Czêœæ pierwsza l - To co teraz, ha? Bytem ja, to znaczy Alex, i trzech moich kumpli, to znaczy Pete, Georgie i Jo³op, a Jo³op to znaczy po nastojaszczy Jo³op, i siedzieliœmy w Barze Krowa zastanawiaj¹c siê, co zrobiæ z tak piêknie rozpoczêtym, a wieczór by³ chujnia mrok zi¹b zima sukin kot choæ suchy. W Barze Krowa dawali mleko z czymœ, to by³a taka melina, a mo¿e wy ju¿ nie pamiêtacie o braciszkowie moi, co to by³y za meliny, bo wszystko siê teraz tak bystro zmienia i wszyscy raz dwa zabywaj¹, gazet siê te¿ wiele nie czyta. Wiec w tym pabie sprzedawali mleko z dodatkiem czegoœ jeszcze. Na spirtne nie mieli pozwolenia, ale jeszcze nie wyszed³ ukaz, re nielzia robiæ tych nowych sztuczek, co je dobawiali do regularnego mleczka, wiêc mog³eœ sobie w nim kazaæ na przyk³ad welocet albo syntemesk, albo drenkrom, albo jeszcze jeden czy drugi taki maraset, ¿e mia³eœ od niego rozkoszne, ujutne piêtnaœcie minut sam na sam podziwiaj¹c Pana Boga i Wsiech Jego Anio³ów i Œwiêtych w lewym bucie i do lego b³yski wybuchy na ca³y mózg, no po prostu horror szo³! Albo mog³eœ piæ mleko z ¿yletami w œrodku, tak siê u nas mówi³o, ¿e siê cz³owiek od niego naostrzy i jest gotów na niemno¿ko tego brudnego, co to dwadzieœcia w jedno, i jak raz to piliœmy tego wieczora, od którego zacznê opowieœæ. W karmanach mieliœmy spore dziengi, wiêc jeœli chodzi o zachwat szmalcu, to nie by³o potrzeby flekowaæ ¿adnego dziada w ciemnej uliczce i patrzeæ, jak on siê ma¿e we krwi, kiedy my liczymy urobek i dzielimy na czterech, ani te¿ robiæ ultra kuku jakiejœ starej siwej babuli w sklepie, a potem siê udalaæ z rechotem i z bebechami jej kasy. Ale, jak to mówi¹, sama forsa nie daje szczêœcia. Wszyscy czterej byliœmy jak z ¿urna³a wyciêci, to znaczy wed³ug tamtej mody, czarne bardzo obcis³e rajtki z tak zwanym auszpikiem czyli odlewk¹ dopasowan¹ w kroku, pod rajtkami, jako os³ona i zarazem jako taki wzór, który by³o widaæ w odpowiednim œwietle, u mnie w kszta³cie paj¹ka, Pete mia³ grabê (to znaczy rêkê), Georgie bardzo elegancki kwiat, a ten bidny stary Jolop mia³ na odlewce taki bardzo na huzia ryj (to znaczy mordê) pajaca, bo on w ogóle nie oczeñ chwyta³ i by³ niew¹tpliwie z nas czterech najg³upszy. Nastêpnie mieli my wciête pid¿aki bez klap, tylko te ogromne wypchane ramiona (po naszemu: plecza), taka jak gdyby zgrywa, ¿e ktoœ mo¿e po nastojaszczy mieæ takie szerokie bary. No i oprócz tego, braciszku mieliœmy te nie sawsiem bia³e halsztuki, co wygl¹da³y jak piure z kartoszki z takim jakby deseniem od widelca. Kud³y mieliœmy nie za d³ugie i buty w sam raz takie do kopania. - To co teraz, ha? Przy barze siedzia³y w kupie trzy dziule, ale nas by³o czterech i mieliœmy tê pryncypialnoœæ, ¿e jeden za wsiech, wsie za jednego. Te trzy psiczki teŸ by³y jak z ¿urna³a, mia³y peruki na baszkach, fioletow¹, zielon¹ i pomarañczow¹, a ka¿da w cenie, no, ja bym powiedzia³, przynajmniej trzy albo czterotygodniowy zarobek takiej dziuszki, no i makija¿ pod kolor (to znaczy têcza wokó³ oczu i usto rozmalowane bardzo szeroko). Dalej mia³y czarne, d³ugie, zupe³nie proste kiece, a na nich przy grudkach wpiête srebrnego koloru znaczki, na których by³y imiona bojków: Joe, Mike i tak dalej. A to mia³o znaczyæ, ¿e niby z tymi malczykami siê przedzioba³y, zanim im stuknê³o czternaœcie lat. Krugom ³ypa³y na nas i ju¿ mi sie prawie zachcia³o ba³aknaæ (normalnie k¹cikiem ust), ¿eby zrobiæ we trzech niemno¿ko seksu, a bidnego starego Jo³opa sp³awiæ, bo do tego wystarczy kupiæ mu pó³ litra bia³ego, tyle ¿e z syntemeskiem i szlus, ale to by by³o nie fer. Bo Jo³op by³ wyj¹tkowo nieatrakcyjny no i taki, jak siê nazywa³, ale w walce to by³ brudas po prostu horror szo³! i bardzo zrêczny w butach. - To co teraz, ha? Ten cz³onio, co siedzia³ ko³o mnie, bo tam by³o d³ugie wygodne siedzenie z pluszu wzd³u¿ ca³ych trzech œcian, to by³ ju¿ nieŸle w trakcie, oczy mia³ szklane i tylko z niego bulgota³y takie s³owa w rodzaju: - Arystotele morele ¿e mu cieczka rododendron to ju¿ farfoklem prima bulba. - Rzeczywiœcie by³ daleko w tym kraju, no wprost na orbicie, i ja wiedzia³em, jak to jest, bo te¿ próbowa³em tego jak ka¿dy, ale na ten raz jakoœ mi sie poduma³o, ¿e to tchórza robota, braciszkowie moi. G³otn¹³eœ sobie tego mleka i le¿ysz, i dostajesz takiej prydumki. ze wszystko co ciê otacza, ju¿ jakby przesz³o. To znaczy wszystko widzisz dooko³a o kej, bardzo wyraŸnie, stoliki, lampy, stereo, dziobki i ma³yszów, ale wszystko jak gdyby ju¿ by³o i nie jest. I jesteœ jakby zahipno na swój but albo pazur, co popadnie, i równoczeœnie jakby ciê kto wzi¹³ za kark i trz¹cha³ niby koszkê. Tak ciê trzêsie i trzêsie, a¿ niczewo nie zostanie. Ju¿ straci³eœ imiê, p³yæ i samego siebie i masz to w rzopie, i czekasz, kiedy ci siê ten but czy pazur zacznie robiæ zó³ty, a potem jeszcze bardziej ¿ó³ty i jeszcze. Potem œwiat³a zaczynaj¹ siê wzrywaæ jak bombatomba i ten but czy pazur, czy ociupinka b³ocku na brzegu nogawki, co by nie by³o, zmienia siê w ogromne ogromne miejsce, wiêksze od ca³ego œwiata, i jak raz masz siê znaleŸæ ry³o w ry³o z Panem Bogiem, kiedy to siê nagle urywa. Znów jesteœ tu i taki wiêcej mizgl¹cy, buŸka ci siê wykrzywia do bu-hu-huu. Wiêc to jest fajne, ale tchórzliwe. Nic po to nas wywalili na œwiat, ¿ebyœmy siê obszczali z Bogiem. Takie sztuczki to mog¹ z cz³owieka wypruæ ca³¹ ikrê i wszystko co dobre. - To co teraz, ha? Stereo by³o wkluczone i zdawa³o siê, ¿e g³os tej syngierki lata po ca³ym barze, do sufitu i apiaæ w dó³ od œciany do œciany. To Berti Laski chrypia³a taki bardzo starychowski kawa³ek pod tytu³em: Opalasz mi farbê. Jedna z trzech fifek przy barze ci¹gle wypacza³a brzuch i wci¹ga³a go w rytmie tej tak zwanej muzyki. Czu³em, jak te ¿ylety w mleku zaczynaj¹ mnie rypaæ i teraz ju¿ by³em gotów na niemno¿ko tego co to dwadzieœcia w jedno. Wiec da³em skowyt: - Aut aut aut raus! - jak psiuk i ³omot tego cz³onia, co siedzia³ ko³o mnie i by³ tak daleko i coœ bulgota³, w s³uch czyli w ucho, horror szo³! ale on da¿e nie poczu³ i wci¹¿ posuwa³ swoje: - Telefonczyk mu tward ¿e laz jak bulbetle go bang tara bum. - Ale jeszcze poczuje, kiedy ocknie siê i stamt¹d wróci. - Raus a dok¹d? - spyta³ Georgie. - A tak byle siê przejœæ - powiedzia³em - i lukn¹æ, co siê hapnie i oka¿e, o braciszkowie moi. Wiêc wytoczyli my siê w te wielk¹ zimow¹ noc i paszli po Marghanita Road, i skrêcamy w Boothby Avenue i widzimy jak raz to, co nam by³o nu¿no, ma³y figiel na otwarcie wieczoru. Szed³ sobie taki trzês¹cy siê stary drewniak w typie jakby psora, w oczkach na klufie i z ryjem odkrytym na zimny wozduch nocny. Mia³ knigi pod pach¹ i zafajdany parasol i wyszed³ zza rogu od Publo Bibloteki, z której wtedy ju¿ ma³o kto korzysta³. W ogóle po zmroku nigdy siê nie trafia³o du¿o tych bur¿ujów starego typu, no bo wci¹¿ za ma³o policji a my, równe malczyki, w mieœcie i pod bokiem, tak ¿e ten chryk w typie psora by³ sam jeden na pustej ulicy. Wiec my podchodzimy do niego bardzo grzecznie i ja mówiê: - Przepraszam, braciszku. On siê na to niemno¿ko spukn¹³, widz¹c, ¿e my czterej podchodzimy tak spokojnie i grzecznie i z uœmiechem, ale powiada: -Tak? O co chodzi? - takim bardzo gromkim, profesorskim g³osem, jakby chcia³ nam pokazaæ, ¿e nie ma pietra. A ja do niego: - Widzê, ¿e masz ksi¹¿ki pod pach¹, braciszku. To zaiste rzadka przyjemnoœæ w naszych czasach spotkaæ kogoœ, kto jeszcze czyta, braciszku. - O! - powiedzia³, ca³y siê trzês¹c. - Ach tak? O! naturalnie! - I tak patrzy³ po kolei na wszystkich czterech, znajduj¹c siê jakby w samym œrodeczku kwadratu z samych u³ybek i uprzejmoœci. - No w³aœnie - odrzek³em. - I by³bym niezmiernie ciekaw, braciszku, czy by³byœ tak dobry pokazaæ mi, jakie to mianowicie ksi¹¿ki masz pod pach¹. Nic na œwiecie nie sprawia mi tyle radoœci co dobra i czysta ksi¹¿ka, braciszku. - Czysta - powtórzy³. - Czysta, e? - I na to Pete grabn¹³ mu te trzy ksi¹¿ki i bystro je rozda³. Poniewa¿ nas by³o trzech, potoczyliœmy ka¿dy po jednej, prócz Jo³opa. Moja nosi³a tytu³ Podstawy krystalografii, wiêc otwar³em j¹ i powiadam: Znakomite, po prostu œwietne! - i przewracam kartki. I nagle mówiê jakby zaszokowanym g³osem: - A có¿ to takiego? Co to za ohydne s³owo, rumieniê siê, kiedy na to patrzê. Zawiod³em siê na tobie, bracie, s³owo dajê. - Ale¿ to - wykrztusi³ - to... to... - No - odezwa³ siê Georgie - to ju¿ jest wed³ug mnie zupe³ne œwiñstwo. Tu jest takie s³owo, które siê zaczyna na p, i drugie na ch. - Mia³ knigê pod tytu³em Cuda i tajemnice p³atka œniegu. - O! - wkluczy³ siê stary bidny Jo³op, zagl¹daj¹c przez ramiê do ksi¹¿ki, któr¹ trzyma³ Pete, i jak zwykle przesoli³. - Tu jest napisane, co on z ni¹ zrobi³, i jest obrazek i w ogóle. - No - powiedzia³ - ty to jesteœ naprawdê stary i obleœny ptak sracz. - Stary cz³owiek, bracie, i ¿eby w twoim wieku - powiedzia³em i zaczynam drzeæ tê moj¹ knigê, a tamci swoje, przy czym Pete i Jo³op urz¹dzaj¹ zawody w przeci¹ganiu Systemu romboedralnego. Stary psor na to podnosi wrzask: - Ale¿ to nie moje ksi¹¿ki, to dobro publiczne, ale¿ to czysta z³oœliwoœæ i wandalizm! - albo coœ w tym rodzaju. I próbuje nam odebraæ te ksi¹¿ki, co by³o po prostu, no, wzruszaj¹ce. - Oj, zas³u¿y³eœ sobie, bracie - powiadam - na ma³¹ nauczkê. -Ta ksi¹¿ka o kryszta³ach by³a bardzo solidnie oprawiona i trudna do podarcia w kawa³ki, bo naprawdê stara i z czasów, kiedy rzeczy siê robi³o na trwa³e, ale jakoœ mi siê uda³o powyrywaæ kartki i kidaæ je garœciami jak p³atki œniegu, tylko du¿e, na tego chryka, co ci¹gle dar³ mordê, a potem tamci zrobili to samo, a Jo³op tylko ich obtañcowywa³ jak b³azen, bo te¿ i by³. - Proszê ciê bardzo - zawo³a³ Pete. - Na, masz tu swojego dorsza z kornfleku, ty brudny czytaczu œwiñstw i paskudztwa. - Ty stary, obleœny chryku, ty! - powiedzia³em. I zaczêliœmy dopiero z nim igraæ. Pete go trzyma³ za graby, a Georgie zahaczy³ i rozpachn¹³ japê, i wtedy Jolop wyj¹³ mu protezy, górn¹ i doln¹ szczêkê. Rzuci³ je na chodnik, a ja normalnie pod but, chocia¿ okaza³y siê kurwa twarde, z jakiegoœ nowego plajstyku. Drewniak wzi¹³ siê coœ gulgotaæ, u³ch y³ch o³ch, wiêc Georgie puœci³ to jego rozdziawione japsko i tylko razik mu przysun¹³ t¹ swoj¹ pi¹ch¹ w pierœcionkach, to ten stary chryk normalnie stêkn¹³ i od razu krew, coœ piêknego, braciszkowie moi, po prostu horror szo³! Wiêc ju¿ tylko zwlekliœmy z niego ³achy, a¿ do majki i d³ugich gaci (bardzo starychowskich, Jo³op zdycha³ ze œmiechu), po czym Pete kopn¹³ go fajnie w brzucho i puœciliœmy go. Polaz³ tak jakby kuœtykaj¹c, bo to nie by³ prawdziwy mocny kop, i robi¹c: - O! o! o! - i nie wiedz¹c dok¹d i co jest co, a myœmy siê dali w chichot, a potem poszperali my w jego karmanach, tymczasem Jo³op nas obtañcowywal z tym zafajdanym parasolem, ale du¿oœmy nie znaleŸli. Kilka starych listów, niektóre datowane a¿ gdzieœ w latach 1960-tych, z takimi s³owami jak: Mój najdro¿szy najdro¿szy, i tym podobny szajs, i kó³ko z kluczami, i stare ciekn¹ce pióro. Jo³op zaprzesta³ tañców z parasolem i oczywiœcie musia³ wzi¹æ siê do czytania w glos jednego listu, jakby chcia³ dokazaæ wobec pustej ulicy, ¿e potrafi czytaæ. - Moje kochanie! - wyg³asza³ tym strasznie wysokim g³osem. - Bêdê myœla³a o tobie, kiedy ty siê znajdziesz daleko st¹d, i mam nadziejê, ¿e nie zapomnisz w³o¿yæ coœ ciep³ego, jeœli bêdziesz wychodzi³ noc¹. - I zaœmia³ siê bardzo gromko: ho ho ho! udaj¹c, ¿e wyciera sobie tym rzopsko. Dobra powiedzia³em. - Koñczymy z tym, braciszkowie moi. - W sztanach tego chryka znalaz³o siê tylko ciut ciut szmalu (to znaczy forsy), najwy¿ej trzy golce, wiêc ustroiliœmy z t¹ jego drobn¹ parszyw¹ monaliz¹ normalnie razbros, bo to by³a kurza kasza w porównaniu z tym kasabubu, coœmy ju¿ mieli przy sobie. Potem ¿eœmy potrzaskali parasol i z ciuchami te¿ zrobili razrez i rzucili je na dmuch wiatru, o braciszkowie, i skoñczyliœmy z tym belfrowatym chrykiem. Ja wiem, ¿eœmy nic wielkiego znów nie zdzia³ali, ale to by³ tylko pocz¹tek wieczoru i ja ciê prze pieprzê prasza³ ani twoich za to nie bêdê. ¯ylety w mleku z dobawk¹ ju¿ ciê³y jak trza i w ogóle horror szo³. Teraz pierwsza rzecz to uskuteczniæ ma³e filantro, ¿eby z jednej strony spuœciæ niemno¿ko szmalcu i przez to mieæ lepsz¹ motywacjê do zachwatu w jakimœ tam sklepie, a z drugiej kupiæ sobie zawczasu alibi, wiêc poszliœmy do Ksiêcia Nowego Jorku na Amis Avenue i w tym cichym zak¹tku naturalnie siedzia³y ze trzy albo cztery stare babule i ci¹gnê³y tê swoj¹ czarn¹ z mydlinami na koszt AZ (czyli Akcji Zasi³ków). Wiêc my ³adujemy siê jako ci dobrzy malysze, uœmiechaj¹c siê do wszystkich na dobry wieczór w koœció³ku, choæ te stare pomarszczone chryczki wpad³y od razu w dygot, a¿ im siê stare ¿ylaste grabki zatrzês³y na szklanach i mydliny zaczê³y chlapaæ na stó³. - Zostawcie nas, ch³opcy, w spokoju! - prosi jedna z mord¹ ca³¹ jak mapa od tej tysi¹cletniej staroœci. - My jesteœmy biedne staruszki. - A my tylko kaliami b³ysk b³ysk b³ysk w uœmiechu, siadamy i na dzwonek, iczekamy na obra. Jak podszed³, ca³y w nerwach i tr¹c sobie szufle o brudny fartuch, zakazaliœmy ka¿dy po weteranie, czyli rum z wiœniakiem, to by³o wtedy modne, a niektórzy jeszcze lubili w tym psiuk limonu, to by³ styl kanadyjski. A ja powiadam: - Daj coœ po¿ywnego tym biednym, starym babulkom. Dla ka¿dej du¿ego szkota i coœ na wynos. - I sypn¹³em ca³¹ kieszeñ monalizy na stó³ i tamci trzej te¿, o braciszkowie moi. Wiêc te ciê¿ko spukniête stare chryczki zaraz dosta³y ka¿da jeden podwójny z³otogniak i same ju¿ nie wiedzia³y, co robiæ i co ba³akn¹æ. Jedna wydusi³a z siebie: - Dziêkujê, ch³opcy - ale widaæ by³o, ¿e czekaj¹, co wrednego siê teraz hapnie. Wsio taki dano im po butli Yank General, to jest taki koniak, na wynos i do tego zakaza³em im jeszcze po tuzinie czarnej z mydlinami z dostaw¹ do domu na drugi dzieñ, ¿eby ka¿da z tych œmierdz¹cych starych fif zostawi³a w barze swój adres. Za ostatek szmalu wykupiliœmy, o braciszkowie moi, wszystkie te paje z miêsem, serki na krakersach, precelki, chrupki i batony czekoladowe, ile ich tylko mieli w pabie, i to te¿ dla tych babulek. A nastêpnie powiedzieliœm: - Wrócimy tu za minutkê. - I te stare pudernice wci¹¿ powtarza³y: - Dziêkujemy wam, ch³opcy! - i: - Niech was Bóg pob³ogos³awi, ch³opcy! - a myœmy wyszli bez jednego centa w karmanach. - A¿ siê cz³owiek czuje charoszy, nie? - powiada Pete. A stary bidny Jo³op widaæ ¿e niezupe³nie ponia³, ale nic nie ba³akn¹³, bo siê cyka³ ¿ebyœmy go znów nie nazywali durak i cudowne dziecko bez baszki. No wiêc przeszli my za róg na Attlee Avenue i ten sklepik ze s³odyczami i tabakiem by³ jeszcze otwarty. Nie ruszaliœmy ich prawie od trzech miesiêcy i ca³a dzielnica by³a taka wiêcej spokojna, wiêc uzbrojone szpiki i patrole ma³o siê tam pokazywa³y w tych czasach, a bardziej na pó³nocnym brzegu. Naci¹gnêli my swoje maski, to by³a sawsiem nowa sztuczka, naprawdê wundcr bar, jak odrobione! twarze historycznych osobistoœci (jak siê kupowa³o, to podawali nazwiska) i mój by³ Disraeli, Pete mia³ Elvisa Presleya, Georgie króla Henryka VIII, a stary bidny Jo³op wzi¹³ poetê nazwiskiem Pebe Shelley. No przebranie jak drut, w³osy i w ogóle, z jakiegoœ bardzo fajnego plajstyku, tak ¿e da³y siê zwijaæ, jak nie by³y ju¿ potrzebne, i schowaæ w bucie: no i weszliœmy we trzech. Pete zosta³ na dworze za czasowego, choæ tak prawdê powiedziawszy to nie by³o czego siê baæ. I ledwo ¿eœmy postawili nogê w sklepie, od razu lu na starego, a ten Slouse to by³a taka gromadna kucza jakby galaretki z portwajnu i z miejsca siê kapn¹³ i bryzg na zaplecze, gdzie mia³ telefon i nawierno te¿ swoj¹ fest naoliwion¹ armatê i w niej szeœæ wrednych pestek. Wiêc Jo³op obskoczy³ ten kontuar bystro jak ptak, tylko paczki ryjków prysnê³y na wszystkie strony i ruchnê³a wielka, p³asko wyciêta dziobka szczerz¹ca zêby do klientów i wywieszaj¹ca do nich grudziska dla reklamy jakiejœ tam nowej marki rakotworów. Potem by³o widno ju¿ tylko jakby wielk¹ kulê, co siê wtoczy³a za firankê w g³¹b sklepu, a byli to stary Jo³op i Slouse, ¿e tak powiem, w zmaganiach na œmieræ i ¿ycie. Potem da³o siê s³yszeæ sapanie i charkot i wierzganie za t¹ firank¹ i ³ubudu przewracaj¹ce siê graty i twojamaæ i wreszcie szk³o brzdêk brzdêk zgrzyt. Tymczasem mama Slouse, jego zakonna fifa, sta³a jakby zamro¿ona za lad¹. Widaæ by³o, ¿e narobi morderczego wrzasku, jak da siê jej szansê, wiêc obskoczy³em bystro ten kontuar i grabn¹³em j¹, a to by³ te¿ kawa³ cia³a horror szo³, ca³a pachn¹ca i z grudziskami wypiêtymi jak banie i bujaæ siê! Po³o¿y³em jej grabê na ryju, ¿eby nie wrzasnê³a œmieræ i pogrom na cztery wiatry niebieskie, a ta damulka suka jak mnie k¹chnie ca³¹ gêb¹, wredziocha, to ja wrzasn¹³em zamiast niej, i jak siê rozdar³a za milicj¹! No, to wtedy ju¿ musia³em jej zrobiæ po nastojaszczy stuk odwa¿nikiem, a potem doprawiæ ³omem do odkrywania skrzynek, i tu siê ju¿ pokaza³a czerwieñ, ta stara dru¿ka. Toœmy j¹ rozci¹gnêli na pod³odze i ustroili razrez darcie kiecek, dla ¿artu, i tak z lekka a niemno¿ko buta, ¿eby przesta³a jêczeæ. I widz¹c j¹ tak roz³o¿on¹ z grodziskami na wierzchu pomyœla³em sobie, ¿e mo¿e by tak? ale nieh to zostanie na potem. Wobec tego wygarnêliœmy kase i urobek tej nocy pokaza³ siê ca³kiem horror szo³, i wziêliœmy ka¿dy po kilka paczek co najlepszych rakotworów, no i poszliœmy sobie, o braciszkowie moi. - Ale co by³ gromadny i ciê¿ki, to by³, ten skurwysyn - powtarza³ w kó³ko Jo³op. Nie ponrawi³ mi siê jego wygl¹d: by³ brudny i taki zmiêtoszony, jak u mu¿yka, co siê z kimœ harata³, i oczywiœcie tak w³aœnie by³o, ale nie powinno siê nigdy na to wygl¹daæ! Po halsztuku jakby mu ktoœ depta³, maskê mia³ rozdart¹ i ry³o usmotruchane w brudzie z pod³ogi, wiêc wzieli my go w boczn¹ uliczkê i doprowadzili co nieco do porz¹dku, pluj¹c w halsztuki, ¿eby z niego zetrzeæ to b³oto. Czego my byœmy nie zrobili dla naszego Jo³opa. Byliœmy z powrotem pod Ksiêciem Nowego Jorku w try miga i wed³ug mego zegarka to nie trwa³o wiêcej ni¿ dycha minut. Te stare babule jeszcze siedzia³y przy czarnej z mydlinami przy szkotach, coœmy je im zafundowali, wiêc my do nich: - No, dziewuszki. to co sobie ka¿emy? - A one znów: - Jak to ³adnie z waszej strony, ch³opcy, niech Bóg was b³ogos³awi, ch³opcy! - i my na dzwonek i kelnera, teraz to ju¿ by³ inny, zakazaliœmy piwsko z rum bumem, bo siê nam po nastojaszczy chcia³o piæ, braciszkowie, i co tylko chcia³y te stare pudernice. Potem mówiê do tych babuszek: - Myœmy wcale st¹d nie wychodzili, no nie? Byliœmy tu przez ca³y czas, prawda? - A te bystro siê po³apa³y i mówi¹: - Tak jest, ch³opcy. Nie spuœci³yœmy was ani na chwile z oka. Panie Bo¿e wam b³ogos³aw - i pij¹. Nie ¿eby to by³o a¿ takie wa¿ne. Chyba z pó³ godziny minê³o, zanim siê pojawi³ jakiœ znak ¿ycia ze strony polucyjniaków, i to te¿ wesz³o raptem dwóch bardzo m³odych szpików, ca³kiem jcszcze ró¿owych pod tym wielkim he³mem. I jeden pyta: - Wy coœ mo¿e wiecie o tym, co siê sta³o dziœ wieczór w sklepie u Slouse'a? - My? - powiadam niewinnie. - A co siê sta³o? - Kradzie¿ i pobicie. Dwie osoby w szpitalu. A gdzie wyœcie dzisiaj byli? - Ten wasz wredny ton mi siê nie podoba - odrzek³em. - Mam gdzieœ wasze insynuacje. To œwiadczy, ¿e macie zbyt podejrzliwy charakter, moi mali braciszkowie. - Oni byli tu przez ca³y wieczór, ch³opcy - zaczê³y wykrzykiwaæ te stare babulki. - Panie Bo¿e ich b³ogos³aw! Nie ma na ca³ym œwiecie lepszych ni¿ oni ch³opców, tacy mili, tacy uczynni! Byli tu przez ca³y czas. Nikt nie widzia³, ¿eby siê st¹d ruszyli na krok. - My siê tylko pytamy - powiedzia³ ten drugi gliniarczyk - Wype³niamy swoje obowi¹zki, jak wszyscy. Ale jeszcze ³ypnêli na nas wrednie i z pogró¿k¹, zanim siê zmyli. Kiedy ju¿ byli przy wyjœciu zrobiliœmy mi taki ma³y koncert na wardze: biribiri bibibi. Ale je¿eli o mnie chodzi, to jednak by³em ciut rozczarowany, ¿e tylko tak siê to odbywa i co za czasy. Tak naprawdê to nie ma z czym walczyæ. Wszystko ³atwe jak ca³uj mnie w rzopsko. No, ale jeszcze noc by³a m³oda. 2 Kiedy wyszliœmy z Ksiêcia Nowego Jorku, w œwietle padaj¹cym z d³ugiej witryny g³ównego baru zobaczyliœmy starego, be³kocz¹cego rzêcha czyli te¿ ochlapusa, co wyrykiwa³ œwiñskie pieœni swych ojców i przy tym odbija³o mu siê bbe bbe, jakby taka œwiñska orkiestra w tych jego œmierdz¹cych, zgni³ych bebechach. Jak raz to, czego nigdy nie mog³em znieœæ. Po prostu œcierpieæ ja nie móg³ widoku, jak mu¿yk ca³y upaækany i schlany i bekaj¹cy zatacza siê, w jakim by nie by³ wieku, ale zw³aszcza kiedy to by³ po nastojaszczy drewniak, jak ten tutaj. Sta³ tak jakby rozp³aszczony na œcianie i jego ³achy to by³o jedno wielkie plugastwo, wymiête i rozmem³ane i ca³e w b³ocku i w ³ajnie i w paskudztwie. No to wziêliœmy go i przy³o¿yli fest parê ³omotów, a ten wci¹¿ sobie œpiewa³. Ta pieœñ by³a o taka: Owszem, wrócê do ciebie, moja mila, Jak ty ju¿ nie bêdziesz ¿y³a. Ale kiedy Jo³op mu kilka razy przy³o¿y³ pi¹ch¹ w to brudne ¿³opackie ry³o, przesta³ wyæ i zacz¹³ wrzeszczeæ: - No, jazda, za³atwcie mnie, wy tchórzliwe skurwiêta, ja ju¿ i tak nie chcê ¿yæ w takim cuchn¹cym œwiecie. - Wiêc kaza³em Jo³opowi, ¿eby siê trochê wstrzyma³, bo czasem ciekawi³o mnie, co takie stare próchno ma do powiedzenia o ¿yciu i o œwiecie. Zapyla³em: - O! A co w nim tak cuchnie? Krzykn¹³: - Ten œwiat jest œmierdz¹cy, bo pozwala, ¿eby m³odzi tak traktowali starych, jak wy w tej chwili, i nie ma ju¿ prawa ani porz¹dku. Rycza³ na ca³e gard³o i wymachiwa³ grabami, i rzeczywiœcie co do s³ów to radzi³ sobie zupe³nie horror szo³, tylko mu nie w porê wychodzi³o to hyp hyp z kiszek, jakby coœ lata³o w nim po orbicie, albo jak gdyby jakiœ wyj¹tkowy chamajda wtr¹ca³ siê i ha³asowa³, wiêc ten stary chryk mu jakby wygra¿al piêœciami i wrzeszcza³: - To ju¿ nie jest œwiat dla starego cz³owieka i datego ja siê was wcale nie bojê, wy pêtaki, bo jestem taki zalany, ¿e nawet nie poczujê bólu, jak mnie bêdziecie biæ, a jeœli mnie zabijecie, to jeszcze lepiej, bo ja wolê ju¿ nie ¿yæ - To my ryknêli ze œmiechu, a potem obszczerzaliœmy tylko zêby nie odzywaj¹c siê, i on wreszcie powiedzia³: - Co to w ogole za taki œwiat? Ludzie na Ksiê¿ycu i ludzie kr¹¿¹ wokó³ Ziemi, jak te muszki ko³o lampy, a nie zwraca siê ju¿ uwagi na ziemskie prawo i porz¹dek. Wiêc róbcie sobie najgorsze, co potraficie, wy tchórzliwe i brudne chuliganiêta. - I zrobi³ nam koncert na wardze: prrr biribiri bibibi! tak jak my tym m³odym gliniarzom, i znów zacz¹³ œpiewaæ: Ojczyzno, w bitwie moje mêstwo Da³o ci pokój i zwyciêstwo. Wiêc myœmy w³adowali mu po nastojaszczy ³omot, uœmiechaj¹c siê ca³¹ gêb¹, ale on ci¹gle œpiewa³. To siê go podciê³o, a¿ ruchn¹³ ciê¿ko na p³ask i rzygnê³o z niego ca³ym kub³em wymiocin z piwska. To by³o paskudne i szmucyk, wiec wziêliœmy go pod but, wszyscy po kolei, no i wtedy ju¿ krew czyli jucha, nie pieœñ i nie rzygowiny, pop³ynê³a mu z brudnego starego ryja. No i poszliœmy w swoj¹ stronê. Billyboy i jego piêciu kumpelków nawinêli nam siê przy miejskiej elektrowni. W tych czasach, o braciszkowie moi, gangi ³¹czy³y siê zwykle po czterech czy piêciu, jak do samochodu, bo czterech to by³a w gablocie udobna liczba, a szeœciu to ju¿ górna granica. Czasem gangi siê wi¹za³y ze sob¹, tworz¹c jakby ma³e armie do wielkiej nocnej wojny, ale przewa¿nie ³uczsze by³o kr¹¿yæ w niedu¿ej liczbie. A ten Billyboy to by³o coœ takiego, ¿e mdli³o mnie na sam widok tej t³ustej a obszczerzonej mordy, i wsiegda czuæ od niego by³o ten smród bardzo zje³cza³ego oleju, co to siê na nim w kó³ko i w kó³ko sma¿y, nawet kiedy by³ odziany w swoje najlepsze ciuchy, jak siejczas. Przy³ypali nas w tej samej chwili, kiedy myœmy ich przy³ypali, i zaczê³o siê jakby takie bardzo spokojne kapowanie jedni na drugich. To bêdzie po nastojaszczy, to bêdzie jak trza, to bêdzie nó¿, cepki, brzytew, a nie jakaœ tam pi¹cha i but. Billyboy i jego kumple przekrócili to czym akurat byli zajêci, bo w³aœnie siê gotowali, ¿eby wykonaæ coœ na m³odej a p³aksiwej dziuszce, któr¹ sobie zgarnêli, nie starszej ni¿ dziesiêæ lat, dar³a siê na ca³y glos, ale ciuchy jeszcze mia³a na sobie, sam Billyboy dzier¿y³ j¹ za jedn¹ grabulê, a jego przychwost Leo za drug¹. Pewnie byli jak raz na etapie œwiñskiego s³owa i gotuj¹c siê do nastêpnego czyli niemno¿ko ultra kuku. Jak tylko nas zobaczyli z daleka, od razu puœcili te ma³¹ psiczkê z jej bu-hu-hu, bo tam, sk¹d j¹ wziêli, jest przecie¿ takich ile chc¹c, i zaraz uciek³a, tylko jej te cienkie bia³e giczki miga³y w mroku, ci¹gle robi¹c to: - O! o! o! - A ja powiedzia³em u³ybaj¹c siê bardzo szeroko i po przyjacielsku: - No, kogo ja widzê, to ten zat³uszczony œmierdz¹cy cap Billyboy we w³asnej ¿a³obie. Jak siê masz, ty glu glu butlo najtañsza zje³cza³ego oleju po frytkach? No to chodŸ i weŸ po dzbukach, jeœli masz w ogóle dzbuki, ty wa³achu z galarety odlany, ty! - I zaczê³o siê. By³o nas czterech na ich szeœciu, jak ju¿ zaznaczy³em, tylko ¿e stary bidny Jo³op, niezale¿nie od swego jo³opstwa, by³ wart ich trzech co do zaciek³oœci i w brudnej robocie. Nosi³ takie doœæ horror szo³ cepki czyli ³añcuch, owiniêty dwa razy w pasie i odwin¹³ go i zacz¹³ œlicznie machaæ po g³azach czyli oczach. Pete i ¯or¿yk mieli ostre jak trza no¿e, a co do mnie, to pos³ugiwa³em siê star¹, fajn¹ i po prostu mordercz¹ brzytw¹, klór¹ teraz ju¿ potrafi³em operowaæ i migaæ artystycznie i wrêcz horror szo³. I tak ¿eœmy siê zra¿ali po ciemku, stary Ksiê¿yc z ludŸmi, co go obsiedli, w³aœnie wschodzi³ i gwiazdy te¿ miga³y ostro jak no¿e, którym pilno siê w³¹czyæ. I uda³o mi siê chlasn¹æ t¹ brzytw¹ z góry na dó³, z przodu, przez ciuchy jednego z kumpli Billyboya, no bardzo bardzo zrêcznie, nawet nie zadrasn¹wszy cia³a pod odzie¿¹ i ten drug Billyboya nagle znalaz³ siê w walce otwar³y niby str¹czek grochu, z go³ym brzuchem i z jajami na wierzchu, no i bardzo siê zdenerwowa³ i zacz¹³ tak machaæ i wrzeszczeæ, a¿ przesta³ uwa¿aæ i da³ wejœcie poczciwemu Jo³opowi z jego cepkami jak w¹¿: w-h-h-hiiiisz-sz! tak ¿e Jo³op go zacepi³ po samych patrzalkach i ten drug Billyboya sp³yn¹³ potykaj¹c siê na oœlep i wyj¹c, ¿e ma³o sobie serca nie wypru³. Dla nas wszystko dalej sz³o horror szo³ i ju¿ wkrótce przychwost Billyboya wala³ siê nam pod nogami, oœlepiony przez cepki Jo³opa i czo³ga³ siê w kó³ko i wy³ jak zwierzê, ale jeszcze raz wzi¹³ fest but w czaszkê i by³ aut aut i aut. Z naszej czwórki Jo³op, jak zwykle, tak na wygl¹d wyszed³ najgorzej, to znaczy mia³ ca³e ry³o we krwi i ciuchy upaprane i razrez ale poza nim wszyscy zachowaliœmy spokój i zdrowie. A teraz ten t³usty œmierdziel Billyboy, tego ja chcia³em dostaæ! no i tañczê wokó³ niego z brzytw¹ niby jakiœ golarz na statku podczas wielkiego sztormu i próbujê dopaœæ go na parê odlicznych ciêæ w to paskudne oleiste ry³o. Billyboy mia³ nó¿, taki d³ugi sprê¿ynowiec, tylko ¿e by³ ciut za wolny i ciê¿ki w ruchach, ¿eby móg³ naprawdê zrobiæ komuœ wredziochê. I z prawdziw¹ satysfakcj¹, braciszki, odtañczy³em ja przed nim walczyka - w lewo dwa trzy, w prawo dwa trzy - i ciachn¹³em go w lewy i w prawy policzek, tak ¿e dwie firanki krwi sp³ynê³y jakby w te samej chwili, z. ka¿dej strony jego t³ustej, œwiñskiej, oleistej mordy jedna w œwietle zimowych gwiazd. Ciek³a ta jucha jak czerwone p³achty, ale widaæ by³o, ¿e on nawet nie poczu³, tylko pcha³ siê na mnie jak brudny i t³usty niedŸwiedŸ, i wci¹¿ tylko d¿ga³ tym no¿em i dŸga³. Potem us³yszeli my syreny i ju¿ by³o wiadomo, ¿e to gliniarze pêdz¹ z armatami wytkniêtymi przez okna z wozów i gotowi do strza³u. Ta p³aksiwa dziulka da³a im znaæ, oczywiœcie, bo alarmowa budka stali niedaleko za elektrowni¹. - Ja ciê rych³o dostanê, nie bój siê! - zawo³a³em - ty capie œmierdz¹cy! Utnê ci te dzbuki jak nic. - I pobiegli, z wolna i zdyszani, na pó³noc ku rzece, tylko przychwost Leo zosta³ charcz¹c na ziemi, a my poszliœmy w swoj¹ stronê. Tu¿ za rogiem by³a alejka, ciemna, pusta i na obie strony otwarta, wiêc tam odsapnêliœmy, najpierw prêdko dysz¹c, potem coraz wolniej i w koñcu normalnie. Jakbyœmy le¿eli u stóp dwóch ogromnych gór, to by³y bloki mieszkalne, i w oknach wszystkich ¿yliszcz migota³o jakby niebieskie pl¹saj¹ce œwiat³o. Na pewno ti wi. Dzisiaj by³ tak zwany program œwiatowy, czyli ka¿dy na œwiecie ogl¹da³ jedno i to samo, kto tylko zechcia³, a przewa¿nie to wpychle w œrednim wieku ze œrednich klas. Jakiœ tam wielki s³awny szutniak albo czarny syngier siê wyg³upia i wszystko to jest odbite w przestrzeni od sputników ti wi, braciszkowie moi. Odczekaliœmy dysz¹c i s³yszeliœmy, jak te wyj¹ce poli mili cyjniaki .przelatuj¹ na wschód, wiêc ju¿ kej o kej. Tylko bidny stary Jo³op wci¹¿ ³ypa³ na gwiazdy i planety i Ksiê¿yc z gêb¹ tak rozdziawion¹ jak rybionek, co nigdy jeszcze nie widzia³ tych rzeczy, i wreszcie powiada: - Ciekawe, co tam na nich jest. Co te¿ mo¿e byæ tam w górze na takich dingsach? Szturgn¹³em go fest pod ¿ebro i mówiê: - Ech, ty g³upi skurwlu. Nie myœl o tym. Na pewno takie samo ¿ycie jak tu, ¿e ktoœ daje no¿em, i drugi bierze. A na razie noc jest m³oda, wiêc ruszmy siê wreszcie, o braciszkowie. - Tamci na to ryknêli œmiechem, ale stary bidny Jo³op tylko siê na mnie tak serio wytrzeszczy³ i apiaæ zadar³ oczy na gwiazdy i Ksiê¿yc. No i poszli my sobie alejk¹, a œwiatowy program b³êkitnia³ z obu stron. Teraz by³ nam potrzebny wóz, wiêc skrêcili my z alejki w lewo i okaza³o siê, ¿e jesteœmy na Priestly Place, bo rzuci³a nam siê w g³azy ta wielka figura z br¹zu, jakiœ staro¿ytny poeta z górn¹ warg¹ jak ma³pa i z faj¹ wetkniêt¹ w obwis³y ryj. Id¹c dalej na siewier doszli my do parszywego starego Filmodromu, który siê ³uszczy³ i sypa³, bo ju¿ prawie nikt tam nie zagl¹da³ oprócz takich malczyków jak ja i kumple, a i to tylko na zgie³k albo razrez, albo trochê tego ryps wyps ryps wyps po ciemku. Z afisza na froncie, oœwietlonym par¹ upstrzonych przez muchy reflektorów, mo¿na by³o wyczytaæ, ¿e leci jak wykle taki western, gdzie anio³owie s¹ po stronie szeryfa z Usa, co r¹bie z szeœciostrza³owca do koniokradów z piek³a rodem na padbor, jak to na huzia produkowa³ w tych czasach nasz Gosfilm. Pod kinem zaparkowane wozy nie by³y znów takie wunder bar, przewa¿nie stare zafajdane gabloty, ale znalaz³ siê jeden Durango 95 i pomyœla³em, ¿e to siê nada. Georgie mia³ na kó³ku tak zwany wsiotwieracz i w³adowaliœmy siê: Jo³op i Pete na zadnie, jak lordowie pykaj¹c sobie z rakotworów, a ja wkluczylem stacyjkê i da³em zap³on i warknê³o nawet zupelnie horror szo³, z tym fajnym ciep³ym wibro i pomrukiem, co to czuje siê w kiszkach. Potem na but i cofnêliœmy siê klasycznie, i nikt nas nie przy³ypa³. Poigraliœmy sobie ciut po tak zwanym Centrum, strasz¹c drewniaków i babulki na przejœciach, goni¹c zygzakiem koszki i te pe. A póŸniej szos¹ na zachód. Nie by³o wielkiego ruchu, wiêc wciska³em girê normalnie w dechê prawie ¿e na wylot i Durango 95 siorba³ drogê jak makaron. Wkrótce by³y ju¿ tylko zimowe drzewa i mrok, braciszkowie moi, taki wiejski mrok, i raz przejecha³em po czymœ du¿ym i z warcz¹cy zêbat¹ paszcz¹ nagle w reflektorach, potem skrzyknê³o i glamznê³o pod nami i stary Jo³op na zadku ma³o sobie ³ba nie odrechota³: ho ho ho! A potem przyuwa¿yliœmy jakiegoœ ma³ysza z dziuszk¹ pod drzewem na lib lib i przystanêli my, i wznieœli okrzyk na ich czeœæ, a potem daliœmy obojgu wycisk, ale tak niemno¿ko i od niechcenia, tylko ¿eby siê pop³akali, i znów pajechali. Co teraz by³o nam potrzebne, to normalnie wizyta z zaskoczenia. To dopiero podnieca, to jest coœ! do œmiechu i do ³omotu w ultra gwa³t. Wreszcie dotarli my do takiego osiedla i zaraz za nim by³a jakby ma³a osobna dacza z kawa³kiem ogrodu. Ksiê¿yc ju¿ wzeszed³ na balszoj i ten domek widno by³o dok³adnie jak w dzieñ, kiedy odpuœci³em gaz i po hamulcach, a ci trzej chichrali siê jak z uma szed³szy, i widzieliœmy nazwê na furtce: DOMCIU... co za ponura nazwa. Wylaz³em z wozu i kaza³em kumplom œciszyæ ten uœmiech i zachowaæ powagê, odkry³em tê malutk¹ furtkê i podszed³em do drzwi od frontu. Zapuka³em delikatnie i nikt siê nie zjawi³, wiêc zapuka³em ciut mocniej i na ten raz us³ysza³em kroki, potem odci¹ganie zasuwy, potem drzwi siê troszeczkê uchyli³y, mo¿e na cal, tak ¿e zobaczy³em oko patrz¹ce na mnie, a drzwi by³y zakryte na ³añcuch. - Kto tam? - G³os by³ jakiejœ fifki, tak na ucho s¹dz¹c doœæ m³odej dziulki, wiêc odezwa³em siê bardzo wytwornym g³osem jak prawdziwy d¿entelmen: - Bardzo pani¹ przepraszam, jest mi tak przykro, ¿e pañstwa niepokojê, ale wyszliœmy na spacer i mój przyjaciel nagle zas³ab³ z takimi objawami, ¿e teraz le¿y na szosie nieprzytomny i rzêzi. Czy by³aby pani tak dobra pozwoliæ mi skorzystaæ ze swego telefonu i zadzwoniæ na pogotowie? - U nas nie ma telefonu - powiedzia³a ta fifa. - Bardzo mi przykro. Musi pan niestety iœæ do kogoœ innego. - Z wnêtrza tego malutkiego ¿yliszcza wci¹¿ by³o s³ychaæ klak klak klakot-i-klak klak i klak klak klak-klak czyjejœ maszyny do pisania, a potem zapad³a cisza i rozleg³ siê g³os tego mudaka: - O co chodzi, kochanie? - To czy by³aby pani tak dobra - powiedzia³em - daæ mu ³yk wody? To jest coœ w rodzaju omdlenia. Tak wygl¹da, jakby straci³ przytomnoœæ. Fifka siê zawaha³a i powiada: - Proszê zaczekaæ. - I odesz³a, a moi trzej kumple wysiedli z auta i przemknêli siê do mnie horror szo³ po cichutku, wci¹gaj¹c maski, potem ja naci¹g naci¹g swoj¹ i wystarczy³o ju¿ tylko wsun¹æ grabê i odhaczyæ ³añcuch, po tym jak uda³o mi siê zmiêkczyæ tê psiochê swym d¿entelmeñskim g³osem, tak ¿e nie domknê³a z powrotem drzwi, jak powinna, skoro myœmy byli ci nocni nieznajomi. I wpadliœmy z rykiem we czterech, przy czym Jo³op gra³ jak zwykle szutniaka, podskakuj¹c i wykrzykuj¹c brudne s³owa, i faktycznie by³ to fajniutki ma³y domek, muszê przyznaæ. Z rechotem wbiegliœmy do pokoju, gdzie siê pali³o œwiat³o, i ta psiczka siê tam jakby kuli³a w sobie, i by³a to fajna m³oda rze¿ucha z takimi grudkami, ¿e horror szo³! i z ni¹ by³ ten cz³onio, ten jej zakonnik czyli œlubny, te¿ dosyæ m³ody w oczkach w rogowej oprawie, a na stole maszyna do pisania i wszêdzie porozkidane mnóstwo bumagi, ale by³ te¿ jeden stosik porz¹dnie u³o¿ony, jakby to, co on ju¿ wystuka³, czyli ze znów taki w typie inteligenta od ksi¹¿ek, w typie tego, coœmy z nim kilka godzin temu poigrali, tylko ¿e ten tutaj by³ pisarz, nie czytacz. W ka¿dym razie rzek³: - Co to ma znaczyæ? Kim jesteœcie? Jak œmiecie wchodziæ do mojego domu bez pozwolenia? - A g³os mu siê tylko trz¹s³ i grabki te¿. Wiêc powiadam: - Nie lêkaj siê. Jeœli trwogê masz w sercu, bracie, oto ciê zaklinam, zb¹d¿ siê jej co rychlej. - Potem Georgie i Pete poszli zajrzeæ do kuchni, a Jo³op sta³ przy mnie z rozdziawionym ryjem czeka³ na rozkaz. - A to, co to jest? - zapyta³em, bior¹c ze sto³u plik maszynopisu, a ten w rogowych pinglach mówi trzês¹c siê: - To w³aœnie chcia³bym us³yszeæ. Co to jest takiego? Czego tu chcecie? Wynoœcie siê, zanim was wyrzucê. - Wiêc bidny stary Jo³op w masce jako Pebe Shelley tak siê obœmia³, ¿e wprost rycza³ jak zwierzê. - To jest ksi¹¿ka - powiadam. - Piszesz tê ksi¹¿kê. - Tu zmieni³em g³os na taki wiêcej niekulturny. - Bo ja zawsze mia³em szaconek dla tych, co to piszom ksi¹¿ki. - Spojrza³em na pierwsz¹ stronê i tam by³ tytu³: MECHANICZNA POMARAÑCZA. Wiêc powiedzia³em: - Co za g³upi tytu³. Kto w ogóle s³ysza³ o mechanicznej pomarañczy? - I przeczyta³em kusoczek takim bardzo uniesionym g³osem jak na kazaniu: - Próba narzucenia cz³owiekowi, istocie, która te¿ roœnie i zdolna jest do s³odyczy, aby siê w koñcowym okr¹¿eniu rozp³ywa³ soczyœcie u brodatych warg Boga, próba narzucenia, powiadam, praw i warunków odpowiednich dla mechanicznego stworu, przeciw temu wznoszê miecz mego pióra... - Na to Jo³op da³ koncert na wardze i ja siê te¿ musia³em rozeœmiaæ. Potem zacz¹³em drzeæ te kartki na kawa³eczki i razbros po pod³odze, i ten cz³onio pisarz jakby oszala³ i rzuci³ siê na mnie, szczerz¹c te ¿ó³te zagryzione kafle i z pazurami, jakby mnie chcia³ rozszarpaæ. To by³ sygna³ dla starego Jolopa i on wszed³ do akcji z u³ybk¹ na ryju i robi¹c uch uch i a! a! a! w drygaj¹ce ry³o tego mudaka, ³up ³up, z lewej pi¹chy i znów praw¹, tak ¿e nasz ukochany stary czerwony kumpel, wino czerwone z kranu z beczki wszêdzie jednakowe, jakby z jednej wielkiej wytwórni, pola³o siê i splami³o ten czysty, przeœliczny dywan i strzêpy ksi¹¿ki, któr¹ ja wci¹¿ dar³em razrez! razrez! A tymczasem dziulka, jego wierna i kochaj¹ca zakonnica, sta³a jak przymarzniêta do kominka i zaczê³a wreszcie tak z lekka niemno¿ko pokrzykiwaæ, jakby do taktu Jo³opowi przy tej jego robocie. Potem z kuchni przyszli Georgie i Pete, obaj coœ ¿wykaj¹c na ca³ego, chocia¿ w maskach, nie sprawia³o to wcale k³opotu, Georgie z zimnym udkiem czegoœ tam w ³apie i z po³ow¹ bu³y przykrytej bry³¹ mas³a w drugiej, a Pete z butl¹ piwa z pieni¹cym siê ³bem i z potê¿n¹ grud¹ czegoœ w rodzaju ciasta ze œliwkami. Zrobili ho ho ho widz¹c jak stary Jolop obtañcowuje pisarza i daje z piachy, a¿ siê ten mudak pisarz rozp³aka³, jakby dzie³o jego ¿ycia posz³o na marne i bu-hu-huu t¹ wykrzywion¹ w prostok¹t bardzo krwaw¹ buŸk¹, ale to by³o takie ho ho ho zd³awione od ¿arcia i by³o widno kêsy tego, co jedli. To mi siê nie spodoba³o, bo œwiñskie i szmucyk, wiêc powiedzia³em: - Won z tym ¿arciem. Wcale wam nie pozwoli³em jeœæ. Z³apcie tego mudaka, ¿eby wszystko widzia³ i nie móg³ siê wyrwaæ. - Wiêc cisnêli tê t³ust¹ piszczê na stó³, miêdzy fruwaj¹ce bumagi, i pocz³apali do pisarza, którego rogowe pingle by³y ju¿ potrzask trzask, ale jeszcze siê trzyma³y, a stary Jo³op go furt obtañcowywa³ i w dr¿¹czkê wprawia³ ozdóbki na gzymsie kominka (a¿ je zmiot³em i ju¿ siê nie mog³y trz¹œæ, o nie, braciszkowie moi) w igraszkach z tym autorem Mechanicznej pomarañczy, robi¹c mu ca³y ryj na fioletowo i ociekaj¹co, niby jakiœ bardzo szczególny rodzaj soczystego owocu. - Ju¿ dobra, Jo³op - odezwa³em siê. -- Teraz ta druga rzecz, panie Bo¿e dopomó¿. - Wiêc on z³apa³ siê z ty³u za dziuszkê, która ci¹gle ach ach acha³a w takim bardzo horror szo³ rytmie na cztery, wykrêci³ jej grabki do ty³u, tymczasem ja obdziera³em z niej to tamto i owo, a ci bez przerwy ho ho ho! i faktycznie to siê okaza³y bardzo horror szo³ i fajne grudki, co spojrza³y na mnie tymi ró¿owymi œlipkami, o braciszkowie, jak œci¹ga³em rajtki i szykowa³em siê, ¿eby jej zapchn¹æ. A ju¿ zapychaj¹c s³ysza³em okrzyki bólu i ten krwawy mudak pisarz, co go trzymali Pete i Georgie, ma³o siê im nie wyrwa³, rycz¹c jak psych najbrudniejsze ze s³ów, jakie znam, i na dobawkê jeszcze inne, co sam wyduma³. Jak ju¿ by³em fertyk, to przysz³a kolej na Jo³opa i on sobie posun¹³ jak bydlak z chrapaniem, wyciem i charkotem, na co ta jego maska Pebe Shelley wcale nie zwraca³a uwagi, a ja trzyma³em. Potem zmiana, Jo³op i ja ¿eœmy dzier¿yli tego zafajdanego cz³onia, co w³aœciwie siê ju¿ nawet nie rzuca³, tylko mamla³ jakieœ rozlaz³e s³owa, jak w tym kraju mo³oczni z dobawk¹, a ¯or¿yk i Pietia robili swoje. Potem siê zrobi³o tak raczej cicho, a nas rozsadza³a jakby nienawiœæ, no to rozwaliliœmy, co jeszcze by³o do rozwalenia, maszynê, lampê, fotele, a Jo³op (to typowe dla tego Jo³opa) odla³ siê i zgasi³ ogieñ w kominku i chcia³ nasraæ na dywan, bo papieru by³o doœæ na tym pojebowisku, ale ja powiedzia³em stop. I: - Aut aut aut aut! raus! - da³em skowyt. Ten cz³onio i jego psiocha byli tak jakby nieobecni, z³achani w krwi i ledwie wydaj¹cy jakieœ odg³osy. Ale prze¿yj¹. Wsiedliœmy do wozu i pozwoli³em, ¿eby Georgie wzi¹³ kierownicê, bo sam czu³em siê niemno¿ko wymiêty, i ruszyliœmy z powrotem do miasta, rozje¿d¿aj¹c po drodze jakieœ dziwne i piszcz¹ce paskudztwa. 3 Tak i dojechali my nazad do miasta, braciszkowie, tylko nie ze wszystkim, bo ju¿ prawie na okrainie, przy tak zwanym Kanale Przemys³owym, widzimy, ¿e strza³ka paliwa jakby oklap³a, jak te nasze he he he strza³ki, a maszyna kaszle khe khe khe. No i nie zmartwienie, bo stacja kolejki miga³a sino ³ysk aut lysk aut zaraz tam niedaleko. Rozchodzi³o siê tylko o to, czy zostawiæ wóz do zgarniêcia polucyjniakom, czy w tym naszym nastrojeniu na wred i zabój pichn¹æ go fest i w te zagwiaŸdziochê, a¿ chlupnie, póki wieczór nie umar³. To my siê raz dwa zdecydo na to drugie i wysiedliœmy, i z hamulca, i dopchnêliœmy go we czterech na brzeg tej œmierdêgi niby syrop zmieszany z feka³em ludzkim, a potem r-r-raz go pych i po-o-szed³! Musieliœmy bystro uskoczyæ, ¿eby ta paskuda nam nie chlupnê³a na ciuch, ale on tylko spl-l-luw-sz-sz i potem glolp! i paszol do dna i fajnie. - ¯egnaj mi, stary towarzyszu! - zawo³a³ Georgie, a Jo³op znów uraczy³ nas wielkim rechotem: - Chu chu chu chu. - Potem ruszyliœmy na stacjê, ¿eby ujechaæ ten jeden przystanek do Centrum, jak nazywali œrodeczek miasta. Zap³acili my grzecznie za bilety i czekali jak d¿entelmeni spokojnie na peronie, stary Jo³op dokazywa³ przy automatach, bo mia³ w karmanach pe³no drobnej monalizy i w razie czego by³ gotów rozdaæ te czekoladki biednym i g³oduj¹cym, choæ nie by³o takich pod rêk¹, a potem siê wtarabani³ stary ekspres torpedo i my do niego, a wygl¹da³ prawie ¿e pusty. Aby zaj¹æ siê na te trzy minuty jazdy, powyg³upialiœmy siê z tak zwan¹ tapicerk¹, po niemno¿ku wydzieraj¹c sobie doœæ fajnie flaki z siedzeñ, a Jo³op wzi¹³ i przy³añcuszy³ w okno, ¿e szk³o bryzg i odmigota³o w ten zimowy wozduch, ale byliœmy ju¿ tak wiêcej zrypani i wymiêtoszeni, i spluci po tym wieczorze, bo siê upuœci³o niemno¿ko tej energii, o braciszkowie moi, tylko Jo³op, takie to ju¿ by³o szutniackie zwierzê, ci¹gle ta zgrywa i radocha, tylko ¿e na wygl¹d ca³y uszargany i zanadto œmierdz¹cy od potu, i to te¿ by³a jedna rzecz u starego Jo³opa wsiegda dla mnie przeciwna. Wysiedliœmy w Centrum i wolno suniemy znów do Baru Krowa, a co i raz wszyscy uaaaa w rozziew i tylne plomby do kiê¿yca, gwiazd i do latami, bo jeszcze byliœmy malczykami, co rosn¹, i w dzieñ chodzi³o siê do szko³y, a w Krowie okaza³o siê jeszcze gorzej zat³oczone ni¿ przedtem. Ale ten cz³onio, co przedtem ca³y czas bulgota³, bêd¹c na cyku, na bia³ym i syntemesku albo czymœ tam, wci¹¿ zasuwa³ to samo: - £obu za u³kamartwej ¿e nie drosz³o hej hoglatonicznie pogoda z wietrz¹. - Musia³ to ju¿ byæ jego trzeci albo czwarty kurs tego wieczora, bo mia³ ten nieludzko blady wygl¹d jakby nie cz³owiek a rzecz i jakby ry³o mia³ po nastojaszczy wyr¿niête z kawa³ka kredy. Jak mu siê chcia³o spêdziæ tyle czasu na haju, to ju¿ faktycznie powinien wzi¹æ osobny pokoik na ty³ach, a nie siedzieæ tu na du¿ej sali, bo tu zawsze jakieœ malczyki ustroj¹ sobie z nim, niemno¿ko ubawu, chocia¿ nie za ostro, bo w starej Krowie zawsze maj¹ utajonych gdzieœ fest ³amignatów, którzy dadz¹ radê ka¿dej rozróbce! Mimo to Jo³op wcisn¹³ siê ko³o tego cz³onia i wydaj¹c ten swój szutniacki wrzask, a¿ pokaza³ w gardle dynda³ki, ¿gn¹³ go w stopê swoim wielkim, ub³oconym buciorem. Ale ten cz³onio, braciszkowie, w ogóle nic nie s³ysza³, bo ju¿ by³ ponad cia³em. Wokó³ nas tankowa³y i doi³y, i dokazywa³y przewa¿nie nastole (po naszemu nastolami nazywa³o siê seksolatki), ale by³o te¿ nieco takich wiêcej drewniaków, mu¿yki i fifki te¿ (ale ¿adnych bur¿ujów) œmiali siê i ba³akali przy barze. Po fryzjerce i luŸnych ciuchach (przewa¿nie wielkie swetry jakby ze sznurka) da³o siê poznaæ, ¿e przyszli z prób w studio ti wi, zaraz za rogiem. Ich dziule mia³y te o¿ywione bardzo ryje i szerokie, ogromne usta, czerwone ¿e horror szo³, z mnóstwem zêbów, i œmiecha³y siê i niczewo nie troszczy³y siê o z³o œwiata. A potem p³yta na stereo dŸwiêk³a i zgas³a (by³ to Johnny ¯iwago, ten ruski kocur, a wykonywa³ Ty³ko raz na dwa dni) i w tej jakby picredyszce, w krótkim ma³czaniu, zanim wpad³a nastêpna, któraœ z tych fifek - bardzo krasiwa i z wielkim ustem w u³ybce, chyba w latach ju¿ lak nieŸle trzydziestych - nagle da³a siê w œpiew, nie wiêcej ni¿ pó³tora taktu, jakby za przyk³ad czegoœ tam, o czym wsie ba³akali, i to by³o jakby na chwilê, o braciszkowie moi, jakiœ wielki ptak wlecia³ do tej mo³oczni i poczu³em, jak mi ka¿dy jeden maleñki w³osek na ciele staje dêba i dreszcze po mnie polaz³y do góry jak powolne ma³e jaszczurki, a potem apiaæ w dó³. Bo pozna³em, co ona œpiewa. To ten kawa³ek z opery Friedricha Gitterfenstera Das Bettzeug, gdzie ona to pieje z poder¿niêtym ju¿ gard³em, a s³owa s¹: Mo¿e tak i lepiej. W ka¿dym razie a¿ mn¹ zatrzês³o. Ale stary Jo³op, jak tylko us³ysza³ ten kusoczek œpiewu niby kês czerwonego od ¿aru miêsa chlaœniêty na talerz, z miejsca rypn¹³ jedno z tych swoich chamstw, na ten raz tr¹bkê z warg, po czym sobacze wycie, po czym dwoma paluchami podwójny sztos w górê, po czym wywrzask i w rechot. To ja siê poczu³em ca³y w gor¹czce i jakby mnie rozpalona krew zach³ysnê³a, na s³ych i na widok tej wulgarni Jo³opa i mówiê: - Ty skurwlu. Ty brudny zapluty nieokrzesany skurwlu. - Georgie siedzia³ miêdzy mn¹ a tym hadkim Jo³opem, siêgn¹³em przez niego i pi¹chn¹³em Jo³opa w usto. Jo³op siê zdziwi³, japsko mu siê otwar³o i siedzia³ ocieraj¹c sobie blut grab¹ z ry³a, w oszo³omieniu ³ypi¹c to jak mu cieknie czerwone, to znów na mnie. - Czego mi to za co zrobi³eœ? - spyta³ jak to on, po ciemniacku. Ma³o kto zakapowa³, co zrobi³em, a kto widzia³, ten nie uwa¿a³. Stereo by³o znowu wkluczone i gra³o coœ bardzo rzygotliwego na elektroniczn¹ gitarê. Odba³akn¹³em mu: - Za to, ¿e jesteœ skurwlem bez wychowania i bezjednej malejszej kroszki pojêcia, jak siê zachowywaæ publicznie, o ty braciszku mój. Jo³op na to ³ypn¹³ na mnie zêboro¿no z³ym okiem i gada: - W takim razie ja nie lubiê, ¿e to zrobi³eœ. I nie jestem ju¿ twój braciszek i nie mam ¿yczenia - Wyj¹³ z karmana wielki, zaglucony tasztuk i przytyka³ go sobie zbieraj¹c tê sp³ywaj¹c¹ czerwieñ, ci¹gle zdziwiony, przy gladaj¹c siê temu i marszcz¹c, jakby mu siê widzia³o, ¿e krew to dla innych mu¿yków, a tylko nie dla niego. Ca³kiem jakby wyœpiewywa³ tê krew, ¿eby nadrobiæ swoje wychamienie siê, kiedy tamta dziula œpiewa³a muzykê. Ale ta fifa chichra³a siê teraz ha ha ha przy barze ze swoimi dru¿kami, jej czerwone usta by³y w ruchu i kafle b³yska³y, nawet nie zauwa¿y³a brudnej wulgarni Jo³opa. Tak po nastojaszczy to mnie Jo³op oskorbi³. Powiedzia³em: - Jak tego nie lubisz, a na tamto nie masz ¿yczenia, to wiesz, co zrobiæ, mój ma³y braciszku. - A na to Georgie ostrym tonem, tak ¿e spojrza³em: - O kej. Nie zaczynajmy. - Dla Jo³opa to czysty zysk - powiadam. - Jo³op nie mo¿e byæ przez ca³e ¿ycie wci¹¿ jak ma³y rybionek. - I ³ypn¹³em ostro na ¯or¿yka. Teraz Jo³op siê odezwa³, a czerwone mu ju¿ trochê mniej ciek³o: - Co za prawo naturalne on ma, ¿e mu siê zdaje, ¿e mo¿e mi dawaæ rozkazy albo w ry³o, jak mu siê spodoba? Akurat, jajco! to mu powiem! Jeszcze mogê mu cepkami oczy wypuœciæ, u mnie to tyle co lukn¹æ! - Uwa¿aj - powiedzia³em tak cicho, jak by³o mo¿ebne przy tym stereo miotaj¹cym siê po œcianach i suficie, i z tym cz³oniem na trypie, co siedzia³ przy Jo³opie i teraz ju¿ gromko posuwa³ swoje: - Iskrzy bli¿ siê, ultroptymalutka! - Powiedzia³em: - Bacznie uwa¿aj, o Jo³opie mój, azali jednym z ¿ywych na tym œwiecie pragniesz pozostaæ. - Jaja - rzek³ jadowicie Jo³op - wielkie ci jajka œmajka, o! Nie mia³eœ prawa tak robiæ. Mogê siê z tob¹ zejœæ na cepie, na nó¿, na brzytew, kiedy tylko zechcesz, a nie bêdziesz mnie