, pochlapał wodą jego linię. Następnie wydobył z kieszeni bryłkę czegoś, co wyglądało jak plastelina i okleił kurze wokół szyi, wplatając w to kilka drutów. - Będzie bardzo szybka - wyjaśnił, choć właściwie nic z jego wypowiedzi nie wynikało. - Wyjmijcie akumulator z samochodu i postawcie koło drzwi - polecił. Jeden z mężczyzn poszedł wykonać jego polecenie. Jakub przeciągnął od kury dwa cienkie druty do akumulatora. - Dobrze - powiedział. Poczekajcie na zewnątrz, zaraz dołączę. Został sam. Zapalił świece. Podpalił oba snopki konopi. - Nefet, hafat gahem opetl - krzyknął. Odejdź duchu ciemności. Wniknij w zwierzę. Oczyść duszę tego chłopca ze swojego jadu. Szyłgana czyłgana. Ja ci to rozkazuję. Mechet Nyva. Aser befer mubet! Słuchaj głosu mojego, bo ja jestem Jakub Wedrowycz, wiedzący! Kłęby dymu, ścielącego się początkowo po ziemi, uniosły się i zaczęły wirować. Wybiegł z piwnicy. Zatrzasnął drzwi i podparł je grubym kołkiem. - Co teraz? - zapytał jeden z mężczyzn. - Pozostaje nam czekać. Zaraz powinno być po wszystkim. W piwnicy coś łomotało, a potem rozległ się przeraźliwy nieludzki skowyt. Jeden z mężczyzn poderwał się na równe nogi. - Co się tam dzieje? - zdenerwował się. - Złe moce opuszczają ciało. To musi boleć, jeśli mają je opuścić całkowicie. Skowyt ucichł, przeszedł w rzężenie. Monika poczuła jak pot ścieka jej po plecach. Wreszcie zapadła cisza. - Otwierajcie - polecił egzorcysta. Tylko ostrożnie. Uchylili drzwi. - Odsuńcie się! Ledwie zdążyli wykonać jego polecenie, gdy z dołu ciągnąć za sobą dwa druty wyleciała kura. Jakub jakby od niechcenia stuknął jednym z drutów w biegun akumulatora. Huknęło i kura rozerwała się na kawałki. Zagrabił to, co z niej zostało gracką. - Dajcie tak z pół litra benzynki - poprosił. Ściągnęli mu rurką do słoika. Polał ptasi zezwłok i podpalił. - Możemy już wejść? - zapytała Monika z niepokojem. - Niech się trochę wywietrzy. Po chwili zeszli na dół. Chłopak był nieprzytomny. Sznurek przeciął mu nadgarstki, ale krwawienie było nieznaczne. Wyciągnęli go na powierzchnię. Jakub za pomocą brzytwy ściął mu kolorowy czub z głowy i rzucił obojętnie pod płot. Następnie zdarł z leżącego kurtkę i spodnie. Przez chwilę patrzył z żalem na skórzane buty, ale i je umieścił na stercie. Punk leżał teraz na ziemi w majteczkach w kropeczki i zielonych skarpetkach. - Te łachmany też trzeba spalić - powiedział. - Co z nim? - zaniepokoiła się matka. - Zaraz docucę. Przydźwigał z domu wiadro wody i wylał z rozmachem na pacjenta. Ten zerwał się i zatrząsł z zimna. Matka podała mu kawałek starego worka, aby się wytarł. - Co to było? - wymamrotał. - Zostałeś uleczony - powiedział Jakub. - Uleczony? - zdziwił się uprzejmie. - Teraz będzie spokojny. Gdyby jednak znowu mu odbiło, to proszę go przywieźć. Daję gwarancję na usługę. Dożywotnio. - Ile się należy? - zapytała pani Rozalia. - Jak w kościele. Co łaska. Wręczyła mu kopertę. Nie zajrzał nawet do środka. - Gdyby nie pomogło, to proszę przywieźć go znowu - powtórzył. - Coś postaram się jeszcze. Chłopak popatrzył na niego zdziwiony. - Co miałoby pomóc? - zaciekawił się. - Może mieć niewielkie luki w pamięci - wyjaśnił egzorcysta. Pożegnali się i odjechali. Jakub przeciągnął się leniwie. Wydobył z kieszeni kopertę i zajrzał ciekawie do środka. Brwi jego uniosły się lekko, ale jego twarz po chwili znowu przybrała wyraz obojętności. - Mam tu trzysta dolarów - powiedział. Sto dla ciebie za nieocenioną pomoc. - Ale ja... - Student jest ubogi i ma suchoty - powiedział dobrotliwie i wsunął jej banknot do kieszeni. Przynieś mi migiem słoik z kuchni. Powinnaś znaleźć go w szafce. Z plastykową nakrętką. - Dziękuję - Nie ma za co. Pobiegła. Wróciła po chwili ze słoikiem. Jakub odkręcił go, powąchał wnętrze, po czym włożył resztę pieniędzy do środka i wykopawszy saperką dołek koło schodków, umieścił go tam. Przysypał go ziemią i przyklepał. - Ojej - wyraziła zdumienie. - Nie widziałaś nigdy jak się zakopuje pieniądze? - Nie lepiej do banku? - Nie mam zaufania. Widzisz, przed pierwszą wojną złożył mój tato pieniądze na koncie. Było tego dużo. Zrobił z Ałmazem Paczenką mały interes na dostawach do Rosji. Chciał nawet kupić samochód, byłby drugi w tych stronach, bo gubernator z Chełma miał już jeden, ale czasy były niepewne. Po wojnie powiedzieli mu, żeby zapomniał o carskiej Rosji i jej bankach. W latach międzywojennych pracowałem z Aleksandrem Pilipiukiem w Radomiu, w fabryce zbrojeniowej. Zarobiliśmy ładny kawałek grosza. Ale znowu wybuchła wojna i diabli wzięli nasze oszczędności. Nikt mnie nie namówi, by powierzać pieniądze bankierom. Zresztą, jeszcze by się odpowiednie służby zainteresowały, dlaczego mam ich tak dużo. - Rozumiem. - To zrób coś na obiad, a ja wezmę konia i trochę się rozpatrzę po wsi. - Za tym paskudnym? - Masz na myśli Iwana Iwanowa? Tak. Spróbuję trochę wysondować, w jakiej jest formie i może uda mi się popsuć mu zdrowie. - Powiedział, że dzisiaj nie jest w formie... - Drogie dziecko, że on nie jest w formie, to nie znaczy, że nie mam mu robić kuku. Gdy jest nie w formie, tym bardziej powinienem próbować. Może coś mi się uda. Zresztą, zwróć uwagę na jedno. Jeśli ten drań tak rozrabia, nie będąc w formie to, co się stanie, gdy ją odzyska? Nie pomyślałaś o tym? - Ma pan rację. Ale sądziłam, że to będzie szlachetny pojedynek dwu obdarzonych nadnaturalnymi mocami... - Nie mam nadnaturalnych mocy. Nie widzę duchów. Nie potrafię zatrzymać rozpadu swojego ciała. Jedyne, co umiem, to tych parę magicznych sztuczek, jeśli godzi się tak nazwać te znachorskie praktyki. Częściowo się ich nauczyłem, częściowo doszedłem do nich metodą prób i błędów. Z większością wampirów i innymi problemami poradziłem sobie chłopskimi, zdroworozsądkowymi metodami. - Aha. Tak jak z tą kurą? - Och, ta kura to tylko rekwizyt. Sam nie wiem, czy rzeczywiście złe duchy wnikają w nią. Tak robili znachorzy z Dubienki, u których leczyłem się w czasie wojny. Zabijali kurę na końcu i palili. Ja użyłem materiału wybuchowego, żeby było efektownie. Ostatecznie zapłacili mi, co łaska, ale słono i mieli prawo do naprawdę ciekawego widowiska, a przy okazji uzdrowiłem tego chłopaczka. - Czy on naprawdę był opętany? - Bo ja wiem? Dla mnie każdy taki, co sobie farbuje włosy i nabija kurtkę ćwiekami, jest obłąkany. A od tej muzyki, której słuchają, to faktycznie zajeżdża siarką. Powinnaś zbadać wpływ muzyki, jeśli ten nowoczesny łomot można w ogóle tak nazwać, na podświadomość takich jak on. Z tego, co widzę, stają się leniwi, apatyczni, a na wszelkie próby rozbudzenia i przywołania do porządku reagują agresją. Typowi młodzi psychopaci. W przyszłości mordercy. Napatrzyłem się na takich za młodu i widzę, co z niektórych wyrosło. - A jaka jest na to recepta? - Dwie. Strzelać albo kastrować. Poszedł do obory. Monika zamyśliła się. Po chwili wyjechał na Marice przez bramę. Studentka zamknęła za nim wrota. Usiadła na ławeczce. Powiał wiatr. Ślad, gdzie zakopał słoik, był słabo widoczny, zawiał go lessowy pył, ale ciągle widziała to miejsce. Prawie dwa lata pracy. W słoiku w ziemi. I podobno były jeszcze inne słoiki. Wzruszyła ramionami. Poszła do stajni i popatrzyła na dość świeżo pobielone ściany. W stajni wisiały pod sufitem pęczki ziół. Nie wiedziała, jakie tajemnice mogą skrywać. Na co pomagają, na co szkodzą. I nagle zrozumiała sens swojej pracy. To było, co innego niż czytanie katalogu magii brata Rudolfa - średniowiecznego podręcznika dla spowiedników. To było realne. Obok całego cywilizowanego świata żył człowiek, który na co dzień wykorzystywał wiedzę, wydawałoby się umarłą przed stu laty. Człowiek, który wyganiał złe duchy, walczył z wampirami, gadał ze swoim koniem. Mercedes miał warszawską rejestrację. Sława jego rozchodziła się daleko. A on nic nie robił, aby podnieść sobie poziom życia. Wkładał pieniądze do słoików i zakopywał w ziemi. I najwyraźniej było mu obojętne, czy ktoś je wygrzebie, czy nie. Jakub przechowywał w swoim umyśle wiele prastarych tajemnic. Trzeba było zachować je od zapomnienia. Spisać. Tylko, czy mogła napisać w swojej pracy, że narysowawszy kilka znaków na ziemi, zmienił pogodę w całej okolicy? W stajni nie było much. Czy dlatego, że pora była zbyt wczesna i jeszcze nie obudziły się z zimowego snu? Czy może pomogły wiszące pod sufitem zioła, a może i na to miał metodę? Magiczną albo zdroworozsądkową. Zdjęła ze ściany szczotkę i wolno zaczęła szczotkować nią swoje włosy. Szczotka była szorstka i pachniała koniem. * * * Herberto, słaniając się nieco na nogach, opuścił swój pokój. Nie odzyskał jeszcze w pełni sił, ale informacja o rzeźbie na cmentarzu była na tyle ciekawa, że postanowił ją sprawdzić. Nawet za cenę własnego zdrowia. Zabrał ze sobą narzędzia. Nie chciał się po nie wracać, gdyby okazało się, że trafił faktycznie na to, czego szukał. Posąg kultowy z jedenastego wieku. Wdrapanie się na Górkę od strony parku trzydziestolecia nie było specjalnie wyczerpujące, on jednak musiał, co chwila przystawać i odpoczywać. Umysł nie wrócił mu jeszcze do pełnej sprawności. Myśli płynęły wolno. Gdyby Iwanów pojawił się teraz w Chełmie, miałby łatwą robotę. Unieszkodliwienie egzorcysty zajęłoby mu nie więcej niż dziesięć sekund. Ale czarownik zajmował się akurat w Wojsławicach podkładaniem świni Jakubowi Wędrowyczowi, dlatego Herberto był względnie bezpieczny. Choć oczywiście nie tylko Iwanów dybał na jego życie. Cmentarz był totalnie zapuszczony, jednak pewne ślady wskazywały na to, że ktoś zagląda tu od czasu do czasu. Na grobie premiera Zakarpackiej Ukrainy leżały świeże kwiaty. Na jednym z innych grobów stało kilka zniczy, wygasłych obecnie i wypalonych. Ścieżką przeszedł niedawno spory odział ludzi w oficerkach podkutych gwoździami. Musieli dźwigać coś ciężkiego, bowiem ich ślady odcisnęły się głęboko w rozmiękłej ziemi. Spróbował wyczuć odłamki myśli tkwiące w kamieniach nagrobków. Wzdrygnął się z obrzydzenia. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat nekropola była widownią pijatyk i orgii. Zdarzyło się tu także kilka zabójstw. Kamienie poznaczone były zakrzepłą krwią. Cud prawdziwy, że żaden z nieboszczyków nie wstał nigdy z tej ziemi. Może dlatego, że leżeli tu w większości dobrzy ludzie. Uchwycił się tej myśli i podążył za nią w głąb. Pod zewnętrzną warstwą plugastwa odkrył wiele dobrego. Smutek, żal za zmarłymi. Ich życia. Często wypełnione trudem i ciężką, uczciwą pracą. I piękne wspomnienia, jakie po sobie zostawili. Dotarł do rzeźby. Rzeźba wyglądała na starą. Była silnie nasiąknięta wilgocią, pokrywały ją zielone liszaje jakichś glonów. Przedstawiała paskudnego niedźwiedzia stojącego na pryzmie ludzkich czaszek. Była nawet nieco większa niż powinna być. - No i spotkaliśmy się - mruknął do siebie. Ponownie wsłuchał się w echo rzeźby. Odebrał dziwne i sprzeczne wrażenia. Wściekłość, szalony pośpiech, ból poranionych rąk. Nadzieję na wolność, nienawiść, jakąś lisią chytrość. Wszystko to wydawało się pochodzić od jednego człowieka. Herberto zamyślił się, a potem spróbował wczuć się głębiej. Chciał odnaleźć myśli kapłanów składających ofiary, błagających tłumów pogan, może krwawych ofiar. Zamiast tego, wyczuł radochę kilku robotników z cementowni, którzy wykuwali ten blok ze skały na specjalne i cholernie dobrze płatne zmówienie. I wściekłość ośmiu kryminalistów, którzy pod konwojem nieśli ten posąg na dniach zabłoconą ścieżką, a potem smarowali go mchem i błotem. Nigdy nie zdarzyło mu się kląć, ale teraz miał ochotę zakląć jak szewc. Zamiast tego, wydobył młotek i dla ostatecznego upewnienia się walnął z rozmachem, utrącając rzeźbie kawał łapy. Kreda pod cienką warstewką fałszywej patyny była biała jak śnieg i tylko niewielkie rdzawe plamki znaczyły ślad mikroorganizmów zawierających odrobiny żelaza, które obróciły się w skałę przed stu pięćdziesięciu milionami lat. Zatracił nad sobą kontrolę. Zaczął wściekle kuć młotkiem. Odłupywał mniejsze i większe kawałki. Niespodziewanie poczuł na swoim ramieniu ciężką rękę. Rękę socjalistycznej sprawiedliwości. - Urząd Bezpieczeństwa. Wasze dokumenty? Nagle cała wściekłość zniknęła mu, jakby zdmuchnął płomień świecy. Wygrzebał nieporadnie z kieszeni swój portugalski paszport. - Jesteście aresztowani pod zarzutem niszczenia bezcennego zabytku naszej sztuki. Macie prawo nie odpowiadać na pytania. Wszystko, co powiecie zostanie użyte przeciw wam... Poprowadzili go do góry rozmiękłą ścieżką, a potem koło kopca kryjącego w sobie relikty palatium księcia Daniela i dalej schodami w dół ku ulicy Lubelskiej, gdzie czekała na nich nieoznakowana nyska. Powieźli go w nieznane. W czasie, gdy samochód podskakiwał na dziurach w jezdni, Herberto rozmyślał, że smutkiem, że zawiódł na całego. Nie wykona zadania. Wybuchnie nowa wojna lub nastąpi wysyp sekt. Może kamiennemu posągowi złożeni zostaną jako krwawe ofiary niewinni ludzie. Tak czy inaczej, to wszystko była jego wina. Czuł to. Rozważał przez chwilę natychmiastowe popełnienie samobójstwa, ale odrzucił ten pomysł. Ostatecznie nic złego nie powinno go spotkać. Teraz najważniejszą rzeczą było przesłanie grypsu do księdza, z którym rozmawiał w kościele na Górce. On zaś powinien powiadomić Watykan. Niech przyślą natychmiast kolejnego egzorcystę. * * * - Hyylaja! - zawył Jakub. Marika zarżała radośnie i jeszcze bardziej przyśpieszyła bieg. Grudy gliniastej ziemi trysnęły jej spod kopyt. Egzorcysta stanął w strzemionach i wydał z siebie kolejny potępieńczy skowyt. Płynął w powietrzu. Płynęli oboje. Kopyta uderzały w ziemię, ale to nie miało znaczenia. Stanowili jedność. Koń i jeździec. Rozumieli się. Kochali się. Szanowali się. Urodzeni, by pędzić. Pędzić po nieskończonych stepach. Byli wolni, mieli siłę. Cieszyli się życiem, swobodą i przestrzenią. Wyjechali na wysoczyznę koło popówki. Wojsławice leżały pod nimi. Za wsią wznosił się rozległy masyw Mamczynej góry i niższe nieco wzgórze zwane Piaskownicą, wielkie wyrobisko piachu, dziesięciometrowa skarpa. A jeszcze bardziej na lewo, niemal dokładnie na wprost ich leżało Zamczysko. Wądoły pozostałe po średniowiecznym zamku i ruiny stajni dworskiej. Wzrok Jakuba nie był już tak dobry jak dawniej, ale rozpoznał je. Zresztą i tak wiedział, że tam są. Zjechali w dolinę. W pięć minut później byli na ulicy Grabowieckiej. Zajechali na podwórko domu Semena. Jeden z jego wnuków wylazł z szopy. W owłosionej łapie trzymał siekierę. Zaraz jednak rozpoznał gościa. I odłożył mordercze narzędzie. - Ach to wy. Dziadek oczekuje. Ma gościa. - Może nie będę przeszkadzał... - Ależ proszę wejść. Gość też się chętnie z panem rozmówi. Jakub wszedł do sionki. Przebrał się w strój ochronny i wkroczył na terytorium carskiej Rosji. Zauważył jeszcze tylko, że gość nie wziął stroju ochronnego z wieszaka. W pokoju siedzieli Semen Korczaszko i młody hrabia Woroncew. Ten sam, którego spotkał przelotnie na dniach w Chełmie. Fakt niepobrania stroju ochronnego wyjaśnił się sam przez się. Hrabia przybył z własnym mundurem. Miał na sobie kompletny uniform białogwardzisty. Na jego piersi wisiał krzyż św. Jerzego najwyższej klasy. - Witajcie hrabio - powiedział Jakub. Mówili po rosyjsku, jak to w carskiej Rosji. W samowarze grzał się wrzątek na herbatę. - Cóż cię sprowadza? - zagadnął Semen, nalewając wody do szklanki. - Wpadłem się na wszelki wypadek pożegnać. Gdybym nie wrócił, to zaopiekuj się moim koniem. - Jasne. Idziesz po czarownika? - Skąd wiesz? Semen uśmiechnął się. Złote zęby zalśniły. - W moim wieku łatwo się domyśleć. Pożegnali się. Jakub opuścił terytorium carskiej Rosji. Odwiesił strój ochronny na wieszak i wyszedł na podwórko. Marika właśnie wymieniała poglądy z Karoliną. - Poczekaj tu na mnie - powiedział. - Niedługo wrócę. Pokiwała łbem. Poszedł. Skierował się drogą przez łąki w stronę zamczyska. Czuł, że jedyną dobrą kryjówką są znajdujące się tam piwnice. W każdym razie on by się tam ukrył. Co zresztą swojego czasu zrobił. Droga była dłuższa niż ją pamiętał z ubiegłego miesiąca. Gdy wreszcie stanął u stóp zamczyska, żałował już prawie, że nie pojechał konno. Nogi już nie te, co dawniej, ale potem pomyślał o czekających go niebezpieczeństwach i już nie chciał, aby Marika towarzyszyła mu w tej wycieczce. Zamczysko było zabawną górą. Nie wiadomo, w jak odległej przeszłości, jego zbocze, opadające ku łąkom, ukształtowano na podobieństwo ogromnych schodów. Jeden archeolog, którego kiedyś o to pytał, wysunął teorię, że zapewne miało to chronić skarpę przed osuwaniem się. Archeolog jednak podał tą teorię, ot tak, na podstawie samych obserwacji terenu i zaznaczył wyraźnie, że trzeba by kopać. Egzorcysta ruszył drogą obiegającą górkę po łuku. Droga wspinała się w górę i łączyła z ulicą Zamkową - szumnie nazwanym dwustumetrowej długości traktem, wyłożonym płytami betonowymi, któremu w najbliższej przyszłości groził los analogicznie wykonanej drogi na Stary Majdan. Ruiny stajni dworskich chyliły się wyraźnie ku upadkowi. Środkowy trójkąt, podpierający pierwotnie wiązania dachu, runął w dół. Mury były popękane. Życie ludzkie jest mocniejsze - pomyślał sobie. Stajnie postawili sto lat temu, bez czterech lat. Semen jest od nich starszy, a tymczasem one maja już okres świetności za sobą i są martwe od czterdziestu lat. Nikt ich nie odbudował po pożarze i od dawna nie postała w nich stopa żadnego konia. A on żyje i działa. Jego cel leżał kawałek w bok. W ruinach oranżerii dworskich. Ruiny ogrodzone były płotem z drutu kolczastego i przeniknięcie na ich teren zajęło mu trochę czasu. Za to, gdy znalazł się pomiędzy wysokimi paskudnymi murami, od razu wiedział, że jest we właściwym miejscu. Pamiętał, gdzie właściciel rudery odstawia widły. Uzbroiwszy się w nie i naszykowawszy rewolwer, zagłębił się do środka. Minął rozwalony piec kaflowy. Całe kafle dawno rozkradziono, poniewierały się tu tylko potłuczone odłamki. Pod jego stopą pękła cegła. Na cegle tej, podobnie jak na większości tych, z których wymurowano popadający w coraz większą ruinę folwark, widniała data głęboko odciśnięta w mokrej glinie - I869. Jakub dotarł do miejsca, gdzie kiedyś zawaliła się piwnica. Przez dziurę w stropie można było zajrzeć do środka. Nie musiał zaglądać. Z wnętrza buchała woń dawno niemytego ciała. Powietrze wibrowało od złości. Jakub postarał się skoncentrować. Nie potrafił tak dobrze czytać z odłamków myśli, ale wyczuł, że człowiek ukrywający się w piwnicy jest na wskroś zły. Wyjął z kieszeni zwiniętą "Trybunę Ludu" i podpaliwszy ją benzynową zapalniczką, wrzucił ją do wnętrza. Iwanów faktycznie się tam znajdował. Co więcej, był zalany w trupa. Siedem flaszek po tanim jabłkowym winie poniewierało się wokoło. Egzorcysta ujął mocniej widły w rękę i zeskoczył na dół. Stanął tak pechowo, że zwichnął sobie nogę w kostce. Podparł się jednak widłami i dzięki temu nie przewrócił się. Iwanów spał. Jakub podniósł widły do morderczego ciosu. W tym momencie w powietrzu zaczęło się coś materializować. Biały dziwny kształt. Ni to człowiek, ni to niedźwiedź. Małpolud z pyskiem niedźwiedzia pokryty długim splątanym białym futrem. Egzorcysta wyskoczył z loszku i przyjął postawę obronną, przywierając plecami do ściany. Dziwna istota wylazła z lochu i stała teraz przed nim, a potem przemówiła. Mówiła bezpośrednio do jego umysłu. - Wynoś się stąd. - To ty się wynoś wyleniały małpiszonie. To moja ziemia. I zabierz ze sobą ta padlinę! Postać pulsowała. Jak gdyby nie mogła utrzymać swojego kształtu. Kontury zamazywały się, stawała się mniej lub bardziej przejrzysta. - On jest moim sługą. Tak jak ja służę Temu- Który- Zna- Drogi- Które- Wiodą- Do- Miodu. - Myślisz, że cię nie poznałem? Widziałem cię w lochach Chełma. Widziałem twoje wizerunki wyryte na ścianach. Jesteś Duch Bieluch. - To tylko połowa prawdy. Zostaw mojego sługę w spokoju. W mieście jest nasz wróg. Bardzo potężny. Mój sługa musi nabrać sił. - Odpalając kolejne jabole? Gdybyś się nie zjawił, ten wieprzek niezależnie od całej swojej magicznej mocy, zdychałby teraz w tej piwnicy. - Dlatego się zjawiłem. - Wracaj do siebie i daj mi dokończyć. Ten tutaj stanowi zagrożenie dla mojej wsi. - Figę. On musi zdobyć doświadczenie. Nie panuje jeszcze wystarczająco dobrze nad swoimi mocami. - Tak, wypruje z nas flaki czarami, wykąpie się w ludzkiej krwi, zeżre parę mózgów dla wzmocnienia intelektu i wtedy będzie gotów? - Coś w tym rodzaju. Jakub uniósł widły i pchnął z całej siły. Widły zagłębiły się w ciele ducha i zatrzymały się. Przestrzeń wokół nich stężała, jakby wbił je w szybko stygnącą lawę. A potem duch zniknął. - Załatwiłem go? - zdziwił się. Rozległ się ponury złośliwy rechot. Iwan stał po drugiej stronie dziury. Wyglądał nadal na zalanego w trupa, ale najwidoczniej wcale mu to nie przeszkadzało. - Kiepsko ci idzie, egzorcysto od siedmiu boleści - powiedział z pogardą. - Och, żaden problem, żeby szło mi lepiej - wycedził przez zęby i wyrwawszy z kieszeni rewolwer, wystrzelił do niego. - Gratuluję - powiedział czarownik. Stał teraz dwadzieścia centymetrów na lewo od miejsca, w którym był jeszcze przed chwilą. - Za dziesięć minut będą tu gliny. Dużo glin. Jakub rozejrzał się i wystrzelił ponownie, ale tym razem w zupełnie innym kierunku. W miejsce, gdzie powietrze troszkę migotało, tak jak w upalny dzień nad szosą. Czarownik natychmiast zmaterializował się właśnie tam. Trzymał się za przestrzelone ramię. - Sprytnie - przyznał. Skąd wiedziałeś? - Stary Małaczkin-Wędrujący-Po-Białej-Rusi też to potrafił. - Znałeś Małaczkina? W głosie czarownika zabrzmiała nuta podziwu. - Zabiłem Małaczkina. Twierdził, że jest nieśmiertelny, a jednak stal go pokonała. Ciekawe jak to będzie z tobą? Wystrzelił ponownie, tym razem w stronę drzwi. Iwanów zmaterializował się tam natychmiast. Tymczasem jego wizerunek w poprzednim miejscu rozwiał się w powietrzu. Tym razem krwawił z rany na przedramieniu i drugiej na udzie. - Niezły jesteś - powiedział. Konczaj mnie. Jakub wystrzeli mu w głowę. Ciało upadło na ziemię. Biło przez chwilę w powietrzu nogami i znieruchomiało. Jakub wystrzelił ponownie. Czarownik zmaterializował się tuż koło niego. Tym razem stracił kawałek ucha. Ciało, leżące na ziemi, zniknęło. Czarownik odrzucił nóż i złapał się za kolejną ranę. Jakub zauważył, że poprzednie częściowo już się zabliźniły. - Jesteś naprawdę dobry - powiedział wróg. Może jednak zechcesz się do mnie przyłączyć? - Nigdy. - Twoja wola - zeskoczył do piwnicy i zniknął. W ciemności nie było widać, w którym miejscu powietrze zniekształca obraz. W tej samej chwili za Jakubem wyrosła postać Birskiego. - No cóż. Rączki i dokumenty. - Chyba mnie pan nie aresztuje? - zdziwił się Jakub naiwnie. - Tym razem już się nie wywiniesz. A przy okazji opowiesz, do czego to strzelałeś. - Ratuj - zażądał Jakub w myślach. - A co z tego będę miał? - zaciekawił się telepatycznie Iwanów. Święty spokój aż do jutra, flaszkę bimbru i możliwość obejrzenia jego głupiej miny. Uczciwa propozycja. - Na pewno musi mnie pan aresztować? - zdziwił się Jakub. - Oczywiście, a broń zabieram do depozytu. Rączki. Egzorcysta wyciągnął ręce, a milicjant zatrzasnął na nich kajdanki. - Do radiowozu - polecił. Pistolet zapakował w plastikową torebkę i poszli. Wsadził więźnia na tylne siedzenie pojazdu i ruszył. Na posterunku nikogo akurat nie było, tylko dyżurny siedział za barierką. - Daj klucz od dwójki. - Po co ci? - Muszę go zamknąć - Birski wskazał na Wędrowycza. - Aha. Z otrzymanym kluczem w ręce zszedł do piwnicy, gdzie znajdowały się cele. Zamknął więźnia w środkowej, sprawdził, czy zamek dobrze trzyma, po czym poszedł na górę złożyć zdobyczną broń w sejfie. Naszykował formularz zatrzymania i zaczął go wypełniać. Nie znał daty urodzenia aresztanta. Zszedł więc zapytać. Zdębiał. Na podłodze celi leżały nadal zamknięte kajdanki, za to więzień ulotnił się bez śladu. Posterunkowy zajrzał pod pryczę, ale i tam go nie było. Zgłupiał. - Nie wychodził stąd ten, którego przyprowadziłem? - zapytał dyżurnego. - Nie! - Cholera! - Coś się stało? - Zniknął. Przetrząsnęli we dwóch cały posterunek, ale nie znaleźli go w żadnym zakamarków. - Czary, czy co? - zdenerwował się. - Ale mam jeszcze jego spluwę. Wyodrębni się odciski palców... Otworzył sejf. Torebka opisana flamastrem leżała na miejscu. Pusta. Dyżurny poznał tego dnia wiele nowych brzydkich wyrazów w kilku językach. Rozdział VIII Prawdziwy Jakub wydobył z kieszeni piersiówkę pełną dziewięć- dziesięcioprocentowego bimbru i pociągnął łyk, aby udowodnić, że nie jest zatruta, po czym postawił ją wśród kamieni i poszedł sobie. Ostatecznie jedna klęska nic nie znaczy. Przegrał bitwę, a miał przed sobą całą wojnę. I ta perspektywa radowała go. Było już dobrze po piątej, gdy przyjechał wreszcie do swojego domu. Monika smażyła naleśniki. - Jak poszło? - zaciekawiła się. - Kiepsko. Prawie go nadziałem widłami, ale wywinął się. - Chciał go pan zabić? - Aha. - To bardzo nieładnie. - To nie jest człowiek. To czarownik. Złośliwy czarownik. Zresztą, co ja ci dużo będę mówił. Obiecał zabrać się za nas od jutra rana. - Ojej. Znowu zobaczymy hitlerowców? - Obawiam się, że to, co zobaczymy i to, co się z nami stanie, będzie tym razem dużo mniej przyjemne. Zjedli. Po spóźnionym obiedzie dziewczyna pozmywała. - Co jeszcze trzeba zrobić? - zapytała. - Wyszczotkuj Marikę i nasyp jej owsa. Jeden kubełek. Wodę jeszcze ma. A potem może pouczę cię, jak stosować zioła na choroby drobiu. Kiwnęła głową. Poszła do szopy, zaczerpnęła szaflik owsa i zaniosła do obórki. Kłaczka odwróciła głowę i popatrzyła na nią zaciekawiona. - No, hej - powiedziała Monika. - Masz tu coś do jedzenia i zabieramy się za szczotkowanie. Klacz pokiwała głową, zgadzając się najwyraźniej z taką kolejnością. Zaraz też zanurzyła głowę w żłobie. Studentka zaczęła ją szczotkować. Bardziej łyse miejsca omijała. Semen wyjaśnił jej wczoraj, dlaczego klacz Jakuba tak wygląda, bo poprzednio wydawało jej się, że to od nadmiernego czyszczenia. Spróbowała rozczesać jej ogon, ale nie dawało się. Był pozlepiany. - Trzeba wziąć miednicę i namoczyć - odezwał się jakiś głos od progu. Obejrzała się wystraszona. Na progu stali dwaj staruszkowie. - Nu dziewuszko, Jakub musi cię bardzo lubić, nikomu poza Semenem nie pozwalał się dotknąć do Mariki - powiedział ten drugi. On w domu? - W domu - potwierdziła. Zaraz też poszła zobaczyć, czy w czymś jeszcze może być przydatna. Jakub poprosił ją, aby rozpaliła w samowarze. Siedli w pokoju przy stole i zaczęli gadać. Jeden z nich przyniósł bukłak wina. Pili je teraz szklankami. Dyskusja stawała się coraz bardziej ożywiona. - A ja we wojnę czołg spaliłem! - Chy, a ja dostałem dwadzieścia pięć lat za przynależność do UPA. Bo prokurator był idiota. Dał ci za przynależność, a ty tylko woziłeś im kartofle! - Ja woziłem kartofle? - A ty Jakub, to byłeś u Wypruwacza od czarnej roboty. Ulotki naklejałeś, a ile razy prosiłeś go, żeby dał ci broń? - Byłem jego prawą ręką! I gdybyście chcieli wiedzieć, to też spaliłem czołg! - W czterdziestym siódmym to nie sztuka. - A ja strzelałem aktyw gminny w czterdziestym piątym. Gówno prawda. Wtedy cię tu wcale nie było! Siedziałeś w Chełmie w mamrze za pijaństwo. - Ja za pijaństwo? - A Wypruwacz był ciemniak! - Zatkaj się nieszczęsny! Wypruwacz był wykładowcą w Toronto. On tu przyleciał tylko dlatego, że chciał bronić swojej ojczyzny. - Wy Ukraińcy zawsze sobie dziwne miejsca na obronę ojczyzny wybieracie! Stopniowo, gdy wino zaczęło działać, ich rozmowa wkraczała na coraz bardziej bohaterskie wyżyny. Licytowali się ilością spalonych czołgów i strąconych samolotów, sypali setkami nazwisk swoich podkomendnych, a o niektórych kłócili się zajadle, kto był z kim. Wreszcie poszli sobie. Monika wyłączyła przenośny magnetofon i otarła pot czoła. Pod koniec ich rozmowy zaczęła się już poważnie zastanawiać, czy to nie ich partyzanckie armie zdobyły Berlin, a Armia Czerwona tylko przypisała sobie zasługę. Właściwie, to gdyby przyjąć ich bajdurzenia za prawdę, wychodziło na to, że to oni we trzech wygrali drugą wojnę światową i pozostawał jedynie problem, dlaczego zajęło im to aż tyle czasu. Jakub, oszołomiony winem i długotrwałym wywrzaskiwaniem swoich racji, położył się spać. Monika zaś poszła do obory. Marika nie spała jeszcze. Przeżuwała siano, uśmiechając się do swoich końskich myśli. Dziewczyna siadła na zydlu i zaczęła jej się przyglądać. Chciała wiedzieć, o czym myśli. Mogła się tego jednak jedynie domyślać. Myśli w końskiej głowie płynęły ciepłe i składne. Szkapie było dobrze. Bardzo dobrze. Popatrzyła na dziewczynę. Była ciekawa, o czym taka dwunoga istota może myśleć. Życie ludzkie musi być bardzo trudne i najeżone kłopotami. Monika wyciągnęła się na sianie obok klaczy i zapadła w sen. Jakub obudził się w nocy. Zobaczył, że jej nie ma. Pomyślał, że może wykopała jego oszczędności i uciekła. Poszedł do obory. Studentka leżała przytulona do ciepłego boku klaczy. Uśmiechnął się leciutko. Nakrył je obie derką. Noc była chłodna. Wyszedł na podwórko. Po niebie leciał meteor. Spadająca gwiazda. Pomyślał sobie wyjątkowo paskudne życzenie pod adresem istniejącego ustroju. Ponoć, gdy spada gwiazda, pomyślane życzenie zawsze się sprawdza. Cztery lata później sprawdziło się. Może budynki waliły się w czasie krótszym niż jedno ludzkie życie, ale były i rzeczy wieczne i niezmienne. Na przykład gwiazdy. Szary wilk przebiegł wzdłuż płotu. Węszył. * * * Była noc, gdy Iwanów stanął na cmentarzu koło kółka rolniczego. Miał w ręce saperkę. Przeszedł na bardziej zapuszczoną część cmentarza i zaczął rozgrzebywać jeden z grobów. Niebawem dotarł do sklepionej z cegieł niewielkiej krypty. Odwalił przegniłą drewnianą klapę i zeskoczył na dół. Zapalił świecę i saperką podważył wieko trumny. Wewnątrz leżało częściowo zmumifikowane ciało z tkwiącym w piersi osikowym kołkiem. Ponadto trup miął głowę przebitą żelaznym gwoździem i związane drutem ręce. Iwan szybkimi zręcznymi ruchami uwolnił ciało z tych zabezpieczeń, ale nieboszczyk nie zdradzał nadal najmniejszych oznak życia. Czarownik wygramolił się z grobu. Wyczuwał wyraźnie wszystkie miejsca, w których swojego czasu jeszcze w latach pięćdziesiątych walczyli z wampirami: czołowy egzorcysta okolicy Jakub Wędrowycz i jego dwaj pomagierzy. Ale wszędzie wyczuwał tą samą spokój na pustkę, co tutaj. Nieboszczycy leżeli, śniąc swoje sny o wieczności. Obudzić by ich mogły jedynie trąby na sąd ostateczny. - Czy nikt tu do licha nie pozostał przy życiu? - zapytał w przestrzeń. Odpowiedziało mu grobowe milczenie. Ale zaraz potem wychwycił słabiutki odzew. Coś w tym parku sztywnych jeszcze ciągle zdradzało pewną aktywność. Ruszył tym tropem. Niebawem stanął przed niewielkim obeliskiem z czerwoną gwiazdą. Na obelisku widniał częściowo już zatarty napis. Eugeniusz Jakubowski. Gminny sekretarz PZPR 1921 - I958 Czarownik uśmiechnął się i spokojnie wybił saperką dziurę w zamurowanym wejściu. Wszedł do grobowca. Rozbicie trumny było fraszką. W trumnie leżał kościotrup. Nic nie wskazywało na to, aby mógł ożyć. Uruchomił znowu swoje ponadzmysłowe moce i wychwycił słabe echo myśli nieboszczyka. - Popełniłem wiele przestępstw jako podły sługus nieludzkiego systemu. Iwanów spokojnie spuścił ostrze saperki na gardło nieboszczyka. Szept w jego głowie ucichł. Wychodząc z cmentarza, spróbował jeszcze raz wsłuchać się w głosy zmarłych. Odpowiedziało mu milczenie. * * * Birski zaszedł do Semena z samego ranka w poniedziałek. Semen rąbał drwa na podwórzu. Obeszło się, więc bez zakładania stroju ochronnego i wizyty na terytorium carskiej Rosji. - Dobry - zagadnął od furtki. - A witam panie posterunkowy. Co pana sprowadza? - Chyba znaleźliśmy konia. Tego, który załatwił Bardaka. - Gdzie? - W tym właśnie problem, że trochę daleko. Na przedmieściach Lublina. Chcieliśmy prosić pana, aby pojechał pan tam ze mną i spróbował dokonać identyfikacji. - Dobra. Żaden problem. Na emeryturze ma się mnóstwo czasu. Kiedy? - Gdyby mógł pan być gotów za godzinę... - Żaden problem. Proszę po mnie wpaść i pojedziemy. - Mam nadzieję, że podróż nie będzie dla pana męcząca. - Proszę nie robić ze mnie zgrzybiałego starca! Nie mam stu lat. Tylko trochę więcej - szepnął sam do siebie, ale posterunkowy usłyszał. - Dobrze, to przyjadę po pana. Poszedł sobie. Staruszek założył marynarkę. Po raz pierwszy od dwudziestu, a może trzydziestu lat. Głupio czuł się w cywilnych łachach, ale ostatecznie miał jechać w gości gdzieś daleko. Przebrawszy się, usiadł na ławce przed domem i zaczął czekać. * * * Jakub właśnie kończył robić sobie śniadanie, a Monika myła się w łazience po nocy spędzonej bardzo miło, aczkolwiek niezbyt higienicznie, gdy na podwórko wszedł jakiś facet w garniturze z teczką pod pachą. Gospodarz przez chwilę obserwował go spod oka, a potem wyszedł przed dom. - Nu co? - zagadnął. - Dzień dobry. - Dobry. - Jestem dziennikarzem z "Tygodnika Chełmskiego". Czy ma przyjemność z panem Jakubem Wędrowyczem? - Macie przyjemność - wycedził Jakub przez zęby. Można było w jego głosie odczytać, że jemu nie sprawia to przyjemności. Dziennikarz poprawił krawat. - Piszę artykuły o ciekawych ludziach mieszkających na terenie województwa. Moje nazwisko Katowski. - A jakże, czytałem - powiedział Jakub ponuro i otarł usta wierzchem ręki. - No właśnie, słyszałem o panu i postanowiłem przeprowadzić z panem wywiad dla naszych czytelników. - Nigdy nie przeprowadzali ze mną wywiadów... - Zawsze musi być ten pierwszy raz. - Nu, jeśli nie będzie to długo trwało... - Dziesięć minut. - No to siądźmy i możemy chwilkę pogadać. Usiedli na ławce i Katowski zaraz wydobył z torby przenośny magnetofon. - Ile pan ma lat? - Coś ze siedemdziesiąt. Nie wiem dokładnie, ale musi coś koło tego. Jakub uwielbiał w rozmowach z przedstawicielami władzy grać wioskowego przygłupa. Nawet w sądzie mu to nieźle wychodziło. - Jakie pan ma źródła utrzymania? - Trochę z emerytury, a tak w ogóle to pożyczam od ludzi i im nie oddaję. Jestem, jak to się mówi, pasożytem społecznym. - Z tego, co słyszałem walczy pan z wampirami i wygania z ludzi złe duchy... - Hym? Pierwsze słyszę. Musi to dlatego, że byłem za młodu hieną cmentarną. Ludziom się ubzdurało, że ja tak wampiry wykopuję. - Co pan myśli o obecnym ustroju? Czy podoba się panu aktualny główny sekretarz gminy i panujący w niej ład i porządek? - Ustrój jest do niczego. Za cara było lepiej. A gminny sekretarz to typowy komuch. Złodziej i łapownik. Gada sloganami i o niczym nie ma pojęcia. Monika właśnie wyszła z domu i przeszła do obory, aby nakarmić klaczkę. - Pańska córka? - zaciekawił się dziennikarz. - Nie, to moja służąca. A przy okazji kochanka. Znaczy, tego, ja ją wykorzystuję, a za to pijemy na mój koszt wódkę i samogon. - Czy miejscowa milicja nie ingeruje w pański aspołeczny tryb życia? - Ni. To takie głupie gliniarze. Zresztą, oni siedzą u sekretarza w kieszeni i udają, że nie widzą, jak jego kumple chlają, aż ich trzeba z rowów wyławiać i kradną, co się da. - Co zmieniłby pan na terenie gminy? - Wszystko. - Hmm. A jak by pan tego dokonał. Jakub zamyślił się na chwilę. - Najlepsza jest metoda warstwowa. - Na czym ona polega? - zdziwił się dziennikarz. - To proste. Warstwa ziemi - warstwa komunistów, warstwa ziemi i warstwa komunistów... - No cóż, nie mam więcej pytań. Chyba, że chce pan się czymś podzielić z czytelnikami. - No. Mam taką myśl. Ten państwowy monopol na alkohol to nie jest w porządku. Ja bym umiał i lepszą wódkę zrobić. Dziennikarz zmył się. Przyszła Monika. - Ładnie tak kantować bliźnich? - zapytała. - No jak dziennikarz pyta, to trzeba mu powciskać trochę ciemnot - łagodnie uspokoił ją Jakub. Tacy pismacy mają szare życie. Czytelnicy też mają szare życie. Trzeba ich trochę rozbawić, no nie? - Ciekawe, czy uwierzył, że jestem pana kochanką? - Pewnie tak. Przecież wyglądam na wyjątkowo plugawego degenerata. - Ale w tym wieku... - Zaproponowałbym, żebyśmy poszli do stodoły na siano sprawdzić, jak to jest z moim wiekiem, ale ta propozycja mogłaby zostać źle odczytana. Parsknęła śmiechem. - Źle odczytana? A jak inaczej można ją odczytać? W tym momencie na podwórku zmaterializował się Iwanów. W ręce trzymał niedużą, oślepiająco białą kulę. - Ty, wyłącz tą spawarkę - poradził mu Jakub. - Dlaczego? Zabronisz mi? Egzorcysta splunął pod nogi. - Nie boję się ciebie. Dla mnie jesteś tylko żałosnym palantem. - I wzajemne Wędrowyczu. Swoją drogą to kretyńskie nazwisko. - Uwy. Odezwał się ten, który ma lepsze. Wiesz, ilu jest Iwanowów na wschód od Bugu? A Wędrowyczów jest mało. - O jednego za dużo. Ale poradzimy sobie z tym. Cisnął kulą. Jakub błyskawicznym ruchem zerwał z szyi krzyżyk i cisnął jej na spotkanie. Kula eksplodowała Zapaliła się ziemia, po chwili jednak wygasła. Jakub zacisnął dłoń na stylisku łopaty. - I co ty na to łobuzie? Czarownik zaczął się koncentrować. Powietrze wokół niego zamigotało. Złożył palce w dziwny znak i cisnął w stronę dziewczyny coś, co wyglądało jak przejrzysta kropla wody, a może zagęszczonego powietrza. Jakub odbił kroplę łopatą. Uderzyła w jabłonkę w sadzie. Drzewko zakwitło, wydało owoce, które spadły na ziemię i uschło. Posypały się z niego liście, później gałązki, aż wreszcie rozsypało się na próchno. - Ty, z czego jest ta łopata? - zdziwił się czarownik. - Sam zobacz - odpowiedział obojętnie egzorcysta. W tej sekundzie jego postać siedząca na ławce zaczęła blednąc i rozpływać się, on sam zaś pojawił się za Iwanowem i jednym cięciem łopaty obrąbał mu głowę. Chlusnęła krew. Ciało zaczęło padać, ale nim doleciało do ziemi, zniknęło. Iwanów zmaterializował się za Wędrowyczem. W ręce trzymał nóż. Zamierzył się do ciosu, ale jego uwagę przykuło zniekształcenie perspektywy koło pnia. Odwrócił się gwałtownie. W tym momencie Jakub zadał mu morderczy cios łopatą. Czarownik zawył straszliwie. W ostatniej chwili uchylił się tak, że narzędzie ucięło mu nie głowę, ale rękę od łokcia w dół. Zaraz jednak powstrzymał krwawienie i przyłożywszy odcięty kawałek, przykleił go zręcznie. - Srebro - powiedział z urazą w głosie. Zrobiłeś sobie łopatę ze srebra. - Aha. - Jeśli cały czas stoisz tu - to, co to było - to tam? - Sam zgadnij. Jakub pojawił się znowu za jego plecami i zadał kolejny cios łopatą. Czarownik padł na ziemię zalany krwią i zniknął. Powietrze wystrzeliło z lekkim klaśnięciem. Monika przypatrywała się temu z rozszerzonymi oczyma. - Zdziwiona? - zapytał Jakub. - Jak pan to zrobił? Gdzie on jest? Zabił go pan? - Za dużo pytań naraz. - To może po kolei? - No dobra. Właściwie, to ten łobuz wcale nie ma tak dużej mocy magicznej. Posługuje się w znacznej mierze hipnozą. Zresztą sama zobacz, że jabłonka wróciła do normy, a i jabłka pod nią i liście gdzieś zniknęły. Metoda działania jest bardzo prosta. Na skutek silnej koncentracji pozostawia podczas rozmowy swój trójwymiarowy obraz wiszący w powietrzu, a sam oszukując nasze zmysły, wymyka się na bok i próbuje zajść nas od tyłu. Nie jest jednak zupełnie przejrzysty, a raczej powiem inaczej. Światło nie daje się tak łatwo