bez powodu szturga³ i to czysta prawda i recht, ¿e nie bêdê na to pozwala³. - Nó¿ i podaj czas - odwark³em. Pete siê wmiesza³: - Ojej, przestañcie ju¿ wy dwaj, ma³ysze! Jesteœmy kumple, nie? Kumple siê nie maj¹ tak chowaæ. Luknijcie, tam ju¿ paru malczykom ryje siê tak obluzowa³y, ¿e rechocz¹ z nas, jakby siê nabijali. Musimy siê trzymaæ jeden za drugiego. - Jo³op musi - odrzek³em - nauczyæ siê, gdzie jest jego miejsce. Recht? - Zaraz - powiada Georgie. - Co to za mowa o miejscu. Pierwsze s³yszê o uczeniu siê, gdzie czyje miejsce. Pete odezwa³ siê: - Jak ju¿ ma byæ po prawdzie, Alex, to nie powinieneœ daæ Jo³opowi tej lufy, one nie by³a s³uszna. Powiem to jeden raz i kropka. Mówiê ci to z ca³ym szacunkiem, ale jakbyœ mnie tak do³o¿y³, to byœ mi za to odpowiada³. Wiêcej nie powiem. - I utopi³ ry³o w stakanie z mlekiem. Czu³em, jak roœnie we mnie w œrodku razdraz, ale stara³em siê to ukryæ mówi¹c spokojnie: - Musi byæ jeden wo¿aty. Dyscyplina byæ musi. Recht? - ¯aden nie odkaza³ ani s³owa, nawet baszk¹ nie kiwn¹³. Mnie w œrodku wezbra³ jeszcze gorszy razdraz, a po wierzchu spokój. - Ja - powiedzia³em - dowodzê wami od dawna. Wszyscy jesteœmy kumple, ale ktoœ musi dowodziæ. Recht? Recht? - Wszyscy tak jakby kiwnêli, ale z powœci¹giem. Jo³op osuszy³ sobie resztkê juchy. To on siê odezwa³. - Recht, recht. No i fajno fajn. Mo¿e wszystkie s¹ trochê ustawszy. Lepiej ju¿ nie gadaæ. - By³em zaskoczony i da¿e memno¿ko spukniêty, ¿e Jo³op nagle tak umno zaba³aka³. Jo³op dobawi³: - A tera bojki najlepiej do kojki, czyli ¿e suniemy na chatê, recht? - By³em naisto pora¿ony. Tamci dwaj kiwnêli, ¿e recht recht recht. Wiêc mówiê: - Ty ponia³, Jo³op, o co by³ ten stuk w usto. Muzyka, panimajesz. Mnie zawsze odbija, kiedy dziuszka œpiewa, a jakieœ wpychle przeszkadza. No i tak wysz³o. - To idziem do nory i w kimono - powiada Jo³op. - Jak dla malczyków, co rosn¹, to by³a doœæ d³uga noc. Recht? - Recht recht, kiwnêli tamci dwaj. Wiêc ja na to: - Po mojemu to czas iœæ na chatê. Jo³op to niep³ocho przyduma³ - Jakbyimy siê nie spotkali w dzieñ, o braciszkowie, to co, zawtra w tym samym czasie i miejscu? - Owszem - powiada Georgie. - Da siê zrobiæ. - Ja siê mo¿e niemno¿ko spóŸniê - mówi Jo³op. - Wsio taki w tym samym miejscu i prawie w tym samym czasie, natyrlik. - Ci¹gle sobie przy tym obcieral usto, chocia¿ jucha mu ju¿ nie ciek³a. - No i - powiada - mam nadziejê, ¿e zawtra ¿adna psiocha tu nie bêdzie œpiewaæ - I da³ to swoje wielkie ho ho ho ho ho, po szutniacku, jak to Jo³op. Wygl¹da³o na to, ¿e jest za g³upi nawet ¿eby siê fest oskorbiæ. Wiêc rozeszli my siê, a mnie siê czka³o brrr-l-hep? od tej zimnej koli, co j¹ wydoi³em. Brzytew do grdyk mia³em pod rêk¹ na wypadek, jakby kumple Billyboya czekali ko³o bloku, albo w ogóle która b¹dŸ z innych band, jaczejek czy gangów, co i raz bywa³o w borbie. Ja po¿ywa³em na chacie ze starzykami, by³o to ¿yliszcze w Bloku Municypalnym 18A, miêdzy Kingsley Avenue i Wilsonsway. Do g³ównego wejœcia dotar³em bez k³opotu, chocia¿ jak podchodzi³em, to w rynsztoku wala³ siê jeden malczyk i wy³, i jêcza³, ca³y bardzo fajnie pokrajany w razrez, a pod latarniami te¿ widne by³y gdzieniegdzie smugi krwi jak rozpiska, o braciszkowie moi, z ubawu tej nocy. Uœwiadczy³em te¿ zaraz przy 18A rzucone truski jakiejœ dziobki! widocznie zdarte z niej nasili³o w gor¹cej chwili, o braciszkowie moi! No i do œrodka. W holu na œcianach fajno stare malowid³o w stylu municypalnym, same dobrze rozwiniête mu¿yki i psiczki, w powadze i godnoœci trudu przy warsztacie i maszynie, bez jednej nitki ciuchów na tych swoich odliczno miêœniatych cielskach. Ale oczywiœcie malczyki po¿ywaj¹ce w 18A, jak siê by³o spodziewaæ, upiêkszyli i na dobawkê ukrasili ten wielki malunek padchadziaszczym kulkowcem i mazakiem, dopisuj¹c im kud³y i stoj¹ce chojaki, i œwiñskie teksty w balonikach wy³a¿¹cych tym go³oguzym (to znaczy nagim) cz³oniom i rze¿uchom z dostojnych ust. Poszed³em do liftu, ale nawet nie nu¿no by³o naciskaæ elektro knopki. ¿eby sprawdziæ, czy to dzia³a, czy nie, bo widaæ tej nocy ktoœ tak horror szo³ tutaj ³omotn¹³, a¿ metalowe drzwi siê zupe³nie wgiêly, rzeczywiœcie by³a to nielicha krzepa, wiêc przysz³o mi siê cz³apaæ pieszkom dziesiêæ piêter pod górê. Kl¹³em i sapa³em wdrapuj¹c siê, umêczony gorzej na cielsku ni¿ na mózg³owiu. Wprost niewynosimo chcia³o mi siê w ten wieczór muzyki, mo¿e mnie ta dziulka pod Krow¹ tak ruszy³a. Chcia³em siê ni¹ tak jakby na¿reæ do syta, zanim ostempluj¹ mi paszport, o braciszkowie, na granicy najwiêkszego kimona i podnios¹ ten pasiasty szlaban, ¿eby mnie tam przepuœciæ. Odkluczy³em drzwi numer 10-8 w³asnym kluczykiem i w œrodku nasze mini ¿yliszcze pokaza³o siê cichutkie, ojczyk i macica znajdowali siê w krainie snu, a na stole maty mi po³o¿y³a niemno¿ki przek¹s, ot, parê kusoczków g¹bczastej puszkowiny z jednym czy drugim buterbrotem i stakanczyk zimnego starego mleka. Ho ho ho, stare mleczko, a w nim ani ¿ylet, ani syntemesku, ani drenkromu. Teraz to ju¿ najniewinniejsze mleko, braciszkowie, zawsze wyda mi siê takie okrutnie z³e. Jednak pi³em to i ¿ar³em a¿ charcz¹c, bardziej g³odny ni¿ mi siê z pocz¹tku zdawa³o, wzi¹³em te¿ owocowego paja ze spi¿arni, odrywa³em z niego ca³e grudy i pcha³em sobie w to ¿ar³oczne usto. PóŸniej umy³em zêby i pocmokawszy, aby sobie oczyœciæ stare japsko chlipad³em (czyli jêzorem), uda³em siê do swojego pokoiku (czyli komnatki), ozw³ócz¹c siê po drodze z ciuchów. Tu by³o moje wyrko i tereo, pychota mojego ¿ycia, i moja szafa z p³ytami, i flagi i proporczyki na œcianach jak pami¹tki mego ¿ywota w poprawczakach od jedenastego roku ¿ycia, braciszkowie moi, wszystkie a¿ œwiec¹ce siê i z wypuk³¹ nazw¹ albo numerem: Po³udnie 4. Szko³a Poprawcza Metro Sekcja Niebieskich. Ch³opaki z Alpha. Ma³e g³oœniki mojego stereo by³y rozmieszczone po ca³ym pokoju, na suficie, œcianach, pod³odze, tak ¿e wyci¹gniêty na ³ó¿ku i s³uchaj¹c muzyki by³em jakby otoczony i spl¹tany w sieciach orkiestry. Wiêc tej nocy le¿a³ mi przede wszystkim nowy koncert skrzypcowy tego Amerykañca, Geoffreya Plautusa, który wykonuje Odysseus Choerilos z orkiestni filharmonii w Macon, Georgia, wiêc wysmykn¹³em go z miejsca, gdzie by³ troskliwie rozpo³o¿ony, wkluczylem na stereo i czekam. No i - bracia - zaczê³o siê. Och, niebo w uszach, niebo i b³ogoœæ. Le¿a³em ca³kiem nagi do sufitu, z grabami pod g³ow¹ na poduszce, oczy maj¹c zamkniête, usto rozdziawione z rozkoszy, zas³uchany w zalew krasiwych dŸwiêków. Och, co za ucieleœnione wspanialstwo i przewspania³oœæ. Puzony mi pod ³ó¿kiem kruszy³y czerwone z³oto, a za moj¹ g³ow¹ tr¹bki trojako srebromieni¹ce siê, a tam u drzwi kot³y tocz¹ mi siê po kiszkach i znów znik³y chrupniête jak grom z cukru. Och, kakoj cud wsiech cudów. A potem ten ptak niby z najw¹tlej uprzêdzionych metali nieba, albo jak srebrzyste wino p³yn¹ce w kosmolocie, ci¹¿enie ju¿ czepucha i tyle, skrzypce solo wzbi³y siê ponad inne smyczki, a te inne struny jak jedwabna klatka wokó³ mojego ³ó¿ka. Potem flet i obój wkrêci³y siê, jak robaki jak gdyby platynowe, w gêste ci¹gn¹ce siê toffi z³ota i srebra. Tak b³ogo mi byto, braciszkowie. Ojczyk i maciocha w swojej sypialni obok nauczyli siê ju¿ nie stukaæ w œcianê o ten, jak oni to nazywali, ha³as. Przyuczy³em ich. Teraz wol¹ pigu³ki na sen. Mo¿e ju¿ je za¿yli, wiedz¹c, jaka to dla mnie radoœæ ta nocna muzyka. Tak s³uchaj¹c jej z zaciœniêtymi g³azami, ¿eby zamkn¹æ w nich tê b³ogoœæ lepsz¹ ni¿ jaki b¹dŸ God czy Gospod po syntemesku, zwidywa³em takie lube widoki. W tych przywidzeniach mu¿yki i psiochy, m³odzi i wapniaki, walali siê po ziemi skrzycz¹c o litoœæ, a ja rechota³em ca³¹ gêb¹ i wkrêca³em im w ry³a swój but. I te psiczki obdzierane i krzycz¹ce, przyparte do muru, a ja nic tylko zapycham w nie jak maczug¹ i rzeczywiœcie, kiedy ta muzyka, a by³o to ca³e w jednej czêœci, wspiê³a siê na sam szczyt swojej najwy¿szej wie¿y, to ja, le¿¹c na ³ó¿ku z zaciœniêtymi ga³ami i z ³apami pod baszk¹, pêk³em i zbryzga³em siê wrzeszcz¹c aaaaaaach z tej rozkoszy. I tak doœlizga³a siê ta przewoschodno krasiwa muzyka do swego ¿arz¹cego siê koñca. PóŸniej kaza³em sobie fajnego Mozarta, Jowiszow¹, i znów by³y nowe widoki innych mord, ¿eby je rozkwaszaæ i mia¿d¿yæ, a potem sobie przyduma³em, ¿e ma byæ jeszcze jedna p³yta, zanim przekroczê granicê, i chcia³em coœ starychowskiego a mocnego, i bardzo zwartego, wiêc puœci³em J. S. Bacha Koncert brandenburski na same œrednie i niskie smyczki. I s³uchaj¹c go z jeszcze inn¹ rozkosz¹ ni¿ przedtem, zobaczy³em apiaæ ten tytu³ na bumadze, z któr¹ uskuteczni³em razrez tej nocy, ju¿ jakby dawno temu, w tej daczy, co j¹ nazwali DOMCIU. By³o w nim coœ o mechanicznej pomarañczy. S³uchaj¹c J. S. Bacha zacz¹³em lepiej ni¿ dot¹d kapowaæ, co to znaczy, no i przyduma³o mi siê, ch³on¹c br¹zow¹ wspania³oœæ tego staro¿ytnego niemieckiego mistrza, ¿e warto by³o im obojgu daæ jeszcze gorszy ³omot i rozdziargaæ ich na strzêpy po ich w³asnej posadzce. 4 Na zawtra obudzi³em siê o ósmej zero zero, braciszkowie moi, a ¿e wci¹¿ czu³em siê zrypany i wymiêty i skuty i spluty, i patrzalki mi siê normalnie klei³y od tego œpiku, to pomyœla³em, ¿e nie pójdê dzisiaj do szko³y. Poduma³em, ¿e ³uczsze pobar³o¿ê sobie jeszcze ciut w ³ó¿ku, tak z czasik albo dwa, potem siê ³adnie i nie œpiesz¹c ubiorê, mo¿e siê nawet popluskam w k¹pió³ce, zrobiê tosta i pos³ucham co w radio albo ¿urna³ poczytam, sam na samo gwa³t i adzinoko. A dopiero na polanczu, jak mi siê bêdzie chcia³o, to mo¿e wdepnê do starej rzygo³y i popatrzê, co siê kitlasi w tym przybytku nikudysznej do niczewo nie sposobnej nauki, o braciszkowie moi. S³ysza³em, jak mój tatata zrzêdzi i t³ucze siê i wreszcie wybywa do tej farbiarni, gdzie pracoli³, i zaraz maciocha zawo³a³a, ale teraz ju¿ tak po nastojaszczy z szacunkiem, jak zacz¹³em róœæ du¿y i krzepki: - Ju¿ po ósmej, synu. ¯ebyœ siê znów nie spóŸni³. To ja odkrzykn¹³em: - Baszka mnie ciut pobolewa. Jak nie bêdziesz mi jej zawracaæ, to spróbujê siê przespaæ i na popo³udnie bêdê git. - Us³ysza³em jej tak jakby wzdych i rzek³a: - To zostawiê ci œniadanie w piecyku, synu. Bo muszê ju¿ iœæ. - I faktycznie by³o to prawo dla wsiech, kto nie rybionek, nie z rybionkiem i nie chory, ¿e musi iœæ i rabotaæ. Moja maæ pracoli³a w jednym Gosmarkecie, jak to nazywali, ³aduj¹c na pó³ki zupê i fasolê w puszkach i tym podobny szajs. Wiêc us³ysza³em jak wstawia brzdêk talerz do gazowego piecyka, a potem w³o¿y³a buty, wziê³a kapotê zza drzwi i apiaæ wzdychnê³a, i powiedzia³a: - To ja wychodzê, synku. - Ale ja udawa³em, ¿e jestem abratno w kraju snów i naisto zaraz mi siê fajnie zakima³o i mia³em taki dziwny i jakby ca³kiem nastojaszczy drzym, w którym przyœni³ mi siê mój drug Georgie. W tym przywidzeniu on zrobi³ siê jakby du¿o starszy i uch jaki twardziel i ostrzak, i ba³aka³ o dyscyplinie i pos³uszeñstwie, i jak wszystkie malczyki pod jego rz¹dami maj¹ skakaæ i ju¿, i raz, i salutowaæ jak w wojsku, a ja sta³em w szeregu jak wszyscy mówi¹c: ta jes! s! i: nie! s! a potem uwidzialem wyraŸnie, ¿e Georgie ma te gwiazdki na pleczach i jest normalnie genera³. A potem wezwa³ starego Jo³opa z batem, a Jo³op by³ du¿o starszy i siwy i nie dostawa³o mu paru zêbów, co by³o widaæ, kiedy siê da³ w rechot na mój widok, a potem mój drug Georgie rzek³, pokazuj¹c na mnie: - Ten mudak ma na ciuchach sam feka³ i brud! i tak by³o faktycznie. Na to ja da³em krzyk: - Nic bijcie mnie, proszê was, braciszkowie! i chodu. Ale ucieka³em tak jakby w kó³ko i Jo³op tu¿ za mn¹ a obœmiewa³ siê, ¿e ma³o sobie ³ba nie odrechota³, i trzaska³ z bicza, a co mnie fest siepn¹³ tym batem, to jakby dzwonek elektro dryn dryn dryn drynda³ oczeñ gromko, i od dzwonka te¿ ból jakby mnie dziarga³. Tak i obudzi³em siê wniezapno, a serce mi bach bach bach, i natyrlik faktycznie dzwonek brrrrr dar³ siê, owszem, dzwonek do naszych drzwi. Udawa³em, ¿e nie ma nikogo w domu, ale to brrrrr nie ustawa³o, a potem us³ysza³em g³os wo³aj¹cy przez te drzwi: - No ju¿ doœæ tego, wy³aŸ z wyra! wiem, ¿e siê wylegujesz. - Od razu pozna³em g³os. To by³ P. R. Deltoid (jak mo¿na siê tak nazywaæ), mój tak zwany Porehabilitacyjny Doradca, przeci¹¿ony robot¹ grzdyl maj¹cy setki takich na rozk³adzie. Krzykn¹³em recht rccht recht, g³osem takim wiêcej zbola³ym, i wstawszy z ³ó¿ka przyodzia³em siê, o braciszkowie moi, w bardzo fajny a d³ugi podom jakby z jedwabiu, a wszêdzie na tym podomie by³y wzory w takie jakby gromadne miasta. Potem giry wsadzi³em w takie bardzo udobne puchate tufle, uczesa³em bujny swój przepych i ju¿ by³em gotów dla P. R. Deltoida. Kiedy mu odkluczy³em, wtarabani³ siê wymiêty z wygl¹du, ze star¹ zeszmacon¹ szlap¹ na baszce, w zbrud³achanym deszczowcu. - A, nasz Alex - powiada. - Spotka³em twoj¹ matkê, no tak. Coœ mówi³a, ¿e ciebie gdzieœ boli. Dlatego nie jesteœ w szkole, no tak. - Mam dotkliwy ból g³owy, braciszku, proszê pana - mówiê swoim wytwornym g³osem. - Spodziewam siê, ¿e do popo³udnia mi raczej powinno ul¿yæ. - A ju¿ do wieczora na pewno, no tak - powiada P. R. Deltoid. - Wieczór to niez³a pora, Alex, mój ch³opcze, co? Siadaj - powiedzia³ - siadaj, siadaj! - jakby to by³a jego chata, a ja u niego za goœcia. I usiad³ na tym starychowskim bujaku mojego facia i wzi¹³ siê bujaæ, jakby po to przyszed³. - Mo¿e czaszkê starego czaju, proszê pana? - zapyta³em. - To znaczy herbaty. - Nie mam czasu - odrzek³. I buja³ siê, a na mnie brwi zmarszczywszy wci¹¿ siê spode³bi³ i b³ysk b³ysk, jakby wszystek czas na œwiecie by³ jego. - Czasu nie mam, owszem - powiada, no ca³kiem po duracku. Wiêc nastawi³em czajnik. A potem mówiê: - Czemu zawdziêczam tê niezwyk³¹ przyjemnoœæ? Czy coœ siê sta³o, proszê pana? - Sta³o siê? - odkaza³, bardzo bystro i chytro, ³ypi¹c na mnie jakby przyczajony, ale krugom bujaj¹c siê. Potem przyuwa¿y³ og³oszenie w gazecie, co le¿a³a na stole: krasiwa i uœmiejnie patrz¹ca m³oda psiczka z grudkami wywieszonymi na czeœæ, o braciszkowie moi, Uroków S³onecznych Pla¿ Jugos³awii. Po czym, tak jakby g³otn¹wszy j¹ na dwa kêsy, zapyta³: - A dlaczego pomyœla³eœ w ten sposób, ¿e coœ mia³o siê staæ? Zrobi³eœ coœ takiego, co siê nie nale¿a³o, tak? - To takie powiedzenie, proszê pana - odrzek³em. - No to - rzek³ P. R. Deltoid - ja mam dla ciebie te¿ takie powiedzonko, ¿ebyœ uwa¿a³, Alex, mój malutki, bo za nastêpnym razem, o czym bardzo dobrze wiesz, to ju¿ bêdzie rzeszotka, kraty, i ca³a moja fatyga na nic. Jak ci ju¿ nie ¿al tego ohydnego siebie, to przynajmniej na mnie miej wzgl¹d, ¿em siê nad tob¹ napoci³. Gruba czarna krecha, powiem ci w zaufaniu, za ka¿dego nie zresocjalizowanego. Przyznanie siê do klapy za ka¿dego z was, co koñczy w tej pokratkowanej dziurze. - Nic zrobi³em nic z³ego, proszê pana - odpowiedzia³em. - Mili cyjniaki nic nie maja na mnie, braciszku, to znaczy proszê pana. - Tej mowy o mi³ych cyjniakach to mi nie wstawiaj - rzeki na to P. R. Deltoid, bardzo ustawszy, ale ci¹gle bujaj¹c siê. ¯e policja ciê ostatnimi czasy nie zwinê³a, to nie znaczy, o czym ci doskonale wiadomo, ¿e nie wda³eœ siê w jakieœ ³ajdactwo. Zesz³ej nocy by³o trochê harataniny, mo¿e nie? Posz³y nieco w ruch majchry i ³añcuchy od rowerów i tym podobne. Jeden z przyjació³ pewnego T³uœcioszka zosta³ o póŸnej godzinie zabrany przez pogotowie z okolic elektrowni i odwieziony do szpitala, bardzo niemile pokrajany, no tak. Pad³o twoje nazwisko. Wiadomoœæ dosz³a do mnie ta droga co zawsze. Wspomniano równie¿ paru z twoich przyjació³. Wygl¹da na to, ¿e ostatniej nocy trafi³o siê ca³kiem sporo doœæ ró¿norodnego brutalstwa. Och, udowodniæ to niczego nie mo¿e nikt i nikomu, jak zwykle. Aleja ciê ostrzegam, Alex, jako ten dobry przyjaciel, którym zawsze by³em dla ciebie, mój malutki, jako jedyny cz³owiek w ca³ym tym poharatanym i chorym spo³eczeñstwie, który jeszcze chce ciê uratowaæ przed tob¹ samym. - Wszystko to doceniam, proszê pana - odpowiedzia³em szczerze i z g³êbi serca. - Tak, doceniasz, co? - jakby skrzywi³ siê i zaszydzi³. - Tylko uwa¿aj, i to wszystko, no tak. My wiêcej wiemy, ni¿ ci siê wydaje, mój ch³opcze. - I jeszcze powiedzia³ g³osem bardzo cierpi¹cym, ale wci¹¿ bujaj¹c siê buju buju: Co was opêta³o? Badamy ten problem i badamy ju¿ prawie od stulecia, tak, i nie posunêliœmy siê o krok. Masz tutaj niez³y dom i kochaj¹cych rodziców, mózg te¿ nie najgorszy. Czy to jakiœ diabe³ w ciebie wstêpuje? - Nikt na mnie nic nie ma, proszê pana - odpowiedzia³em. - Ju¿ od dawna nie wpad³em w graby polucyjniakom. - I to mnie martwi - westchn¹³ P. R. Delloid. - Jak dla zdrowia to trochê za d³ugo. Wed³ug moich obliczeñ ju¿ czas na ciebie, I dlatego ciê ostrzegam, Alex, ¿ebyœ przesta³ pchaæ swój przystojny m³ody ryj w b³oto, mój malutki, no w³aœnie. Czy wyra¿am siê doœæ jasno? - Jak tafla niezm¹conego jeziora - odrzek³em - proszê pana. Jasno jak lazurowy b³êkit najg³êbszego lata. Mo¿e pan na mnie liczyæ. - I pos³a³em mu naj³adniejszy zêbaty uœmiech. Ale kiedy on uszed³, a ja robi³em sobie ten imbryczek mocnego czaju, to siê obszczerzalem do siebie z tych rzeczy, co P. R. Deltoid i jego kumple ³ami¹ nad nimi g³owê. No i dobra, ja robiê z³o, niby ca³y ten zachwat i ³omot i krajanie brzytw¹, i to stare ryps wyps ryps wyps, a jak mnie z³api¹, no, to tym gorzej dla mnie, o braciszkowie moi, no pewnie ¿e nie mo¿na prowadziæ kraju, gdyby w nim ka¿dy jeden tak wyprawia³ po nocy jak ja. Wiêc jeœli mnie chapn¹ i dostanê trzy miechy tu a potem szeœæ tam, no i wreszcie - jak ostrzega mnie ¿yczliwie P. R. Deltoid - za nastêpnym razem, ju¿ mimo tych moich m³odziutkich latek braciszkowie, w samym gromadnym zwierzyñcu dla bydl¹t nie z tej ziemi, no, to powiem: - Racja, panowie, tylko ¿e niestety ja nie cierpiê byæ zamkniêty w klatce. I na przysz³oœæ bêdê siê stara³, na tak¹, co wyci¹ga ku mnie swe œnie¿nobia³e jak ta lilia ramiona, znaczy siê przysz³oœæ, zanim jakiœ majcher dogoni mnie albo jucha wybryzga swój koñcowy chór w poskrêcanym metalu i rozpryœniêtym szkle na autostradzie, bêdê siê stara³, ¿eby wiêcej nikt mnie nie z³apa³. - To jest mowa jak trza. Ale to, obgryzanie sobie paznokci u nóg, braciszkowie moi, ¿eby dojœæ, jaka mo¿e byæ przyczyna z³a, od tego ja siê mogê tylko zeœmiaæ. Nad przyczyn¹ dobroci nie g³ówkuj¹, wiêc czemu na odwrót? Je¿eli wpychle s¹ dobre to dlatego, ¿e lubi¹, a ja wcale im tych przyjemnoœci bym nie odbiera³, i to samo na odwrót. A tak siê z³o¿y³o, ¿e ja w³aœnie wolê na odwrót. A w dodatku z³o to coœ w samym sobie, w tobie czy we mnie, sam na samo gwa³t i adzinoko, a te siebie to wszystkie postwarza³ stary God czy Gospod i w tym jego pychota i radoœæ. Ale co jest niesob¹, to z³a nie œcierpi, znaczy ¿e ci wszyscy z rz¹du i s¹du i ze szkó³ nie mog¹ pozwalaæ na z³o, bo by pozwalali byæ sob¹. A czy nasza historia najnowsza, o braciszkowie, to nie jest o tym, jak dzielne ma³e ka¿de sobie zra¿aj¹ siê przeciw tym gromadnym maszynom? To ja wam ca³kiem powa¿nie mówiê, braciszkowie. Ale co ja robiê, to robiê, bo lubiê robiæ. Wiêc teraz, w ten uœmiechaj¹cy siê poranek zimowy, dojê sobie ten bardzo krzepki czaj z mlekiem i do tego ³ycha za ³ych¹ cukru, bo jestem ³asy na s³odkie, a z piecyka dosta³em œniadanie, co je dla mnie naszykowa³a moja bidna stara maciocha. Tyle co jajko sadzone, ale zrobi³em se tosta i mlaszcz¹c po¿ar³em to jajko z tostem i d¿emem, czytaj¹c gazetê. W gazecie by³o jak zwykle o ultra kuku i napadach na banki i strajkach, i jak to pi³karze doprowadzaj¹ do tego, ¿e strach wszystkich parali¿uje, bo ci odgra¿aj¹ siê, ¿e nie bêd¹ graæ w najbli¿sz¹ sobotê jak nie po³ucz¹ za to wiêcej szmalu, te wredne malczyki byki. I ¿e dalsze loty kosmiczne i stereo ti wi z jeszcze wiêkszymi ekranami, i darmowe paczki mydlanych p³atków za etykiety od zup w puszkach, niebywa³a okazja tylko przez jeden tydzieñ, a¿ siê obœmia³em. I by³ wielki gromadny artyku³ o Wspó³czesnej M³odzie¿y (znaczy siê o mnie, wiêc uk³oni³em siê w klasycznym stylu, obszczerzaj¹c kafle jak z uma szed³szy) jakiegoœ tam bardzo umnego ³ysonia. Przeczyta³em go i sobie uwa¿nie, braciszkowie, ¿³opi¹c ten stary czaj fili¿ana za task¹ za czaszk¹, siorb siorb i do tego chrup chrup kawa³ki czarnego tostu zanurzone w d¿em ehem i jajko œmajko. Ten rozumniak pieprzy³ normalnie o braku rodzicielskiej dyscypliny, jak on to nazywa³, o niedoborze uczycieli takich fest horror szo³, co by ob³omotali tym krwawym ³apserdakom ich niewinne rzopi¹tka, a¿ by zaczêli bu-hu-hu o litoœæ. Wszystko to hojdy bojdy i do œmiechu, ale zawsze mi³o wiedzieæ, o braciszkowie moi, ¿e siê nami ci¹gle interesuj¹. Ani dnia, ¿eby nie by³o czegoœ o Wspó³czesnej M³odzie¿y, ale najlepsza rzecz, jak¹ dali w tej starej gazecie, to kiedy jakiœ drewniak w psiej obro¿y napisa³ ¿e jako s³uga Bo¿y i po g³êbokim przemyœleniu on uwa¿a, i¿ To Szatan Hula Po tym Padole £ez i tak jakby siê chytro zakrada w te m³odziutkie niewinne cia³a, i ¿e to œwiat doros³ych jest temu winien przez te swoje wojny i bomby i absurdalnoœæ. No i git galant. Chyba on wie, co gada, skoro z niego ten zawodowy kap³on i bogus³aw? Czyli ¿e do nas, m³odych i niewinnych malczyków, nie mo¿na mieæ o nic pretensji. Recht recht recht. Jak ju¿ da³em parê razy hyp hyp napchawszy ten mój niewinny ¿o³¹d, wzi¹³em siê dostawaæ z szafy ³achy na dzieñ, wkluczywszy radio. Sz³a muzyka, bardzo fajniutki kwartecik smyczkowy, o braciszkowie moi, Claudiusa Birdmana, co go niep³ocho zna³em. Tylko a¿em siê obœmia³ od przydumki, jak w jednym takim artykule o Wspó³czesnej M³odzie¿y kiedyœ pisa³o, jaka ona by³aby, ta Wspó³czesna M³odzie¿, lepsiejsza, tylko ¿eby j¹ pobudzaæ do Wra¿liwoœci Artystycznej w Rozmaitych Dziedzinach Sztuki. Pod wp³ywem Wielkiej Muzyki, pisa³o tam, i Wielkiej Poezji ta Wspó³czesna M³odzie¿ normalnie uspokoi siê i bêdzie taka wiêcej Kulturalna. Aha! Kulturalna, syf ¿e mi w jaja! Mnie, o braciszkowie moi, muzyka zawsze tak naostrzy³a, ¿e poczu³em siê jak sam God Gospod, ¿e tylko ³omot tym piorunem i grzmotem, i ¿eby mi te mu¿yki i psiochy tylko wy³y w mojej ha ha ha w³adzy. A jak sobie opluska³em niemno¿ko ryja i graby, i ju¿ odziawszy siê (moje dzienne ³achy by³y takie normalnie studenckie, no, ciemnosine kaloty i sweter z bukw¹ A jak Alex) pomyœla³em, ¿e przynajmniej mam czas (no i dziengi, bo w karmanach by³o u mnie doœæ tego kasabubu) zajrzeæ do butiku z p³ytami po to stereo Dziewi¹tej Beethovena (znaczy siê tej z chórami), co j¹ sobie przyrzek³em i zakaza³em ju¿ dawno temu, na p³ycie Masterstroke w nagraniu Esh Sham Symphony pod batut¹ El Muhaiwira. No i wyczo³ga³em siê, o braciszkowie moi. Dzieñ bardzo siê ró¿ni³ od nocy. Noc to by³a moja i kumpli, i w ogóle nastolów, a stare bur¿uje zapiera³y siê w œrodku i ch³epta³y ten idiocki program œwiatowy w ti wi, ale dzieñ to by³ dla drewniaków i wsiegda w dzieñ szala³o siê jakby wiêcej szpików i poli mili cyjniaków. Wsiad³em na rogu w basa i pojecha³em do Centrum, stamt¹d cof siê pieszo na Taylor Place i ju¿ by³em w butiku, który zaszczyca³em daj¹c mu ³askawie zarobiæ, o braciszkowie. Nazywa³ siê g³upio MELODIA, ale poza tym bardzo horror szo³ i nowe nagrania mieli tam w try miga. Wchodzê i nie by³o poza mn¹ klientów, tylko dwie m³ode dziulki obci¹gaj¹ce loda na patyku (a by³o to, zauwa¿cie, samo dno zimy) i tak sobie jakby grzebi¹ce w nowych p³ytach z popem (Johnny Burnaway, Stash Kroh, The Mixers. Na Vremya Upokoyat Vas Ed Cum Id Molotov i ca³y ten szajs). Te dwie psiczki mia³y najwy¿ej po dziesiêæ lat i tak samo jak ja, nawierno, kazawszy sobie ranek wolny od rzygo³y. Od razu by³o widno, ¿e maj¹) siê za ca³kiem doros³e psiochy, po tym rzucaniu biodrem na widok Oddanego Wam Autora Tych S³ów, o braciszkowie, i po wypchanych grudkach i jakie usto mia³y, ca³e w rozczerwieni. Podszed³em grzecznie i kaflami ca³y w uœmiech do kontuaru, gdzie stary Andy (on te¿ wsiegda grzeczny, zawsze uczynny, po nastojaszczy drewniak na balszoj, mimo ¿e ³ysy i bardzo a bardzo chudoszczawy). - Aha - powiada - chyba wiem, czego pan szuka! Mam dobre wiadomoœci, nawet bardzo dobre. Ju¿ przysz³o. - I ³apskami tak jakby u wielkiego dyrygenta wybijaj¹c takt poszed³ mi to przyturlaæ. Dwie ma³e psiczki zaczê³y siê chichraæ, jak to w tym wieku, a ja na nie ³ypn¹³em doœæ ch³odno. Andy wróci³ siê w try miga pomachiwuj¹c wielkim, b³yszcz¹cym, bia³ym kitlem Dziewi¹tej, na którym, o braciszkowie moi, spode³bi³ siê naburmuszon¹ jakby od piorunów mord¹ sam Ludwik Van. - Proszê - powiedzia³ Andy. - Mo¿e przegramy na próbê? - Ale ja chcia³em to ju¿ mieæ w domu na moim stereo i pos³uszaæ sam na samo gwa³t i adzinoko, ju¿ napalony jak sam czort. Wygrzeba³em dziengi, ¿eby zabuliæ, a jedna z tych ma³ych psiczek odzywa siê: - Ty szczo dosta³, brat? Kto taki wielik, taki adzinok? - Bo te ma³e psiczki ba³aka³y znów po swojemu. - Boska Siedemnastka? Luke Sterne? Goglarz Gogol? - I obie siê zachichra³y, w ko³ys i w biodro. A mnie wtedy jak strzeli przydumka, ma³o nie pad³em z tej udrêki w rozkosz, o braciszkowie moi, a¿ dychn¹æ nie mog³em prawie przez dziesiêæ sekund. Przyszed³em w siebie, wykona³em do nich tymi œwie¿o na bia³o wyszorowanymi kaflami i mówiê: - A co wy macie w domku, siostrzyczki, na czym graæ te swoje puchate szczebioty? -- Bo przyuwa¿y³em, ¿e p³yty, które one kupuj¹, to taki pop ch³am nastolowaty. - Nawierno macie takie ma³e, ciupcie! uciu³ane portablo, jak te krêcio³ki na zieloni¹ trawkê. - Im siê na to dolna warga tak jakby obci¹gnê³a. - Pójdziecie z wujkiem - zagajam - i pos³uchacie, jak trza. Pos³uchacie tr¹b anielskich i puzonów diabelskich. Czujcie siê zaproszone. - I tak niby ¿e siê uk³oni³em. Te obie znów rozchichra³y siê i jedna mówi: - Ojej, ale my jesteœmy g³odne. Ojej, ale my byœmy zjad³y. - A druga wstawia: - Da da, ju¿ to ona mo¿e powiedzieæ, a niby nie mo¿e. - Wiêc ja odkaza³em: - Wujek nakarmi was. Wybierzcie lokal. Tu one siê ju¿ poczu³y oczeñ wyrafino, co by³o po prostu, no, wzruszaj¹ce, i zaczê³y balakaæ tonem wielkich dam o takich rzeczach jak Ritz, Bristol, Hilton, Il Ristorante Granturco i tym podobne. A ja przekróci³em to mówi¹c: - Wujek was zaprowadzi. - I zaprowadzi³em je za najbli¿szy róg do Pasta Parlour i da³em im napchaæ w te niewinne twarzyczki spaghetti i kie³basek, i ptysiów, i banana splitów i gor¹cej czekolady, a¿ ma³o siê nie porzyga³em na sam widok, bo ja, braciszki, kaza³em sobie tylko skromnie p³at zimnej szynki i a¿ warcz¹c¹ grudê paprykarza. Te ma³e psiczki by³y do siebie bardzo podobne, chocia¿ nie siostry. Mia³y ca³kiem identiko przydumki, albo ich brak, i w³osy tego samego koloru: tak jakby wykraszone na s³omkowo. Nu ³adno, od dziœ bêd¹ ju¿ po nastojaszczy doros³e. Dziœ dajê sobie dzieñ i na balszoj. ¯adnej tam rzygo³y na to polancze, ale przeszkolenie i owszem, z Alexem w roli profesora. Powiedzia³y mi, ¿e wabi¹ siê Marty i Sonietta, ca³kiem z uma szed³szy imiona i sam szczyt mody w ich dzieciêcym wieku, no to wtedy ja ba³akn¹³em: - Fajno fajn, Marty i Sonietta. Ju¿ czas fest pokrêciæ. Spadamy. - Jak wyszli my na zimn¹ ulicê, im siê zwidzia³o, ¿e basem nie pojad¹, o nie, tylko taryf¹, no to da³em im do humoru, czemu nie, a w œrodku siê tak œmiecha³em ¿e po prostu horror szot, i zgarn¹³em gablotê ze stojanki przy Centrum. Taryfiarz. stary w¹saty próchniak w uszarganym ³achu, mówi do mnie: - Tylko bez prucia. ¯adnych zabaw z siedzeniami. Dopiero co kaza³em daæ œwie¿¹ tapicerkê. - Ukoi³em jego idiockie obawy i pajechali my pod Blok Municypalny 18A, no a te nieustraszone ma³e psiczki nic tylko chichra³y siê i w szept szept. No i krótko powiedziawszy dojechali my, braciszkowie, i wtaszczy³cm je na górê pod numer 10-8, a te ca³y czas wsio tylko zdyszane i rozchichrane, a potem chcia³o im siê piæ, to ja normalnie rozpachn¹³em skarbczyk w mojej komnacie i da³em tym dycholatkom po takim horror szo³ szkocie, tylko ¿e z niez³¹ dobawk¹ sody takiej co w ig³y i szpilki. One siad³y na moim wyrku (jeszcze nie pos³anym) i buju buju nó¿êtami, a ja puœci³em te ich wzruszaj¹ce p³yci¹tka przez moje stereo. Jakby siê poci¹ga³o jakiœ napachniony s³odki napoik dla dzieci, takie to by³o, jakby w œlicznych i tiu tiu i drogich z³otych pucharkach. Ale one robi³y och och och i pokrzykiwa³y: - Wierzchowe! - i: - Ale przeleœne! - i ró¿ne takie kopniête s³ówka, co by³y sam szczyt mody w tej grupie m³odziaków. Wiêc krêci³em dla nich ten szajs i zachêca³em do picia, i one by³y wcale nie od tego, braciszki. No i zanim ten ich wzruszaj¹cy pop ch³am przekrêci³o siê po dwa razy (to by³y dwie p³ytki: Miodowy nosek, œpiewa³ Ike Yard, i Noc po dniu po nocy wystêkiwane do rzygania przez dwóch obezjajców, nazwisk ju¿ nic pamiêtam), obie by³y jak to zwyczajnie takie ma³e psiczki prawie ¿e u szczytu histerii, a¿ chodz¹ce po ca³ym wyrku i po mnie, ¿e jestem z nimi w tej komnacie. Co siê tam po nastojaszczy wyczynia³o tego popo³udnia, to ja wam nie muszê opisywaæ, braciszki, bo sami se mo¿ecie lekko rozgadn¹æ. Dycholatki by³y w try miga rozdziane i ma³o siê nie zeœmialy, bo im siê to wystawia³o jak frajda frojda i szutka nie z tej ziemi, ¿e stary wujek Alex bez nitki go³oguzy stoi z dmuchaw¹ jak rêkojeœæ i psiuk ze strzykawki, niby taki rozdziany wracz, i potem ³aduje sobie dziab w grabê, tego co warczy, hormonu kiciora z d¿ungli. Po czym wyj¹³em cudown¹ Dziewi¹t¹ z jej koszulki, tak ¿e Ludwik Van te¿ by³ nagi, i puœci³em ig³ê w syk na koñcow¹ czêœæ, co jest sama rozkosz. No i rozleg³o siê, basowe struny jakby mi gada³y spod ³ó¿ka z reszt¹ orkiestry, a potem ludzki g³os wszed³ i mówi³ im wsiem, ¿eby siê daæ w radochê, a potem ta przekrasna b³oga melodia ca³a o Radoœci, jaka to przewoschodna iskra z nieba, i zaraz poczu³em, jak we mnie skoczy³y w œrodku te stare tygrysy i rzuci³em siê na te dwie psiczki. Teraz ju¿ nie widzia³o im siê, ¿e to figle, i nie z uciechy krzycz¹c przysz³o im siê zdaæ na czudackie i dzikie ¿¹dze Aleksandra Ogromniastego, a chuci te, przez Dziewi¹t¹ i dziab na dodatek, by³y wprost nies³ychane i gromadne i nadzwyczaj wymagaj¹ce, o braciszkowie moi. Tylko ¿e obie dziuszki by³y ju¿ oczeñ oczeñ na cyku i nie mog³y za wiele czuæ. Jak ostatnia czêœæ sz³a po raz drugi z ca³ym tym gromem i krzykiem ¿e Frojda Frojda Frojda, to te dwie dycholatki ju¿ wcale nie by³y wielkie damy i wyrafino. Tak jakby siê obudzi³y od tego, co im siê robi w te ma³e osóbki, i ¿e chc¹ do domu i ¿e jestem ta wœciek³a bestia. A wygl¹da³y jak po wielkim zra¿aniu siê, no i faktycznie by³y, ca³e obite i spuchniête na ryju. Trudno, jak siê nie idzie do szko³y, to trza siê inaczej pouczyæ. No i w³aœnie nauczy³y siê. A teraz krzycza³y i robi³y o! o! o! wci¹gaj¹c na siebie ciuszki, i ciupcia³y mnie tymi pi¹steczkami, a ja le¿a³em rozwalony, brudny i go³y na tym wyrku, zrypany i spluty. Ta ma³a Sonietta krzycza³a: - Pod³e zwierzê i bestia! Wstrêtna ohyda! - Wiêc da³em im pozbieraæ swoje barachlo i sp³yn¹æ, i zrobi³y to, jêcz¹c, ¿e powinny siê mn¹ zaj¹æ polucyjniaki i ca³y ten szajs. No i podra³owa³y w dó³ po schodach, a ja odp³yn¹³em w kimono, ci¹gle przy tym Frojda Frojda Frojda Frojda na ca³ego w grzmocie i wrzasku. 5 A faktycznie tak wysz³o, ¿e zbudzi³em siê póŸno (ko³o siódmej trzydzieœci na moim zegarku) i pokaza³o siê, ¿e to nie by³o rozumne. Zrazu widaæ, jak wszystko liczy siê na tym niecharoszym œwiecie. W try miga pajmiosz, jak jedno prowadzi do drugiego. Recht recht recht. Moje stereo ju¿ nie zasuwa³o ¿e Radoœæ i ¿e Uœcisk Uœcisk Wam Miliony, wiêc ktoœ je musia³ wykluczyæ, czyli ¿e ojczyk albo maciocha, oboje teraz dawszy siê odliczno s³yszeæ w bywalni (to znaczy sto³owej) i s¹dz¹c po tym brzêk brzêk talerzy i siorb siorb czaju ze stakanów, siedz¹cy przy swoim wymêczonym ¿arciu po ca³ym dniu pracolenia on w tej farbami a ona w magazynie. Bidne chryki. Pieczalne drewniaki. W³o¿y³em podom i wyjrza³em do nich, przebrany za kochaj¹cego jedynaka. - Czeœ czeœ czeœ - zagai³em. - Odpuœci³em se ten dzionek i ju¿ mi git. Teraz mogê iœæ na wieczór popracoliæ, ¿eby ciut zarabotaæ. - Bo w tym czasie oni dowierzali, albo tak mówili, ¿e ja siê tym zajmujê. - Mniam niam, maæku! A mogê tego dostaæ? - To by³ taki jak gdyby paj w mro¿once, który ona rozmroz i potem odgrza³a nie wygl¹da³ zbyt apetycznie, ale wypada³o to skazaæ. Facio ³ypn¹³ na mnie tak jakby podejrzliwie i nie za oczeñ mu coœ ponrawiwszy siê, ale milcza³, bo ju¿ wiedzia³ ¿e morda i ani gu gu, a maciocha da³a siê w taki ustawszy jakby œmieszek, co to synu jedyny owocu mego ¿ywota i te pe. Wytañczy³em ja do ³azienki i da³em se bardzo skory prysk na ca³ego, czuj¹c siê brudny i klejaszczy, a potem do nory i w ciuch na wieczór. Po czym ju¿ œwiec¹cy siê, uczesany, wyszczotko i git galant z kiciorem, przysiad³em na kusoczek paju. Ojczyk zagai³: - Nie ¿ebym siê chcia³ wtr¹caæ, synu, ale w³aœciwie gdzie ty chodzisz wieczorami do pracy? - Ooch - ¿wykn¹³em z pe³nej gêby - ró¿nie, tak pomagam i w ogóle. Tu i tam, jak siê hapnie. - I pog³aziwszy mu tak szmucyk prosto w œlepia, jakby mówi¹c, ¿e niech uwa¿a co jest jego brocha, a co moja to moja. - O pieni¹dze nigdy nie proszê, recht? Na ³achy ani te¿ na ubaw, nikagda, co? No to czego siê rozpytywaæ? Facio od razu grzeczniulko bube³ w kube³. - Przepraszam, synu - powiada. - Tylko tak siê czasami martwiê. Czasem mi siê coœ przyœni. Mo¿esz siê z tego œmiaæ, ale mimo wszystko coœ w tych snach jest. Zesz³ej nocy przyœni³eœ mi siê i bardzo mi siê ten sen nie podoba³. - O? - Teraz miê zainteresowa³, ¿e tak œni o mnie. I lak mi siê przywidzia³o, ¿e ja chyba te¿ mia³em jakiœ sen, ale nie mog³em go tak naisto wspomnieæ. - No no? - zapyta³em przestawszy ¿wykaæ tego klej¹cego siê paja. - To by³o jak ¿ywe - powiedzia³ facio. - Widzia³em, jak le¿ysz na ulicy, a inni ch³opcy ciê bij¹. Wygl¹dali jak ci ch³opcy, z którymi siê zadawa³eœ, zanim ciê skierowano ostatni raz do szko³y poprawczej. - Tak? - Zeœmia³em siê z tego w œrodku, ¿e mój ojczyk dowierza, ¿e ja siê faktycznie naprostowa³em, albo stara siê dowierzaæ w to, ze dowierza. I tu przypomnia³em sobie mój drzym, co go mia³em dziœ rano, jak Georgie wydaje te generalskie rozkazy, a stary Jo³op siê obœmiewa bez zêbów i siepie batem. Ale mówiono mi, ¿e w snach to idzie na odwrót. - Nie martw siê o twego syna jednorodzonego i dziedzica, o mój zaprawdê ojcze! - rzek³em. - Zb¹dŸ siê trwóg. On w¿dy poradziech sobie zdoli albowiem. - A ty - snuje mój ojczyk - le¿a³eœ ca³kiem bezradny we krwi i nie mog³eœ siê broniæ. -To ju¿ by³o na huzia i na odwrót, wiêc apiaæ siê w sobie po cichu z lekka obszczerzy³em, po czym wygrzeba³em wsie dziengi z karmanów i dŸwiêkn¹lem je na zaœwiniony od sosów obrus. - Na tu, faæku - powiadam - niewiele tego. Tyle co zarabota³em przesz³ej nocy. Mo¿e starczy na jeszcze jednego szkota dla ciebie i maæki gdzieœ w mi³ym zaciszu. - Dziêkujê, synu - odpowiedzia³. - Ale my teraz niedu¿o wychodzimy. Boimy siê za du¿o wychodziæ, kiedy tak siê zrobi³o na ulicy. Ci m³odzi chuliganie i tym podobne. Ale dziêkujê ci. Jutro przyniosê jej za to jak¹œ butelczynê. - I zgarn¹³ te nieuczciwie nabyte golce do karmanu w sztanach, bo maæ zmywa³a jak raz posudê w kuchni. A ja wyby³em, ca³y krugom w kochaj¹cych u³ybkach. Jak znalaz³em siê po schodach na dole budynku, to siê nieco zdziwi³em. A nawet wiêcej. Bo stan¹³em z jap¹ szeroko rozpachniêt¹ jakby mi ziewak w rozdziaw zaskoczy³. Oni przyszli mnie spotkaæ. Czekali ko³o pogryzmolonego na gêsto municypalnego malowid³a nagiej godnoœci trudu, go³oguzych mu¿yków i psioch z powag¹ u kó³ napêdowych przemys³u, jak ju¿ mówi³em, z ca³ym tym szajsem wypisanym z ich ust przez niegrzecznych malczyków. Jo³op mia³ wieli gruby œryk z czarnej farby t³uszczowej i gwazdra³ nim brudne s³owa, du¿e i na balszoj, po naszym fresku municypalnym i jak to Jo³op dawa³ ten swój rechot - ³uuu hu hu hu! - zatrudniaj¹c siê tym. Ale obróci³ siê, jak Georgie i Pete dali mi stary czeœ prywiet, oba w b³ysk b³ysk ukazuj¹c po dru¿eski kafle, i tr¹bn¹³: On jest, on przybywszy, ura! - i puœci³ siê w kilka nie³owkich piruetów. - Ju¿ martwiliœmy siê - powiada Georgie. - My tam czekamy i doimy se mleczko na brzytwach, a ciebie mo¿e to czy tamto oskorbi³o, no to wpadli my do twojej katedry. Tak to rychtyk i by³o, Pietia, recht? - Ano ja ¿e recht! - mówi Pete. - Prze pieprzê praszam - powiedzia³em ostro¿no. - Baszka mnie ciut poboliwa³a i musia³em przekimaæ. Nie zbudzili mnie jak przykaza³em. Ale wiêc jesteœmy w kupie i gotowi po³uczyæ, co ta stara noc nam przyniesie, tak? - Jak gdyby przej¹³em to: tak? od P. R. Deltoida, mojego post kurwatora. A¿ dziwne. - To przykre, ¿e ciê bola³o - wstawia ¯or¿yk, tak niby ¿e oczeñ troskliwie. - Mo¿e za du¿o nadu¿ywasz tej baszki, co? Na to rozkazywanie i dyscyplinê i te pe. A na pewno ju¿ ból ci przeszed³? A na pewno ci nie lepiej wleŸæ abratno do wyrka? - I wszyscy siê z lekka obœmiali. - Nu pagadi - odkaza³em. - Lepiej zróbmy z tym na glanc porz¹dek. Ten sarkazm, jeœli mi to wolno tak nazwaæ, nie przystaje do was, o dru¿kowie wy moi. Mo¿eœcie wy ustroili za moimi plecami jakiœ drobny a cichy ba³ach, takie sobie ciut ma³ych zgrywoszutek i tym podobne. Jako wasz kumpel i wo¿aty chyba mam recht wiedzieæ, co jest grane, nie? No wiêc Jo³op, co wró¿y ten twój gromadny koñski rozdziaw na ryju? - Bo Jo³op mia³ uœcisko rozpachniête w taki jakby z uma szed³szy bez g³osu rechot. Na to w try miga w³¹czy³ siê Georgie: - No dobra, bêdzie tego przystawania do Jo³opa, braciszku. To jedna rzecz z nowego uk³adu. - Z nowego uk³adu? - ja mu na to. - Co za mowa o nowym uk³adzie? Tu nawierno by³ jakiœ gromadny ba³ach i kwacz za moimi uœpionymi plecami. Niech ja wiêcej us³yszê. - I tak jakby za³o¿ywszy graby opar³em siê udobno do s³uchania o potrzaskan¹ porêcz, ci¹gle jeszcze stoj¹c wy¿ej od nich, tych moich niby to drugów, na trzecim schodku. - Bez urazy, Alex - rzek³ Pete - ale chcieliœmy tak coœ wiêcej demokratycznie. A nie ¿e ty ca³y czas mówisz, co robiæ a czego nie. Tylko bez urazy. Georgie wmiesza³ siê: - Uraza czy nie uraza, to tu ni pry czom. Chodzi o to, komu tu przychodz¹ pomys³y. Jakie on mia³ pomys³y? - I wyœlepia³ siê tak na mnie czelno i na ca³ego. Wszystko to malutkie piwko i tyle tego, jak ostatniej nocy. A my dorastamy, braciszki. - No dalej - mówiê wci¹¿ nie ruszaj¹c siê. - Niech ja jeszcze pos³yszê. - Jak sam chcesz - powiada Georgie - to pa¿a³usta, czemu nie. Szlajamy siê w kó³ko, w zachwat po sklepach i te pe, ¿eby zarabotaæ po tej marnej grabuli szmalcu na ry³o. A tymczasem Will Angliczanin w Kafe Pod Bychem jest gotów up³ynniæ wszystko, co jaki b¹dŸ malczyk siê nie pokusi grabn¹æ. B³yskotki, lód - mówi³ dalej a wci¹¿ z tymi zimnymi œlepiami we mnie. - Du¿e du¿e du¿e kasabubu le¿y i czeka, tak mi w³aœnie skaza³ Will Angliczanin. - Aha - powiedzia³em, ca³y na luzie, ale w œrodku ju¿ po nastojaszczy razdraz. - Odk¹d to siê zadajesz i ugadzasz z Willem Angliczaninem? - Tak od kiedy niekiedy - powiada Georgie - wypuszczam siê sam na samo gwa³t i adzinoko. Na ten przyk³ad w ostatni szabas. Mam prawo na w³asne ¿ycie, mój dru¿ku, recht? Wszystko to mi siê, braciszki, wcale nie ponrawi³o. - A na co ci siê nada - wstawi³em - to du¿e du¿e du¿e kasabubu czyli dziengi, jak to wielkolepno nazywasz? Czy ci brak jakiej b¹dŸ rzeczy z tego, co nu¿no? Jak ci nu¿no auto, zrywasz je sobie z drzewa. Jak ci potrzebna monaliza, to se j¹ zgarniasz. Tak? No to sk¹d ci przysz³a wniezapno ta chuæ, aby zdzia³aæ siê tym gromadnym i nadzianym kapitalist¹? - E - odkaza³ mi Georgie - czasem to ty dumasz i ba³akasz jak drobny rybionek. - Jo³op siê na to roz ho ho ho. Dziœ w nocy - powiada Georgie - zrobimy taki zachwat po mu¿ycku na kawa³ ch³opa. Wiêc mój drzym siê sprawdzi³. Georgie za genera³a i mówi, co bêdziemy robiæ a czego nie, i Jo³op z batem a bezumny jak szczerz¹cy siê buldog. Ale ja pogrywalem z czuciem a ostro¿no, bardzo oslro¿no, mówi¹c i u³ybaj¹c siê: - Fajno fajn i git. Po prostu horror szo³. Inicjatywa siê budzi w tych co umiej¹ czekaæ. Sporo siê ode mnie naumia³eœ, mój dru¿ku. Teraz gadaj, co za b³ysk ciê naszed³, mój Georgie bojku. - Och - powiada Georgie, cwany i chytry w tej utybce - najpierw damy se mleka z dobawk¹ i co ty na to? ¯ebyœmy siê naostrzyli, ma³yszku, a ty najbardziej, bo my ju¿ nad tob¹ mamy przewagê. - Wyskaza³eœ jak raz to, co myœla³em - ja na to, u³ybaj¹c siê na balszoj. - W³aœnie chcia³em zapropo ¿eby do naszej Krowy. Git git git. WiedŸ nas do mo³oczni, Georgiutek. - I wykona³em ten jakby g³êboki uk³on, u³ybaj¹c siê jak z uma szed³szy, ale ca³y czas pracuj¹c g³ówk¹. Tylko jak wykitrali my siê na ulicê, to ja raz i uœwiadczy³em, ¿e dumaæ to dla bezumnych, a rozumniak to chwyta siê tego jakby natchnienia i co Bóg zeœle. Bo jak raz przysz³a mi z pomoc¹ przednia muzyczka. Akurat przeje¿d¿a³o auto i mia³o wkluczone radio, i dolecia³ mnie mo¿e z takt albo dwa Ludwika Van (by³a to ostatnia czêœæ Koncertu skrzypcowego) i od razu wiedzia³em co robiæ. Ba³akn¹³em takim jakby grubym a niskim g³osem: - Recht. Georgie, i ju¿! - i wyrwa³em swoj¹ brzytew do grdyk. Georgie powiedzia³: - He? - ale te¿ by³ doœæ prêdki w no¿u i ostrze mu szt z rukojatki, i ju¿ by³ jeden na drugiego. Stary Jo³op w³¹czy³ siê: - Nie, ¿adne recht! - i chap siê za cepki w pasie, ale Pete ba³akn¹³ i po³o¿y³ fest grabê na starym Jo³opie: - Zostaw ich. Tak to jest recht. - No to Georgie i ni¿ej podpisany wziêli my siê za te ciche kocie podchody, szukaj¹c wejœcia, a styl znaj¹c jeden drugiego ciut a¿ za horror szo³, Georgie od czasu w czas doskakuj¹c szuch szuch z tym ³yskaj¹cym majchrem, ale nie móg³ mnie siêgn¹æ. A ca³y czas wpychle przechodzili i widzieli to wszystko, ale nikt siê nie wkluk, nie ich brocha i codzienny widok. A¿ odliczy³em sobie raz dwa trzy i da³em normalnie ciach ciach ciach brzytw¹, nie po ryju i nie po oczach, tylko po grabie, w której Georgie mia³ nó¿ i - o braciszkowie moi - upuœci³. W³aœnie. Upuœci³ ten nó¿ dŸwiêk dŸwi¹k na twardy zimowy chodnik. Tyle ¿e go po³askota³em moj¹ brzytw¹ po palcach i ju¿ sta³ wyba³uszywszy siê na to malutkie ciur ciur juchy wyczerwieniaj¹ce mu siê w blasku latarni. - No - powiadam, i teraz ju¿ sam zacz¹³em, bo Pete poradzi³ Jo³opowi, ¿eby nie odwija³ tych cepków z pasa i Jo³op siê pos³usza³ - no, Jo³op, to teraz my z tob¹ za³atwimy tê rzecz, no nie? Stary Jo³op na to da³: Aaaaaaarhgh! - niby jakieœ gromadne a bezumne zwierzê i wyœmign¹³ te cepki z pasa fest horror szo³ i tak skoro, ¿e a¿ na podziw. To dla mnie teraz by³ padchadziaszczy styl ¿eby iœæ nisko jak gdyby w ¿abim podrygu, ¿eby chroniæ ry³o i patrza³ki, i tak zrobi³em, braciszkowie, no i ten bidny stary Jo³op zosta³ siê niemno¿ko zaskoczony, bo by³ przywyk³szy do prostego ryj w ryj siach siach siach. No muszê powiedzieæ, ¿e mnie fest u¿asno siepn¹³ po grzbiecie i dziargnê³o mnie wprost z uma szed³szy, ale i kaza³ mi ten ból sprê¿yæ siê bystro i na ca³ego i za³atwiæ siê ze starym Jo³opem. Wiêc mign¹³em brzytw¹ po jego lewej girze w tym oczeñ obcis³ym rajtku i chlasn¹³em tak na d³oñ ciucha i puœci³em niemno¿ko blutu psiuk psiuk, ¿eby stary Jo³op dosta³ ma³piego umu. A potem jak on da³ siê w auuu auu auu jak psiuk, to ja poszed³em w ten sam styl co z Georgiem, stawiaj¹c na jeden ruch - góra, blok i ciach - i poczu³em jak brzytwa wchodzi jak trza i w sam raz g³êboko w miêcho w nadgarstku starego Jo³opa i uroni³ te cepki jak w¹¿ i uwrzasn¹³ siê jak ma³y rybionek. Po czym próbowa³ sobie wypiæ ca³y blut z tego nadgarstka i równoczeœnie krzyczeæ, ale juchy sz³o za mnogo ¿eby to wypiæ, wiêc zrobi³o mu siê tak bul bul bul b¹bel i bluzga³a ta jucha bardzo fajnie, ale nie za d³ugo. Ja znów ba³akn¹³em: - Recht, o dru¿kowie moi, to ju¿ teraz bêdzie wiadomo. No s³ucham, Pete? - Ja nic nie mówi³em - powiada Pete. - Da¿e ani s³owa nie ba³akn¹³em. S³uchaj, stary Jo³op siê wyfarbuje na œmieræ. - Niemo¿liwe odkaza³em. - Umiera siê tylko raz. Jo³op umar³ jeszcze przed urodzeniem. A ten krasny krasny sok zaraz sam siê zatrzyma. - Bo nie chlasn¹³em go po g³ównych ¿y³ach. I wydosta³em osobiœcie czysty tasztuk z karmana, i owin¹³em nim grabê bidnego, starego, umieraj¹cego Jo³opa, a on wy³ i jêcza³, i jucha zatrzyma³a siê, tak jak skaza³em, o braciszkowie moi. Wiêc ju¿ teraz wiedz¹, barany, pomyœla³em sobie, kto tu jest ich pan i wo¿aty. Nied³ugo to zajê³o, ¿eby ukoiæ dwóch rannych ¿o³nierzy w cichym zak¹tku, pod Ksiêciem Nowego Jorku, tyle co du¿y z³otogniak dla ka¿dego (za ich w³asne dziengi, bo ja swoje da³em ojczykowi) i utrzeæ w tasztuki zamoczone w kuwszynie z wod¹. Te pudernice stare, coœmy im ustroili przesz³ej nocy filantro, znów tam by³y i nic tylko wstawia³y: -- Dziêkujemy wam, ch³opcy - i: - Niech was Bóg b³ogos³awi, ch³opcy - jakby ju¿ nie mog³y tego przekróciæ, mimo ¿e nie powtórzyliœmy tego filantro. Ale Pete zagai³: - To co sobie damy, dziewuszki? - i kupi³ im czarn¹ z mydlinami i wygl¹da³o, ¿e ma sporo tego kasabubu w karmanach, wiêc one siê jeszcze g³oœniej rozdar³y z tym swoim: - Niechaj was Bóg wszystkich pob³ogos³awi i zachowa w zdrowiu, ch³opaki - i: -My nigdy byœmy na was nie powiedzia³y - i: - Wy jesteœcie najlepsi ch³opcy na œwiecie. W koñcu zagai³em: - No to jesteœmy, Georgie, apiaæ tam gdzie¿eœmy byli, tak? Wsio po dawnemu i zabywamy o wszystkim, co by³o, recht? - Recht recht recht - da³ na to Georgie. Tylko stary Jo³op ci¹gle wypada³ jak gdyby ciut pora¿ony i da¿e ba³akn¹³: - Wiecie co, ja bym dosta³ tego wielkiego skurwla, ja bym mu przy³añcuszy³, tylko ¿e jakiœ mudak wlaz³ mi w drogê. Ca³kiem jakby siê nie ze mn¹ zra¿a³, ale z jakimœ obcym malczykiem. Ja siê znów odezwa³em. - No Georgie bojku, to co mia³eœ na oku? - E tam - powiada Georgie - to ju¿ nie tej nocy. S³uchaj, mo¿e by ju¿ nie dzisiaj, co. - Jesteœ ten du¿y krzepki mu¿yk - odkaza³em - tak jak my wszyscy. Nie jesteœmy jakieœ tam drobne rybionki, co, Georgie bojku? Có¿ tedy na oku mia³eœ azali¿? - Mog³em mu przy³añcuszyæ fest po tych patrza³kach - gada³ znów Jo³op, a te stare babuszki wci¹¿ posuwa³y swoje: - Dziêkujemy wam, ch³opcy. - Bo to by³ widzisz ten dom - odrzek³ Georgie. - Ten co ma na przedzie dwie lampy. Na którym jest taka g³upia nazwa. - Jaka g³upia nazwa? - A no ta Sadyba czy Siedziba, czy jakaœ podobna g³upota. Gdzie ¿yje ta staro¿ytna próchniaczka, co ma koty i cale to kurewsko stare, a drogie barachlo. - Na przyk³ad? - Z³oto i srebro i ró¿ne takie bi¿uty. Will Angliczanin tak jakby nam o tym powiedzia³. - Ju¿ ja ponia³ - odkaza³em. - Ponia³ git i odliczno. - Wiedzia³em, co ma na myœli. Stare Miasto, tu¿ za Blokiem Municypalnym Victoria. A no có¿, po nastojaszczy dobry wo¿aty zawsze wie, kiedy ust¹piæ i pokazaæ siê tak jakby wielkoduszny dla swoich podw³asnych. - Bardzo dobrze, Georgie- powiadam. - To jest git przydumka i j¹ trzeba wykonaæ. Spadamy nie mieszkaj¹c. - A jak¿eœmy wychodzili, to te stare babuszki skaza³y: - Nic nie powiemy, ch³opcy. Byliœcie tu ca³y ten czas, ch³opaki. - A ja im na to: - Dobre stare dziewuszki. Wracamy za dziesiêæ minut jeszcze coœ wam dokupiæ. - I powiod³em moich trzech dru¿ków na swe nieszczêœcie. 