oszukać i widać drobne zniekształcenia obrazu. Jeśli człowiek wie, gdzie ich wypatrywać, może wówczas dość łatwo go wyśledzić. Wówczas wystarczy walnąć w to miejsce kijem czy łopatą albo wystrzelić, aby go zranić. - Ale przyczepił sobie tę uciętą rękę. - No cóż, może panuje nad swoim ciałem, a może chciał, żebyśmy myśleli, że może to zrobić. Umie oszukać nasze zmysły. W sumie, gdy wczoraj pokazał mi, jak tego dokonać, to i ja to potrafię. Słyszałem, że podobnie jest z lewitacją. Gdy ktoś raz pokaże, jak tego dokonać, to potem możliwości wzrastają same. - Lewitacją byłaby ciekawa. - Byłoby co pokazać podczas obrony pracy magisterskiej? - Sama już nie wiem, czy mam ją pisać. Ale chciałabym zobaczyć jak to jest z tym znikaniem. Przyłożył jej dłoń do głowy. Skoncentrował się maksymalnie. Obok pierwszej Moniki pojawiła się na chwilę druga. Zaraz potem ta pierwsza wstała i przeszła kilka kroków. W tym momencie druga zniknęła. Jakub otarł pot z czoła. - Zanadto się bronisz - powiedział. Zaufaj mi, co? Kiwnęła głową. Druga Monika zmaterializowała się częściowo na pierwszej. Wyglądały jak jakiś koszmarny bliźniak syjamski. - Zniknij się - polecił. Wizerunek pozostał tylko jeden. Był za to zamazany. W powietrzu obok pojawiło się drganie. Były tam nawet kolory jej swetra. - Zniknij to - wskazał wizerunek na ławce. Stała obok niego. Oddychała bardzo ciężko. - Uf - powiedziała. Zmęczyło mnie to nieludzko. Kiwnął głową. - Nie upowszechniaj tego. - Sama nie dam rady znikać. - Może to i lepiej. Gdyby takie umiejętności poszły w lud, to strach pomyśleć, co mogłoby się stać. - Dlaczego? To tylko zabawa... Chociaż... - No właśnie. Twój chłopak i twoja kumpelka rozmawiają sobie z tobą, piją herbatę, a tymczasem ryćkają się w twojej własnej łazience. - Co to znaczy "ryćkają"? Wzniósł oczy do nieba. - Naprawdę nie wiesz? To wprawdzie staropolskie i raczej gwarowe słowo, ale... - Domyślam się. - Wchodzisz do sklepu, targujesz się o jakiś drobiazg, a tymczasem podprowadzasz z zaplecza dzienny utarg, a im dalej, tym gorzej. Bandyci będą materializowali się za plecami ludzi, by wbijać w nich noże. Robotnicy będą skakali na piwo w godzinach pracy. Albo pomyśl o niewidzialnych typkach w twojej łazience. Zaczerwieniła się, a potem popatrzyła podejrzliwie na Jakuba. - Nigdy nie ośmieliłbym się - powiedział. Zresztą, byłoby ich trochę widać. Ale pomyśl o szpiclach podglądających dokumenty i podsłuchujących rozmowy. - To chyba nie mogłoby rozwinąć się aż na taką skalę. - Na razie nie. Mój rekord to siedem sekund. Ale z czasem mogą pojawić się lepsi. To się może źle skończyć. Dlaczego zielarze ukrywali całymi wiekami sekrety swoich mieszanek? Bali się wykorzystania ich wiedzy przez trucicieli. - Aha. A wracając do lewitacji... - Widzę, że niełatwo będzie wybić ci ten pomysł z głowy. - A można go jakoś zrealizować? - Dokładnie nie, ale jeśli chcesz nauczyć się latać, to mam pewną mieszankę, którą poznałem u znachorów z Dubienki, gdy leczyłem u nich zapalenie płuc. To taka maść. Rozbierzesz się do naga, nasmarujesz nią, kładziesz spać i w drogę. Ale później będziesz miała torsje i zawroty głowy przez kilka godzin. - Z czego ona jest zrobiona? - Same trucizny i to paskudne. - Może lepiej obędę się bez latania. - Zupełnie słusznie. Widzę, że jesteś rozsądną dziewczyną. Nauczę cię trochę o ziołach. Ale bez trucizn. - Dobrze. Wzięła swój notatnik. Poszli do szopy. Jakub ściągnął wysuszony pęczek spod sufitu. - To jest macierzanka. Działa uspokajająco i moczopędnie. - Jedno nie wyklucza drugiego? - Ależ nie. A to jaskółcze ziele - wydobył słoik wypełniony strąkami. Każdy ze strąków był na końcu kapnięty kroplą butaprenu. Unosiły się w jakiejś cieczy. - Mocno osolona woda - wyjaśnił. Wyłowił jeden strączek i przełamał go. Z wnętrza zaczął wyciekać paskudny, żółty, lepki sok. - To dość trujące - powiedział. Ale pomaga na kurzajki. Rozdrapujesz kurzajkę i smarujesz ją tym. Przechodzi, jak ręką odjął. Z kolei słoma makowa poza tą właściwością, że narkomani robią z niej kompot... W tym momencie w drzwiach szopy pojawił się Iwanów. Widać było, że doszedł już trochę do siebie. - Gramy dalej? - zapytał. - A jakie zasady? - Żadnych łopat. - Zgoda. Iwanów uśmiechnął się lekko. - I żadnego znikania. Jakub zmaterializował się za nim i strzelił mu w tył czaszki. Głowa czarownika eksplodowała na kawałki. Zaczął padać, ale i tym razem nie doleciał do ziemi. Zniknął. Po chwili znowu znalazł się cały i zdrowy. Siedział na belce stropowej pod dachem i bujał nogami. - Miało nie być znikania. - Aha - zgodził się Jakub. Popatrzył na niego uważnie. A potem poderwał broń do oka i wystrzelił ponownie. Czarownik złapał kulę w powietrzu i obojętnie odrzucił j ą na ziemię. Zeskoczył z belki i znalazł się tuż koło Jakuba. - Zagramy w orła i reszkę? - zapytał. - O co? - Ta miła kicia cierpi na niedosyt wrażeń. Jeśli będzie orzeł, to możesz mnie zastrzelić. Jeśli będzie reszka, to ona może mnie zastrzelić. - Hym, a jeśli nie zdoła tego zrobić? - To gramy dalej. - Dasz radę? - zapytał. - W tym musi być jakaś pułapka - powiedziała. - Przecież to dla niego zbyt ryzykowne. - Mądre dziecko - zauważył czarownik. - Niemniej jednak zrobię dokładnie tak, jak obiecałem. - No to rzucaj swoją monetą. - Jest w twojej kieszeni. Złota dwudziestodolarówka. Możesz ja udostępnić? Jakub wyłowił z kieszeni złotą monetę i podał ją czarownikowi. Ten obejrzał ją uważnie, a potem podrzucił w górę. Egzorcysta odbezpieczył broń. Moneta upadła na krawędź i w tej opozycji zatrzymała się. Iwan parsknął śmiechem. - >- - - Nierozegrane - powiedział. Może to znaczy, że powinienem was zabić? - Tego nie było w umowie. - Może było, ale nie wiedzieliście o tym? Powietrze cmoknęło i zniknął. - Znowu zrobił się niewidzialny? - zapytała Monika. - Nie. Powietrze wypełniło pustkę, która po nim została, a on sam jest gdzieś indziej. - Tutaj - rozległ się jego głos zza ściany. Pobiegli tam. Czarownik stał pośrodku obórki. Marika była przypięta na łańcuchu do kółka koło żłobu, choć Jakub nigdy jej nie przypinał. Starała się kopnąć tylnymi nogami, ale Iwanów stał akurat ociupinę za daleko. - Ładny konik - powiedział - ale ździebko nerwowy, może warto by upuścić jej trochę krwi? W jego ręce pojawił się paskudny, wielki, brudny nóż, a obok kubeł. - Spróbuj, a będziesz zbierał swoje klejnoty z podłogi - zagroził Jakub. - Masz tu nerwową klacz i niegłupią dziewczynę. Chyba wybiorę się na Nowy Majdan, poszukam czegoś do picia - powiedział. Tamtejszy bimber jest słynny... - Metanolu mogę ci nalać. - Wolę wino. - Nie mam wina, które by się nadawało dla takiej skatiny, jak ty. - Wiesz, dlaczego jeszcze żyjecie? - Hym? No? - Moje moce rozwijają się w starciu z wami. Im mocniej mnie ugodzicie, tym jestem silniejszy. Każdy cios jest wyzwaniem. Uczę się leczyć rany. Uczę się zadawać wam ból, abym mógł tym skuteczniej szkodzić wysłannikowi Watykanu. Jest jeszcze ciągle dla mnie zbyt silny. Ale już pomału nabieram wprawy. Na końcu zabiję was z pewnością, a na razie idę sobie. Tylko jeden mały żarcik na koniec. Masz nerwową klacz i niegłupią dziewczynę. Więc będziesz miał od tej pory nerwową dziewczynę i mądrą klacz. I niech ci wyjdzie na zdrowie. Po czym zniknął. - Chodźmy stąd - powiedział Jakub do Moniki. Dziewczyna stała na czworaka. Marika zarżała w przejmujący sposób, a potem spróbowała jakby coś powiedzieć. Popatrzył na nie obie i włosy stanęły mu dęba na głowie. W jednej strasznej chwili zrozumiał wszystko. Czarownik wymienił im dusze. Marika siedziała w ciele Moniki i w przerażeniu usiłowała rżeć. Monika w ciele Mariki szarpała za łańcuch i usiłowała coś powiedzieć, ale gardło końskie nie było zupełnie do tego przygotowane. I co najgorsze, Jakub nie miał pojęcia jak mógłby im pomóc. Delikatnie podniósł Marikę do pozycji wyprostowanej, a potem podszedł do Moniki i odpiął ją od kółka. Zarżała ponownie. Była to potworna parodia ludzkiej mowy. - Nie rozumiem cię, niestety, - powiedział. Postaraj się mówić wolniej. Płakała, ale starała się coś mu przekazać. - Chodzi ci o uzdę? Pokiwała głowa. - Rozumiem, że może to być dla ciebie krępujące. Rozpiął jej pasek za uszami i zdjął ten element uprzęży. Marika oglądała z zaciekawieniem swoje ręce, a potem zaczęła zginać palce. - Spokojnie - zwrócił się do Moniki. Postaram się zwrócić wam wasze ciała. Ale najpierw muszę wydusić tę informację od tego drania, a to nie będzie łatwe. Czy jeszcze czegoś potrzebujesz? Zarżała z rozpaczą. Starał się wydedukować, o co jej chodzi. - Sukienka? Chodzi ci o to, że jesteś goła? Tak, rozumiem, to może być trochę żenujące, ale nie przejmuj się. Ogon zasłania to, co najgorsze, a ja z całą pewnością nie będę tam ci zaglądał. A żadna twoja sukienka nie wbije się teraz na ciebie. Może ci uszyć coś? Pokręciła głową. - Dobrze. Masz w żłobie owies i siano. Woda jest w wiadrze. Może przyniosę ci tu radio? Pokiwała głową. Popatrzył teraz na Marikę, która właśnie wypróbowywała jak się odpina i zapina guziki. - Postaraj się mówić po ludzku - poprosił. Teraz możesz. Pamiętasz mam nadzieję słowa? Milczała chwilę. Wreszcie odpowiedziała z wysiłkiem. - Tak. Odetchnął z ulgą. - Widzisz - zwrócił się do Moniki, która właśnie sprawdzała jak smakuje owies. Nie jest tak najgorzej. Wreszcie dowiem się jak głęboka jest inteligencja koni. - Chcę mieć źrebaczka - powiedziała wolno Marika. Zawsze chciałam. - Pomyślimy o tym, jak wrócisz do siebie - obiecał. - Wkrótce będę mogła mieć, ale poczekam aż wrócę - powiedziała z trudem. - Poczekamy. Przecież nie podstawimy Moniki pod ogiera. Dziewczyna zamieniona w konia wydała z siebie długie oburzone rżenie. Jakub podszedł i pogładził japo boku. - Przecież wiesz, że nie zrobiłbym ci czegoś takiego. Wiem, co czujesz. Możesz mi zaufać. Jeśli chcesz spać w normalnym łóżku, to w moim powinnaś się zmieścić. - Trzeba będzie wzmocnić - powiedział Marika lekko charkotliwie. Zapasłeś mnie Jakubie. - Ja cię zapasłem? A kto stawał na tylnych nogach, żeby przez szpary wyskubywać siano ze strychu? Aha, jeszcze jedno. Może ty lepiej zrozumiesz, co twoje przyjaciółka ma do powiedzenia... - Konie nie mówią. Nasze komunikaty są krótkie i mało treściwe. Ograniczają się do wymieniania powitań i nastrojów - powiedziała klacz zamieniona w dziewczynę. Chciałabym spróbować jak smakuje piwo, jeśli nie masz nic przeciwko. - Znajdziesz butelkę w lodowce. Ale nie wypij naraz więcej niż połowę. Wystarczy nam tych kłopotów, które mamy. Kiwnęła głową potakująco. Zupełnie jak wtedy, gdy była koniem. - Ja pójdę poszukam tego drania. Gdybym nie wrócił przez dwa dni, to skontaktuj się z Semenem. Może on coś wymyśli. - Wróć. - Jeśli nie wrócę, to będzie znaczyło, że nie żyję. - Mogę cię wyszczotkować? - zapytała Monikę. Kłaczka popatrzyła na Jakuba niepewnie. - Ja już idę. Będziecie tu same. Musisz zadbać o swój wygląd. Opiekuj się nią - przykazał Marice. - Zadbam ojej wygląd jak o swój własny - powiedziała. Uśmiechnął się. Co za palant mógł pomyśleć, że konie nie mają poczucia humoru? Spod kurtki wydobył kaburę z rewolwerem. Zawiesił ją na ścianie. - To tak na wszelki wypadek - powiedział. - Jest nabity i odbezpieczony. Będziesz umiała? Kiwnęła głową. Wyszedł z obory i wyprowadziwszy z szopy motor, pojechał do wsi. Wyczuł Iwanowa niemal natychmiast. Iwanów wręcz go wzywał. Zatrzymał się przed gospodą. Wszedł do środka. Czarownik kiwał się przy stoliku, na którym stała bateria opróżnionych butelek. Przy nim stał ajent i jeden glinowinka, praktykant. - Próbował zapłacić tym - ajent pokazywał złotą dwudziestodolarówkę. - Zapiszmy w protokole. Moneta okrągła żółtego koloru z napisem twenty dolar... Zaraz to wyjaśnimy - powiedział praktykant. Iwanów odgiął klapę marynarki i pokazał tkwiącą pod nią odznakę UB. - Dokumenty obywatelu - glina był nieustępliwy. - Jakub usiadł przy drzwiach. - Pomóż mi - poprosił telepatycznie czarownik. - Figę. Najpierw mi powiedz, jak odczarować dziewczyny. - To bardzo trudne. Moglibyśmy pogadać gdzieś indziej? - Co ci szkodzi, aby zniknąć? - Przy dużym stężeniu alkoholu we krwi moje moce zawodzą. Jeśli Bieluch się o tym dowie, to będą kłopoty. - Kim on właściwie jest? - Zawsze był sługą mego pana, tak jak ja. Teraz przejął chyba kontrolę. Najwyraźniej jestem mu niepotrzebny. - Dlaczego nie wrócisz do siebie? - To nie takie proste. Mój pan mnie potrzebuje. Czekał już tyle wieków. Niewidzialny Jakub podszedł do siedzącego i położył mu rękę na głowie. W jedenaście sekund później siedzący zniknął niespodziewanie w połowie jakiegoś usprawiedliwienia. Jednocześnie z depozytu w kieszeni gliniarza wyparowała złota dwudziestka. Rozdział IX Herberto był twardym człowiekiem. Zresztą, mięczaków nie szkolono na egzorcystów. Wisiał w paskudnej piwnicy o pomalowanych olejną farbą ścianach. Nadgarstki związane drutem przerzucone miał przez bloczek. Przez dwa inne przeciągnięto sznury zaczepione o jego kostki. Wisiał więc w powietrzu w wyjątkowo niewygodnej pozycji. Tortura ta zwana była niegdyś kołyską Judasza i stosowała ją święta Inkwizycja. Wiedział o tym, uczęszczał na cykl wykładów z dziedziny archeologii prawa. Miejscowi ubecy stosowali ją bardziej na wyczucie, ale dawała podobnie paskudne efekty. - Pytam po raz ostatni - facet z mordą małpy był bardzo cierpliwy. Dlaczego cię tu przysłano? - Obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi. Ubek zgasił papierosa na jego pięcie. - Takich szpiegów jak ty należy likwidować. - Zostałem aresztowany pod zarzutem niszczenia rzeźby z dziesiątego wieku, choć rzeźba wykonana z takiego surowca nie przetrwałaby na wolnym powietrzu nawet roku, o tysiącu nie wspominając. Fakt, że uważa mnie pan za szpiega, jest dla mnie nowy i głęboko zasmucający. - Portugalski duchowny, który przyleciał z przesiadką w Rzymie, a mówi po polsku jak rodowity Polak. To cholernie ciekawe. Nie masz tu rodziny ani znajomych, więc po co przyjechałeś? - Mój ą rodziną jest cała ludzkość. - To masz pecha, bo twój własny kuzyn chce się dowiedzieć, co inny kuzyn kazał ci zrobić. - Nie odpowiem na żadne pytania. Przysięgałem milczeć. Pitekantrop zapalił zapalniczką świeczkę i postawił ją pod stopą więźnia na podłodze. - Mamy mnóstwo czasu. Poczekamy sobie aż staniesz się bardziej rozmowny. Niebawem Herberto zaczął wyć. Wył jak zwierzę. Trwało to całymi godzinami. Tracił przytomność. Gdy ją odzyskiwał po oblaniu kubłem wody, zaczynał ponownie krzyczeć. Pierwszy poddał się małpolud. Spuścił go na ziemię i zawlókł do celi. - Jutro pogadamy znowu - obiecał. Zakonnik nie odpowiedział. Popadł w całkowite odrętwienie. * * * Gdy czarownik odzyskał przytomność, leżał związany jak baleron w kałuży wody w jakiejś na wpół zatopionej piwnicy. Jakub siedział opodal i rozżarzał pogrzebacz nad palnikiem gazowym. - No to, co, pogadamy? - zapytał. - Nie mamy o czym. - Na przykład o dziewczynie zamienionej w konia. - A czy jej jest źle? - Wiesz, o co mi chodzi. Nie o to, czy jest jej źle, czy może raczej głupio się czuje. Ja pytam, jak to odkręcić. - Nie wiem, jak to odkręcić. Nie uczyłem się tego. Całe umiejętności przelano mi bezpośrednio do mózgu. - Tym gorzej dla ciebie. Myślę, że na początek wypalę ci przyrodzenie. - Jeśli to zrobisz, to dziewczyna nigdy nie odzyska swojego ciała. - Chyba się wygadałeś. - No dobra. Można to odkręcić. Muszę tylko sobie przypomnieć jak. - Masz pięć minut. Czarownik natężył swoją wolę. Alkohol we krwi i w żołądku bardzo mu przeszkadzał. Spróbował wydalić go przez skórę. Poszło. Nim upłynęło pięć minut był trzeźwiuteńki jak niemowlak. - Czas minął - powiedział Jakub. - Gadaj. Czarownik rozpłynął się powoli w powietrzu. Pozostała po nim tylko kałuża czystego spirytusu. Mury ratuszowej piwnicy miały ponad sto pięćdziesiąt lat, ale nigdy w czasie swojego istnienia nie usłyszały takiej porcji wymyślnych przekleństw. Klątwy Jakuba wsiąkały w ściany. I pozostały tam na wieki. Każdy budynek ma swoją aurę. I w zależności od tego, czy przebywają tam źli, czy dobrzy ludzie, aura jest jasna lub ciemna. Hotele z reguły maja aurę bardzo ciemną i ona później oddziaływuje na ich mieszkańców. Lepiej żyje się w hotelach nowych. Choć są i stare o dobrym rezonansie. A z domami bywa różnie. Jeśli mieszkali w nich dobrzy ludzie, atmosfera takiego domu koi jak dobre stuletnie wino. Jeśli ich mieszkańcy byli źli, atmosfera jest zabójcza dla dobrych ludzi. Stają się źli, a ci źli jeszcze gorsi. W ratuszu bywali różni ludzie. Łotry, kanalie i karierowicze. Dobrych było niewielu. Jeśli chodzi o przenikanie przez ściany, to zły czarownik ma niewielkie szansę przeniknięcia przez ściany domu dobrych ludzi. Przez ściany ratusza Iwanów przeniknął bez trudu. Podróżowanie pod ziemią było nawet dla niego niemożliwe, natrafił jednak na jakiś zapomniany loszek. Tam pozbył się więzów i poczekał aż Jakub, ciągle miotając wściekłe klątwy, głównie pod swoim adresem, odejdzie. Dopiero później przybrał niewidzialność. Ukrył się w bagażniku autobusu i odjechał. Do Uchań. Alkohol osłabił go. Musiał odpocząć przed ostateczną rozprawą z Wędrowyczem. * * * To była ciężka noc. Jakub pił i robił sobie wyrzuty. Miał wroga w ręku, a ten go przechytrzył. Monika leżała w łóżku nakryta pikowaną kołdrą i płakała nad swoim losem. Marika, która wypróbowywała przez cały wieczór ludzką garderobę i kosmetyki, siedziała teraz w samej bie- liźnie i starała się j ą pocieszyć. Rżały coś do siebie. A potem poszły spać w jednym łóżku. W łóżku Jakuba, ale on nie miał im tego za złe. Sam przespał się na ławie w kuchni. Nad ranem obudził się i zaczął się intensywnie zastanawiać. W Chełmie przebywał egzorcysta. Egzorcysta wysłany, by rozprawić się z Iwanowem. Może on potrafiłby pomóc? Rano, gdy tylko dziewczęta wstały i zjedli śniadanie, Jakub wyszczotkował kurtkę. - Muszę jechać do Chełma - powiedział. - Kiedy wrócisz? - zapytała Marika. Zdążył się już przyzwyczaić do jej głosu. - Myślę, że po południu. Pocałował każdą z nich w czoło, a potem wsiadł na motor i pojechał. Atak przypuścił od razu z grubej rury. Zaparkował motor u stóp Górki i pieszo wdrapał się na nią. Jego znajomy Ksiądz Franciszek Daszyński kopał coś na grządkach za budynkami gospodarczymi. - Niech będzie pochwalony - zagadnął Jakub, zdejmując czapkę. - Na wieki wieków. Proszę, proszę. Jakub Wędrowycz się zjawił. Cóż pana sprowadza? - Och, straszne problemy. Mam pytanie. - Jeśli tylko będę umiał na nie odpowiedzieć... - Czy nie słyszał ojciec o przybyłym z Hiszpanii egzorcyście, który ma tu walczyć ze złośliwym kapłanem? Ksiądz złapał się za głowę. - Skąd wiecie o tym Jakubie? Ojciec Saleta przekazał tą informację, z tego, co wiem, tylko mnie i to poufnie. - Chym, no cóż, ja trafiłem na tego drugiego. Potrzebuję pomocy tego egzorcysty. - To bardzo źle. Aresztowało go UB. Z tego, co mi wiadomo, na żądania konsula o dopuszczenie go do aresztanta wyparli się wszystkiego. - Czy ojciec wie, gdzie go trzymają? - Mają zakonspirowany areszt w dawnej siedzibie generała Hansa Hosena. - O! Znam to miejsce, - Ale nie wiem, jak można by go stamtąd wydostać. - Za to ja wiem. Odbędzie się dzisiaj powrót Wypruwacza z Chełma. - Synu... - Dziękuję za pomoc. Do zobaczenia ojcze. Zbiegł po schodkach do motoru. W biegu przekształcił swój wygląd. Poczuł się znowu młody. Znowu miał trzydzieści lat i był prawą ręką legendarnego Wypruwacza. Z przy czepki wydobył pepeszę i milicyjny mundur. Założył talerz naboi. Sprawdził, czy ma na podorędziu granaty. Ruszył aż się za nim kurzyło. Przed byłą siedzibą generała