6 Tu¿ na wschód za Ksiêciem Nowego Jorku rozpo³o¿y³y siê biurowce i ta stara, z³achana bibloteka i za ni¹ ten gromadny blok mieszkalny zwany Victoria od wiktorii, znaczy siê pabiedy jakiejœ, czy co, a potem siê dochodzi³o do takich ¿yliszcz jakby staromiejskiego typu w dzielnicy zwanej Stare Miasto. I zdarza³y siê tu po nastojaszczy fajne, horror szo³ i staro¿ytne domki, o braciszkowie, a w nich po¿ywa³y stare wpychle, ró¿ne tam chudoszczawe i szczekaj¹ce pu³kowniki z laskami w rêku i psiochy stare, owdowia³e, no i g³uche stare damy z kotami, co przez ca³y swój prawiczy ¿ywot nie poczu³y, o braciszkowie moi, ¿eby mu¿yk jej dotkn¹³. I dostawa³o tu, jest prawda, tych starychowskich rupów, za co na rynku mo¿na od turystów zgarn¹æ nieliche kasabubu: jak obrazy i klejnoty i ró¿ne takie staro¿ytne gówna jeszcze sprzed ery plastiku. Wiêc podeszli my grzecznie i po cichu do tego ¿yliszcza, co siê nazywa³o Sadyba, i przed nim stercza³y kuliste lampy na ¿elaznych badylach, jakby z dwóch stron pilnowa³y wejœcia od frontu, i do tego jakby przytuszone œwiat³o w jednej z izbuszek na dole, wiêc my zaszli w taki fajny kawa³ek ciemnej uliczki, ¿eby lukn¹æ w akoszko, co tam proischodzi. W oknie by³a rzeszotka, i to ¿elazna, jakby w mamrze (czyli wiêŸniu) a nie w domu, ale co tam dzieje siê, by³o nam i tak jawnie widno. A dzia³o siê, ¿e ta stara psiocha, w kud³ach ju¿ bardzo siwa i z mord¹ ca³kiem pokreœlon¹, z flachy mlecznej rozlewa³a to stare mleko w spodki, a potem stawia³a te spodki w niz na pod³odze, wiêc by³o poznaæ, ¿e tam w dole k³êbi siê mnóstwo kotów i koszek daj¹cych jej miauk i miauk. Da¿e uwidzieli my kilku ich, gromadne i spas³e bydlaki, jak prygaj¹ na stó³ i rozdziawiwszy siê wydaj¹ z siebie mrrr mrrrmrrr. I jak ta zgrzybia³a babulka im odkazuje, te¿ widno, jakby za coœ ³ajaæ te swoje kiciorki. Oprócz tego by³o widno w komnacie na œcianach mnóstwo starych obrazów i przedpotopowych, na podziw ozdobnych zegarów, i te¿ jakby wazonów i ozdóbek, co wypada³y oczeñ stare i kosztowne. Georgie wyszepta³: - Za to da siê po³uczyæ horror szo³ jakie kasabubu, o braciszkowie moi. Will Angliczanin pali siê do tego. - A na to Pete: - Jak wejœæ? - Teraz to polega³o na mnie, i to raz dwa raz, nim Georgie zacznie nam dyktowaæ, jak wejœæ. - Pierwsza rzecz - wyszepta³em - to spróbowaæ normalnie od frontu. Pójdê bardzo grzecznie i powiem, ¿e jeden mój kumpel tak jakby przymgla³ na ulicy. Georgie niech bêdzie gotów pokazaæ siê za takiego, jakby otwar³a. Potem jêk o wodê albo ¿eby dŸwiêkn¹æ po doktora. I ³adowaæ siê aby nie za szumno. - A na to Georgie: - Mo¿e nie otworzyæ. - A ja: - Próba, nie? - Wiêc on jakby drygn¹³ pleczami, czyni¹c ¿abi pysk. A ja do Jo³opa i Pieti: - Wy dwaj, braciszki, po dwóch stronach drzwi. Recht? - Kiwnêli po ciemku recht recht recht. - Dawaj! - to ja do ¯or¿yka i bez obciachu sunê prosto do drzwi. By³ tam wcisk do dzwonka, ja go wpych i s³yszê brrr brrrrrr w g³êbi. Potem jakby czu³o siê nas³uchiwanie, jak gdyby ta psiocha i wsie jej koszki w s³uch na to brr brrrr i zastanawia³y siê. To ja ciut jakby natarczywiej na dzwonek. Po czym nak³oni³em siê do szpary na listy i wo³am takim jakby wytwornym g³osem: - Proszê pani¹, b³agam o pomoc. Mojemu przyjacielowi w³aœnie coœ dziwnego sta³o siê na ulicy. Czy mogê zadzwoniæ po doktora, bardzo bym prosi³. - Po czym œwiat³o zapali³o siê w holu i pos³ysza³em, jak ta stara babula cz³ap cz³ap tymi nogami w cz³apakach do drzwi frontowych i tak mi siê zwidzia³o, nie wiem dlaczego, ¿e ona pod ka¿d¹ pach¹ ma t³ustego, gromadnego kiciora. I krzyknê³a, a¿ mnie porazi³o, jakie grube ma to g³osisko: - Wynocha. Jazda st¹d, albo strzelam. - Jak Georgie to us³ysza³, o ma³o nie zachichra³. A ja mówiê po d¿entelmeñsku, takim pilnym i cierpi¹cym g³osem: - Och, b³agam pani¹, proszê pomóc! Mój przyjaciel tak ciê¿ko siê rozchorowa³. - Wynocha st¹d - odryknê³a. - Znam te wasze parszywe sztuczki, ¿ebym otworzy³a drzwi, to ju¿ mi wepchniecie, czego wcale nie mam ochoty kupiæ. Jazda mi st¹d, powiedzia³am. - No, to by³a cudowna po nastojaszczy niewinnoœæ. - Proszê siê wynosiæ - ona znów - albo koty na was wypuszczê. - ¯e jest niemno¿ko z uma szed³szy, to siê da³o powiedzieæ, od tego ¿ycia sam na samo gwa³t i wci¹¿ adzinoko. Spojrza³em w górê i widzê nad wejœciem suwane okno i ¿e rychlej bêdzie wspi¹æ siê normalnie po ramionach i wleŸæ tamtêdy. Bo tu bêdziemy a¿ do rana staæ i przepychaæ siê. Wiêc mówiê do niej: - No trudno, skoro pani nam nie chce pomóc, to muszê zwróciæ siê z moim cierpi¹cym przyjacielem do kogo innego. - I odmiga³em precz moich dru¿ków po cichutku, tylko sam zakrzyczawszy: - Nie martw siê, mój przyjacielu, na pewno znajdzie siê dla ciebie gdzie indziej dobry samarytanin. Do tej starszej pani chyba nie mo¿na mi pretensji, ¿e jest podejrzliwa, jak po nocy krêci siê tylu ³obuzóz i urwipo³ci. A sk¹d¿e. - Potem odczekali my znów po ciemku i ja szepn¹³em: - Recht. Z powrotem do drzwi. Ja siê wespnê Jo³opowi na plecza. Odkryjê w górze akoszko i w³a¿ê, braciszki. A tam przymknê tê star¹ picz i wam otworzê. Nie ma sprawy. - Tak normalnie im dokazywa³em, kto tu z nas wo¿aty i od b³ysku. - Ino lukn¹æ - powiadam. - Ca³kiem horror szo³ to wyrobione w kamieniu, o, nade drzwiami! bêdzie o co nogi zahaczyæ. - Wiêc przyjrzeli mi siê, widno z podziwu, pomyœla³em, i ba³aknêli wsie kiwn¹wszy mi po ciemku recht recht i recht. Na paluszkach i znów pod te drzwiêta. Jo³op u nas by³ za mocnego i normalnie wydŸwignêli mnie Pete i Georgie na jego krzepkie i po mu¿ycku gromadne plecza. A ca³y ten czas, o! dziêki ci, œwiatowy programie w tej ocipia³ej ti wi! a tym bardziej, ¿e wpychle czuj¹ nocny lêk z niedostatku policji nocnej, tak martwa by³a ulica. Ju¿ u Jo³opa na pleczach zobaczy³em, ¿e to kamieniarstwo nade drzwiami fajnie mi uchwyci but. I kolano w górê, braciszkowie, i ju¿! Okno by³o, jak siê spodziewa³em, zakryte, ale siêgn¹³em brzytw¹ i trach delikatnie szk³o jej koœcian¹ rukojatk¹. W ni¿u dru¿kowie moi tylko sapali. Wiêc ja grabê w rozpêk i jak pichn¹³em, tak dolna po³owa œmignê³a w górê, piêknie i g³adziutko. I raz dwa jakby w k¹pió³kê, dosta³em siê. A moje owieczki z do³u gapi¹ siê, rozdziawione, o braciszkowie moi. I dawaj obijaæ siê ja po ciemku, nic, tylko ³ó¿ka i komody i gromadne ciê¿kie fotele i stosy pude³ i ksi¹¿ek. A ja po mêsku szagom marsz ku drzwiom pokoju, w którym siê znalaz³em, a gdzie szparka pod nimi przeœwieca³a. Drzwi uczyni³y kwiiiiiiiiik i oto zakurzony korytarz z innymi drzwiami. Tyle siê tu marnuje, braciszkowie, znaczy siê wszystkie te komnaty i tylko jedna stara picz i jej kici kici, ale mo¿e te kiciory i koszki maj¹ dla ka¿dego po jednej sypialni? i po¿ywaj¹ se tak na œmietance i rybich ³bach jak te królowe udzielne i kniazie. Z do³u szed³ jakby przytuszony g³os tej starej psiochy: - Tak tak tak, dooobrze! - ale widaæ musia³a ba³akaæ do tych miaucz¹cych z bokowca maaaaaa ¿e chcia³yby jeszcze mleka. I przyuwa¿y³ ja schody id¹ce w niz do holu i b³ysnê³o mi, ¿eby pokazaæ tym kapryœnym i nie oczeñ spolegliwym, tym nikudysznym kumplom, ¿e jestem wart ich trzech i jeszcze ponadto. ¯e wszystko to zrobiê sam na samo gwa³t i adzinoko. Jakby trza, to zdzia³am ultra kuku sam dla tej chryczki staro¿ytnej i jej kiciorów, a potem zgarnê ile w grabach siê zmieœci barach³a, co mi siê wyda pole¿ne i walczyka! do tych drzwi¹t od frontu i rozpachn¹æ je, i sypn¹æ z³ota i srebra po wyczekuj¹cych mnie dru¿kach. A niech wiedz¹, co siê znaczy istne wo¿actwo. Tak i zszed³em ja z wolna po cichu, dziwuj¹c siê po schodach w niz, jakie to staro¿ytne porno w lanszaftach: ¿e dziuszki d³ugo i prostow³ose w ko³nierzu wysokim i jakby wiocha, w niej drzewa i konie, i jakiœ grzdyl œwiêtojebliwy, go³oguzy i obwis³y na krzy¿u. Wonia³o tam a¿ pleœniawie od tych koszek i od kocich ryb i murch³ego ¿yliszcza w starym brudactwie, inaczej ni¿ w blokach. I ju¿ by³em na dole i widzia³em œwiat³o w tej komnacie z frontu, gdzie ona mlekiem obkarmia³a te swoje koty i koszki. Oraz jak ta wielka i opas³a szkacina to w³azi, a to wy³azi, a chwost im siê wo³nuje i jakby siê czochra³y u spodu drzwi. Na wielkiej drewnianej skrzyni w ciemnym holu zobaczy³em fajniutk¹, drobn¹ figurkê, co œwieci³a w blasku od komnaty, wiêc j¹ zgarn¹³em sam dla w³asnego siebie, a by³a to m³oda i chuda dziuszka, sta³a na jednej nodze z wyci¹gniêtymi rêkoma i widno, ¿e ca³a ze srebra. I z ni¹ ju¿ w oœwietlony pokój i zagaiwszy: - Hej hej hej. To wreszcie spotkaliœmy siê. Nasz krótki ba³ach przez szparê do listów nie da³ nam, ¿e tak powiem, do izbytku satysfakcji, nieprawda¿? Nale¿y to przyznaæ, o! zaiste nie da³, ty stara i smrodliwa raszplo. - I tak jakbym siê przyszczurzyl i zamruga³ w oœlep do tej komnaty i starej psiochy. Pe³no tu by³o kotów i koszek snuj¹cych siê tam i nazad po dywanie, a w powietrzu nisko unosi³y siê k³aki kociego futra i by³y te opas³e bydlaki ró¿nego kszta³tu i barwy, czarne, bia³e, szarobure i marmurkowate, rude i w ka¿dym wieku, czyli ¿e i figlu miglu ze sob¹ koci¹tka i doros³e kiciory, i takie po nastojaszczy œlini¹ce siê, stare i bardzo z³e. Ich pani, ta stara psiocha, rypnêla na mnie wœciekle niby ch³op i odezwa³a siê: - Jak tu wszed³eœ? Nie zbli¿aj siê, ty p³azie, ty zasmarkany ³obuzie, bo zmuszona bêdê ciê uderzyæ. . Obœmia³em siê z tego po prostu horror szo³ widz¹c, ze ma w ¿ylastej ³apie zafajdan¹ laskê, no, kij, i podnios³a go na mnie z pogró¿k¹. To ja b³ysk daj¹c kaflami podszed³em do niej, wcale nie œpiesz¹c siê, i po drodze przyuwa¿ylem na takim jakby kredensiku coœ malutkiego a œlicznego, co tylko malczyk rozkochany w muzyce, niby ja, móg³ siê spodziewaæ ¿e uœwiadczy na w³asne dwoje oczu, taki jakby ³eb i plecza samego Ludwika Van, co siê nazywa popiersie (czyli biuœcisko) niby ¿e kamienne z d³ugimi w³osami, ze œlepymi oczyma i w gromadnym a fiu iiu halsztuku. To ja do niego ze s³owami: - No, ale piêknota i ca³e moje. -- Tylko ¿e tak szagaj¹c na pra³om i tylko on w g³azach, nic wiêcej, z grab¹ ³apczywie wyciœniêt¹, nie baczy³em tych spodków z mlekiem na pod³odze i w jeden, i straci³em niemno¿ko równowagi. - Uups powiadam, staraj¹c siê udzier¿aæ, a ta fifa zgrzybia³a jak chytro doskoczy z tylu i oczeñ bystro na swój wiek i trach! trach! mnie po baszce tym swoim kusztyczkiem laski. A¿ ruchn¹³em na graby i kolana, chcê siê pozbieraæ i zagajam: - Nie³adnie, oj, nie³adnie! A ta znów trach trach trach i powiada: - Ty nêdzna, ty ma³a pluskwo z rynsztoka, bêdziesz mi siê w³amywa³ do prawdziwych ludzi! - A mnie siê nie ponrawi³a ta zabawa w trach trach no i grabn¹³em za czubek tej lagi, jak na mnie lecia³, i znów ona straciwszy równowagê i chcia³a siê oprzeæ na stó³, a tu obrus pojecha³ i z nim ten dzban mleka i flacha zachybotnê³y siê, jak fest upite, i bryzg to bia³e na ca³oœæ i krugom, a ta wy³o¿ywszy siê na pod³odze, tylko stêk³a i znowu swoje: - A do licha, ty smarkaczu, no, po¿a³ujesz. - Teraz ju¿ i koszki wziê³y siê spukniête biegaæ i prygaæ, cale to szamrajstwo, koci pop³och i tyle, niektóre znów mia³y zgryz do kole¿ków i aby im przy³o¿yæ khaaa po kociemu i daæ ze starego pazura i ptf ptf i grrrr! i khaaaaark. A ja siê podnios³em i le¿y ta wredna stara pizga zajad³a, ta bzdrêga i tylko faflami dryga i stêka, jakby siê stara³a dŸwign¹æ, to przy³o¿y³em jej malutkiego, fajnego kopa w ry³o i jej siê to czegoœ nie spodoba³o, bo skrzyknê³a: - Uaaaaa! - i widno by³o, jak jej po¿y³kowana i kropczata morda robi siê purch purch purowa w miejscu, gdzie ja przykarbowalcm jej ze starego giczo³a. Jak odstêpowa³em po tym kopie, to musia³em nadepn¹æ na chwost jakiemuœ z tych zra¿aj¹cych siê ze skrzykiem koci¹tek, bo us³ysza³em gromkie jaauuuuu i stwierdzi³em, ¿e coœ jakby z futra i zêbów i pazurów okrêci³o mi nogê, a ja w to miêchem klnê i próbujê otrz¹chn¹æ w jednej ³apie z t¹ srebrn¹ figurk¹ i do tego chcê przest¹piæ to fifsko na pod³odze i grabn¹æ Ludwika Van tak cudnie sêpi¹cego siê jakby w kamieniu. I bryzg w nastêpny a¿ po brzegi spodek mleka œmietankowego i znów ma³o nie pofrunê³o mnie, owszem, bardzo to wszystko uœmiejne, jakby sobie wystawiæ, ¿e trafi³o na kogo innego, a nie na Pokornego S³ugê i Autora Tych S³ów. A ta stara z pod³ogi jak siêgnie przez kot³uj¹ce siê i dr¹ce kociska i chaps mnie za giczo³, nie zaprzestaj¹c tego: - Uaaaaaa! - na mnie, a bywszy ju¿ trochê z równowagi, na ten raz wykona³em po nastojaszczy bach trach i lubudu, w mleko chlups i w rozwrzeszczane koty, a ta stara bzdrêga mnie pi¹chami po ryju, bo ju¿ oba my na pod³odze, i w skrzyk: - Huzia na niego, biæ go, powyrywaæ mu te pazury z ³ap i braæ go, jadowitego gnojka! - wszystko do tych koci¹tek: i jakby siê pos³usza³y tej starej chryczki, parê ich dorwa³o mnie i wziê³y siê dziargaæ jak z uma szed³szy. A¿ i ja z uma wyszed³em, braciszkowie, i wzi¹³em je ³omotaæ, a babuszka na to: Uch ty ropuchu, nie wa¿ siê tkn¹æ moich koci¹tek! - i dziarg mnie po mordzie. To ja w skrzyk: - O¿ ty brudny, stary torbiszonie! - i zanios³em siê t¹ ma³¹ jakby srebrn¹ figurk¹ i raz j¹ normalnie w ³eb i dopiero siê tak bardzo horror szo³ i fajnie przymknê³a. Wsta³em ja z tych rozjarganych kotów, z pod³ogi, i co ja s³yszê w oddaleniu, jak nie stary wóz policyjny, pêdz¹cy na sygnale i zrazu mi b³ysnê³o, ¿e ta kocia bzdrêga ju¿ tru³a w telefon do gliniarzy, kiedy ja myœla³em, ¿e wo³a na te swoje miauczyd³a i mruczyd³a, a w niej podejrzliwoœæ ju¿ zakipia³a, ledwie zadzwoni³em, ¿e niby o pomoc. Wiêc teraz, pos³yszawszy ten u¿asny wyj glinowozu, rzuci³em siê do frontowych drzwi: no i po nastojaszczy uszarpalem siê, co by odkluk odkluk te wszystkie rygle i zamki i ³añcuchy i wszelkie zabezpieczenia. Wreszcie odkry³em i kogo ja widzê na dworze, w progu, jak nie starego Jo³opa! a tamci dwaj niby moi dru¿kowie tak spruwaj¹, ¿e ju¿ ledwie ich widno. - Raus! - da³em krzyk do Jo³opa. - Glina! - Jo³op na to: - A ty zostaniesz siê ich przywitaæ hu hu hu i dopiero ujrza³em, ¿e on ma cepki w grabie i zamachn¹³ siê i one whiiisz! jak w¹¿ i z lekka zacepi³ mnie artystycznie po samych powiekach, tyle co je zd¹¿y³em przymkn¹æ. A¿ zawy³em i w kó³ko, staraj¹c siê dojrzeæ coœ w tym do wycia okropnym bólu, a Jo³op mi wstawia: - Nie lubiê ja ¿ebyœ mi robi³ to, co zrobi³eœ, mój stary braciszku. To nie by³o recht, ¿eœ mi tak zrobi³, dru¿ku. - I dobieg³o mnie, jak udalaj¹ siê jego ciê¿kie buciory z tym jego hu hu hu w ciemnoœæ i najwy¿ej po siedmiu sekundach us³ysza³em, jak zaje¿d¿a glinowóz w tym wrednie opadaj¹cym wyciu syreny jak bezumno i dziko wêsz¹cy zwierz. Ja te¿ wy³em i jakby zatoczywszy siê i ³bem trach! o œcianê w holu, z g³azami zaciœniêtymi fest i sok je zalewa³, oczeñ boleœnie. I maca³em tak w przejœciu w holu jakby na oœlep, kiedy wpad³o gliniarstwo. Nie widzia³em ich, oczywiœcie, ale s³ysza³em i prawie ¿e poczu³em, jak zacuch³y te skurwle i zaraz ich dotyk, jak dorwali mnie ostro i za grabê, wykrêcili, no i wywlekli mnie. Pos³ysza³em te¿ g³os jednego szpiku jakby z tej komnaty, co ja wyszed³szy, gdzie te kociska: - Jest ciê¿ko pobita, ale oddycha - i wci¹¿ ten gromki miauk i miauk. - To dopiero przyjemnoœæ - odezwa³ siê jakiœ inny gliniarz, kiedy mnie wrzucali, raz dwa i ¿estoko, do wozu. - Nasz malutki Alex i ca³y dla nas. - To ja krzykn¹³em: - Jestem zupe³nie œlepy, ¿eby was Bóg skara³ i wykrwawi³, wy brudne skurwle! - Uwa¿aj, mowa, mowa - œmiechn¹³ siê czyjœ glos i dosta³em jakby na odlew grab¹ w tych pierœcionkach albo czymœ podobnym w samego ryja. Wiêc ja do nich: - A ¿eby was Bóg mi³osierny ukatrupi³, wy cuchn¹ce bêkarty niedomyte. A gdzie reszta? Gdzie moi dru¿kowie, ci szajsowaci zdrajcy? Jeden z tych braciszków moich, skurwiel ponury, tak mi przy³añcuszy³ po œlepiach. £apcie ich, bo uciekn¹. Wszystko to ich sprawa, braciszki. Przymusili mnie. Jestem niewinny, ¿eby tak was Bóg pomordowa³. - Teraz wszyscy ju¿ porechotali siê ze mnie na ca³ego, bez kroszki tej wra¿liwoœci, no i wrypali mnie lup ³up na ty³ wozu, a ja wci¹¿ posuwa³em o tych niby to dru¿kach moich, a¿ dotar³o do mnie, ¿e nic z tego nie wyjdzie, bo ju¿ dawno siedz¹ se ujutno pod Ksiêciem Nowego Jorku i ³aduj¹ te czarn¹ z mydlinami oraz podwójne szkoty w chêtne gardzio³ka tych starych œmierdz¹cych fif i te wykrzykuj¹: - Dziêkujemy wam, ch³opcy. Bo¿e was pob³ogos³aw. Byliœcie tu przez ca³y czas, ch³opaki. Nie spuœci³yœmy z was ani na chwilê z oka. W tym czasie gnali my pod sygna³em na komisariat (znaczy siê uczastek) poli mili, ja wklinowany miêdzy dwóch gliniarzy i co raz przypadkiem bior¹c to stuk, to ³omot od tych œmiejaszczych byków. A¿ pokaza³o siê, ¿e ju¿ mogê ciut po niemno¿ku odkryæ te powieki i przez ciekn¹ce ³zy dojrzeæ coœ jakby miasto, ale zamglone i rozp³yniête w biegu, a œwiat³a jakby naje¿d¿a³y wci¹¿ jedno na drugie. I przez te bolesne patrza³ki widzia³em ju¿ ko³o siebie dwóch szpików rechocz¹cych i z przodu szafiora z chud¹ szyj¹ i przy nim drugiego wybladka z grub¹, co zagaja³ do mnie tak jakby w przek¹s: - No co, Alex bojku, to czeka nas z tob¹ przyjemny wieczór, co? - Wiêc ja mu na to: - A sk¹d wiesz, jak siê nazywam, ty gnojny œmierdz¹cy byku? ¯eby ciê Bóg siepn¹³ do piek³a, ty brudny skurwlu ty, ³achmyto. - Ci apiaæ na to w rechot i jeden z tych obok zafajdanych ³apsów ma³o mi ucha nie ukrêci³. A ten z byczym karkiem nie prowadz¹cy tak mi posun¹³: - Ka¿dy zna ma³ego Alexa i jego dru¿ków. Ju¿ s³awnym ch³opiêciem sta³ siê nasz Alex. - To nie ja - krzykn¹³em. To tamci. Georgie i Jo³op i Pete. To s¹ istne skurwysyny, a nie moi dru¿kowie. - No có¿ - mówi ten karczasty - bêdziesz mia³ ca³y wieczór na opowiadanie, jakich to czynów bohaterskich dopuœcili siê ci m³odzieñcy i jak sprowadzili na z³¹ drogê ma³ego Alexa, to niewinne biedactwo. - Tu rozda³o siê wycie drugiej, jakby policyjnej syreny i minêli nasz wóz, tylko w przeciwn¹ stronê. - To po tych skurwli? - zagabn¹³em. - Czy to wasze skurwle jad¹ ich zgarn¹æ? - To by³a - odkaza³ mi z bycz¹ szyj¹ - karetka pogotowia. - Niew¹tpliwie po tê starsz¹ pani¹, po twoj¹ ofiarê, ty makabryczny i wredny ³ajdaku. - Wszystko to ich wina - da³em skowyt i zamruga³em tymi bolesnymi g³azami. - Te skurwle nawierno siedz¹ i tr¹bi¹ pod Ksiêciem Nowego Jorku. Zgarnijcie ich, wy œmierdziele i niech was szlag trafi. - Znów rozleg³ siê rechot i znów po³uczy³em niemno¿ko ³up, o braciszkowie moi, w to biedne, zbola³e usto. A potem zajechali my pod ten zafajdany uczastek i pomogli mi wysi¹œæ, kopi¹c i szarpi¹c, i co stopieñ to ³aduj¹c mi lup ³up w górê po schodkach i ju¿ wiedzia³em, ¿e nie bêd¹ ze mn¹ pogrywaæ fer te zafajdane pod³e niemyte skurwle, ¿eby ich tak Bóg skara³. 7 Zawlekli mnie do cyrku³u jasnego a¿ oœlepia, wybielonego, w którym to a¿ zatyka³a woñ jakby zmieszane w jedno rzygowiny i sracz i z mordy cuch od piwska i dezynfekalia, wszystko jakby z tych klatek obok przez rzeszotki. W celach czêœæ zakluczonych robi³a zgie³k to pizgaj¹c miêchem, to wyœpiewuj¹c i wyda³o mi siê, ¿e s³ychaæ, jak jeden ryczy po ¿³opacku: Owszem, wrócê do ciebie, moja mila. Jak ty ju¿ nie bêdziesz ¿y³a. Ale i gliniarze pokrzykiwali na nich, ¿eby siê zamkn¹æ i da¿e by³o s³yszno, jakby ktoœ bra³ horror szo³ po nastojaszczy ³omot i wizga³ uujjjj g³osem uchlanej starej psiochy, a nie mu¿yka. Ze mn¹ by³o w tej stró¿ówce czterech ³apsów i wsie na balszoj gromko tr¹bili sobie czaj, na stole gromadny imbryk, a ci siorb siorb i bekaj¹ na sto dwa z tych wielkich brudnych kubasów. Mnie wcale nie poczêstowali. Jedno co po³uczy³em od nich, braciszkowie moi, to stare i zafajdane lustro, ¿ebym siê przejrza³: i naisto ju¿ nie by³em ten przystojniak Wasz M³ody Gawêdziarz i wygl¹d mój budzi³ trwogê: usto spuchniête i g³azki do imentu czerwone i kluf te¿ obt³uczony jak bulwa. Poryczeli siê wprost horror szo³ zobaczywszy, jak mnie to nie wkusno i jeden powiada: - Z³y sen zakochanego i tyle. - Wszed³ jakiœ wysoki bonziak z gwiazdkami na pleczach, ¿eby pokazaæ, jaki to on du¿y du¿y du¿y! i zobaczy³ mnie i zrobi³: - Hm. No i zaczê³o siê. Ja skaza³em: - Nie powiem ani jednego s³owa jedynego, póki nie ujrzê tu mego adwokata. Znam siê na prawie, wy skurwio³ki. - A ci siê normalnie dali w rechot oczeñ gromko na balszoj i ten gwiaŸdzisty ober gliniarz powiada: - Ale¿ recht i rychtyk, ch³opaki, zaczniemy od pokazania mu, ¿e my te¿ siê znamy na prawie i ¿e jednak nie tylko w tym rzecz. - Mia³ taki d¿entelmeñski g³os i ba³aka³ jakby oczeñ ustawszy i kiwn¹³ jakby po dru¿eski na jednego t³ustego i gromadnego szpika. I ten gruby dziarmaga zdj¹³ kurtkê i by³o widno, ¿e ma stare po nastojaszczy wielgachne brzucho i podszed³ nie œpiesz¹c siê i poczu³em cuch wydudloncgo czaju z mlekiem, jak rozdziawi³ siê do mnie i obszczerzy³ w tym oczeñ chytrym a wymêczonym uœmiechu. Nie by³ za dobrze ogolony jak na gliniarza i mia³ pod pachami takie plamska od wyschniêtego potu, i jak siê przybli¿y³, to zajecha³o jakby woskowin¹ z niemytych uszu. I zwin¹³ to parszywe czerwone grabsko w ku³ak i dogitarzyl mi w sam ¿o³¹dek, co by³o nie fer, a reszta mi³ych cyjniaków o ma³o se ³bów nie odrechotala za wyj¹tkiem tego najwa¿niejszego, co wci¹¿ ustawszy i jakby znudzony obszczerzal siê i tyle. A¿ musia³em siê oprzeæ o wybielon¹ œcianê i ta bielizna ca³y ciuch mi usmotruchala, jak pyta³em siê apiaæ dychn¹æ w okrutnym bólu, a potem wyrzygn¹æ tego paja klejaszczego siê, co zjad³em, nim wieczór siê zacz¹³. Ale tego bym nie zniós³, ¿eby wzi¹æ i zarzygaæ pod³ogê, wiêc siê udzier¿a³em. I patrzê, a ten t³usty dziarmaga odwraca siê do swoich kumpli, do cyjniaków, aby siê z nimi fest obœmiaæ, ¿e mnie tak za³atwi³, no to unios³em prawy giczo³ i zanim krzyknêli, aby uwa¿a³, ja mu fajnie przy³adowa³em horror szo³ kopa jak raz w piszczel. A ten wzi¹³ prygaæ w kó³ko i wrzeszczeæ na zabój. Ale potem flekowali mnie ju¿ kolejno, szwyrgaj¹c mnie jeden drugiemu jak tê krwaw¹, zeszmacon¹ pi³kê, o braciszkowie moi. z pi¹chy mi ³aduj¹c to w jaja, to w ryj, to w brzuch i przy tym z buta, a¿ nareszcie przysz³o mi siê rzygn¹æ na tê pod³ogê i da¿e skaza³em na to jak z uma szed³szy: - Ja winowat, oj, braciszki, tak ¿e nielzia! Ja winowat winowat i winowat. - A ci dali mnie odrywki ze starych gazet i kazali, ¿ebym wytar³, i na ostatku przymusili mnie, ¿e mam u³adziæ do czysta trocinami. A potem zagaiwszy no po prostu jak serdeczni moi przyjaciele kazali siad na zad i ¿e wreszcie sobie grzecznie porozmawiamy. I na to wszed³ zobaczyæ siê ze mn¹ P. R. Deltoid, bo mia³ biuro w tym nastojaszczym budynku, z wygl¹du bardzo ustawszy i zbrud³achany, i zacz¹³ od s³ów: - No i sta³o siê, Alex, mój ch³opcze, co? Toczka w toczkê jak przewidywa³em. No i proszê proszê, no tak. - Po czym zwróci³ siê do mi³ych cyjniaków: - Czeœæ, inspektorze. Czeœæ, sier¿ancie. Czeœæ i dobry wieczór wszystkim. No, to ja mam tê sprawê z g³owy, no i tak. Proszê proszê, jak ten ch³opak wygl¹da? Coœ wydaje mi siê ¿e nie za bardzo. - No có¿, gwa³t siê gwa³tem odciska - zagai³ ten najwa¿niejszy jak œwiêty baranek. - Bo stawia³ czynny opór zatrzymuj¹cej go legalnie policji. - No i sprawa z g³owy, no tak - powtórzy³ - P. R. Deltoid. I wyœlepi³ siê na mnie tak ca³kiem zimno, jakbym ja teraz ju¿ by³ rzecz, a nie zakrwawiony, pobity i bardzo ustawszy cz³owiek. - Chyba muszê jutro pokazaæ siê w s¹dzie. - To nie ja zrobi³em, braciszku, proszê pana- odezwa³em siê tak ciut p³aksiwie. - Bardzo proszê za mn¹ przemówiæ, bo nie jestem taki doszczêtnie z³y. To inni zdradziecko wci¹gnêli mnie, proszê pana, i podprowadzili. - Rozœpiewa³ siê jak makol¹gwa - zaszydzi³ ten bonziak. - A¿ dach siê unosi od jego œpiewu. - Przemówiê - rzek³ ch³odno P. R. Deltoid. - Nie bój siê nic, bêdê jutro w tym s¹dzie. - Gdyby pan mia³ chêæ mu przy³o¿yæ po mordzie - w³¹czy³ siê najwa¿niejszy - to proszê siê nie krêpowaæ. My go przytrzymamy. Dla pana to chyba znów ciê¿kie rozczarowanie. Na to P. R Deltoid uczyni³ coœ, o co nigdy bym nie pos¹dzi³ takiego jak on, co ma obowi¹zek spo³eczny ratowaæ i wychowywaæ nas, niegrzecznych ma³yszów na takich po nastojaszczy horror szo³ ma³yszów, a zw³aszcza przy tych gliniarzach. Post¹pi³ siê bli¿ej i naplu³. No tak, naplu³. W ryja mi naplu³ tak fest, na ca³ego, potem wytar³ se ten mokry, zapluty pysk wierzchem d³oni. A ja wzi¹³em swój zakrwawiony tasztuk i tar³em, i ociera³em, i wci¹¿ tar³em sobie oplute lico, powtarzaj¹c: - Dziêkujê panu, bardzo panu dziêkujê, to bardzo szlachetnie z pana strony, ogromnie panu jestem wdziêczny. - Po czym P. R. Deltoid wyszed³ ani s³owem siê ju¿ nie odzywaj¹c. A polucyjniaki wziêli siê za to d³ugie zeznanie, co je mia³em podpisaæ, to ja poduma³em sobie: a niech was piek³o i szlag trafi, a je¿eli wy wszyscy jesteœcie po stronie dobra, to ja cieszê siê, ¿e po tej drugiej. - No i fajno - skaza³em - wy zafajdane skurwysynki, o, tym jesteœcie, wy gnojne ³achmytki. Bierzta, czemu nie, wszystko se bierzta. Nie idê siê wiêcej czo³gaæ na brzuchu, wy parchate kundle. Od czego chcecie zacz¹æ, wy zacuch³e szajsowate bydlaki? Jak ostatni raz by³em w poprawczaku? A to horror szo³e pa¿a³usta, horror szol. - I posun¹³em im wszystko jak leci, a ten mili stenograf, bardzo cichy i spukniêly cz³onio, po prawdzie to sawsiem nie w typie gliniarza, bazgra³ tej rozpiski stronê za stron¹ za stron¹ za. Wszystko im posun¹³em, i ultra kuku, i stary zachwat, i ³omot, i ryps wyps tam i nazad, wszystko, a¿ do tej nocy u starej bogatej psiochy z jej miau miau kiciorami. I postara³ siê ja, ¿eby moi tak zwani dru¿kowie tkwili w tym a¿ po szyjê. A jak przekopa³em siê przez to wszystko, ten mili stenograf robi³ takie wra¿enie, jakby mu by³o trochê s³abo; nieszczêsny mudak. I ten wa¿niak mu skaza³ tak wiêcej mi³osiernie: - Ju¿ dobrze, synu. teraz idŸ napij siê czaju i przestukaj ca³y ten brud i plugastwo, tylko przedtem œciœnij sobie nos klamerkami do bielizny, w trzech kopiach, ¿eby nasz miody przystojniaczek móg³ to podpisaæ. A ciebie - zwróci³ siê do mnie - ju¿ mo¿na odprowadziæ do œlubnych apartamentów z wszelkimi udogodnieniami i z wod¹ bie¿¹c¹. W porz¹dku - tym ustawszym g³osem do dwóch gliniarzy z tych zaiste najtwardszych - zabierzcie go. Wiêc odprowadzili mnie na kopach i z pi¹chy i na twojamaci do tych klatek i zakluk zakluk w celi, gdzie by³o ju¿ pewnie z dziesiêciu albo dwunastu zakluczonych, w tym wielu pijanych. By³o wœród nich po nastojaszczy unter byd³o, u¿asna trwohyda, jeden z klufem do imentu wy¿artym i gêb¹ rozdziawion¹ jak wielka czarna dziura, jeden chrapi¹cy na pod³odze, rozwalony, a glut mu z ryja ca³y czas wycieka³ i jeden, co jakby ca³y feka³ se normalnie dawa³ w kaloty. By³o tak¿e dwóch jakby dupodajnych, obaj napalili siê na mnie i jeden mi prygn¹³ na grzbiet i przysz³o mi siê z nim fest poharataæ i tak œmierdzia³ jakby denaturk¹ i tani¹ perfum¹, ¿e o mato siê znów nie porzyga³em, tylko ju¿ nie mia³em czym, o braciszkowie moi. A potem drugi z ³apami do mnie i ci dwaj zaczêli siê szarpaæ z charkotem, obaj napaleni na moj¹ p³yæ. I tak wziêli siê rozrabiaæ, a¿ paru gliniarzy wpad³o i pa³ami da³o im obu taki ³omot, ¿e im przesz³a zadyma i ju¿ ca³kiem spoko usiad³szy zagapili siê w przestrzeñ, a po mordzie jednemu z nich stary blut kap kap i kap. W celi by³y da¿e i prycze, ale zape³nione. Wdrapawszy siê po jednej na sam wierzch (a spiêtrzone by³y po cztery) znalaz³em starego chryka, jak chrapa³, nawierno pizgniêty tam na górê przez ³apsów. Tak czy siak zwali³em go w niz (nie by³ znów taki ciê¿ki) i ruchn¹wszy na jakiegoœ t³uœciocha, ¿³opaka, co kima³ na pod³odze, obaj zbudzili siê i w skrzyk, i zaczêli siê tak wzruszaj¹co ³omotaæ. A ja le¿¹c na tym zacuch³ym bar³ogu, o braciszkowie moi, zapad³em w oczeñ ustawszy i wymêczony i obola³y sen. Ale nie by³ to w³aœciwie sen, tylko jakby przeprowadzka do innego, lepszego œwiata. W tym innym, lepsiejszym œwiecie, o braciszkowie moi, znalaz³em siê jakby na wielkim polu, gdzie najrozmaitsze kwiaty i drzewa, i by³ jakby kozio³ z mord¹ jak u cz³owieka, graj¹cy na takim flecie. A potem siê wydŸwign¹³ jak s³oñce sam Ludwik Van z mord¹ jakby z pioruna i grzmotu, w halsztuku i z rozwianymi dziko w³o sami, no i us³ysza³em Dziewi¹t¹, jej ostatni¹ czêœæ, ze s³owami ciut pomieszanymi, jakby wiedzia³y, ¿e wypada siê tak pomieszaæ, bo to jest we œnie: Z prêta, i no¿a s¹ twe radoœci, Bojku, morduj¹cy œwiat, Z ogniem w sercu, wiêc powiem coœ ci, Ty ¿arlaczu, ¿e wzi¹æ masz kop W ryja i w œmierdz¹cy zad. Ale melodia siê zgadza³a, co wiedzia³em, jak mnie zbudzili dwie minuty póŸniej albo dziesiêæ, albo dwadzieœcia godzin albo dni, albo lat, bo zegarek mi odebrali. Sta³ pode mn¹ gliniarz, jakby na wiele wiele mil i jeszcze mil w g³¹b i szturga³ mnie d³ugim kijem zaopatrzonym w kolec i mówi³: - BudŸ siê, synu. BudŸ siê, ty przystojniaczku. Czeka ciê dopiero prawdziwy k³opot. A ja na to: - Dlaczego? Kto? Gdzie? Co takiego? - A melodia Ody do radoœci z Dziewi¹tej wyœpiewuje gdzieœ we mnie naisto wunder bar i horror szo³. A policjant: - Z³aŸ i dowiesz siê. Mamy dla ciebie, synu, naprawdê wspania³e wiadomoœci. - No to wykarabka³em siê zesztywnia³y i obola³y i tak naprawdê jeszcze nie ockniêty, a ten szpik, roztaczaj¹cy siln¹ woñ sera i cebuli, wyszturga³ mnie z brudnej, chrapi¹cej klatki, aby dalej po korytarzach, a przez ca³y czas ta stara melodia Piêkna Bo¿a skro, radoœci, a¿ iskrzy³a siê we mnie. I weszliœmy jakby do bardzo eleganckiej stró¿ówki z maszynami do pisania, kwiatami na biurkach, i przy tym jakby najg³ówniejszym biurku siedzia³ ten wa¿ny gliniarz i wgapia³ siê we mnie bardzo serio i przygwa¿d¿a³ mnie zimnym wzrokiem, który wbi³ w moje wci¹¿ senne ry³o. Wiêc ja do niego: - Proszê proszê. Co jest, braciszku. Co siê po³uczy³o w tym jasnym œrodku nocy? - Odpowiedzia³: - Dajê ci dok³adnie dziesiêæ sekund na to, a¿ebyœ star³ ten g³upawy uœmiech ze swego ryja. A nastêpnie pos³uchasz. - Co takiego? - zeœmia³em siê. Nie wystarczy ci, ¿e pobito mnie prawie na œmieræ i opluto, i zmuszono, abym przez wiele godzin wyznawa³ swe zbrodnie i w koñcu wepchniêto mnie pomiêdzy psychów i œmierdz¹cych zboczeñców w tej zafajdanej celi? Masz dla mnie jakieœ nowe mêczarnie, ty skurwlu? - Sam je sobie zadasz - stwierdzi³ jak najpowa¿niej. - Jak mi Bóg mi³y, spodziewam siê, ¿e twoje w³asne tortury doprowadz¹ ciê do szaleñstwa. I nagle, zanim jeszcze zd¹¿y³ powiedzieæ, ju¿ wiedzia³em. Ta stara chryczka, w³aœcicielka tych kotów i koszek przenios³a siê do lepszego œwiata w jednym ze szpitali miejskich. Widaæ j¹ ciut za mocno stukn¹³em. No no, to by³by szczyt wszystkiego. Przywidzia³y mi siê te wszystkie koszki, jak miaucz¹, ¿eby im daæ mleka i figê, wiêcej go nie po³ucz¹ od tej starej bzdrêgi, swojej paniusi. To ju¿ koniec i aut. Pope³ni³em wszystko, co tylko mo¿na. A dopiero mam piêtnaœcie lat. Czêœæ druga 1 To co teraz, ha? Podejmujê w tym miejscu i dopiero zaczyna siê po nastojaszczy p³aksiwa i jakby tragiczna czêœæ tej opowieœci, o braciszkowie i jedyni dru¿kowie moi, w tej Wupie (czyli Wiêzieniu Pañstwowym) numer 84 F. Nie ochotno wam bêdzie s³uszaæ ten szajsowaty i u¿asny razkaz, jak to mój ojczyk w szoku obt³ukiwa³ i juszy³ sobie grabki na tym poniek¹d oszukanym Bogu w Niebiesiech i jak maciocha usta w prostok¹t rozdziawia³a do tego ouuuu ouuuu ouuuu w matczynej rozpaczy, ¿e jedyna latoroœl i syn piersi¹ jej wykarmiony rozczarowa³ wszystkich ach jak horror szo³ i do takiego stopnia. Po czym stary i kurewsko ciêty chryk sêdzio³a z ni¿szego s¹du jak wzi¹³ i obsmarowa³ od najgorszych waszego Brata i Pisz¹cego Te S³owa, co mi jeszcze wpierw ³ajnem i brudnymi kalumniami przy³o¿yli P.R. Deltoid i polucyjniaki, a ¿eby ich Bóg pokara³. I znów do tego zacuch³ego kicia, miêdzy tych smrodliwych zwyrodnialców i przystupników. A potem siê odby³ wy¿szy s¹d ostateczny i nastojaszczy sêdzio³a, i ³awa przysiêg³ych, i znów ten ba³ach na mnie od samych najgorszych i z tr¹bami uroczysto w zadêciu, a potem: winien! i maciocha w bu-hu-huuuu! jak mi r¹bnêli: czternaœcie lat! o braciszkowie moi. No i usz³y co do dzionyszka dwa lata, jak siê znalaz³em na kopach i szczêk brzdêk w tej Wupie 84 F, ubrany w szczyt mody wiêziennej, czyli w brudny jednoczêœciowy ³ach w kolorze jak feka³, z naszytym na grudzi tu¿ powy¿ej cyk cyk cykacza numerem i tak samo na plecach, wiêc czy idê czy przydê, zawsze jestem 6655321 i ju¿: a nie wasz malutki stary dru¿oczek Alex. - To co teraz, ha? Nie ¿eby to by³o wychowawcze, o nie! siedzieæ dwa lata w tej gnojni piekielnej i jakby w zwierzyñcu dla szkaciny ludzkiej, a te ciurmaki ³amignaty nic tylko ³aduj¹ z buta i z pi¹chy i krugom te przystupniki, zbrodniarze, nieraz to ca³kiem zboczone i œlini¹ce siê od stóp do g³ów, ¿e taki przyjebny malczyszka: jak ni¿ej podpisany. I dzieñ w dzieñ rabotaæ na warsztacie przy proizwodztwie pude³ek na spiczki, no i na podwórko i szagom marsz w kó³ko i w kó³ko i w kó³ko, niby dla zdrowia i czasami wieczorem jakiœ staro¿ytny chryk w typie psora z dok³adem o ¿uczkach albo Drodze Mlecznej lub o Cudach i Tajemnicach P³atka Œniegu, co ju¿ mi zupe³nie dawa³o w rechot, bo przypomina³ mi siê ten chryk, co wyszed³ z Publo Bibloteki w zimow¹ noc i jak ustroili my z nim ³omot i Czysty Wandalizm, kiedy moi dru¿kowie jeszcze nie zdradzili mine i tak jakby szczêœliwy by³em i swobodny. O tych dru¿kach tylko jeden raz us³ysza³em, jak faty i maty przyszli na widzenie i skazali mi, ¿e Georgie nie ¿yje. A tak, nie ¿yje, o braciszkowie moi. Po prostu martwy jak psi feka³ na drodze. Powiód³ mój ¯or¿yk tych dwóch do chaty jakiegoœ oczeñ bogatego cz³onia i dali mu fest kop i ³omot na pod³odze, a potem Georgie wzi¹³ siê razrez do poduszek i zas³on, a stary Jo³op wzi¹³ siê ³up cup za jakieœ bardzo drogie ukraszenia, figury i tym podobne, a¿ ten bogaty i z³omotany mudak wœciek³ siê jak z uma szed³szy i na nich z wa¿¹c¹ po nastojaszczy sztab¹ ¿elazn¹. I takiej si³y nadzwyczajnej dosta³ przez ten razdraz, ¿e Jo³op i Pete ledwie mu zdo³ali ubrykn¹æ w akoszko, a Georgie potkn¹³ siê o dywan i jak wzi¹³ t¹ ¿elazn¹ sztab¹ z rozmachu ³up i bryzg po starym czerepie, tak i skoñczy³ siê zdradziecki Georgie. A ten stary ubijca wykrêci³ siê, ¿e w Obronie Koniecznej i git galant. Wiêc jak na ¯or¿yka przysz³a czapa, chocia¿ w rok i d³u¿ej po tym, jak mnie chapnê³o gliniarstwo, to wszystko ju¿ widzia³o siê fajno fajn i przednio, tak jakby Wyrok od Samego Losu. - To co teraz, ha? By³em jak raz w Kaplicy Blokowej, bo niedziela rano i kap³on wiêzienny tru³ normalnie S³owo Bo¿e. Moja robota by³a przygrywaæ na stereo, puszczaæ te zafajdane muzyki œwiêtojebliwe przed i po i w trakcie równie¿, jak piali hymniszcza. Znachodzi³em siê w tyle Blokowej Kaplicy (by³o ich cztery w tej Wupie 84 F) tam, gdzie klawisze (znaczy siê ciurmaki) czuwali stoj¹c przy wintowkach i z nabuchanymi sino w ryj mordzielami na pogotowiu i widzia³em, jak wsie zakluczone siad na rzop i zas³uchali siê w S³owo Bo¿e, w tych wiêziennych ciuchach koloru ³ajna, i tylko ten cuch brudacki od nich zaje¿d¿a, nie ¿eby po nastojaszczy z nieumycia siê, nie od istnego brudu czy feka³u, ale taki w³asny zaprza³y œmiard co to od przystupników, o braciszkowie moi, ta woñ jakby kurzu zje³cza³a, t³usta i beznadziejna. A¿ uwidzia³o mi siê, ¿e mo¿e i ja tak cuchnê skoro ju¿ zrobi³ siê ze mnie nastojaszczy pryzner, mimo ¿e taki m³odziak. Wiêc by³o to dla mnie oczeñ wa¿ne, braciszkowie, ¿eby siê co najrychlej wydostaæ z tego smrodliwego zwierzyñca. I jak sami uœwiadczycie, je¿eli to bêdziecie dalsze poczytywaæ, za nied³ugo mi siê uda³o. - To co teraz, ha? - odpyta³ trzeci raz nasz wiêzienny bogus³aw. - Ano teraz ju¿ bêdziecie w³az i wy³az, w³az i wy³az po takich zak³adach, jak ten, ale dla wiêkszoœci was to d³u¿ej w³az ni¿ wy³az, chyba ¿e pos³uchacie S³owa Bo¿ego i pojmiecie, co za kary czekaj¹ zatwardzia³ego grzesznika na tamtym œwiecie, a na tym co: figa! mo¿e nie? Jesteœcie banda zadziobanych idiotów i tyle - wiêkszoœæ! - ¿eby tak opchn¹æ pierworódzlwo za miskê wyslyg³ej owsianki. Ta podnieta kradzie¿y, gwa³tu i przemocy, ta durna chuæ, aby ¿yæ za frajer: czy to warto, skoro mamy ca³kiem pewne dowody, tak tak, niewzruszone œwiadectwo i pewnoœæ, ¿e piek³o istnieje! Ja to wiem, wiem, przyjaciele moi, mia³em te wizje i pokazano mi, co to za miejsce, ciemniejsze ni¿ wiêzienie, gorzej pal¹ce ni¿ jaki b¹dŸ ludzki ogieñ, gdzie duszyczki takich zatwardzia³ych grzeszników i kryminalistów jak wy - nie ma co siê obszczerzaæ, szlag by was trafi³, wy ³otry, to nie podœmiechujki! - jak wy, powiadam, wrzeszcz¹ w nieznoœnej i wiecznej mêczarni, nos im zatyka smród, ryj pe³en gor¹cego ³ajna, skóra gnije i p³atami ob³azi, we flakach a¿ do kwiku wierci siê jakby kula ognista! A tak tak, macie to jak w banku, wiem ja coœ o tym. W tym punkcie, o bracia, któryœ tam pryzner czy inszy jakby w tylnych rzêdach da³ koncert na wardze - Prrrrrp! - i te ciurmaki od razu hej ho! i pêdz¹, ale jak! tam gdzie wyda³ im siê szum: i ³up ³up. i trach na lewo i prawo, ca³kiem na padbor. Grabneli jednego bidaka, trzês¹cego siê, chudziutkiego i drobnego pryznera, starego chryka, i potaszczyli go, a ten krugom skrzycza³: - To nie ja, no wiecie, przecie¿ to on! - ale co za ró¿nica? Fest mu przydziarma¿yli, a potem wywlekli z kaplicy, chocia¿ ma³o sobie ³ba nie odwrzeszcza³. - A teraz - powiada kap³on - pos³uchajcie S³owa Pañskiego. - I dŸwign¹³ wielk¹ knigê i przewarkota³ kartki, œlini¹c te paluchy spluwsz spluwsz. A by³ z niego wielki, gromadny bych i chamajda z mord¹ a¿ a¿ czerwon¹, ale mnie doœæ lubia³, ¿e taki m³odziak i ostatnio t¹ knig¹ tak interesuj¹cy siê. Ustroi³o siê jakby za czêœæ mojego wychowania znaczy siê na przysz³oœæ, ¿e czytam z tej wielkiej knigi, do tego muzyka leci z kaplicowego stereo, a ja czytam. Uch, braciszkowie moi! to by³o po nastojaszczy horror szo³. Zakluczali mnie i ¿e niby mam s³uchaæ tej œwiêtojebliwej muzyki J. S. Bacha i G.F. Händla, a ja siê rozczytywa³em, jak te stare ¯yd³aki robili jeden drugiemu ³omot i ultra kuku, po czym doili to jewrejskie wino i dawaj na tapczan jak leci z ¿onami, ze s³u¿ankami, po prostu horror szo³. To mnie trzyma³o, braciszkowie. Tej knigi ostatnia czêœæ ju¿ nie oczeñ by³a mnie paniatna, wiêcej tego jakby kaznodziejstwa i wznios³ego ba³achu ni¿ ³omotu i starego ryps wyps. Ale jednego dnia kap³on zagaja do mnie, tak jakby miêtosz¹c mnie tym wielkim, potê¿nym ³apskiem: - Och, zastanów ty siê, 6655321, nad mêk¹ Bosk¹. Rozwa¿ to sobie, mój ch³opcze. - A krugom jecha³a od niego ta po mu¿ycku zawiesista woñ szkota i paszo³ do swojej dy¿urki jeszcze se chlapn¹æ. Wiêc ja przeczyta³em dok³adnie o tym biczowaniu i cierniowej koronie i tak zwanym krzy¿u i ca³e to ichnie gówno, i ³uczsze jak dot¹d upatrzy³em, ¿e coœ w tym jest. Na stereo lecia³y fajne kawa³ki Bacha i wtedy mnie, oczy zakluczywszy, uwidzia³o siê, jak pomagam dawaæ ³omot i przybijaæ na krzy¿, a nawet rz¹dzê tym jako dowódca, ubrany jakby w togê, czyli w taki szczyt mody rzymskiej. Wiêc nie sawsiem zmarnowa³ siê ten mój pobyt w kazionnej Wupie 84 F i sam naczalnik bardzo siê obradowa³, jak us³ysza³, ¿e mnie wci¹ga ta jakby religia: i w³aœnie z tym wi¹za³em pewne nadzieje. Tej niedzieli z rana kap³on wzi¹³ i wyczyta³ z knigi o takim, co s³ysza³, a nie za³apa³ siê na to s³owo, ¿e jakby dom budowa³ na piachu i zaczê³o laæ, i deszcz, i grom z nieba ³ubudu, i dom poszed³ w cholerê. To ja poduma³em, ¿e tylko nastojaszczy durak budowa³by na tym piachu i ¿e taki chleborak to musia³ lepszych mieæ s¹siadów i dru¿ków jechidnych, co tylko by siê obszczerzali, a ¿aden mu nie ba³aknie, ¿e tak budowaæ to g³upiego robota. I da³ skowyt nasz kap³on: - To recht, ferajna! I na zakoñczenie odœpiewamy hymn 435 ze œpiewniczka. - Rozda³ siê stuk i bach i szt szt, jak obecni wziêli siê za te ma³e uœwinione Œpiewniczki wiêŸnia, temu leci z r¹k, ci znów li¿¹ i przewracaj¹ ælp ælp stroniczki, a wœciek³e ciurmaki powrzaskuj¹: - Nie gadaæ tam, skurwle. Widzê ciê, 920537. - Ja p³ytê, ma siê rozumieæ, ju¿ gotow¹ mia³em na stereo i puœci³em tê ³atwiuchn¹ muzykê organow¹ z jej grouuu ouuu ouuuuuu i zeki siê wkluczyli w œpiew, coœ okropnego: Jesteœmy œwie¿¹ i s³ab¹ herbatk¹, Lecz jak zamieszaæ, to mocy przybywa. Chleb anielski jadamy rzadko, Sprawiedliwoœæ jest nierychliwa. Robili z tych durackich s³ów istny wyj i bek, a bogustaw ich popêdza³, jak batem siepn¹æ: - G³oœniej, do cholery, œpiewaæ! - a do tego ciurmaki: - No, czekaj ty, 7749222 - i: - £eb ci rozwalê, gnojku! - Wreszcie by³o z tym aut i kap³on zakluczyl: - Niechaj was Trójca Przenajœwiêtsza ma w opiece i uczyni dobrymi, amen - i wszystko poszurga³o do drzwi przy takim fajnym kawa³ku II symfonii Adriana Schweigselbera, wybranym, o braciszkowie moi, przez Ni¿ej Podpisanego. Co za ferajna, myœla³em, stoj¹c przy tym naszym stereo w kaplicy i patrz¹c, jak ten szajs ludzki cz³api¹c wygru¿a siê i robi jaaaurrr i beeeeaa jak zwierzêta, i pokazuje mi zafajdanymi paluchami cha ci w de! ¿e niby ja tu mam przywileje. Kiedy siê ostatni wyczo³ga³ z grabami obwis³ymi jak u goryla i potoczywszy fajnie gromko ³up w ty³ czaszki od jednego ciurmaka, co jeszcze siê zosta³, a ja wykluczy³em stereo, podlaz³ do mnie ten kap³on, pykaj¹c rakotwora, jeszcze w tym ciuchu bogus³awskim, w koronkach i ca³o na bia³o, no jak dziewuszka. I zagai³ w te s³owa: - Jak zwykle dziêki ci, mój ma³y 6655321. Co te¿ dzisiaj nowego? - Bo ten kap³on, wiadomo, chcia³ siê zostaæ za oczeñ wa¿nego œwiêtojebliwca w tym ich œwiecie Religii Penitencjarnej i do tego by³o mu nu¿ne oczeñ horror szo³ dobre œwiadectwo od Naczalnika, wiêc ³azi³ i kiedy niekiedy zakapowa³ Naczalnikowi. co za mroczne spiski knuj¹ siê u pryznerów, a tego szajsu du¿o po³ucza³ ode mnie. Sporo by³o tak tylko wydumane, ale bez tego, ¿eby coœ po nastojaszczy, siê nie obesz³o, na przyk³ad jak do naszej celi dosz³o po rurach kanalizacyjnych puk puk puk-i-puk-i-puk puk-i-puk ¿e du¿y Harriman ma siê wy³amaæ. W czasie ¿arcia mia³ stukn¹æ klawisza i wypsn¹æ siê przeodziawszy w jego ciuch. A potem jak na sto³ówce mia³o siê ustroiæ wielkie rzucanie t¹ szajsowat¹ piszcz¹, co ja te¿ wiedzia³em i donios³em. A bogus³aw poda³ wiadomoœæ do góry i zarobi³ pochwa³ê od Naczalnika za Spo³eczne Podejœcie i Czujne Ucho. Wiêc na ten raz odkaza³em i to nie by³a prawda: - Owszem, tak jest, proszê ksiêdza, dosz³o po rurach, ¿e przyby³ nielegalny transport kokainy i bêdzie j¹ rozprowadzaæ jakaœ cela na 5 kondygnacji. - A wsio przyduma³em w lot ba³akawszy, jak i przedtem du¿o tych opowiastek, a bogus³aw by³ wsio taki wdziêczny i mówi³: - Fajno fajno fajn. Ja to przeka¿e Samemu - bo tak mianowa³ Naczalnika. Wiêc ja mu na to: - Postara³em siê, proszê ksiêdza, nieprawda¿? - Do tych z wierchuszki ja zawsze odzywa³em siê moim grzecznym i d¿entelmeñskim g³osem. - Wszak staram siê regularnie? - Myœlê - na to kap³on - ¿e tak na ogó³ bior¹c to i owszem, 6655321. Wiele nam pomagasz i s¹dzê, ¿e wykazujesz siê szczer¹ chêci¹ poprawy. Tylko tak dalej, a nie w¹tpiê, ¿e uzyskasz bez wiêkszego trudu przedterminowe zwolnienie. - Ale - powiadam - proszê ksiêdza, a co z t¹ now¹ sztuczk¹, co kr¹¿¹ pog³oski? ¯e ta nowa jakby kuracja, po której zaraz siê wychodzi z wiêzienia i z gwarancj¹, ¿e nigdy wiêcej? - O - powiedzia³, nagle ca³y w czujnoœæ. - A gdzie to s³ysza³eœ? Kto ci takich rzeczy naopowiada³? - Te rzeczy kr¹¿¹, proszê ksiêdza - powiadam. - Przypuœæmy, ¿e dwaj stra¿nicy rozmawiaj¹ i cz³owiek nie da rady, musi dos³yszeæ. A znów ktoœ na warsztacie z³apie kawal¹tko gazety i wszystko to jest w niej detalicznie opisane. Mo¿e ksi¹dz by mnie, proszê ksiêdza, poleci³ na ten zabieg, ¿e oœmieli³bym siê zasugerowaæ? Widaæ by³o, jak on g³ówkuje, pykaj¹c ze swego rakotwora i mózgol¹c, ile mi opowiedzieæ z tego, co sam wie, a o co ja zagabn¹³em. Nareszcie zagai³: - Domyœlam siê, ¿e ci siê rozchodzi o technikê Ludovycka. A wci¹¿ chowa³ siê bardzo czujnie. - Nie wiem, jak siê nazywa, proszê ksiêdza - odkaza³em. - Tylko wiem, ¿e to pozwala szybko wyjœæ i zapewnia gwarancjê, ¿e wiêcej cz³owieka nie posadz¹. - Owszem - powiada, a brwi mu siê tylko nasêpialy, jak siê na mnie z góry wyœlepi³. - Tak to i wygl¹da, 6655321. Na razie oczywiœcie w stadium eksperymentu. Bardzo proste, ale te¿ i bardzo drastyczne. - Ale ju¿ siê wprowadza u nas, proszê ksiêdza, nieprawda¿? - zapyta³em. - Te nowe, takie wiêcej bia³e budynki, proszê ksiêdza, przy murze po³udniowym. Jak by³a gimnastyka na wybiegu, to widzieliœmy, kiedy je stawiali. - Jeszcze siê nie wprowadza - odkaza³ - nie w naszym wiêzieniu, 6655321. Sam nie ma do tego przekonania. Muszê przyznaæ, ¿e podzielam jego w¹tpliwoœci. Chodzi o to, czy technika Ludovycka rzeczywiœcie mo¿e kogoœ uczyniæ dobrym? Albowiem dobroæ, 6655321, bierze siê z ludzkiego wnêtrza. Dobroæ to kwestia wyboru. Kiedy cz³owiek nie mo¿e wybieraæ, to nie jest ju¿ ludzkie. - Jeszcze d³ugo by ubija³ ten szajs, ale da³o siê s³yszeæ, ¿e ju¿ nastêpny oddzia³ zakluczonych starabania siê brzdêg brzdeg po ¿elaznych schodach na swój kawa³ek religii. Wiec rzek³: - Pogadamy o tym kiedy indziej. A na razie bierz siê za program dowolny. - Wiêc posz³em do naszego stereo i puœci³em J. S. Bacha preludium na chór Wachet auf i w³adowa³a siê cuchn¹ca kucza tych brudnych skurwli, bandziorów i zboczeñców sz³op sz³op jak przegrane jakieœ ma³poludy obszczekiwane i pêdzone batem przez ciurmaków. I za chwilê wiêzienny kap³on ju¿ pyta ich: - To co teraz, ha? Na to miejsce ¿eœcie siê w³¹czyli. Tego ranka by³y u nas cztery porcje tej religii wiêziennej, ale bogus³aw ju¿ nie odezwa³ siê do mnie, jak chodzi o technikê Ludovycka, co by to nie by³o, braciszkowie. Odrabota³em swoje przy stereo i ba³akn¹³ mi tylko dziêk dziêk i odwiedli mnie apiaæ do celi na 6 kondygnacji, gdzie mia³em ja swoje cuchn¹ce i t³oczne ¿yliszcze. Ten ciurmak nie by³ akurat najgorszy i nie przy³adowa³ mi da¿e w ³eb ani kopa, jak mnie wpuszcza³, tyle co ba³akn¹³: - I znajdujemy siê z powrotem, synku, w naszej ka³u¿y. - No i faktycznie oto moi dru¿kowie nowego typu, sam krymina³ i przystupniki na sto dwa, jeszcze chwa³a Bogu, ¿e nie zboczeni. Na swojej pryczy Zophar, bardzo chudoszczawy i œniady, jak zawsze tru³ i tru³ tym g³osem jakby rakowatym, ¿e nikomu siê nie chcia³o s³uszaæ. Teraz jakby do nikogo posuwa³ o taki razkaz: - A ¿e w tym czasie nie sz³o dostaæ kluka (co by to nie znaczy³o, braciszkowie) nawet za melona pierdolców i za dziesiêæ, to co ja robiê, no, posz³em do Indora i mówiê, ¿e mam jutro to siupsko i czy on by czegoœ nie skombinowa³? - Ca³y czas ta po nastojaszczy kryminalna staro¿ytna grypsera. I by³ Murko bez jednego oka, co jak raz obdziera³ sobie paznokcia u nóg po kusoczku, ¿e w niedzielê od œwiêta, I by³ te¿ Wielki ¯yd, bardzo prêdki mu¿yk i poc¹cy siê, wyci¹gniêty w kojce na wznak jak truposz. A prócz nich Jajasio i Doktor. Jajasio by³ na balszoj z³y i ciêty i ¿ylasty, specjalista od przemocy seksualnej i te pe, a znów Doktor udawa³, ¿e potrafi wyleczyæ syfa i trynia i ró¿ne up³awy, a tylko zastrzykiwa³ wodê: no i tak uœmierci³ dwie dziuszki zamiast, jak siê zobowi¹za³, usun¹æ im czego nie chcia³y mieæ. By³a to sawsiem brudna przeciwna i u¿asna ferajna i nie mia³em ja przyjemnoœci co by obszczaæ siê z nimi, jak i wy w nastojaszczy moment, o braciszkowie moi, ale to ju¿ nied³ugo. Otó¿ musicie wiedzieæ, ¿e ta cela by³a ustrojona dla trzech, a popad³o w ni¹ szeœciu i wsie na kupie, spotniawszy i ciasno. Tak przedstawia³y siê w tych czasach wszystkie cele we wszystkich mamrach, o braciszkowie, wstyd i hañba po prostu zafajdana, ze nie by³o gdzie nóg porz¹dnie wyci¹gn¹æ. I nie uwierzycie, co powiem, ¿e tej niedzieli wpichniêto nam jeszce jednego zeka. No tak, przeg³otnê³o siê jakoœ tê rzygotliw¹ piszczê, niby ¿e gulasz z kluch i œmierdz¹cego miêsoch³apu, i ka¿dy na swojej pryczy kopci³ normalnie rakotwora, jak wrzucili miêdzy nas tego mudaka. By³ to stary pyskaty grzdyl i od razu wzi¹³ siê wywrzaskiwaæ, ani my siê po³apali, co jest, ró¿ne tam skargi. Nawet jakby kratami pyta³ siê trz¹chaæ i dar³ mordê: - Ja domagam siê moich dziobanych praw, tu jest przepe³nione, to przemoc kurewska, tak jest! - Na co jeden z czasowych zawróci³ i powiedzia³ mu, ¿eby sobie radzi³, jak mo¿e i na wspólnej pryczy z kimœ, co go wpuœci, bo jak nie, to przyjdzie mu siê na pod³odze kiblowaæ. - I bêdzie - dobawil ten klawisz - gorzej, nie lepiej. Przecie¿ to wy siê staracie, wy ³ajdaki, ustroiæ taki do imentu parszywy bandycki œwiatek. 2 No i od wpuszczenia tego nowego zaczê³o siê, tak po nastojaszczy moje wydobywanie siê z m³yna, bo z niego by³ taki wredny i zjadliwy poprzeczniak a nie wiêzieñ, z brudem na mózgu i samo plugastwo w myœlach, ¿e jeszcze tego dnia siê zaczê³y k³opoty. Niemo¿ebnie siê che³pi³ i do ka¿dego z nas wzi¹³ siê przydzieraæ z tym szyderstwem na ryju i gromko a z pyszna. ¯e on jedyny w ca³ej wupie jest horror szo³ po nastojaszczy przystupnik i ¿e wykona³ to i tamto, i zabi³ rrraz i dziesiêciu gliniarzy jedn¹ rêk¹ i ca³y ten szajs. Ale nie zaimponowa³ tym nikomu, braciszki. Wiec przysra³ siê do mnie, ¿e by³em najm³odszy, i stara³ siê wcisn¹æ, ¿e jako ten najm³odszy to ja mam kimaæ na pod³odze, nie on. Ale wsie postawili siê za mn¹ i krzyknêli: - Zostaw go, ty zimny ³obuzie! - wiec on da³ siê w ten stary skowyt, ¿e nikt go nie kocha. I tej samej nocy zbudzi³em siê i patrzê, a ten ohydny zek ju¿ le¿y ze mn¹ na pryczy co by³a dolna z trzech piêter i w¹ziutka, i truje mi jakiœ brud mi³osny i g³ach g³ach g³aska mnie! To ja siê dopiero wœciek³em i ³omot! choæ nie za bardzo horror szo³ by³o widno, tylko ta malutka czerwona lampka w przejœciu na zewn¹trz. Ale wiedzia³em, ¿e nikt inny, tylko ten cuchn¹cy skurwysyn, a potem, jak wybuch³a ju¿ po nastojaszczy zadyma i œwiat³a siê zapali³y, to zobaczy³em ten jego przeciwny ryj ca³y we krwi ciekn¹cej z pyska, gdzie mu przy³o¿y³em z rozcapierzonej graby. No i potem co siê sta³o, wiadomo, ¿e ci w mojej celi zbudzili siê i dawaj mieszaæ, ³up lup i w pó³mroku trochê na dziko, ca³a kondygnacja siê rozbudzi³a od zgie³ku i ju¿ s³ychaæ na balszoj krzyk i walenie blaszanymi kubkami o œciany, jakby wszystkim zakluczonym we wszystkich klatkach przywidzia³o siê, ¿e idzie na gromadny wy³om, o braciszkowie moi. Wtedy zapalili te œwiat³a i ciurmaki wlecieli w koszulach, sztanach i czapkach, wymachuj¹c pa³ami. Dopiero uwidzieli my swoje czerwone gêby i rozlatane pi¹chy, a skrzyku co niemiara i twojamaci. To ja wnios³em skargê i wsie ciurmaki oœwiadczyli, ¿e i tak czy siak, o bracia¿ wy moi, wszystko to nawierno zacz¹³ Wasz Pokorny i Pisz¹cy Te S³owa, bo wyszed³em da¿e nie draœniêty, a ten w mordê dziobaty zek juch¹ krasno i przekrasno farbowa³ z pyska od mojej rozcapierzonej graby. Dopiero poczu³em siê z uma szed³szy. I powiadam, ¿e ani nocy d³u¿ej nie spêdzê w tej celi, skoro Dyrekcja Wiêzienia pozwala, ¿eby mi jakiœ ohydny przeœmiard³y woniej¹cy zboczeniec i przystupnik na p³yæ rzuca³ siê, kiedy ja œpiê i da¿e broniæ siê nie mogê. - Wytrzymaj aby do rana - odrzekli. - Czy osobistego apartamentu z ³azienk¹ i telewizj¹ ¿yczy sobie Wasza Wysokoœæ? Oczywiœcie! z rana to siê za³atwi. A jak na razie, dru¿ku, to k³adŸ ty swój dziobany czerep na tej s³omianej poduchnie i ¿eby nam wiêcej nikt nie podskoczy³. Zrozumiano i recht recht recht? - Po czym udalili siê z powa¿nym ostrze¿eniem dla wsiech, po czym zaraz œwiat³a pogas³y i ja oœwiadczy³em, ¿e przesiedzê ostatek nocy, a najpierw jeszcze powiedzia³em temu ohydnemu przystupnikowi: - No jazda, bierz tê moj¹ prycz, jak ci pasuje. Mnie ona ju¿ obrzyd³a. Uczyni³eœ z niej brud, smród i feka³, ¿eœ po³o¿y³ na niej tê p³yæ swoj¹ szajsowat¹. - Ale tu reszta siê wkluczy³a. Wielki ¯yd, jeszcze spocony od tej drobnej harataniny w ciemnoœciach, zagai³ sepleni¹c jak nastêpuje: - Ju¿ co to, nie, bracia, tak siê nie robi. Nie dawaj dla tego karypla. - A ten mu na to: - Ha³t pysk i bube³ w kube³, uœ, ty parchu! - czyli przymknij siê, ale niegrzecznie. Na to ju¿ Wielki ¯yd rozmachn¹³ siê, ¿eby mu przydziarma¿yæ. A Doktor siê odezwa³: - Ale¿ panowie, po co nam tu awantura, nieprawda¿? - tym g³osem z najwy¿szych sfer towarzyskich. Ale ten nowy przystupnik siê po nastojaszczy doprasza³ i krugom pokazywa³, jak uwa¿a siê za gromadnego i wielkiego flimona i ¿e to ubli¿a jego nadzwyczajnej godnoœci, aby dzieli³ celê z szeœcioma i spa³ na pod³odze, a¿ ja wykona³em ten gest. Wiêc postara³ siê jechidno po swojemu za¿yæ Doktora i tak siê odezwa³: - Euuuu, wiêc nie ouudpouuwiada ci ju¿ awantuuura, czy¿ nie taaak, Archijajcu? - A na to w³¹czy³ siê Jajasio, z³y i ciêty i ¿ylasty, jak nastêpuje: - Skoro ju¿ nie mo¿na spaæ, to mo¿na zaj¹æ siê edukacj¹. Naszemu przyjacielowi, który siê od niedawna wœród nas pojawi³, przyda siê lekcja. - Mimo ¿e specjalizowa³ siê Jajasio w napaœciach seksualnych, ale przemawia³ kulturalnie, z cicha i tak jakby starannie. Wiêc nowy tylko siê obszczerzy³: - £ap i ³yp i ³up, ty ma³e fizdejko! - I dopiero zaczê³o siê po nastojaszczy, ale tak po czudacku i jakby z lekka, ¿e po prawdzie nikt nie podniós³ g³osu. Ten nowy z pocz¹tku ciut nicmno¿ko pokrzykiwa³, ale jak Murko wzi¹³ i pi¹chn¹³ go w usto, podczas gdy Wielki ¯yd stoj¹cego udzier¿a³ przy kratach, aby go by³o widno w tym czerwonym œwiate³ku z przejœcia, to ju¿ tylko wydawa³ o! o! o! Nie by³ to za mogutny cz³onio, bardzo s³aby w tym, jak pyta³ siê oddaæ ³up za ³up, i wydaje mi siê, ¿e to w³aœnie nadrabia³ przez ten oczeñ huczny g³os i che³pliwoœæ. Tak czy siak, ale zobaczywszy, jak ta stara czerwieñ p³ynie krwawo w pur pur purowym œwietle, poczu³em, ¿e mi jakby podchodzi do góry po staremu w kiszkach ta radocha i odezwa³em siê: - Zostawcie go dla mnie, no ju¿, niech ja go dostanê, o braciszkowie moi. Na co Wielki ¯yd wysepleni³: - Tak, tak, ch³opaki, to jest fer. Za³atwiaj go, Alex. - I stanêli tak w kó³ko, a ja ³omota³em tego flimona prawie po ciemku. Z pi¹chy mu dawa³em, ile wlaz³o, i tañcowa³em z buta, mimo ¿e bez sznurowade³, a w koñcu go podci¹³em i ruchn¹³ bach bach ³ubudu na pod³ogê. To da³em mu jeszcze raz po nastojaszczy horror szo³ fajnego kopa w czaszkê i on zrobi³ oooch-ch-ch i tak jakby odchrapa³ siê w g³êboki sen, i Doktor powiedzia³: - W porz¹dku, s¹dzê, ¿e ta lekcja bêdzie wystarczaj¹ca - i szczurzy³ siê, aby dojrzeæ tego powalonego i zdziarganego cz³onia na pod³odze. - Niech mu siê przyœni, jak to w przysz³oœci bêdzie mo¿e lepszym ch³opakiem. - No i wleŸliœmy apiaæ na swoje kojki, ju¿ bardzo ustawszy. Co mi siê przyœni³o zaœ, o braciszkowie moi, to ¿e by³em w jakiejœ oczeñ gromadnej orkiestrze, licz¹cej siê na setki i setki, a dyrygent jakby skrzy¿owany z Ludwika Van i G. F. Händla, widzia³ siê ca³kiem g³uchy i œlepy i maj¹cy ju¿ doœæ tego œwiata. Ja w dêtych bywszy instrumentach, ale to, na czym gra³em, to jakby na bia³o niby ró¿owawym fagocie z cia³a i wyrastaj¹cym z mojej p³yci, akurat poœrodku brzucha i jak w niego dmucha³em, to musia³em siê zeœmiaæ ha ha ha bardzo g³oœno, bo tak jakby mnie ³askota³o, i na to Ludwik Van G. F. pokaza³ siê razdraz i ca³kiem z uma szed³szy. Po czym dawaj bli¿ej do mordy i uwrzasn¹³ mi siê gromko w same ucho, i zbudzi³em siê ca³y spotniawszy. Oczywiœcie ten gromki szum to faktycznie by³ wiêzienny budzik z tym brrrrr brrrrr brrrrr. Zimowy poranek i oczy moje sawsiem klejaszcze od tego œpiku, a jak je rozwar³em, to rozbola³y mnie w tym elektrycznym œwietle, co je wkluczyli w ca³ej wupie. Po czym lukn¹³em w dó³ i uwidzia³em tego nowego zeka, jak le¿y na pod³odze, na balszoj krwawy i pobity i ci¹gle aut aut i aut. Przypomnia³a mi siê ubieg³a noc i zaœmia³em siê ciut kusoczek. Ale jak wylaz³em z kojki i pichn¹³em go bos¹ nog¹, poczu³em jakby sztywny ch³ód i podszed³em do pryczy Doktora i potrz¹s³em go, bo rano zawsze siê powoli rozbudza³. Ale na ten raz wyprygn¹³ z kojki doœæ rych³o, inni te¿, a wyj¹tkiem by³ Murko, który spa³ jak kawa³ martwego miêcha. - Bardzo niefortunnie siê sta³o - powiedzia³ Doktor. - Niew¹tpliwie byt to atak serca. - Po czym rozejrza³ siê po nas wszystkich i rzek³: - Doprawdy nie powinniœcie go a¿ tak dekowaæ. To by³o doprawdy nieroztropne. Rzek³ na to Jajasio: - No no, doktorku, te¿ nie by³eœ ca³kiem do ty³u, jak mu przysz³o daæ chytrze co nieco z pi¹chy. - A potem Wielki ¯yd obróci³ siê do mnie i wyrazi³: - Alex, ciebie za bardzo ponios³o. Ten ostatni kop to by³ bardzo bardzo niecharoszy. - Wiêc ja przez to wszystko poczu³em siê ju¿ oczeñ razdraz i powiadam: - A kto zacz¹³, co? Ja w³¹czy³em siê dopiero pod koniec, mo¿e nie? - Wskaza³em na Jajasia i mówiê: - To by³a twoja przydumka. - Murko zachrapa³ tak wiêcej gromko, wiêc powiadam: - Czas obudziæ tego smrodliwego wybladka. To on wci¹¿ ³adowa³ mu w usto, kiedy ten Wielki ¯yd dzier¿a³ go staæ przy rzeszotce. - Doktor na to powiada: - Nikt siê nie wyprze tego, ¿e mu trochê przy³o¿y³, aby mu daæ ¿e tak powiem nauczkê, ale nie ma dwóch zdañ, ¿e to ty, ch³opcze, z rozmachem i - powiedzia³bym lekkomyœlnoœci¹ m³odego wieku zada³eœ mu gnadensztosa. I wielka szkoda. - Zdrajcy - wymówi³em. - Zdrajcy i zak³amañce - bo ju¿ mi siê zrobi³o wsio widno, jak przedtem, dwa lata w ty³, kiedy moi tak zwani dru¿kowie wydali mnie w ¿estokie ³apska polucyjniaków. Ju¿ na nic uczciwego w tym œwiecie nie mo¿na liczyæ, braciszkowie moi, na ile ja to widzê. No i Jajasio wzi¹³ i zbudzi³ Murka, a Murko by³ jak najbardziej gotów przysiêgaæ, ¿e to Ni¿ej Podpisany dopuœci³ siê tego najgorszego brudnego ³omotu i okrucieñstwa. Jak siê pokaza³y ciurmaki, a póŸniej Sam Naczalnik, ju¿ ci moi dru¿kowie z celi a¿ siê rozlega³o, tak zeznawali, czego to ja nie zrobi³em, aby ukatrupiæ tego nikudysznego zboczeñca, którego zakrwawiony trup le¿a³ jak worek na pod³odze. Bardzo to by³ czudacki dzieñ, o braciszkowie moi. Wynieœli to martwe cielsko, a potem w ca³ej wupie wsie zostali siê zamkniêci a¿ do rozporz¹dzenia i nie wydawano ¿adnej piszczy, da¿e i kubka gor¹cego czaju. Tylko siedzieli my i czasowi (znaczy siê ciurmaki) tak jakby szagali tam i nazad po kondygnacjach, od czasu do czasu wydaj¹c krzyk: - Zamknij siê! - albo: - Zawrzyj ten loch! - jak dobieg³ ich aby tylko szept z jakiejœ celi. Potem ko³o jedenastej rano jakby zesztywnia³o wszystko i podniecenie, i jak gdyby strachem zaœmierdzia³o poza cel¹ i zobaczyli my, jak Naczalnik i G³ówny Ciurmak jeszcze z kilkoma wa¿nymi na wygl¹d bonziakami szagaj¹ co rychlej, wygaduj¹c jak z uma szed³szy. Doszli jakby do koñca tej kondygnacji, a potem da³o siê s³yszeæ ¿e abratno szli, ju¿ wolniej, i by³o s³ychaæ jak Naczalnik, taki oczeñ t³usty poc¹cy siê blondyn, truje coœ w rodzaju: - Ale dopraszam siê - i: - Có¿ na to poradziæ, ekscelencjo? - i tym podobne. Wreszcie ca³a ta banda zatrzyma³a siê przy naszej klatce i G³ówny Ciurmak odkluczy³. Zaraz by³o widaæ, który tu najwa¿niejszy: taki bardzo wysoki z niebieskimi oczyma i w ciuchu naprawdê horror szo³, w najpiêkniejszym garniturze, braciszkowie, jaki widzia³em w ¿yciu, absolutny szczyt mody. Przeziera³ jakby na wylot nas, bidnych zeków, i posuwa³ tym krasiwym, po nastojaszczy edukowanym g³osem: - Rz¹d nie mo¿e ju¿ d³u¿ej polegaæ na przestarza³ych teoriach penitencjarnych. St³oczyæ razem przestêpców i co z tego wynika? Kwintesencja zbrodni, legn¹ca siê w centrum kary przestêpczoœæ. Ju¿ niebawem cala pojemnoœæ naszych wiêzieñ mo¿e siê okazaæ potrzebna dla wiêŸniów politycznych. - Nie wszystko chwyta³em, o braciszkowie, ale w koñcu nie do mnie siê zwraca³. Po czym tak siê wyrazi³: - Pospolitych przestêpców, jak ta odra¿aj¹ca gromadka (znaczy siê ja, braciszkowie, i ta reszta, z³o¿ona z istnych przystupników i do tego zdradzieckich), najlepiej da siê za³atwiæ na bazie czysto leczniczej. Zabiæ w nich zbrodniczy odruch i tyle. Pe³ne wdro¿enie w przeci¹gu jednego roku. Dla nich kara nie odgrywa roli, to widaæ. Z tak zwanej kary oni czerpi¹ satysfakcjê. Zaczynaj¹ siê pomiêdzy sob¹ mordowaæ. - I zwróci³ na mnie surowe b³êkitne oczy. Wiêc ja œmia³o siê odezwa³em. - Za przeproszeniem, proszê ja szanownego pana, sprzeciwiam siê stanowczo temu, co pan powiedzia³. Nie jestem pospolitym przestêpc¹ i nie jestem odra¿aj¹cy. Mo¿e inni s¹ tu odra¿aj¹cy, ale nie ja. - Na to G³ówny Ciurmak zrobi³ siê a¿ purpurowy na mordzie i wrzasn¹³: - Zawrzyj ten pieprzony loch, ty! Nie wiesz, do kogo siê odzywasz? - Dobrze, dobrze - powiedzia³ ten wa¿niak. Po czym zwróci³ siê do Naczalnika i rzek³: - Mo¿ecie go u¿yæ do przetarcia drogi. Jest m³ody, zuchwa³y, z³y i niebezpieczny. Brodzki jutro siê nim zajmie, a wy b¹dŸcie przy tym i przygl¹dajcie siê. To siê sprawdza, mo¿ecie byæ spokojni. Jak ten m³ody, groŸny i zwyrodnia³y zbir siê przeobrazi, to go w ogóle nie poznacie. Te jego nie patyczkuj¹ce siê s³owa, o braciszkowie moi, to by³ jakby pocz¹tek mojej wolnoœci. 3 Jeszcze tego wieczora powlok³y mnie grzecznie i jak nale¿y te ¿estokie ³up ³up ciurmaki na widzenie siê z Naczalnikiem w jego œwiêtym i przenajœwiêtszym ze œwiêtych przybytku czyli dy¿urce. Naczalnik przyjrza³ mi siê tak oczeñ ustawszy i zagai³: - Chyba nie wiesz, kto to by³ dzisiaj rano, co, 6655321? - I nie czekawszy kiedy powiem, ¿e nie, sam rzek³: - To by³ we w³asnej osobie Minister Spraw Wewnêtrznych - jak to mówi¹ - ca³kiem nowa miot³a. Otó¿ te nowomodne, po mojemu doœæ humorystyczne pomys³y w koñcu przesz³y i prykaz to jest prykaz, chocia¿ powiem ci w zaufaniu, ¿e mnie to nie odpowiada. Wcale a wcale mi nie odpowiada! Ja uwa¿am, ¿e oko za oko. Jak ciê ktoœ bije, to mu oddasz, nie? W takim razie dlaczego pañstwo, tak dotkliwie bite przez was, rozbestwionych ³obuzów, nie ma wam oddaæ? Ale wed³ug tej nowej koncepcji tak ma nie byæ. Bo nowa koncepcja jest taka, ¿e bêdziemy z³e przemieniaæ w dobre. A mnie siê zdaje, ¿e to wszystko jest nadzwyczaj niesprawiedliwe. Hm? - Wiêc ja odkaza³em, staraj¹c siê, ¿eby oczeñ uprzedzaj¹co i z ca³ym szacunkiem: - Tak jest. - A na to G³ówny Ciurmak, co sta³, mogutny i czerwony bych, tu¿ za fotelem Naczalnika, jak nie ryknie: - Zawrzyj no ten brudny loch, ty gnojku! - Dobra, dobra - powiada jakby spluty i ustawszy Naczalnik. - Wiêc ty, 6655321, bêdziesz poddany, resocjalizacji. Jutro zaprowadz¹ ciê do tego Brodzkiego. Przewiduje siê, ¿e bêdziesz móg³ opuœciæ areszt po up³ywie nieco ponad dwóch tygodni. Za dwa tygodnie z kawa³kiem wyjdziesz z powrotem w ten wielki i wolny œwiat, ju¿ nie jako numer. Myœlê - tu siê z lekka uczmychn¹³ - ¿e ta perspektywa ci siê podoba? - Nic na to nie odpowiedzia³em, wobec tego G³ówny Ciurmak znów rykn¹³: - Odpowiadaj, ty gnojku, œwinio szajsowata, kiedy pan Naczelnik ciê pyta! - Wiêc odpowiedzia³em: - Och, tak, proszê pana! Bardzo panu dziêkujê. Stara³em siê tu, jak mog³em, naprawdê. Jestem za to wszystkim pañstwu niezmiernie wdziêczny. - Wiêc nie b¹dŸ - tak jakby wzdychn¹³ Naczalnik. - To nie nagroda. Bynajmniej. A tu jest formularz do podpisania. Stwierdza on, ¿e zgadzasz siê na zamianê reszty wyroku, jaki mia³byœ odsiedzieæ, na poddanie siê tak zwanej - komicznie to nazwali - Kuracji Resocjalizacyjnej. Podpisujesz? - Ale¿ naturalnie, ¿e podpisujê - odrzek³em - proszê pana. I wielkie, przeogromne dziêki. - Wiêc dali mi atramentowy pisak i machn¹³em nim krasiwo i p³ynnie swe nazwisko. - W porz¹dku - rzek³ Naczalnik. - To chyba wszystko. Na to G³ówny Ciurmak siê odezwa³: - Jeszcze ksi¹dz Kapelan chcia³by z nim pogadaæ, panie Naczelniku. - Wiêc wyprowadzono mnie i dawaj korytarzem do Kaplicy Blokowej, a po drodze jeden z ciurmaków co i raz mnie stuka³ jak nie w krêgos³up, to w ³eb, ale tak nudno i jakby do rozziewu. I przemaszerowali mnie przez kaplicê do ma³ej stró¿ówki bogus³awa i wpichnêli do œrodka. Tam siedzia³ nasz kap³on przy biurku, gromko i wyraŸnie zaje¿d¿aj¹c tak fajnie po mu¿ycku woni¹ drogich rakotworów i szkota. Przemówi³ do mnie: - A, to ty, ma³y 6655321, siadaj. - I do ciurmaków: - Poczekalibyœcie za drzwiami, nie? - Tak i zrobili. A on wtedy zagai³ tak sieriozno: - Jedno co chcê, ch³opcze, to ¿ebyœ nie mia³ w¹tpliwoœci, ¿e ja z tym nic nie mia³em wspólnego. Gdyby to coœ da³o, to bym nawet zaprotestowa³, ale nic nie da. Równie¿ i o karierê moj¹ siê rozchodzi, równie¿ i o to, ¿e g³os mój za s³aby jest naprzeciw krzyku pewnych doœæ potê¿nych czynników w administracji. Czy jasno siê wyra¿am? - Bynajmniej siê jasno nie wyra¿a³, o braciszkowie moi, ale pokiwa³em, ¿e tak. - Zamieszane s¹ tu bardzo trudne kwestie natury etycznej - poci¹gn¹³ dalej. - Maj¹ z ciebie zrobiæ dobrego ch³opca, 6655321, Ju¿ nigdy ci siê nie zechce dokonaæ aktu przemocy ani te¿ w jakikolwiek sposób zak³óciæ Spokoju Pañstwowego. Mam nadziejê, ¿e do ciebie to wszystko dociera. Mam nadziejê, ¿e w umyœle swoim co do tego masz zupe³n¹ jasnoœæ. Wiêc ja mu odkaza³em: - Och, jakie to bêdzie fajne, proszê ksiêdza, byæ dobrym. - A w œrodku po prostu horror szo³ ma³o siê nie zeœmia³em, o braciszkowie moi. A on dalej posuwa: - Byæ dobrym to wcale nie musi byæ fajne, 6655321. Mo¿e to byæ okropne. Mówiê ci to z pe³n¹ œwiadomoœci¹, jakkolwiek paradoksalnie to mo¿e zabrzmieæ. Wiem, ¿e bêdzie mnie to kosztowa³o wiele bezsennych nocy. Czego chce Bóg? Czy Bóg woli od ferworu dobroæ z wyboru? A mo¿e cz³owiek wybieraj¹cy z³o jest w jakiœ sposób lepszy od takiego, któremu narzuca siê dobro? G³êbokie to i trudne pytania, mój ma³y 6655321. Ale teraz chcia³bym ci tylko jedno powiedzieæ: jeœli kiedykolwiek w przysz³oœci obejrzysz siê poza siebie na te obecne chwile i przypomnisz sobie mnie, najpodlejszego i najbardziej pokornego ze s³ug Bo¿ych, b³agam, nie myœl o mnie Ÿle w g³êbi serca i nie myœl, ¿e przy³o¿y³em rêki do tego, co siê z tob¹ niebawem stanie. O to siê modlê. A skoro ju¿ mowa o modlitwie, to uœwiadomi³em sobie w³aœnie ze smutkiem, ¿e modliæ siê za ciebie nie bêdzie ju¿ mia³o wiêkszego sensu. Przechodzisz bowiem w rejony, gdzie nie dosiêgnie ciê potêga modlitwy, A¿ mi straszno! straszno o tym pomyœleæ. A jednak, w pewnym sensie, wybieraj¹c to, ¿e pozbawiony bêdziesz mo¿liwoœci etycznego wyboru, w pewnym sensie faktycznie wybra³eœ dobro. Chcia³bym w to uwierzyæ. O, jak¿e chcia³bym w to - o Bo¿e, dopomó¿ nam wszystkim! - 6655321, chcia³bym w to uwierzyæ. - I pop³aka³ siê. Ale ja nie oczeñ zwa¿a³em na to jego bu-hu-huuu, o braciszkowie moi, tylko siê po cichu obœmia³em w œrodku, bo zrazu widno, ¿e obci¹gn¹³ na balszoj tego ³yskacza, i apiaæ wydosta³ flachê z szafki w biurku i zacz¹³ sobie nalewaæ wielkiego fest horror szo³ g³êbszego do stakana, tak brudnego i zat³uszczoncgo, a¿ mi by³o przeciwnie. Chlapn¹³ se go i powiada: - Kto wie, a mo¿e tak bêdzie najlepiej? Niezbadane s¹ œcie¿ki Boskie. - I wzi¹³ siê piaæ hymn œwiêtojebliwy takim po nastojaszczy gromkim i postawionym g³osem. Na to drzwi siê otworzy³y i weszli ciurmaki, ¿eby mnie doszturgaæ z powrotem do mojej œmierdz¹cej klatki, a ten stary bogus³aw nic tylko dalej wyœpiewywa³ to swoje hymniszcze. No i tak nazajutrz od rana przysz³o mi siê powiedzieæ czeœ czeœ starej wupie i poczu³em siê ciut pieczalno, jak zawsze, kiedy porzucasz miejsce, do którego ju¿ by³eœ przywyk³szy. Ale nie przeprowadzi³em siê za daleko, braciszki. Prze kopa i szturgali mnie do nowego bia³ego budynku tu¿ za podwórkiem, gdzie dawali nam te ciut gimnastyki na wybiegu. Gmach by³ zupe³nie nowy i mia³ ten œwie¿y zimny jakby klejowy zapaszek, co cz³owieka dreszcz od niego przechodzi. Sta³em ja w tym okropnym gromadnym pustym holu i ³apa³em te nowiutkie wonie, i niucha³em jak trza niuch niuch przez mój oczeñ wra¿liwy ryj czyli te¿ kluf. A wonie podchodzi³y takie wiêcej szpitalne i cz³onio, któremu ciurmaki mnie przekazali, okaza³ siê w bia³ej lejbie, te¿ jakby szpitalnik. Pokwitowa³, ¿e mnie odebra³, a jeden z tych wrednych ciurmaków, co mnie przywiedli, jeszcze mu ba³akn¹³: - Niech pan dobrze uwa¿a na tego ¿ulika. To by³ jadowity skurwysyñczyk jak rzadko i niech tylko siê uda, znów taki bêdzie, to nic, ¿e Kapelanowi w³azi bez wazeliny i udaje ciekawoœæ do Biblii. - Ale ten nowy cz³onio mia³ po prawdzie nieliche g³azki b³êkitne i w nich mówi¹c taki jakby uœmiech. I odkaza³ tamtemu: - Och, nie przewidujemy ¿adnych k³opotów. Wszak bêdziemy przyjació³mi, nieprawda¿? - I jak siê uœmiechn¹³ g³azami i jeszcze t¹ szerok¹ czerwon¹ gêb¹, pokazuj¹c w niej pe³no bia³ych kafli, tak od razu mi siê jakby ponrawi³. Tak czy siak zaraz przekaza³ mnie drugiemu i te¿ w bia³ej katanie, a ten równie¿ by³ fajny, i zaprowadzili mnie do bardzo fajnej bia³ej czystej sypialki z firankami i z lamp¹ przy ³ó¿ku, a kojka sta³¹ tylko jedna, i wsio dla Waszego Pokornego S³ugi Ni¿ej Podpisanego. A¿ obœmia³em siê horror szo³ w œrodku i poduma³em, ¿e naisto szczêœliwy ze mnie m³ody malczyk palczyk. Powiedzieli mi, a¿ebym zdruci³ te u¿asne ³achy i ciuchy wiêzienne i dali mnie oczeñ przekrasn¹ dwuczêœciow¹ pi¿amê, o braciszkowie moi, g³adka zieleñ, no sam szczyt mody ³ó¿kowej. I dali mi te¿ fajny ciep³y podom i niep³oche tufle, ¿ebym nie lata³ boso, i poduma³ ja: No, Alex bojku, ma³y 6655321 ju¿ bywszy, ale nam siê przewoschodno trafi³o i wunder bar. Tu bêdziemy siê dopiero czuli jak w niebie. Na koniec po³uczy³em ja fajn¹ czaszkê horror szo³ nastojaszczej kawy i do tego niemno¿ko starych gazet i ¿urna³ów, ¿ebym je sobie przejrza³ popijaj¹c, i dopiero wszed³ ten pierwszy cz³onio w bia³ym, ten co mnie pokwitowa³, i skazawszy: - Aha, jesteœ! - co by³o po duracku, ale nie wypada³o durno, bo taki by³ fajny. - Nazywam siê - zagai³ - doktor Branom i jestem asystentem doktora Brodzkiego. Zrobiê ci, jeœli pozwolisz, rutynowo krótkie i ogólne badanie. - I wyj¹³ z prawego karmana steto. - Musimy upewniæ siê, ¿e jesteœ ca³kiem zdrów, nieprawda¿? No tak, musimy. - Wiêc po³o¿ywszy siê ja bez góry od pi¿amy, jak on siê tym zatrudnia³ i robi³ mi to, tamto i owo, zapyta³em: - A w³aœciwie, proszê pana, co mi zrobicie? - Och - rzek³ doktor Branom i w tym czasie jego zimne steto wêdrowa³o mi w dó³ po ca³ych plecach - w³aœciwie to bardzo proste. Poka¿emy ci trochê filmów i tyle. - Filmów? - powtórzy³em. Prawie wydawa³o mi siê, ¿e mnie s³uch myli, sami rozumiecie, braciszki. - Znaczy siê - powiadam - ¿e tak jakbym chodzi³ do kina? - To bêd¹ takie specjalne filmy - powiada ten doktor Branom. - Nawet bardzo specjalne. Pierwszy seans bêdziesz mia³ dzisiaj po po³udniu. No tak - powiada i prostuje siê, jak by³ nade mn¹ pochylony - chyba ca³kiem zdrowy i sprawny z ciebie ch³opiec. Mo¿e troszkê niedo¿ywiony. To na pewno przez ten pokarm wiêzienny. Za³ó¿ tê górê od pi¿amy. Po ka¿dym posi³ku - oœwiadczy³, siadaj¹c na brzegu ³ó¿ka - dostaniesz zastrzyk w ramiê. Na pewno pomo¿e. - Wiêc poczu³em gromadn¹ wdziêcznoœæ dla tego sympatycznego doktora Branoma i zapyta³em: - Witaminy, panie doktorze, nieprawda¿? - Coœ w tym rodzaju - odkaza³ u³ybaj¹c siê oczeñ horror szo³ i po dru¿eski. - Raz dziab w ramiê po ka¿dym posi³ku. - I wyszed³. Ja le¿a³em na ³ó¿ku czuj¹c siê po nastojaszczy jak w niebie i poczytywa³em niektóre z ¿urna³ów, co mi dali: Sport na Œwiecie, Krêcimy (to by³ filmowy ¿urna³) i Gola. Po czym wyci¹gn¹³em siê na tej kojce i zakluczywszy g³azy poduma³em sobie, jak fajnie bêdzie znaleŸæ siê apiaæ na wolnoœci, ¿e w dzieñ Alex, ju¿ za stary do tej starej rzygo³y, mo¿e siê zaczepi o jak¹œ fajn¹ i lekk¹ robotê, a potem sobie zgarnie, a nu¿, kto wie, taki jakby nowy gang na ¿ycie nocne, a najpierwsza robótka to bêdzie dostaæ znów starego Jo³opa i Pietiu, jeœli dot¹d nie zgarnêli ich polucyjniaki. Na ten raz ju¿ dam po nastojaszczy baczenie, aby nie grabnêli mnie. Oni daj¹ mi tak jakby drugi raz szansê, kiedy jestem ubiwszy i w ogóle, no, to by nie by³o fer, gdybym siê da³ znów grabn¹æ, jak oni sobie zadadz¹ tyle fatygi pokazuj¹c mi te filmy, po których ma siê zrobiæ ze mnie ju¿ po nastojaszczy charoszy malczyk. A¿ obœmia³em siê po prostu horror szo³ z nich wszystkich, ¿e taka niewinnoœæ, i ma³o sobie czaszki nie odrechota³em, jak przynieœli mi na tacy obiad. A ten, co go przyniós³, to cz³onio, który przywiód³ mnie do tej ma³ej sypialki zaraz po przybyciu tu. I powiedzia³: - To mi³o widzieæ, ¿e ktoœ czuje siê taki szczêœliwy. - A gruda ¿arcia to by³a na tacy po nastojaszczy przewoschodna i wkusna z wygl¹du: parê kusoczków jakby gor¹cego rozbefu, a do tego piure z kartoszki i jarzynki, a na dobawkê lody i fajny, gor¹cy kubas czaju. By³ da¿e i smoczek do zakurzenia i pude³ko, a w nim jedna spiczka. Wiêc jakby ¿yæ nie umieraæ, o braciszkowie. Po czym, za jakieœ pó³ godziny, kiedy ju¿ le¿a³em ciut przysn¹wszy na ³ó¿ku, wesz³a pielêgniarka, no fajna po nastojaszczy m³oda œwierzopa z takimi fajnymi grudkami (jakich nie widzia³em przez dwa lata) i nios³a na tacy strzykawkê. A ja na to: - Aha, te stare witaminy, co? i mlask mlask do niej chlipad³em, ale nie zwróci³a uwagi. Tylko mi w³adowa³a ig³ê w lewe ramiê, a potem pœœœk i wcisnê³a te witaminki. No i wysz³a klik klik na tych nó¿kach wysokich na obcasie. Po czym zjawi³ siê flimon w bia³ym p³aszczu, jakby taka mêska siostrzyczka, z fotelem na kó³kach. Ten widok udziwi³ mnie po niemno¿ku i mówiê do niego: - Co jest grane, braciszku? Nawierno dam radê osobiœcie poszagaæ tam, gdzie nale¿y. A on mi na to: - Lepiej bêdzie, jak ciê zawiozê. - I faktycznie, braciszki, okaza³em siê ciut miêkki w nogach, jak zlaz³em z kojki. Chyba z niedo¿ywienia, jak doktor Branom ju¿ zaznaczy³, przez to szajsowate ¿arcie wiêzienne. Ale ten zastrzyk z witamin po jedzeniu apiaæ mnie postawi na nogi. Co do tego nie ma w¹tpliwoœci, pomyœla³em. 4 To miejsce, dok¹d mnie zawióz³, braciszkowie, nie przypomina³o ¿adnego kina, jakie dot¹d widzia³em. Owszem, jedn¹ œcianê pokrywa³ srebrzysty ekran, a w œcianie naprzeciwko by³y te dziury kwadratowe do rzutnika, ¿eby mia³ sk¹d rzucaæ, i wszêdzie poutykane g³oœniki stereo. Ale przy prawej œcianie by³o takie ustrojstwo, jakby konsoleta pe³na zegarków i strza³ek, a na œrodku, mord¹ zwrócony do ekranu, fotel jakby dentystyczny i mnóstwo odchodz¹cych od niego drutów, i przysz³o mi siê na niego ciut nie przeczo³gaæ z wózka na kó³kach, i jeszcze mi pomaga³ inny ³apiduch w bia³ym kitlu. Potem zauwa¿y³em, ¿e pod otworami do projekcji jest na ca³oœæ jakby matowe szk³o i widaæ za nim jakby ruszaj¹ce siê cienie ludzkie i s³ychaæ jakby kaszlu kaszlu. A potem ju¿ niczewo nie odbiera³em prócz tego. jaki jestem s³abosilny, w przekonaniu, ¿e sprawi³o to przekluczenie siê z wiêziennego ¿arcia na to nowe po¿ywne i jeszcze ten zastrzyk z witamin. - Dobrze powiada ten od ko³owania na wózku to ja ciê zostawiam. Pokaz siê zacznie, jak tylko przybêdzie tu doktor Brodzki. Mam nadziejê, ¿e ci siê spodoba. Tak po prawdzie, braciszki, to nie bardzo ci¹gnê³o mnie w to popo³udnie do kina. Nie by³em w nastroju. Wola³bym siê fajnie i spoko cichutko przekimaæ w kojce, aby cicho sza i tak przyjebnie sam na samo gwa³t adzinoko. Czu³em siê zupe³nie oklapn¹wszy. A¿ tu jeden w bia³ej katanie przywi¹zuje mi ³eb do takiego jakby zag³ówka, poœpiewuj¹c sobie ca³y czas jak¹œ pop szajsowat¹ piosneczkê. - A to po co? - spyta³em. A ten flimon mówi, przestawszy na chwile zapiewaæ, ¿e po to, abym g³owê mia³ unieruchomion¹ i musia³ patrzeæ na ekran. Ale ja powiadam - chcê patrzeæ na ekran. Przywiedli mnie tu, ¿ebym ogl¹da³ filmy, i bêdê te filmy ogl¹da³. - Na to drugi w bia³ym p³aszczu (by³a ich razem trójka, jedna z nich dziuszka, siedzia³a normalnie przy konsolecie u tych zegarków i gligla³a ró¿nymi krêcio³kami) obœmia³ siê tak ciut niemno¿ko i powiada: - To nigdy nie wiadomo. Oj, nie wiadomo. Zaufaj nam, przyjacielu. Tak bêdzie lepiej. I okaza³o siê, ¿e mi przywi¹zuj¹ graby pasami do porêczy i tak¿e giczo³y mam na beton umocowane do podnó¿ka. Widzia³o mi siê to ciut jakby z uma szed³szy, ale da³em im wszystko robiæ, co chcieli. Skoro za dwa tygodnie mam znów byæ ten m³ody i swobodny malczyk, to niejedno za ten czas wytrzymam, o braciszkowie moi. Jedno co mi siê nie ponrawi³o, to jak mi za³o¿yli takie jakby klipsy na czole, skórê napinaj¹ce, a¿ mi ci¹g ci¹g i podci¹gnê³o górne powieki, ¿e ju¿ nie mog³em zamkn¹æ ani przyszczurzyæ oczu, jak bym siê nie stara³. To spróbowa³em siê uœmiaæ i powiadam: - Ale to musi byæ po nastojaszczy horror szo³ ten film, ¿e tak wam zale¿y, abym go wyogl¹da³. - Na co jeden z tych w bia³ym zarechota³ i odezwa³ siê: - Tak jest, w³aœnie horror szo³, przyjacielu. Jakbyœ zgad³, ¿e szo³ i ¿e horror. Potem na³o¿yli mi tak¹ jakby myckê na ³eb i widzia³em, ¿e idzie od niej mnogo drutów, i do brzucha przyssali mi tak¹ jakby ssawkê i drug¹ do starego cykacza, i by³o mi k¹cikiem widno, ¿e od nich te¿ biegn¹ druty. Potem rozda³ siê ha³as drzwi otwieranych i zrazu by³o poznaæ, ¿e wchodzi jakiœ oczeñ gromadny wa¿niak, jak te wszyslkie unter flimony w bia³ym zesztywnieli. No i zobaczy³em ja tego doktora Brodzkicgo. By³ to malutki chujowinka, bardzo zat³uszczony, kude³ki mu siê krêci³y jak u baranka pokrêcone kud³ato na ca³ej czaszce, na klufie jak ta kartoszka mia³ bardzo grube oczki. Dojrza³em, ¿e odziany jest w garnitur po nastojaszczy horror szo³ i absolutny szczyt mody, a wydawa³ z siebie oczeñ subtyln¹ i leciutk¹ woñ sali operacyjnej. Towarzyszy³ mu doktor Branom, ca³y w u³ybkach, jakby chcia³ mnie podeprzeæ na duchu. - Wszystko gotowe? - odezwa³ siê doktor Brodzki z tym przydechem. I us³ysza³em g³osy wykrzykuj¹ce: ta jest! ta jest! ta jest! najpierw z odleg³oœci, a potem bli¿ej, no i roz³eg³ siê taki bucz¹cy szum, jakby coœ powkluczano. A potem œwiat³a zgas³y i zosta³ siê Wasz Pokorny i Opowiadaj¹cy To Wszystko Przyjaciel, sam jeden po ciemku, ca³y w strachu sam na sam i adzinoko, nic mog¹cy siê ani poruszyæ, ani zamkn¹æ oczu, ani w ogóle nic. A potem, o braciszkowie moi, zacz¹³ siê pokaz filmowy od bardzo gromkiej muzyki, lec¹cej z g³oœników, dzikiej i pe³nej dysonansów. A potem na ekranie pokaza³ siê obraz, ale bez tytu³u i czo³ówki. Tylko ulica, mog³a to byæ jaka b¹dŸ ulica w jakim b¹dŸ mieœcie, w mroku nocy i przy pal¹cych siê latarniach. Film tak jakby oczeñ charoszy i profesjonalny, ¿adnych tam chlups chlaps i migania, jak w tych dajmy na to œwiñskich obrazkach, co widuje siê u kogoœ w ciemnym zau³ku. Muzyka ca³y czas dudni¹ca bardzo ponuro. I pokaza³ siê stary, bardzo stary chryk id¹cy ulic¹ i nagle wyskoczyli na niego dwaj ma³ysze odziani w to, co by³o jak raz szczytem mody (sztany po dawnemu obciœniête, ale ju¿ nie ten obfity fular, tylko normalnie halsztuk) i wziêli siê z nim figlowaæ. S³ychaæ by³o ka¿dy jego wrzask i jêk, ca³kiem po nastojaszczy, da¿e zmachany oddech i sapanie tych daj¹cych wycisk ma³yszów. Przerobili go sawsiem na budyñ, tego chryka, przysuwaj¹c ³up ³up lup z pi¹chy, obdar³szy go do imentu z ³achów i na zakoñczenie z buta w te go³¹ p³yæ (walaj¹c¹ siê czerwono i krwawo w szajsowatym b³ocku rynsztoka) i precz odbiegli raz dwa raz. A potem zbli¿enie na baszkê tego ciê¿ko z³omotanego chryka, jucha ciek³a z niej krasno i przekrasno. To komiczne, jak barwy nastojaszczego œwiata dopiero siê widz¹ prawdziwe, kiedy je zobaczysz na filmie. Przygl¹da³em siê temu i zaczê³o do mnie mocno docieraæ, ¿e wcale siê nie czujê za dobrze, co przypisa³em niedo¿ywieniu i temu. ¿e mój ¿o³¹d jeszcze siê nie sawsiem przestawi³ na po¿ywne jad³o i witaminy, jakie mi tu daj¹. Ale próbowa³em o tym zapomnieæ i skupiæ siê. o braciszkowie moi, na puszczonym od razu kolejnym filmie. Ten wszed³ prosto na m³odziutk¹ dziulkê, jak najpierw jeden malczyk robi jej nasilno to stare tam i nazad, potem drugi i trzeci i jeszcze nastêpny, a ona w g³oœnikach wrzeszczy gromko i wprost u¿asno, a przy tym leci muzyka przejmuj¹ca taka i tragiczna. To by³o prawdziwe, bardzo prawdziwe, choæ jak dobrze pomyœleæ, to niemo¿ebne sobie wyobraziæ, ¿e wpychle po nastojaszczy daj¹ sobie to robiæ na filmie i gdyby to nakrêca³ ktoœ z Tych Dobrych albo Firma Pañstwowa, chyba nie wyobra¿acie sobie, ¿eby im pozwolili zdejmowaæ te filmy bez interwencji w to, co siê wyrabia. Wiêc nawierno by³ to na balszoj sprytny monta¿ albo trik czy jak siê ta sztuczka nazywa. Bo a¿ do izbytku prawdziwe. A jak przysz³o siê do tego, ¿e szósty czy siódmy ju¿ malczyk obszczerza siê w rechot i dawaj pchaæ jej w miêdzyno¿e, a ta dziulka na œcie¿ce dŸwiêkowej krzyczy jak z uma szed³szy, to mnie zaczê³o mdliæ. Jakby ca³y obolawszy poczu³em, ¿e mogê siê porzygaæ, albo i nie porzygaæ, i zrobi³o mnie siê niewynosimo, braciszkowie moi, tak sztywno uwi¹zanemu na tym krzeœle. Jak ten kawa³ek siê skoñczy³, us³ysza³em od konsolety glos doktora Brodzkiego: Reakcja dwanaœcie i piêæ dziesi¹tych? A to ca³kiem ca³kiem obiecuj¹ce. I dawaj w nastêpny kawa³ek, na ten raz po prostu ludzka morda, ca³kiem poblad³szy ludzki pysk i jak trzymaj¹ go fest i robi¹, z nim ró¿ne parszywe sztuczki. Ciut spotniawszy od tego bólu w kiszkach i piæ mi siê chcia³o niewynosimo i w czaszce pulsowa³o mi buch buch buch, i jakbym nie wyœlepial siê na ten film, to wierojatno by mnie tak nie mdli³o. Tylko ¿e nie mog³em zawrzeæ oczu i nawet jak stara³em siê przewracaæ g³azami, to i tak nie mog³em wykrêciæ ga³ek na tyle, ¿eby umkn¹æ siê temu filmowi spod lufy. Tak i musia³em widzieæ, co siê wyprawia, i s³uszaæ tych ob³¹kanych wrzasków, co krugom dobywa³y siê z tego ryja. Wiedzia³em, ¿e to siê nie mo¿e dziaæ naprawdê, ale co za ró¿nica? Do gard³a mi podchodzi³o a rzygn¹æ nie mog³em, widz¹c, jak brzytew mu najpierw oko wyrzyna, póŸniej chlaszcze w dó³ p³at policzka i wreszcie pru pru prut po ca³oœci, a czerwona krew bryzga na obiektyw. I apiaæ ten zadowolony g³os doktora Brodzkiego: - Œwietnie, œwietnie, œwietnie! Nastêpny filmik by³ o starej babuli, co mia³a sklepik, jak banda ma³yszów przysz³a j¹ skopaæ, pok³adaj¹c siê od gromkiego rechotu i te malczyki rozpirzyli jej ca³y sklepik i podpalaj¹ go. Widaæ jak ta bidna stara próchniaczka chce siê wyczo³gaæ z ognia, skrzycz¹c i wrzeszcz¹c, ale nie mo¿e siê ruszyæ, bo te ma³ysze kopi¹c potrzaskali jej nogê. Wiêc te p³omienie ogarnê³y j¹ z hukiem i widaæ, ¿e jej gêba w mêczarniach jakby o coœ b³aga³a przez ten ogieñ i wreszcie ginie w ogniu, i s³ychaæ najstraszliwsze, udrêczone i drêcz¹ce wrzaski, jaki mog³o wydaæ g³osiszcze ludzkie. Teraz ju¿ wiedzia³em, ¿e mnie zemdli, wiêc uwrzasn¹³em siê: - Bêdê rzyga³. Dajcie mi siê porzygaæ. B³agam, dajcie mi jakieœ naczynie. A ten doktor Brodzki odkrzykn¹³: - To tylko wyobraŸnia. Nic siê nie bój. Proszê nastêpny film. - Mo¿e to mia³ byæ ¿art, bo z ciemnoœci dobieg³ mnie jakby rechot. A potem kazano mi ogl¹daæ najobrzydliwszy film o japoñskich torturach. By³a wojna 1939/45 i przybijali so³datów æwiekami do drzew i fajczyli pod nimi ogniska i jajka im obrzynali, a nawet pokazano, jak ¿o³nierzowi jednemu œciêli g³owê szabl¹ i ta baszka toczy³a siê, jej usto i œlepia wygl¹da³y jak ¿ywe, a cia³o tego ¿o³nierza biega³o i to jest fakt, bluzgaj¹c juch¹ z szyi jak fontanna i wreszcie upad³o, a przez ca³y czas by³o s³ychaæ oczeñ oczeñ huczny œmiech tych Japoñców. Teraz ju¿ sawsiem u¿asno bola³ mnie brzuch i g³owa i chcia³o siê piæ, a wszystko to sz³o na mnie jakby z ekranu. Wiêc uwrzasn¹³em siê: - Zatrzymaæ ten film! B³agam, proszê z tym skoñczyæ! D³u¿ej nie poradzê. - l rozda³ siê na to g³os Brodzkiego: - Skoñczyæ? Ty mówisz skoñczyæ? Ale¿ myœmy dopiero zaczêli. - I g³oœno zaœmiali siê on i ca³a reszta. Nie chce mi siê opisywaæ, braciszkowie, jakie tam jeszcze okropnoœci kazali mi jakby przymusiwszy ogl¹daæ tego popo³udnia Cale te jakby mózg³owia ich, doktora Brodzkiego i Branoma, i reszty bia³o ubranych, a nie zabywajcie ¿e by³a jeszcze ta dziulka przy knopkach gliglaj¹ca i wpatrzona w zegarki, to by³y nawierno brudniejsze i gorzej zafajdane ni¿ jakiego b¹dŸ ubijcy i przystupnika w ca³ej wupie. Bo widzia³o mi siê niemo¿ebne, aby jakieœ wpychle choæby i pomyœla³y o krêceniu filmów z tego, co mnie przymuszali teraz ogl¹daæ, przywi¹zanemu do fotela i z g³azami na si³ê szeroko wyba³uszonymi. Co mog³em, to tylko drzeæ siê na ca³ego, ¿eby temu zrobiæ wykluk! wykluk i wykluk! i to jakby ciut przyg³usza³o ten zgie³k ultra gwa³tu figlów i ubawu, jak równie¿ towarzysz¹cy im akompaniament. Mo¿ecie sobie wyobraziæ, co to by³a za potworna ulga, jak zobaczy³em ju¿ ostatni kawa³ek i doktor Brodzki odezwa³ siê tym bardzo znudzonym i ziewaj¹cym g³osem: - Jak na pierwszy dzieñ to chyba wystarczy, Branom, a jak ty uwa¿asz? - I znalaz³em siê ja przy wkluczonych œwiat³ach, z czaszk¹ dudni¹c¹ jak wielka i gromadna maszyna do wytwarzania bólu, pysk mia³em w œrodku ca³kiem usch³y i jakby szajsowaty i zdawa³o mnie siê, ¿e gotów jestem wyrzygaæ ka¿dy kusoczek piszczy, jaki prze³kn¹³em w ¿yciu, o braciszkowie moi, od czasu jak po³uczy³em grudŸ do posmoktania. - W porz¹dku - rzek³ doktor Brodzki - mo¿na go po³o¿yæ do ³ó¿ka. - I poklepawszy mnie normalnie po ramieniu zaznaczy³: - Dobrze, dobrze. Ca³kiem obiecuj¹cy pocz¹tek! - i obszczerzyl siê ca³¹ gêb¹, a potem siê precz wykaczka³, a doktor Branom za nim, ale z tak¹ u³ybk¹ bardzo sympatyczn¹ i po dru¿eski, jakby nie mia³ z tym nic wspólnego i by³ tylko, jak ja, przymuszony. W ka¿dym razie oswobodzili moj¹ p³yæ nieszczêsn¹ z fotela i odpuœciwszy skórê nad g³azami, tak ¿e znów mog³em je otworzyæ i zamkn¹æ, wiêc zamkn¹³em, o braciszkowie, z bólu têtni¹cego w czaszce i prawie ¿e mnie odnieœli do starego wózka na kó³kach i apiaæ do tej ma³ej sypialki, a ten cz³onio, co mnie popycha³, krugom wyœpiewywa³ pop jakiœ tam psijebny, a¿ warkn¹³em: - Przymknij siê, ty! - ale on tylko siê obœmia³ i rzek³: - A bo co, przyjacielu? - i rozœpiewa³ siê jeszcze g³oœniej. Wiêc po³o¿yli mnie do ³ó¿ka i wci¹¿ czu³em siê chory i obolawszy ale nie œpi¹cy, no i wkrótce zacz¹³em siê czuæ tak jakbym stosunkowo rych³o móg³ poczuæ ¿e ju¿ wkrótce móg³bym zacz¹æ siê czuæ mo¿e odrobinkê lepiej, i wtedy przynieœli mi fajn¹ czaszkê gor¹cego czaju z nienajgorsz¹ dobawk¹ starego mleka i cukru (to znaczy sacharu) i dopiero, pochlipawszy to, przyszed³em do œwiadomoœci, ¿e ten u¿as i koszmar minê³y i ju¿ ich nie ma. Po czym wszed³ doktor Branom, ca³y sympatyczny i uœmiechniêty, i zagabn¹³ - No, to wed³ug moich obliczeñ chyba ju¿ zacz¹³eœ z powrotem czuæ siê lepiej. Czy tak? - S³ucham - odkaza³em tak ciut czujno. Nie ponia³ ja, ku czemu on zmierza z tymi obliczeniami, ¿e niby jak zabolawszy poczu³ siê ³uczsze to jego w³asna broszka, a nie tam czyjeœ obliczanie siê. Przysiad³, ca³y sympatyczny i przyjacielski, na brzegu mojego ³ó¿ka i odezwa³ siê: - Doktor Brodzki jest zadowolony z ciebie. Mia³eœ bardzo dodatnie reakcje. Jutro czekaj¹ ciê oczywiœcie dwa posiedzenia, rano i po po³udniu, wiêc pod wieczór bêdziesz chyba ciut wymêczony. Ale musimy ciê twardo potraktowaæ, jak masz siê wyleczyæ. To ja na to: Znaczy siê. ¿e mam znów odsiedzieæ - ¿e muszê siê patrzeæ na - och - nie! panie doktorze - wystêka³em - to by³o zbyt okropne. - Wiadomo, ¿e okropne - uœmiechn¹³ siê doktor Branom. - Gwa³t i przemoc to jest okropna rzecz. Tego siê w³aœnie uczysz. Twój organizm siê tego uczy. - Ale - powiedzia³em - ja nie rozumiem. Dlaczego mnie tak zemdli³o. Nie rozumiem. Dot¹d nigdy mnie od tego nie mdli³o. Raczej na odwrót. Znaczy siê jak robi³em to, albo siê przygl¹da³em, to zawsze by³o mi po prostu horror szo³. Wiêc nie rozumiem, dlaczego i jak to - i co takiego - - ¯ycie to jest coœ nadzwyczajnego - odkaza³ mi doktor Branom, takim bardzo górnym œwiêtojebliwym g³osem. - Zjawiska ¿ycia, konstrukcja organizmu ludzkiego... któ¿ potrafi do koñca zrozumieæ te cuda? Doktor Brodzki, o, to wspania³y cz³owiek. Z tob¹ dzieje siê obecnie to, co siê powinno dziaæ z ka¿dym normalnie zdrowym organizmem ludzkim w obliczu tego, co wyprawia potêga z³a i jak przejawia siê zasada niszczycielskiej destrukcji. Robimy z tob¹ tak, abyœ sta³ siê zdrów i normalny. - Nie ¿yczê sobie odkaza³em - i niczewo nie panimaju. Robicie ze mn¹ tak, abym siê poczu³ niedobrze, p³ocho i bardzo bardzo chory, tak mi robicie, - A teraz czujesz siê chory? - zapyta³, ci¹gle z t¹ po dru¿eski u³ybk¹ na mordzie. - Pijesz herbatê, odpoczywasz, gawêdzisz sobie z przyjacielem: na pewno czujesz siê po prostu znakomicie, czy nie tak? Wiêc jakby ws³ucha³em siê ja w samego siebie i poszpera³em sobie w g³owie i w ciele, tak ostro¿ne, ale co prawda to prawda, braciszkowie, ¿e czu³em siê ca³kiem horror szo³ i nawet ju¿ nabra³em chêci na ¿arcie. - Nie rozumiem tego - powiedzia³em. - Chyba mi zadajecie coœ takiego, abym siê poczu³ niedobrze. - I a¿ siê zmarszczy³em na czole zadumawszy. - Czu³eœ siê tak niedobrze - wy³o¿y³ mi - dzisiaj po po³udniu dlatego, ¿e ju¿ ci siê polepsza. Kiedy jesteœmy zdrowi, to w obliczu zjawisk odra¿aj¹cych trwoga nas ogarnia i md³oœci. Po prostu wracasz do zdrowia. Jutro bêdziesz o tej porze jeszcze zdrowszy. - Poklepa³ mnie po nodze i wyszed³, a ja próbowa³em siê w tym, jak mog³em, po³apaæ. Widzia³o mi siê, ¿e te kable i ró¿ne tam barach³o, przyczepione do mego cia³a, mo¿e to w³aœnie od nich czu³em siê tak niedobrze i ¿e wszystko to jest po nastojaszczy kant i zwyczajna sztuczka. Jeszcze g³ówkowa³em nad tym i zastanawia³em siê, czy jutro nie odkazaæ siê od przywi¹zywania w fotelu i mo¿e daæ siê ze wszystkimi po nastojaszczy w ³omot, bo nale¿¹ mi siê te prawa, kiedy zjawi³ siê znów inny cz³onio. Taki u³ybawszy siê stary flimon, który zaznaczy³, ¿e (jak on to nazwa³) jest Oficerem Zwolnieniowym, a mia³ przy sobie papierków i buma¿ek i jeszcze papierków. I tak mnie zagabn¹³: - Dok¹d udasz siê po zwolnieniu? Po prawdzie ja siê nad czymœ takim jeszcze nie zastanawia³em i dopiero teraz mi zaœwita³o, ¿e ju¿ rych³o bêdzie ze mnie fajny malczyk, swobodny, i tagda ponia³ ja, ¿e tylko wtedy, jak bêdê zagrywa³ po ichniemu i nie puszczê siê w ¿adne szarpanie i zra¿anie siê, krzyk, niezgadzanie siê i tym podobnie¿. Wiêc mu normalnie odba³akn¹³em: - Och, wrócê do domu. Do moich ef i em. - Do twoich - ? - Widno sawsiem nie kapowa³ po nastolacku. wiêc wyt³umaczy³em siê: - Do starzyków moich w kochanym bloku. - Aha - powiedzia³. - A kiedy twoi rodzice ciê ostatni raz odwiedzili? - Bêdzie z miesi¹c - powiedzia³em - oko³o. Dni odwiedzin by³y na trochê zawieszone, bo jakiœ zek przeszmuglowa³ do wiêŸnia przez druty niemno¿ko prochu, no, wzrywaj¹cego siê, od swojej dziobki. To by³o kurewskie zagranie do niewinnych, ¿eby te¿ ich ukaraæ. Wiêc prawie miesi¹c nie mia³em widzenia. - Aha - margn¹³ ten cz³onio. - A czy twoi rodzice wiedz¹, ¿e jesteœ przeniesiony i nied³ugo masz byæ zwolniony? - Ale¿ to krasiwo zabrzmia³o! to s³owo zwolniony. - Nie - odkaza³em. I dobawi³em: - To bêdzie dla nich mi³a niespodzianka, no nie? Jak sobie normalnie wejdê drzwiami i powiem: No proszê, wróci³em, znów jako cz³owiek wolny! Taak, to bêdzie po nastojaszczy horror szo³. - No dobrze - odkaza³ ten Zwolnieniowy - to na razie wystarczy. Je¿eli masz gdzie mieszkaæ. A teraz kwestia zatrudnienia, co? - I pokaza³ mi d³ugi d³ugi spis, gdzie móg³bym siê naj¹æ i pracoliæ, ale pomyœla³em, ¿e z tym siê nie œpieszy. Najpierw jakiœ niedu¿y urlop I jak tylko wyjdê, coœ ukraœæ i zaopatrzyæ te stare karmany w kasabubu, ale teraz ju¿ ostro¿niutko i ca³a robota sam na samo gwalt i adzinoko. Nie bêdê wiêcej polega³ na tak zwanych kumplach. Wiêc powiedzia³em flimonowi, aby trochê odczeka³ i ¿e póŸniej o tym porozmawiamy. Wiêc on ¿e recht recht rccht i wzi¹³ siê ku wyjœciu. Ale tu pokaza³ siê wdrug oczeñ po czudacku, bo i co zrobi³? a pochichra³ siê i powiada: - Nie chcia³byœ mi na odchodnym do³o¿yæ w ryja? - Mnie wyda³o siê niemo¿ebne, abym dobrze us³ysza³, i wyda³em taki glos: - Ee? - Nie chcia³byœ mi - znów zachichra³ - na odchodnym do³o¿yæ w ryja? - Na to ja zmarszczy³em siê, no w ogóle, ani chu chu nie poniawszy, i powiadam: - Dlaczego? - No odpowiedzia³ tylko aby siê przekonaæ, czy robisz postêpy. - I dosun¹³ tê swoj¹ mordê bliziutko, obszczerzywszy siê t³usto na ca³e usto. Wiêc ja grabsko w pi¹ch i ³omot w ten ryj, ale on siê tak bystro uchyli³, ci¹gle obszczerzaj¹cy siê, ¿e ³upn¹³em grab¹ w sam wozduch. Okrutnie to by³o dziwne, nie do pojêcia, a¿ ³eb mi siê umarszczyl, jak on przy wyjœciu ma³o sobie g³owy nie odrechota³. I natychmiast po tym, o braciszkowie, apiaæ zrobi³o mi siê tak niedobrze, ca³kiem jak po po³udniu, i skrêca³o mnie przez kilka minut. Po czym zaraz przesz³o i jak mi przynieœli kolacjê, to poczu³em niez³y apetyt i nic tylko bym chrupa³ chrum chrum tego pieczonego kurczaka. Ale dziwne by³o, ¿e ten stary flimon tak siê u mnie doprasza³ w mordê. I tak¿e samo dziwne, ¿e poczu³em siê tak niedobrze. A co jeszcze dziwniejsze, to kiedy poszed³em spaæ, o braciszkowie moi. Przyœni³ mi siê taki drzym, po prostu koszmar, i domyœlacie siê, ¿e by³ to jeden z tych filmowych kawa³ków, co je ogl¹da³em po po³udniu. Bo drzym czyli koszmar senny to w³aœciwie nie co innego, tylko jakby film pod w³asn¹ czaszk¹, z wyj¹tkiem, ¿e jakbyœcie w niego sami wszed³szy stali siê jego czêœci¹. I to w³aœnie by³o ze mn¹. Wzi¹³ siê ten koszmar z takiego kawa³ka sfilmowanego, co mi go pokazali ju¿ pod koniec jakby wieczornego seansu, ca³y o malczykach z rechotem wykonuj¹cych ultra gwa³t i ryps wyps na takiej m³odej dziuszce, krzycz¹cej we krwi, w swojej w³asnej czerwonej czerwonej krwi ciuch maj¹c razrez do imentu i oczeñ horror szo³. Ja te¿ siê dawa³em w ten ubaw, ca³y w rechot i jakby wo¿aty w gangu, a odziany w sam wierch mody nastolowatej. A potem, jak ta borba i zadyma i ³omot by³y u szczytu, ja wniezapno poczu³ siê jakby mnie sparali¿owa³o i nic tylko rzygn¹æ na ca³oœæ, i wsie malczyki obœmia³y siê ze mnie gromko na balszoj raz i prze i rozgromko. Po czym jakby rwaæ siê musia³em abratno do zbudzenia i to przez moj¹ krew, przez juchê w³asn¹, ca³e stakany i dzbany i ca³e kub³y tej krwi, a¿ tu znalaz³em siê w ³ó¿ku w tej sypialce. Chcia³o mnie siê zwymiotowaæ, wylaz³em z kojki ca³y roztrzêsiony, aby przejœæ korytarzem do starego klo. A tu, proszê was, braciszkowie, drzwi zakluczone! I obróciwszy siê dopiero zauwa¿y³em kraty w oknach. I tak, siêgn¹wszy po ten jakby uryna³ w ma³ej szafce przy wyrku, ponia³ ja, ¿e nie ma ju¿ dla mnie ucieczki. Co gorsza, ba³em siê powróciæ do mojej w³asnej uœpionej czaszki. Niezad³ugo pokaza³o siê, ¿e po prawdzie wcale nie chce mi siê haftowaæ, ale ju¿ ba³em siê ³ó¿ka i snu. Jednak po chwili jak pad³em ba bach w kimono, tak ju¿ wiêcej nic mi siê nie przyœni³o. 