był po dziesięciu minutach. Wydobył zza pazuchy granat i wyrwawszy zawleczkę, wrzucił go w uchylone drzwi. Budynkiem wstrząsnęła eksplozja. Wdarł się do środka. Jakiś ogłuszony częściowo detonacją ubek wybiegł z pomieszczenia z boku. Ruchy Jakuba były precyzyjne. Tak jak wtedy, gdy wiele tak temu oddział Wypruwacza zdobył już raz ten budynek. Tak jak wtedy, gdy jako egzorcysta odcinał szkieletowi głowę łopatą. Teraz wrócił do swoich wcześniejszych wcieleń. Złapał ubeka za gardło i rzucił nim o ścianę. Poprawił kolbą karabinu w żołądek. Ubek zwalił się na ziemię i tam zastygł. Jakub wygarnął w sufit z pepeszy krótką serię. Brzęk szkła świadczył o tym, że pozostali kamraci ogłuszonego opuszczają siedzibę w takim pośpiechu, że nie uważają za słuszne tracić czas na otwieranie okien. Zbiegł do piwnicy, gdzie mieściły się cele i mała sala tortur pomysłu jeszcze generała. Z pomieszczenia z boku wyskoczył Małpiasty. Jakub nigdy nie czytał książek o pochodzeniu człowieka, ta gałąź wiedzy jakoś do tej pory umykała mu. W pierwszej chwili pomyślał, że ma do czynienia z oswojonym gorylem. Małpolud wziął straszny zamach i walnął go lewym sierpowym. W sekundę wcześniej drugi Jakub Wędrowycz pojawił się za jego plecami i rąbnął go z całej siły kolbą karabinu w łeb. Zmarnował nie więcej niż dziesięć sekund na wymalowanie na ścianie, krwią cieknącą z rozbitego łuku brwiowego leżącego, wielkiego i krzywego napisu. " Wszystko zostanie pomszczone. Wypruwacz". Odstrzelenie kłódki, którą zamknięto celę, było dziełem jednej chwili. Zakonnik był przytomny. - Kim pan jest? - wykrztusił na widok gościa w milicyjnym mundurze uzbrojonego w karabin. - Ojciec Saleta? - Tak. A kto pyta? - Teraz jestem Wypruwaczem z Chełma, ale normalnie nie. Proszę za mną. - Dokąd? - Na wolność. Pobiegli po schodach do góry. Jakiś ubek przechylił się przez poręcz. Jakub zawył potępieńczo i wypuścił w sufit kolejną serię. Funkcjonariusz zwiał. Motor czekał przed wejściem. Jakub zdarł z siebie milicyjny mundur i wtłoczywszy zakonnika do przyczepki, ruszył ostrym gazem. Dyszał ciężko. - Dokąd jedziemy? - zapytał Herberto. - Do Woj sławie - wy dyszał egzorcysta. Mam tam dla ojca robotę. - Przepraszam najmocniej, ale powinienem pozostać tu na miejscu. Tego wymaga dobro mojej misji. - Furda. Iwanów ukrywa się gdzieś w moich stronach i zbiera siły, aby się z księdzem rozprawić. Teraz mamy okazję go załatwić. - Ale powinienem zniszczyć jeszcze posąg... - Zdążymy. Wepchnął pepeszę do przyczepki. Wyjechali na szosę do Woj sławie. - Gonią nas - zauważył Herberto. Faktycznie, narastający ryk i odległe jeszcze rozbłyski niebieskiego światła wskazywały na zbliżający się pościg. Skoncentrowanie się podczas jazdy było bardzo trudne, ale Jakub ciągle jeszcze był w stanie totalnej euforii i dlatego udało mu się to. Milicjanci z nadjeżdżającego radiowozu zobaczyli jak z uciekającego przed nimi motocykla najpierw zniknął kierujący, potem rozwiał się w powietrzu pasażer razem z przyczepką. Sam motocykl jechał jeszcze kawałek, po czym przyśpieszył i także zniknął. Obaj funkcjonariusze wyskoczyli z radiowozu i wgapiali się w zdumieniu w pustą drogę. - Co to było? - Zdziwił się jeden z nich. - Bo ja wiem? Słyszałeś, co powiedzieli przez radio? Że ścigamy człowieka podającego się za legendarnego Wypruwacza. Ponoć wdarł się do UB. - Cholera, wszyscy kombinują jak stamtąd nawiać, a on chciał do środka? - A może to był duch? Nie podoba mi się to, jak zniknął. - Jest tam! Motor właśnie znikał za kolejnym wzgórzem. Wskoczyli do glinowozu i wcisnęli gaz do dechy. Motor stał tuż za szczytem pagórka na szosie. Zatrzymali się obok. Na motorze siedzieli Herberto i Jakub. - Dokumenty, rzućcie broń - zakomenderował starszy glina. Obie postaci posłusznie podniosły ręce do góry, po czym motor zniknął. Odwrócili się zdezorientowani. Ich radiowóz właśnie rozpływał się w nicość. Jakubowi nie udało się to do końca. Pojazd pozostał półprzejrzysty. - Kurwa! - zdenerwował się jeden z funkcjonariuszy. Kawałek dalej na drodze zmaterializował się na chwilę motor. Był w nim jedynie pasażer. Obaj dzielni obrońcy prawa złapali broń i ruszyli za nim. Powstrzymał ich silny wybuch. Odwrócili się i zobaczyli jak ich pojazd zamienia się w wypalony wrak. To Jakub wtoczył pod podwozie granat. Odwrócili się, aby przynajmniej złapać pasażera, ale motoru już nie było. Pojawił się dopiero na następnym wzgórzu, ale oni nie mieli już sił, aby go gonić. Zresztą, na piechotę nie mieli specjalnych szans. Za to jeden miał krótkofalówkę. Wywołał posterunek w Chełmie i zaczął nadawać. - Do wszystkich patroli. Sprawca napadu na siedzibę Urzędu Bezpieczeństwa ucieka czarnym motocyklem marki Zundapp szosą w kierunku Woj sławie... * * * Birski i Semen Korczaszko weszli na podwórko niewielkiego zadbanego gospodarstwa w pobliżu Lublina. Świeciło słońce. Dwójka małych dzieci bawiła się w oswajanie konia. Dawały mu kłaczki siana i usiłowały po przystawionym stołku wdrapywać się mu na grzbiet. Koń pozwalał ze sobą robić wszystko. W pewnej chwili podniósł głowę i spostrzegł Semena. Parzyli sobie przez chwilę w oczy. Zza szopy wyszedł gospodarz. - Dzień dobry, moje nazwisko Birski - przedstawił się posterunkowy. Dzwoniłem do pana... - Aha, tak. Pamiętam. - To pan zgłaszał konia, który się przybłąkał? - Tak, ja. To ten. Ogier, ale tak spokojna bestia, że w życiu takiego nie widziałem. - Panie Korczaszko? Semen podszedł do konia i przyjrzał mu się uważnie. Koń był niewątpliwie ten sam. Mrugnął do niego. - To nie ten - powiedział. - Jest pan pewien? - Jasne. Po pierwsze jest mniejszy, po drugie miał gwiazdkę na czole innego kształtu, po trzecie zaś to jest ogier, a tamto to był koń. - Jest pan pewien? - Z pańskim prapradziadkiem pasałem konie dla hrabiego Alojzego. Pasaliśmy ich dużo. Cały tabun, w tym kilka było jego gości. Tylko raz się pomyliłem. Hrabia natarł mi wtedy uszy. To było dziewięćdziesiąt osiem lat temu. Od tamtej pory nie popełniłem ani jednego błędu. I znałem wszystkie konie w okolicy. Mogę po kolei mówić, kto miał jakie konie i jak się nazywały, kiedy je kupił i kiedy poszły na kiełbasę. - No cóż. Skoro pan tak twierdzi. - To co ja mam z nim zrobić? - Zaciekawił się gospodarz. - Na razie proszę przechowywać u siebie. Jeśli przez pół roku nie zjawi się właściciel, nabywa pan prawa do własności. Poszli spisać protokół z oględzin konia. Semen podszedł do szkapy. - Biorąc pod uwagę, co chciał ci zrobić, jesteś w moich oczach usprawiedliwiony - powiedział. Ale na przyszłość postaraj się nie zabijać ludzi. Koń pochylił łeb w czymś w rodzaju pokłonu. - No już dobrze - powiedział starzec i poklepał go po szyi, a potem dołączył i podpisał protokół. Wykaligrafował swoje nazwisko staranną, przedrewolucyjną cyrylicą. Birski schował kopię protokołu do etui i wrócili do radiowozu. Wsiadając, Semen odwrócił się i popatrzył raz jeszcze na konia. W oczach ogiera coś zamigotało. Może to były łzy szczęścia? Może popełniłem błąd - pomyślał, - ale do cholery mam prawo. Ostatecznie jestem już w najlepszym wieku, aby mieć starczą demencję. Tymczasem Birski uśmiechał się do swoich myśli. Dlaczego stary podpisał się po rosyjsku? Może faktycznie, jak przebąkiwali co poniektórzy, nie znał polskiego alfabetu? Dojeżdżali już prawie do Wojsławic, gdy odezwała się krótkofalówka w radiowozie. - Do wszystkich patroli. W stronę Wojsławic ucieka czarny niemiecki Zundapp model 1942. Podróżują nimi Herberto Saleta, niebezpieczny szpieg oraz niezidentyfikowany osobnik podający się za legendarnego Wypruwacza. Należy ich zatrzymać. Zachować ostrożność, są uzbrojeni w broń automatyczną. Krew żywiej zakrążyła w żyłach Birskiego. Co nieco wiedział o pewnym czarnym motorze tej marki i niezidentyfikowanym osobniku nazwiskiem Jakub Wędrowycz, który miał zakopaną broń automatyczną, dużo amunicji i który urozmaicał sobie emeryturę różnymi drobnymi przestępstwami. Wysadził Semena na krzyżówkach, a sam ruszył ze znaczną szybkością w stronę Chełma. Zaraz koło bazy rolniczej minął go motocykl. W przyczepce siedział faktycznie jakiś Hiszpan w podartej sutannie, ale za kierownicą tkwił nie Jakub, ale jakiś trzydziestoletni na oko facet, o chorobliwe białej cerze i rozwianej grzywie białych włosów. Motor miał czerwone siedzenia, podczas gdy ten Jakuba miał siedzenia wypłowiało zielone. Motor przemknął koło niego jak burza. Zawrócił radiowóz i właśnie chciał wcisnąć gaz do dechy, gdy znieruchomiał zdumiony. Na szosie nie było ani motoru, ani ludzi. Potrząsnął głową. Zanim z komendy przyjechał jego zastępca Malinowski gazikiem, zdążył już przeszukać wszystkie rowy. Ale uciekinierzy rozwiali się jak sen. * * * Jakub wjechał motorem do szopy i zniweczył swój kamuflaż. Znowu był starcem. Starym dziadem. Herberto przyglądał się temu, milcząc ponuro. - No cóż, dziękuję za uwolnienie - powiedział wreszcie. - Nie dziękuj, nie jesteś wolny. Herberto na wszelki wypadek udał, że nie rozumie. - Komu zawdzięczam wydobycie z tej paskudnej piwnicy i późniejsze kiwanie gliniarzy po drodze? - Jestem Jakub Wędrowycz, miejscowy egzorcysta amator. - Hym, a ja jestem Herberto Saleta. Można powiedzieć egzorcysta z wykształcenia i z zawodu. - Zapraszam na obiad. Weszli do domu. Przy kuchni krzątała się dość nieporadnie dziewczyna. W pokoju stała ładna, nieco wyleniała klacz i udzielała jej pouczeń modulowanym rżeniem. - Pan pozwoli, że przedstawię - powiedział gospodarz. - To moja kłaczka Marika - wskazał dziewczynę. A to panna Monika, studentka socjologii z Lublina. - Czy jest pan pewien, która jest która? - zaniepokoił się egzorcysta. - Całkowicie. Moje drogie. To jest Herberto Saleta. Wysłannik z Watykanu. Ma walczyć z Iwanowem. - Wolałbym, zachować incognito - zastrzegł się Herberto. Czy mogę spróbować telepatii? Przenosił wzrok z dziewczyny na klacz i z powrotem. - Proszę. Mamy nadzieję, że pomoże nam pan w naszych problemach. W zamian za to oferujemy pomoc z Iwanowem. Herberto skoncentrował się. Wyczuł dość silnie aurę Jakuba. Rozpoznał w nim dziwnego człowieka, którego minął swojego czasu na Górce w Chełmie. Potem skoncentrował się na stojącej przy kuchni dziewczynie. Znalazł w jej umyśle wizje wielkiego siwego ogiera z ogromnym interesem i małego brązowego źrebięcia. Ponadto było tam pragnienie trawy i owsa. Drobne łakomstwo skierowane pod adresem stojącej na stole cukiernicy wypełnionej cukrem w kostkach. Brwi uniosły mu się lekko do góry. Skoncentrował się dla odmiany na klaczy. Klacz rozmyślała o swoim temacie pracy magisterskiej i denerwowała się faktem, że jest całkiem goła w obecności dwu mężczyzn. Wyłączył swoje zdolności. - Do licha - mruknął. One faktycznie mają wymienione dusze. - Odkrycie Ameryki w konserwie. Chciałbym, żeby ojciec coś z tym zrobił. - Mogę spróbować egzorcyzmować. Ale wtedy, co najwyżej wygonię duszę na zewnątrz. - No i świetnie. - Ale nie wciśnie się w tą drugą. - A może by tak jednocześnie? - Jutro o wschodzie słońca. To najlepsza pora. Ale pod pewnymi warunkami. - Spełnię każdy. - Po pierwsze synu twoje zdolności do znikania. Skąd człowiek taki jak ty posiadł takie umiejętności? - Może to zabrzmi nieskromnie, ale wydarłem je w starciu z Iwanowem. - Zmuszony będę ci je odebrać. - Tylko tego brakowało! - zdenerwował się. - Widziałem takie sztuczki tylko dwa razy w życiu i o dwa razy za dużo. To zbyt niebezpieczne. Nie zdołasz utrzymać tego w swoim umyśle. Wkrótce stada twoich wizerunków będą błąkały się po okolicy. - Śmiem wątpić. - To wzrasta w postępie geometrycznym. Ile czasu możesz teraz utrzymywać swój wizerunek po swoim faktycznym zniknięciu? - Choćby i pół godziny. - Sam widzisz. Znikają samochody, motocykle, zmieniasz swój wygląd. Wkrótce rozprzestrzenisz się na całą okolicę. Twoje widma będą chodzić po ulicach Warszawy, Berlina, wszędzie gdzie znajdziesz jakieś zaczepienie, - Więc Iwanowowi też się nie uda... - Wiesz, dlaczego kniaź Daniel przybył w te strony i z łatwością opanował tę ziemię? Było tu wielu wojowników, którzy wedle legendy, wyglądali tak samo. Ale byli głupi jak buty i z łatwością można było ich przechytrzyć. Aż któryś z jego ludzi zabił tego właściwego i wszystkie pozostałe widma zniknęły. Wielki Niedźwiedź potrzebował uwielbiającego go tłumu. Było mu obojętne, czy składać się będzie z prawdziwych ludzi, czy z wizerunków jednego człowieka powielanych w nieskończoność. I na tym przegrał. - Innymi słowy jest fajnie, ale muszę się kontrolować? - Nie, nie dasz rady tego opanować. - Więc, co mam zrobić? Powiesić się od razu? Herberto wyciągnął dłoń i dotknął jego czoła. Skoncentrował się na chwilę. Gdy cofnął dłoń, Jakub poczuł jakby ubył mu kawałek mózgu. - Gotowe. Wybaczy pan, ale naprawdę nie było innego wyjścia. Klacz zarżała. Podszedł do niej. - Ty też? - zdziwił się. Zamiast odpowiedzi pojawiła się obok jeszcze raz. Wówczas ta pierwsza zniknęła. Po chwili i ona była wolna od tej ciekawej umiejętności. Zarżała jakieś mętne pytanie. - Nie rozumiem - powiedział ze smutkiem. - Pyta o lewitację - podpowiedziała Marika z kuchni. - Nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo, kto umiałby latać - odpowiedział. Choć wielu udawało, że umie. Iwanów może także udawać. Jest mistrzem złudzeń. - Jadą do nas gliny - odezwała się Marika. Dwa radiowozy. Zakonnik pobladł, ale Jakub już odsuwał łóżko. Otworzył klapę i wepchnął gościa do bunkra, następnie zasunął łóżko na miejsce. Ledwo zdążył się z tym uporać, wjechali na jego podwórko. Z pierwszego radiowozu wysiadł Birski. Z drugiego jeden z ubeków z Chełma. Z tylnego siedzenia wygramolił się pitekantrop. Łeb miał obwiązany chustką. Zapukali. Jakub otworzył drzwi. - Ojej, ilu gości - ucieszył się. - Jakub, tym razem chyba się doigrałeś - powiedział smętnie Birski. - Coś znowu przeskrobałem? - zdziwił się Jakub. Cywil wyjął z kieszeni jakiś papier. - Urząd Bezpieczeństwa. Mamy nakaz ścisłej rewizji. - Coś podobnego? - zdumiał się gospodarz. - To już UB się mną zainteresowało? Ubek zajrzał do pokoju. - Trzymacie konia w mieszkaniu? - zdziwił się. - A nie wolno? - zdziwił się Jakub. - Wolno, dlaczego by nie. - Daj spokój - powiedział Małpiasty do ubeka. Przecież ten stoi nad grobem. - Nic podobnego - oburzył się Jakub. - Czy wyobrażasz sobie tego dziadka z pepeszą w ręce rozwalającego mi łeb kolbą? - No faktycznie wygląda nieszczególnie, ale to o niczym nie świadczy. Gdyby zaszedł od tyłu, a to chyba było od tyłu? - Przyjechał jeden. Na motorze. Wyjechali dwaj. On i ksiądz. Patrol, któremu spalili radiowóz twierdzi, że ten na motorze był młody i jasnowłosy. - Ja też to obserwowałem - dodał Birski. - Obejrzymy jeszcze twój motor - powiedział ponuro pitekantrop. - Aha - poszli do szopy. Motor prezentował się nieszczególnie. Był zapaćkany. - Siedzenia są innego koloru - powiedział ponuro małpolud. - Mógł zmienić. - To sobie zobacz śrubki. Ubek zajrzał. - Faktycznie zardzewiałe na amen. - Na chodzie? - Małpiasty zapytał Jakuba. - W zeszłym roku jeździłem. Ale ostatnio wolę konno. Konie są mądrzejsze. I nie potrzeba do nich benzyny. Zresztą, odruchy mam już osłabione i bałbym się jeździć szybko. - Trzymanie koni w mieszkaniu jest niehigieniczne - pouczył go małpiszon. - Jedziemy. I wynieśli się w diabły. Pojechali szosą do Uchań, gdzie podobno mieszkał ktoś, kto także miał niemieckiego Zundappa. Zaraz za kapliczką przy drodze na Hutę minęli staruszka o złośliwym spojrzeniu, który utykając lekko, wędrował w stronę wsi. Staruszek popatrzył za nimi ponuro, mrużąc oczy i wyszeptał przekleństwo tak straszne, że w chwilę później złapali gumę. Niebawem zszedł z drogi i wdrapawszy się na szczyt Zamczyska wyciągnął ręce w stronę Starego Majdanu. - Ziapuł ełłę. Aąuk. Lubuźiął. - wywrzeszczał na wiatr, składając ręce w osobliwy znak. Skutki czaru pojawiły się dopiero przed wieczorem. Ludzie śpieszyli z całej okolicy. Zbierali się w grupki i wędrowali na Stary Majdan do chaty Jakuba. Nim ogon pochodu wyszedł z Wojsławic pierwsze grupki dotarły już na miejsce. Jakub siedział właśnie przed domem na ławce i rozmyślał, gdy pojawili się pierwsi goście. Tak się złożyło, że w pierwszej grupie był Tomasz. - Co was tu sprowadza, może napijecie się herbaty? - zagadnął. Tomasz odchrząknął i zaczął mówić jako pierwszy. - Jakub, krowy straciły mleko. - Jakie krowy? - zdziwił się egzorcysta. - Wszystkie krowy. W promieniu dwudziestu kilometrów. - Pomożesz? - zapytała jakaś babina. Jakub nie znał jej osobiście, ale kojarzył, gdzie mieszka. - A, co ja wam mogę pomóc? - zapytał bezradnie. - Zapłacimy, no nie? Ktoś inny zdjął z głowy kapelusz. Cała wieś się zrzuci. - Może lepiej wezwijcie weterynarza - zaproponował. - Jestem - powiedział facet w sportowej kurtce. Żadnych widocznych przyczyn. - Tylko ty możesz odczynić urok - powiedział Tomasz. - Urok... Ciekawe, kto go rzucił. Większość przybyłych podejrzewała właśnie jego i robiła teraz rachunek sumienia, co też mogli przeskrobać. - Potrzebuję białej kury, butelki białego wina, może być na przykład ruski szampan oraz jednej krowy w celu wypróbowania zaklęć - zażądał. Wszystko dostarczono z wsi w mgnieniu oka. Największy problem był z tym białym winem, ale i butelkę czegoś takiego udało się zdobyć. Monika wytknęła głowę przez okno. Marika siadła na progu. Ludzie ustawili się w krąg, otaczając krowę, kurę i egzorcystę. Herberto przebrany "po cywilnemu" wmieszał się między ludzi i także obserwował. Jakub wyrysował na ziemi krąg. Naciął sobie palec i obszedł, skrapiając krąg krwią. Kura i krowa pozostały w środku. Odkorkował butelkę i pociągnąwszy uprzednio solidny łyk, zaczął odmawiać nad krową mętne zaklęcia. - Idź precz szyłgana, ja ci to rozkazuję. Wróć mleko z nawiązką. Czumuk, tabul Acher. Urżnął głowę kurze i podrzucił ją wysoko. Wykrzykiwane przez niego słowa stawały się coraz trudniejsze do wymówienia. Wreszcie ręką umazaną w winie i krwi dotknął czoła krowy. Jej wymię zaczęło puchnąć aż napełniło się jak balon. Strumyczki mleka trysnęły na ziemię. Jakub kręcił się dookoła własnej osi coraz szybciej i szybciej. Wokoło jego postaci pojawił się wir powietrzny. Ludzie przycisnęli czapki rękoma i cofnęli się do tyłu. Wir wolno rozchodził się i słabł. Jakub padł na ziemię. Z ust i kącików oczu ciekła mu krew. Stracił przytomność. Marika podbiegła do niego i uniosła mu głowę. Zaraz też podbiegł weterynarz. Egzorcysta otworzył oczy. - Wina - szepnął. Podano mu prawie pustą butelkę. Wypił chciwie jej zawartość. - Wody - poprosił. Przyniesiono z obory wiadro. Wypił połowę i znowu opadł na ziemię. Był wycieńczony. - Sprawdźcie jak reszta - powiedział. Po chwili ludzie wrócili z radosną wieścią. - Krowy mają mleko. Ktoś zaraz zadzwonił do Wojsławic sprawdzić jak się tam sprawy mają. Mleko wróciło. Kapelusz krążył pośród tłumem. Gdy wrócił, był pełen banknotów. Ludzie wrzucali od stu do tysiąca złotych. Egzorcysta usiłował się wymówić, ale wreszcie przekonano go. Wziął pieniądze i pożegnawszy tłumy wielbicieli, wrócił do domu. Wysypał stos pieniędzy na łóżko. - Przelicz proszę - zwrócił się do Mariki. - Nie umiem liczyć - zaprotestowała. To znaczy nie aż tyle. Liczę worki na wozie. Wszedł Herberto. - Trochę się różnimy metodami działania, ale chylę czoło - powiedział. - Możesz ojcze pomóc przeliczyć ten niesamowity zarobek? - Ależ oczywiście. Liczył długo, a tymczasem gospodarz leżał na łóżku i dochodził do siebie. - Dwadzieścia pięć tysięcy złotych - powiedział wreszcie. Z niewielkim ogonem. - Marika, weź jakiś słoik. Wiesz, co to jest? Kiwnęła głową. - Wiem. Gdzie zakopać? - Nie zakopuj. Postaw na strychu. Przyda się później. Niespodziewanie na ścianie zaczął pojawiać się napis. Czekam na ciebie na zamczysku. Pośpiesz się. Jakub zaklął. - Właśnie wtedy, gdy jestem w kiepskiej formie. - Może o to mu chodziło, gdy rzucał urok? - zagadnął Herberto. Pojedziemy razem? - Nu, tylko tego mi brakowało, żeby mnie gliny z tobą przyuważyły. - Pojedziemy przez pola, jeśli się da? - Można. - Jestem po cywilnemu, a oni szukają zakonnika. Może uda nam się załatwić tego całego Iwanowa. - Nie możemy go załatwić. Jeśli nie uda nam się odczarować naszych drogich przyjaciółek... - Myślę, że będziemy walczyć z potęgą jego umysłu. Może uda nam się wydrzeć mu jeszcze coś. - Nie byłbym takim optymistą. Ale niewykluczone. - Kiedy wyruszymy? - Za pół godziny będzie ciemno. W ciemności nie będzie widać, czy nie przemieszcza się jako niewidzialny. Musimy wyruszyć natychmiast. Minutę później sadowili się na motorze. Droga, którą pojechali, była potworna. Same wyboje i głębokie koleiny wydarte w miękkim lesie przez koła traktorów, a potem skamieniałe po wysuszeniu. Przemknęli koło żydowskiego cmentarza. Herberto, który starał się wyczuwać echa okolicy, poczuł z tego miejsca cała lawinę emocji. Musiały wsiąknąć w ziemię, bo większość nagrobków rozkradziono. Emocje były różne. Leżeli tu ludzie, którzy żyli sobie całkiem nieźle i inni, którzy żyli gorzej. Była w nich jednak radość życia. Nad ich grobami unosiła się miłość pozostających i żal po starcie przyjaciół. I odrobina nienawiści promieniująca z tych najnowszych najświeższych grobów. Przy okazji wyczuł myśli Jakuba. W jakiś sposób wiązały się z tym miejscem. W jego myślach walczyły ze sobą różne uczucia. Niechęć do kogoś. Żal po kimś, miłość, ale do kogoś, kto leżał gdzie indziej. To uczucie było szczególnie silne i bolesne. Sięgnął głębiej. Pod zewnętrznym pancerzem był mrok. Były tam myśli o zemście. Zadowolenie z powodu licznych ofiar tego uczucia. Dawno zaschła krew. Mściwa satysfakcja. Worek odrąbanych niemieckich głów przyniesiony tu na cmentarz, a potem wrzucony do rzeczki. Duchowny wzdrygnął się. Było tam też coś o spirytusie zaprawionym arszenikiem. Coś o okupantach, którzy zwijali się w agonii, podczas gdy jego współpasażer czytał spokojnie gazetę. Wycofał się z jego umysłu. Był wstrząśnięty. Niespodziewanie poczuł się, jak gdyby znalazł się pomiędzy młotem a kowadłem. Co on, przybysz z dalekiego obcego kraju, mógł zrobić tu, gdzie wzięli się za bary złośliwy kapłan zamierzchłych kultów oraz samozwańczy egzorcyta-amator, a przy okazji kłusownik i wielokrotny zbrodniarz wojenny? Każdy z nich dysponował lisią chytrością, brakiem jakichkolwiek zahamowań do robienia bliźnim rozmaitych krzywd i przy tym sporą dawką chłopskiej logiki pozwalającą rozwiązywać nierozwiązywalne z pozoru problemy za pomocą ognia i noża. Jakub zwolnił. - Ta góra to Zamczysko - wskazał ręką. Ja pojadę naokoło od strony stajni dworskiej. To te ruiny na szczycie. Ty przemknij się od strony piaskowni. Powinna tam być ścieżka. - Dobra. Nie zaczynaj beze mnie. - Tego nie mogę obiecać. Iwanów może od razu zabrać się za mnie. - Słusznie. Zakonnik zeskoczył z przyczepki i pobiegł kłusem w stronę wyrobiska piasku, zaś Jakub pojechał dalej. Zaparkował koło ruin stajni. - Jestem - powiedział głośno. - Widzę - powiedział Iwanów. Zmaterializował się powoli. Był gotów do ucieczki lub ataku. - Po, co mnie wezwałeś? - Zagramy? - O co? - Jeśli będzie orzeł, to odczaruję dziewczyny. Jeśli reszka, to możesz mnie zastrzelić. - Wolne żarty. Zabrałeś moją monetę. - Masz jeszcze w kieszeni piętnastorublówkę. - Mam też peerelowskie dziesięć złotych. Też jest na nim orzeł. - Skąpiec - powiedział Iwanów z przekonaniem. Jakub wyszarpnął z kieszeni pistolet i wystrzelił, nawet nie celując za siebie. Rozległ się skowyt bólu i postać przed nim zaczęła znikać. Odwrócił się. Za nim stał czarownik. Był bez jednej ręki i brakowało mu kawałka ucha. Stojąc na jednej nodze, trzymał się za stopę drugiej. - Niech cię cholera. Mogłeś mnie zabić! - Och, proszę o wybaczenie. Co właściwie robiłeś za moimi plecami? - Chciałem ci zasłonić oczy i zapytać "zgadnij, kto to". Głupie pytanie. Tak swoją drogą, to chyba straciłeś zdolność do rozdwajania się. - Oddałem ją przestrzeni. Nieistotne. Wystrzelił raz jeszcze znowu ponad ramieniem. Tym razem nie trafił. Ale czarownik i tak pojawił się w tym miejscu. - Jesteś szybki, ale zezowaty - powiedział. - Zez nie przeszkadza w celowaniu. Chyba, że jest połączony z astygmatyzmem. - Tak... Gramy dalej? Jakub wydobył z kieszeni monetę. - Jeśli będzie orzeł, to cię zabiję. Jeśli będzie reszka, to też cię zabiję. Jeśli upadnie na krawędź, to odczarujesz dziewczyny. - Ech Jakub. Ty nawet o swojej klaczce mówisz "dziewczyna". Rzucaj. Rzucił. Moneta zniknęła. - Chyba mnie obrabowałeś już drugi raz? - Wybacz, ale sam mnie do tego zmusiłeś. Niezależnie od tego, jak by upadła, zabiłbyś mnie. - Odczaruj dziewczyny. - Ech, nie. - Dlaczego nie? - Przyłącz się do mnie. Będziemy razem władali tą ziemią. - Będziemy niewolnikami niedźwiedzia. - To nie jest zły pan. - Nie obronił cię przed księciem Danielem. - No cóż, nikt nie jest doskonały. - Co oferujesz mi, w razie gdy się przyłączę? - Patrz. Część ściany stajni zamieniła się jakby w ekran projekcyjny. Pojawiła się na nim Monika. Była naga. Jakub poczuł przypływ pożądania. - Nie tylko ona - szepnął Iwanów. - Także możliwości w tej dziedzinie, jakich nie miałeś nigdy w życiu. - Nigdy nie myślałem za pomocą rozporka. Co dalej? Na ekranie pojawił się młody Jakub. Taki, jaki wizerunek nadał sobie przed południem. Silny, wysoki trzydziestolatek z grzywą jasnych włosów na głowie. Prawa ręka Wypruwacza. Fachowiec od mokrej roboty. Szaleńczo odważny i bardzo silny. - Młodość - powiedział Iwan. Młodość prawie wieczna. - Co jeszcze? Na ekranie pojawiły się samochody, jakieś lokale, alkohol w zagranicznych butelkach. - Oferuję ci władzę równą mojej. - A, co trzeba by zrobić? - Znajdziesz niejakiego Herberto de Saletę i zabijesz go. - Dlaczego sam tego nie zrobisz? - Nie umiem go znaleźć. Jego obraz jest dla mnie niepoznawalny. Herberto wyrósł za jego plecami i zarzucił mu strunę fortepianową na szyję. - Mamy go - powiedział. Czarownik usiłował złożyć z palców jakiś znak, ale Jakub dał mu po łapach. Okazało się przy tym, że tylko jedna jest prawdziwa. Druga była niematerialna. Przywiązali go do drzewka za stajnią. - A teraz gadaj - powiedział egzorcysta. Jak odczarować dziewczyny? - Nic ze mnie nie wyciśniecie. Jakub pobiegł do motoru. Wrócił z kanistrem benzyny. - Obawiam się, że wkrótce staniesz przed obliczem odźwiernych piekła - powiedział spokojnie. Herberto powstrzymał go gestem. - Poczekaj. Zawsze zdążymy go spalić. Najpierw niech mówi. Gdzie jest posąg? - Gówno ci do tego. Nigdy go nie dostaniecie. Nawet Daniel go nie tknął, bo się nie odważył. - O tym sami zadecydujemy. - Przyłączcie się do mnie - zachęcił. Dostaniecie wszystko, czego wam będzie trzeba. Wszystkie marzenia. Absolutna władza. - Tak? - zdziwił się Hiszpan. Na przykład? Naga Monika pojawiła się w powietrzu. Zasłaniała sobie wstydliwie najintymniejsze detale, ale uśmiechała się zachęcająco. - Wiesz, dlaczego nie damy się nabrać na lep twoich obietnic? - zapytał Jakub. - Dlaczego? - zaciekawił się związany. - Dlatego, że niczego nie obiecujesz naprawdę. Jesteś mistrzem złudzeń. Zsyłasz na nas obrazy. Wszystko jest dla ciebie iluzją, a tymczasem odrąbałem ci rękę. Wyobraziłeś sobie nową i sprawiłeś, abyśmy ją widzieli, ale nie jesteś w stanie powstrzymać nas przed zabiciem ciebie. - Zagramy? - Co? - zapytał zakonnik. - Masz przy sobie złote ośmiorealowe peso. Wicekrólestwa Peru. Wybierasz znak mennicy w Limie czy herb Kastylii. - A co będzie stawką? - Jeśli wypadnie Lima, wpuścicie mnie. Jeśli herb, ja wypuszczę was. Jeśli stanie na krawędzi, moneta wzbogaci moją kolekcję. - Odczaruj dziewczyny. - Nie. - Postoisz do rana, to może zmądrzejesz. W tym momencie strzeliły płomienie. Sznur spalił się na popiół. Ziemia wokół zadymiła. Czarownik uwolniony z więzów przeszedł kilka kroków w bok. - Nigdy już nie uda wam się dostać mego ciała - powiedział. Jakub strzelił do pnia. Kula zagłębiła się w drewno, okruchy żaru rozprysły się wokoło. - Wcale nie panuję tylko nad złudzeniami. Zresztą, krowy naprawdę straciły mleko - powiedział. Pogadamy? - Możliwe - odezwał się Herberto. O czym chcesz mówić? My chcemy cię zabić. Ty chcesz nas przekabacić. Chyba nie mamy o czym. - Na przykład o tych biednych zamienionych miejscami kiciach, ale może później. Na razie pokażę wam trochę swojej mocy. Stanął na krawędzi skarpy i wyciągnął ręce ponad wieś. Wyrzucił z siebie długie mętne zdanie. W kilkudziesięciu miejscach jednocześnie wystrzeliły płomienie. Było je doskonale widać w ciemności. Ludzie krzycząc, biegali między domami. Zaraz też pojawiły się dwa wozy strażackie. Ale strażacy nie radzili sobie z żywiołem. - Złożycie mi pokłon, aby ratować tych ludzi - rozkazał. - Idź się wypchaj - powiedział Jakub. Po pierwsze w gminie mamy tylko jeden wóz strażacki, a poza tym jak szybko on się pojawił? W pięć sekund po wybuchu pożaru? - Lepiej przyjdźcie jutro - powiedział Iwanów ze złością i zniknął. - Wracamy - zadecydował emisariusz Watykanu. - Już za ciemno, żeby się dalej bawić w te podchody. - Dobra. Ale jutro znowu spróbujemy. Wsiedli na motor i pojechali. Na Zarowie. Wbrew pozorom Jakub nie zapomniał o wampirach na austriackim cmentarzu. Zaparkowali w starym miejscu. - Po co mnie tu przywiozłeś? - zapytał Herberto. - Zapolujemy? - Na co? - Na wampiry. Daleko na polach pojawiło się niebieskie, migoczące światełko. Radiowóz. - Cholera - zaklął Jakub. - Znowu ten idiota. - Znikamy? - Tak! Uruchomili motocykl i pojechali przez las do szosy. Raz jeszcze udało im się zwiać. Znalazłszy się na cmentarzu, Iwanów rzucił ukradziony rower w krzaki, a następnie zniweczył obraz radiowozu z włączonym kogutem. Stanął pośrodku cmentarza i wsłuchał się w głosy zmarłych. Ziemia ziała nienawiścią. Nienawiść była straszna. Nie wiadomo, kto nazwał to miejsce bratnią mogiłą. Ci, którzy leżeli w masowych grobach, mimo upływu siedemdziesięciu lat, gotowi byli skoczyć sobie nawzajem do gardeł. Kilku tylko zdołało się jakoś porozumieć. Tych zdecydował się pominąć. Potrzebował nienawiści. Strasznej nienawiści. Odszukał najsilniej promieniujące nią miejsca i tam zaczął kopać. Niebawem natrafił na resztki skrzynek z amunicją, które zakopywali tam niegdyś partyzanci. W tej chwili poczuł za swoimi placami czyjąś obecność. Nie zdążył się odwrócić, gdy otrzymał silny cios kijem w głowę. Upadł nieprzytomny na ziemię. W chwilę później z grobu, którego nie zdążył rozkopać do końca, wylazł wampir. Wampir był typowym przedstawicielem swojego gatunku. Za życia Rumun, imieniem Ilon. Obecnie o nieco zdefasonowanej urodzie. Zęby miał oczywiście takie jak trzeba. Popatrzył na leżącego. Drugi wampir, Mefiu, stał nad leżącym, trzymając jeszcze ciągle w ręce kawał kija. - Co to za hiena? - zaciekawił się mieszkaniec rozgrzebywanego grobu. - Musi Jakub Wędrowycz. - No, co ty. Gdyby to był Wędrowycz, to zbierałbyś teraz swoje resztki z okolicznych drzew. Nie zapominaj, ilu naszych załatwił. - Dostanę order? - Durniu, Wędrowycz nie dałby się tak łatwo załatwić. - To co robimy z tą padliną? Można by trochę krwi... - Tak, oczywiście. Znowu ci się chce po tamtej jałówce? - Dlaczego by nie? - Obżartuch. Mieliśmy mnóstwo czasu. - Tak. Mieliśmy. - To teraz poczekamy sobie na następną okazję. - Mamy go zostawić? - Tego nie powiedziałem. Wędrowycz miał kumpli. To zapewne któryś z nich. Trząchnij nim, niech dojdzie do siebie. Palce wampira zapadły się w ciało. - Ki diabeł? On jest niematerialny? - Niemożliwe. Przecież go stuknąłeś. Ciało na ziemi zniknęło. Iwanów zmaterializował się kawałek dalej. - Czołem sokoły - powiedział. - A ty, kto? - Och mniejsza o to. Nazywają mnie Iwan Iwanowicz. - Ruski? - Aha. - Całkiem jak ci Ruscy, którzy nas zabili. Co z nim zrobimy? - Ja myślę, że można by... Iwanów zmaterializował się tuż przed nim z kluczem francuskim w łapie. Jednym ruchem wybił wampirowi kieł, a potem znowu zniknął. - Chyba nic mi nie możecie zrobić - odezwał się, pojawiając na gałęzi drzewa. Bo widzicie, jestem dla was za sprytny - stał teraz za nimi. Ale możemy się dogadać. - Dogadać? - zdziwił się Ilon. - Mamy wspólnych wrogów. Co powiecie na to, żeby załatwić Wędrowycza? - Nie wiemy nawet, gdzie mieszka. - Ja wiem. - Co w zamian? - Mefm chciał za wszelką cenę coś wytargować. - Możecie wyssać krew z niego, dziewczyny, która z nim mieszka i jeszcze jednej szkapy. Nie wspominając o tym, że właściwie nie macie innego wyjścia. Kiwnęli głowami. Zaczął tłumaczyć im drogę. * * * Dziewczyny poszły spać do obory. Herberto spał na ławie w kuchni, a Jakub w swoim łóżku. Spał czujnie, tak jak zawsze. Około północy obudził go cichy dźwięk. Coś usiłowało podważyć okno. Zsunął się cicho z łóżka i wymknął na zewnątrz. Pierwszy raz w życiu widział wampira. Dwa wampiry. Wampiry usiłowały otworzyć okno. Cichutko przebiegł do szopy. - Tu jestem niedojdy - powiedział. Łopata, ta srebrna, stała na podorędziu. Buchnęły dwa kłęby dymu. Wampiry zamieniły się w nietoperze i ruszyły pikującym lotem w jego stronę. W ostatniej chwili, gdy były już tuż tuż, machnął w powietrzu siecią rakarską. Oba wpadły w pułapkę. - Herberto! - wrzasnął. Nadbiegł zakonnik. - Co się stało? - zapytał. Krzyk gospodarza wyrwał go ze snu. - Mam dwa wampiry. Potrząsnął siecią. - Zwykłe nietoperze - zaprotestował rozbudzony. - Zostaw, są pod ochroną. - Tak myślisz? Potrzymaj. Zakonnik wziął sieć w ręce. Jakub ujął łopatę w spracowane dłonie a potem dotknął ostrzem obu nietoperzy. Przemiana zaszła błyskawicznie. W sieci, która wpiła się teraz w ich ciało do kości, miotali się dwaj austriaccy żołnierze. - Zwykłe nietoperze, co? - zakpił egzorcysta amator. - Zwracam honor. Przyładował im z całej pary łopatą i chyba udało mu się ich ogłuszyć. Wywlókł sieć na środek podwórza i polał sporą ilością benzyny z kanistra. - Ma pan ogień? - zapytał zakonnika. - Chyba nie chcesz ich spalić? - zdenerwował się. - Dlaczego nie? Herberto zamyślił się. Faktycznie nie było żadnego powodu, dla którego nie mieliby się z nimi rozprawić. W minutę później oba wampiry płonęły jak pochodnie. Wkrótce pozostała z nich kupka popiołu. Egzorcysta amator wykopał niewielką dziurkę w ziemi i zgarnął do niej resztki przepalonych kości. - Gotowe - powiedział. Poszli spać. Rozdział X Tymczasem Marika w samej halce przemykała się cicho przez Stary Majdan. Mimo ciała dziewczyny, wiódł ją koński instynkt. Miała też swoją pamięć. I korzystając z względnej swobody poruszania się, mogła coś sprawdzić. Nikt jej nie widział. Wieś spała. Wślizgnęła się do stajni naprzeciw remizy. Przywarła do ściany. Księżyc dawał słabe światło. Wypatrzyła jednak w poświacie padającej z okienka wielkiego, karego ogiera. Przyglądała mu się długo. Oceniała, czy nadaje się, aby dzielić z nim przyjemność dawania życia. Czy będzie odpowiednim kandydatem na ojca małego, brązowego źrebaczka? Wreszcie doszła do wniosku, że chyba się nadaje. Wymknęła się ze stajni i puściła się biegiem przez pola za wsią. A potem nagle poczuła, że nie jest sama. Coś biegło za nią. Wielki szary wilk. Końskie przerażenie ogarnęło jej ciało, ale koński instynkt podpowiedział jej, co ma zrobić. Padła na kolana, a gdy zbliżył się na odpowiednią odległość, wyrzuciła z całej siły obie nogi do tyłu. Jak koń, który się broni. Trafiła go obiema stopami w głowę. Rozległ się paskudny chrzęst, gdy pękał mu kręgosłup. W ostatniej sekundzie agonii zdołał ją złapać zębami za łydkę. Nawet tego nie poczuła. Poderwała się i puściła się dalej biegiem. Dobiegła do źródła. Zrzuciła halkę i zanurzyła się w wodzie. Był początek marca, woda była lodowata, ale Marika nie odczuwała chłodu. Popływawszy chwilę, założyła na mokre ciało bieliznę i pobiegła dalej. Nawet się od tego nie zaziębiła. Miała końskie zdrowie, mimo ludzkiej powłoki. * * * Świtało. Jakub wraz z Herberto Saletą stali na podwórzu. Każdy z nich koncentrował się z całej siły. Jeden na klaczy, drugi na dziewczynie. Pot spływał z nich ciurkiem. Herberto wyrzucał z siebie łacińskie formułki egzorcyzmujące. Jakub wyrzucał formułki po starocerkiewnosłowiańsku. Przyroda milczała. Dusze klaczy i dziewczyny prawie były już oddzielone. Niestety, w decydującej chwili spokój niezbędny do właściwej koncentracji zburzyła syrena radiowozu. Nastrój prysł. Powietrze przestało drgać. Nie udało się. Herberto zapadł w bunkrze. Radiowóz wjechał na podwórze. - Zabiję kiedyś tego palanta - powiedział Jakub do Moniki i Mariki. Birski nadszedł dziarskim krokiem. - Jakub, mam z tobą do porozmawiania. - Coś się stało? - Tak jakby. Bedryszko nie żyje. - To źle pan trafił. Ja do niego nic nie miałem. Ani on do mnie. - Nie o to mi chodzi. Wcale cię nie podejrzewam. Wyobraź sobie, ktoś złamał mu kark. Kopnięciem, jak wynika z oględzin, ale musi to potwierdzić jeszcze kryminalistyka. - Kopnięciem? - Aha. Miał może, jakich wrogów? - Wszyscy we wsi byli jego wrogami. Poza mną i moimi sąsiadami. Nie lubili go. Był bardzo tajemniczy. Często włóczył się nocą po polach. Odludek i dziwak, ale żeby ktoś go miał zabić? Nawet nie było motywu. Był biedny jak mysz kościelna. - Jakub. - Tak? - Ty go nie zabiłeś? - Nie. - Tak myślałem. Jesteś kłusownikiem i alkoholikiem, ale nie mordercą... Za to jesteś miejscowym znawcą magicznych sztuczek i zabobonów. - Staram się. To wreszcie pan uwierzył, że nie jestem hieną cmentarną? - Moja wiara nic tu nie znaczy. Dla sądu liczą się fakty. - Miałem złych adwokatów. - Wyjaśnij mi, co to znaczy, jeśli mamy psi trop, a na końcu leży martwy człowiek. - A trop się w tym miejscu urywa? - Właśnie. Za to są jeszcze ślady ludzkich stop. Drobnych i bosych. - Osoba o drobnych stopach przyniosła ciało na to miejsce i rzuciła na ziemię, a za to podniosła psa. - A jeśli zapytam, po co? - Zapewne dla zmylenia milicji, która będzie tą zagadkę rozwiązywała. - Gdyby niosła nieboszczyka na plecach, to nie mogłaby biec. A ślady wskazują na to, że biegła i to biegła szybko. - Też jest na to wyjaśnienie. Bedryszko miał na nogach specjalną nakładkę imitującą ślady psa. Widziałem takie w muzeum w Anglii, jeszcze przed wojną. Tamte udawały ślady krów. Zakładali je rozbójnicy na nogi koni. - Hym. A jak pan wyjaśni fakt, że nieboszczyk był nagi? Butów też nie miał. - Obawiam się, że nie potrafię wyjaśnić tej zagadki. Ktoś nieźle obznajomiony z ludowymi zabobonami mógł udać, że nieboszczyk był wilkołakiem i dokonał całej inscenizacji. Okręcił sobie nogi szmatami, żeby nie zostawiać śladów. - Czy pan ma jakichś wrogów? - Całą wieś. Wyzywają mnie od ukraińskich świń, malują gwiazdy Dawida na ścianach, rzucają kamieniami. - A na dniach ściągnęli tu tłumnie. - Ciemniaki. Kilka krów straciło mleko. Myśleli, że to ja rzuciłem urok. Taka ciemnota. - Dobrze, nie mam więcej pytań. Pożegnam pana. - Żegnam i ja. Odjechał. Jakub zamyślił się. Iwanów zmaterializował się powoli. Było ich trzech. Każdy inaczej ubrany. - Trochę nie wyszło. Co? - zagadnął. - Co miało nie wyjść? - Odczarowanie dziewcząt. - Słuchaj, mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. - Tak? - Odczaruj je, a ja pozwolę ci pójść sobie wolno i nie będę przeszkadzał, jak się weźmiesz za wykańczanie Herberta. - Ciekawe. Ale nie jestem zainteresowany. Nie