6 - Dosyæ, dosyæ, dosyæ! - wy³em i wci¹¿ wy³em. - Zatrzymajcie to, wy dziobane skurwle, bo nie wytrzymam! - Tak by³o nastêpnego dnia, bracia, i naprawdê wysila³em siê rano i wieczór, a¿eby zagrywaæ po ichniemu i siedzieæ jak po nastojaszczy horror szo³ u³ybajuszczy siê malczyk do wspó³pracy na tym krzeœle tortur, jak oni wyœwietlali wci¹¿ na ekranie te wredne kawa³ki ultra gwa³tu, œlepia wyba³uszone maj¹c i tak spiête w powiekach abym wszystko widzia³, a cia³o i graby i nogi przymocowane do fotela, ¿ebym nie uciek³. Co kazali mi siejczas ogl¹daæ, nie by³o znów takie, ¿eby dawniej pokaza³o siê u¿asne, nic takiego, trzech albo czterech bojków normalnie robi w sklepie zachwat i zgarnia do karmanów kasabubu. a na boczku trochê bawi¹ siê ze star¹, co ma ten sklep, i ta drewniaczka wrzeszczy, jak bierze ³omot i ciut jej upuszczaj¹ ¿eby pociek³ ten czerwony czerwony sok. Tymczasem u mnie du du du i jakby ³upanie w g³owie i md³oœæ, do rzygania, i ta niewynosimo drapi¹ca suchoœæ w pysku, ¿eby siê napiæ, wszystko du¿o gorsze jak wczoraj. Ooooch, mam dosyæ! - krzycza³em. - To nie fer, wybladki ¿e¿ wy œmierdz¹ce - i pyta³em siê ja wy³amaæ z krzes³a i by³o niemo¿ebne, jakby mnie trzyma³o w nim przyklejaszczy. - Pierwszorzêdnie! - dar³ siê doktor Brodzki. - Œwietnie ci to idzie. Jeszcze jeden i koniec. I apiaæ ta stara wojna 1939/45 i film ca³y w purchle i spêk i podrapany, widaæ, ¿e skrêcony przez Niemców. Zaczê³o siê od germañskich or³ów i od flagi tych Nazi jakby z krzy¿em po³amanym, co normalnie ch³opaki w szkole tak lubi¹ rysowaæ, po czym oficerowie, byki pyszne i w mordzie nadête szli po ulicach, nic tylko py³ i dziury od bomb i rozwalone budynki. Dalej pokaza³o siê, jak ludzi strzelaj¹ bach bach i bach pod œcianami, a oficerowie prykaz prykaz i te pora¿aj¹ce nagie truposze po rynsztokach, nic tylko jakby klatki z go³ych ¿eber i nogi jak bia³e patyki. Wlekli te¿ ca³y t³um i mnóstwo wrzeszcz¹cych, ale ¿adnego dŸwiêku, braciszkowie, tylko na podk³adzie muzycznym, i jak wlekli to fest nieprzerywno im dawali ³omot. A¿ nagle po³apa³em siê, co to za muzyka pod³o¿ona trzaska i grzmoci po tej œcie¿ce dŸwiêkowej i by³ to Ludwik Van z fina³u Pi¹tej Symfonii. Dopiero uwrzasn¹³ siê ja z uma szed³szy: - Staæ! - rykn¹³em. - Doœæ, wy zafajdane hadkie i odra¿aj¹ce wy skurwysyñce, doœæ! To œmiertelny grzech, to zbrodnia, co wy robicie! - Tak od razu nie zatrzymali, bo zosta³o jeszcze parê minut - jak ludzie z³omotani oblewaj¹ siê krwi¹ - znów ich pod mur i rozstrza³ - póŸniej stara flaga tych Nazi no i KONIEC. Ale jak œwiat³a siê zapali³y, to stali przede mn¹ Brodzki i doktor Branom te¿ i doktor Brodzki siê mnie zapyta³; - O co chodzi z tym grzechem? - ¯e tak - odrzek³em, a¿ mnie skrêca³o. - ¯e tak u¿ywacie Ludwika Van. On nikogo nie skrzywdzi³. Pisa³ ten Beethoven muzykê i nic wiêcej. - Tu po nastojaszczy zemdli³o mnie i raz dwa musieli przynieœæ tak¹ miskê jak nerka. - Muzyka - przemówi³ doktor Brodzki, jakby siê zadumawszy. - Wiêc do ciebie muzyka przemawia. Ja siê na niej wcale nie rozumiem. Wszystko, co wiem o niej, to ¿e dobrze wzmaga emocje. No no. A co ty o tym s¹dzisz, Branom? - Nie ma na to rady - rzek³ doktor Branom. - Ka¿dy to zabija, co ukocha³, jak mówi poeta uwiêziony. Mo¿e tu pojawia siê element kary. Naczelnik powinien siê ucieszyæ. - Piæ - jêkn¹³em - o God Gospod. - Odwi¹zaæ go - rozkaza³ doktor Brodzki. - Dajcie mu karafkê wody z lodu. - Wiêc pomagierzy wziêli siê do roboty i za chwilê ³yka³em ju¿ kub³y i kub³y tej wachy, czuj¹c siê jak w niebie, o braciszkowie. A doktor Brodzki powiedzia³: - Wygl¹dasz mi na doœæ inteligentnego m³odzieñca. Zdaje siê, ¿e nie jesteœ pozbawiony gustu. Tylko chory na tê przemoc i gwa³t, co? Gwa³t i grabie¿, a grabie¿ jest aspektem gwa³tu. - Ani s³owa, braciszkowie, nie odkaza³em i wci¹¿ niedobrze siê czu³em, choæ ju¿ ma³y kusoczek ³uczsze. Ale by³ to straszliwy dzieñ. - No wiêc - odezwa³ siê doktor Brodzki - jak myœlisz, co siê dzieje? Powiedz mi, jak s¹dzisz, co my z tob¹ robimy? - ¯ebym siê czu³ niedobrze. Jest mi niedobrze, kiedy patrzê na te wasze brudne filmy, one s¹ dla zboczeñców. Ale po prawdzie chyba nie od filmów tak mi siê robi. Ale wyczuwam, ¿e nie bêdê tego czu³, jak mi przestaniecie pokazywaæ te filmy. - S³usznie - rzek³ doktor Brodzki. - Skojarzenie. Najstarsza metoda wychowawcza œwiata. A naprawdê co powoduje, ¿e czujesz siê tak niedobrze? - ¯e mnie rwie? - odpar³em. - Ta szajsowata chujnia, to barach³o w mojej baszce i p³yci, ot co jest. - Osobliwa - rzek³ doktor Brodzki jakby u³ybajac siê - ta mowa plemienna. Wiesz coœ o jej pochodzeniu, Branom? - Szcz¹tki rymuj¹cego siê slangu - objaœni³ doktor Branom, ju¿ nie wygl¹daj¹cy tak po dru¿eski. - Coœ niecoœ z blatu przestêpczego. Ale po wiêkszej czêœci rdzenie lub zapo¿yczenia rosyjskie. Propaganda. Infiltracja subliminalna. - Dobrze, dobrze, dobrze - uci¹³ Brodzki, jakby niecierpliwy i ju¿ nie ciekaw reszty. - Otó¿ - zagai³ apiaæ do mnie - to nie po kablach. Nie ma nic wspólnego z tym, co siê do ciebie pod³¹cza. To tylko do mierzenia reakcji. Co w takim razie? I tagda ponia³ ja, oczywiœcie, co za idiocki durak ze mnie, dopiero teraz uœwiadomiæ sobie, ¿e od tych zastrzyków co dziab w grabê. - Aaa - wrzasn¹³em - noo, teraz to jasne. Ale szajsowata brudna kurewska sztuczka. Wsio taki zdradziecki podstêp i tyle, wy skurwle. Wiêcej mi tego nie zrobicie. - Cieszê siê, ¿e teraz w³aœnie zg³osi³eœ swe zastrzerzenia - odkaza³ mi doktor Brodzki. - Wiêc ¿eby nie by³o niejasnoœci. Ten specyfik Ludovycka mo¿emy ci wprowadzaæ w dowolny sposób. Na przyk³ad doustnie. Ale zastrzyk podskórny siê najlepiej sprawdza. Proszê, abyœ nie próbowa³ z nim walczyæ. To nic nie da. I tak sobie z nami nie poradzisz. - Wy brudne wybladki - rzek³em, ciut ma³o nie mizgl¹cy. - A poterm dodawszy: - Nie mam zgryzu o ultra gwa³t i ca³y ten szajs. Niech ju¿ bêdzie. Ale z muzyk¹ to nie fer. ¯eby mi sz³o na wymiot, jak s³yszê takie cudo cudo jak Ludwik Van i G. F. Handel czy inni. Wsio taki wy jesteœcie szmucyk z³e i wredne skurwle i ja nigdy wam tego nie przebaczê, o¿ wy w mordê dziobate. Obaj siê jakby na oko zadumali. Po czym doktor Brodzki powiedzia³: - Œciœle rozgraniczyæ to zawsze trudno. Œwiat jest nieroz³¹cznie jeden i ¿ycie te¿ jedno. Najs³odsze i najbardziej rozkoszne czynnoœci te¿ zawieraj¹ w sobie pewn¹ dozê gwa³tu - choæby akt mi³osny - choæby i muzyka. Musisz ponieœæ to ryzyko, ch³opcze. Ty sam dokona³eœ wyboru. Nie wszystko ponia³ ja z tego ba³achu, wiêc odkaza³em: - Ju¿ nie trzeba tego dalej ci¹gn¹æ, panie doktorze. - Chytrze, jak to ja, zacz¹³em ciut niemno¿ko z innego tonu. - Udowodniliœcie mi, ¿e ca³e to zra¿anie siê i ultra gwa³t, i ³omot, i ubijstwo pokazuje siê z³e z³e i gorzej jak z³e. Dosta³em od panów lekcje. Teraz ju¿ widzê, czego dot¹d nie by³em œwiadom. Chwa³a Bogu, ¿e uda³o siê mnie wyleczyæ. - I podnios³em tak œwiêtojebliwie patrza³ki na sufit. Ale obaj weteryniarze tylko potrz¹chnêli baszkami tak jakby ze smutkiem i doktor Brodzki powiedzia³: - Nie jesteœ jeszcze wyleczony. Du¿o pozosta³o do zrobienia. Dopiero kiedy twój organizm bêdzie nale¿ycie i gwa³townie reagowaæ na gwa³t, jak na wê¿a jadowitego, bez naszej pomocy i bez œrodków leczniczych, dopiero wtedy - Aja na to: - Kiedy, panie doktorze, ja - proszê pañstwa - widzê ¿e to jest nies³uszne. Bo to jest przeciw spo³eczeñstwu i nies³uszne, bo ka¿de wpychle na ziemi ma prawo do ¿ycia i do szczêœcia i bez tego ¿eby mu dawaæ ³omot i uch buch i no¿em go. Wiele siê doprawdy nauczy³em, och, bardzo wiele. - Na co doktor Brodzki wzi¹³ i obœmial siê d³ugo i hucznie, pokazawszy w rozb³ysk wsie swoje bia³e kafle, i rzek³: - Oto herezja tych czasów rozumu - albo coœ podobnego. - Widzê i zgadzam siê, co s³uszne, ale robiê to, co nies³uszne. O nie, nie, mój ch³opcze, bêdziesz musia³ nam to pozostawiæ. Ale pociesz siê. Nied³ugo bêdzie po wszystkim. Ju¿ za nieca³e dwa tygodnie bêdziesz cz³owiekiem wolnym. I poklepa³ mnie w pleczo. Nieca³e dwa tygodnie. O braciszkowie i przyjaciele moi, to jakby wiek ca³y. Jak gdyby od pocz¹tku œwiata do koñca œwiata. Z tym porównawszy niczym by³oby odsiedzieæ ca³e czternaœcie lat w Pañstwowej Wupie. Dzieñ w dzieñ to samo. Ale jak czwartego dnia po tym ba³achu z doktorami Brodzkim i Branomem zjawi³a siê fifka z ig³¹, skaza³em ja: - Nie! co to, to nie! - i raz j¹ po ³apie, ¿e strzykawka polecia³a dŸwiêk brzdêk na pod³ogê. Aby lukn¹æ i przekonaæ siê, co zrobi¹. No i zrobili: w try miga wezwali czterech czy piêciu takich po nastojaszczy wielkich unter ³amignatów na bia³o i ci mnie fest przydzier¿ali na wyrku, ³aduj¹c mi przy tym ³up i stuk z mordami obszczerzonymi na balszoj tu¿ przy mojej, po czym ta fifa pielêgniarka rzek³a: - Ty z³y niegrzeczny diable, ty pêtaku, ty! - i drug¹ strzykawk¹ dziab i psiuk mnie w ³apsko, ale tak wrednie, ¿e naprawdê poczu³em jak mnie dziargnê³a. I z³achanego znów powieŸli mnie, jak zwykle, w ten dziob jego maæ kinoteatr cholerny. Codziennie, o braciszkowie, sz³y filmy jakby takie same, nic tylko stuk ³omot z pi¹chy z buta i ta czerwo czerwona jucha lej¹ca siê z ryja z p³yci z bebechu i bryzg bryzg w obiektyw. Przewa¿nie malczyki obszczcrzonc w uœmiech i w rechot, ubrane w co najmodniejszy ciuch po seksolacku, albo rozeœmiawszy siê Japonce hi hi hi przy torturach, albo ci Nazi okrutne kopacze i rozwalacze. I ka¿dego dnia to uczucie jakbyœ zaraz mia³ zdechn¹æ tak rwie na wymiot i ³eb i zêby rozbolawszy i chce siê piæ u¿as! u¿as! i coraz gorzej. A¿ jednego ranka spróbowa³em tych skurwli za¿yæ ³up ³up ³upawszy ³bem o œcianê, ¿ebym straci³ przytomnoœæ, ale co zdzia³a³em, to ¿e dotar³o do mnie ¿e i to jest gwa³t jakby identiko z gwa³tem na filmach i tyle, ¿e siê uszarpawszy dosta³em zastrzyk i normalnie odwieŸli mnie tam jak zawsze. A¿ jednego ranka zbudziwszy siê i g³otn¹wszy na zawtrak jajka i tosta z d¿emem i oczcñ gor¹cy czaj z mlekiem poduma³em ja: Chyba to ju¿ nied³ugo. Ju¿ nawierno idzie do koñca. Wycierpia³ ja do szczytu i du¿o wiêcej siê nie da. I czeka³ i czeka³ ja, bracia, kiedy przyjdzie ta fifa ze strzykawk¹, a ona nie przysz³a. Wlaz³ nareszcie jakiœ pomagier w bia³ym i powiada: - To dzisiaj, przyjacielu, damy ci siê przespacerowaæ. - Spacerowaæ? - pytam. - A dok¹d? - W to samo miejsce odba³akn¹³. - Tak, tak, nie patrz taki zdziwiony. Przejdziesz siê do kina, ze mn¹, rzecz jasna. Ju¿ nie bêd¹ ciê taszczyæ na wózku. - Ale - mówiê - gdzie ten kurwa mój zastrzyk poranny? - Bo naisto by³em pora¿ony, braciszkowie, niby tak im zale¿a³o, mówili, aby strzykaæ we mnie ten szajs Ludovycka i co. - Ju¿ nie ³adujecie mi w bolesn¹ grabê tego szajsu rzygotliwego? - Koniec z tym - odkaza³ mi jakby u³ybaj¹c siê. - Na amen i raz na zawsze. Odt¹d ju¿ sobie radzisz sam, bojku. Idziesz i w ogóle, a¿ do izby tortur na horror. Ale bêdziesz nadal przypiêty i zmuszony do przygl¹dania siê. No jazda, tygrysku. - Wiêc musia³em za³o¿yæ podom i tufle i przejœæ korytarzem w kinoteatr. Ale na ten raz, o braciszkowie, czu³ siê ja nie tylko strasznie, bo i zdumiony. Apiaæ ten stary ultra gwa³t i kuku, te wpychle co siê im roz³upuje baszki, te psiochy rozdzierane w tam i nazad ociekaj¹ce krwi¹ i z wrzaskiem o litoœæ, te jakby osobiste figle na z³oœæ i razdraz. A póŸniej te ³agry i ¯ydzi, i te szare jakby inostranne ulice pe³ne czo³gów i mundurów i jak zmiataj¹ trrach ra rach ogniem z wintowek i t³um ludzi wali siê, jak gdyby zbiorowa odmiana tego samego. Ale na ten raz nie mia³em na kogo zdruciæ, ¿e mi tak robi, abym siê czu³ na wymiot i piæ i ca³y w bólach, tylko ¿e kazali mi patrzeæ, bo jak zwykle, powieki mia³em podci¹gniête a giry i wszystko przymocowane do fotela, ale tych drutów i kabli, co mi przedtem od baszki sz³y i od ca³ej p³yci, to ju¿ nie by³o. Co w takoj raz mo¿e mi to sprawiaæ, jak nie filmy, które ogl¹dam? Tylko ¿e natyrlik, o bracia moi, ten szajs Ludovycka by³ jak taka szczepionka i teraz ju¿ mia³em go we krwi, tak ¿e raz na zawsze i nawsiegda bêdzie mi niedobrze, jak zobaczê byle co w ultra gwa³t i kuku. A¿ usto mi siê zrobi³o w prostok¹t i bu hu huuu, no i ³zy mi ciut zamaza³y to, co musia³em widzieæ, niby takie b³ogos³awione ciur ciur i srebrzyste kropelki rosy. Ale te skurwle wybladki w bia³ych lejbach od razu do mnie z tasztukami i obieraæ te ³zy, przygaduj¹c: - Niu niu, no cio tak p³aku p³aku! - I znów mia³em to wszystko wyraŸnie przed oczyma, tych Szkopów, jak szturgaj¹ zap³akanych i b³agaj¹cych o litoœæ ¯ydów - czy to mu¿yk, czy psiocha, ma³ysze, dziulki czy rybionków - zaganiaj¹c do takich komór, gdzie wszyscy oni wykituj¹ od gazu truj¹cego. Znów przysz³o mi siê bu-hu-huuu i ci doskoczyli raz dwa obcieraæ mi te ³zy, ¿ebym nie przepuœci³ ani jednej sztuczki z tego, co mi tu pokazuj¹. Straszny to by³ dzieñ i u¿asny, o braciszkowie i jedyni dru¿kowie moi. Le¿a³em tej nocy sam na wyrku, zjad³szy na kolacjê t³usty i gêsty barani gulasz i paja owocowego i lody, i dosta³em takiej przydumki: Kur kur kur kurwa, mo¿e mia³bym jeszcze ostatni¹ szansê, gdybym siê st¹d zaraz wydosta³? Ale nie mia³em broni. Brzytwy mi nie pozwolono, co drugi dzieñ goli³ mnie t³usty ³ysoñ jeszcze do œniadania i w ³ó¿ku, a dwa ³amignaty w bia³ych p³aszczach sta³y i uwa¿a³y, czy jestem grzeczny malczyk i nie gwa³towny. Pazury na grabach mi obciêli i tak spi³owali króciutko, ¿ebym nawet nie móg³ zadrapaæ. Ale i tak pozosta³em bystry w ataku, chocia¿ os³abili mnie, bracia, i by³ ze mnie najwy¿ej cieñ tego co za dawnych czasów, na wolnoœci. To powsta³ ja z. wyrka i do drzwi, no i wzi¹³em siê ³omotaæ w nie fest horror szo³ pi¹ch¹ po nastojaszczy i wykrzykiwaæ: - Na pomoc, och, na pomoc. Och, tak mi niedobrze, umieram. Doktora doktora, prêdko. B³agam, doktora, bo umrê. Na pomoc. - Zdar³em se gard³o na sucho i chryp³o, zanim siê ktoœ pokaza³. Wreszcie us³ysza³em kroki na korytarzu i jakby mamrotanie i rozpozna³em g³os tego w bia³ym kitlu, co mi przynosi³ ¿arcie i niby doprowadza³ mnie na te codzienne mêczarnie, I on wyburczal: - Co jest? O co siê rozchodzi? Co tam w œrodku znów kombinujesz za ³ajdactwo? - Och, umieram - jêkn¹³em. Och, boli mnie tak niewynosimo w boku. Chyba to zapalenie wyrostka. Oooooch. - Zapalenie wypicrdka - burkn¹³ ten flimon i ku mojej radoœci, o braciszkowie, us³ysza³em brzêk brzêk jego kluczy. - Je¿eli coœ kombinujesz, ch³opczyno, to ja z kolegami zapewnimy ci nieustanny kop i ³omot przez ca³¹ noc. - Po czym odkluk odkluk i powia³o s³odko zapowiedzi¹ mojej wolnoœci. Ju¿ widzia³em go, przyczaiwszy siê za drzwiami, gdy pchn¹³ je na roœcie¿ i zaskoczony rozgl¹dn¹³ siê za mn¹ w œwietle z korytarza. I zamachn¹³ siê ja z obu piach, aby mu fest przy³o¿yæ w kark i w ten moment, przysiêgam, jakby z góry widz¹c go jak siê wali siekn¹wszy i aut aut aut i poczuwszy jak ta radocha mi buch i do góry w kiszkach, to w³aœnie w ten moment rzuci³a mi siê md³oœæ do gard³a, jakby fala buchnê³a i taki strach poczu³em okropny, ¿e jakbym za chwilê zdech³. Ledwie siê dokarabka³em potykaj¹c do ³ó¿ka z tym argh argh argh i ten cz³onio, w podomie ju¿ a nie w bia³ym kitlu, ponia³ odliczno, co ja wymyœli³em, bo tak do mnie ba³akn¹³: - To znów lekcja, no nie? Cz³owiek, mo¿na powiedzieæ, uczy siê ca³e ¿ycie. No chodŸ, kole¿ko, wyleŸ z tego wyrka i przy³ó¿ mi. Taak, naprawdê chcê, ¿ebyœ to zrobi³. Daj mi w mordê, ale tak fest i na ca³oœæ. Tylko marzê o tym, jak Boga kocham. - A ja wszystko co mog³em zrobiæ, to le¿eæ i szlochaæ bu hu huuu. - Ty bydlaku - obszczerzy³ siê jadowicie. - Ty gnojku. - I przypodniós³ mnie za przód pi¿amy pod szyj¹, ca³kiem oklap³ego i lej¹cego siê, i zamachn¹wszy siê praw¹ dogitarzy³ mi z pi¹chy, a¿ uchnê³o, w sam œrodek ry³a. - To - powiedzia³ - za wyci¹gniêcie mnie z ³ó¿ka, ty pêtaku ze œmietnika wyjêty. - I otrzepawszy sobie ³apy szt szt jedna o drug¹ wyszed³. Chrup chrup zrobi³ klucz w zamku. A ja przed czym o braciszkowie uciekaæ raz dwa musia³em w sen, to przed koszmarnym a nies³usznym poczuciem, ¿e lepiej wzi¹æ po mordzie ni¿ daæ. Gdyby ten mu¿yk d³u¿ej zosta³, to kto wie! a nu¿ bym nadstawi³ drugi policzek. 7 Nie dowierza³em, bracia, jak mi powiedzieli. Wydawa³o siê, ¿e jestem prawie od zawsze w tym zafajdanym lochu i ¿e prawie zawsze ju¿ tam bêdê. A to by³y wsio taki dwa tygodnie i w³aœnie mi powiedzieli, ¿e ciut nie tyle minê³o. - Jutro - skazali mi wdrug nieo¿ydno - wychodzisz st¹d, malutki nasz dru¿ku, aut aut aut i raus. - I zrobili ten stary kciuk, jakby pokazuj¹c na wolnoœæ. A póŸniej ten flimon w bia³ym, co mi przydziarma¿y³ i krugom nosi³ mi tace z piszcz¹ i jakby doprowadza³ na te codzienne mêki, wzi¹³ dorzuci³: - Ale czeka ciê jeszcze jeden dzieñ, naprawdê wspania³y. To dzieñ twego zwolnienia - i obszczerzy³ siê jechidno w gromkim uœmiechu. Spodziewa³em siê, ¿e tego ranka znów pójdê, jak to zwykle, do kina w pi¿amie i tuflach i w podomie na wierzchu. A gdzie tam. Tego ranka mi oddali star¹ koszulê i bieliznê i wszystek ciuch z tamtej nocy, rajtki z odlewk¹ i pid¿ak, i mój but w sam raz horror szo³ do kopania, a wszystko œwie¿utkie i œlicznie uprane, odprasowane, wyczyszczone. Po³uczy³em da¿e moj¹ brzytew ulubion¹ do grdyk, co jej u¿ywa³em w dawnych, szczêœliwych czasach do figlów i do zra¿ania siê. A¿em siê na to umarszczy³ ze zdziwienia, ubieraj¹c siê, ale ten pomagier w bia³ym tylko siê jakby obszczerzy³ i nic nie odezwa³, o braciszkowie, Doprowadzi³ mnie nawet grzecznie w to samo miejsce, ale tam siê nu¿o zmieni³o. Przed ekranem powiesili zas³ony i nie by³o matowego szk³a naprzeciwko pod otworami do projekcji, nie wiem, czyje do góry podsunêli, czy na bok jak ¿aluzje albo firanki. A tam sk¹d rozdawa³o siê kaszlu kaszlu i jakby rusza³y siê cienie ludzkie, teraz pokaza³a siê w g³¹b widownia z krzes³ami, gdzie ujrza³em nawet znajome lica. By³ sam Naczalnik Wupy i ten œwiêtojebliwy kap³on (co go nazywali bogus³aw) i Najg³ówniejszy Ciurmak i ten wa¿niak elegant, on¿e Minister Spraw Wewnêtrznych czy Niewdziêcznych. Reszty nie zna³em. Byli te¿ doktor Brodzki i doktor Branom, ale nie w bia³ych fartuchach, tylko w garnitur oder¿niêci tak szczytowo, jak to siê odziewaj¹ doktorzy tak wa¿ni, ¿e by chcieli ubraæ siê w sam wierch mody. Doktor Branom stal sobie i tyle, a doktor Brodzki te¿ stoj¹c wyg³asza³ do zebranych taki dok³ad jakby belferski. Na mój widok powiedzia³: - Aha. Teraz poka¿emy ju¿ pañstwu sam obiekt. Jest on, jak widaæ, pe³nosprawny i nieŸle od¿ywiony. Przyby³ tu wprost po przespanej nocy i dobrym œniadaniu, nie bêd¹cy pod wp³ywem ¿adnych œrodków farmakologicznych ani hipnozy. Jutro wypuœcimy go bez obawy z powrotem na œwiat, ch³opca tak wzorowego, jak tylko ¿yczylibyœcie sobie spotkaæ w majowy poranek, ¿yczliwego i sk³onnego do uczynnoœci. Jaka¿ to zmiana, proszê pañstwa, w porównaniu z tym niebezpiecznym ³otrzykiem, którego w³adze jakieœ dwa lata temu skaza³y na bezowocn¹ karê i który po dwóch latach siê wcale nie zmieni³. Co ja mówiê: nie zmieni³ siê? Ale¿ tak. Wiêzienie mu wpoi³o ten fa³szywy uœmieszek, ob³udne zacieranie r¹czek, chytry i us³u¿ny grymas lizusa. Wpoi³o mu inne jeszcze na³ogi, których nie mia³, i pog³êbi³o ju¿ dawniej praktykowane. Ale doœæ tych s³ów, proszê pañstwa. G³oœniej przemawia jêzyk faktów. Poka¿emy wiêc fakty. Proszê siê uwa¿nie przygl¹daæ. Ciut odurzony tym ca³ym gadaniem próbowa³em sobie u³o¿yæ w mózgu, ¿e wszystko to niby o mnie. Potem œwiat³a zgas³y i z otworów projekcyjnych zaœwieci³y jakby dwa punktowce, jeden z nich wprost na Cierpi¹cego i Pokornego Autora Tych S³ów. W drugi kr¹g œwiat³a wst¹pi³ du¿y gromadny bych, którego w ¿yciu nie widzia³em. Ryja mia³ jakby z sad³a i w¹sisko, i takie pasemka w³osów przylepione do prawie ³ysej baszki. Lat mo¿e trzydzieœci, mo¿e czterdzieœci a mo¿e piêædziesi¹t, no, staruch i tyle. Podlaz³ do mnie i œwiat³o razem z nim, tak ¿e po chwili oba œwiat³a zla³y siê w jedn¹ ka³u¿ê. I zagabn¹l mnie tak oczeñ jechidno: - Ej, ty, œmierdêga! Fu, ale od ciebie jedzie. Ty siê nigdy nie myjesz? - I jakby zatañczywszy nadepn¹³ mi na lew¹, na praw¹ nogê i prztyka w kluf paznokciami, a¿ mnie zabola³o jak diabli i ³zy mi pociek³y, a potem za lewe ucho i zakrêci³, jakby ga³k¹ na radiu. Pos³ysza³em chichot i jak z widzów paru tak horror szo³ po nastojaszczy obœmia³o siê ho ho ho. Mnie kluf i obie stopy i ucho rozbola³y jak z uma szed³szy i tak odezwa³em siê: - Za co mi to robisz? W ¿yciu nie zrobi³em ci nie z³ego, braciszku. Ten drewniak powiada: - A tak - masz tu jeszcze! - i prztyk prztyk mnie w nocha - i tak! - znów zakrêci³ o ma³o nie naderwawszy za bol¹ce ucho - a tego nie lubisz? - i apiaæ mi buciorem dup! w praw¹ stopê. - Bo ja czniam na takich, ty chamski ³bie z robakami. A jak ci siê nie podoba, to zacznij, no, tylko zaszuraj. - Tagda ponia³ ja, ¿e muszê w try miga wysmykn¹æ brzytew, zanim ta koszmarna md³oœæ na ubijstwo buchnie i przemieni uciechê walki w poczucie, ¿e zdechnê. Nestety, o braciszkowie, ledwie moja graba siêgnê³a do wewnêtrznej kieszeni po brzytew, jak oczyma duszy ujrza³em, jak ten grzdyl, co mnie oskorbi³, wyje o litoœæ i czerwo czerwona jucha cieknie mu z ryja, i z mety za tym obrazkiem ju¿ natyrlik dawaj ta md³oœæ i suchoœæ i boleœci, aby przechwyciæ, i zobaczy³em, ¿e muszê rych³o co rychlej zmieniæ to, co czujê do tego dziobanego mudaka, wiêc pomacawszy siê w karmanach, czy nie mam rakotworów albo monalizy i nic, o braciszkowie, nie znalaz³em. Wiêc mówiê ca³y ju¿ mizgl¹cy i p³aksiwie: - Da³bym ci papierosa, bracie, ale obawiam siê ¿e nie mam. - A ten dalej posuwa: - Uaa uaa. Bu hu huuu. To siê pop³acz, ty ma³y skurwio³ku. - I znów tym zrogowacia³ym grubym pazurem prztyk prztyk i prztyk w mój obolawszy kluf: i wzerwa³ siê oczeñ gromki œmiech jak gdyby radoœci z tych ciemnych miejsc. A ja ci¹gnê, ju¿ ca³kiem w rozpaczy, aby siê wystawiæ jak najprzyjebniej temu flimonowi, co siê przydziera do mnie i dosadza i krzywdzi, byle powstrzymaæ te ju¿ ju¿ id¹ce bóle i md³oœci: - Proszê, daj mi, ¿ebym coœ dla ciebie zrobi³. - I ci¹gle macawszy siê po karmanach znalaz³em jedynie tê moj¹ kosê do grdyk, wiêc doby³em j¹ i wrêczam temu dziarmadze i mówiê do niego: Proszê to wzi¹æ, b³agam. Taki ma³y prezencik. Proszê to wzi¹æ. - A ten mi z gruba odkaza³. - Wetknij se te zafajdane kubany. Nie za¿yjesz mnie. - I ³up mnie po ³apsku i brzytew upad³a na pod³ogê. Wiêc ja znowu: - Coœ muszê dla pana zrobiæ. Mo¿e buty oczyœciæ? Proszê, ju¿ klêkam i bêdê je liza³. - I braciszkowie moi, wierzcie mi albo ca³ujta mnie w rzopsko, upad³em na kolana i na kilometr wywiesi³em to czerwone chlipad³o i ju¿ ma³o nie wylizawszy ja mu tych brudnych, zafajdanych buciorów. A ten skurwel wzi¹³ i nie za mocno kopn¹³ mnie w usto. No to uwidzia³o mi siê, ¿e nie œci¹gnê jeszcze bólów i md³oœci, jak tylko fest go z³apiê grabami za kostki no i pizgnê skurwla na pod³ogê. I zrobi³em to: i prze¿y³ po nastojaszczy zaskoczenie, kiedy tak wykopyrtn¹³ siê bach trach i ³ubudu, a ca³a ta parszywa widownia ryknê³a œmiechem. Ale ja zobaczywszy go na pod³odze ju¿ poczu³em ten ogarniaj¹cy mnie koszmar, wiêc da³em mu rêkê, aby prêdzej siê pozbiera³ i on siê podniós³. W³aœnie chcia³ mi przy³adowaæ fest i po nastojaszczy w ryja, kiedy wkluczy³ siê doktor Brodzki: - Dobrze, to a¿ nadto wystarczy. - I ten francowaty cz³onio jakby uk³oni³ siê i precz wytañczy³ jak aktor, a œwiat³a zapali³y siê na mnie, szczurz¹cego siê w blasku i z buŸk¹ w prostok¹t do bu-hu-hu. Doktor Brodzki zwróci³ siê do widowni: - Nasz obiekt, jak pañstwo widzicie, ulega przymusowi dobra przez to, paradoksalnie, ¿e ulega przymusowi z³a. Intencja zadania gwa³tu natychmiast ³¹czy siê z przemo¿nymi doznaniami fizycznego dyskomfortu. A¿eby mu zapobiec, obiekt musi b³yskawicznie przestawiæ swój odruch na jego diametralne przeciwieñstwo. Czy s¹ pytania? - W kwestii wyboru - zahurgota³o niskie a bogato ustawione g³osiszcze. To nasz kap³on wiêzienny. On w istocie nie ma wyboru, prawda? Instynkt samozachowawczy i lêk przed cierpieniem fizycznym zmuszaj¹ go do tych groteskowych poni¿eñ. Ich nieszczeroœæ rzuca siê w oczy. Nie jest ju¿ z³oczyñc¹. I nie jest równie¿ istot¹ zdoln¹ do moralnego wyboru. - To subtelnoœci - tak jakby uœmiechn¹³ siê doktor Brodzki. - Nas tu nie interesuj¹ motywacje ani wy¿sza etyka. My siê zajmujemy tylko eliminacj¹ przestêpstw. - Jak równie¿ - wci¹³ siê ten wysoki elegancki Minister - walk¹ z koszmarnym przeludnieniem wiêzieñ. - Brawo - odezwa³ siê ktoœ. Nast¹pi³o mnóstwo ba³achu i spierania siê, a ja tylko sta³em, braciszkowie, jakby sawsiem zapomniany przez tych na nic niepomnych bladych synów, a¿ u wrzasn¹³em siê: - A ja! ja! ja! A co ze inn¹? Co ja tutaj mam do roboly? Czy jestem za jakieœ zwierzê albo psa? - To ich ruszy³o i zaczêli pyskowaæ po nastojaszczy gromko i pizgaæ we mnie s³owami. Wiêc ja g³oœniej uwrzasn¹³em siê, krugom na skrzyku: - Mam byæ jak ta mechaniczna pomarañcza? - Nie wiem, co sprawi³o, braciszkowie, ¿e u¿y³em tych s³ów, co jakby nieproszone tak mi przysz³y do g³owy. To ich czegoœ przymknê³o na kilka minut. Wreszcie jeden bardzo chudoszczawy i stary chryk w typie profesora dŸwign¹³ siê, a szyjê mia³ ca³¹ jak ukrêcon¹ z kabli doprowadzaj¹cych si³ê od g³owy do cia³a, i tak przemówi³: - Nie masz siê co uskar¿aæ, ch³opcze. Dokona³eœ wyboru i wszystko to jest konsekwencj¹ twego wyboru. Cokolwiek z tego wyniknie, sam to wybra³eœ. A na to wiêzienny kap³on wykrzykn¹³: - Chcia³bym w to wierzyæ! - I da³o siê widzieæ, jak Naczalnik wbija mu spojrzenie jakby znacz¹ce, ¿e nie zajdzie tak wysoko w dziedzinie Religii Penitencjarnej jak siê spodziewa³. Potem znowu rozpêta³a siê gromka k³ótnia i s³ysza³em, jak furczy w po wietrzu s³owo Mi³oœæ i jak sam bogus³aw drze siê nie gorzej od innych, ¿e niby Doskona³a Mi³oœæ Usuwa BojaŸñ i ca³y ten szajs i kochajmysie. Po czym doktor Brodzki wkluczy³ siê z u³ybk¹ na ca³ej mordzie: - Cieszê siê, panowie, ¿e poruszono tu zagadnienie mi³oœci. Teraz obejrzymy sobie w dzia³aniu pewien styl mi³oœci, który uwa¿ano za wymar³y ju¿ od œredniowiecza. - Po czym œwiat³a przygas³y i znów siê zapali³y punktowe reflektory, jeden skierowany na Waszego Udrêczonego Nieszczêœnika i Opowiadaj¹cego To Przyjaciela, w drugi zaœ wkolysala siê fal¹ czy wê¿em, z lekka bokiem siê podawszy, najprzeœliczniejsza m³oda dziuszka, jak¹ raz w ¿yciu mo¿e spodziewalibyœcie siê, o braciszkowie moi, uœwiadczyæ. Grudzi¹tka mia³a takie po nastojaszczy horror szo³ i jakby sawsiem widoczne, tak siê jej z plecza obs obs obsuwa³a ta jubka. Nogi jak sam God Gospod a¿ w Niebiosach i tak sz³a, ¿e ci tylko stêka³o w kiszkach, a pomimo to liczko mia³a s³odziutkie w u³ybce i m³odziutkie, takie jakby niewinne. I podesz³a do mnie z tym œwiat³em, jakby w takim kr¹¿ku œwiat³oœci Boskiej i z ni¹ ca³y ten szajs i zagwiaŸdziocha, i pierwsze, co b³ysnê³o mi w ³ebku, to ¿e ruchn¹³bym j¹ zaraz tu na pod³ogê i normalnie ryps wyps ryps wyps j¹ dziko w miêdzyno¿e i po nastojaszczy, a tu raz i jak mnie strzeli ta md³oœæ, jak gdyby ten jakby milicjant kurwa co kapowa³ zza rogu i teraz dawaj ³aps i za frak. A jak do tego zajecha³o mnie tym wunder bar zapaszkiem jej perfum i zachcia³o mi siê tej przydumki ¿e uch i rujka stójka mi pod górê w kiszkach, to ju¿ wiedzia³em, ¿e muszê w try miga przydumaæ, jak tu o niej pomyœleæ inaczej, zanim ca³a boleœæ i suchoœæ i okrutna md³oœæ pierdykn¹ mnie tak horror szo³ i po nastojaszczy. Wiêc uwrzasn¹³ siê ja: - O najpiêkniejsza, krasna ty i przekrasna, daj mi rzuciæ jakby to moje serce do twych stóp i ¿ebyœ je podepta³a. Jakbym tu mia³ ró¿y kwiat, bym ci go da³. Gdyby teraz la³ deszcz i ziemia by³a jakby szajsowata, pos³a³bym ci wszystek mój ciuch pod stopami, ¿eby ten brud i feka³ nie tkn¹³ twych nó¿ek. - I to wykrzykuj¹c, o braciszkowie, czu³em, ¿e ta md³oœæ jakby siê cofa. - Pozwól mi - znów da³em siê w skrzyk - ciê ubóstwiaæ i byæ dla ciebie jakby za pomagiera i zastupnika na tym z³ym i jak¿e okrutnym œwiecie. - Tu wpad³o mi nareszcie to w³aœciwe i padchadziaszcze s³owo i zrazu poczu³ siê ja ³uczsze, jak wymówi³em: - Pozwól mi byæ twym do œmierci wiernym rycerzem! - i apiaæ buch na te stare kolana, w pok³on i tak jakby szurgaj¹c. Za moment poczu³em siê durno i po szutniacku, jakby to znów by³a taka zgrywa, bo ta dziobka uk³oni³a siê widowni z uœmiechem i jakby wytañcowa³a precz i ciut oklasków i œwiat³a siê zapali³y. Z tych drewniaków na widowni to niektórym œlepia o ma³o nie wylaz³y, tak po brudacku i obleœnie œlinili siê do tej dziuszki, o braciszkowie moi. - Bêdzie z niego dobry chrzeœcijanin! - wykrzykn¹³ doktor Brodzki - w³aœnie taki! gotów nadstawiæ drugiego policzka! raczej da siê ukrzy¿owaæ ni¿by sam kogoœ ukrzy¿owa³ i do g³êbi serca siê wstrz¹œnie na myœl choæby o zabiciu muchy. - I rzeczywiœcie, bracia, bo jak to powiedzia³, mnie zrazu podumawszy o zabijaniu muchy poczu³o siê niemno¿ko md³oœci, ale odepchn¹³em te md³oœæ pomyœlawszy, jak tê muchê karmi siê kusoczkami cukru i dba siê o ni¹ jakby o czyjegoœ tiu tiu dziobanego zwierzaka i ca³y ten szajs. A on: - Resocjalizacja! - zakrzykn¹³. - Istna radoœæ u Anio³ów Bo¿ych. - Najwa¿niejsze - odezwa³ siê gromko Minister Spraw Niewdziêcznych - ¿e to siê sprawdza. - O tak - powiedzia³ jakby wzdychn¹³ kap³on wiêzienny - sprawdza siê. Niechaj nas Bóg ma w opiece. Czêœæ trzecia l - To co teraz, ha? Takie pytanie zadawa³em sobie, o braciszkowie, nastêpnego ranka, stoj¹c przed tym biatym budynkiem jakby przylepionym do starej Wupy, ubrany w moje dawniejsze ciuchy sprzed dwóch lat w tym szarym blasku poranka, z ma³¹ sumk¹ w rêku zawieraj¹c¹ te parê rzeczy osobistych i z paroma golcami w karmanie, które zafajdana W³adza podarowa³a mi w szczodroœci swojej, a¿ebym mia³ za co wst¹piæ na now¹ drogê ¿ycia. Reszta poprzedniego dnia by³a dopiero mêcz¹ca, te wywiady krêcone na taœmê dla dziennika ti wi, zdjêcia, co mi je krugom cykali b³ysk b³ysk b³ysk no i te pokazy, jak siê ³amiê i czo³gam wobec ultra gwa³tu i ca³e to upudlenie i nie³owki szajs. Nareszcie ruchn¹³em w ³ó¿ko i od razu, tak mi siê wyda³o, zbudzili mnie i ka¿¹ wstawaæ jazda wynocha i damoj w dom, ojni tu ju¿ nie chc¹ d³u¿ej ogl¹daæ Pisz¹cego Te S³owa nigdy za nic nikagda, o braciszkowie moi. No i stojê tak wczesnym rankiem z paroma golcami monalizy w lewym karmanie, pobrzêkuje nimi i zastanawiam siê: - To co teraz, ha? Zjeœæ mo¿e gdzieœ jakiœ zawtrak, pomyœla³em, nic tego dnia rano nie zjad³szy, tak œpieszyli siê wszyscy, ¿eby mnie wyszturgaæ na wolnoœæ. Tylko czaju stakanczyk mi siê uda³o g³otn¹æ. Ta Wupa znajdowa³a siê w bardzo ponurej dzielnicy, ale na ka¿dym kroku by³y takie dla rabitnyków (to znaczy robolów) ma³e kafejki, wiêc trafi³em do jednej, o braciszkowie. Zafajdana to by³a œmierdêga, z jedn¹ ¿arówk¹ na suficie tak upstrzon¹ przez muchy, ¿e i te ciut œwiat³a zaæmiwszy, a w niej mnogo porannych rabitnyków siorbi¹cych czaj i ¿wykaj¹cych te a¿ strach popatrzeæ kie³baski i pajdy chleba, jak te wilki ¿ar³oczne, chap i wo³k wo³k wo³k i dr¹ siê o jeszcze. Podawa³a im taka usmotruchana bogini na krzywych ³apach, za to z wielkimi grudziskami, i niektórzy z tych ciamkaj¹cych próbowali j¹ chapn¹æ za coœ wydaj¹c hu hu hu! a ona he he he! a¿ mi siê zbiera³o na wymiot, o braciszkowie. Ale poprosi³em o tosta d¿em i czaj bardzo grzecznie tym wytwornym g³osem i usiad³em w ciemnym k¹ciku, a¿eby to zjeœæ i wypiæ. Kiedy ja siê tym zajmowa³em, wszed³ jakiœ malutki cz³onio, karze³ek (znaczy siê karypel) sprzedaj¹cy poranne gazety, pokrêcony i brudny typ zwyrodnialca w grubych pinglach w stalowej oprawce z drutu, ³achy zaœ mia³ w kolorze starego psuj¹cego siê budyniu porzeczkowego. Wiêc kupi³em ¿urna³ z t¹ myœl¹, ¿e nale¿y siê przygotowiæ do skoku z powrotem w normalne ¿ycie zobaczywszy, co siê dzieje na œwiecie. Ten ¿urna³ to by³a jakby szmata rz¹dowa, bo na pierwszej stronie ¿adnych nowin poza tym, ¿e niby wsie wpychle i ka¿den musi postaraæ siê, aby dotychczasowy Rz¹d apiaæ znalaz³ siê u koryta w zbli¿aj¹cych siê Powszechnych Wyborach Narodowych, które widno maj¹ byæ za kilka tygodni. Bardzo siê jeden z drugim chwalbisz nadyma³ w tym ba³achu, czego ten Rz¹d nie zrobi³, o braciszkowie, za ostatni rok czy tak oko³o, ¿e wzrós³ eksport i taka horror szo³ polityka zagraniczna i œwiadczenia spo³eczne poprawi³y siê na balszoj i ca³y ten szajs. Ale czym Rz¹d siê najbardziej che³pi³, to tym, jak wed³ug nich na ulicach za ostatnie szeœæ miesiêcy zrobi³o siê du¿o bezpieczniej dla milujacych-pokój-szwendaj¹cych-siê-po-nocy zwyczajnych ludków, przez to ¿e policja jest lepiej op³acana i ¿e ostrzej bierze siê za chuliganów (czyli równych malczyków) i zboczeñców i w³amywaczy i ca³y ten szajs. To zaciekawi³o tak wiêcej niemno¿ko Ni¿ej Podpisanego. A na drugiej stronie gazety by³o zamazane zdjêcie kogoœ jakby dobrze znajomego i pokaza³o siê, ¿e to nikt inny tylko ja ja ja. Wygl¹d mia³em oczeñ ponury i spukniêty, ale to przez te flesze krugom b³ysk b³ysk i pyk pyk pyk. A pod moim foto napisano, ¿e oto jest pierwszy absolwent (znaczy siê wypustnik) z utworzonego dopiero co Pañstwowego Instytutu Resocjalizacji Osobników Kryminalnych, wyleczony ze zbrodniczych sk³onnoœci przez dwa ubieg³e tygodnie i ju¿ wzorowy, przestrzegaj¹cy prawa, dobry obywatel i ca³y ten szajs. Obok znalaz³em nad i ponad zwyczaj pochwalny artyku³ o Technice Ludovycka i jaki ten Rz¹d jest m¹dry i znów ca³y ten szajs. I apiaæ foto jakiegoœ mu¿yka - wyda³ mi siê znajomy - a to by³ ten Minister .Spraw Niewdziêcznych czy te¿ Wewnêtrznych. Coœ mi wygl¹da³o, ¿e on siê przechwali³, jak to spodziewa siê ¿e teraz przyjdzie fajna przewoschodna i wolna od zbrodni epoka w której nie bêdziemy siê ju¿ baæ tchórzliwych napaœci ze strony m³odych zwyrodnialców i chuliganów, i zboczeñców, i w³amywaczy i ca³y ten szajs. A¿ wyda³em: aaaaargh! i pizgn¹³em ten ¿urna³ o pod³ogê, tak ¿e przynajmniej ciut pokry³ te œlady od rozchlapanego czaju i nacharkane spluwki obrzydliwe tych brudnych zwierzaków ³a¿¹cych do tej kafejki. - To co teraz, ha? To nie co innego teraz, o braciszkowie, tylko do domu i radosna niespodzianka dla facia i macioszki: ich jedyny syn i spadkobierca powraca na ³ono rodziny. I zaraz siê wyci¹gnê na moim wyrku, w izbuszce mojej ma³ej ujutnej i pos³ucham sobie jakiejœ muzyki co najfajniejszej i od razu przy tym pog³ówkujê, co teraz bêdê robi³ w ¿yciu. Oficer Zwolnieniowy da³ mi dzieñ wczeœniej d³ug¹ lisiê zajêæ, o które siê mogê staraæ, i podzwoni³ w mojej sprawie do ró¿nych tam, ale ¿eby tak zaraz pracoliæ jak rabotny króliczek, nie, braciszkowie, to jeszcze nie dla mnie. Najpierw ma³e spoko i pieredyszka, owszem, i spokojnie sobie pomózgoliæ na wyrku przy dŸwiêkach muzyki przewybornej. No to w basa do Centrum i stamt¹d w innego basa do Kingsley Avenue, gdzie ju¿ Blok Municypalny 18A jest niedaleko. Uwierzycie mi, braciszki, jak powiem, ¿e serce mi wali³o buch buch buch z podniecenia. Krugom taka cisza, bo jeszcze by³a zima i wczesny ranek, a jak wszed³em do blokowej sieni, to nikogo, tylko te go³oguze mu¿yki i psiochy od nagiej Godnoœci Trudu. Co mnie porazi³o, bracia, to jak wszystko by³o odczyszczone, ¿adnych tam s³ów plugawych w balonikach z ust Godnych Pracowników i ¿adnych jaj, chojaków albo innych narz¹dów, co by im dorysowali ma³ysze z brudnej wyobraŸni. Zaskoczy³a mnie te¿ dzia³aj¹ca winda. Po wciœniêciu elektro knopki lift zjecha³ mi z pomrukiem i jak wsiad³em, znów porazi³o mnie, ¿e kabina w œrodku zupe³nie czysta. I wjecha³em na dziesi¹te piêtro i patrzê, numer 10-8 jak zawsze, i grabki mi siê zatrzês³y i wci¹¿ dygota³y, kiedy wyj¹³em z karmana swój kluczyk. Ale zebra³em siê w sobie i wbi³em fest klucz do zamka, odkluczy³em go przekrêciwszy i rozpachn¹³em, i wszed³em i widzê trzy pary zaskoczonych i ciut nie przelêk³ych œlepi wpatrzonych we mnie, a to byli faty i maty jedz¹cy œniadanie, a oprócz nich jakiœ trzeci cz³onio, którego w ¿yciu nie widzia³em, du¿y i têgi bych w samej koszuli i szelkach, jak u siebie, o braciszkowie moi, siorba³ czaj z mlekiem i ¿wy ¿wy ¿wyka³ sobie tostu i jajko œmajko. Ten obcy w³aœnie pierwszy siê odezwa³ i tak do mnie powiada: - A ty co za jeden, kole¿ko? Sk¹d masz klucz? Za drzwi, ¿ebym ci ryja nie wcisn¹³. WyjdŸ i najpierw zapukaj. A potem wyjaœnisz, czego tu chcia³eœ, ale to raz dwa. Ef i em siedzieli jak skamieniawszy i widno, ¿e nie czytali gazety, teraz przypomnia³em sobie, ¿e gazeta przychodzi dopiero, jak tatata wyjdzie ju¿ do roboty. A¿ macica siê odezwa³a: - Wiêc uciek³eœ z wiêzienia. Och, co my zrobimy? Zaraz przyjdzie policja, och och och! Och ty z³y niedobry chlopcze, ¿eby tyle wstydu nam przynieœæ! - i wierzcie mi albo ca³ujta mnie w rzopsko, ¿e da³a siê w bu hu huuu. Wiêc ja zacz¹³em wyjaœniaæ, ¿e jak chc¹, to mog¹ zadzwoniæ i dowiedzieæ siê w mojej Wupie, a ten obcy siedzia³ przez ca³y czas i spode³bi³ siê na mnie, umarszczony, jakby gotów mi przy³adowaæ z tej gromadnej byczej w³ochatej pi¹chy i faktycznie wbiæ mi ryja do œrodka. Wiêc ja do niego: - Mo¿e byœ mi odpowiedzia³ co nieco, bracie? Co tu robisz i jak d³ugo zamierzasz? Nie spodoba³ mi siê twój ton, jakim to przed chwil¹ wyrzek³eœ. Uwa¿aj. No wyjêzycz siê, s³ucham. - Ten mu¿yk by³ w typie robola, taki brzydziuga, lat mo¿e trzydzieœci albo czterdzieœci, teraz siedzia³ rozdziawiwszy siê na mnie i ani s³owa nie wykrztusi³. A¿ ojczyk mój siê odezwa³: - Trochê to nas oszo³omi³o, synu. Nale¿a³o zawiadomiæ nas, ¿e siê pojawisz. Uwa¿aliœmy, ¿e jeszcze up³ynie co najmniej piêæ albo szeœæ lat, zanim ciê wypuszcz¹. Co nie znaczy - dobawil, a wyrzek³ to ca³kiem ponuro - aby nam nie by³o bardzo przyjemnie znów ciê zobaczyæ i to ju¿ na wolnoœci. - A to kto jest? - powiadam. - Dlaczego siê nie odzywa? Co tu siê dzieje? - To jest Joe - odkaza³a maty. - On tu mieszka. Lokator. - I znów polecia³a: - Oj, Bo¿e Bo¿e Bo¿e. - Ty - przemówi³ ten Joe. Wiem o tobie wszystko, mój ch³opcze. Co zrobi³eœ i jak serce z³ama³eœ twoim biednym, zrozpaczonym rodzicom. No i wróci³eœ, co? ¿eby znów im ¿ycie zamieniæ w piek³o, tak? Ale po moim trupie, bo ju¿ dla nich jestem bardziej syn ni¿ lokator. - Prawie bym siê w g³os obœmia³, gdyby nie to, ¿e przez ten razdraz ju¿ mi siê zaczê³o zbieraæ na wymiot, kiedy ujrza³em, jak ten mudak w latach na oko prawie identiko jak moi ef i em stara siê jakby po synowsku opiekuñczym ramieniem otoczyæ moj¹ zap³akan¹ maciochê, o braciszkowie. - Tak - powiadam. I o ma³o sam bym za³amawszy siê nie pad³ zalany ³zami. - Wiêc to tak. No, to dajê ci ca³e piêæ d³ugich minut na wypieprzenie ca³ego twego barach³a zafajdanego won z mojego pokoju. - I prygn¹³em do tego pokoju, a on by³ ciut za powolny, aby mnie zatrzymaæ. Jak rozpachn¹³em drzwi, serce mi upad³o a¿ na dywan, bo zobaczy³em, ¿e to w ogóle ju¿ nie moja izbuszka, o braciszkowie moi. ¯adnych flag i proporczyków na œcianach i ten mudak na ich miejsce pozawiesza³ zdjêcia bokserów, a jedno zbiorowe, jakby dru¿yna usadzi³a siê grzeczniutko r¹czki za³o¿ywszy i srebrna przed nimi tarcza. A póŸniej zobaczy³em, czego jeszcze brakuje. Moje stereo znik³o i szafa z p³ytami te¿, i mój skarbczyk zakluczony, gdzie trzyma³em spirtne i do æpania maraset, i dwie czyste a¿ b³yszcz¹ce strzykawki. - Coœ tu wyprawia³o siê parszywie i po brudacku - wrzasn¹³em. - A gdzie moje w³asne osobiste barach³o, co z nim ustroi³eœ, ty skur wy bladku? - Tak zwróci³em siê do tego Joe, ale odpowiedzia³ mi ojczyk: - Wszystko to zabra³a, synu, policja. Bo te nowe przepisy, wiesz, rekompensata dla ofiar. By³o mi ju¿ okrutnie ciê¿ko nie pochorowaæ siê okropnie, ale baszka mnie rozbola³a u¿asno i w pysku tak mi zasch³o, ¿e musia³em bystro po ci¹g z flaszki mleka na stole i ten Joe siê odezwa³: - Wychowanie. Tak œwinia robi. - A ja powiedzia³em: - Przecie¿ ona umar³a. Nie ¿yje. - Ale koty - rzek³ jakby pieczalno mój starzyk - zosta³y siê bez opieki, zanim odczytano jej testament, wiêc przysz³o siê im wynaj¹æ kogoœ, ¿eby je karmi³. Wiêc policja sprzeda³a na op³acenie tej opieki wszystkie twoje rzeczy, ubrania i w ogóle. Takie jest prawo, synu. Ale ty nigdy siê za bardzo nie troszczy³eœ o prawo. Musia³em usi¹œæ, a ten Joe siê odezwa³: - Pytaj siê czy mo¿na, zanim usi¹dziesz, ty niewychowany ma³y œwintuchu - na co ja bystro mu siê odgryz³em: - Zawrzyj no ten brudny t³usty loch, ty - i ju¿ bra³o mi siê na md³oœci. Wiêc postarawszy siê dla zdrowia umiar zachowaæ i uœmiech przemówi³em: - No dobrze, to jest mój pokój, nie da siê zaprzeczyæ. I tu jest mój dom. Co wy w tej sytuacji, moi drodzy ef i em, proponujecie? - A ci tylko patrzyli jak te ponuraki, maciocha siê trochê trzês³a, lico mia³a do imentu w krechy i mokre od ³ez, w koñcu facio mój siê odezwa³: - Trzeba wszystko to rozwa¿yæ, synu. Nie mo¿emy go, chyba rozumiesz? tak po prostu wzi¹æ i wyrzuciæ. Bo widzisz, Joe pracuje tu na kontrakcie, ma robotê, jeszcze dwa lata i myœmy siê z nirn umówili, nieprawda, Joe? No bo widzisz, synu, myœleliœmy, ¿e ty jeszcze d³ugo posiedzisz i ten pokój bêdzie sta³ bez u¿ytku. - Trochê by³ zawstydzony, to siê da³o widzieæ po ryju. Wiêc tylko siê u³ybn¹³em i przytakn¹³em jakby ze s³owami: - Wsio widno. Przywykli wy mieæ trochê spoko i przywykli braæ ekstra te ciut kasabubu. Tak to bywa. A wasz synek to by³ straszny k³opot i nic poza tym. - No i wtedy, wierzcie mi braciszkowie albo ca³ujta mnie w rzopsko, tak jakby rozp³aka³em siê, okrutnie siê u¿aliwszy nad sob¹. A mój tato na to: - Bo widzisz, synu, Joe zap³aci³ ju¿ za nastêpny miesi¹c. To znaczy, ¿e co byœmy nie zrobili w przysz³oœci, teraz nie mo¿emy ¿¹daæ, aby siê wyniós³, prawda, Joe? A ten Joe na to: - Ja muszê troszczyæ siê o was oboje, bo jesteœcie dla mnie jak rodzony ojciec i matka. Czy to by³oby sprawiedliwe i fer, ¿ebym ja odszed³ i powierzy³ was czu³ej trosce tego smarkatego potwora, co nigdy dla was nie by³ jak prawdziwy syn? Teraz siê pobecza³, ale wszystko to lipa i udawanie. A niech idzie i wynajmie sobie gdzieœ pokój. Niech siê nauczy, jak Ÿle postêpowa³ i ¿e taki zepsuty ch³opiec jak on nie zas³u¿y³ sobie na tak dobr¹ mamusiê i tatusia, jakich posiada³. - W porz¹dku - odezwa³em siê wstaj¹c i wci¹¿ ca³y jakby zap³akany. - Teraz wiem, jak sprawy siê przedstawiaj¹. Nikt ju¿ nie chce mnie i nie kocha. Cierpia³em ja i cierpia³em i cierpia³em i wszyscy pragn¹, abym jeszcze pocierpia³. Pewnie! pewnie! - Ty innym kaza³eœ cierpieæ - odrzek³ mi Joe. - Sprawiedliwie bêdzie, jak naprawdê pocierpisz. Dowiedzia³em siê o wszystkim, coœ ty wyprawia³, jak siedzieliœmy tu wieczorami w rodzinnym kó³ku przy tym stole i a¿ strach by³o tego s³uchaæ. Nieraz to mnie omal ¿e nie zemdli³o. - Chcia³bym znaleŸæ siê - powiedzia³em - znowu w wiêzieniu. W tej starej kochanej Wupie. Ju¿ idê - powiedzia³em - i nie zobaczycie mnie wiêcej. Poszukam sobie w³asnej drogi, dziêkujê. A wy miejcie to na sumieniu. - Nie traktuj tego w ten sposób - odezwa³ siê ojczyk, a maciocha robi³a tylko bu hu huuu! z mord¹ wykrzywion¹ i hadk¹ na wygl¹d, a ten Joe znowu j¹ obj¹³, poklepywa³ i robi³ w kó³ko no no no ca³kiem po duracku. A ja do drzwi potykaj¹c siê i wyszed³em, porzuciwszy ich na pastwê tej okrutnej winy, o braciszkowie. 2 Szaga³em ja braciszkowie ulic¹, jakby donik¹d, odziany w ten dawniejszy ciuch nocny, ludzie siê wytrzeszczali na niego jak szed³em i do tego trzês³o mnie, bo dzieñ suka zimowy, i chcia³em tylko jak najdalej byæ od wszystkiego i ¿ebym ju¿ o niczym w ogóle nie potrzebowa³ myœleæ. Skoczy³em w bas do Centrum i cofn¹³em siê na Taylor Place i oto mój butik z nagraniami, zwany MELODIA, który zaszczyca³em daj¹c mu ³askawie zarobiæ, o braciszkowie, i z wygl¹du by³ ten co zawsze i jak wszed³em, spodziewa³em siê ¿e bêdzie tam stary Andy, ten ³ysy i bardzo chudoszczawy, uczynny, malutki drewniak, u którego dawniej kupowa³em tak mnogo p³yt. A tam œladu nie zosta³o po Andym, braciszkowie, tylko skrzyk i wrzask nastolatek (czyli ma³olatów i ma³olatek) os³uchuj¹cych jakieœ nowe pop ch³am piosneczki koszmarne i do tego tañcz¹cych, a sprzedawczyk sam prawie ¿e nastolatek trzaska³ kostkami u r¹k i obœmiewa³ siê jak z uma szed³szy. Wiêc ja przyst¹pi³em i czekam, aby raczy³ mnie zauwa¿yæ, a potem zwracam siê do niego: - Chcia³bym us³yszeæ na p³ycie Mozarta Nr 40. - Dlaczego mi to akurat przysz³o do ³ba, nie wiem, ale przysz³o. A ten sprzedawczyk zapytuje mnie: - A czego czterdziesty, przyjacielu? Wiêc odpar³em: - Symfonii. To znaczy Symfonia G-moll Numer Czterdziesty. - Uuu - zrobi³ jeden z tañcz¹cych ma³olatów, ch³opczyna z kud³ami na ca³ych œlepkach - symfonia. A nie rym cym cymfonia? On szuka bim bam bonii. Czu³em jak mnie ogarnia razdraz i musia³em siê tego wystrzegaæ, wiêc u³ybn¹³em siê do tego szczyla, co przej¹³ interes po Andym, i do ca³ego t³umu fikaj¹cych i dr¹cych siê ma³olatów. A ten cz³onio powiada: - WejdŸ do tej kabinki, przyjacielu, to ja coœ ci tam puszczê. Wlaz³em ja do malutkiego pude³ka, gdzie mo¿na przes³uchaæ nagrania, co chcesz kupiæ, a ten mi nastawia p³ytê, ale nie Mozarta Czterdziest¹, tylko Prask¹ - widno z³apa³ tego Mozarta, byle co mu z pó³ki wpad³o pod rêkê - i na to poczu³bym siê ju¿ po nastojaszczy razdraz i mia³bym siê pilnowaæ, ¿eby nie dopad³y mnie bóle i md³oœci tylko ¿e na œmieræ zaby³em o czymœ, co te¿ powinienem pamiêtaæ i teraz ju¿ chcia³o mi siê normalnie zdechn¹æ. Mianowicie ¿e ci kurwa weteryniarze tak urz¹dzili, a¿ebym przy ka¿dej muzyce, która daje mi siê wo³nowaæ, dostawa³ tych bólów i md³oœci, zupe³nie jakbym ogl¹da³ albo chcia³ popelniæ gwa³t. A wszystko dlatego, ¿e w tych filmach z ultra kuku by³a pod³o¿ona muzyka. Najbardziej mi zapad³ ten potworny film o Nazich z fina³em Pi¹tej Symfonii Beethovena. A tu siê zrobi³ koszmar z cudownego Mozarta. Wypad³em z butiku przy gromkim rechocie tych nastol¹tek i jak sprzedawczyk wykrzykiwa³ za mn¹: - Ej ej ej! - Ale nie zwraca³em uwagi na nic i polaz³em potykaj¹c siê, prawie jak œlepy, przez jezdniê i za róg do starej mo³oczni Pod Krow¹. Wiedzia³em ja, czego mi teraz nu¿no. Lokal by³ prawie ¿e pusiy, bo jeszcze rano. Wygl¹d mia³ te¿ dziwny, bo ukrasili go w czerwone rycz¹ce krówska, a za barem sta³ jakiœ nieznajomy. Ale jak zakaza³em: - Du¿e bia³e i coœ - ten z wychud³ym i ledwo co wygolonym ryjem od razu wiedzia³. Zanios³em to du¿e mleko z dobawk¹ do jednego z ma³ych boksów naoko³o, ka¿dy odgrodzony w³asna zas³onk¹, i tam usiad³szy na pluszowym krzeœle dopiero siorb i siorb. Jak wszystko ju¿ wys¹czy³em, to poczu³em, ¿e coœ zaczyna siê dziaæ. Mia³em œlepka jakby wlepione w taki malu malutki na pod³odze kusoczek sreberka z paczki rakotworów, bo nie za horror szo³ zamiata³o siê tam, braciszkowie. Ten strzêpek srebra zacz¹³ rosn¹æ i rosn¹æ i rosn¹æ i by³ taki jaœniej¹cy, ognisty, a¿ oczy musia³em przyszczurzyæ. Zrobi³ siê tak przeogromny, ¿e ju¿ nie tylko ta przegródka, gdzie ja siê s³ania³em, ale ca³a ta mo³ocznia Pod Krow¹ i ca³a ulica to by³ on i ca³e miasto. A potem ca³y œwiat i ca³e w ogóle wszystko, bracia, i jakby morze nap³ywa³o na wszystko, co kiedykolwiek by³o zrobione albo i pomyœlane. Jakbym s³ysza³ siebie wydaj¹cego takie czudackie odg³osy i s³owa w rodzaju: - Ma³y drogumar³y ty ja³owia³o gni tych nie wró¿nyciuch - i ca³y ten szajs. To widzenie wdrug rzuci³o siê w srebro i zaraz kolory, jakich nikt i nigdy jeszcze nie widzia³, i t³um figur zobaczy³ ja bardzo bardzo bardzo daleko i jakby je ktoœ posuwa³ bli¿ej bli¿ej bli¿ej, a wszystko w bardzo jasnym blasku z do³u i z wierchu tak samo, braciszkowie moi. Ta gromada pos¹gów to God Gospod i Wsie Anio³owie Jego i Œwiêci, wszystko jak br¹z oczeñ œwiec¹ce, brodate i z wielkimi ogromnymi skrzyd³ami pomachuj¹cymi jakby na wietrze, tak i nie mog¹cy byæ po nastojaszczy z br¹zu ani z kamienia, a oczy ich czyli g³azy ruchome i znaczy siê ¿ywi. Te gromadne figury jakby naje¿d¿a³y na mnie coraz bli¿ej i bli¿ej a¿ tak blisko, jakby zaraz mnie chcia³y zgnieœæ i us³ysza³em swój g³os: - liiiii. - I poczu³em, ¿e wsio mnie odesz³o - ciuch i p³yæ, mózg, nazwisko, w ogóle wszystko - i zrobi³o mi siê tak horror szo³ jak w niebie. Potem rozda³ siê ha³as jakby siê kruszy³o i obrusza³o i God Gospod i Jego Anio³owie i Œwiêci jakby zatrz¹chali nade mn¹ g³owami, jakby chcieli powiedzieæ, ¿e mój czas jeszcze nie nadszed³ ale mam dalej próbowaæ i wszystko siê jakby obszczerzy³o i w rechot i zawali³o siê i ciep³e ogromne œwiat³o osunê³o siê jakby w zi¹b i by³em apiaæ tu gdzie przedtem, na stole puste szk³o i chcia³o mi siê p³akaæ i czu³em, ¿e na wsio jedyna odpowiedŸ to œmieræ. I to w³aœnie, to nale¿y zrobiæ! sprawa sta³a siê dla mnie jasna, tylko nie wiedzia³em jak, bo nigdy siê nad tym nie zastanawia³em, o braciszkowie. W tej sumce z rzeczami osobistymi, prawda, mia³em swoj¹ brzytew do grdyk, ale od razu mi siê zrobi³o bardzo niedobrze jak pomyœla³em ¿e zadajê ni¹ œ-œ-siach po samym sobie i œcieka czerwo czerwona krew moja w³asna. Znów nie gwa³tu chcia³em, ale czegoœ, a¿ebym tak ³agodnie zapad³ w sen i ¿eby to by³ koniec Ni¿ej Podpisanego i dla wszystkich koniec wszelkich k³opotów. Mo¿e jakbym zaszed³, pomyœla³em sobie, do tej Publo Bibloteki za rogiem, to znalaz³bym w jakiejœ knidze najlepszy sposób na bezbolesne za³atwienie siê. Przedstawi³em sobie, jak nie ¿yjê i jak wszyscy tego bêd¹ ¿a³owaæ, ef i em i ten szajso francowaty Joe ten doskakiewicz i równie¿ doktor Brodzki, i doktor Branom, i ten Minister Wewnêtrzny Niewdziêczny i w ogóle wszyscy oni. No i ten zafajdany Rz¹d przechwalaj¹cy siê. Wiêc myk ja na ten zi¹b i by³o ju¿ po po³udniu, oko³o drugiej, co uwidzia³em ja na tym wielkim zegarze w Centrum i znaczy siê, ¿e to stare mleczko z dobawk¹ da³o mi byæ d³u¿ej na trypie ni¿ myœla³em. I paszo³ ja po Marghanita Road i skrêciwszy w Boothby Avenue. potem znowu za róg i tam ju¿ mieœci siê Publo Biblotcka. To jest bardzo starychowskie miejsce i w¹tpiê, czy tam zajrza³em od czasu jak by³ ze mnie oczeñ oczeñ malutki malczyk, oko³o lat szeœciu, i dzieli³o siê na dwie czêœci: jedna do po¿yczania ksi¹¿ek i druga do czytania, pe³na gazet i ¿urna³ów ilustrowanych i tego jakby smrodu niemytego starych drewniaków ich próchna ich woni tego fetorku cia³ w nêdzy i zgrzybia³oœci. Mnóstwo ich albo stercza³o przy stoiskach z gazetami po ca³ej sali, si¹kaj¹c i bekaj¹c i pod nosem do siebie mamrocz¹c i przewracaj¹c kartki, wyczytuj¹c ze smutkiem, co nowego, albo siedzieli przy sto³ach przegl¹daj¹c te ¿urna³y lub tylko udaj¹c, niektórzy spali, a paru to nawet gromko chrapa³o. Z pocz¹tku ju¿ nie pamiêtawszy, po co przyszed³em, wreszcie tknê³o mnie i trochê wzdrygnê³o jak przypomnia³em sobie ¿e po to, aby znaleŸæ bezbolesny sposób na wyci¹gniêcie kopyt, i podszed³em do pó³ki z ró¿nymi tam encyklo i te pe. Od chuja by³o tych knig, ale ¿adnej, o braciszkowie, ¿eby tak po tytule mi pasowa³a. Owszem, jakaœ o medycynie, to j¹ wyci¹gn¹³em i jak zajrza³em, to nic, tylko rysunki albo zdjêcia jakichœ odra¿aj¹cych ran i chorób, a¿ o ma³o bym siê nie porzyga³. Wiêc odstawi³em j¹ i wydosta³em tê gromadn¹ knigê, co wiecie, tak zwan¹ Bibliê, podumawszy sobie czy mi nie ul¿y jak wtedy co j¹ czyta³em w starej Wupie (nie takiej znów starej, ale wydawa³o siê ju¿ bardzo dawno) i pokusztyka³em do krzes³a j¹ poczytaæ. Ale znalaz³em tylko, jak siê r¹bie siedemdziesi¹t razy po siedem i jak mnóstwo tych ¯ydów przeklina i grzmoci jeden drugiego, i te¿ siê poczu³em niedobrze. Wiêc o ma³o siê nie pop³aka³em i jeden taki bardzo stary i z³achmaniony mudak z naprzeciwka zapyta³: - Co siê sta³o, synu? Masz jakiœ k³opot? - Chcê skoñczyæ ze sob¹ - powiadam. - Ju¿ mam dosyæ, ot co. ¯ycie mi da³o w koœæ. Czytaj¹cy obok mnie próchniak zaszumia³: - Cœœœ - nie podnosz¹c oczu znad jakiegoœ tam durackiego ¿urna³a, w którym by³y tylko narysowane jakby takie gromadne sztuczki geometryczne. Coœ mi to przypomnia³o. A ten pierwszy mudak powiada: - Jesteœ na to za m³ody, synu. Przecie¿ ty wszystko masz przed sob¹. - Aha - odkaza³em gorzko. - Jak sztuczny cyc. - Ten czytacz ¿urna³u znów zasycza³: - Cœœœ - tym razem podnosz¹c oczy i coœ dla nas obu zaskoczy³o. Ju¿ mi siê zrobi³o widno, co za jeden. A on tak po nastojaszczy i gromko: - Ja nigdy nie zapominam kszta³tu, jak Boga kocham. Jaki co ma kszta³t, w ¿yciu nie zapomnê. Mam ciê, ty œwinio, na Boga, ty m³ody zbrodniarzu. - Krystalografia, no tak. W³aœnie to niós³ wtedy z bibloteki. Sztuczne zêby tak horror szo³ chrupa³y pod butem. Jego zdarte ³achy. Knigi razrez i razbros, wszystkie o krystalografii. Pomyœla³em, ¿e lepiej pryskaæ st¹d gdzie rak w trawie piszczy. Ale ten stary mudak ju¿ siê zerwa³, o braciszkowie moi, wrzeszcz¹c jak z uma szed³szy do wsiech próchniaków krugom pod œcianami przy gazetach i do tych, co kimali nad ¿urna³ami przy sto³ach. - Mamy go - skrzycza³. - To ta œwinia jadowita, ten zbrodniarz, co poniszczy³ ksi¹¿ki o krystalografii, takie rzadkie, nigdzie nie do odkupienia, ju¿ nigdy. - By³ w tym jakiœ wariacki ton i odg³os, jakby ten chryk by³ po nastojaszczy z uma szed³szy. - To jest wzorowy okaz tych bestialskich i tchórzliwych m³odziaków! - rycza³. - Tu pomiêdzy nami. Mamy go w rêku. To w³aœnie on z kolegami pobili mnie i skopali i zmasakrowali. Obdarli mnie do naga i wyrwali mi zêby. Moja krew i jêki œmieszy³y ich. Pognali mnie kopniakami do domu, go³ego i bez przytomnoœci. - By³a to niezupe³nie prawda, jak wiecie, braciszkowie. Coœ mia³ jeszcze na tej p³yci, nie by³ znów obdarty ca³kiem do naga. Krzykn¹³em: - Ale to by³o przesz³o dwa lata temu. W tym czasie zosta³em ukarany. Dosta³em nauczkê. Tylko popatrzcie siê o tam - w gazetach - jest moje zdjêcie. - Ukarany, co? - przemówi³ jeden stary typ jakby ¿o³nierza, taki weteran. - Takich siê powinno wytêpiæ. Jak to ha³aœliwe robactwo. Ukarany, powiadasz? - Dobrze! dobrze! - odpowiedzia³em. - Ka¿dy ma prawo do w³asnych pogl¹dów. Bardzo panów przepraszam. Ju¿ muszê iœæ. - I zacz¹³em siê wycofywaæ z tej meliny z uma szed³szych próchniaków. Aspiryna! no w³aœnie. Mo¿na siê wykoñczyæ setk¹ aspiryn. Ze starej apteki. Ale ten od krystalografii wrzasn¹³: - Nie wypuszczaæ go! My go nauczymy co znaczy ukarany, tê œwiniê m³odocian¹, tego mordercê. £apcie go. - I wierzcie mi albo to drugie, braciszkowie, ale kilku tych starych grzdyli, tak po dziewiêædziesi¹t lat ka¿dy, z³apa³o siê za mnie tymi trzês¹cymi starymi grabkami, a mnie jakby zemdli³o od woni tej staroœci zaœmiard³ej i chorób wszelakich, zion¹cej od tych na wpó³ zdech³ych mudaków. Ten od krystalografii dobra³ siê ju¿ do mnie i zacz¹³ mi ³adowaæ w ryja takie drobne i s³abiutkie szturganka, wiêc ja pyta³em siê wyrwaæ i uciec, ale te starychowskie ³apska, co mnie dzier¿a³y, by³y mocniejsze ni¿ siê spodziewa³em. A potem inne chryki przykusztyka³y od gazet, aby te¿ od siebie do³o¿yæ Ni¿ej Podpisanemu. Wykrzykiwali takie rzeczy jak: - Zat³uc go, stratowaæ go, aby ¿ywy nie uszed³, wybiæ mu zêby! - i ca³y ten szajs: i ju¿ by³o mi jasne, o co chodzi. To staroœæ dorwa³a siê do m³odoœci, ot co. A niektórzy z nich powtarzali: - Biedny stary Jack, o ma³o nie zabi³ biednego Jacka, to on, w³aœnie ten bydlak! - i tak dalej, jakby to siê wczoraj hapnê³o. Bo dla nich to chyba wczoraj. I teraz ju¿ ca³e morze œmierdz¹cych i œlini¹cych siê brudnych próchniaków usi³owa³o jakby dobraæ siê do mnie tymi w¹t³ymi grabkami i starymi, zrogowacia³ymi pazurkami, zgie³cz¹c i dysz¹c na mnie, a nasz kryszta³owy pogromszczyk by³ ci¹gle najpierwszy, ³aduj¹c mi szturg i szturg nieprzerywno. A ja ba³em siê zrobiæ absolutnie cokolwiek, o braciszkowie, bo ju¿ lepiej dostawaæ taki wycisk ni¿ poczuæ siê do wymiotu i ten okropny ból, ale z drugiej strony, rozumie siê, fakt ¿e i tak odbywa siê gwa³t wprawi³ mnie w takie nastrojenie ¿e ten atak mój wygl¹da jakby zza rogu i tylko patrzy, czy ju¿ nie wyprygn¹æ i dawaj na ca³ego. A¿ pojawi³ siê biblotekarz, taki m³odszy, i krzykn¹³: - Co tu siê dzieje? Przestaæ mi natychmiast! Tu jest czytelnia. - Ale nawet nie zwrócili uwagi. Wiêc on powiedzia³: - Dobrze, w takim razie dzwoniê na policjê. Wiêc ja uwrzasn¹³em siê, a nie myœla³em, ¿e móg³bym w ¿yciu coœ takiego uczyniæ: - Tak tak tak jest, proszê dzwoniæ, proszê mnie ratowaæ od tych starych wariatów. - Przyuwa¿y³em, ¿e ten biblotekarz siê wcale nie pali do udzia³u w drace i do wybawiania mnie od furii sza³u i z pazurów tego próchniactwa: wzi¹³ i umkn¹³ do swojej dy¿urki czy gdzie tam by³ telefon. Teraz ju¿ te chryki siê strasznie usapa³y i czu³em, ¿e da³bym jednego prztyka i wszyscy by siê przewrócili, ale ja pozwala³em, bardzo cierpliwie, ¿eby mnie trzyma³y te zgrzybia³e grabki, z zamkniêtymi g³azami, znosi³em te w¹t³e poszturgiwania w lico i s³ysza³em, jak starychowskie zdyszane g³osy daj¹ mi po twojamaci takimi s³owami jak: - Ty smarkaty bydlaku, ty œwinio, chuligan, ³obuz, morderca, zabiæ go i tyle. - Wreszcie dosta³em raz tak po nastojaszczy boleœnie w kluf ¿e powiedzia³em sobie o kurwa kurwa! i roztworzy³em oczy i targn¹³em, aby siê im wyrwaæ, co nie by³o trudne, braciszkowie, i lu przedar³em siê z krzykiem do takiej sieni przed czytelni¹. Ale ci starzy mœciciele nic tylko za mn¹, dysz¹c jakby ju¿ mieli powyzdychaæ, a te szpony zwierzêce a¿ siê im trzês³y, ¿eby dorwaæ siê do Waszego Przyjaciela i Ni¿ej Podpisanego. Po czym ktoœ podci¹³ mi nogi, ³ubudu! le¿ê na pod³odze i oni mnie kopi¹, wiem us³ysza³em ju¿ m³ode g³osy w krzyku: - No ju¿. spokój, spokój! - i wiedzia³em, ¿e przyjecha³o gliniarstwo. 3 By³em tak jakby zamroczony, o braciszkowie, i nie widzia³em za dobrze, ale musia³em tych szpików ju¿ na pewno gdzieœ spotkaæ. Tego co mnie podnosi³ i mówi³: - Dobrze ju¿, dobrze, dobrze - prawie przy frontowych drzwiach Publo Biblo to wcale nie znalem, tylko wyda³ mi siê bardzo m³ody jak na milicyjniaka, ale tamci dwaj tak wygl¹dali od pleców, ¿e na pewno ich kiedyœ widzia³em. Siekli tych francowalych staruchów takimi ma³ymi pejczykami siuch i siuch i siuch, da³o siê poznaæ, jaka to dla nich uciecha i radocha, przy czym pokrzykiwali: - Na i na, macie, wy niegrzeczne ch³opaki. To was nauczy, ¿e nie wolno urz¹dzaæ rozruchów i naruszaæ Pañstwowego Spokoju, wy ³otrzyki niedobre, wy. - No i zagonili tych sapi¹cych i zadyszanych i ma³o nie konaj¹cych mœcicieli przedpotopowych z powrotem do czytelni, a potem siê obrócili, obœmiewaj¹c siê jak z uma szed³szy, i spojrzeli na mnie. Starszy powiedzia³: - No no no no no no no proszê. Kogo ja widzê. Przecie¿ to ma³y Alex. Tyle czasu nie widu, o mój dru¿ku. Jak leci? - By³em jak odurzony, mundur i he³m (znaczy siê sz³om) nie pozwala³y dobrze zobaczyæ, kto to, chocia¿ lico i glos by³y mi doskonale znane. Po czym na drugiego ³ypn¹³em i co do tej mordy, obszczerzonej i g³upawej, nie by³o w¹tpliwoœci. Wiêc jakby zdrêtwia³y i coraz gorzej drêtwiej¹cy apiaæ i baczniej przyjrza³ ja siê temu no no no prosz¹cemu. Wiêc to faktycznie stary szma³ojowaty Billyboy, mój prastary wróg. A ten drugi to, rozumie siê, Jo³op, niegdyœ mój drug i tak¿e samo wróg tego zat³uszczonego capa Billyboya, obecnie zaœ gliniarz w mundurze i sz³omie i z batem do utrzymywania porz¹dku. Wyrwa³o mi siê: - Nie. - A co, niespodzianka? - i stary Jo³op da³ siê w rechot, który tak horror szo³ zapamiêta³em: - Chu chu chu. - Niemo¿liwe - rzek³em. - To byæ nie mo¿e. Nie wierzê. - Widzisz na w³asne œlipka - obszczerzy³ siê Billyboy. - ¯adnych zachwostek i bez cudów, ch³opcze. Zajêcie w sam raz dla dwóch takich, co doszli do wieku zatrudnienia. Policja. - Jesteœcie za m³odzi - upiera³em siê. - Du¿o za m³odzi. Nie bierze siê takich malczyków do gliniarstwa. - Byli - wkluczy³ siê stary policjant Jo³op. Nie mog³em tego przeskoczyæ, braciszkowie, naprawdê nie mog³em. - Byli za m³odzi, wtenczas, m³ody mój dru¿ku. A ty przecie od nas by³eœ najm³odszy. No i w³aœnie jesteœmy. - Wci¹¿ nie mogê uwierzyæ - powtórzy³em. Po czym Billyboy, ten poli mili cyjniak Billyboy, co go nie umia³em przeskoczyæ, odezwa³ siê do m³odszego ni¿ on gliniarczyka, co mnie dalsze a nieprzerywno dzier¿a³, i tego ju¿ nie chwyci³em: - Chyba wiêkszy bêdzie po¿ytek, Rex. jak z nim pójdziemy na skrót. Ch³opcy to ch³opcy i tyle, wiecznie to samo. Nie warto wpuszczaæ siê w karau³ i cala tê rutynê. Znowu te jego sztuczki, my je znamy na pamiêæ, choæ ty, oczywiœcie, ich nie mo¿esz pamiêtaæ. Rzuci³ siê na bezbronnych starców i oni dzia³ali w obronie w³asnej. Ale prawo ka¿e nam coœ z tym zrobiæ. - Jak to? - spyta³em nie wierz¹c w³asnym uszom. - Przecie¿ to oni rzucili siê na mnie, braciszkowie. Nie jesteœcie po ich stronie i nie mo¿ecie. Ty zw³aszcza nie mo¿esz, Jo³op. To ustroi³ taki jeden chryk, z którym obaj raz pofiglowaliœmy za dawnych czasów, i teraz po tak d³ugim czasie próbowa³ siê na mnie ciut i po niemno¿ku odegraæ. - Masz recht, ¿e po tak d³ugim czasie - odkaza³ mi Jo³op. - Ju¿ tak horror szo³ tych czasów nie pamiêtam. A poza tym nie mów na mnie Jo³op. Mów do mnie panie konstablu. - Ale trochê siê jednak pamiêta kiwa³ raz po raz g³ow¹ Billyboy. Nie by³ ju¿ po prawdzie taki t³usty. - Ma³ych a niegrzecznych malczyków, takich prêdkich w miganiu brzytw¹, mamy obowi¹zek utrzymaæ w karbach. - I z³apali mnie w taki fest uchwyt i poniek¹d wywlekli z Publo Bibloleki. Przed budynkiem czeka³ glinowóz i za szafiora by³ ten co go wo³ali Rex. Poszturgali mnie i wpichnêli na ty³ glinowozu, a ja nie mog³em siê pozbyæ wpieczatlenia, ¿e faktycznie to ¿art i ¿e Jo³op siejczas ¿e i tak zdejmie sz³om ze ³ba i zrobi chu chu chu chu. Ale nie zrobi³. Odezwa³em siê, próbuj¹c opanowaæ rosn¹cy we wnêtrzu strach: - A stary Pietia, co sta³o siê z Petem? I ¿a³osna to sprawa z ¯or¿ykiem - ci¹gnê. - Opowiadano mi. - Pete, ach tak, Pete - powiada Jo³op. - Jakbym sobie przypomina³ to imiê. - Tu przyuwa¿y³em, ¿e wyje¿d¿amy z miasta. Wobec tego pytam siê ich: - A dok¹d my jedziemy? Billyboy odwróci³ siê z przedniego siedzenia i odkaza³ mi: - Jeszcze nie ciemno. Ma³a przeja¿d¿ka na wieœ, gdzie wszystko zimowe nagie i bezlistne, ale jak¿e bezludno i piêknie. To nie jest horror szo³, przynajmniej nie zawsze, a¿eby wpychle w mieœcie za du¿o widzieli z naszych karalnych skrótów. Bo ulice po ró¿nemu utrzymywaæ nale¿y w czystoœci. I znów siê odwróci³ do przodu. - Nu pagadi - odkaza³em. - Co za kwacz? Po prostu nie chwytam. Dawne czasy to umar³e i przesz³e czasy. Czego narobi³em w przesz³oœci, za to ponios³em karê. Wyleczono mnie. - Czytali nam o tym - zgodzi³ siê Jo³op. - Szef nam czyta³. Mówi ¿e to doskona³y sposób. - Czytali - odba³akn¹³em ciut z³o i jechidno. - Ci¹gle taki z ciebie jo³op, ¿e sam nie przeczytasz, braciszku? - Och nieee - odkaza³ mi Jo³op tak oczeñ mi³o i jakby z ubolewaniem. - Tak ze mn¹ nie idzie rozmawiaæ. By³o i ju¿ nie jest, mój dru¿ku. - I jak mi przydziarma¿y³ w kluf, a¿ ca³a ta jucha czerwo czerwona puœci³a siê kap kap kap. - Nikagda i ani krzty zaufania - stwierdzi³em z gorycz¹, rozmazuj¹c tê juchê ³apskiem. - Zawsze mi przychodzi³o z wami sam na samo gwa³t i adzinoko. - Tu bêdzie w sam raz - powiedzia³ Billyboy. Teraz ju¿ byli my na okrainach miasta, po prostu wiocha i tylko ³yse drzewa i kiedy niekiedy gdzieœ jakiœ æwierk, i furkot jakiejœ maszyny rolniczej w oddaleniu. Zmrok robi³ siê ju¿ zupe³ny, jak to normalnie w œrodku zimy. Nigdzie ¿ywej duszy, ludzkiej ani zwierzêcej. Tylko my we czterech. - Wyskakuj, Alex bojku - rozkaza³ Jo³op. - Nic wielkiego. Taka sobie wersja skrócona. Oni zasuwali a ten szafior tylko siedzia³ za kó³kiem, pali³ ryjka i czyta³ se ma³¹ ksi¹¿eczkê. ¯eby dojrzeæ, mia³ wkluczone œwiate³ko. Nie zwraca³ uwagi, co tam Billyboy i Jo³op robi¹ Ni¿ej Podpisanemu. A co mi robili, mniejsza o to, w ka¿dym razie tak jakby sapanie i du du du ³omot na tle furkocz¹cych maszyn rolniczych i æwir æwir æwirkania w go³ych (czyli ³ysych) ga³êziach. W samochodzie pokazywa³ siê pod lampk¹ dymek oddechu i ten tam gliniarczyk spokojniutko przewraca³ sobie kartki. A ci przez ca³y czas pracowali nade mn¹, braciszkowie. Wreszcie Billyboy albo Jo³op, nie umiem powiedzieæ, odezwa³ siê: - Myœlê, ¿e to by by³o na tyle, dru¿ku, nie uwa¿asz? - I dali mi na po¿egnanie ka¿dy jeszcze po razie w mordê i wykopyrtn¹³em siê i tak ju¿ zosta³em na trawie. By³ zi¹b ale ja nie czu³em zimna. A ci otrzepali ³apska i za³o¿yli z powrotem sz³omy na ³eb i kurtki, bo je zdjêli, a nastêpnie wsiedli do samochodu. - Zobaczymy siê znów przy okazji, Alex - odezwa³ siê Billyboy, a Jo³op da³ normalnie swój szutniacki rechot. Szafior doczyta³ stronê do koñca i schowa³ ksi¹¿kê, zapali³ i odjechali do miasta. Mój by³y drug i mój by³y wróg machali na po¿egnanie. A ja le¿a³em podziargany i zeszmacony. Wiêcej nie mog³em. Po jakimœ czasie dopiero mnie rozbola³o, a potem deszcz rozpada³ siê, taki lodowaty. ¯adnych ludzi nie by³o widaæ, ani domu, gdzie by œwieci³o siê. Dok¹d ja mam iœæf nie maj¹cy domu i w karmanach ledwie parê kopiejek? Pop³akawszy sobie bu hu hu huuu wsta³em jakoœ i poszaga³em. 4 Do domciu, do domciu têskni³em, do domciu, i faktycznie do DOMCIU trafi³em, o braciszkowie. Szed³em ja przez mrok i nie w stronê miasta, tylko tam, sk¹d by³o s³ychaæ ten szum jakby maszyny rolniczej. I znalaz³em siê jakby we wsi, co wyda³a mi siê znajoma, ale mo¿e wsie (niby ¿e wszystkie) wsie maj¹ ten sam wygl¹d, zw³aszcza po ciemku. Tu domki sta³y, tam znów jakaœ pijalnia, a ca³kiem na koñcu wsi taka malutka dacza, sawsiem sam na samo gwa³t i adzinoko, i dojrza³em nazwê po³yskuj¹c¹ na furtce. Tam by³o napisane DOMCIU. Ca³y ocieka³em tym lodowatym deszczem, wiêc moje ³achy to ju¿ by³ nie szczyt mody, bo wygl¹da³y pieczalno i raczej wzruszaj¹co, bujny mój przepych zamieni³ siê w mokry szajsowaty i rozczochrany ko³tun przylepiony do czaszki, ca³y ryj mia³em na pewno w siniakach i krwiakach, a kilka zêbów kiwa³o siê luzem, jak ich doruszy³em jêzorem czyli chlipad³em. I na ca³ej p³yci by³em obity, obola³y i bardzo spragniony, tak ¿e rozdziawia³em co chwila pysk na zimny deszcz, a ¿o³¹dek mi ca³y czas burcza³ grrrr przez to, ¿e od rana ju¿ nic nie jad³em, a i wtedy niewiele, o braciszkowie moi. Skoro ju¿ napisano DOMCIU, a nu¿ ktoœ mi tutaj pomo¿e? Otworzy³ ja furtkê i jakby œlizgn¹wszy siê po œcie¿ce, a deszcz zamienia³ siê w lód, zapuka³em cicho i b³agalnie do drzwi. Nikt siê nie zjawi³, wiêc postuka³em troszkê d³u¿ej i mocniej, i dopiero da³o siê s³yszeæ, ¿e ktoœ zaszaga³ do drzwi. Potem drzwi siê uchyli³y i g³os mêski zapyta³: - Tak? o co chodzi? - Och - stêkn¹³em - proszê mi pomóc. Policjanci pobili mnie i porzucili na drodze, ¿ebym umar³. Och, b³agam pana o coœ do picia i czy móg³bym siê zagrzaæ przy ogniu. Tagda otworzy³y siê drzwi na roœcie¿ i zobaczy³em w œrodku jakby ciep³y blask i p³omienie po trzask trzaskuj¹ce. - WejdŸ - zaprosi³ ten cz³onio - kimkolwiek jesteœ. Bo¿e ci dopomó¿, biedna ofiaro, wejdŸ i niech ci siê przyjrzê. Wiêc potykaj¹c siê wszed³em i nie by³o ¿adne udawactwo dla sfingu, o braciszkowie, naprawdê zeszmacony by³em i wykoñczony. Ten poczciwy chryk obj¹³ mnie za plecza i wci¹gn¹³ do pokoju z tym ogniem i natyrlik od razu wiedzia³ ja, gdzie jestem i dlaczego DOMCIU na tej furtce pokaza³o mi siê takie znajome. Patrzy³em ja na tego czlonia i on patrzy³ siê na mnie, tak ¿yczliwie, i teraz ju¿ dok³adnie go sobie przypomnia³em. On zaœ mnie natyrlik nie móg³ zapamiêtaæ, bo w tamte dni beztroskie ja i moi tak zwani dru¿kowie zawsze wykonywaliœmy co wiêksze draki, ³omot i figle, i zachwat w maskach, a to by³o naprawdê horror szo³ jako przebranie. On by³ niedu¿y w œrednim wieku, tak ze trzydzieœci, czterdzieœci, piêædziesi¹t i mia³ pingle na klufie. - Usi¹dŸ przy ogniu - zagai³ - a ja ci przyniosê ³yskacza z gor¹c¹ wod¹. O jej jej, ktoœ ciê naprawdê pobi³. - I obejrza³ ze wspó³czuciem mój ³eb i ryj. - Policja - wyjaœni³em. - Ta koszmarna policja. - Kolejna ofiara - powiedzia³ i tak jakby wzdychn¹³. - Ofiara nowoczesnoœci. Przyniosê ci tego ³yskacza, a póŸniej muszê ci trochê opatrzyæ te rany. - I poszed³. Rozejrza³em siê po tej udobnej ma³ej izbuszce. Teraz by³y tu ciut nie same ksi¹¿ki, kominek i parê krzese³ i jakoœ da³o siê widzieæ, ¿e fifa tu ¿adna nie mieszka. Na stole pisz¹ca maszynka i mnóstwo jakby skot³owanej bumagi no i przypomnia³em sobie, ¿e ten cz³onio to pisarz. No tak: MECHANICZNA POMARAÑCZA. A¿ dziwne, ¿e to mi utkwi³o. Ale nie mogê siê zdradziæ, bo teraz potrzebujê pomocy i ¿yczliwoœci. Te okrutne dziobane wybladki w tym zafajdanym bia³ym domu tak mi zrobili, ¿e siejczas konieczna mi jest pomoc i ¿yczliwoœæ: i przymusili mnie, ¿ebym ja sam fundowa³ innym pomoc i ¿yczliwoœæ, je¿eli ktokolwiek zechce je przyj¹æ. - Proszê siê czêstowaæ - zagai³ ten cz³onio powracaj¹c. Wrêczy³ mi ten gor¹cy i o¿ywczy stakan do wypicia i od razu poczu³em siê lepiej, a potem opatrzy³ mi te rany na pysku. I powiedzia³: - Teraz weŸ gor¹c¹ k¹piel. Napuszczê ci wannê. A póŸniej wszystko mi opowiesz przy dobrej gor¹cej kolacji, któr¹ przygotujê, kiedy ty bêdziesz siê k¹pa³. O braciszkowie moi, o ma³o bym siê pop³aka³, taki by³ dobry. I chyba wypatrzy³ mi w g³azach te stare ³zy, bo mi powiedzia³: - No ju¿ dobrze, dobrze - poklepuj¹c mnie serdecznie po pleczu. W ka¿dym razie poszed³em i wzi¹³em tê gor¹c¹ k¹piel, a on przyniós³ dla mnie pi¿amê i na wierzch podom, wygrzane przy ogniu, a tak¿e bardzo stare znoszone tufle. I poczu³em siê, braciszkowie, choæ obola³y i gdzie nie doruszyæ tam bolesny, ¿e wkrótce poczujê siê lepiej. Zszed³em na dó³ i patrzê, a on ju¿ naszykowa³ w kuchni stó³, a na nim widelce i no¿e i fajny, gromadny bochen chleba, i bulelka PRIMA SAUCE i za moment poda³ wielkolepn¹ jajko œmajkownicê z kusocz-kami szynki, do tego rozpêkaj¹ce siê kie³baski no i wielkie gromadne kubasy gor¹cego i s³odkiego czaju z mlekiem. By³o po prostu wunder bar tak siedzieæ w ciepe³ku, jeœæ, i okaza³o siê, ¿e jestem bardzo zg³odniawszy i po jajecznicy przysz³o mi siê po¿eraæ jedn¹ po drugiej pajdy chleba z mas³em i d¿emem truskawkowym z gromadnego du¿ego s³oja. - Du¿o lepiej mi - powiedzia³em. - Czy i jak zdo³am siê odwdziêczyæ? - Chyba wiem, kim jesteœ - powiedzia³. - A je¿eli tak i siê nie mylê, to trafi³eœ, przyjacielu, w sam raz gdzie trzeba. Czy nie twoje zdjêcie by³o dziœ rano w gazetach? Czy nieszczêsna ofiara tej okrutnej nowej techniki to w³aœnie ty? Bo je¿eli tak, w takim razie zes³a³a ciê tu Opatrznoœæ. Najpierw torturowany w wiêzieniu, potem wyrzucony z niego, aby dalej mog³a ciê torturowaæ policja. Szczerze ci wspó³czujê, mój biedny biedny ch³opcze. - Ani s³owa nie zdo³a³em wtr¹ciæ, braciszkowie, chocia¿ japsko mia³em rozpachniête i gotowe odpowiadaæ na jego pytania. - Nie ty pierwszy siê tu pojawiasz w takim stanie - wyjaœni³. - Policja lubi przywlekaæ ofiary swe na okrainy tej wsi. Ale to naprawdê opatrznoœciowe, ¿e ty, bêd¹cy te¿ ofiar¹ innego rodzaju, tu siê znalaz³eœ. A mo¿e s³ysza³eœ o mnie? Musia³em bardzo uwa¿aæ, bracia. Odrzek³em: - S³ysza³em coœ o Mechanicznej pomarañczy. Nie czyta³em jej, ale s³ysza³em. - Ooo - powiedzia³ i ryj mu pojaœnia³ jak s³oñce w ognistej chwale poranka. - Teraz mi opowiedz o sobie. - Niedu¿o jest do powiedzenia - odrzek³em pokornie - szanowny panie. Zdarzy³ siê taki ch³opiêcy i g³upi wybryk. Moi tak zwani przyjaciele namówili mnie, a raczej zmusili, ¿ebym siê w³ama³ do domu jednej starej psiochy, to znaczy damy. Nic z³ego nie mia³em na myœli. Niestety ona tak w koœæ da³a swemu poczciwemu, staremu sercu, staraj¹c siê mnie wyrzuciæ, chocia¿ i tak by³em gotów wyjœæ po dobrej woli, ¿e umar³a. Wiêc oskar¿ono mnie o spowodowanie jej œmierci. No i wsadzono, proszê pana, do wiêzienia. - No no no, mów dalej. - A potem wybra³ mnie ten Minister Spraw Niewdziêcznych czy te¿ Wewnêtrznych, aby wypróbowaæ na mnie tê now¹ sztuczkê, tak zwan¹ technikê Ludovycka. - Opowiedz mi o tym - zakrzykn¹³, nachylaj¹c siê do mnie po¿¹dliwie, a ³okcie u swetra mia³ ca³e w d¿emie truskawkowym z talerzyka, który ja odsun¹³em na bok. Wiêc wszystko mu opowiedzia³em - wszyœciutko - wsio - braciszkowie moi. S³ucha³ a¿ mu siê uszy trzês³y, patrza³ki œwieci³y i usto przyotwiera³o, a t³uszcz na talerzach zastyga³ styg³ i zastyg³. Kiedy skoñczy³em, wsta³ od sto³u, raz po raz kiwaj¹c i robi¹c hm hm hm zbiera³ ze sto³u talerze i ca³e to barach³o, nosi³ do zlewu. Ja powiedzia³em: - Chêtnie to pozmywam, proszê pana. - Ty sobie odpocznij, biedaku - odkaza³ i tak odkrêci³ kran, a¿ para zaczê³a pyrkaæ. Nie jesteœ wolny od grzechu, jak s¹dzê, ale ukarano ciê ca³kiem po drakoñsku. Przerobili ciê na coœ innego ni¿ istota ludzka. - Odebrano ci mo¿noœæ wyboru. Skazany jesteœ na postêpowanie wed³ug stereotypu, jaki akceptuje zbiorowoœæ, jakby taka maszynka zdolna wy³¹cznie do czynienia dobra. No i wyraŸnie to widaæ: ca³a ta kwestia uwarunkowañ ubocznych. Muzyka i stosunek p³ciowy - literatura i sztuka - wszystko teraz musi byæ nie przyjemnoœci Ÿród³em, tylko mêczarni. - Tak jest, proszê pana - odrzek³em, kopc¹c jego rakotwora z korkowym filtrem. - Oni zawsze chapn¹ za du¿o - powiedzia³, jakby w zamyœleniu wycieraj¹c talerz. - Ale ich podstawowy grzech to sama intencja. Cz³owiek niezdolny wybieraæ to ju¿ nie cz³owiek. - To samo powiedzia³ kap³on - wci¹³em siê. ~ - To znaczy ksi¹dz kapelan wiêzienny. - Aha, tak powiedzia³? Oczywiœcie. No bo musia³, a jak, skoro to chrzeœcijanin? No - przemówi³, wci¹¿, wycieraj¹c ten sam talerz co dziesiêæ minut temu - wobec tego jutro zaprosimy tu parê osób na spotkanie z tob¹. Chyba da siê z ciebie, mój biedaku, zrobiæ u¿ytek. Móg³byœ przyczyniæ siê do wyrzucenia na zbity pysk tego bezczelnego Rz¹du. Zmieniaæ porz¹dnego m³odzieñca w jakiœ nakrêcany mechanizm, s³owo dajê, to nie tytu³ do chwa³y dla jakiegokolwiek b¹dŸ rz¹du! chyba dla takiego, co pyszni siê stosowaniem przymusu i represji. - Mówi¹c to krugom wyciera³ ten sam talerz. Wiêc powiedzia³em: - Proszê pana, pan wyciera wci¹¿ ten sam talerz. Zgadzam siê z panem co do tego chwalenia siê. Ten rz¹d to chyba siê g³ównie przechwala. - Och - zrobi³, jakby pierwszy raz w ¿yciu ujrza³ ten talerz, i odstawi³ go. - Jeszcze mi nie za dobrze id¹ - wyjaœni³ - te zajêcia domowe. Wszystko to robi³a moja ¿ona, a mnie zapewnia³a spokój, ¿ebym tylko móg³ pisaæ. - Pañska ¿ona? - spyta³em. - Czy odesz³a od pana? - Bo naisto chcia³em siê dowiedzieæ, co z t¹ jego zakonn¹, któr¹ bardzo dobrze zapamiêta³em. - Tak, odesz³a - rzek³ takim bardzo gromkim i rozgoryczonym g³osem. - Rozumiesz, umar³a. Zosta³a brutalnie zgwa³cona i pobita. Nie prze¿y³a szoku. Sta³o siê to w tym domu - grabki mu siê trzês³y, œciska³ w nich œcierkê - tam, w s¹siednim pokoju. Musia³em siê bardzo prze³amaæ, aby nadal tu mieszkaæ, ale ona by sobie ¿yczy³a, abym pozosta³ tu, gdzie ci¹gle siê unosi jej wonne wspomnienie. Tak tak tak. Biedna moja dziewczynka. - Zobaczy³em to wszystko wyraŸnie, o braciszkowie, co dzia³o siê tej odleg³ej nocy, i samego siebie przy tej robocie, ju¿ zaczê³o mi siê zbieraæ na wymiot i baszka mnie rozbola³a. On to widzia³, bo czu³em, jak mi odchodzi z ryja ca³a czerwo czerwona krew, morda mi zupe³nie poblad³a i on musia³ to widzieæ. - Przygotowa³em ci pokój goœcinny. Biedny mój biedny ch³opcze, to musia³o byæ dla ciebie straszne. Ofiara nowoczesnoœci, tak samo jak ona. Biedna moja biedna dziewczynka. 5 Tej nocy spa³o mi siê naprawdê horror szo³, braciszkowie, ¿adnego tam drzymu, a na zawtra by³o jasno i wzi¹³ przymrozek, i z do³u dochodzi³ bardzo krasiwy zapach jakby œniadanka sma¿¹cego siê. Dopiero po chwili wspomnia³o mi siê, gdzie jestem, jak to u mnie zawsze, ale zaraz wróci³o i poczu³em siê ujutno, ciep³o, bezpiecznie. Ale kiedy siê tak wylegiwa³em, czekaj¹c, a¿ mnie zawo³a na zawtrak, przyszed³ mi ten b³ysk ¿e powinienem wiedzieæ, jak siê nazywa ten opiekuñczy i jakby macierzyñski cz³onio, wiêc ruszy³em po cichu boso na poszukiwanie tej Mechanicznej pomarañczy, w której musi byæ jego nazwisko, jak on to naœciboli³. W mojej sypialce nic wiêcej nie by³o jak to wyrko i krzes³o i lampa, wiêc polaz³em do s¹siedniego pokoju, który by³ jego, i tam na œcianie zobaczy³em tê ¿onê, jego zakonnicê, takie du¿e foto w powiêkszeniu, a¿ mi siê znowu przypomnia³o i ciut jakby zemdli³o. Ale by³o te¿ kilka pó³ek z ksi¹¿kami no i tak jak myœla³em znalaz³a siê ta Mechaniczna pomarañcza i z boku, tak jakby na krêgos³upie, napisane by³o nazwisko F. Alexander. God Gospod, pomyœla³em, on te¿ jest Alex. I pokartkowawszy w niej (stoj¹c w jego pi¿amie i boso, ale nie marzn¹c, bo tam by³o wszêdzie ogrzane) i tak siê nie mog³em po³apaæ, o czym to jest. Wyda³a mi siê napisana jakby w takim bezumnym stylu, krugom ach! i och! i podobny szajs, ale jakby coœ z niej wynika³o, to chyba to, ¿e obecnie wszystkie wpychle (znaczy siê ludzie) przerabiani s¹ na maszyny i ¿e tak naprawdê wszyscy oni, ty i on i ja i ca³ujta mnie w rzopsko, to jakby w naturze roœli tak jakby owoce. I zdaje siê ten F. Alexander uwa¿a³, ¿e my wszyscy jakby roœniemy na takim drzewie ¿ycia (on to nazwa³) i w sadzie ¿ycia, który ten God czy Gospod niby posadzi³, a jesteœmy dlatego, ¿e temu Godu czy Gospodu chce siê piæ i w³aœnie nami ugaszaæ swe pragnienie mi³oœci, czy jakiœ podobny szajs. Nie podoba³ mi siê ca³y ten szum i be³kot, o braciszkowie, i zastanowi³em siê, czy ten F. Alexander tak po nastojaszczy nie z uma szed³szy, a wdrug przekrêci³o mu siê od œmierci jego zakonnicy? Ale zawo³a³ mnie z do³u g³osem ca³kiem normalnego mudaka, radosnym i lib lib kochaj¹cym i ca³y ten szajs, wiêc Pokorny S³uga Wasz i Ni¿ej Tu Podpisany wzi¹³ i zszed³ na dó³. - Ale d³ugo spa³eœ - powita³ mnie, wy³awiaj¹c ugotowane jajka i spod gryla wyci¹gn¹wszy czarnego tosta. - Ju¿ prawie dziesi¹ta. Ja pracujê od wielu godzin. - Pisze pan jak¹œ now¹ ksi¹¿kê? - spyta³em. - Nie nie, teraz nie o to chodzi - odkaza³ i siedli my przyjemnie po dru¿eski do sto³u przy tym trach trach trach jajek i chrum chrup-chrup chrup tostów z czarnego chlebka, a czaj z mlekiem ogromnym sta³ obok w tych porannych du¿ych wielkich kubasach. - Nie. Tylko dzwoni³em do ró¿nych ludzi. - Zdawa³o mi siê, ¿e pan nie ma telefonu - wyrwa³o mi siê, kiedy wygarnia³em to jajko i przez moment nie uwa¿a³em, co mówiê. - Dlaczego? - spyta³, nagle czujny jak ten bystry zwierzak, zatrzymawszy w rêku ³y¿eczkê z jajkiem. - Sk¹d ci przysz³o do g³owy, ¿e nie mam telefonu? - A nic - odkaza³em - nic - nic. - I zastanowi³em siê, braciszkowie, co te¿ on zapamiêta³ z pocz¹tku tej odleg³ej nocy, jak podlaz³em do drzwi wstawiaæ tê star¹ gadkê i z proœb¹, czy mogê zadzwoniæ po doktora, a ona mi odkaza³a, ¿e w domu nic ma telefonu. £ypn¹³ na mnie tak bardzo uwa¿nie, ale od razu sta³ siê znów ca³y mi³y i przyjacielski i te¿ ³y¿eczkowa³ to jajko œmajko. I tak sobie wpieprzaj¹c powiedzia³: - Dzwoni³em do ró¿nych osób, które twoja sprawa mog³aby zainteresowaæ. Bo nadajesz siê jako broñ, i to mordercza, w walce o to ¿eby obecny z³y i nikczemny Rz¹d nie obroni³ siê w nadchodz¹cych wyborach. Rz¹d najbardziej ze wszystkiego che³pi siê tym, jak w ubieg³ych miesi¹cach poradzi³ sobie z przestêpczoœci¹. - Znów przyjrza³ mi siê uwa¿nie nad paruj¹cym jajkiem, a ja znów zastanowi³em siê, czy on widzi, jak¹ rolê odegra³em w jego ¿yciu? Podj¹³: - Ta rekrutacja m³odocianych, brutalnych zbirów do policji. To wdra¿anie prowadz¹cych do ubezw³asnowolnienia i wymózg³owienia technik asocjacyjnych. - Tyle d³ugich s³ów, bracia, i ten wariacki b³ysk w oku. - Wszystko to ju¿ widzieliœmy - ci¹gn¹³ - w innych krajach. Ten klin od w¹skiego koñca wbijany i coraz szerszy. Ani siê obejrzymy, jak bêdziemy tu mieli pe³ny system rz¹dów totalitarnych. - O ho ho, pomyœla³em, jajcz¹c sobie i chrupi¹c tosta. - A co ja mam do tego? - spyta³em. - Ty - odkaza³, ci¹g³e z tym b³yskiem ob³êdu - jesteœ ¿ywym œwiadectwem tych szatañskich pomys³ów. Ludzie, zwyczajni ludzie musz¹ dowiedzieæ siê i zrozumieæ. - Wsta³ od jedzenia i zacz¹³ chodziæ tam i nazad po kuchni, od zlewu do spi¿arki, wyg³aszaj¹c na ca³e gard³o: - Czy chc¹, ¿eby ich synowie tym siê stali, co ty, biedna ofiaro? Czy teraz ju¿ sam Rz¹d bêdzie rozstrzyga³, co jest zbrodni¹ a co nie jest, i wypruwa³ ¿ycie i kiszki i wolê ka¿demu, kto by nie podziela³ opinii Rz¹du? - Troszkê siê uspokoi³, ale do jajka nie wróci³. - Napisa³em artyku³ - oznajmi³ - dzisiaj rano, kiedy ty spa³eœ. Uka¿e siê z twoim litoœæ budz¹cym zdjêciem jutro albo pojutrze. Ty go podpiszesz, biedaku, takie wyliczenie krzywd, jakie ci wyrz¹dzili. Spyta³em: - A co pan bêdzie mia³ z tego? To znaczy oprócz monalizy, co wyp³ac¹ za ten, jak pan mówi, artyku³? To znaczy dlaczego jest pan taki napalony, jeœli wolno spytaæ, przeciw temu Rz¹dowi? Chwyci³ siê za brzeg sto³u i odkaza³ mi, zgrzytaj¹c kaflami, które mia³ szmucyk i oczeñ szajsowate od rakotworów: - Ktoœ z nas musi walczyæ. Broniæ wielkich tradycji naszej wolnoœci. Nie jestem po niczyjej stronie. Gdziekolwiek ujrzê nikczemnoœæ, tam staram siê j¹ wytêpiæ. Nazwy stronnictw i partii s¹ niczym. Tradycja wolnoœci jest wszystkim. Zwyczajnym ludziom nie zale¿y na niej, a sk¹d¿e. Gotowi s¹ sprzedaæ wolnoœæ za spokojniejsze ¿ycie. Dlatego trzeba im dostarczaæ bodŸca! bodŸca! - Tu z³apa³ widelec, o braciszkowie, i dziabn¹³ nim kilka razy w œcianê, a¿ ca³y siê pogi¹³, i pizgn¹³ nim o pod³ogê. Po czym rzek³ oczeñ spoko i po dru¿eski: - Najedz siê, mój ch³opcze, biedna ofiaro wspó³czesnego œwiata - i by³o jak na balszoj oczewidno, ¿e dostaje œwira. - Jedz sobie, jedz. I to jajko moje tak samo zjedz. A ja zapyta³em: - A co ja bêdê z tego mia³? Czy wylecz¹ mnie z tego, jaki jestem? Czy bêdê móg³ znowu s³uchaæ Symfonii z chórami ¿eby mnie przy tym nie rwa³o do wymiotu? Czy bêdê móg³ prowadziæ normalne ¿ycie? Co ze mn¹ bêdzie, proszê pana? Przyjrza³ mi siê, o braciszkowie, jakby to nie przyduma³o mu siê do ³ba i w ogóle co za porównanie z Wolnoœci¹ i ca³ym tym szajsem! i wygl¹da³ na zaskoczonego tym, co powiedzia³em, jakby to by³o samolubne, ¿e ja chcia³bym te¿ coœ dla siebie. A potem rzek³: - Och, przecie¿ mówiê, ¿e ty jesteœ ¿ywym œwiadectwem, biedaku. Zjedz to œniadanie i chodŸ, przeczytasz sobie, co napisa³em, bo to zaraz pójdzie w Tygodniowej Fanfarze pod twoim nazwiskiem, ty nieszczêsna ofiaro. No có¿, braciszkowie moi, to co napisa³, to taka bardzo d³uga i p³aksiwa koby³a, ¿e jak czyta³em, to a¿ mi siê robi³o po nastojaszczy ¿al tego bidnego malczyka jak opowiada co wycierpia³ i jak to Rz¹d go w³asnej woli pozbawi³ i jak wszyscy powinni zrobiæ z tym szlus ¿eby taki niecharoszy i pod³y Rz¹d ju¿ nikagda bolsze nimi nie rz¹dzi³: i rozumie siê w koñcu dotar³o do mnie, ¿e ten bidny a cierpi¹cy malczyszka to nikt inny tylko Wasz Pokorny N.P. - Doskonale - powiadam. - Przekrasne i horror szo³. Wielkolepno i¿eœ panie mój to napisawszy. - A on przyjrza³ mi siê na to bardzo uwa¿nie i zagabn¹³: - Co? - jak gdyby dot¹d nie s³ucha³. - Och - powiadam tak siê mówi po nastolacku. Wsie malczyki u¿ywaj¹, proszê pana, tego ba³achu. - Wiêc on poszed³ do kuchni zmywaæ po zawtraku, a ja zosta³em siê w tym po¿yczonym ciuchu nocnym i tuflach czekaj¹c, aby zrobili ze mn¹ to co maj¹ zrobiæ, bo w³asnych planów nie mia³em, o braciszkowie. Kiedy wielki F. Alexander zatrudnia³ siê w kuchni z posud¹, u drzwi siê rozda³o ding dong ding dong. - No - krzykn¹³ i pokaza³ siê wycieraj¹c ³apy - to w³aœnie oni. Ju¿ otwieram. - Poszed³ ich wpuœciæ i w przedpokoju zrobi³ siê szum i takie huhuhu gadu gadu i czeœ czeœ co za pogoda i co s³ychaæ. Potem w³adowali siê do pokoju tu gdzie ogieñ pryga³ na kominku i kniga i artyku³ o moich cierpieniach i zrobili ooooo! na mój widok. By³a ich trójka i F. Alex poda³ mi ich nazwiska. Jeden by³ Z. Dolin i ci¹gle chr chr chr i kas³u kas³u nie wyjmuj¹c peta z mordy i rzêzi³o w tym cz³oniu i kopci³ obsypuj¹c siê z przodu popio³em i grabkami strzepuj¹c go sobie z ³achów jakby nie cierpiawszy i w nerwach. By³ to malutki, okr¹g³y i t³usty cz³onio w pinglach, grubych, w ciê¿kiej oprawce. Drugi by³ Coœ Tam Coœ Tam Rubinstein, bardzo wysoki, kulturalny i g³os mia³ d¿entelmena, taki wytworny, bardzo stary i z brod¹ jakby udziugan¹ w jajku. No i trzeci z nich D. B. da Silva. prêdki w ruchach i roztaczaj¹cy woñ perfum. Wszyscy mi siê tak horror szo³ przyjrzawszy i chyba nie posiadali siê z radoœci, co widz¹. Pierwszy Z. Dolin tak zagai³: - Dobrze - dobrze - co? Ten ch³opak to znakomity chwyt - mo¿e podzia³aæ. Co najwy¿ej - rozumie siê - gdyby tak mia³ wygl¹d jeszcze gorszy i tak na ¿ywego trupa. Czego siê nie robi dla sprawy. Na pewno coœ da siê wymyœliæ. Nie spodoba³ mi siê ten ¿ywy trup, o braciszkowie moi, wiêc siepn¹³em: - Co tu jest grane, dru¿kowie? Przecz to za pomyœluch gwoli bratu swemu siê wam telepie? Tu nagie wchlupota³ siê F. Alexander: - Dziwne, dziwne, jak ten rodzaj g³osu mi w coœ trafia. Na pewno musieliœmy siê gdzieœ spotkaæ. - I zaduma³ siê tak jakby zmarszczywszy brew. Trzeba mi na to uwa¿aæ, oj, braciszkowie. Mnie zaœ D. B. da Silva tak odpowiedzia³: - Chodzi g³ównie o spotkania publiczne. Ogromnie to nam pomo¿e, jak bêdziemy ciê pokazywali na wiecach. Z tym wi¹¿e siê oczywiœcie prasa. Postawi siê na zrujnowane ¿ycie. Musimy rozpaliæ w nich serca. - I pokaza³ wszystkie trzydzieœci i coœ tam kafli, bardzo bia³ych na tle ciemnego lica, przez co wygl¹d mia³ ciut po niemno¿ku jak inostraniec. Wiêc ja na to: - Nikt jeszcze nie powiedzia³, jak¹ z tego ja bêdê mia³ korzyœæ. Torturowany w wiêzieniu, wyrzucony z domu przez w³asnych rodziców i tego ich nadêtego brudasa lokatora, zlinczowany przez gromadê staruchów i ma³o nie zabity przez gliniarzy! co ze mn¹ bêdzie? - Tu w³¹czy³ siê Rubinstein: - Przekonasz siê, ch³opcze, ¿e Partia ci oka¿e wdziêcznoœæ. Na pewno. Gdy to wszystko ju¿ dobiegnie koñca, spotka ciê ma³a i bardzo korzystna niespodzianka. Tylko musisz poczekaæ. - Ja chcê tylko jednego wrzasn¹³em - ¿ebym znów by³ normalny i zdrów jak za dawnych czasów! i mia³ ciut niemno¿ko ubawu z prawdziwymi kumplami, a nie z takimi, co tylko nazywa siê ¿e dru¿kowie, a po nastojaszczy to zdrajcy! Czy to potraficie zrobiæ? Czy ktoœ mo¿e mnie przywróciæ do tego, czym by³em? Tego chcê! i to w³aœnie chcê wiedzieæ! Chrr chrr - zrobi³ Z. Dolin kas³u kas³u. - Mêczennik dla wielkiej sprawy Wolnoœci - powiedzia³. - Masz odegraæ sw¹ rolê i o tym pamiêtaj. A na razie zajmiemy siê tob¹. - I zacz¹³ mnie g³askaæ po lewej grabie jak duraka, obszczerzaj¹c siê jak z uma szed³szy. A¿ wykrzykn¹³em: - Co mnie traktujecie jak rzecz do u¿ycia! Nie jestem durak, ¿ebyœcie mnie robili w konia, wy g³upie skurwle. G³upie to s¹ jakieœ zwyczajne przystupniki, a ja nie jestem ani jakiœ tam zwyczajny, ani jo³op dla was. Paniatno? - Jo³op - rzek³ jakby z namys³em F. Alexander. - Jo³op. Tak na kogoœ mówili. Jo³op. - E? - spyta³em. - Co ma to tego Jo³op? Co pan wie o Jo³opie? I wyrwa³o mi siê: - Och, panie Bo¿e dopomó¿. - Nie ponrawi³ mi siê ten wyraz w œlepiach F. Alexandra. Poszed³em do drzwi, ¿eby iœæ na górê po swoje ciuchy i zmywaæ siê st¹d. - Prawie zdawa³o mi siê - wymówi³ F. Alexander pokazuj¹c te zafajdane kafle, a w g³azach jak z uma szed³szy. - Ale to siê nie mo¿e zdarzyæ. Bo w razie - Jezu Chryste - gdyby - to ja bym go rozdar³. Na dwoje bym go roz³upa³ i rozpru³, jak pragnê Boga mego jedynego, tak - tak - zrobi³bym to. - No ju¿ - ju¿ - powiedzia³ D. B. da Silva g³aszcz¹c go po klatce jak pieska siê uspakaja. - Wszystko to ju¿ minê³o. To byli zupe³nie inni ludzie. Musimy pomóc temu biedakowi. Tego wymaga od nas Przysz³oœæ i Nasza Sprawa. - Ja tylko zabiorê ciuchy - ba³akn¹³em ju¿ ko³o schodów - to znaczy ubranie i pójdê sobie sam na samo gwa³t i adzinoko. Znaczy siê, chcia³em powiedzieæ, wszystkim panom tu jestem bardzo wdziêczny, ale muszê sam troszczyæ siê o w³asne ¿ycie i koniec. - Bo ju¿ by³o mi po nastojaszczy pilno wydostaæ siê st¹d. Ale ten Z. Dolin powiedzia³: - O nie, nie. Mamy ciê, przyjacielu, i nie wypuœcimy tak ³atwo. Pójdziesz z nami. Wszystko bêdzie dobrze, zobaczysz. - I bystro podszed³, aby mnie apiaæ z³apaæ za ³apsko. To b³ysnê³o mi ju¿, braciszkowie, ¿e pora walczyæ, ale na myœl o walce ju¿ zechcia³o mi siê upaœæ i rzygn¹æ, no to sta³em i tyle. A póŸniej dostrzeg³em ten jakby sza³ czy ob³êd w œlepiach F. Alexandra i mog³em tylko powiedzieæ: - Jak sobie chcecie. Bo macie mnie w rêku. Tylko bierzmy siê do tego i koñczyæ, braciszkowie. - Bo teraz chcia³em ju¿ tylko wydostaæ siê z tego DOMCIU. Przesta³o mi siê podobaæ to jakby spojrzenie w g³azach F. Alexandra. - W porz¹dku - wkluczy³ siê Rubinstein. - Wiêc ubieraj siê i ruszamy. - Jo³op jo³op jo³op - wci¹¿ mamrota³ z cicha F. Aleksander. - Czym albo kim by³ ten Jo³op? - Znalaz³em siê na górze w try miga i by³em ubrany w nieca³e dwie sekundy. A nastêpnie z tymi trzema na dwór i w gablo. Rubinstein siedzia³ mi po jednej stronie, po drugiej Z. Dolin chrr kas³u kas³u, a D. B. da Silva prowadzi³ do miasta i pod blok w pobli¿u mojego bloku czyli rodzinnego ¿yliszcza. - ChodŸ, wysiadamy, ch³opcze - powiedzia³ Z. Dolin i zakaszla³, a¿ mu siê czubek rakotwora wetkniêty w mordê roz¿arzy³ czerwono jak ma³e palenisko. - Tu siê wprowadzasz. - No to weszliœmy i w holu na œcianie znowu nabazgrane coœ z tej Godnoœci Trudu, i winda, na górê, braciszkowie, i do ¿yliszcza takiego jak wszystkie ¿yliszcza we wszystkich blokach tego miasta. Malu malu malutkie, dwie sypialki, jedna bywalnia (czyli sto³o ¿y³o robo³o co by nie by³o) i w niej stó³ calutki w knigach i bumagach i atrament i butle i tym podobny szajs. - Tu bêdzie twój dom - oznajmi³ D. B. da Silva. - Rozgoœæ siê, ch³opcze. Jedzenie znajdziesz w tej szafce. Pi¿ama w szufladzie. Odpoczywaj, niespokojny duchu. - Hê? - spyta³em nie sawsiem zrozumiawszy. - W porz¹dku - odezwa³ siê Rubinstein tym starym g³osem. - Zostawiamy ciê tu. Mamy coœ do zrobienia. Poka¿emy siê znów trochê póŸniej. A na razie znajdŸ sobie jakieœ zajêcie. - Aha - odkaszla³ siê Z. Dolin chrr kaslu kas³u - jeszcze jedno. Widzia³eœ, co siê przebudzi³o w udrêczonej pamiêci naszego przyjaciela F. Alexandra. Czy aby nie - ? - Chcia³em powiedzieæ, czy nie ty - ? - Wiesz chyba, co mam na myœli. Nie mo¿na dopuœciæ, ¿eby to dalej posz³o. - Zap³aci³em ja na to. God Gospod sam najlepiej wie, ¿e zap³aci³em za wszystko. Nie tylko za siebie, ale i za tych skur wy bladych synów, którzy nazywali siê moimi kumplami. - A¿ chuæ i poczucie gwa³tu mnie ogarnê³o i poczu³em siê zaraz niedobrze. - Trochê siê po³o¿ê - skaza³em. - Wszystko to, co przysz³o mi siê znieœæ ostatnio, to by³o prze u ¿asne i kropne. - By³o - zgodzi³ siê D. B. da Silva i pokaza³ wsie trzydzieœci zêbów jak nie wiêcej. A po³ó¿ siê. No i zostawili mnie, braciszkowie. Poszli zaj¹æ siê swoimi sprawami, co to pewnie polityka i ca³y ten szajs, a ja le¿a³em na wyrku, sam na samo gwa³t i adzinoko cicho i spoko. Tak po prostu le¿a³em skopawszy but ze stóp i rozluŸniwszy halsztuk, do imentu oszo³omiony i bez pojêcia, jakie ma byæ teraz moje ¿ycie. I we ³bie lecia³y mi ró¿ne obrazki - ró¿nych ludzi, jakich spotka³em w rzygole i Wupie i ró¿noœci, co mi siê przytrafi³y - i jak w ca³ym przeogromnym œwiecie niet ani jednego cz³owieka, któremu by mo¿na zaufaæ. Po czym zadrzema³em, o braciszkowie. Zbudzi³em siê us³yszawszy muzykê za œcian¹, po nastojaszczy gromko, i jak raz ona wytarga³a mnie z tej troszeczki snu. By³a to symfonia, któr¹ zna³em horror szo³ i prawie na pamiêæ, ale jej nie s³ysza³em od lat, mianowicie Symfonia Nr 3 tego duñskiego flimona, co nazywa siê Otto Skadelig, bardzo huczny i gwa³towny utwór, szczególnie w pierwszej czêœci, co akurat lecia³a. Pos³usza³em jej tak ze dwie sekundy ciekawie i z radoœci¹, a potem jak mnie chwyci ten pocz¹tek bólu i md³oœci, a¿ sieknê³o mi g³êboko w kiszkach. A potem ja, tak bardzo kochaj¹cy siê w muzyce, czo³ga³em siê z ³ó¿ka i sam do siebie och och och i zaraz ³ubudu du du w œcianê z wrzaskiem: - Przestaæ, przestaæ, wy³¹czyæ! - A tam gra³o i jakby coraz g³oœniej. Wali³em w ten mur a¿ kostki zrobi³y mi siê ca³e z krwi czerwo czerwonej i skóry w strzêpach, skrzyczeæ i wrzeszcz¹c, ale muzyka nie ucich³a. A¿ dosta³em prydumki, ¿e muszê od niej uciec, to wypad³em z tej malutkiej sypialki, do drzwi wyjœciowych, a te od zewn¹trz zakluczone i nielzia wydostaæ siê. A muzyka huczy coraz to g³oœniej i g³oœniej, jakby naumyœlnie torturowali mnie, o braciszkowie. A¿ wepchn¹³em sobie ma³e palce tak po nastojaszczy w g³¹b uszu, ale puzony i kot³y te¿ siê przedziera³y zupe³nie gromko. Wzi¹³em siê znów ryczeæ i wrzeszczeæ, aby przestali, a w mur pi¹chami ³up ³up i ³ubudu du! ale nic a nic z tego nie wynik³o. - Och, co ja mam robiæ? - zawy³em do samego siebie i bu hu hu. Oeh, Bo¿e, zlituj siê nade mn¹! - Tak siê obija³em po ca³ym ¿yliszczu w tym bólu i md³oœciach, staraj¹c siê jakoœ odgrodziæ od muzyki i stêkaj¹c a¿ jakby z g³êbi kiszek, a potem na kupie knig i bumagi i tym podobnego szajsu na tym stole w bywalni zobaczy³em, co muszê zrobiæ i co chcia³em zrobiæ, a¿ te próchniaki w Publo Biblotece, a potem Jo³op i Billyboy przebrani za gliniarzy, powstrzymali mnie, to znaczy skoñczyæ ze sob¹, wyci¹gn¹æ kopyta, prysn¹æ raz i nawsiegda z tego parszywego i wrednego œwiata. Bo zobaczy³ ja s³owo ŒMIERÆ na ok³adce takiej broszurki, chocia¿ oni ŒMIERÆ zapowiadali tylko RZ¥DOWI. Jakby zrz¹dzeniem losu druga broszurka mia³a na ok³adce akoszko i napis: Otwórz okno na œwie¿e powietrze, Œwie¿¹ myœl i nowy styl ¿ycia. Jakby mi ktoœ podskaza³, ¿e mam skoñczyæ z tym wyskoczywszy. Mo¿e chwilê zaboleæ i ju¿, spoko i spaæ nawsiegda i na zawsze. Muzyka wci¹¿ bluzga³a na wylot przez mur, ten mosi¹dz i bêbny i smyczki na kilometr wysokie. Okno w pokoju, gdzie siê po³o¿y³em, sta³o na roœcie¿. Podszed³em i wyjrza³em pionowo w dó³ na samochody i basy i przechodniów. I uwrzasn¹³ siê ja do œwiata: - ¯egnaj, ¿egnaj, i niech ci God Gospod przebaczy to zmarnowane ¿ycie! - Wylaz³em na parapet, muzyka hucza³a mi z lewej, zamkn¹³em oczy i poczu³em na ryju zimny wiatr i skoczy³em. 