dacie już rady mnie pokonać. Nie wiecie nawet, który ja jestem tym prawdziwym. A wkrótce będzie mnie jeszcze więcej. Nadamy moim wizerunkom pozory życia. Będzie ubaw. Możecie się przyglądać. Nie zabraniam wam. - Słuchaj, to, że Bedryszko stał się wilkołakiem, to twoja zasługa? - Trochę. Ludzie mają różne zdolności i różne pragnienia. Ja pomagam je wydobyć. Uczynić z nich sens ich życia. W zamian za to płacą służbą mojemu panu. Możesz mieć, co tylko zechcesz. Przemyśl to. - Na przykład? - Marika rozmyśla o ogierze. Ma na tym punkcie obsesję. Zbyt długo nie pozwalałeś jej mieć źrebaka, a Monika myśli o pewnym artyście. Mogę sprawić, że będzie myślała tylko o tobie. Jestem mistrzem złudzeń. Mogę ci ofiarować jej miłość. Nie do odróżnienia od prawdziwej. Pstryknął palcami i naga dziewczyna już tuliła się do gospodarza. - No i jak? Dziewczyna zniknęła. - Była materialna? - Złudzenie absolutne nie różni się niczym od rzeczywistości. A mam w zanadrzu jeszcze wiele ciekawych sztuczek. Pomyśl o tym. - Jak się z tobą skontaktować, jeśli podejmę jakieś decyzje? - Napisz cegłą na ścianie obory. Przyjdę. Rozwiał się w powietrzu. Herberto wyszedł z szopy. - Wszystko słyszałem. - To niedobrze. Pójdziemy w pole? - Po co? - Chcę poszukać pewnego zioła. - O tej porze roku? - Może znajdę zeszłoroczne na miedzy. - No to chodźmy. I tak nie mamy nic do roboty. To znaczy powinniśmy ścigać tego łobuza i zabić go. - Najpierw dziewczyny. Jeśli nie uda się ich odczarować, to nie możemy go zabijać. To dla nich jedyna droga do odzyskania właściwych ciał. - Polemizowałbym. Dziś rano prawie się udało. - Niejakiemu Adolfowi prawie udało się wygrać wojnę. - Jutro uda się z pewnością. Zresztą, uważam, że dusze na niewłaściwych miejscach trzyma jedynie wola tego drania. Jeśli się go pozbędziemy, to może uda się... - Sprawdzimy. Na razie chodźmy w pole poszukać trawki. Może nie będzie trzeba uciekać się aż do zabijania Iwanowa. - Hym? - Jesteś pan panie Saleta egzorcystą, a nie łowcą duchów. Spróbujmy wygnać z Iwanowa duszę czarownika. - To mi nie przyszło do głowy. - Ech, ciemnoto jasnowidzów. Zostawili obie dziewczyny i poszli. Niebawem drogą od pekaesu nadszedł młody ćwok w berecie przekrzywionym malowniczo na bok. Niósł teczkę na rysunki. W jego krwi znajdowało się duże stężenie różnych substancji chemicznych, dzięki czemu był na niezłym haju. Dopytawszy się najpierw, gdzie mieszka Jakub Wędrowycz, przy czym okoliczna dzieciarnia miała mnóstwo uciechy, wskazując mu różne błędne adresy, wszedł wreszcie na właściwe podwórze. Zaraz też spotkał Marikę. - Cześć Moniko. Znalazłem cię. Nieładnie tak uciekać bez pożegnania. - My się znamy? - zaciekawiła się - Nie zgrywaj się. Tęskniłem za tobą. Monika wybiegła ze stajni i złapała go niespodziewanie zębami za siedzenie. Zawył. Rzuciła go na ziemię i zatańczyła kopytami i o centymetry od jego twarzy. Rżała przy tym, starając się jak najlepiej wykorzystać końskie struny głosowe do wydawania ludzkich dźwięków. Artysta zbladł. - Jezu - wymamrotał - ta szkapa mówi? - Szkapa? - zdenerwowała się Marika. Uważaj, co mówisz. Długo pracowałam nad swoim wyglądem. Głos był inny niż u prawdziwej Moniki. Usłyszał to. - A kim ty właściwie jesteś - zdziwił się. Jesteś tak podobna do Moniki... Może jesteś jej siostrą? - Jestem Marika. Jestem klaczą Jakuba Wędrowycza, a Monika stoi za tobą palancie. - Odwrócił się i popatrzył na stojącą za nim klacz. - Pierdoły - powiedział wreszcie. Monika znowu próbowała mówić. Tym razem wsłuchiwał się uważniej. - Coś podobnego - wymamrotał. Bardzo mi miło, Tomek jestem. Iwanów zmaterializował się z powietrza. - Wot te na - powiedział. Przedstawiciel młodego pokolenia. Artystyczna Bohema? - Można tak to określić. Monika podkradła się od tyłu i kopnęła czarownika. - Chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli pogadać - powiedział. Na przykład do tej chałupy. Weszli do domu Jakuba. Siedli w "salonie" na fotelach. - Wygląda mi pan na człowieka, który wie, czego chce - powiedział czarownik, uśmiechając się. Miałbym dla pana małe zlecenie. - A co ja z tego będę miał? - Dostaniesz Monikę. Bo do tej pory zdaje się nie lubiła cię? - Aha. - Będzie ci posłuszna. Uległa. Co ty na to? Młody artysta roześmiał się. - Wolne żarty. - Uważasz, że nie zmuszę jej do tego? - Nie wiem jak. Zresztą, co to za heca z tą zmianą miejsc? - Drobnostka. Postanowiłem urozmaicić jej życie. - Kurde, jeszcze w życiu nie miałem takich majaków po prochach. Iwanów obraził się. - Wrócę jak wytrzeźwiejesz. - Nie chcę trzeźwieć. Jestem artystą. Czarownik zniknął. Artysta zażył sobie jeszcze jedną tabletkę wynalazku produkcji swojego kumpla i zapadł w niebyt. Jakub i Herberto nadeszli po godzinie. - A to, co za padlina? - zdziwił się gospodarz, widząc na podłodze leżącego bez przytomności, a za to z błogim uśmiechem na ustach, chłopaka. - Przyjechał do Moniki w odwiedziny. - wyjaśniła Marika. Artysta. Gadali o czymś z Iwanowem, a potem łyknął coś i zwalił się na podłogę. Herberto otworzył jedno oko leżącego. Źrenica wypełniała je prawie całkowicie. - Przedawkował jakiś narkotyk - powiedział. - Narkotyk? - zaciekawił się Jakub. Ojciec zna się na tym? - Trochę. Egzorcysta amator padł na kolana i zaczął przeszukiwać kieszenie leżącego. Znalazł trochę jakichś tabletek w słoiczku i buteleczkę czegoś. - Co to? - zaciekawiony podsunął buteleczkę zakonnikowi. Zakonnik odkorkował i powąchał. - Chyba LSD. Mocny środek. Wywołuje halucynacje i zaburzenia jaźni. - Chyba wiem, co zrobimy. - Co? - Zobaczysz. Na razie pomóż mi zawlec to ścierwo do piwnicy. Zawlekli. Następnie Jakub napisał kawałkiem kredy na ścianie stajni: Chyba się dogadamy. Wpadnij, potargujemy się jeszcze przy piwie. Czarownik niebawem się zjawił. - Wierzyłem w wasz rozsądek - powiedział, sadowiąc się za stołem. A gdzie ten miły młodzieniec? - Poszedł do Woj sławie dokupić piwa. Ale wróci przed wieczorem. A na razie łyknijmy to, co mamy - podsunął mu kufel. - Niezłe. Co to jest? - Nazywa się "Perła Chmielowa". Produkują je chyba w Lublinie. Najlepsze piwo w Polsce. - Dobrze. Co chcecie targować? - Jesteś kapłanem, no nie? - Aha. - Podzielimy strefy wpływów. Ty zostajesz arcykapłanem i masz władzę nad całą Polską. - Aha. A wy? - Herberto pojedzie do Hiszpanii... - Do Portugalii - sprostował emisariusz. - Słusznie. Do Portugalii. Ja pojadę na Ukrainę. Założymy wszędzie świątynie nowego kultu. - Zgoda, ale muszę to jeszcze konsultować z moim panem. W tym celu muszę... Cholera, co muszę?... Ach tak. Muszę znaleźć jego posąg i odprawić specjalne rytuały. W tym momencie LSD wzięło go na całość. Oczy stanęły mu w słup. Padł na ziemię. - Ile mu dolałeś? - Zaciekawił się zakonnik. - Dwie łyżki. - Idioto! Wykituje zaraz! Podwórko zaczęło zapełniać się tłumem Iwanowów. Niektórzy mieli rogi na głowie, inni ogony. Część ziała ogniem. Kilku przechodziło intensywny proces rozkładu. - I co teraz, ha? - zagadnął Herberto. - Hy! bierzem łopaty i ciukajem ich. Lepiej, żeby się nie rozleźli po okolicy. Poszli do szopy i ruszyli do boju z dwiema łopatami. Rąbali widma, a one padły na ziemię i buchała z nich krew. Nie broniły się nawet. Zakonnik i egzorcysta pościągali trupy na wielki stos pośrodku podwórza. Wrócili do domu. Iwanów nadal był nieprzytomny. Z jego ust wydobywał się nikły błękitny płomień. Jakub wzruszył ramionami i postawił czarownikowi czajnik na twarzy. - Nu, niech się zagotuje - powiedział. - Co robimy? - Można by go teraz łatwo zaciukać, ale lepiej byłoby wysondować, co ma w tym swoim mózgu? Spróbujesz? - Aha. Herberto skupił się z całej siły. Umysł starca był jeszcze gorszym śmietnikiem niż jaźń Wędrowycza. Miotały się w nim niedźwiedzie. Białe i brunatne. Małe i duże. Ponadto kotłowały się tam rozmaite umiejętności. - Chyba wiem, jak odebrać mu zdolność do rozdwaja- nia się - powiedział. Ale to chwilę potrwa. - Spróbuj, a ja pójdę na zewnątrz, bo chyba znowu mam gości. Birski stał właśnie zdumiony obok radiowozu i wga- piał się w niemym przerażeniu w stos ciał. - Cco to jest? - zapytał. - Gdzie? - Jakub udał, że nic nie widzi. - Nie zgrywajcie obywatelu idioty. Przecież tu jest cały stos nieboszczyków. - Pierwsze słyszę. Jacy znowu nieboszczycy? - No, ci tu - wskazał górę ciał. - Nadal będę twierdził, że niczego tu nie ma. Po prostu błoto. W tym momencie stos trupów zniknął jak kamfora. Birski, milcząc, wpatrywał się dłuższą chwilę w puste podwórko, a potem podreptał do radiowozu i wyjął ze skrytki balonik do badania podejrzanych o jazdę po pijanemu. Chuchnął weń i zaniepokojony przypatrzył się, czy nie zmienia koloru. - Zapewne jest pan przepracowany - zauważył dobrotliwie Jakub. To się nazywa urojenia maniakalne. Ale można to wyleczyć. Ja też takie kiedyś miałem. Wydawało mi się, że istnieją wampiry. Nawet poszedłem siedzieć. Ale w więzieniu wyleczyli mnie. Posterunkowy ciężko otarł pot z czoła. - A co pana do mnie sprowadza? - Och, zobaczyłem z drogi stos ciał. Boże, ale mi się mózg polasował. - To z pewnością od uganiania się za kryminalistami - wyjaśnił Jakub. Po dniach, po nocach, a odpocząć nie ma pan kiedy. Trochę w tym i mojej winy, bo wyglądam tak obrzydliwie podejrzanie. - Nieważne. Przepraszam za najście. - Nic nie szkodzi. Zawsze jestem rad gościom. Birski pojechał, a Jakub wrócił do chałupy. - I jak? - zapytał. - Doszedł do siebie na skutek moich penetracji i zwiał. Nie mówiłeś, że potrafi się teleportować. Nieważne. I tak musimy go gonić. - Birski właśnie pojechał na Tróściankę. Będzie łapał bimbrowników. Zejdzie mu do wieczora. Pojedziemy przez pola? - Zgoda. - Dokąd? - Wspominałeś, że ma jakąś kryjówkę w oranżerii? - Aha, ale mógł sobie znaleźć nową. Musimy go dopaść, póki jest oszołomiony. Strach pomyśleć, co będzie jak wytrzeźwieje. - Tak, czy siak, nie będzie specjalnie zadowolony. Pojechali. Szosą. Zaraz za młynem natrafili na drodze na dziwną zasłonę z mgły. - A to co? - zaniepokoił się Jakub, zatrzymując motor. - Zobaczmy - mruknął jego towarzysz, wchodząc w mgłę. Wygląda zwyczajnie, ale ma pewien magiczny potencjał. Myślę, że nie powinno się nic stać, jeśli przejedziemy przez nią szybko. - Dobra. Wsiedli na motor i przejechali. To, co stało się później, było dla nich całkowitym zaskoczeniem. Gdy wyjechali z mgły okazało się, że jadą nie po asfaltowej, ale po zwykłej polnej drodze, w dodatku na dwóch koniach. Otaczały ich chylące się ku ziemi chałupinki. - A niech mnie! - krzyknął Jakub. Zeskoczyli z koni, które zaraz zniknęły. - Gdzie my jesteśmy? - zdziwił się Herberto. - Poznaję ten dom - Jakub wskazał na niewielką chałupę lśniącą nowością. Gdy byłem mały, był to jeden z najstarszych domów w okolicy. Cofnęliśmy się w czasie. - Poczekaj. To niemożliwe. - To się rozejrzyj. - To tylko złudzenie. Nie zapominaj, z kim mamy do czynienia. - Hmm... Jakub zamknął oczy i nachyliwszy się, dotknął powierzchni drogi. - I co? - Przez chwilę czułem asfalt, a potem zamienił się w to, co widać. - Co robimy? - Myślę, że powinniśmy jednak pójść do oranżerii. Trafię, ostatecznie układ ulic nie mógł się bardzo zmienić. - Ciekawe, skąd bierze te obrazy. - Zapewne z umysłu Semena Korczaszki. To najstarszy człowiek w tej okolicy. W ułamku sekundy wszystko wróciło do normy. Stali pośrodku szosy i pędził na nich pekaes. Herberto wykazał się niesamowitym refleksem. Złapał Jakuba i jakimś chwytem ze szkoły judo wyrzucił jego i siebie na bok. Pekaes przemknął tuż koło nich i zniknął. Razem z dwudziestym wiekiem. Znowu byli w przeszłości. - Wesoło się zaczyna - powiedział Jakub. - Wesoło. To była tylko próbka. - Słuchaj, jeśli ten pekaes stanął, to zaraz kierowca przyleci obić nam gęby. - Możliwe. Zaczekamy na niewidzialne ciosy? - Ojciec, jako chrześcijanin, chyba powinien. Ja mam raczej ochotę kogoś zabić. - Do usług - powiedział Iwanów, pojawiając się po drugiej stronie drogi. Jakub wyciągnął rewolwer. Rewolwer był drewniany. Choć Jakub nigdy nie bawił się drewnianymi zabawkami o takim kształcie. Wycelował w kamień obok drogi i wystrzelił. Drewniana broń szarpnęła mu się w ręce i kamień wyszczerbił się uderzony pociskiem. - No cóż, Iwanów. Myślę, że broń nie musi być metalowa, aby była skuteczna - wziął go na muszkę. - Nie wygłupiaj się - powiedział czarownik. Nie wystrzelisz do mnie. - Zakład? - złożył się do strzału. - Pomyśl o tym, że między nami może być na przykład małe dziecko albo niewinna szkapa, bo konie lubisz chyba bardziej od ludzi. To, co widzisz, ja tworzę. Strzelaj, jeśli masz odwagę. Egzorcysta opuścił broń. - Będę czekał w oranżerii - powiedział Iwanów. Jeśli dotrzecie tam żywi, to możemy pogadać. Zniknął. - I, co ty na to? - zagadnął egzorcysta egzorcystę. - Hmm - zastanowił się Herberto. Mam chyba pewien pomysł. Jeśli to tylko obraz, a nie rzeczywistość, to przy odpowiednio silnej koncentracji mogę chyba kontrolować, co się wokół nas w rzeczywistości dzieje. Nie wiem tylko, czy jesteśmy widzialni dla reszty mieszkańców. Jeśli nas widzą, to będą hamowali. Jeśli nie, to może być niewesoło. Usiadł na ziemi i zaczął się koncentrować. Trwało to kilka minut. Wreszcie zniechęcony wstał. - Nic z tego. - Dlaczego? - Kapłan mi przeszkadza. Jest w stanie częściowo kontrolować moje myśli. - U, to już zupełnie źle. Masz jakiś pomysł? - Nie mam żadnego. Może będziemy mieli szczęście. Chyba nie ma w Wojsławicach zbyt wielu samochodów. - Trochę jest, ale jeśli nie ma innego wyjścia, to chyba trzeba ruszać w drogę. - Tak. Trzeba ruszać w drogę. Czy wiesz, na ile różni się obecna zabudowa od tej poprzedniej? - Nie bardzo. Te chałupy, to gdzieś pierwsza połowa ubiegłego wieku. Wszystko się pozmieniało. Ale główne budynki jak: cerkiew, synagoga czy ratusz powinny stać. - No to do dzieła. I trzymajmy się chyba bliżej ścian. Większe szansę, że tam nie będzie szosy. Ruszyli. Jakub patrzył na rodzinną wieś rozszerzonymi oczyma. To było niesamowite. Drewniane chałupy budowane na zrąb i kryte po części słomą, a po części drewnianym gontem. W miejscu domu Paczenków królowało spore bagienko. Dotarli do rzeczki. Przerzucony był przez nią paskudnie przekrzywiony drewniany most. Herberto chciał na niego wejść, ale Jakub powstrzymał go za ramię. - Zaczekaj. - Coś nie tak? - Nie podoba mi się ten mostek.' - Wygląda paskudnie, ale myślę, że utrzyma jeszcze nasz ciężar. - Nie o to chodzi. On jest w innym miejscu. Niech no pomyślę. Jeśli na niego wejdziemy, to zwalimy się do wody. - Słusznie. Iwanów jest mistrzem iluzji, ale jego iluzje, choć niektóre wydają się być twarde, to jednak nas nie utrzymają. - Ale z kolei, jak przejdziemy po moście, którego nie widać. I co będzie, jeśli tam zapoluje na nas jakiś traktor? - Myślę, że to nasze ryzyko. - Tylko czy warto? Czy nie możemy przejść normalnie w bród? Ta rzeczka wygląda na raczej płytką. - Tak wygląda. Ale ma paskudnie grząskie dno. Odnaleźli most kilkanaście metrów w górę rzeki. Nie było go widać, za to był wyczuwalny. Ruszyli po nim ostrożnie. Wszystko było w porządku. Właśnie mieli odetchnąć z ulgą, gdy w jednym ułamku sekundy wszystko wróciło do normy. Znowu byli w dwudziestym wieku i to, co gorsza na widelcu, znowu tuż przed maską rozpędzonego pekaesu. Tym razem to Jakub zareagował pierwszy. Złapał Herberto za klapy i wyskoczyli z mostu przez barierkę. Zanim dolecieli do wody, byli znowu w przeszłości. - Grząskie dno - zauważył zakonnik, gramoląc się z cudownie mięsistego czarnego błocka. - Aha - zgodził się Jakub. - Dziękuję. Zostałaby z nas miazga. Dlaczego na tym moście nie ma chodników dla pieszych? - Za wąski. Gdyby jeszcze dodać chodnik, byłyby kłopoty z mijaniem się. Czarna kurtka Jakuba stała się jeszcze bardziej czarna. Zresztą, jego buty, spodnie i twarz też były czarne. Starał się zebrać ręką cześć błocka, ale tylko pogorszył efekt. Zakonnik usiłował się domyć wodą. Na jego twarzy pozostały paskudne smugi. - To co, wracamy na drogę? - zapytał. - Nie. Sądzę, że możemy pójść korytem rzeczki. Albo brzegiem. Dojdziemy trochę naokoło, a za to nic złego nas nie spotka. - Dobra myśl. Więc poszli. Błoto miesiło się pod ich nogami. Chwilami wpadali po kolana. Wreszcie wyszli na łąki u stóp Zamczyska. Łąki wyglądały na totalnie zabagnione, ale jak się okazało, można było po nich przejść. Niebawem stanęli przed oranżerią. Wyglądała wręcz futurystycznie. Śliczna i nowiutka. - Sądzisz, że on tam na nas czeka? - Tak myślę. - Jak wejdziemy? - Znam tu każdą dziurę w murze - wiejski egzorcysta odzyskał nieco pewności siebie. - Ale tu nie ma dziur. - Zakład? Ruszyli naprzód. Zaraz jednak zatrzymała ich niewidzialna kolczasta przeszkoda. - Drut kolczasty - wyjaśnił Jakub. Skoro kłuje, to znaczy, że można by wymacać furtkę. Udało im się. Po chwili stali pod murem oranżerii. - Tędy - wniknął w litą, wydawałoby się, ścianę. Wysłannik Watykanu bez namysłu wszedł za nim. Wszystko wróciło do normy. Iwanów stał po drugiej stronie dziury w podłodze. - Coś podobnego - zdziwił się. Jakim cudem tu dotarliście? - Powiedzmy, że poznaliśmy tajemnice lewitacji - wycedził Herberto. - Coś podobnego - powtórzył. A dlaczego jesteście cali usmarowani błotem? - Kawałek przepełzaliśmy pod ziemią - wycedził Jakub. Dziwnie szybko wyleczyłeś się z LSD. - Wydaliłem przez skórę. Swoją drogą to nie sądziłem, że możecie otruć gościa. - Gościa nie. Ale w czasie wojny wolno stosować fortele. - Ty to nazywasz fortelem? Mało ducha nie wyzionąłem. - Niewielka strata dla ludzkości. Żądam po raz ostatni. Odczaruj dziewczyny. - Nie. Jakub wyciągnął rewolwer. - Więc zginiesz. - Nie wiesz, czy ktoś nie stoi między nami. - Na dziurze idioto? Strzelił. Czarownik złapał się za przestrzelone ramię. Jedna z jego rąk rozwiała się w powietrzu. Upadł na kolana, ale zaraz poderwał się. Zmodyfikował swój wygląd. Znowu miał obie ręce. Brudny sweter zamienił w garnitur z krawatem. - Bardzo śmieszne - powiedział. Jakub wystrzelił z znowu. Tym razem trafił go w okolice stawu biodrowego. Ranny zatoczył się i oparł o mur. - Sam także umiem strzelać z rewolweru - powiedział. W jego dłoni błysnęła poniklowana lufa jakiegoś archaicznego samopału. Herberto wydobył z kieszeni sztylet i rzucił. Trafił czarownika w gardło. Ten osunął się na kolana. - Ty sukinsynu - wycharczał z uznaniem, a potem znieruchomiał. - Zabity? - zaciekawił się Jakub. - Chyba tak. Podszedł do ciała. Zwłoki przemieniły się. Leżał przed nimi trup wychudłego starca o ciele pokrytym bliznami. Trup nie miał lewego przedramienia. Ręka kończyła się paskudną szarpaną raną od cięcia łopaty. - Co dalej? - Może by zakopać? Egzorcysta amator zepchnął ciało do piwnicy. Wziął sztylet zakonnika i odciął leżącemu głowę. - Nie chciałbym, aby przyszedł którejś nocy wypić mi krew - wyjaśnił. Następnie spędzili dwie godziny na ciężkiej pracy. Spychali na dół kamienie i cegły aż piwniczka została wypełniona po brzegi. - To już koniec - powiedział Jakub. Wracasz ojcze do siebie? - Chyba na razie pojadę do Chełma. Chcę poszukać jeszcze tego posągu. - Nie wiadomo, gdzie jest? - Góra Dziewic. Obłaziłem całą Górkę. Cmentarz, kościoły, przejrzałem dokumentację. Nie ma śladu. - Góra Dziewic? To nic dziwnego, że nic nie znalazłeś. - Dlaczego? - Pewnie chodziło o miejsce zwane Dziewiczą Górką. To niedaleko od miasta. I chyba nawet stoi tam kamień z jakimś napisem. - Sprawdzę to, ale najpierw musimy zobaczyć, czy dziewczyny zostały odczarowane. - Aha. - Czeka nas długi spacer. - Pójdziemy do Tomasza. Niech nas podwiezie swoim traktorem. Godzinę później znaleźli się na Starym Majdanie. Monika