6 Wyskoczy³em ja, o braciszkowie, i ciê¿ko siê ³omotn¹³em o chodnik, ale ¿ebym wykorkowa³, to nie. Przecie¿ jakbym siê zabi³, to bym nie móg³ napisaæ tego, co napisa³em. Chyba nie z takiej wysokoœci skoczy³em, ¿eby siê zabiæ. Ale pogruchota³em se grzbiet nadgarstki i giczo³y i strach powiedzieæ, jak bola³o, a¿ mi siê film urwa³, braciszkowie, a zdumione i pora¿one mordy wyba³usza³y siê na mnie z góry. A jak mi siê urywa³ film, to w ostatniej chwili ponia³ ja, ¿e na tym ohydnym i przeohydnym œwiecie ani jeden cz³owiek nie jest po mojej stronie i ¿e te muzykê za œciana, te¿ ustroili ci moi niby to nowi przyjaciele i ¿e jak raz tego by³o im nu¿no dla tej ich okropnej che³pliwej i samolubnej polityki. To b³ysnê³o mi w jednej miliono milionowej czêœci tej chwili, w której porzuca³em œwiat i niebo i gapi¹ce siê nade mn¹ pyski. No i gdzie wróci³em do ¿ycia z d³ugiej czarnej i czarno czarniutkiej pustki, która mog³a trwaæ milion lat, jak nie w szpitalu? w bieli i w tym szpitalnym zapachu, co siê go aplikuje, taki jakby kwaskowaty i ckliwy i czysty. Te œrodki odka¿aj¹ce, które wam ³aduj¹ w szpitalach, to powinny mieæ jakiœ horror szo³ zapach jak sma¿ona cebulka albo kwiaty. Bardzo powoli wróci³o mi wreszcie, kim jestem, ca³y owiniêty by³em w coœ bia³ego i w cielsku nie odczuwa³em nic a nic, bólu ani czucia, w ogóle nic. G³owê mia³em ca³¹ w banda¿u i jakieœ kawa³ki czegoœ tam poprzylepiane do mordy, graby te¿ obanda¿owane i jakby z patykami rozpo³o¿onymi wzd³u¿ palców, jakby to by³y kwiatki jakieœ i ¿eby prosto wyros³y, a moje bidne stare no¿yska ca³e wyci¹gniête i na ca³oœæ banda¿e, klatki jakby z drutu, w praw¹ zaœ grabê u samego plecza kapa³a czerwo czerwona krew z odwróconego s³oika. Nic jednak nie czu³em, o braciszkowie. Przy ³ó¿ku siedzia³a pielêgniarka zaczytawszy siê w knidze bardzo niewyraŸnie drukowanej, ale widno, ¿e jakiœ razkaz, bo mnóstwo w niej rozmów i dysza³a przy tym uch uch uch, wiêc musia³ to byæ jakiœ razkaz o tym starym ryps wyps tam i nazad. Dziuszka by³a po nastojaszczy horror szo³, usto mia³a ba ba bardzo czerwone i rzêsy takie d³ugie ponad g³azkami, a pod jej oczeñ wysztywnionym fartuchem widaæ by³o takie grudki ¿e horror szo³. Wiêc ba³akn¹³em: - Jak leci, ma³a¿ ty moja siostrzyczko? PójdŸ tedy a uczyñ w ³o¿u z dru¿kiem twym przyjebne pok³adanko. - Ale s³owa mi nie wysz³y tak horror szo³, jakbym usto mia³ zesztywniale, i stwierdzi³em wymacawszy chlipad³em ¿e niektórych zêbów ju¿ nie ma. Ale ta pielêgniarka zerwa³a siê, a¿ kniga jej polecia³a na pod³ogê, i przemówi³a: - Ooo! wiêc odzyskaliœmy œwiadomoœæ. Za wielki ba³ach w usto dla malutkiej psiczki, jak ona, to jej próbowa³em powiedzieæ, ale wysz³o mi tylko yczenie jakieœ yy! y! i nic wiêcej. Wysz³a i zostawszy ja sam na samo gwa³t i adzinoko dopiero zobaczy³em, ¿e le¿ê w osobnym pokoiku, a nie na takiej d³uuugiej sali. gdzie trzymali mnie jako drobnego rybionka, pe³nej kas³u kas³u zdychaj¹cych wokó³ próchniaków, ¿eby ci siê prêdzej odechcia³o chorowaæ, tylko aby wyzdrowieæ i uciec. Mia³em wtedy coœ jakby dyfteryt, o braciszkowie. A siejczas tak jakbym nie móg³ za d³ugo utrzymaæ tej przytomnoœci, bo prawie od razu apiaæ jakby przysn¹³em, w try miga, ale za minutkê czy dwie znów mi siê wyda³o jak gdyby pewne, ¿e ta psiczka wróci³a i przywiod³a ze sob¹ kilku w bia³ych p³aszczach i ci ogl¹dali mnie umarszczywszy siê i robili hm hm hm do Ni¿ej Podpisanego. A z nimi jakby na pewno by³ ten stary kap³on z Wupy i zagaja³: Och, synu, synu mój - i dycha³ na mnie tym zaprza³ym a smrodliwym ³yskaczem i znów siê wywnêtrza³: Ale d³u¿ej bym nie zosta³, o nie! Nie móg³bym przy³o¿yæ rêki do tego, co te sukinsyny bêd¹ wyprawiaæ z innymi nieszczêsnymi przystupnikami. Wiêc rzuci³em to i obecnie wyg³aszam kazania, chodzê i mówiê to ludziom, ukochany mój synku w Jot Cha. Potem znów siê obudzi³em i kogo ja widzê przy moim ³ó¿eczku jak nie tych trzech, co im wyprygn¹tem z akoszka! czyli D. B. da Silva i Coœ Tam Coœ Tam Rubinstein i Z. Dolin we w³asnej osobie. - Przyjacielu - zagai³ jeden z nich, ale nie mog³em siê rozejrzeæ ani dos³yszeæ który - ma³y nasz przyjacielu - snu³ ten g³os - ludzie pa³aj¹ z oburzenia. Zada³eœ cios œmiertelny tym ohydnym, che³pliwym ³ajdakom i ju¿ nie maj¹ szans na przejœcie w wyborach. To kres ich rz¹dów na zawsze i raz na zawsze. Wspaniale siê przys³u¿y³eœ sprawie Wolnoœci. Stara³em siê odpowiedzieæ: - A jakbym zdech³, to by³oby jeszcze ³uczsze dla was, polityczne skur wy bladki wy syny, a co, mo¿e nie, zdradzieckie wy po przyjaŸni ³garze i w kant naci¹gacze. - Ale wysz³o mi tylko yy y. Nastêpnie jeden z trójki wyci¹gn¹³ do mnie jakby plik wycinków z gazet i dojrza³em strach budz¹ce foto samego siebie, ca³ego we krwi, jak mnie taszcz¹ na noszach i tu nieo¿ydno przypomnia³em sobie te pykaj¹ce œwiat³a, na pewno fotografów. Jednym okiem wyczyta³em nag³ówki tak jakby trzês¹ce siê w ³apie u trzymaj¹cego, w rodzaju CH£OPIEC OFIAR¥ KRYMINALNEJ REFORMY albo RZ¥D W ROLI ZABÓJCY i do tego foto jakby znajomego drewniaka z podpisem AUT AUT AUT i by³ to chyba Minister Spraw Niewdziêcznych i Wewnêtrznych. Po czym ta dziuszka pielêgniarka orzek³a: - Nie mo¿na go tak denerwowaæ. Nie powinniœcie go wyprowadzaæ z równowagi. A teraz proszê st¹d wyjœæ. Próbowa³em powiedzieæ: - Aut aut aut! - ale wysz³o znów y! y! y! Wsio taki ci trzej politycy siê wynieœli. I ja te¿ udali³em siê, tylko ¿e apiaæ ku ziemi, w tê czarnoœæ rozjaœnian¹ tylko dziwnymi snami, nie wiadomo, czy drzym, czy jawa, o braciszkowie moi. Przyduma³o mi siê na przyk³ad, ¿e ca³a moja p³yæ (to znaczy cielsko) jakby opró¿nia siê z czegoœ w rodzaju brudnej wachy i na to miejsce wp³ywa czysta. Te¿ powtarza³ siê przekrasny i po nastojaszczy horror szo³ drzym jak siedzê w ukradzionej gablocie jakiegoœ flimona, sam na samo gwa³t i adzinoko je¿d¿¹c sobie tam i nazad po œwiecie i rozje¿d¿aj¹c wpychli, co krzycz¹, ¿e - Umieram! - i nie odczuwaj¹c bólu ani md³oœci. Œni³y mi siê te¿ rozmaite psiczki, ¿e robiê im to stare ryps wyps tam i nazad, ¿e nasilno przewracam je na ziemie i gwa³t! i gwa³t! a wszyscy stoj¹ dooko³a i klaszcz¹ w ³apska i raduj¹ siê jak z uma szed³szy. A potem znów siê obudzi³em i patrzê, a tu moi ef i em przyszli w odwiedziny do chorutkiego synka i moja em wyprawia takie bu-hu-huuu ¿e wprost horror szo³. Teraz ju¿ mog³em du¿o lepiej mówiæ i odezwa³em siê: - No no no no proszê, i co jest grane? mo¿e wam siê zdaje, ¿e jesteœcie tu mile widziani? - Mój tatata odpowiedzia³ tak jakby zawstydziwszy siê: - Pisali o tobie w gazetach, synu. ¯e ciê bardzo skrzywdzono. Jak to Rz¹d ciê popchn¹³ do targniêcia siê na w³asne ¿ycie. I my w pewnym sensie te¿ byliœmy winni, synu. W koñcu twój dom, synu, to jednak twój dom. - A maciocha wci¹¿ robi³a do tego bu hu huuu i wygl¹da³a tak ohydnie jak ca³uj mnie w rzopsko. Wiêc ba³akn¹³em: - Co azali¿ twe poczynia Joe nowe syniszcze? Zdrów i dobrze ma siê i dostatnio, wierê a modlê. Maciocha zaœ na to: - Och, Alex Alex. Ouuuuuuu. - A mój tatata: - Bardzo niefortunnie siê sta³o, synu. Mia³ trochê k³opotów z policj¹ i za³atwili go. - Naprawdê? - powiadam. - Naprawdê? Taki porz¹dny cz³owiek i w ogóle. Zaiste dziw mnie ogarnia. - Patrzy³ swego nosa i nikomu nie wadzi³ - powiada ef. - A policja mu siê kaza³a rozejœæ. Bo sta³ na rogu, synu, umówi³ siê tam z dziewczyn¹ i czeka³ na ni¹. A oni do niego, ¿e ma przechodziæ, wiêc powiedzia³, ¿e ma prawo jak ka¿dy, wtedy oni siê rzucili na niego i okropnie go zbili, - To straszne - powiadam. - Naprawdê straszne. I gdzie siê podziewa ten biedny ch³opak? - Ouuuuu - zabuhuhucza³a maæ. - Pojecha³ do domuuuu. - Tak - potakn¹³ ef. - Pojecha³ z powrotem do swej rodzinnej miejscowoœci, aby siê wylizaæ. Wiêc na jego miejsce do pracy ju¿ musieli przyj¹æ kogo innego. - No i teraz - odrzek³em - chcecie, ¿ebym do was siê znów sprowadzi³ i ¿eby wszystko by³o po staremu. - Tak, synu - skaza³ tatata. - Proszê ciê, synu. - Zastanowiê siê - powiedzia³em. - Przemyœlê to sobie bardzo starannie. - Ouuuuu - zawy³a macica. - Och. zamknij ¿e siê - powiedzia³em - - albo dam ci powód, ¿ebyœ naprawdê mia³a czego wyæ i lamentowaæ. Bo ci przykopiê w zêby. - I - o braciszkowie moi to powiedziawszy zaraz siê poczu³em ciut ³uczsze, jakby œwie¿a krew czerwo czerwona pop³ynê³a mi nagle po wszystkich ¿y³ach. By³o nad czym siê zastanowiæ. Jakbym po to, aby mi by³o lepiej, musia³ coœ tak robiæ, aby gorzej. - Tak nie mówi siê do matki, synu rzek³ mój tatata. - W koñcu ona ciê wyda³a na œwiat. - Aha - odrzek³em. Na ³adny mi œwiat smrodliwy i zafajdany. Zacisn¹³em powieki jak gdyby z bólu i skaza³em: - Ju¿ idŸcie. Pomyœlê o tym powrocie. Ale du¿o by trzeba zmieniæ. - Dobrze, synu - rzek³ ef. - Co tylko zechcesz. - Musicie siê zdecydowaæ - powiedzia³em - kto rz¹dzi. - Ouuuu - nie ustawa³a maæ. - W porz¹dku, synu - odpowiedzia³ tatata. - Wszystko bêdzie, jak zechcesz. Tylko wyzdrowiej. Kiedy poszli sobie, le¿a³em i myœla³em co nieco o ró¿nych rzeczach, jakby pod czaszk¹ przesuwa³y mi siê najró¿niejsze obrazki, a kiedy wróci³a ta dziuszka, pielêgniarka, tak jakby wyg³adziæ mi przeœcierad³a, to j¹ spyta³em: - Jak dawno tu jestem? - Oko³o tygodnia - odpowiedzia³a. - I co ze mn¹ robili? - No có¿ - powiedzia³a - by³eœ ca³y po³amany i pot³uczony i dozna³eœ powa¿nego wstrz¹su i straci³eœ niema³o krwi. Musieli z tym wszystkim zrobiæ porz¹dek, nieprawda? - Ale czy ktoœ - zagabn¹³em - robi³ coœ z moj¹ baszk¹? To znaczy chcia³em zapytaæ, czy nie majdrowali mi tam coœ wewn¹trz mózgu? - Cokolwiek by robili - odrzek³a - to na pewno ci wyjdzie na dobre. Ale w parê dni potem zjawi³o siê dwóch takich doktorków, m³odych i s³odziutko u³ybniêtych, i przynieœli jakby ksi¹¿kê z obrazkami. Jeden zagai³: Chcemy, ¿ebyœ sobie na to popatrzy³ i powiedzia³ nam, co myœlisz o tych obrazkach. Zgoda? - Co jest grane, moi mali dru¿kowie? - spyta³em. Jakie¿ to miawszy pomyœlunki na mózg³owiu œwie¿e a nierozumniech? - Wiêc obaj siê jakby zak³opotawszy obœmiali z tego i usiedli po dwóch stronach wyrka i rozpachnêli tê ksi¹¿kê. Na pierwszej stronie by³o zdjêcie jakby gniazda pe³nego jaj ptaszêcych. - S³ucham? - odezwa³ siê jeden z doktorków. - Gniazdo ptasie - odrzek³em - z jajami. Bardzo fajne. - I co byœ z tym zrobi³? - zapyta³ drugi. - Och - powiadam. - Rozpirzgn¹³bym. Z³apa³bym to wszystko i pierdykn¹³ o œcianê albo ska³ê, czy o coœ tam i popatrzy³bym, jak to siê horror szo³ tak fajnie rozbryzga. - Dobrze dobrze - powiedzieli obaj i kartka siê przewróci³a. Na tym obrazku by³ taki, no, wielki gromadny ptak, co siê nazywa paw, ogon mia³ krugom rozpostarty we wszystkich kolorach, pysznie tak i che³pliwie. - S³ucham? - rzek³ jeden z doktorków. - By³oby niep³ocho - powiadam - wydziargnaæ mu z ogona te wszystkie pióra i pos³uszaæ, jak wrzeszczy gwa³tu rety! a¿ by posinia³. A co siê tak pyszni. - Dobrze - zaba³akali obaj - dobrze dobrze dobrze. - I dalsze odwracali te kartki. By³y tam obrazki takich bardzo horror szo³ fajnistych dziobek i psiczek, to ja powiedzia³em, ¿e warto by im zasun¹æ to stare ryps wyps tam i nazad: i do tego fest ultra kuku. By³y takie obrazki, ¿e flimon jakiœ dostaje but w samego ryja i krugom niczewo tylko ta czerwo czerwona jucha krasna i ja na to, ¿e owszem, chêtnie bym siê przy³¹czy³. I by³ te¿ obrazek, na którym ten stary go³oguzy brat i swat naszego kap³ona taszczy swój krzy¿ pod górê: i ja powiedzia³em, ¿e pasowa³by mi ten m³otek i gwoŸdzie. Dobrze dobrze dobrze! wiêc ja powiadam: - Niby co takiego? - G³êboka hipnopedia - rzeki jeden z nich, albo jakieœ podobne s³owo. Chyba jesteœ ju¿ wyleczony. - Wyleczony? - powiadam. - Przykuty do tego wyrka i ty gadasz mi ¿e wyleczony? Uch ty, czerepizd¹ nakryty! - Poczekaj - wkluczy³ siê drugi. - Ju¿ nied³ugo. No to czeka³em i czu³em siê, braciszkowie moi, coraz lepiej, wpieprzaj¹c te jajka œmajka i kusoczki tostu i ¿³opi¹c gromadne wielkie kubasy czaju z mlekiem, a¿ któregoœ dnia powiedziano mi, ¿e bêdê mia³ bardzo bardzo bardzo wyj¹tkowego goœcia. - Kogo? - spyta³em, jak oni mi wyg³adzali poœciel i czesali mój bujny przepych, bo z g³owy banda¿e ju¿ mia³em zdjête i kud³y mi z powrotem odrasta³y. - A zobaczysz, zobaczysz - odkazywali. No i zobaczy³em. O drugiej trzydzieœci po po³udniu zwalili siê chyba wszyscy fotografowie i ci z gazet, co maj¹ notesy i o³ówki no i ca³y ten szajs. I ma³o nie zatr¹bili wielkiej fanfary ku czci tego ogromnego wa¿niaka, który przyjecha³ zobaczyæ siê z Ni¿ej Podpisanym. No i wkroczy³, i oczywiœcie by³ to nie kto inny, tylko Minister Spraw Niewdziêcznych i Wewnêtrznych, odziany w sam szczyt mody i tak wytwo ho ho hornie przemawiaj¹cy. B³ysk b³ysk i trrrach posz³y w ruch kamery na to, jak on zafundowa³ mi grabê. A ja powiadam: - No no no i proszê. Có¿ jest aliœci grane, o stary mój dru¿ku? - Tak zupe³nie chyba nikt nie ponia³, co ba³akn¹³em, ale ktoœ odezwa³ siê ostro: - Wiêcej szacunku, ch³opcze! mówisz do Ministra. - Jaja - wark³em na niego jak psiuk. - Wielkie ci jajka œmajka w¿dyæ i twoim tak samo. - Dobrze, dobrze! - wkluczy³ siê bystro ten Minister Spraw Nie i We Wnêtrznych. - Rozmawiamy sobie na stopie przyjacielskiej, nieprawda¿, synu? - Ja dla ka¿dego jestem przyjacielem - odrzek³em - z wyj¹tkiem wrogów. - A kim¿e s¹ twoi wrogowie? - spyta³ Minister, a te z gazet fagasy nic tylko skrybu skrybu i pisu pisu. - Czy móg³byœ nam to powiedzieæ, mój ch³opcze? - Ka¿dy, kto mnie skrzywdzi - powiadam - to mój wróg. - A wiêc - rzek³ Minister od Nie i We Wnêtrz - ja i Rz¹d, do którego nale¿ê, chcemy, abyœ nas uwa¿a³ za przyjació³. Tak jest, przyjació³. Doprowadziliœmy ciê do porz¹dku, nieprawda¿? Masz najlepsz¹ opiekê lekarsk¹. Nigdy w ¿yciu nie chcieliœmy twej krzywdy, ale s¹ tacy, którzy chcieli jej i chc¹ w dalszym ci¹gu. Chyba orientujesz siê, o kogo chodzi. Tak, tak, tak - posuwa³. - S¹ pewni ludzie, pragn¹cy ciê wykorzystaæ, tak jest, wykorzystaæ w celach politycznych. By³oby im to na rêkê, tak jest, na rêkê, gdybyœ nie ¿y³, bo myœl¹, ¿e wtedy uda³oby siê im zwaliæ odpowiedzialnoœæ za to wszystko na Rz¹d. Wiesz chyba, co to za ludzie. Jest pewien osobnik - ci¹gn¹³ Mini od Nie i We Wnêtrz - niejaki F. Alexander, autor literatury wywrotowej, co rycza³ i domaga³ siê twojej krwi. Oszala³ z pragnienia, ¿eby ci wpakowaæ nó¿ w serce. Ale ju¿ nie bêdzie ci zagra¿a³. Wziêliœmy go pod klucz. - A mia³ byæ jak dru¿ek - powiedzia³em. - By³ mi jak matka rodzona! taki on by³. - Bo dowiedzia³ siê, ¿e go skrzywdzi³eœ. Przynajmniej - poprawi³ siê Mini oczeñ bystro - pomyœla³ i uwierzy³ w to, ¿e go skrzywdzi³eœ. Wbi³ sobie do g³owy, ¿e jesteœ odpowiedzialny za œmieræ kogoœ bliskiego mu i drogiego. - Znaczy siê - ba³akn¹³em - ¿e mu ktoœ powiedzia³. - By³ o tym przekonany - rzek³ Mini. - By³ niebezpieczny. Wiêc zamkniêto go dla jego w³asnego dobra. Jak równie¿ doda³ - dla twojego. - To mi³e - rzek³em. - To zaiste mi³e z waszej strony. - Kiedy st¹d wyjdziesz - tru³ dalej Minister - nie bêdziesz mia³ ¿adnych k³opotów. O wszystko siê zatroszczymy. Bêdziesz mia³ dobr¹ pracê i wysokie zarobki. Bo nam pomagasz. - A pomagam? - ja na to. - Przyjacio³om zawsze siê pomaga, nieprawda¿? - i z³apa³ mnie za grabê, a ktoœ zawo³a³: - Uœmiech! - i u³ybn¹³em siê nie pomyœlawszy, jak z uma szed³szy, i zaraz b³ysk b³ysk i trzask b³ysk trrrach porobili zdjêcia mnie i Ministrowi od Nie i We Wnêtrz jacy z nas przyjaciele. - Dobry z ciebie ch³opiec powiedzia³ ten wielki cz³onio. - Grzeczny i dobry ch³opczyk. A teraz, no proszê, ma³y prezencik. I có¿ oni wnieœli, o braciszkowie, jak nie wielkie b³yszcz¹ce pud³o i od razu wiedzia³em, co to. A to by³o stereo. Postawili mi je przy wyrku i otworzyli i jakiœ fagas wetkn¹³ jego przewód do gniazdka w œcianie. - Co ma byæ? - zapyta³ jakiœ pinglarz w oczkach na klufie i w rêkach trzymawszy mnóstwo œlicznych, b³yszcz¹cych koszulek pe³nych muzyki. - Mozart? Beethoven? Schönberg? A mo¿e Carl Orff? - Dziewi¹ta - rzek³em. - Niezrównana Dziewi¹ta. I posz³a Dziewi¹ta, o braciszkowie moi. Tamci siê zaczêli grzecznie, cicho i spoko wygru¿aæ, a ja le¿a³em z zamkniêtymi oczyma, s³uszaj¹c tej przewoschodnej muzyki. - Dobry, dobry ch³opiec - powiedzia³ Mini Wnêtrz i poklepawszy mnie w pleczo te¿ siê wyniós³. Tylko jeden cz³onio, zostawszy, powiedzia³ mi: Proszê siê tu podpisaæ. - Uchyli³em powiek na tyle, ¿eby podpisaæ, nie wiedz¹c, o braciszkowie moi, co podpisuje i nawet siê tym nie interesuj¹c. Po czym zostawili mnie ju¿ samego z t¹ przecudown¹ Dziewi¹t¹ Ludwika Van. Och, co za wspanialstwo i niam niam niam. Jak zaczê³o siê Scherzo to ju¿ widzia³em tak dok³adnie samego siebie, jak biegnê i biegnê jakby na oczeñ leciutkich i tajemniczych nogach, robi¹c moj¹ brzytw¹ do gdryk ciach ciach po ca³ej mordzie wrzeszcz¹cemu œwiatu. A przede mn¹ jeszcze by³a ta czêœæ powolna i ta wunder bar ostatnia œpiewaj¹ca. By³em wyleczony jak trza. 7 - To co teraz, ha? By³em ja, Wasz Pokorny a Pisz¹cy Te S³owa, i trzech moich kumpli, to znaczy Len, Rick i Bycho, a Bycho zwa³ siê Bycho z powodu ¿e mia³ to gromadne grube szyjsko i takie na balszoj gromkie g³osiszcze, kak raz budŸ to wielki jakiœ gromadny byk rycza³ boouuuuu. Siedzieli my w Barze Krowa zastanawiaj¹c siê, co zrobiæ z tak piêknie rozpoczêtym, a wieczór by³ chujnia mrok zi¹b zima sukin kot choæ suchy. Wszêdzie krugom jakieœ wpychle ju¿ dobrze na haju od tego co plus welocet i syntemesk i drenkrom, i jeszcze taki siaki maraset, co ciê wynosi³ poza ten niecharoszy nastojaszczy œwiat do takiego kraju, gdzie idzie zobaczyæ Pana Boga i Wsiech Jego Anio³ów i Œwiêtych w lewym buciorze i do tego rozb³yski prysk i bryzg na ca³e mózg³owie. A doiliœmy stare mleczko z ¿yletami w œrodku, tak siê u nas mówi³o, ¿eby siê naostrzyæ i byæ gotów na niemno¿ko tego brudnego, co to dwadzieœcia w jedno, ale znacie ju¿ ten ca³y razkaz. Wszyscy byliœmy jak z ¿urna³a wyciêci, to znaczy wed³ug tamtej mody oder¿niêci, w bardzo szerokie sztany i bardzo luŸne czarne po³yskliwe skórzane jakby kubraki na rozpiêt¹ koszule, z takim jakby szalikiem wetkniêtym pod szyj¹. I by³ tagda sam szczyt mody, ¿eby se daæ star¹ brzytw¹ po g³owie, tak ¿e baszka by³a ciut nie sawsiem ³ysa i tylko z w³osami po bokach. Ale na starych no¿yskach wci¹¿ to samo: te buty po nastojaszczy horror szo³ wielkie i gromadne w sam raz ¿eby mordê wkopaæ do œrodka. - To co teraz, ha? By³em jakby najstarszy w naszej czwórce i wsie patrzyli na mnie jak na wo¿atego, ale dostawa³em nieraz takiej przydumki, ¿e Bychowi ju¿ ³azi po czaszce, czy aby nie przechwyciæ, niby ¿e taki gromadny w sobie i ¿e ten g³os gromki wydobywa siê z niego, kiedy wkroczy na wojenn¹ œcie¿kê. Ale pomys³y, o braciszkowie moi, to sz³y zawsze od Ni¿ej Podpisanego: no i w dodatku liczy³o siê, ¿e ja by³em ten s³awny i mia³em swoje zdjêcia i artyku³y o mnie w ¿urna³ach i ca³y ten szajs. A do tego mia³em te¿ najlepsz¹ robotê z naszej czwórki, niby w tym Centralnym Archiwum Narodowym jako spec od muzyki przy gramop³ytach i za to ca³kiem horror szo³ kasabubu po³ucza³em co tydzieñ do karmana i jeszcze na boczku mnogo mnogo fajniutkich p³yt dla samiutkiego siebie za bezdurno. Tego wieczora w mo³oczni Pod Krow¹ by³ ca³y t³um normalnie mu¿yków i psioch i dziuszek i ma³yszów, a wszystko œmiejaszcze i dudl¹ce, i przez ten szumny ba³ach i be³kot tych, co ju¿ w trakcie na orbicie, z tym ich: - Gropsze pychnie tu pad fallikniego i roba czmuch we pr¹g zabiczupe³ni prze trupajcach! - i przez ca³y ten szajs przebija³ siê jakiœ dysko pop na stereo i to by³ Ned Achimota œpiewaj¹cy: Ten dzieñ, oj, ten dzieñ! Przy barze siedzia³y trzy dziule oder¿niête w sam wierch mody nastolowatej, znaczy siê, d³ugie nie uczesane w³osy wykraszone na bia³o i sztuczny cyc wysterczony na metr albo wiêcej, i uch uch jakie obcis³e spódniczki, krótkie, a pod nimi wsio bia³e i a¿ pieni¹ce siê, i Bycho wci¹¿ powtarza³: - Ej, posunêli by my w to, we trzech. Staremu Lenowi nic zale¿y. Niech siê stary Len obszcza ze swoim Bogiem. - A Len tylko powtarza³: - Jaja ¿e ci œmaja. Gdzie ten duch? ¿e wsie za jednego i jeden za wsiech, no gdzie, bojku? - Nagle poczu³em siê oczeñ oczeñ ustawszy i równoczeœnie pe³en jakby takiej ³askotliwej energii, wiêc powiedzia³em: - Aut aut aut aut raus. - Raus a dok¹d? - zapyta³ Rick z mord¹ jak u ¿aby. - A tak normalnie lukn¹æ, co siê hapnie na tym ogromnym œwiecie - odpar³em. Ale w rzeczy samej, o braciszkowie, czu³em siê po nastojaszczy znudzony i jakoœ tak beznadziejnie, a to czustwo nieraz mnie zaskakiwa³o w tych dniach. Wiêc odwróci³em siê do jakiegoœ cz³onia, co siedzia³ ko³o mnie na tej d³ugiej pluszowej ³awie, ci¹gn¹cej siê u œcian krugom po ca³ej mo³oczni, do tego, znaczy siê, cz³onia, co tak bulgota³ na cyku, i pi¹chn¹³em go tak oczeñ bystro ech ech ech w brzucho. Ale on da¿e nie poczu³, braciszkowie, i dalej bulgota³ swoje: - Przeto jak cnototo pod prê gdzie¿ na k³amaszcie i po popkormaku? - Wiêc my raz i wytoczyli siê w tê wielk¹ zimow¹ noc. I.dawaj po Marghanita Road, a ¿e patrole mili poli cyjne du¿o siê tam nie udziela³y, wiêc natrafiwszy my na starego chryka, co jak raz wraca³ z kiosku wyszed³szy po gazetê, ba³akn¹lem ja do naszego Bycha: - No, fajno fajn, Bychu bojku! wolnoæ, jeœli chuæ po temu czuj¹c i ³akniesz. - W tych czasach ju¿ coraz to czêœciej wydawa³em tylko rozkazy i z boku siê przygl¹da³em, jak oni je wykonuj¹. Tak i tu Bycho wzi¹³ mu ³adowaæ uch uch uch, a tamci dwaj go podciêli, a¿ ruchn¹³, i kopali go cha cha œmiejaszczy le¿¹cego, a potem dali mu odpe³zn¹æ damoj, tam gdzie mieszka³, tak jakby skowytaj¹cemu sobie cichutko. Bycho powiedzia³: - Mo¿e by tak czegoœ stakanczyk niam niam na rozgrzewkê, o mój Alexie? - Bo niedaleko mieliœmy do Ksiêcia Nowego Jorku. Tamci dwaj kiwnêli ¿e tak tak tak! ale wszyscy ³ypi¹c na mnie, czy bêdzie zgoda. Wiêc ja te¿ kiwn¹³em i poszliœmy. W tym ujutnym zak¹tku wysiadywa³y stare psiochy czyli pudernice, czyli babulki, co nawierno pamiêtacie, jak mówi³em o nich na pocz¹tku, i zaczê³y to swoje: - Dobry wieczór, ch³opcy, niech was Bóg b³ogos³awi, ch³opcy, jesteœcie najlepsi na œwiecie, tak jest, ch³opcy! - wyczekuj¹c, kiedy od nas us³ysz¹: - To co sobie ka¿emy, dziewuszki? - Bycho da³ na dzwonek i wszed³ kelner, tr¹c sobie ³apska o szajsowaty fartuch. - Dziengi na stó³, dru¿kowie! - zagai³ Bycho, wygarniaj¹c brzdêk brzdêk i truru ru swój stosik mona³izy. - Po Szkocie dla nas i to¿e dla tych starych babuszek, no nie? A ja na to: - Ech, do diab³a! Same niech kupi¹. - Nie wiedzia³em, co jest, ale ostatnio taki siê zrobi³em p³och i niecharosz. Dosta³em takiej przydumki, jakby ³apczywej chuci, ¿e schowam to ca³e kasabubu dla siebie, jak gdybym na coœ zbiera³. A na to Bycho: - Co jest, braciszku? Co nasz³o starego Alexa? - Ech, do diab³a - powiadam. - Nie wiem. A bo ja wiem. To jest, ¿e mi siê odniechcia³o wyrzucaæ moje ciê¿ko zarobione kasabubu. Oto co jest. - Zarobione? - powiada Rick. - Zarobione? Tego siê nie zarabia, stary dru¿ku, chyba ty wiesz najlepiej. Bierze siê i tyle, po prostu bierze, ot tak. - I jak da³ siê gromko w œmiejaszczy rechot, zobaczy³em, ¿e ma parê kafli w mordzie nie tak za bardzo horror szo³. - Ach - ba³akn¹³em trza pomyœleæ. - Ale widz¹c, jak te babulki pal¹ siê, ¿eby sobie chlapn¹æ spirtnego za bezdurno, wzruszy³em pleczami no i te¿ wygarn¹³em swoje dziengi z karmanu w sztanach, bilon i papierki, wszystko zmieszane, i pizgn¹³em to brzdêk chrzêst na stó³. - Dla wszystkich obecnych po szkocie, s³u¿ê! - powiedzia³ kelner. A ja czegoœ odkaza³em: - Nie, ch³opie, dla mnie piwko, ma³e. Tutaj Len siê wci¹³: - Na to bym nie polecia³ - i zaczyna mi przyk³adaæ graby do czaszki, niby taka zgrywa, ¿e mam gor¹czkê. Ale ja na niego warkn¹³em jak psiuk, ¿eby odsta³ natychmiast. - Dobrze ju¿, dobrze, dru¿ku - margn¹³. - Tyœ zaiste powiedzia³. Ale Bycho zagapi³ siê, rozpachn¹wszy usto, na coœ wydobytego przeze mnie z karmana razem z dziengami, które szwyrgn¹³em na stó³. - No no no - powiedzia³. - Kto by pomyœla³. - Oddaj mi to - warkn¹³em i bystro mu grabn¹wszy. Ale nie potrafi³bym wyt³umaczyæ, sk¹d siê tam wziê³o, braciszkowie, doœæ ¿e by³a to fotografia, któr¹ wyci¹³em ze starego ¿urna³a, pokazuj¹ca malutkiego rybionka. Ten niemowlak robi³ gu gu gu i przy tym ca³e mleko jakby mu wycieka³o z ryja i ³ypa³ do góry, tak jakby u³ybawszy siê do wsiech, ca³kiem go³oguzy i p³yæ mia³ w takich jakby fa³dkach, bardzo t³usty rybionek. No i zrobi³o siê takie ciut jakby ho ho ho w tym szamotaniu siê, ¿eby mi odebraæ ten kusoczek bumagi, wiêc znów musia³em warkn¹æ na nich i grabn¹³em to zdjêcie, i podar³em je na drobniutkie strzêpki i rzuci³em na pod³ogê jak niemno¿ko œniegu. Po czym zjawi³ siê ³yskacz i te stare babulki rozdar³y siê: - Na zdrowie, ch³opcy! Panie Bo¿e was pob³ogos³aw, ch³opcy! Nie ma na ca³ym œwiecie lepszych ni¿ wy, ch³opcy! - i ca³y ten szajs. A jedna, do imentu w bruzdach i zmarszczkach, a zêbów to ju¿ wcale nie maj¹ca w tej uschniêtej mordzie, zagai³a: - Nie drzyj pieniêdzy, synu. Je¿eli ci nie s¹ potrzebne, to daj takim, którzy ich potrzebuj¹! - co by³o z jej strony bezumno zuchwa³e i odwa¿ne. Ale Rick odpowiedzia³. - Pieni¹dze to w¿dyæ nie by³y, o babuszko. Jeno zdjêcie, a na nim taki œliczniutki bejbuœ ciutki kochaniutki niemowlutki. Odpar³em: - Po prostu mam tego po gard³o i ustawszy, oto, co jestem. Bejbusie to wy jesteœcie, ³obuzerka. Rechotaæ i obszczerzaæ siê, i podœmiechujki, to wszystko, co potraficie! i po tchórzowsku dawaæ ludziom wielki ³omot, jak nie mog¹ wam oddaæ. Wkluczy³ siê Bycho: - No proszê, a wsiegda zdawa³o nam siê, ¿e od tego ty akurat jesteœ najwiêkszy król i pierwszy uczyciel, stary dru¿ku! No nie. Z tob¹ jest w³aœnie ten k³opot. Gapi³ siê ja na ten ohydny stakan piwa, stoj¹cy przede mn¹ jak chuj na stole, i w œrodku czu³em siê tak rzygotliwie, ¿e w koñcu zrobi³em: - Aaaaach! - i chlusn¹³em ca³y ten spieniony, œmierdz¹cy szajs na pod³ogê. A jedna ze starych psioch powiedzia³a: - Kto traci, ten siê nie bogaci. - Pos³uchajcie wy mnie, dru¿kowie. Widzicie. Tej nocy jestem czegoœ nie w humorze. Sam nie wiem, jak i dlaczego, ale to fakt. IdŸcie sobie tej nocy wy trzej w³asn¹ drog¹. Ja siê wy³¹czam. Na zawtra spotkamy siê w tym samym czasie i miejscu: mam nadzieje, ¿e ju¿ bêdê siê czu³ du¿o lepiej. - Och - powiedzia³ Bycho - jak¿e mi przykro. - Ale w g³azach mu by³o widno takie jakby œwiate³ko, ¿e na tê noc on przejmie wo¿actwo. Oj, ta w³adza w³adza, ka¿dy jej pragnie. - Mo¿emy od³o¿yæ do jutra - powiedzia³ Bycho - co¿eœmy poczêli w umyœle swym. Czyli ten skok na sklepy przy Gagarin Street. Pyszny horror szo³ zachwat le¿y i czeka, dru¿ku, tylko braæ i po³uczaæ. - Nie - odpar³em. - Niczego nie odk³adajcie. Walcie i ju¿! tyle ¿e w swoim w³asnym stylu. No - powiedzia³em - to ja spadam. - I podnios³em siê z krzes³a. - A dok¹d? - zapyta³ Rick. - Tego nie wiem - odrzek³em. - Pobyæ sam ze sob¹ i tyle: i rozebraæ siê w tym i owym. - Zrazu by³o widno, ¿e te stare babuszki dostaj¹ naprawdê zagwozdki, czemu ja tak odchodzê i do tego jakby posêpny, a nie ten bystry i œmiejaszczy malczyk palczyk, co go pamiêtacie. Ale ja skaza³em: - Ach, do diabla, do diabla - i wygruzi³em siê na ulicê sam na samo gwa³t i adzinoko. By³o ciemno i zrywa³ siê wiatr ostry jak nó¿, i niedu¿o wpychli siê szwenda³o po mieœcie. Owszem, te patroluj¹ce glinowozy z brutalnymi polucyjniakami w œrodku jakby kr¹¿¹ce i od czasu do czasu, gdzieœ na rogu, widzia³o siê paru bardzo m³odziutkich gliniarczyków, jak tupi¹ na ten kurewski zi¹b i wypuszczaj¹ paruj¹cy oddech w zimowe powietrze, o braciszkowie. Chyba ju¿ po nastojaszczy mnóstwo tego starego ultra gwa³tu i z³odziejstwa wymiera³o, jako ¿e milicyjniaki zrobi³y siê tak brutalne z ka¿dym, kogo z³apali, chocia¿ z drugiej strony to by³a ju¿ taka jakby wojna miêdzy wrednymi nastolami a gliniarzami, którzy stali siê bystrzejsi z majchrem i brzytw¹, i pa³¹ i nawet ze spluw¹. Ale co siê wtedy dzia³o ze mn¹, to ¿e jakby niezbyt mnie ju¿ obchodzi³o. Jakby siê zalêg³o we mnie coœ na miêkko i nie mog³em zrozumieæ: dlaczego? Sam nie wiedzia³em, czego chcê. Nawet i muzyka, której lubi³em s³uchaæ w moim malu malutkim ¿yliszczu, by³a taka, z której móg³bym siê dawniej zeœmiaæ, o braciszkowie. S³ucha³em wiêcej takich jakby maciupkich pieœni romantycznych, co to je nazywaj¹ Lieder, sam g³os i fortepian, niczewo bolsze, takie bardzo ciche i jakby têskne, inne ni¿ w czasach, kiedy by³y to wsiegda gromadne wielkie orkiestry i ja le¿a³em w ³ó¿ku poœrodku skrzypiec i puzonów i kot³ów. Coœ dzia³o siê we mnie i zastanawia³em siê, czy to jakby taka choroba, czy to, co wtedy ustroili ze mn¹, m¹c¹c mi w g³owie i kto wie, czy nie robi¹c mnie po nastojaszczy z uma szed³szym. Wiêc tak rozmyœlaj¹c ze schylon¹ baszk¹ i z grabami wbitymi w karmany kalotów szata³em siê ja po mieœcie, o braciszkowie, i wreszcie poczu³em siê bardzo ustawszy i ¿e jest mi bardzo potrzebna du¿a, fajna czaszka starego czaju z mlekiem. O tym czaju dumaj¹c ujrza³em nagle jakby swój malunek, ¿e siedzê przed wielkim ogniem w kominku, na fotelu, doj¹c ten czaj, a co by³o zabawne i oczeñ oczeñ czudackie, to ¿e jakby przemieni³em siê w bardzo starego cz³owieka, lat mo¿e siedemdziesi¹t: bo widzia³em swe w³osy, ca³kiem siwe, i mia³em te¿ w¹sy, identiko siwiutkie. Widzia³em samego siebie jako starego chryka, siedz¹cego przy ogniu, a potem znik³ ten jak gdyby obraz. Ale by³o to bardzo dziwne. Doszed³em do jednej z tych kafejek i czajnych, braciszkowie, i przez d³ugie d³ugie akoszko widzia³em, ¿e pe³no w niej ludzi sawsiem nudnych i têpych, jakby ca³kiem zwyczajnych, maj¹cych te bardzo cierpliwe mordy bez wyrazu i nie chc¹cych nikomu szkodziæ, jak siedz¹ i balakaj¹ se tak po cichu i dudl¹ te swoje nieszkodliwe, poprawne czaj i kawê. W³adowa³em siê do œrodka i dawaj do kontuaru, i wzi¹³em fajny gor¹cy czaj z dobawk¹ jak siê patrzy mleka i przeszed³em do któregoœ ze stolików i usiad³em, ¿eby to wypiæ. A przy tym stoliku siedzia³a ju¿ dwójka m³odych, pili coœ i kurzyli se rakotwory z filtrem i gadu gadu, i œmiali siê do siebie po cichu, ale ja nie zwa¿a³em na nich i doj¹c, tak jakby we œnie, g³ówkowa³em, co to siê we mnie zmienia i co ze mn¹ bêdzie. W koñcu przyuwa¿y³em, ¿e ta dziuszka przy moim stoliku z tym cz³oniem to jest po nastojaszczy git i horror szo³, nie w tym rodzaju, co ¿eby obaliæ i normalnie ryps wyps ryps wyps, tylko ¿e cia³o na balszoj i lico te¿ i ryj uœmiechniêty i w³osy jasne przejasne i ca³y ten szajs. Po czym ten jej cz³onio, w kapeluszu i mord¹ siedz¹cy w drug¹ stronê, odwróci³ siê, ¿eby lukn¹æ na gromadny zegar, co tam wisia³ na œcianie, i dopiero pozna³em jego i on mnie pozna³. A to by³ Pete, jeden z mojej ferajny w czasach, kiedy byli w niej ¯or¿yk i Jo³op, on i ja. Pete we w³asnej osobie i tylko jakby du¿o starszy, chocia¿ nie móg³ teraz mieæ wiêcej ni¿ te dziewiêtnaœcie z kawa³kiem, i mia³ ciut w¹sa na ryju i regularny garnitur (czyli starychowski ciuch na dzionyszek) i kapelusz. To ja zagabn¹³em: - No no no, dru¿ku, jak leci? Tyle tyle czasu nie widu. - Odpowiedzia³: - Ma³y Alex, nieprawda¿? - Nikt inny - powiadam. - Dawno dawno dawno, jak przemin¹wszy i umar³y te piêkne dni. No i siejczas bidny ¯or¿yk, podobnie¿, spoczywa w piachu, ze starego Jo³opa zrobi³ siê rozbestwiony poli mili cyjniak, tu wszelako tyœ jest i jam tu jest. I jakowe¿ to nowiny rzekniesz mi, stary dru¿ku? - Ale on dziwnie mówi, prawda? - odezwa³a siê ta dziuszka, jakby zachichotawszy. - To mój stary przyjaciel - zagai³ Pete do tej fifki. - Nazywa siê Alex. Chcia³bym ci - posuwa znów do mnie - przedstawiæ: to moja ¿ona. Na to ju¿ mi szczêka opad³a. ¯ona? - tak jakby wytchn¹³em. - ¯ona ¿ona ¿ona? Nie! to niemo¿liwe. Nazbyt m³odyœ ty do ma³¿eñskiego stanu, mój stary dru¿ku. Nie nie niemo¿ebne. Ta dziuszka, niby ¿e zakonnica Pieti (nie nie to niemo¿liwe) znów zachichra³a i mówi do niego: - Czy ty równie¿ siê pos³ugiwa³eœ takim jêzykiem? - No - powiada Pete jakby z u³ybk¹. - Nied³ugo mi stuknie dwudziestka. A¿ nadto wystarczy, ¿eby siê pobraæ, i zrobiliœmy to ju¿ dwa miesi¹ce temu. A ty by³eœ bardzo m³odziutki, tylko nad wiek rozwiniêty, pamiêtasz. - Nie - ci¹gle mnie zatyka³o. - Tego nie mogê przeskoczyæ, stary dru¿ku. Pietia ¿onaty. No no no. - Mamy takie niedu¿e mieszkanko - powiedzia³ Pete. - Bo zarabiam jak dot¹d raczej niewiele w Pañstwowych Ubezpieczeniach Morskich, ale jestem pewien, ¿e bêdzie lepiej. A moja Georgina - - Jak siê nazywa? powtórz - zagabn¹³em, usto krugom rozdziawiaj¹c jak z uma szed³szy. ¯ona Pieti (¿ona, o braciszkowie) znowu jakby zachichota³a. - Georgina - powtórzy³ Pete. - Georgina te¿ pracuje. Pisze na maszynie, no wiesz. Jakoœ wi¹¿emy ten koniec z koñcem. - Naisto ani rusz nie mog³em, o bracia, g³azów od niego oderwaæ. By³ z niego ju¿ ca³kiem doros³y drewniak i g³os mia³ doros³y i w ogóle. - Musisz powiada Pete nas kiedyœ odwiedziæ. Wygl¹dasz jeszcze - poci¹gn¹³ - bardzo m³odo... mimo tych strasznych przejœæ. Tak tak tak, wiemy o tym wszystko... czytaliœmy. No... ale w gruncie rzeczy ty naprawdê jesteœ bardzo m³ody. - Osiemnaœcie - mówiê. - W³aœnie skoñczy³em. - Ach tak, osiemnaœcie? - zdziwi³ siê Pete. - Ju¿ tyle masz. No no no. Kto by pomyœla³. Ale - powiada - czas ju¿ na nas. I spojrza³ na tê swoj¹ Georginê tak jakby z mi³oœci¹, i œcisn¹³ jej grabulê dwiema rêkami, a ona jakby mu zwróci³a lib lib to spojrzenie, o braciszkowie. - No tak - obróci³ siê znów do mnie. Idziemy na party do Grega. - Co za Grega? - spyta³em. - Ach tak, oczywiœcie - odkaza³ Pete przecie¿ ty nie mo¿esz znaæ Grega. To ju¿ nie twoje czasy. Greg pojawi³ siê, jak ciebie nie by³o. On urz¹dza takie ma³e party. Przewa¿nie to wino i gry s³owne. Ale bardzo mi³e, bardzo przyjemne, no wiesz. Ca³kiem nieszkodliwe, rozumiesz mnie. - Tak - powiedzia³em. - Nieszkodliwe. Da da, ja ponia³ wsio po nastojaszczy. - Ta fifka Georgina znów rozchichota³a siê z moich s³ów. No i poszaga³o tych dwoje do swoich z³o woniaszczych gier s³ownych u tego Grega, kto by to nie by³. Zosta³em sam na samo gwa³t i adzinoko nad swoj¹ herbatk¹ z mlekiem, co ju¿ ostyg³a, jakby myœl¹c i zastanawiaj¹c siê. Mo¿e jak raz o to chodzi, myœla³em. Mo¿e robiê siê ju¿ za stary, braciszkowie, na ten rodzaj ¿ycia, jaki prowadzê. W³aœnie mi stuknê³a osiemnastka. To ju¿ nie m³ody wiek. Maj¹c osiemnaœcie lat Wolfgang Amadeusz pisa³ koncerty i symfonie, opery i oratoria i ca³y ten szajs, nie, co za szajs! tê bosk¹ muzykê. No i ten stary Felix Em z uwertur¹ do Snu nocy letniej. I jeszcze inni. A ten niby francuski poeta, do którego s³ów pisa³ stary Ben Britt, co wszystko naj³uczsze stworzy³ do piêtnastego roku ¿ycia, o braciszkowie moi! Artur mia³ na imiê. Wiêc osiemnaœcie to nie taki znów m³ody wiek. Ale co ja mam zrobiæ? £a¿¹c po tych mrok zi¹b chujnia zimowych ulicach, wyszed³szy z czajni i kafejki, wci¹¿ i krugom widzia³em te jakby przywidzenia, jakby takie komiksy w ¿urna³ach. Oto idzie Wasz Uni¿ony Gawêdziarz Alex do domciu na fajny i gor¹cy talerz obiadu i oto jego fifka, ca³a w u³ybkach, wita go i pozdrawia lib lib kochaj¹ca. Ale nie oczeñ horror szo³ widzia³em j¹, bracia, nie umiawszy se przydumaæ, co to za jedna. Ale przyszed³ mi wdrug i wniezapno ten potê¿ny b³ysk w mózg. ¿e jakbym wszed³ do izbuszki drugiej za tym pokojem, w klórym pali siê ogieñ na kominku i mój obiad gor¹cy czeka na stole, to bym znalaz³ to, czego naprawdê chcia³em, i teraz wszystko mi siê powi¹za³o: ten z gazety wyciêty obrazek i to spotkanie ze starym Petem. Bo w tej drugiej komnacie na wyrku le¿a³ i gulgota³ sobie gu gu gu mój syn. Tak tak tak, braciszkowie, mój syn. I poczu³em ja w sobie to wielkie gromadne puste miejsce, g³êboko w mojej p³yci, a¿ siê udziwi³em samemu sobie. Teraz ju¿ wiedzia³em, o braciszkowie, co siê dzieje. To siê dzieje, ¿e normalnie dorastam. Da da da, no w³aœnie. M³odoœæ przemija, nie ma rady. Ale m³odoœæ to tylko jakby siê by³o takim, no, czêœciowo jakby zwierzakiem. Nie, w³aœciwie nie tyle zwierzakiem, co zabawk¹, wiecie, te ma³e igruszki, co siê sprzedaj¹ na ulicach, takie drobne cz³owieczki, zrobione z blachy i ze sprê¿yn¹ w œrodku, a na wierzchu knopka do nakrêcania: i nakrêcasz go drrr drrr drrr i on rusza, tak jakby szed³, o braciszkowie moi. I tak idzie, ale po linii prostej i buch wpada na coœ, buch, buch i nie mo¿e na to nic poradziæ. Byæ m³ody to byæ jakby tak¹ maszynk¹. Mój syn, mój syn. Jakbym mia³ syna. wyt³umaczy³bym mu to wszystko, kiedy bêdzie ju¿ dostatecznie stary, ¿eby tak coœ z tego zrozumieæ. I zaraz ponia³ ja, ¿e on i tak nie zrozumie albo w ogóle nie bêdzie chcia³ rozumieæ i zrobi wszystko to samo, co ja, mo¿e nawet ukatrupi jak¹œ tam bidn¹ star¹ chryczkê w gromadzie jej miaucz¹cych kotów i koszek, a ja go wsio takie nie zdo³am powstrzymaæ. I on tak samo nie zdo³a powstrzymaæ swojego syna, braciszkowie moi. I tak bêdzie siê krêciæ a¿ do skoñczenia œwiata, w kó³ko i w kó³ko i w kó³ko, jak gdyby kolosalny iakiœ wielki gromadny cz³owiek, jakby sam God Gospod (macie in mo³ocznia Pod Krow¹) wci¹¿ obraca³ i obraca³ i obraca³ œmierdz¹c¹ brudn¹ pomarañczê w swoich ogromnych ³apskach. Ale pierwsza rzecz, o braciszkowie, trza to za³atwiæ i znaleŸæ tê albo inn¹ dziuszkê, co by zosta³a matk¹ tego syna. Zaraz jutro, g³ówkowa³em dalej, trza siê do tego zabraæ. To jest coœ jakby nowego do zdzia³ania. Trza siê wzi¹æ za to. Tak jakbym zaczyna³ nowy rozdzia³. Wiêc teraz w³aœnie tak siê stanie, o braciszkowie, jak w tej opowieœci ju¿ dobijam do koñca. Wszêdzie byliœcie ze swoim dru¿kiem, z ma³ym Alexem, cierpi¹c razem z nim i ogl¹daj¹c najbrudniejszych skurwych synów i wybladków, jakich stary Pan Bóg i Gospod kiedykolwiek stworzy³, a wszyscy dawaj na waszego starego dru¿ka Alexa. A wszystko to nie dla czego innego, a tylko dlatego, ¿e by³em m³ody. Ale teraz, jak koñczê tê opowieœæ, o braciszkowie, nie jestem ju¿ m³ody, o nie, ju¿ nie jestem. Alex, rzec by mo¿na, dorasta, o tak. Ale gdzie teraz siê udam, o braciszkowie moi, to ju¿ sam na samo gwa³t i adzinoko, wy ze mn¹ nie pójdziecie. Jutro bêdzie ca³e jak te kwiaty pachn¹ce i Ziemia woniaszcza obracaj¹ca siê i gwiazdy i stary Ksiê¿yc tam w górze i Alex, wasz stary przyjaciel, sam na samo gwa³t i adzinoko rozgl¹daj¹cy siê poniek¹d za towarzyszk¹ ¿ycia. I ca³y ten szajs. Okropny brudny i cuchn¹cy œwiat, po prawdzie, o braciszkowie moi. No to szczêœliwej drogi od waszego ma³ego dru¿ka. A dla wsiech pozosta³ych w tym razkazie szumny i dog³êbny koncert na wardze: prrr brrr. I ca³ujta mnie w rzopsko. Ale wy, o braciszkowie moi, wspomnijcie czasem i podówczas ma³ego Alexa, co by³. Amen. I ca³y ten szajs. S³owniczek Nie obejmuje tych neologizmów, które s¹ ³atwo zrozumia³e przez kontekst i brzmienie, a z istniej¹cego ¿argonu tylko mniej znane. Nie uwzglêdnia siê form zdrobnia³ych, zgrubia³ych i z przedrostkiem, jeœli nie zmienia to w istolny sposób znaczenia tematu, pod którym dane s³owo ju¿ figuruje. Gwiazdka oznacza wyrazy, które zachowuj¹ rosyjski akcent na ostatniej sylabie, a krzy¿yk te, które na trzeciej od koñca. abratno: z powrotem adzinoko: samotnie, *adzinok: jedyny, niepowtarzalny akoszko: okno *apiaæ: znów aut: (1) za³atwiony (2) wy³¹czony (3) na zewn¹trz *balszoj: wielki, na balszoj: na sto dwa ba³ach: gadanina ba³akn¹æ: powiedzieæ *barach³o: rzecz, rupiecie bas: autobus baszka: g³owa bezumny: g³upi biblo: biblioteka bi¿ut: klejnot blut: krew bogus³aw: duchowny, kaznodzieja bogus³awski: kap³añski bojek: ch³opak bombatomba: bomba atomowa itp. bonziak: wa¿ny urzêdnik borba: walka bube³ w kube³: przymkn¹æ siê bu hu hu: p³acz bukwa: litera bumaga: papier bych: (1) osi³ek (2) wykidaj³o bystro: prêdko bywalnia: living room bzdrêga: pstr¹g cepki: ³añcuch zw³aszcza od roweru chamajda: agresywny i wielki cham charoszy: dobry chleborak: nieborak z trudem zarabiaj¹cy na chleb chlipadlo: jêzyk chojak: pr¹cie chowaæ siê: zachowywaæ siê chryczka: starucha chryk: starzec chuæ: ochota chudoszczawy: chudy *chujnia: ohyda, bzdura, klapa chwalbisz: (1) samochwa³ (2) chwalca ciurmak: stra¿nik wiêzienny cyjniak: policjant cykacz: serce cyrku³: komisariat czajna: herbaciarnia czasik: godzinka czasowy: stra¿nik czaszka: (³) g³owa (2) fili¿anka *czepucha: g³upstwo cz³onio: facet czudacki: dziwaczny czustwo: uczucie da: tak dacza: willa dalsze: dalej *damoj: do domu *dawaj! jazda, nu¿e da¿e: nawet dezynfekalia: œmierdz¹ce œrodki dezynfekcyjne dmuchawa: pr¹cie dobawiaæ: dodawaæ dobawka: dodatek dogitarzyæ: uderzyæ dokazaæ: udowodniæ dok³ad: odczyt dosadzaæ: dokuczaæ, dra¿niæ doskakiewicz: ktoœ próbuj¹cy wskoczyæ na nie swoje miejsce dowierzaæ: wierzyæ drenkrom: jakiœ narkotyk drewniak: starzec, doros³y drug, dru¿ek. dru¿oczek: przyjaciel +dru¿eski: przyjacielski dru¿ka: przyjació³ka drzym: sen, marzenie senne *durak: dureñ dwadzieœcia w jedno: zapewne tyle co palców u r¹k i nóg bij¹cego i kopi¹cego dycholatka: dziewczynka 10-letnia dynda³ki: migda³ki, jêzyczek itp, dy¿urka: (1) kancelaria (2) gabinet dziab: zastrzyk dziarmaga: zbir itd. dziengi: pieni¹dze dziobaæ siê: spó³kowaæ dziobka: dziewczyna dzionyszek: dzionek dziula, dziulka, dziuszka: dziewczyna *d¿em ehem: d¿em ef: ojciec em: matka encyklo: leksykon itp. facio, faæko, faæku: tatuœ fafle: coœ obwis³ego, wargi, uszy itd. faty: ojciec fekaf: ekskrementy fer: uczciwie fertyk: (1) gotów (2) orgazm fifa: kobieta fifka: dziewczyna filantro: ja³mu¿na itd. frojda, frajda frojda: radoœæ, uciecha fryzjerka: uczesanie gablo: samochód osobowy giczka: nó¿ka *git galant: œwietnie, w porz¹dku gliniarczyk: m³ody policjant gliniarstwo: policja glinowóz: samochód policyjny g³az: oko g³otn¹æ: ³ykn¹æ gnojnia: (1) wiêzienie (2) gnojówka *God Gospod: Bóg golec: jednostka monetarna go³oguzy: nagi grabn¹æ: chwyciæ gramop³yta: p³yta gramofonowa gromadny: ogromny gromki: g³oœny gruda: bry³a grudki: piersi, grudŸ: pierœ halsztuk: krawat hapn¹æ siê: zdarzyæ siê hojdy bojdy: bzdury horror szo³: strasznie œwietne identiko: taki sam idiocki: g³upi igruszka: zabawka inostraniec: cudzoziemiec inostranny: cudzoziemski izbuszka: pokoik izbytek, do izbytku: w nadmiarze jajczyæ: jeœæ jajko japsko: usta jechidny: z³oœliwy, jadowity, przewrotny jubka: sukienka kaczkaæ siê: chybotaæ siê id¹c jak kaczka *kafe: kawiarnia kafle: zêby kak raz budŸ to: ca³kiem jakby *kakoj: co za, jaki kaloty: spodnie kap³on: duchowny, kap³an, kapelan karabkaæ siê: gramoliæ siê karau³: (I) stra¿ (2) komisariat *karman: kieszeñ kartoszka: ziemniak karypel: ma³y kurdupel kasabubu: pieni¹dze kazionny: pañstwowy kicior: wielki kot, z kiciorem: jak siê patrzy kidaæ: rzucaæ kitel: ok³adka, koperta, p³aszcz itd. klejaszczy: lepki kluf: dziób, nos kniga: ksi¹¿ka kochajmysie: ckliwe frazesy komnata: pokój knopka: guzik, ga³ka itp. kocur: erotycznie nastawiony ch³opak lub œpiewak kojka: ³ó¿ko kornflek: p³atki zbo¿owe koszka: kot krasiwy: piêkny krasny: (1) czerwony (2) piêkny kroszka: odrobina *krugom: (1) ci¹gle (2) w kó³ko kucza: kupa kulkowiec: pióro kulkowe kurwator: kurator kurza kasza: drobiazg nie wart zachodu kusoczek: kawa³ek kuwszyn: dzbanek kwacz: brednia, gadanie lib lib: czuliæ siê itp. lift: winda limonek: cytrusowy owoc podobny do ma³ej cytrynki loch: dziura lód: brylanty lukn¹æ: spojrzeæ ³adno, nu ³adno: no dobrze ³uczsze: lepiej ³yskacz: whisky macica, maciocha: matka maæka, maæku: mamusia majka: podkoszulek malczyk: ch³opiec malejszy: najmniejszy ma³czanie: milczenie malysz: ch³opak maraset: narkotyk maty: matka miêdzyno¿e: pachwina itd. miêsoch³ap: pod³e miêso w formie och³apów mili: policja mizgliæ: jêkliwie skomleæ i mazaæ siê m³yn: wiêzienie mogutny: potê¿ny mo³ocznia: bar mleczny monaliza: pieni¹dze mózg³owie: g³owa jako siedziba mózgu mózgoliæ: mozolnie lub usilnie myœleæ *mudak: facet murch³y: zmursza³y mu¿ycki: mêski *mu¿yk: mê¿czyzna nak³oniæ siê: nachyliæ siê nasilno: gwa³tem nastojaszczy: (1) prawdziwy (2) niniejszy, po nastojaszczy: rzeczywiœcie nastole: nastolatki nastolowaty, nastolski: w stylu nastolatków nastrojenie: nastrój natyrlik: oczywiœcie, naturalnie nawierno: pewnie ni pry czom: nic nie ma do rzeczy *niczewo: nic niecharoszy, *niecharosz: niedobry *nielzia: nie wolno nie³owki: niezgrabny niemno¿ko: trochê nieo¿ydno: niespodziewanie niep³ocho: nieŸle nieprzerywno: nieustannie niesoba: ktoœ nie bêd¹cy sob¹ lub nie istniej¹cy niet: nie ma niewynosimo: nie do wytrzymania *nikagda: nigdy nikudyszny: do niczego niezdatny niz, w niz: w dó³ nu¿no: trzeba obezjajec: eunuch obradowaæ siê: ucieszyæ siê obszczaæ siê: obcowaæ obszczerzaæ siê: pokazywaæ zêby w uœmiechu ochotno: chêtnie oczeñ: bardzo oczewidno: oczywiste oczki: okulary oder¿niêty: modnie wystrojony odkazaæ: (1) odpowiedzieæ (2) odmówiæ odkluczyæ: (1) otworzyæ z klucza (2) od³¹czyæ *odkluk: otwieraæ z klucza odkrywaæ: otwieraæ odliczny: œwietny odmigaæ: gestami sk³oniæ do oddalenia siê ojczyk: ojciec okraina: skraj, przedmieœcie oskorbiæ: obraziæ, dotkn¹æ ostrzak: ktoœ ostry z charakteru i zachowania pabieda: zwyciêstwo *padbor: wybór, zestaw, na padbor: wyborowy padchadziaszczy: odpowiedni *pagadi: poczekaj paj: pasztecik, zapiekanka itp. +pajechali: jazda! *pajmiosz: zrozumiesz paniatny: zrozumia³y panimajesz: rozumiesz, panimaju: rozumiem *paszli: poszli, *paszo³: poszed³ patrza³ki: oczy +pa¿a³usta: proszê piaæ: œpiewaæ pi¹chn¹æ: uderzyæ piêœci¹ pichn¹æ: pchn¹æ *pid¿ak: marynarka, ¿akiet pieczalny: ¿a³osny pieredyszka: przerwa, odpoczynek *pieszkom: pieszo pingle: okulary piszcza: jedzenie pizga: taka co siê rzuca i robi zgie³k pizgn¹æ: rzuciæ plajstyk: sztuczne tworzywo pleczo: ramiê p³och: z³y, p³ocho: Ÿle p³yciowy: (1) cielesny (2) p³ciowy p³yæ: cia³o podom: szlafrok podskazaæ: podpowiedzieæ podumaæ: pomyœleæ podw³asny: podw³adny pog³aziæ: wpatrzyæ siê polancze: popo³udnie pole¿ny: po¿yteczny poli mili cyjniaki: policja polucyjniak: policjant po³uczyæ: dostaæ poniaæ: zrozumieæ ponrawiæ siê: podobaæ siê poprzeczniak: robi¹cy na przekór pora¿ony: zdumiony i zaskoczony portablo: gramofon lub inne urz¹dzenie przenoœne post: nastêpuj¹cy po czymœ posuda: naczynia i zastawa po¿ywaæ: mieszkaæ pracoliæ: pracowaæ *pra³om, na pra³om: na prze³aj prawiczy: dziewiczy proischodziæ: odbywaæ siê, dziaæ siê proizwodztwo: produkcja próchniaczka: starucha, próchniak: starzec prydumka. przydumka: myœl prygaæ: skakaæ *prykaz: rozkaz pryncypialnoœæ: zasada prysk: prysznic *prywiet: pozdrowienie pryzner: wiêzieñ przeciwny: wstrêtny przekrasny: piêkny przekróciæ: po³o¿yæ kres, przerwaæ przeleœny: uroczy przewoschodny: wspania³y przychwost: adiutant przydumaæ: wymyœliæ przydziarma¿yæ: uderzyæ przydzieraæ siê: czepiaæ siê przyjebny: (1) mi³y (2) podlizujacy siê przy³añcuszyæ: uderzyæ ³añcuchem przy³ypaæ: dostrzec przystawaæ: (1) czepiaæ siê (2) pasowaæ przystupnik: przestêpca przytuszony: przyæmiony psiczka: dziewczyna psijebny: (1) chutliwy (2) patrz: przyjebny psiocha: kobieta psiuk: (1) szczeniak (2) psiukniêcie psych: wariat publo: publiczny pudernica: stary babsztyl puszkowina: miêso z puszki pychota: (1) duma (2) przepych itd. pytaæ siê: usi³owaæ rabitnyk: robotnik rabotaæ: pracowaæ rabotny: pracowity rakotwór: papieros *razbros: rozrzucanie, rozrzucaæ *razdraz: irytacja, gniew, rozdra¿niony *razkaz: opowiadanie *razrez: ciach, pociêcie i podarcie, poci¹æ recht: (1) s³usznie (2) prawo rozczerwieñ: jaskrawa i natrêtna czerwieñ rozdawaæ siê: rozlegaæ siê rozdziargaæ: pokrajaæ i rozszarpaæ rozgadn¹æ: domyœliæ siê rozjargany: wœciekle rozjazgotany *rozmroz: rozmroziæ rozpachn¹æ: szeroko otworzyæ rozpiska: (1) podpis (2) kwit (3) malowid³o itp, rozpo³o¿yæ: umieœciæ rozumniak: m¹drala, intelektualista, uczony rozwlekaæ siê: (1) rozbieraæ siê, (2) za¿ywaæ rozrywki ruchn¹æ: run¹æ rujka stójka: erekcja rukojatka: (1) rêkojeœæ (2) erekcja rum bum: rum rwaæ, jego rwie: wymiotuje rybionek: dziecko rychtyk: w³aœnie ryjek: papieros ryps wyps: kopulacja rzeszotka: krata rze¿ucha: kobieta rzop, rzopi¹tko, rzopka, rzopsko: zadek rzygo³a: szko³a s! odg³os wyra¿aj¹cy szacunek: sir! sudar! sachar: cukier *sawsiem: zupe³nie seksolatki: seksowne nastolatki, m³odzie¿ sfing: udawanie *siejczas: teraz skazaæ: powiedzieæ skory: szybki skrzyczeæ, skrzykn¹æ: przeraŸliwie i skrzekliwie wrzeszczeæ skurwiêta: m³odzi skurwysynkowie s³uszaæ: (1) s³uchaæ (2) byæ pos³uszny s³u¿anka: s³u¿¹ca smoczek: papieros snuæ: przeci¹gaæ wypowiedŸ soda: woda sodowa spiczka: zapa³ka spirtne: alkohol spode³biæ siê: patrzeæ spode ³ba spruwaæ: uciekaæ spukn¹æ siê: przestraszyæ siê *stakan: szklanka starychowski: stary, przestarza³y starzykowie: rodzice steto: stetoskop stojanka: postój stró¿ówka: biuro stuk: uderzenie sumka: torba syngier: œpiewak, syngierka: œpiewaczka syntemesk: jakiœ narkotyk szabas: sobota *szafior: kierowca szagaæ: kroczyæ *szagom marsz: krokiem szajsowaty: gówniany szataæ siê: ³aziæ, spacerowaæ szczo: co szczurzyæ siê: mru¿yæ oczy szkacina: byd³o szkot: szkocka whisky sz³apa: czapka, nakrycie g³owy sz³om: he³m szma³ojowaty: t³usty jakby od szmalcu i ³oju szmucyk: brudne szpik: policjant, tajniak sztany: spodnie sztuczka: rzecz, nie wiadomo co szutniacki: b³azeñski szutniak: figlarz, b³azen, komik szwyrgaæ, szwyrgn¹æ: rzuciæ œmajko: jajko œmiejaszczy: rozeœmiany œmierdêga: cuchn¹ca sadzawka itp. œryk: (1) dr¹g (2) pisak œwierzopa: œwie¿a dziewucha *tagda: wtedy tam i nazad: kopulacja taryfiarz: taksówkarz taska: fili¿anka tasztuk: chustka do nosa tatata: ojciec toczka: kropka truski: majtki trwohyda: coœ budz¹cego trwogê i wstrêt tufle: obuwie twojamaæ: przekleñstwa i wyzwiska ubijca: zabójca ubijstwo: zabójstwo uczastek: komisariat uczyciel: nauczyciel udalaæ siê: oddalaæ siê udobny: wygodny udziugaæ: zanurzyæ, upapraæ ujutny: przytulny ukaz: rozporz¹dzenie, ustawa ukrasiæ: (1) upiêkszyæ (2) pomalowaæ ultra gwa³t, ultra kuku: ciê¿kie uszkodzenie cia³a itp. u³ybaæ siê: uœmiechaæ siê u³ybka: uœmiech um: rozum, z uma szed³szy: wariat itp. umny: m¹dry unter: ni¿szy stopniem upudlenie: upodlenie z aluzj¹ do pudla i do zamkniêcia w pudle utstawszy: zmêczony utstroiæ: urz¹dziæ ustrojstwo: urz¹dzenie uwidzieæ: zobaczyæ uwrzasn¹æ siê: wydaæ krzyk przera¿enia itp. u¿as: groza u¿asno: strasznie wacha: woda wdrug: nagle, a wdrug: czy¿by welocet: jakiœ narkotyk wibro: wibracja widno: widaæ *wielik: wielki wielkolepno: wspaniale wierojatno: prawdopodobnie wierzchowy: szczytowy *winowat: przepraszam wintowka: karabin wkluczaæ: w³¹czaæ, wkluk: w³¹czyæ siê itp. wkusno: smacznie wlaz i wylaz: kopulacja wniezapno: nagle wo³k wo³k: ¿reæ jak wilk wo³nowaæ siê: (1) falowaæ (2) wzruszaæ siê wonieæ: œmierdzieæ, woniaszczy: œmierdz¹cy wozduch: powietrze wo¿actwo: dowództwo wo¿aty: przywódca wpieczatlenie: wra¿enie wpychle: (1) cz³owiek (2) ludzie wred: chêtne wyrz¹dzanie szkody i krzywd wredziocha: (1) szkoda (2) wredna baba *wsiegda: zawsze wsio: (1) wszystko (2) ci¹gle, wsio taki: w ka¿dym razie a jednak wsiotwieracz: wytrych itp. wulgarnia: chamstwo i wulgarnoœæ wunder bar: nadzwyczajne wupa: wiêzienie wybladek: skurwysyn wykluczyæ: wy³¹czyæ, *wykluk: wy³¹czone itd. wyskazaæ: wyraziæ, wypowiedzieæ wzi¹æ siê: zacz¹æ wzrywaæ siê: wybuchaæ yczeæ: wydawaæ nieartyku³owany odg³os zbli¿ony do przeci¹g³ego y itp. zabywaæ: zapominaæ zacepiæ: uderzyæ ³añcuchem *zachwat: (1) rabunek (2) zdobycz zachwostka: haczyk, ukryty mechanizm albo przeszkoda zadyma: bójka, awantura zaglucony: zasmarkany zagwiazdziocha: woda z odbijaj¹cymi siê gwiazdami itp. zahipno: w transie zakazaæ: zamówiæ zak³uczyæ: zamkn¹æ na klucz, *zakluk: zamkniêty itp. zakonnica: ¿ona, zakonnik: m¹¿ zanieœæ siê: zamachn¹æ siê zapieraæ siê: zamykaæ siê od œrodka zarabotaæ: zarobiæ zastupnik: obroñca zawtra: jutro zawtrak: œniadanie zbrud³achany: brudny i zu¿yty zbryzgaæ siê: ejakulowaæ zek: wiêzieñ zêboro¿no: jakby gro¿¹c zêbami i rogami zgrywoszutka: ¿art i nabieranie ziewak: gêba ziorn¹æ: spojrzeæ z³otogniak: koniak itp. znachodziæ siê: znajdowaæ siê zrazu: od razu zra¿aæ siê: walczyæ zwidywaæ, zwidzieæ: ogl¹daæ w przywidzeniu ¿estoki: okrutny ¿³opacki: pijacki *¿urna³: czasopismo ¿wykaæ, ¿wykn¹æ: (1) ¿uæ (2) mówiæ z pe³nymi ustami ¿yliszcze: mieszkanie Wszystkich i ka¿dego z czytelników t³umacz prosi o konkretne uwagi i propozycje dotycz¹ce jêzyka, stylu i wyra¿eñ stosowanych w tej wersji. Proszê je przesy³aæ na adres: Robert Stiller Aleja Wojska Polskiego 38 m. 9 01-554 Warszawa Kilka sprê¿yn z nakrêcanej pomarañczy l Dzieje siê to w przysz³oœci nieokreœlonej i w mieœcie te¿ nie ca³kiem okreœlonym. Tylko nieliczne realia wskazuj¹, mo¿e niechc¹cy, ¿e to Anglia i poniek¹d Londyn. Wiêc jakby science fictian w tej specyficznej i nadzwyczaj wa¿kiej odmianie zwanej dystopia: na krytyce politycznej i spo³ecznej zbudowany, posêpny, do katastrofizmu sk³onny rodzaj utopii. Kolejne w szeregu imponuj¹cych dzie³, jakie stworzyli nie tylko George Orwell, bo i Zamiatin, Aldous Huxley, Ayn Rand, Karin Boye i wielu innych. A teraz Anthony Burgess. Jednak niedaleka to przysz³oœæ i pod niektórymi wzglêdami ³atwo kojarz¹ca siê z dniem dzisiejszym. W szybkim up³ywie czasu niejeden szczegó³ ju¿ dziœ sprawia wra¿enie wczorajsze. Jak tu sobie wyobraziæ, ¿e m³ody i z pewnoœci¹ nie archaiczny meloman s³ucha muzyki z p³yt, a nie z kaset i tym bardziej nie z dysków czy p³yt kompaktowych? ¯e pisarz u¿ywa klekoc¹cej maszyny zamiast elektrycznej lub komputera? Wystarczy moment i ju¿ realia rzeczywiste przeskoczy³y futurologiê w sprawach jak najbardziej powszednich! Obawiam siê jednak, ¿e wiele zachowa tu aktualnoœæ d³ugo po tym, jak technika ¿ycia codziennego nap³odzi nam dziesiêæ i sto razy wiêcej pozornych, nie daj¹cych siê dziœ przewidzieæ anachronizmów. Wszystko to maleje przy œwie¿ych, raz wreszcie nie przygnêbiaj¹cych niespodziankach w ¿yciu politycznym. Ale czy podobnie straci na aktualnoœci problematyka, z której poczê³a siê Mechaniczna pomarañcza? Nic na to nie wskazuje. Nasuwa siê raczej odwrotna refleksja: oby ten niby-Londyn, z nazwy nie wymieniony, wkrótce nie odcisn¹³ siê zbyt wyraŸnie na niby-Moskwie i niby-Pernambuco. 