wyszła im naprzeciw. - I jak? - Zapytał egzorcysta. - Wszystko wróciło do normy. Ja to już ja. - W porządku. Tedy zabieramy się dalej do twojej pracy magisterskiej. Nauczę cię dzisiaj wywoływać suszę. Zakonnik skrzywił, się a potem znienacka przyłożył Jakubowi dłoń do czoła. Gospodarz znieruchomiał jak sparaliżowany, a zaraz potem osunął się bezwładnie na ławkę. - Przykro mi, ale takie są zasady - powiedział Herber- to. Zostaw te sprawy specjalistom. - W tych stronach to ja jestem specjalistą - wycedził Jakub. A jeśli ci się wydaje, że nakładaniem rąk jesteś w stanie zatrzeć ścieżki mojej pamięci, to jesteś, z całym szacunkiem, skończonym frajerem. Niespodziewanie poderwał się z ławeczki, zawył i wydarł z płotu sztachetę. Zakonnik rzucił się do ucieczki. Starzec gonił go dobre dziesięć minut. Wrócił zadyszany. - Cholera - powiedział. I pomóż tu takiemu. - Chyba jednak nie napiszę tej pracy. Jakub uśmiechnął się. Objął j ą ramieniem. - Marice załatwię ogiera na jutro rano - powiedział. A twój chłopak siedzi w piwnicy. - Wykastrujemy go? - zaproponowała. Śmieli się długo. Epilog Wysłannik Watykanu, egzorcysta Herberto Saleta został znaleziony dwa dni później na szczycie Dziewiczej Górki, na przedmieściach Chełma. Wedle zeznań naocznego świadka to coś, co wypruło mu wnętrzności przypominało skrzyżowanie goryla z człowiekiem, względnie goryla z niedźwiedziem. Wobec faktu, że owa charakterystyka dobrze pasowała do pewnego funkcjonariusza polskiego kontrwywiadu, rząd Portugalii pozwolił sobie na ostry protest dyplomatyczny. BESTIA Światła ciężarówki oświetlały szosę. - Napiłbym się piwa - westchnął z rozmarzeniem kierowca. - Szesnasta godzina na trasie... - Napijemy się - powiedział sennym głosem konwojent. Zaraz zadzwonię przez komórkę do dyrektora. Niech przyszykuje kilka puszek w lodówce. Kierowca nie słuchał go. Zasnął za kierownicą. Konwojent zauważył to o sekundę za późno. - Jasna cholera! - wrzasnął, łapiąc rozpaczliwie za kierownicę. Pasy splątały się na nim. Samochodem zarzuciło. Przez chwilę balansował na krawędzi szosy, po czym wyłamawszy kilka słupków, zwalił się ze skarpy. Pojazd utknął w gęstych krzakach. Konwojent odciął nożem pasy i uwolniwszy nieprzytomnego kierowcę z szoferki, odciągnął go kawałek. Kierowca otworzył oczy. - Gdzie jesteśmy? - zapytał. - W Polsce. Chyba już nie wybuchnie, co? - Już nie powinno. Jak ładunek? - Sprawdzimy. Podbiegli do skrzyni. Jedna z klatek pękła podczas upadku. - Ciemno, psia krew - zaklął kierowca. - Zaraz, mam latarkę. Zaświecili w głąb rozbitej klatki. Była pusta. - Kurwa! Zwiał! - Daleko nie ucieknie. Ty w lewo, ja w prawo. Weź jakiś klucz, ja mam spluwę. - Łapałeś kiedyś coś takiego uzbrojony we Francuza? Rozbiegli się, ale kierowca zaraz zawrócił, nie miał latarki. Przedarli się przez gęste krzaki. Przed nimi toczyła swoje mętne wody Wisła. Charakterystyczne trójpalczaste ślady na brzegu nie pozostawiały żadnej wątpliwości. - No to kicha - powiedział konwojent. *** Chmielaki w Krasnymstawie były właściwie imprezą młodzieżową. Rozbawiony tłum tańczył na ulicach, popijając piwo wszelkich gatunków z plastykowych kufli. W amfiteatrze przygrywały zespoły. Jakub Wędrowycz oczywiście nie opuścił tak wesołej imprezy. Przez pierwsze dwa dni święta wędrował od budki do budki i próbował różnych gatunków piwa. Usiłował ustalić, które mu najbardziej smakuje. Obecni byli przedstawiciele wszystkich polskich browarów, w dystrybutorach drzemały wszystkie gatunki i odmiany jego ukochanego napoju, toteż zanim doszedł do końca, nie pamiętał już jak smakowały te pierwsze i musiał powtarzać całą rundkę. Trzeciego dnia i przy piątej rundzie osiągnął dziwny błogostan. Świat chwiał się wokoło, błyszcząc nieziemskimi kolorami, małe białe pieski i złośliwe krasnoludki biegały po nim, ale przestało mu to przeszkadzać. Miał trochę problemów z utrzymaniem równowagi, ale tłum był na tyle gęsty, że właściwie nie miał szansy się przewrócić. Niespodziewanie ocknął się pod mostkiem, nad Wieprzem. Potrząsnął głową. Świat przestał mu wirować przed oczami. Rzeka też się uspokoiła i nie usiłowała go otoczyć. Z plecaka, w którym mile chlupotały dwie nienapoczęte pięciolitrowe baryłki, wydobył dętkę od traktora i małą, jak zabawka, pompkę produkcji kapitalistycznej. Dwie godziny później pomacał dętkę. Była już dobra. Koło niego pojawił się śliczny różowy kucyk. - Wiesz jak to jest - powiedział do niego Jakub. Spłukałem się trochę, a chcę jeszcze pojechać do wnuczka w odwiedziny. Mieszka w Warszawie, a Wieprz wpada do Wisły. Kuc pokiwał głową. - Cieszę się, że się ze mną zgadzasz - powiedział egzorcysta. - Wszystkie rzeki wpadają zasadniczo do Wisły, a Wisła do morza. Tego Północnego. A jak po drodze jest Warszawa, to ja spłynę na dętce do samego miasta. - Genialne - powiedział koń, a potem jego róż wykwit! błękitem i zamienił się w rosłego gliniarza. Przez chwilę patrzyli na siebie zdumieni. - To ty nie jesteś goryl? - zdziwił się gliniarz. Był co najmniej tak samo ululany jak Jakub. - Do zobaczenia - powiedział egzorcysta i spuściwszy dętkę na wodę, usiadł na niej. Prąd rzeki powolutku niósł go do morza. Woda była lodowata, ale nie przeszkadzało mu to specjalnie. Jego umysł odbierał zaledwie ułamek tego, co działo się wokoło. *** Wisła nie zrobiła na Jakubie wrażenia. Ot, rzeka jak każda inna, tylko trochę szersza. Piwo w obydwu beczułkach nie zakrywało już dna i teraz rozpoczął się niemiły, aczkolwiek nieodwracalny proces trzeźwienia. Jakub rozejrzał się po rzece. Wstawał świt i woda była lodowata. Zaczął to czuć. W dodatku miał ochotę coś zeżreć. - Ciekawe, czy są tu ryby? - zastanowił się. W tym momencie coś dziwnego dziabnęło go w nogę. Wydobył ją z wody i obejrzał. Jakaś uzębiona paszcza obgryzła mu obcas i kawałek pięty razem ze skarpetką. Skarptek Jakub nie zmieniał od kilku tygodni, ale i tak zo- biło mu się szkoda. - Musi szczupak - zaciekawił się. Lubił mięso ze szczupaka. Wsadził rękę do wody. Coś kłapnęło mu koło palców. Wyjął z kieszeni paralizator elektryczny kupiony na lewo od Ruskich i wsadziwszy rękę w wodę, wcisnął guzik. Poczuł potworne kopnięcie prądem, a potem stracił przytomność. To było niesprawiedliwe, bo gdy chodził do szkoły, jeszcze nie uczyli, że woda jest dobrym przewodnikiem elektryczności. Los czuwał nad nim. Dwadzieścia kilometrów w dół rzeki, pod mostem był posterunek policji rzecznej. Dzielni gliniarze wystartowali motorówką, gdy tylko niezidentyfikowany obiekt pływający pojawił się w ich polu widzenia. Dogonili dętkę. - I cóż tam macie? - zapytał sierżant przez radiotelefon. - Czciciel Bachusa na dętce traktorowej - zameldował funkcjonariusz. Zabieramy do żłobka. Wezwijcie patrol z wozem. - Przyjęte. - Zaraz, tu coś jeszcze. O karwia! Szefie, tu jest krokodyl. - Co za krokodyl? - Brązowy. Taki ze dwa metry. Płynie do góry brzuchem. Zdechły chyba. Wziąć na hol? - A! To ten, który zgubili tacy dwaj w zeszłym tygodniu. Mówicie zdechły? - Zupełnie zdechły. - Weźcie na hol. Zawiadomimy ZOO. Może sobie zabiorą, a jak nie, to zdejmiemy skórę i będzie ozdoba posterunku. - Tak jest. Po chwili, pod mostem przybiła do brzegu motorówka z nieprzytomnym Jakubem. Motorówka holowała za sobą dętkę od traktora i zdechłego krokodyla. *** Sala, w której robiono sekcje w warszawskim zoo, mieściła się w budynku kwarantanny. Światło żarówek odbijało się w śnieżnobiałych kafelkach. Na stole sekcyjnym leżał zdechły krokodyl. Dwaj weterynarze, jeden z Warszawy, a drugi z Krakowa, siedzieli pod ścianą i palili pety, czekając na wyniki badań treści żołądka. - Bardzo silna trucizna organiczna - powiedział zaciągając się krakowianin. Neurotoksyna. Mózg prawie mu rozpuściło. Czego on się nażarł? - Może kurara? - podsunął warszawiak. - I jeszcze Indianin z łukiem? Musiał coś zeżreć. Tylko co? Niespodziewanie drzwi otworzyły się i wszedł profesor. - I jak? - zagadnął gość z Krakowa. - Co zjadł? - To go zabiło - profesor pokazał im słoik wypełniony roztworem. W słoiku pływał odgryziony kawałek zielonej skarpetki Jakuba Wędrowycza. MIĘCHO Jakub Wędrowycz poprawił węzeł krawata. Strzepnął niewidzialne pyłki z klap marynarki. Kawałkiem skórki od boczku przejechał po włosach, żeby lśniły i gładko przylegały. Szyba panoramicznego okna uchwyciła na chwilę obraz wesołego, schludnie ubranego staruszka. Za oknem ciągnęło się aż po horyzont gigantyczne betonowe blokowisko. - Tatko? - zagadnął jego syn Marek. - Haw? - Lecę do roboty. Będę tak o czwartej. Odbierz Maciusia ze świetlicy. O pierwszej wróci Gośka, to zrobi obiad. - Hy. Obiad to ja sam mogę zrobić. - Dobrze. Kup jakiegoś mięsa. Pieniądze są... - Wiem gdzie. A ty nie mów głośno, bo te ściany mają uszy. Jeszcze jakiś sąsiad usłyszy i będzie nieszczęście. - No, co ty, kto by tu podsłuchiwał?. - Nie musi podsłuchiwać. Nie wiesz, że wieka płyta jest najlepszym przewodnikiem dźwięku? Trzasnęły drzwi wejściowe. Jakub włączył telewizor i pokręcił takim dziwnym pudełkiem, co było od anteny satelitarnej. Na ekranie pojawiła się tępa gęba, z kwadratowym podbródkiem, ozdobiona u góry szopą jasnych włosów. Gęba mówiła coś po niemiecku. - A idźże w cholerę! - wrzasnął Jakub i pokręcił gałką. Szkopa zastąpiła jakaś kicia z dekoltem, która czytała coś z kartki. Wsłuchał się w śpiewny bełkot, który z siebie wyrzucała i pokręcił ze zrozumieniem głową. - Cholera - powiedział z uznaniem. Musi o żarciu gada. Bo wszystkie Francuzy to mają we łbach tylko żarcie, - pokręcił gałką, - i migdalenie, - patrzył przez chwilę z niejakim zdumieniem na parkę szykującą się właśnie do miłego bara-bara. Pokręcił jeszcze. - A o żarciu nie mają pojęcia. Żaby wcinają i ślimaki. Zupełnie jakby nie mogli wyhodować sobie prosiaczka albo cieliczki. - Goworit Moskwa! - powiedział kolejny lektor. - Hy! To jest konkret! - ucieszył się staruszek i na parę minut zaprzestał kręcenia. Popatrzył na zegar i podjął decyzję. Czas uciekał, trzeba było zaopatrzyć się w prowiant na obiad. Ściągnął z siebie garnitur. Przyoblekł ciało wygrzebaną z plecaka złachaną kurtką. Namacał w kieszeni procę, kilka "nindżowskich" gwiazdek wyciętych z blachy od siewnika oraz zwiniętą linkę hamulcową zaopatrzoną w pętlę, po czym wyruszył na polowanie. * * * Gniazdo gołębi zlokalizował bez trudu, w szczelinie między płytami tworzącymi ścianę sąsiedniego bloku. Gniazdo było na wysokości, mniej więcej, siódmego piętra dziesięciopiętrowego budynku. W sklepie, parę ulic dalej, zakupił dwadzieścia metrów sznura do wieszania bielizny i ruszył do szturmu. Przedostanie się na dach wymagało sforsowania dość wymyślnego zamka produkcji kapitalistycznej, ale w młodości Jakub obrabiał banki i nie było zamka, którego nie byłby w stanie pokonać. Na dachu nieźle wiało. Zamotał sznur fachowym, kłusowniczym węzłem, wokół podstawy anteny satelitarnej i śmiało spuścił się w trzydziestometrową otchłań. Wiatr trochę nim majtał. - To chyba nie był najlepszy dzień na wspinaczkę - stwierdził kłusownik, mijając ósme piętro. Wyciągnął z kieszeni flaszkę z piwem i odkapslowawszy ją o mijany parapet, pociągnął z lubością kilka łyków. Środek dopingujący sprawił, że teraz mógł spuszczać się szybciej. Wreszcie wyhamował łagodnie koło szczeliny. Z wnętrza dobiegało gruchanie gołębi. Twarz Jakuba wykrzywił dość wredny uśmiech. Puścił się jedną rękę liny. Wiatr znowu zamajtał nim trochę, ale to go nie zraziło. Zapuścił wolną rękę w szczelinę i... W tym momencie opatrzność, czuwająca nad gołębiami, uważała za stosowne zainterweniować. Antena, o którą zaczepił linkę, wyskoczyła ze swojego gniazda i koziołkując, zaczęła lecieć w dół. - Wot te na - zdumiał się egzorcysta, po czym odczepił się w ostatniej chwili od sznura, zanim antena zabrała go ze sobą ku ziemi. Zwisał na jednej ręce, trzymając się szczeliny. Wiedział, że za kilka minut tam na dole zgromadzi się cały tłum. Ze szczeliny wylazł gołąb i zaczął delikatnie stukać go dziobem po palcach. - Wynocha - powiedział Jakub. Gołąb nie przestał. Z palca egzorcysty wyciekło trochę krwi. - Słuchaj, jak przestaniesz mnie dziobać, to daruję ci życie - obiecał kłusownik. Ptak nie skorzystał z wielkodusznej oferty. Kłusownik, wisząc na jednej ręce, wyhuśtnął się w bok i złapał ręką za parapet. W następnej chwili parapet urwał się, ale pod blachą był solidny mur. Podciągnął się i wywalił głową okno. (Widział kiedyś taką sztuczkę na filmie "Terminator 2" i umiał powtórzyć). Wczołgał się do cudzego mieszkania i dopiero wtedy popatrzył, co dzieje się na dole. Zgodnie z jego przewidywaniami do zwalonej anteny pomału schodzili się ludzie żądni sensacji. - Raz jeszcze udało się przeżyć - powiedział w zadumie, sam do siebie. Koło okna stało akwarium, w którym mieszkały trzy świnki morskie. Stary kłusownik zanurzył rękę i wyłowił jedno zwierzątko. Podniósł je na wysokość oczu i obracał przez chwilę. - A cóż to jest takiego? - zdumiał się. Coś jak chomik polny, ale innego kształtu. Jakiś taki szczur, ale bez ogona... To sieje? Nie był pewien. Wpuścił zwierzaka z powrotem do klatki. W mieszkaniu nie było nikogo. Sforsowanie zamków od środka nie było specjalnie trudne. Nieco więcej miał kłopotów z zamknięciem drzwi od zewnątrz, ale i to mu się udało. Popatrzył na zegarek i zagryzł wargi. Czasu było coraz mniej. A jeszcze musiał się zemścić. Ze śmietnika wygrzebał kawał rurki wodociągowej. W sklepiku kupił kawał wołowiny, a w sąsiednim chemicznym kilka przydatnych substancji. Objuczony wrócił do mieszkania syna. *** Z szafki wyjął dwa garnki, do pierwszego wrzucił mięso i postawił go na małym ogniu, drugi napełnił wodą i wstawił do zamrażarki. Po godzinie mięso ugotowało się. Woda w drugim garnku zamarzła. Zaniósł bryłę do łazienki i zakorkowawszy zlew, nawrzucał do środka kawałków lodu. Następnie umieścił w zlewie blaszaną miskę. - Dobra - mruknął przez zęby. Ja wam teraz pokażę, pierzaste paskudztwa. Do miski wlał litr kwasu azotowego. Ostrożnie dolał litr siarkowego, po czym zaczął mieszać zawartość metalowym prętem. Opary, unoszące się w łazience, były nieprzyjemne, zakaszlał sucho. Poczekał, aż mieszanina dobrze się schłodzi, po czym przyniósł z kuchni dziesięć buteleczek kupionej w aptece gliceryny kosmetycznej. Gliceryna pachniała kwiatkami, ale to go specjalnie nie zraziło. Lał powoli, ostrożnie, nadal mieszając. Chwilami substancja zaczynała syczeć, przyspieszał wówczas mieszanie. Syczenie z reguły po chwili się uspokajało. Wreszcie miska wypełniona była żółtą, oleistą, charakterystycznie cuchnącą cieczą. Jakub uśmiechnął się. - No to mamy nitroglicerynę - powiedział w przestrzeń. Z kuchni przyniósł pięć buteleczek po bobofrucie i napełnił je ostrożnie. Cztery zmagazynował chwilowo na balkonie, a piątą wpuścił do kieszeni i ruszył w świat. *** Bez większego trudu wyszukał odpowiedni blok znajdujący się około stu metrów od tego zamieszkałego przez złośliwe gołębie, a za to o połowę niższy. Wlazł na dach i rozejrzał się. Szczelina z gniazdem była niemal dokładnie naprzeciwko niego. Uśmiechnął się sadystycznie. Z kieszeni wyciągnął długą cienką gumę, wyciachaną z dętki rowerowej. Przywiązał ją do dwu anten. Wziął butelkę w dłoń. Jego szczera słowiańska twarz miała w tym momencie wyraz wprost straszny. Ostrożnie trzymając za butelkę, naciągnął potężnie zaimprowizowaną procę, po czym puścił gumę, padając płasko na dach. Butelka trafiła precyzyjnie w szczelinę. Po chwili rozległ się upiorny wybuch. Jakub podniósł się z dachu, otrzepał i popatrzył na swoje dzieło. - O job twoju - powiedział sam do siebie. Zlazł, czym prędzej z dachu i kłusem oddalił się z miejsca przestępstwa. *** - Znakomita ta pieczeń - pochwaliła Jakuba synowa. - To bardzo stary przepis. Myślałem, szczerze mówiąc, że będzie coś z drobiu, ale... W tym momencie wszedł Marek. - Czemu tak późno? - zagadnęła żona, podrzucając w dłoni wałek. - Wybacz kochanie, ale w sąsiednim bloku wypadła cała ściana frontowa. - Jak to cała? - zdumiała się. - Cała. Od dziesiątego piętra aż do parteru. Ludzie słyszeli wybuch... Jakub zawsze interesował się katastrofami, ale tym razem nie pytał o żadne szczegóły. Siedział na krześle, a jego, pobladła nagle, twarz wyrażała niewinną obojętność. Małżonkowie zamilkli i obrzucili go podejrzliwym spojrzeniem. Jakub uśmiechnął się z przymusem. - Coś podobnego? - wyraził swoje zdumienie. KOCIOŁ Sobotni wieczór w knajpie zapowiadał się cholernie miło. Na zewnątrz dął wiatr, chwilami zacinał deszcz. W środku było cudownie przytulnie. W starym żeliwnym piecyku typu koza buzował ogień, z magnetofonu sączyła się delikatnie pieszcząca uszy muzyczka disco-polo. Piwo chłodziło się w potężnej ruskiej lodówce. Z zaplecza buchał sycący zapach szaszłyków z nutrii smażonych na starym oleju. Semen siedział wygodnie rozparty za stołem. Mundur rosyjskiej kawalerii z pierwszej wojny światowej poprzecierał się nieco na łokciach, a z przodu zdobiły go plamy piwa, ale i tak wysoka postać starca robiła wrażenie. Grupka słuchaczy sączyła z kufli, słuchając piętnasty raz z rzędu opowieści z wojny w Mandżurii. Opowieść za każdym razem wzbogacana była o nowe ciekawe elementy i w miarę, jak wzmagał się kompleks kombatancki starca, jego oddział zdobywał coraz większe łupy i coraz bardziej zbliżał się do Pekinu. Drzwi odtworzyły się i do środka wszedł przemoczony niemal na wylot Józef. Odetchnął głęboko ciepłym powietrzem, nasączonym mile wonnym dymem sportów i ekstra mocnych. Przepchał się do kontuaru, wziął sobie piwo z kostkami lodu. Nigdy wcześniej takiego nie próbował, a ajent powiedział, że to najnowsza zagraniczna moda i w najlepszych lokalach tak podają. Miło było sączyć złocisty napój ze świadomością, że w zwykłej wiejskiej knajpie człowiek obsługiwany jest niczym jak w jakimś Sheratonie. Józef, opróżniając powoli porcję, dosiadł się do stolika starego kozaka. Ten zakończył opowieść tradycyjnie. Straszliwą jatką, w której polegli wszyscy jego towarzysze broni, a tylko on z cząstką łupów zdołał ujść cało. - Nie widziałeś Jakuba? - zagadnął przybysz. Semen odstawił na stół dziesiąty pusty kufel. - Dzisiaj go nie było - wyjaśnił. - Nie wiesz, gdzie jest? Kozak wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia - powiedział. Może go diabli wzięli... * * * Diabli wzięli Jakuba z zaskoczenia. Rąbał właśnie drewno na paliwo do kotła z bimbrem, gdy nieoczekiwanie huknęło, powiało siarką i na jego podwórzu pojawili się dwaj kosmaci kolesie. Egzorcysta obrzucił ich uważnym spojrzeniem, po czym wrócił do pracy. Wyższy bies chrząknął delikatnie. - Czego? - zagadnął uprzejmie gospodarz. - Jak by to powiedzieć - zaczął diabeł. Nazywam się Asmodeusz... - Po naszemu Smoluch - poinformował go Jakub życzliwie, po czym rozwalił solidny pniak jednym mocnym uderzeniem topora. Tydzień temu odkrył, że sproszkowana viagra, zmieszana z olejem maszynowym i wtarta w skórę, utwardza mięśnie. Wprawdzie sporo Ukraińcy chcieli za te niebieskie tabletki, ale opłaciło się. W życiu nie miał takiej pary w łapie. - Smoluch? - skonfundowany diabeł popatrzył na kumpla. Ten odpowiedział mu równie zaskoczonym spojrzeniem. Jakub rozwalił jednym cisem gruby dębowy konar. - Przysyła nas Boruta - wyjaśnił niższy z diabłów. - I czego chce ten palant? - zapytał Jakub. Zebrał naręcze polan i wszedł do szopy, gdzie na palenisku czekał już potężny blaszany kocioł z zacierem. - A więc Boruta... - zaczął niższy diabeł. Egzorcysta złapał go zręcznym ruchem za kark, zgiął w pół i potężnie szarpnął za ogon. Bies zionął ogniem prosto w palenisko. Drewka zajęły się płomieniem. - Dziękuję za współpracę - staruszek otrzepał ręce z sadzy. Diabeł złapał się za nasadę ogona i jęknął. - A więc mamy problem - powiedział wyższy z diabłów, na wszelki wypadek odsuwając się o krok. - Znacie moje warunki finansowe - rzekł spokojnie gospodarz. Płatność złotem albo walutą połowa z góry, połowa po robocie. - Trochę się nie zrozumieliśmy - bąknął niższy, ciągle masując ogon. - Jak nie przyszliście mnie wynająć, to po cholerę dupę zawracacie? - zdenerwował się Jakub. - Widzisz Jakub, dostaliśmy pewne - nazwijmy to - polecenie służbowe. - Że co? - zdumiał się egzorcysta. Gadaj jaśniej do cholery. - A o czym tu gadać - wzruszył ramionami Asmodeusz. Jego pomocnik wyciągnął z kieszeni kij do bejsbola i przyładował Jakubowi w łeb. Smoluch strzepnął wielkim czarnym workiem i zręcznie wtłoczywszy egzorcystę do środka, zarzucił podwładnemu na plecy. - Eins, zwei, draj - mruknął i oba diabły wraz z pakunkiem zapadły się w ziemię. W szopie unosił się jeszcze przez chwilę zapach siarki, a potem i on się rozwiał. *** Posadzka z czarnego bazaltu lekko drgnęła, gdy oba diabły zmaterializowały się na jej powierzchni. - Nareszcie w domu - czart ze wzruszeniem wciągnął przesycone siarką i dymem powietrze. Nieoczekiwanie wydał dźwięk jak nagle odkorkowany zlew. Na jego wargach pojawiła się krew i runął na twarz. Worek pękł z trzaskiem i wygramolił się z niego egzorcysta. Jednym ruchem wyciągnął bagnet od kałasznikowa z pleców leżącego i wytarł go o rękaw swojej esesmańskiej kurtki. - Ja cię nauczę pałą w łeb walić - kopnął leżącego. Asmodeusz cofnął się o krok i wciągnąwszy z palca antenkę, zadzwonił po pogotowie. Właśnie kończył rozmawiać, gdy coś ostrego ukłuło go w mostek. - A ty co, też chcesz w pierdziel obskoczyć? - warknął Wędrowycz. Odzieją do cholery jestem? - W piekle - poinformował go szatan. - Widzę - parsknął egzorcysta. Tylko po jaką cholerę? W tej chwili nadbiegło dwóch sanitariuszy z noszami. Jeden pochylił się nad zarżniętym. - Rana cięta, zadana posrebrzonym, poświęconym ostrzem - raportował przez telefon komórkowy. Przygotować blok reanimacyjny. - Wyjdzie z tego? - zaniepokoił się Asmodeusz. - Tak, serce mu sklonujemy nowe, ale będzie potrzebował wielu miesięcy rehabilitacji. - Cholera. Idziemy - zwrócił się do Jakuba. Ale więźnia już tam nie było. *** Egzorcysta ostrożnie wyjrzał z pomieszczenia na szczotki. Syrena alarmowa ciągle wyła. Chyba zauważono jego ucieczkę. Obciągnął na sobie esesmańską kurtkę. Jak zauważył wielu funkcjonariuszy tu takie nosiło, a w półmroku brak rogów, na szczęście, nie był specjalnie widoczny. - Kurde, gdzie tu może być winda na górę? - zastanowił się. Trza by kogoś przydusić, to może wyśpiewa. Po kamiennej posadzce zadudniły buciory. Spory oddział najwyraźniej biegł na jego poszukiwania. - Głupie kutasy - mruknął sam do siebie. Ano rozglądnijmy się. Korytarz kończył się masywnymi wrotami. Wybiegały spod nich tory kolejki. - Centralny Ośrodek Resocjalizacji Grzeszników I.N.F.E.R.N.O. Dystrykt Polska. Wydział Przypadków Beznadziejnych - odcyfrował z tabliczki. Kierownik J. Boruta. Pchnął wierzeje. - Hasło, okazać przepustkę - warknął, stróżujący po ich drugiej stronie, diabeł. W ułamek sekundy później leżał na ziemi z jakubowym bagnetem w sercu, sprawiony jak wieprzek. - Takie coś mogą zregenerować - mruknął egzorcysta. No jasne, diabły są nieśmiertelne, ale ciekawe jak u nich z częściami zamiennymi. Wyciął narządy wewnętrzne i wrzucił do kosza na śmieci stojącego pod ścianą. Następnie zawlókł ciało do pakamery. Upitolił głowę i położył ją na torach w nadziei, że niebawem nadjedzie pociąg. - Dobra - mruknął. Przyczepił sobie obciachany wrogowi ogon i trzymając w dłoni znalezioną w kieszeni tamtego przepustkę, wrócił do drzwi. Wszedł śmiało do środka. - Hy, sporo tych beznadziejnych resocjalizantów - mruknął. W ogromnej hali, wykutej w czarnych bazaltowych skałach, płonęło wiele ogni. Dym i para trochę przesłaniały widok. Tory biegły środkiem sali. W połowie jej długości, jakiś kilometr od miejsca, w którym stał, potępieńcy rozładowywali pociąg z węglem. Kotły ciągnęły się w kilkunastu rzędach. Były płaskie, miały co najwyżej półtora metra wysokości, ale bardzo szerokie. Jakubowi przypomniał się od razu składany basen, który widział w jednym supermarkecie. Pod kotłami płonął ogień. W kotłach gotowali się grzesznicy. Inni widocznie już częściowo zresocjalizowani podkładali do ognia, dziarsko machając łopatami. W pierwszej chwili sądził, że grzeszników nikt nie pilnuje, ale zaraz spostrzegł swoją pomyłkę. Przy paleniskach kręcili się zarówno obozowi kapo, jak i diabły z widłami w rękach. - Aha - mruknął. Dobra. Do windy i chodu. Właśnie którędyś muszą ich ładować. Ruszył możliwie najbardziej zacienioną alejką biegnącą pomiędzy kotłami. Nieoczekiwanie złowił uchem czyjś znajomy głos. Obrócił głowę. - Kubuś, wnusiu - ryczał łysy staruszek zanurzony w ukropie. - Dziadek? - zdumiał się Jakub - wiedział, że jego dziadek był straszną szują i wysoce prawdopodobnie było, że trafi do piekła, ale żeby zaraz na oddział przypadków beznadziejnych? Podszedł bliżej. - Gdzie? - odepchnął go wachman. Rozmowa z więźniami wzbroniona. A tak w ogóle, to kto ty jesteś? - Sekundkę - powiedział Jakub do dziadka - muszę tu wyjaśnić jedno zabawne nieporozumienie. Prawy sierpowy, wzmocniony viagrą, zadany lekko z dołu, zbił kapo z nóg. Padając, uderzył się głową o krawędź gara. - Co do cholery? - zaczął i zaraz umilkł, bo Wędrowycz zdekapitował go szpadlem. Zwłoki wepchnął do paleniska, w ślad za nimi kopnął głowę i dla pewności dorzucił jeszcze dwie szufle węgla. - No i czego się dziadek wydzierasz? - egzorcysta zwrócił się do swojego przodka. - Kubuś, wyciągnij mnie stąd - poprosił stary lizusowskim głosem. - Tak, teraz to Kubuś, a kto zwinął złoto? - odwarknął. - Jakie złoto? - nieszczerze zdziwił się stary. - Jak to jakie? - wściekł się Wędrowycz. Ty złamasie, całe oszczędności tatki i stryjka zwinąłeś i zwiałeś. - Daruj wnusiu, chciałem na konto w Szwajcarii wpłacić. Zresztą, co ty byś z nimi zrobił? A mi by się przydały. - Wszystko przechlałeś, co? - Co za idiotyczne podejrzenia. Zresztą, było, minęło, tu i tak forsa nie będzie ci potrzebna - stary uśmiechnął się złośliwie. Za co wsadzili? - A cholera ich wie - mruknął Jakub. Słuchaj, muszę już lecieć. - Chyba mnie tak nie zostawisz? - na twarzy dziadka odmalowało się szczere zdumienie. - Należy ci się, stary pierdzielu. Jakub odwrócił się na pięcie i uszył naprzód. - Stój! Powiem, gdzie je schowałem - darł się dziadek. - Za późno - odkrzyknął Jakub. Sam zarobiłem. Niespodziewanie wpadł na kogoś. - I jak spotkanko rodzinne? - zapytał Asmodeusz. - Miło było - mruknął Jakub. Ciął bagnetem od spodu, usiłując trafić w tętnicę udową, ale diabeł zręcznie uskoczył i wytrącił mu nóż. - Niegrzeczny chłopiec - powiedział z naganą. - W tej części piekła trzymacie tylko Polaków? - zainteresował się egzorcysta. - Tylko. - To dziadka powinniście przenieść do sektora ukraińskiego - mruknął. - Jak wypełniał ankietę personalną, twierdził że narodowość polska - mruknął strażnik. Test językowy i kontrolę stężenia alkoholu we krwi przeszedł bez trudu. Zorientował się, że mówi do powietrza. Więzień znowu zniknął. - Kurwa! - zaklął. W tym momencie szpadel przedzwonił mu w czachę. Asmodeusz padł jak długi w węgiel. - Brawo, bis - zawyli potępieńcy z najbliższego kotła. Kasuj imperialistę. - A wy co za jedni? - zdziwił się egzorcysta. - Polscy komuniści - odezwał się facet z resztkami przypalonej brody - Feliks Dzierżyński, do usług. - Krwawy Feliks - zidentyfikował - rewolucjonista, komunista, twórca ruskich służb specjalnych... - ...hobby tortury i marnowanie ludziom życia - dokończył Dzierżyński ochoczo. Choć oczywiście to pożałowania godna sytuacja, że jestem torturowany, zamiast torturować. - Zamknij jadaczkę, myślę. Od płomienia pod kotłem odpalił skręta z machorki. Przez chwilę cmokał gryzący dym. - Dobra Feliks - powiedział i wstał. - Przydacie mi się. Wytępicie mi szybciutko jednego kapitalistę. - Ku chwale klasy robotniczej! Złapał Smolucha za klapy i wrzucił do kotła. - Zajmijcie się nim, jak to wy komuniści potraficie. - Możesz nam zaufać. Zaopiekujemy się pachołkiem. Sadząc z odgłosów, diabeł został wdeptany w dno kotła. Jakub ruszył dalej. Gdzieś w oddali wyła syrena, ale dzięki kamuflażowi nikt nie zwracał na niego uwagi. Lazł i lazł, i ciągle nie mógł znaleźć wyjścia. - Do dupy z taką robotą - mruknął, a potem usiadł przy jednym z kotłów. Odczepił od spodni ogon strażnika i ściągnąwszy skórę z włosami, upiekł go sobie na węglach. Pociągnął łyk bimberku, zakąsił, choć mięso zajeżdżało smołą, chlapnął na drugą nogę. I w tym momencie go dopadli. Czterech komandosów rozciągnęło go na bazaltowej podłodze. Szarpnął się, ale ważyli po co najmniej sto kilogramów i bynajmniej nie było to sadło. - Mefistofeles, Urząd Ochrony Piekła - poinformował go szpakowaty typek w garniturze. Przykro nam, musimy zrewidować. Założył gumowe rękawice i przeszukał kieszenie powalonego. Różaniec od razu rzucił do ognia. W ślad za nim poleciały także pieniądze, zużyte chusteczki do nosa, zapomniana prezerwatywa sprzed trzydziestu lat i klucze od motoru. - Kurr... - warknął Jakub, ale ci czterej tylko mocniej dodusili go do ziemi. Mefistofeles wyciągnął mu z kieszeni granat. Do cytrynki przylepiony był ruski metalowy znaczek z głową Lenina. Sklejenie tych dwóch przedmiotów było całkowicie przypadkowe, po prostu kiedyś Jakubowi pękła w kieszeni tubka z butaprenem. Diabeł oglądał dłuższą chwilę granat. - A to co? - zapytał wreszcie zaskoczony. - Pamiątka z mauzoleum Lenina - warknął Wędrowycz. - A przepraszam. Przedmioty kultu satanistycznego może pan zatrzymać - wsadził granat na miejsce. Kajdanki. - Czyli jednak Lenin był antychrystem - pomyślał Wędrowycz. Ruszyli spiesznym krokiem. Czterej komandosi wycelowali w niego karabiny, zupełnie jakby się bali, że im ucieknie. Niebawem dotarli aż pod ścianę. Mijali co jakiś czas drzwi oznaczone numerami. - Co to za pomieszczenia? - zagadnął więzień. Gdzieś tu musiała być przecież winda na górę. - Takie tam gabinety odnowy moralnej - wyjaśnił Mefistofeles. - A tu? - wskazał drzwi zaopatrzone tabliczką "pokój 101". - Jak się będziesz stawiał, to tu trafisz - wyjaśnił diabeł - tu czeka cię to, co dla ciebie najgorsze. - Ciekawe - egzorcysta położył skute dłonie na klamce i uchylił drzwi. Ze środka zionęła błękitna poświata. Dopiero po sekundzie zorientował się, że bije od regałów, zastawionych od podłogi do sufitu, opakowaniami esperalu. - Robi wrażenie - puścił klamkę i blask zgasł. Ruszyli naprzód, kierując się w kąt hali. - Jeniec doprowadzony - zameldował Mefisto. - Rozkuć - powiedział ponury, przepity głos. Stali przed solidnym dębowym stołem. Zza niego podniósł się zwalisty szlachcic w nieco osmolonym kontuszu. Na głowie miał przepisowe rogi, a na palcu sygnet z herbem. - Obyło się bez problemów? - zapytał. - Kusego właśnie operują, poświęcony bagnet w sercu. Asmodeusza znaleziono w kotle u komunistów, ,nic mu nie będzie. W klinice właśnie przeszczepiają mu nową skórę i oczy. Dzierżyński, ścierwo, go tak załatwił. Nie wiemy, jakim cudem bez narzędzi. - Komuniści potrafią gołymi rękami - wyjaśnił kierownik. Dzierżyński niby szlachcic, ale wsadźcie go na miesiąc do wrzącego oleju. Coś jeszcze? - Nie możemy się doliczyć strażnika na bramie, znaleźliśmy tylko jego ogon i narządy wewnętrzne w koszu na śmieci. Zniknął też jeden kapo. Ale jeszcze poszukamy. - Dobrze, odmaszerować - diabeł skinął głową. Boruta jestem - uścisnął dłoń Jakuba. - Jakub Wędrowycz, egzorcysta - przedstawił się więzień. - Wiem, siadaj - wskazał mu wyściełane pałacowe krzesło. Pstryknął palcami. Na stole wyrósł gąsior węgrzyna i dwa kielichy. Jak spod ziemi pojawił się młody diablik, napełnił naczynia i zniknął. - Wypijmy za spotkanie - Boruta stuknął kielichem o brzeg naczynia Jakuba. Wypili. - Dlaczego tu trafiłem? - zaciekawił się Jakub. - No cóż - gospodarz wydobył spod spodu opasłą teczkę ubeckiego typu. Nazbierało ci się grzeszków - wyciągnął kilka kart z wołowej skóry. Masz oczywiście prawo zapoznać się z uzasadnieniem wyroku i materiałem dowodowym. Ale możesz mi wierzyć, my nie mylimy się nigdy. - Na co umarłem? - zaciekawił się egzorcysta. - Na nic. Widzisz, w szczególnych przypadkach porywamy bezpośrednio do piekła. - Tak na żywca? - upewnił się. - Właśnie. To swojego rodzaju zaszczyt, od trzystu lat się nie zdarzyło. Wypili na drugą nogę. - Gdzie tu są windy? - zaciekawił się Jakub. - Stąd nikomu się nie udało zwiać. Chodź, coś ci pokażę - powiedział Boruta. Dźwignął się ciężko zza stołu. Poszli. Pod ścianą stał solidny stalowy kocioł. Kilku grzeszników właśnie rozpalało pod nim ogień. - Sześć tysięcy litrów oligoceńskiej - wyjaśnił Boruta. Specjalnie dla ciebie. - Nie jestem zainteresowany kąpielą - powiedział Jakub. - Ależ nawet nie będziemy pytali cię o zdanie. Rozbieraj się i wskakuj. - Wała - warknął z przekonaniem, po czym pokazał Borucie międzynarodowy obraźliwy gest. Jak spod ziemi, za plecami gospodarza pojawiło z dziesięć diabłów w dresach adidasa. Byli łysi, w rękach trzymali pały. - I co teraz frajerze? - zapytał Boruta. Myślisz, że będziemy się patyczkować? Lepiej wskakuj po dobroci. Egzorcysta wyjął z kieszeni manierkę z bimbrem, a z niej wyłowił fiolkę z wodą święconą. - Wiesz, co to jest? - zapytał spokojnie - H2O św. - A wiesz, ilu przed tobą przeszmuglowało tu wodę świeconą? - prychnął Boruta. Co można zrobić z taką ilością, jednego diabła powierzchownie oparzyć? Policzyłeś nas? Oczy Jakuba spokojnie przetoczyły się po jaskini. Diabły wyłaziły z wszystkich zakamarków, roiły się pomiędzy kotłami. Niektóre wyposażone w skrzydła polatywały pod sufitem. Wszystkie pchały się w tę stronę, widać zainteresowane zajściem. Za nimi przywędrowało jeszcze kilku kapo. - Będzie was około tysiąca - powiedział spokojnie. - Ponad tysiąc trzystu - roześmiał się Boruta. Na ciebie jednego. Wiesz, ile wody świeconej byś potrzebował? Ze sześć tysięcy litrów. Oczy egzorcysty zabłysły. - Sześć tysięcy litrów? - powtórzył. To da się zrobić. Przechylił fiolkę i jej zawartość skapnęła do kotła. Powierzchnia zalśniła. Woda święcona się nie rozcieńcza. - Ty ciulu - syknął diabeł. Jak my to teraz zneutralizujemy! A tobie to nic nie pomoże. Bo co, ręką będziesz nabierał i chlapał? Opar pary znad kotła liznął ścianę. Na kamiennym murze pojawiły się natychmiast głębokie wżery. - Będę chlapał - syknął Jakub. I to jak. Boruta spojrzał na Wędrowycza. Nie spodobało mu się spojrzenie błękitnych świńskich oczek egzorcysty. Było harde, wyzywające. Jakby zupełnie nie czuł lęku. A przecież. - Odsuń się od kotła - powiedział ostro, celując w Jakuba widłami. To jest absolutnie ostatnie ostrzeżenie. Naraz dostrzegł, że tamten trzyma w ręce odbezpieczony granat. Zrozumienie uderzyło go jak młot. - Padnij! - wrzasnął. Cytrynka wpadła do kotła. Trzy sekundy później opadła na dno. Zadziałał opóźniacz i zapalnik... BUUUUM! W gabinecie Lucyfera zawył alarm. Zapaliło się jednocześnie kilkadziesiąt kontrolek. - Co do diabł... - zaczął, ale zaraz się zreflektował. Siadł przed terminalem komputerowym i wywołał programy kontrolne. - W polskim sektorze nastąpiło skażenie wodą święconą. Przypuszczalna ilość substancji toksycznej - pięć - sześć tysięcy litrów - poinformował go system. - O cholera - zerwał się na równe nogi. Służby bezpieczeństwa chemicznego w stan gotowości! - ryknął w słuchawkę interkomu. Ogłaszam czerwony alarm dla całego podkontynentu. Wszystkie jednostki medyczne skierują się natychmiast w rejon sektora polskiego. Szpitale przygotować się na przyjęcie rannych. Rzucił się korytarzem. Przy bramie natknął się na ekipy ratowników. Z wnętrza właśnie wynoszono straszliwie okaleczone czarty. Szereg noszy ciągnął się w nieskończoność. Rozpoznał poparzenia trzeciego stopnia. Tkankę diabelskiego ciała tak mocno ranić mogły relikwie lub woda święcona. - Starszy ratownik Czortek - zameldował niski diabeł, ubrany w kombinezon przeciwchemiczny. - Raport - polecił Lucyfer. - Nie wiemy, co się stało. Wygląda to na ingerencję Góry... - diablik spojrzał nerwowo na sufit. - Niemożliwe, jeszcze jest trochę czasu do końca świata - mruknął Lucyfer, ale na wszelki wypadek sprawdził w kalendarzyku. Tak, to jeszcze ładnych parę lat - powtórzył uspokojony. - Nie wiemy, co spowodowało takie zniszczenia. Prawdopodobnie woda święcona, w środku ciągle unoszą się jej opary. - Skąd tu woda święcona!? - Nie wiemy. Ale było jej naprawdę dużo. - Ranni? - Wynieśliśmy dotąd ponad trzystu, ale spenetrowaliśmy dopiero część jaskini czwartego poziomu. Wielu jest uwięzionych pod gruzami. Co więcej, potępieńcy rozleźli się po całym terenie, zrabowali magazyn z żywnością, zdobyli broń. W sklepieniu jest dziura, wojska wewnętrzne usiłują bronić... - Długość szczeliny?! - Około dwa kilometry. - Cementować natychmiast, zanim powierzchniacy zobaczą. Kombinezon dla mnie, poprowadzę zwiad! Po chwili Lucyfer na czele kilkunastoosobowego zespołu ratowników wkroczył do wnętrza hali. Wszędzie walały się poprzewracane kotły. Resztki węgli żarzyły się pod nogami. Część sufitu runęła. Oświetlenie nie działo. Szkła reflektorów szybko matowiały, spod sufitu ciągle obrywały się ciężkie krople święconej wody. - Co tu się stało? - zapytał po raz kolejny władca. Nikt mu nie umiał odpowiedzieć. - Może bomba atomowa? - zasugerował któryś. - Bzdura, nie narobiłaby aż takich zniszczeń! Narzędzia tortur i wymyślne machiny, zniszczone eksplozją, torowały przejście. Zewsząd dobiegały jęki rannych i przywalonych. Zza zaimprowizowanej barykady komuniści obrzucili zwiadowców kamieniami. Dalszą drogę torowała kupa poskręcanego metalu. Runęła kratownica dźwigu. Ratownicy uruchomili palniki acetylenowe. Wszystkie metalowe części nosiły oznaki szybko postępującej korozji. Woda święcona przeżerała piekielne stopy w błyskawicznym tempie. Jeden z diabłów zaczął gwałtownie kichać, a oczy zaszły mu łzami. Musiał wycofać się z rejonu katastrofy. Prawdopodobnie przez drobną nieszczelność kombinezonu przeniknęły do środka opary broni chemicznej, co spowodowało natychmiast silną reakcję uczuleniową. Koło kotła rozerwanego w wyniku eksplozji, w samym rogu hali, leżał diabeł. Święcona woda spaliła mu skórę i mięśnie aż do kości. Po resztkach szabli i kontusza rozpoznali Borutę. W pierwszej chwili sądzili, że nie żyje, ale oczywiście diabli są nieśmiertelni. Żył, choć był w fatalnym stanie. - Co tu się stało? - huknął Lucyfer. Gadaj, to twoja robota? - Nic nie wiem - zełgał szlachcic. - Co znaczy nie wiem? - wściekł się władca. To twój sektor. - Nie wiem - szedł w zaparte. Lucyfer podniósł z ziemi osmoloną manierkę. Odchylił szybę hełmu, ryzykując zatrucie i ostrożnie powąchał jej zawartość. - Jakub Wędrowycz - zidentyfikował po zapachu producenta bimbru. - A właśnie, że Jakub - Boruta zhardział. Należało się sukinsynowi do kotła. Tyle lat nas za nos wodził. Kawał sufitu z jękiem runął za pobojowisko. Remont milenium. Co najmniej rok minie, zanim piekło znowu podejmie normalną pracę. Wargi Lucyfera ułożyły się w uśmiech pobłażania. Złość przeszła mu, jak ręką odjął. - Ty, Boruta, jak trzeba wypić, łeb masz mocny, ale za to mózg jak ser szwajcarski - powiedział. - Tobie się wydawało, że Jakub Wędrowycz tak po prostu da się wpakować do piekła? - Tak. I prawie się udało... - Ty kretynie. Nie tacy próbowali.