2 Anthony Burgess nazywa siê w³aœciwie John Anthony Burgess (czytaj 'bˆ:rdƒes) Wilson. Urodzi³ siê 25 lutego 1917 w Manchesterze. Jego dzieciñstwo by³o tragicznie przyziemne: ojciec pi³ i przygrywa³ na pianinie po kinach i knajpach. Raz wróciwszy po nocy zasta³ dziecko ledwie dychaj¹ce w zimnym mieszkaniu, przy zw³okach siostry i matki, zmar³ych na szalej¹c¹ podówczas grypê hiszpankê. PóŸniej o¿eni³ siê z ober¿ystk¹. Z takich do³ów i frustracji wyrasta³ w pó³ irlandzkim katolicyzmie m³ody John Wilson. Zaraz po ukoñczeniu, te¿ w Manchesterze, studiów anglistycznych i po jadowicie opisanych absurdach obozu rekruckiego dosta³ siê do wojskowych s³u¿b rozrywkowych i edukacyjnych: tak ods³u¿y³ do 1946 piêæ lat, przewa¿nie na Gibraltarze. Napisa³ o tym swoj¹ pierwsz¹ powieœæ A Vision of Battlements (1965, Zêbate mury), której wydanie opóŸni³ o 16 lat. Szykowa³ siê bowiem raczej do kariery muzycznej. Do dzisiaj gra zw³aszcza jazz na fortepianie i skomponowa³ nawet nieca³e trzy symfonie i du¿o mniejszych utworów. Stwierdza prowokacyjnie, ¿e woli byæ uwa¿any za muzyka pisz¹cego powieœci ni¿ na odwrót. Tote¿ wœród jego dzie³ literackich nie tylko Mechaniczna pomarañcza poœwieca tyle uwagi muzyce i jej prze¿ywaniu, co wiêcej, ma strukturê jakby muzyczn¹. Choæby dla fikcyjnej biografii Bonapartego Napoleon Symphony (1974, Symfonia napoleoñska) pos³u¿y³a za model w najdrobniejszych szczegó³ach Eroica Beethovena. Zbiór wspomnieñ i esejów This Man and Music (1982, Ni¿ej podpisany i muzyka) omawia szczegó³owo te aspekty w³asnego ¿ycia i przemyœleñ, autobiograficzna zaœ powieœæ The Pianoplayers (1986, Klezmerzy) osnuta na w³asnym dzieciñstwie i postaci ojca przekazuje wiele podobnych treœci, jak najœciœlej muzycznych, w formie cokolwiek zbeletryzowanej. Para³ siê te¿ literatur¹ operow¹, relacjonuj¹c po swojemu libretto The Cavalier of the Rose (1982, Kawaler srebrnej ró¿y) Richarda Straussa i tworz¹c nowe libretto do opery Oberon Old and New (1985, Oberon stary i nowy) Carla Marii von Webera. To nie wszystko. Ale wbrew jego w³asnym aspiracjom to i tak niew¹tpliwie marginesy. Kierujmy siê ku temu, co powa¿niejsze. By³ w ró¿nych okresach i szko³ach nauczycielem angielskiego, pracownikiem Ministerstwa Oœwiaty i wyk³adowc¹ literatury angielskiej na uniwersytecie w Birmingham. Kilkakrotnie przebywa³ te¿ jako profesor wizytuj¹cy i raz jako pisarz rezydent w Stanach Zjednoczonych. Ale to ju¿ w póŸniejszych latach. Na razie, szukaj¹c jakiejœ dogodniejszej posady, prawie niechc¹cy trafi³ na Malaje. Jak siê okaza³o, po pijanemu napisa³ podanie, o którym zapomnia³. i skoñczy³o siê na kontrakcie. Jako wyk³adowca jêzyka i literatury szkoli³ przysz³ych nauczycieli angielskiego w stolicach malajskich su³tanatów Perak i Kelantan, czyli w Kuala Kangsar i Kota Baru, a po krótkim powrocie do Anglii znowu¿ w su³tanacie Brunei na Kalimantanie, w miasteczku o tej samej nazwie, bêd¹cym jego stolic¹. Trwa³o to od roku 1954 do 1959 i wreszcie musia³ wróciæ do kraju zniechêcony, rozpity i chory, jednak zawsze ju¿ têskni¹cy i rw¹cy siê do tropików, a co najmniej do krajów œródziemnomorskich. I st¹d wzi¹³ siê jego debiut powieœciowy: Trylogia malajska w trzech tomach, najpierw osobnych. 3 Tak zwana The Malayan Trilogy sk³ada siê z Time for a Tiger (1956, Czas na tygrysa), dalej z opartego na malajskim powiedzonku w tytule The Enemy in the Blanket (1958, Wróg w poœcieli) i Beds in the East (1959, £o¿a na Wschodzie). PóŸniej trylogia ta zaczê³a siê ukazywaæ ju¿ ³¹cznie jako The Long Day Wanes (1965, U schy³ku d³ugiego dnia). Pierwszy tytu³ dotyczy równie¿ miejscowego piwa marki Tiger, a ostatni to cytat z Szekspira. Mnóstwo doœwiadczeñ autobiograficznych, lokalnych i literackich krzy¿uje siê w tych powieœciach, jak zwykle u Burgessa, mimo wszelkich zastrze¿eñ doœæ wiernie i niemal ekshibicjonistycznie odwo³uj¹c siê do jego ¿yciorysu. Có¿ z tego, ¿e jakaœ postaæ lub incydent s¹ przekszta³cone, nie ca³kiem dos³owne lub syntetyczne? i ¿e niektóre z innych jego powieœci opieraj¹ siê wy³¹cznie na fantazji? Wiêkszoœci to nie dotyczy. I nie zmienia tego równie¿ fakt, ¿e Burgess lubi czerpaæ struktury akcji, problematykê i przekrêcone imiona z tradycji czy wrêcz archetypów literackich: tak w³aœnie A Vision of Battlements jest zamaskowan¹ replik¹ Eneidy Vergiliusa, inna zaœ wczesna powieœæ The Worm and the Ring (1961, Smok i pierœcieñ.) to szarada na tle mitologii nordyckiej. Có¿ z tego, ¿e w kontekœcie malajskim zapijaczony porucznik Nabby Adams pobrzmiewa jako Nabi Adam: czyli pierwszy Cz³owiek jako Prorok? skoro i tak pierwowzorem by³ znany autorowi porucznik Delaney. Jak i mnóstwo innych postaci. Wœród nich w³asna ¿ona. Llewela (zwana Lynne) Isherwood Jones by³a efektown¹ Walijk¹ o jasnych w³osach i b³êkitnych oczach, a w ¿yciu Burgessa (trudno siê powstrzymaæ od tej refleksji) potworn¹ i histeryczn¹ zawalidrog¹. Wci¹¿ o¿ywiaj¹ca siê pó³gêbkiem legenda, jakoby gwa³t i œmieræ w Mechanicznej pomarañczy by³y odbiciem dotycz¹cego jej wydarzenia na Malajach, domaga siê sprostowania. W kwietniu 1944 roku, gdy Burgess jeszcze s³u¿y³ na Gibraltarze, jego ¿ona w Londynie zosta³a w nocy napadniêta w celach rabunkowych i pobita do nieprzytomnoœci przez czterech amerykañskich dezerterów, poroni³a i d³ugo chorowa³a. Umar³a jednak nie dlatego, tylko w 24 lata póŸniej na marskoœæ w¹troby, skutek alkoholizmu, jaki przez wiele lat ³¹czy³a z doœæ rozwi¹z³ym trybem ¿ycia: z czego nadzwyczaj szczery w tych sprawach Burgess nie czyni sekretu. A w Malezji ci¹gle zatruwa³a mu ¿ycie jak nie histeri¹ i pijañstwem, to manifestacjami wstrêtu do egzotycznych krajów, ludzi, kultury i jêzyka, co nie przeszkadza³o jej w eksperymentach z egzotycznymi kochankami i z kim popad³o. Nie tylko to znajdziemy, wprost albo w prze³o¿eniu, opisane w bezlitosnej Trylogii malajskiej. Trudno by znaleŸæ drug¹ powieœæ tak wielostronnie i nieraz perfidnie naœwietlaj¹c¹ jak¿e z³o¿one i niejednoznaczne zjawiska dekolonizacji kraju azjatyckiego. Jest bezcenna jako nie licz¹cy siê z niczym dokument z pierwszej rêki. Pisa³ j¹ na ¿ywo, przenosz¹c materia³ i szczegó³y niemal dos³ownie ze swych bie¿¹cych doœwiadczeñ. Jej trzy prêdko nastêpuj¹ce po sobie czêœci, zarazem doœæ poczytne i kwaœno przyjête, s¹ niemal¿e dokumentem czasu i kraju, którego nic w piœmiennictwie naszych czasów nie zast¹pi, a z którym da siê porównaæ (co sam Burgess trafnie zauwa¿y³) tylko francuska powieœæ Henri Fauconniera Malaisie (1930, Malajska przygoda), wydana ju¿ po polsku w moim przek³adzie. Nie obesz³o siê zreszt¹ bez procesu o znies³awienie, który Burgessowi wytoczy³ pewien bia³y adwokat z Malajów. Oskar¿yciel co prawda przegra³ i wiêcej podobnych nie by³o, lecz nie brakowa³o pretensji: a gdy niebawem tak samo na gor¹co Burgess opisa³ swe doœwiadczenia z Brunei w satyrycznej powieœci Devil of a State (1961, Diabe³ nie pañstewko), wydawca kaza³ mu ten kraj, przezwany Naraka od malajskiej nazwy Piek³a, asekuracyjnie przenieœæ do Afryki Wschodniej. Daleko mniej wa¿ki, utwór ten stan¹³ jednak w szeregu takich jak Black Mischief (1912, Czarny wybryk) Evelyna Waugh, Burmese Days (1934, Birmañskie czasy) Orwella i poniek¹d The Heart of the Matter (1948, Sedno sprawy) Grahama Greene, choæ nie dorównuje ani ¿adnemu z nich, ani w³asnej Trylogii malajskiej Burgessa. Ta mimo wszystko najœciœlej realistyczna i demaskatorska powieœæ z elementami egzotyki, wiwisekcji psychologicznej, sensacji, czarnego humoru i satyry politycznej da siê tutaj przywo³aæ w jeszcze jednej funkcji. Bo wyliczenie to, przy zmieniaj¹cych siê proporcjach, mo¿e ujœæ za sumaryczny opis ca³ej prozy Burgessa. Wystêpek i grzech jako mechanizm ludzkiej dzia³alnoœci to u niego problem kluczowy, g³ówny, ¿eby nie powiedzieæ: obsesyjny. Nie obesz³o siê przy tym bez jego irlandzkiego katolicyzmu w ci¹g³ej i osobiœcie nieraz dotkliwej konfrontacji z w¹tpliwym protestantyzmem koœcio³a anglikañskiego. Doœæ powiedzieæ, ¿e na Malajach sk³ania³ siê ju¿ Burgess do konwersji na islam: a¿ obla³a go kub³em zimnej wody jakaœ kolejna, typowo muzu³mañska manifestacja organicznej sprzecznoœci miêdzy utrwalon¹ w praktyce islamu tradycj¹ dzia³añ i ocen, publicznych i jednostkowych, a powszechnie uznanym systemem wartoœci ludzkich. 4 Zachybota³a siê makabrycznie biografia i wynik³o z tego w szybkim nastêpstwie piêæ dalszych powieœci. Tych do 1961 roku. Zaraz po swym powrocie z tropików zaburzenia psychiczne, jakim coraz dotkliwiej zacz¹³ ulegaæ Burgess, doprowadzi³y go do pobytu na obserwacji w londyñskim szpitalu i wreszcie do diagnozy: rak mózgu. Dano mu pó³ roku ¿ycia. W tej sytuacji ostatecznej zacz¹³ na gwa³t pisaæ, g³ównie po to, aby wdowie zostawiæ trochê pieniêdzy. Jak to by³o z chorob¹, mo¿na siê wzglêdnie szczegó³owo dowiedzieæ z powieœci The Doctor Is Sick (1960, Pan doktor jest chory). Coœ z tej desperacji, poœpiechu, nie licz¹cy siê z niczym cynizm i naturalna sk³onnoœæ do wiwisekcji pomog³y ukszta³towaæ w tym krytycznym okresie specyfikê pisarsk¹ Burgessa. Odt¹d i z póŸniejszych utworów niejeden, choæ nie po kolei, wraca do podobnej genezy i efektów: a¿ bezwstydnie szczerego i drastycznego ulepku z motywów autobiograficznych, nieraz udziwnionego jeszcze na pokaz. Do tych nale¿¹ One Hand Clapping (1961, Klaskaæ jedn¹ d³oni¹) i mniej osobiste The Right to an Answer (1961, Prawo do odpowiedzi), Beard's Roman Women (1977, Babiarz Beard w Rzymie) i The Pianoplayers (1986, Klezmerzy), gdzie narrator przystroi³ siê w postaæ i œwiatopogl¹d kurtyzany w podesz³ym wieku. Jednak to nie Anthony Burgess wtedy umar³, lecz jego ¿ona w pijackim rozpadzie umys³owym i fizycznym. A wlok³o siê to w coraz gorszej udrêce i obrzydliwoœci jeszcze do 1968 roku. Zaraz po jej œmierci zawar³ drugie, szczêœliwe i trwa³e ma³¿eñstwo z w³osk¹ hrabiank¹; du¿o m³odsza od niego Liliana (rzadko nazywana inaczej ni¿ Liana) Macellari wnios³a w ten uk³ad równie¿ swe kompetencje zawodowe jako lingwistka. Odt¹d i twórczoœæ Burgessa, nie trac¹c na ostroœci, wyklarowa³a siê intelektualnie. Tymczasem prawdziw¹ i œwiatow¹ karierê zrobi³a A Clockwork Orange (1962, Nakrêcana pomarañcza). 5 Ta przera¿aj¹ca dystopia czyni chwilami wra¿enie prawie rozhisteryzowane. Nie bardzo wiadomo: czy ganiæ jej plakatowe uproszczenia? czy zachwycaæ siê ich konstrukcja? Burgess j¹ sam kiedyœ okreœli³ jako "zbyt dydaktyczn¹, zbyt ekshibicjonistyczn¹ jêzykowo". U mnie w pierwszej lekturze tak siê pomiesza³y podziw i sprzeciw, ¿e z jednej strony porwa³em siê od razu na karko³omny trud prze³o¿enia dwóch pierwszych rozdzia³ów, a z drugiej napisa³em i og³osi³em w "Literaturze na Œwiecie" pamflet na ni¹ zatytu³owany: Horrorshow! czyli bój siê Pan je¿a. Sk¹d ów tytu³? Jest anegdota o poniewieranym przez d³ugie lata drobnym urzêdniku, który wreszcie odchodz¹c postanowi³ siê zemœciæ na znienawidzonym szefie. Wybrawszy odpowiedni moment narobi³ mu na biurko, po czym nawtyka³ w to zapa³ek i zostawi³ kartkê z napisem: Bój siê Pan je¿a! Za podobne straszenie uzna³em wówczas tê powieœæ. W kolejnych czytaniach i w trudzie przek³adu stopniowo z³agodzi³em i wreszcie zmieni³em s¹d o Nakrêcanej pomarañczy na jej korzyœæ. A co pozosta³o z w¹tpliwoœci, to przytoczê z grubsza wed³ug tamtego artyku³u. Kiedy skóra nam cierpnie przy wyczynach 15-letniego Alexa i jego m³odocianych zwyrodnialców, otrz¹sn¹wszy siê nieco zadajemy sobie pytanie: Czy to jest nowe? i jak dalece realne? Otó¿ do sta³ego repertuaru science fiction zaliczaj¹ siê opisy terroru) i zdziczenia obyczajów, nastêpuj¹ce zwykle po kataklizmie atomowym lub nadwyrê¿eniu ludzkoœci przez inwazjê miêdzyplanetarn¹. Móg³bym tu przytoczyæ (ale nie chcê przeci¹¿aæ omówienia dokumentacj¹) dziesi¹tki nazwisk i tytu³ów, powieœci i opowiadañ, czêsto wczeœniejszych, opartych jota w jotê na podobnych za³o¿eniach, sytuacjach i postaciach oraz efektach, jakimi tu straszy czytelników Burgess prezentuj¹c im swego Alexa i miasto, nie mog¹ce sobie poradziæ z bandami morduj¹cych i gwa³c¹cych wyrostków. Pe³no tego¿ schematu w westernach. Nowoœci¹ (choæ nie ca³kowit¹) i zas³ug¹ Burgessa jest wyprowadzenie tej inwazji potworów z wewn¹trz. Z ludzkiego wnêtrza i ze spo³ecznego. A czy do zas³ug tej fikcji nale¿y te¿ jej realnoœæ? ¯e degeneruj¹ca siê na wiele sposobów m³odzie¿ i przestêpczoœæ nieletnich zaliczaj¹ siê do najgroŸniejszych koszmarów naszej epoki: to wiadomo. A czy a¿ tak demoniczna eskalacja zjawiska? Pojedynczy przypadek, jakkolwiek potworny mo¿e byæ dla ofiar i œwiadków, tej skali jeszcze nie stwarza. Mo¿e ona wynikn¹æ dopiero z g³êbszego uszkodzenia mechanizmów i norm spo³ecznych. Bo jak wiadomo, cz³owiek broni¹cy swego ¿ycia i podstawowych dóbr (choæby ze wzglêdu na bardziej dotkliwe zagro¿enie i silniejsze wydzielanie adrenaliny) rozporz¹dza tak¹ sam¹, a zwykle wiêksz¹ sprawnoœci¹ ni¿ napastnik powodowany motywacj¹ nie a¿ tak istotn¹: jak zabawa czy pusta z³oœliwoœæ. I jak wiadomo, w spo³ecznoœci choæ trochê zintegrowanej ta zdolnoœæ samoobrony kolosalnie wzrasta. Równie¿ i z fizjologicznego punktu widzenia na przyk³ad si³a miêœni jest t¹ cech¹, która siê póŸno rozwija i d³ugo trwa, dziêki czemu (statystycznie rzecz bior¹c) nawet dosyæ silny piêtnastolatek nie ma wielkich szans w starciu z przeciêtnym mê¿czyzn¹ w wieku œrednim albo i podesz³ym. Nie wdaj¹c siê w szczegó³owe obliczanie innych czynników modyfikuj¹cych, takich jak stopieñ agresywnoœci, zaskoczenie, brzytwa w rêku zwyrodnia³ego smarkacza lub wiêksza zdolnoœæ przewidywania u doros³ych, jedno mo¿na stwierdziæ na pewno: opisane przez Burgessa rz¹dy nocnego terroru piêtnastolatków, wobec których bezradne jest ca³e spo³eczeñstwo doros³ych wraz z policj¹, to ca³kowita fikcja. Chyba ¿eby aparat pañstwowy nie istnia³: ale wtedy, jak wiemy, spo³eczeñstwo samorzutnie tworzy w³asne instytucje obronne i ju¿ po chwili walka staje siê w najgorszym razie równorzêdna. Potwierdzaj¹ to niezliczone przyk³ady choæby i z najnowszej historii: szeryfowie na Dzikim Zachodzie, samoobrona w kibucach izraelskich i wyros³a na jej gruncie Hagana, prywatna policja w Ameryce itd. Pe³na makabra zaczyna siê wówczas, gdy aparat pañstwowy i jego si³y policyjne bior¹ stronê m³odocianych lub innych bandytów i u³atwiaj¹ im dzia³anie lub zapewniaj¹ bezkarnoœæ, przeœladuj¹ natomiast broni¹cych siê. Co poznaliœmy wprawdzie na w³asnej skórze z d³ugoletniej, ponurej praktyki komunizmu, jego jurysdykcji, milicji, teorii spo³ecznej oraz ich trwaj¹cych dot¹d reliktów. Co u Burgessa jednak nie zachodzi. Tote¿ nie opisy terroru i sadystycznych ekscesów stanowi¹ istotê jego fikcji, lecz to, co siê w nich uzewnêtrznia: korzenie etyki osobistej i spo³ecznej, warunkuj¹cej ten chorobliwy system wartoœci, zachowañ i wspó³zale¿noœci. Jeden z triumfów ksi¹¿ki polega na tym, ¿e nie to jest w niej najokropniejsze, co jej bohaterowie wyczyniaj¹, ale to, co siê przy tym dzieje w ich pozornie tylko ludzkiej, w ich niedoludzkiej albo: nie daj Bo¿e! ludzkiej œwiadomoœci. Czym siê usprawiedliwiaj¹. Co myœl¹. Ale wizja Nakrêcanej pomarañczy ma te¿ swe Ÿród³a w œwiadomoœci zbiorowej i faktograficzne. Niew¹tpliwy substrat stanowi¹ tu wyobra¿enia czytelników londyñskiej prasy brukowej w rodzaju "Sun" czy "World News" i podobnej, specjalizuj¹cej siê w mo¿liwie zawiesistych opisach morderstw, grabie¿y, gwa³tów i ekscesów p³ciowych. Na ten podk³ad autor na³o¿y³ jeszcze nastêpuj¹ce substancje: 1. Autentycznych bitników czy hipisów z ich szokuj¹cym wygl¹dem i zachowaniem oraz kojarzone z nimi, po czêœci rzeczywiste i obserwowane na co dzieñ, a czêœciowo przesadzone i z gazet czerpane wiadomoœci o ich paso¿ytniczym trybie ¿ycia, narkotykach, seksie oraz aktach wandalizmu i chuligañstwa. 2. Stereotyp amerykañski, jeszcze jaskrawszy zarówno w rzeczywistoœci, jak i w wyobraŸni, wzbogacony póŸniej o dodatkow¹ grozê sprawy Masona i jemu podobnych, czego oczywiœcie nie by³o w momencie pierwszego wydania ksi¹¿ki, ale co siê nawarstwi³o na jej póŸniejszy odbiór. 3. Podobnie nawarstwiona pamiêæ studenckich rozruchów we Francji, które w œwiadomoœci londyñczyków odbi³y siê g³ównie jako dziej¹ce siê tu¿ pod bokiem zagro¿enie ³adu ¿yciowego przez rozbestwion¹ m³odzie¿. 4. Shocking jako taki. Wartoœci rozrywkowe nie s¹ tu zarzutem. Ale pytanie, czy i z nich samych nie wynik³o coœ pozbawionego innej motywacji. 6 Zarówno szanuj¹cy siê czytelnik polski, jak i angielski highbrow na ogó³ nie splami¹ siê gruntowniejsz¹ znajomoœci¹ literatury rozrywkowej i powa¿nym jej traktowaniem. Snobizm w³ada niepodzielnie w tych enklawach spo³ecznych, gdzie obowi¹zkowe czytanie ksi¹¿ek wynika z noblesse oblige. Snobizm zastêpuje w nich gust, intelekt, otwarte oczy i rzeczywiste poczucie wartoœci. Typowym przedstawicielem tych enklaw jest, rzecz jasna, krytyk literacki, z racji swego zawodu najmniej wiedz¹cy o literaturze. Wiêc tym bardziej w ocenie takich utworów jak A Clockwork Orange brakuje mu wstêpnego systemu odniesieñ, jakim by³aby znajomoœæ literatury sensacyjnej. Fenomen siê powtarza. Ta niby "subliteratura" odkrywa coœ i osi¹ga wysok¹ sprawnoœæ, niekiedy wrêcz mistrzostwo w prezentowaniu swych odkryæ. Nieraz bardzo wa¿nych! I póŸniej dopiero mainstream czyli tzw. literatura powa¿na rusza (pod os³ony swej powagi i swych wyznawców) do akcji paso¿ytniczej i plagiatorskiej. Dobrze jeszcze, kiedy ta wtórnoœæ nie przemilczana zostanie, lecz okreœlona jako nobilitacja. Wówczas pojawiaj¹ siê takie fenomeny œrodowiskowe jak nag³y snobizm na trzeciorzêdnego autora science fiction nazwiskiem, dajmy na to, Kurt Vonnegut przy równoczeœnie trwaj¹cym krêceniu nosem na kilkudziesiêciu takich samych i w tym¿e gatunku, a czêsto bez porównania lepszych! i nieprzyjmowaniu do wiadomoœci w ogóle istnienia tych twórców. Albo szum wokó³ s³abej powieœci Nevila Shute i osnutego na niej filmu On the Beach (po polsku Ostatni brzeg), z których uczyniono niemal¿e historiozoficzny traktat antynuklearny o naszych czasach. Albo przerobiony na s³ynne widowisko baletowe, niemniej przeto grafomañski, szwedzki epos kosmonautyczny Aniara Harry Martinsona. Albo rozmam³any i nic rozumnego nie mówi¹cy Nova Express Williama Burroughsa... zreszt¹ w tych sprawach wystarczy odes³aæ do znakomitych i wa¿nych teoretycznie wstêpów, które zamieszcza³ w kolejnych tomach antologii Spectrum (swojej i Roberta Conquesta) Kingsley Amis. Równie¿ za³o¿enie odstrêczaj¹cych treœci i adekwatnej do nich stylistyki nie jest nowe. Znamy je z twórczoœci autorów takich jak Céline i z ca³ych kierunków literackich, zaopatrzonych we w³asne nazwy i programy, jak hiszpañski a niez³ymi nazwiskami reprezentowany tremendyzm, rozkosznie zdefiniowany przez Angela del Río jako "styl, który wulgarnym jêzykiem podkreœla odpychaj¹c¹ rzeczywistoœæ" itd. Problem nieco podobny, tylko na odwrót: do saloniku literackiego Céline ma wstêp, ale tylko jako nazwisko. Substancja i wnioski z jego twórczoœci wstêpu nie maj¹. Gdzie na tej skali mieœci siê A Clockwork Orange? Jeszcze raz chwa³a jej i Burgessowi. Znalaz³ on bowiem sposób na to, aby nie wypieraj¹c siê expressis verbis tej ani tamtej literatury, powa¿nej ani rozrywkowej, korzystaæ w pe³ni z warsztatu i dystrybucji obu. £¹czy je organicznie w ka¿dym niemal utworze i spe³nia warunki obydwu bez taryfy ulgowej. Do formu³ science fiction i dystopii siêgn¹³ w czterech powieœciach i zatr¹ci³ o nie jeszcze w wielu innych. Ju¿ w One Hand Clapping (1961, Klaskaæ jedn¹ d³oni¹) fabu³a opiera siê na prekognicji. W tajemnicze rejony umys³u i w pobli¿e futurologii zapuszczaj¹ siê mimochodem dwie awantury o tematyce sowieckiej: Honey for the Bears (1963, Miód dla niedŸwiedzi) i Tremor of Intent (1966, Dreszcz premedytacji), przy czym b³yskotliwe bogactwo tej drugiej sensacji umieszcza j¹ w rzêdzie najlepszych dzie³ Burgessa. Za to krytyka, prawie nieomylna w wybieraniu tego co najgorsze, chêtnie wymienia 4-tomowy cykl o zmyœlonym poecie nazwiskiem Enderby, og³aszany z pocz¹tku pod pseudonimem Joseph Kell, dla mnie tylko pretensjonalny i odstrêczaj¹cy: oparty na epatowaniu odg³osami chrapania, pierdzenia i klozetu, bujnie ilustrowany w³asn¹ twórczoœci¹ poetyck¹, zawiera on w swej pierwszej czêœci Inside Mr Enderby (1963, W panu Enderby) szkic poematu o minotaurze, wedle którego nakrêcono fantastyczny film Son of the Beast from Outer Space (Syn bestii z kosmosu). The Eve of Saint Venus (1964, Wigilia przed œw. Venus) to wspó³czesny wariant znanej od Williama z Malmesbury w XII wieku po Prospera Mérimée legendy o zaœlubinach z pos¹giem bogini, której na palec w³o¿ono pierœcieñ. Powieœæ o ¿yciu mi³osnym Szekspira Nothing Like the Sun (1964, Nic jak s³oñce) pos³uguje siê konwencj¹ równoleg³ego wszechœwiata, do którego trafia szekspirolog i zapêtla bieg czasu, przywo¿¹c tam dzie³a Szekspira. Jest wreszcie M F czyli M/F (1971, obie formy autor uznaje za poprawne) z zawi³ym kluczem ju¿ w tytule. Zamierzony przez kogoœ film o Edypie pod nazw¹ Mother Fucker (czyli Matkojebca, normalnie i po angielsku w pisowni ³¹cznej) dostarczy³ bodŸca, lecz zarazem to inicja³y bohatera: Miles Faber (po ³acinie ¿o³nierz i rzemieœlnik, czyli dwa g³ówne atrybuty ludzkie: walka i tworzenie). Tej podstawowej opozycji zaœ sekunduje druga: male/female. I tak w³aœnie do obsesji dziergana siatka przypadkowych, symbolicznych czy jakichkolwiek odniesieñ jest fabu³¹ tej powieœci, wykoncypowanej na mod³ê strukturalizmu Lévi-Straussa: opartej na syndromie zagadek i kazirodztwa jak w micie Edypa i w podobnych tradycjach algonkiñskich. Nie da siê oddzieliæ od science fiction u Burgessa ten rodzaj barokowej fantastyki i przep³ywa w jej coraz to inne formy, nas¹czaj¹c jego twórczoœæ ca³¹ i bez wyj¹tku. Na koniec ta czwórka naj³atwiej siê klasyfikuj¹ca jako przynale¿na do science fiction. Równoczeœnie z A Clockwork Orange wydane The Wanting Seed (1962, Ja³owe nasienie) znów ³¹czy jedne z wiêkszych w dorobku Burgessa walorów intelektualnych i literackich z rozrywkowymi: nakaz i kult homoseksualizmu zwalcza tu przeludnienie i prowadzi do kolejnej rewolucji. Tego poziomu nie osi¹ga (wydana w 1978 roku) nawi¹zuj¹ca do I984 Orwella ksi¹¿ka zatytu³owana 1985. Jej pierwsz¹ po³owê stanowi przepyszny esej o zaletach, s³aboœciach, aktualnoœci oraz Ÿród³ach spo³ecznych i historycznych ksi¹¿ki Orwella. Dalszy ci¹g to kontrapunktowa wzglêdem Orwella powieœæ o beznadziejnej walce szarego cz³owieka przeciw pañstwu w Anglii zdominowanej przez Arabów, islam i dezintegracjê stosunków miêdzyludzkich. Ju¿ niedaleka przysz³oœæ raczej nie potwierdzi³a tych prognoz i refleksji: mimo to rzecz jest frapuj¹ca jako przestroga i wizja alternatywna oraz jako æwiczenie intelektualne. Natomiast The End of the World News (1982, Koniec wiadomoœci ze œwiata) to zupe³ny niewypa³. Ziemia ginie w zderzeniu z przyb³¹kan¹ planet¹ Lynx i z ca³ej literatury powszechnej ratuj¹ siê, na uchodz¹cej w przestrzeñ rakiecie, tylko dwa utwory: opowieœæ o Freudzie wydobywanym z Austrii hitlerowskiej i musical o Trockim w New Yorku, cytowane we fragmentach jako kontrapunkt do satyrycznej relacji o nadchodz¹cej zag³adzie. Kiepska science fiction z pretensjami do czegoœ wiêcej i niestety nic wiêcej. 7 Wed³ug A Clockwork Orange Stanley Kubrick nakrêci³ w 1972 roku g³oœny film, który j¹ tym bardziej rozs³awi³. Okrutnie sp³yca on i wulgaryzuje ksi¹¿kê, na której doœæ luŸno zosta³ oparty. Burgess uczestniczy³ w nim tytko w roli konsultanta. Wbrew jego ¿yczeniu film poci¹gn¹³ za sob¹ tak¿e wydania ksi¹¿ki skrócone o jej ostatni rozdzia³ z czêœci trzeciej, co powa¿nie narusza myœlow¹ i artystyczn¹ konstrukcjê utworu. Okaleczenie to przenios³o siê równie¿ do najpopularniejszego na œwiecie wydania w Penguin Books. Na ¿¹danie autora w moim przek³adzie rozdzia³ ten zosta³ przywrócony. Kiedy chuligani brytyjscy zaczêli siê wzorowaæ na filmie, masakruj¹c i gwa³c¹c, re¿yser nie skorzysta³ z okazji do zarobienia na tym skandalu i wycofa³ film z eksploatacji. 8 Sam tytu³ A Clockwork Orange, chocia¿ kilka razy wspomniany w tekœcie, wymaga dodatkowych objaœnieñ. Równie¿ i dlatego, ¿e z wydañ najczêœciej spotykanych wypada wraz z ostatnim rozdzia³em najdobitniejsza z autorskich wyk³adni tytu³u. Wystarczy j¹ przeczytaæ lub umieæ po angielsku, lub jedno i drugie! aby wiedzieæ, ¿e t³umaczy siê to Nakrêcana pomarañcza. U nas jakiœ ignorant wymyœli³ tê "mechaniczn¹" i na razie tak musi zostaæ. Pogodzi³em siê z tym g³ównie z przyczyn handlowych, ale w przysz³oœci ka¿ê zmieniæ tytu³ we wszystkich wydaniach na poprawny. Bo nie zachodzi tu nawet przypadek w rodzaju tego, co sprawi³, ¿e dla powieœci Conrada The Shadow-Line trzeba zachowaæ tytu³ Smuga cienia, b³êdnie prze³o¿ony, lecz efektownie brzmi¹cy i po polsku ju¿ idiomatyczny. Has³o tytu³owe Burgess us³ysza³ w 1945 roku z ust 80-letniego cockneya mówi¹cego, ¿e ktoœ jest "lewy jak nakrêcana pomarañcza". Bo cz³owiek jak ona organicznie wyros³y, kruchy i miêkki, ma ten ¿ywy kolor i s³odycz: a nakrêcaæ go (czyli manipulowaæ) to zamieniaæ go w coœ mechanicznego. Tu cieñ uzasadnienia dla polskiego tytu³u. Burgess nieŸle zna jêzyk malajski, w którym do podstawowych s³ów nale¿y orang: cz³owiek. Te¿ umiem po malajsku i od razu mia³em to skojarzenie. Tamtejszym pó³analfabetom zaœ wyraz ten z regu³y myli siê z orange i tak bywa pisany. Ale zbyt optymistycznie spodziewa³ siê Burgess, ¿e krytyka, choæby dziêki skojarzeniu z orangutanem, nie przeoczy tej gry s³ów i tego dowcipu. Tytu³ A Clockwork Orange oznacza w istocie nakrêcanego cz³owieka. Tak nakrêcanego jak najprostszy mechanizm sprê¿ynowy i jak bezmyœlna, nie decyduj¹ca o swym ruchu zabawka. W desperacji, ¿e ciemniacka jak zwykle krytyka nie potrafi³a tego zauwa¿yæ, Burgess wyt³umaczy³ to wszystko w jednym z przypisków do swojej ksi¹¿ki Joysprick i gdzie indziej. 9 Burgess kocha siê w jêzykach i uczenie siê obcych nale¿y do jego namiêtnoœci. P³ynnie mówi szeœcioma. Nie doœæ, ¿e opanowa³ malajski i wiele innych, ale nawet zaprojektowa³ jêzyki prehistoryczne do filmu Quest of Fire (1981, Walka o ogieñ). Og³asza³ te¿ prace jêzykoznawcze. Do zastrze¿eñ przejdê gdzie indziej. Pasjonuje go Joyce. Wyda³ trzy ksi¹¿ki wprowadzaj¹ce w tajniki jego twórczoœci: najogólniejszy wstêp Here Comes Everybody (1965 i poprawione 1982, tytu³ wymaga zawi³ych objaœnieñ) oraz analityczne wprowadzenie do jêzyka i neologizmów Joysprick (1973, tytu³ znów nie tak od razu przet³umaczalny) i wreszcie przemyœlny skrót A Shorter Finnegans Wake (1966, Krótsze Finnegans Wake) dla ucz¹cych siê czytaæ i rozumieæ tego pisarza. Z innych frapuj¹ go zw³aszcza Shakespeare, Hemingway i D. H. Lawrence. O nich te¿ powydawa³ osobne ksi¹¿ki itp. Zarys dziejów literatury angielskiej i przewodnik po wspó³czesnej powieœci dla studentów. Kilka ksi¹¿ek dla dzieci. Przek³ady paru dramatów i antologie. Seriale telewizyjne. Ksi¹¿ki o New Yorku i o ³ó¿ku. Jeden epicki poemat i jeden zbiór wierszy. Mo¿na by tak dalej wyliczaæ. 10 W tym ogromnym wachlarzu spraw i postaci mo¿na by siê spodziewaæ tylu¿ okazji do entuzjazmu, jaki budz¹ w pisarzach czy to ¿ywe, abstrakcyjne czy przedmiotowe obiekty ich pisarskiego zainteresowania. Tymczasem u Burgessa rzuca siê w oczy jakby coœ niemal odwrotnego. Czego Burgess nie cierpi? Wydawa³oby siê, ¿e prócz muzyki, jêzyków i niektórych pisarzy prawie wszystkiego. Oko³o 1968 roku wyjecha³ na dobre z Anglii. Nie lubi jej i mieszka w paru domach na przemian: w ksiêstwie Monaco, we W³oszech i przez jakiœ czas równie¿ na Malcie. Co najwy¿ej na parê miesiêcy w roku przyje¿d¿a jako hotelowy goœæ i w Anglii te¿ go raczej nie lubi¹: mówi siê o nim, jak to uczyni³ krytyk Geoffrey Gibson, ¿e jest coarse and unattractive: ordynarny i nieatrakcyjny. On zaœ niezbyt manifestuje swe pogardliwe s¹dy o literatach angielskich i mnóstwie innych fenomenów ojczystych, kwituj¹c je stwierdzeniem, ¿e mia³ ju¿ dwa procesy o znies³awienie i na wiêcej nie ma ochoty. Uwa¿a natomiast, ¿e "pisarz brytyjski, jeœli mo¿e, obowi¹zany jest wydostaæ siê z Brytanii i sprawdzaæ angielszczyznê na tle innych je¿yków". To nie tylko efekt ¿yciowych doœwiadczeñ. To równie¿ wrodzone predyspozycje. Ju¿ Trylogia malajska utkana jest kompozycyjnie z drobnych brudów i kompromitacji z lekka hamletyzuj¹cych nieudaczników; coraz ni¿ej siê staczaj¹cego nauczyciela angielskiego; bia³ej ¿ony, która go porzuca dla wulgarnego romansu z malajskim kacykiem i playboyem, oraz kolorowej, która bierze go sobie za pomiot³o; skretynia³ego w dypsomanii porucznika policji; g³upiego Gurkha z tej¿e i szeregu podobnych osóbek. Tak¿e i w dalszym ci¹gu swej twórczoœci Burgess najwyraŸniej nie cierpi wiêkszoœci swych bohaterów i w tym, ¿e o nich pisze, wyczuwa siê pewien masochizm. Prawie ca³e jego pisarstwo to wci¹¿ jakiœ Enderby i galeria krzywych luster. W definicji tej mieœci siê te¿ Mechaniczna pomarañcza oraz wszystkie jej sprawy i postacie. 11 ¯e jest za to rozmi³owany w jêzyku, œwiadczy nie tylko Joyce i jego osobisty aktywny stosunek, jaki Burgess ma do jego indywidualnie projektowanego multi-jêzyka, nieod³¹cznego zw³aszcza od Finnegans Wake. Tak¿e i do wielu innych jêzyków, których uczy siê albo które wymyœla. Przede wszystkim zaœ powieœci A Clockwork Orange nie napisa³ zwyk³¹ angielszczyzn¹. Stworzy³ dla tej powieœci osobny jêzyk, ca³kiem jak dla jaskiniowców w póŸniejszej Walce o ogieñ. Zestawienie to ma sens nie tylko w aspekcie jêzykowym: w œwiecie Burgessa troglodyta wcale nie wymar³ i zajmuje poczesne miejsce, panosz¹c siê od prehistorii a¿ do futurologii. Jêzykowa inwencja Burgessa wyrazi³a siê tu z rozmachem, któremu on sam nigdzie nie dorówna³, a poza nim sprostaæ by jej móg³ jeœli nie Joyce, to najwy¿ej para autorów science fiction: Samuel Delany w Babel-17 i Robert Heinlein (wyborny i g³êboko myœl¹cy pisarz, na którego Lem wybrzydza siê, jak mo¿e i jak nie mo¿e w Fantastyce i futurologii) w potê¿nej rozmiarami i koncepcyjnie powieœci The Moon Is a Harsh Mistress. Obie jednak ukaza³y siê w 1966 roku, s¹ zatem wtórne wzglêdem A Clockwork Orange. Ale zw³aszcza Heinlein w Ksiê¿yc to sroga kochanka, bior¹c za temat powstanie zbrojne na Ksiê¿ycu i jego uniezale¿nienie siê od eksploatuj¹cej go Ziemi, stworzy³ precyzyjn¹, wiarygodn¹ i ogromn¹ konstrukcjê na wszystkich polach równoczeœnie: od gospodarki przez obyczajowoœæ po charakter narodowy i socjologiê. Otó¿ mówi siê tam jêzykiem zmieszanym g³ównie z angielskiego i rosyjskiego z domieszk¹ paru innych a¿ po chiñski w³¹cznie: ale zbêdne by³oby objaœniaæ, sk¹d na Ksiê¿ycu wziê³a siê taka hybryda. To dla przypomnienia o w³aœciwym, nie snobistycznym, systemie odniesieñ literackich. Na efemeryczny jêzyk m³odych zwyrodnialców w A Clockwork Orange sk³adaj¹ siê zw³aszcza elementy gwar m³odzie¿owych i przestêpczych, ubarwione niekiedy zgryw¹ na styl po ignorancku niby to biblijny, a przede wszystkim mnóstwo zapo¿yczeñ g³ównie rosyjskich. Jêzyka tego angielski czytelnik z pocz¹tku w znacznej mierze te¿ nie rozumie. Jaka przyœwieca³a temu intencja? Najpierw utrudnianie czytelnikowi odbioru, ¿eby podkreœliæ obcoœæ i niezrozumiatoœæ formacji kulturowej, spo³ecznej i historycznej, jak równie¿ odwróciæ uwagê od dziej¹cych siê okropnoœci przez jej czêœciowe zaprz¹tniecie trudnoœciami jêzyka. A sukcesywne przyswajanie go sobie i coraz dok³adniejsze rozumienie ma stopniowo redukowaæ tê obcoœæ, wytwarzaæ w miejsce abominacji coœ na kszta³t empatii w stosunku do Alexa oraz instynktownego odczuwania formuj¹cych go wp³ywów. Ta intencja zosta³a podwa¿ona ju¿ w pierwszym wydaniu amerykañskim z 1963 roku, zaopatrzonym w niem¹dre pos³owie, gdzie Stanley Edgar Hyman informuje, ¿e czytaj¹c nie móg³ siê powstrzymaæ od uk³adania s³owniczka, który tu "przedrukowa³, choæ nie jest on bynajmniej autoryzowany i opiera siê po czêœci na zgadywaniu". Wiêc przynajmniej czêœæ jego niekompetencji nie obci¹¿a Burgessa, mimo ¿e sporo ignoranckiej bylejakoœci tkwi w samym s³ownictwie i nie ma usprawiedliwienia. Znakomita koncepcja i dosyæ mizerne wykonanie tego jêzyka id¹ tu rêka w rêkê. 12 Dla przek³adu polskiego stworzy³em w³asny jêzyk na podobnej zasadzie. A raczej dwa jêzyki. Bo u nas wy³ania siê z tego zjawisko du¿o powa¿niejsze. Ju¿ nie zabawa literacka. Tylko coœ przera¿aj¹co realnego: jêzyk nie tyle fikcyjny, jak u Burgessa, ile ten, którego odpowiednikiem Polacy bêd¹ rzeczywiœcie mówiæ oko³o roku 2100 lub o wiele wczeœniej, gdyby utrzyma³a siê tu przewaga kulturalna Rosji Sowieckiej. Ten jêzyk i pos³uguj¹cy siê nim przek³ad nazwa³em: wersja R. Ale bêdzie te¿ wydana wersja A: drugi i zupe³nie inny przek³ad A Clockwork Orange, oparty na za³o¿eniu, i¿ powstanie sytuacja odwrotna i ¿e polszczyzna futurologiczna przekszta³ci siê raczej w kierunku angielskiego. Gdy koñczy³em przek³ad w wersji R i niniejsze studium, wydawa³o siê raczej pewne, ¿e czeka nas ten wariant rzeczywistoœci. W pó³ roku póŸniej historia œwiata stanê³a na g³owie i wydaje siê tak samo pewne, ¿e bêdzie na odwrót. Nie wyci¹gajmy jednak zbyt pochopnych wniosków. Sowietyzacja œwiata i tej jego czêœci chyba ju¿ nie nast¹pi. Ale rozpoczête procesy w kulturze i jêzyku nie dadz¹ siê z dnia na dzieñ zatrzymaæ ani odwróciæ: tym bardziej, ¿e nieœwiadomie im ulegaj¹ i nadal je forsuj¹ ci sami, którzy najzajadlej deklaruj¹ siê przeciw sowietyzacji oraz wszystkiemu, co rosyjskie. Tak czy owak nic tu nie zale¿y od deklaracji! zw³aszcza bez kultury osobistej i rzetelnoœci. Wiêc jakkolwiek szanse wersji A bardzo wzros³y, wynik tej gry pozostaje wci¹¿ nierozstrzygniêty. Jak w oryginale, tak i w przek³adzie tekst wersji R nasycony jest neologizmami do tego stopnia, ¿e pojawia siê ich do kilkudziesiêciu na ka¿dej stronie. W przeliczeniu na has³a w oryginale jest oko³o 300 neologizmów. Ze wzglêdu na ca³kiem inn¹ skalê eksperymentu jêzykowego polski s³owniczek zawiera ich ponad 1000 i to jeszcze nie komplet. 13 Dowiedziawszy siê z zapowiedzi w prasie i wywiadów radiowych, ¿e robiê dwa osobne przek³ady tej powieœci w dwóch ró¿nych wersjach, niektórzy od razu wiedzieli, ze to: hi hi! jeszcze jeden mój ekscentryczny wyg³up. Takim nie mam nic do powiedzenia. Do zupe³nie innej klasy rozmówców kierujê rozpoczynaj¹ce siê tu wywody i refleksje. Nie spodziewam siê, aby ka¿dy czytelnik podziela³ moje pogl¹dy i przewidywania w ca³ej rozci¹g³oœci. Ostrzegam jednak, ¿e - niestety! - wiêkszoœæ z nich siê potwierdzi. Mo¿e nawet - kto wie? - tak rych³o, ¿e ja sam zd¹¿ê tego jeszcze po czêœci do¿yæ. Kto siê dopatrzy w tym dwoistym t³umaczeniu tylko wyrafinowanej gry literackiej, stylistycznego i translatorskiego eksperymentu, niech siê cieszy albo z¿yma: jeden z celów zosta³ osi¹gniêty. Mo¿e kogoœ zafrapowaæ po prostu aspekt jêzykoznawczy i próba lingwistycznej futurologii, pokrewna wymyœlaniu sztucznych jêzyków: od tak dyletanckich jak Volapük lub Esperanto i 40 prób jego ulepszenia po tak profesjonalne jak Latino Sine Flexione wybitnego matematyka Giuseppe Peano lub Novial znakomitego jêzykoznawcy Otto Jespersena i pozosta³e 2 lysi¹ce sztucznych jêzyków miêdzynarodowych. Kogo zafrapuje nie tylko to, lecz i uœwiadomienie procesów ju¿ realnie przekszta³caj¹cych jêzyk polski oraz tych, które go tak czy inaczej zmieni¹ w obcy nam i oby nie wymieraj¹cy jêzyk naszych prawnuków: ten zyska wiêcej przyjemnoœci umys³owej i siêgnie g³êbiej. Dla kogo te uœwiadomienia i refleksje stan¹ siê podniet¹ do walki o nasz jêzyk nie po to, aby wstrzymaæ (co by³oby szkodliwe i nierealne) jego rozwój, lecz po to, aby nie przesta³ on istnieæ (wraz ze sw¹ literatur¹ i kultur¹) w toku nieuniknionej ewolucji, o to, aby dobra polszczyzna teraŸniejsza i przysz³a nie zagryz³y siê wzajemnie, lecz harmonijnie zros³y ku obopólnej korzyœci; temu d³oñ œciskam. A kto siêgnie jeszcze g³êbiej w rejony, gdzie polityka, socjologia, etyka i historia s¹ nieod³¹czne od jêzyka, temu w kategoriach ogólnych nie muszê nic wiêcej objaœniaæ. 14 Tak siê sk³ada, ¿e jêzyki angielski i rosyjski nale¿¹ do tych, którymi w³adam najlepiej. Po rosyjsku mówiê (wprawdzie dopiero po tygodniu lub dwóch pobytu) nie do odró¿nienia od tubylca, choæ w pisaniu zdarzaj¹ mi siê sztucznoœci. Po angielsku mówiê nie bez obcych nalecia³oœci, za to piszê doœæ naturalnie (a¿ po t³umaczenie na angielski poezji Leœmiana i Ga³czyñskiego w³¹cznie). Mogê wiêc projektowaæ organiczny stop ¿ywej polszczyzny z jednym i drugim nie mechanicznie, lecz na instynkt i na s³uch, nie klec¹c sztucznoœci. Inaczej bym siê na ten eksperyment nic porwa³. Ostrzegaj¹ przed tym zreszt¹ wszystkie znane mi przek³ady A Clockwork Orange. Ze znanych mi najlepszy jest niemiecki, w którym Walter Brumm w naj³atwiejszej warstwie g³adko wykorzysta³ do neologizmów s³owotwórstwo niemieckie, lecz nie siêgn¹³ po nic powa¿niejszego i nie zdoby³ siê na choæby elementarne zastanowienie siê nad fonetyk¹ i grafi¹ rosyjskiego. Wszystkie inne zaœ próby t³umaczenia budz¹ tylko politowanie. Burgess pisa³ mi, ¿e on radzi za³atwiæ stylizacjê polsk¹ anglicyzmami zamiast rusycyzmów. Jest w tym oczywiœcie pewien sens i mam nadziejê, ¿e drugi przek³ad pozwoli to sprawdziæ. Nie to jednak mia³ Burgess na myœli. On po prostu nie ma pojêcia o jêzyku polskim i jego specyfice aktualnej czy historycznej, o tym, co pod wzglêdem politycznym, kulturowym i lingwistycznym wynika z naszej lokalizacji na mapie. Jego wyobra¿enia o tym, co z polszczyzn¹ da siê zrobiæ i po co, by³y najzwyczajniej wyssane z palca. Nie domyœla siê powagi zagadnienia i jego chyba œwiatowej unikalnoœci. Z ca³kiem innych przyczyn wszed³ na tê fa³szyw¹ drogê m³ody anglista Cezary Michoñski. Nawi¹za³ on ze mn¹ kontakt ju¿ przedtem, zanim opublikowa³ w nrze 2(28) kwartalnika "Akcenty" z 1987 roku w³asn¹ próbê przek³adu jednego z rozdzia³ów Mechanicznej pomarañczy, bodaj¿e jedyn¹ w tym jêzyku oprócz mojego przek³adu. Zasada, któr¹ przyj¹³, jest a¿ do absurdu mechaniczna. Lecz to nie jego wina. M³ody anglista wyszed³ bowiem z lubelskiej szko³y akademickiej i tam wpojono mu nierozumienie spraw elementarnych, podobne do tego, którym oœmieszy³a siê na ca³y kraj profesorka jego, s³ynna z nieszczêsnego przek³adu Kubusia Puchatka pod imieniem Fredzi Phi-Phi doc. dr Monika Adamczyk. Jak u niej, tak i tu zabrak³o uœwiadomienia, ¿e ka¿dy w ogóle przek³ad (a po stokroæ taki jak ten) wymaga stworzenia pewnej rzeczywistoœci stylistycznej, rzec by mo¿na: w³asnego dialektu. A nastêpnie artystycznego pos³ugiwania siê nim jak ka¿dym idiolektem czy odmian¹ jêzyka. Natomiast jeœli nie stworzono ¿adnej stylistyki lub nie u¿ywa siê jej w sposób i w celach artystycznych, to zagadnienie przek³adu artystycznego w ogóle nie zaczê³o istnieæ. Tak w tym wypadku. Michoñski uzna³, ¿e skoro Burgess wtyka w jêzyk angielski zniekszta³cone wyrazy s³owiañskie, t³umacz powinien w jêzyk polski nawtykaæ zniekszta³conych wyrazów angielskich. I to w tych samych miejscach! jak gdyby to rozwi¹zywa³o którykolwiek z tysi¹ca problemów przek³adu artystycznego. Faktycznie ani rozwi¹zany nie zosta³, ani nawet nie pojawi³ siê ¿aden problem artystyczny; propozycja nie ma cech utworu literackiego; z eksperymentu wynik³a tylko pedantyczna i zupe³nie ja³owa uk³adanka. Jakieœ nieporadne lipy i blad zast¹pi³y w niej rot i krowy: to wszystko! Wpisaæ zamiast nich usta i krew. otó¿ i najbanalniejszy tekst polski bez œladu Burgessa i jego specyfiki, o nijakiej sk³adni, jeœli w ogóle czymœ nacechowany stylistycznie, to sztucznoœci¹ martwego ¿argonu wstêpniaków i telewizji. Typowo polsk¹! to jedyny rys charakterystyczny. A wszelk¹ istotn¹ problematykê wypar³o zastanawianie siê, czy thing przepoczwarzyæ na fyng, sing czy tyng? Oto skutki translatoryki lubelskiej. Nie chcia³bym tu uraziæ m³odego anglisty, zw³aszcza ¿e podszed³ on do sprawy zarówno rzetelnie, jak i samokrytycznie. Pod tym wzglêdem jest zaprzeczeniem swej uniwersyteckiej mentorki. Mo¿e nie jego wina, ¿e b³êdny ognik zwabi³ go na trzêsawiska, gdzie kwitnie uniwersytecka teoria przek³adu, sprawdzaj¹ca siê w takiej praktyce. W swojej pracy magisterskiej z 1988 roku Cezary Michoñski zanalizowa³ drobiazgowo dwie moje fragmentaryczne wersje przek³adu A Clockwork Orange i jedn¹ w³asn¹, dochodz¹c do szeregu trafnych wniosków, mimo i wbrew narzuconej mu fa³szywej metodzie. 15 Ale jak to robi sam Burgess? Wybieram prawie na oœlep coœ z koñca 3 rozdzia³u I czêœci: There were vecks and ptitsas, both young and starry... and I was smecking all over my rot and grinding my boot in their litsos. And there were devotchkas ripped and creeching against walls and I plunging like a shlaga into them... lying there on my bed with glazzies tight shut and rookers behind my gulliver. Z tych a¿ 12 sztucznych rusycyzmów do mniej oczywistych nale¿¹ vecks and ptitsas (czyli w zwyk³ym slangu fellows and chicks) bêd¹ce skrótem od czelowiek i kalk¹ etymologiczn¹ przez kurczaka do ptica. Na pewno nie przypadkiem daje siê wyczuæ tu i ówdzie wp³yw orwellowskiego Newspeak: oto na trzech kolejnych stronicach przys³ówki publicwise, thiswise i daywise. Warto siê dok³adniej rozpatrzyæ w lingwistycznej analizie i ocenie tego eksperymentu. Ograniczê siê do rusycyzmów. Pierwsza w¹tpliwoœæ: podstawowy zasób leksykalny to najbardziej stabilna czêœæ jêzyka. Jest wiêc ma³o prawdopodobne, aby w jêzyku, który pozosta³ b¹dŸ co b¹dŸ angielskim, uleg³y wyparciu wyrazy tak podstawowe i do tego wroœniête w idiomatykê jak big, rich, name, go, buy, man, leg, knife, drink, body, sex, drunk, joy, neck, hear, word, dream, thing, see, drive na korzyœæ niby rosyjskich bolshy, bugatty, eemya, itty, kupet, moodge, noga, nozh, peet, plott, pol, pyahnitsa, radosty, shiyah, slooshy, slovo, sneety, veshch, viddy i yeckate. Te wyrazy i garœæ ekspresywnych w rodzaju choodessny (wonderful), groodies albo zoobies (piersi i zêby) mog³yby siê zjawiæ co najwy¿ej w roli efemeryzmów, czyli sztucznych wyrazów równie szybko zjawiaj¹cych siê w u¿yciu jak znikaj¹cych, g³ównie w funkcji ozdobników stylistycznych wzmagaj¹cych ekspresjê wypowiedzi lub realizuj¹cych przelotn¹ modê. Równoczeœnie jednak wiadomo, ¿e w³aœnie jêzyk angielski charakteryzuje siê w zakresie efemeryzmów ca³kiem wyj¹tkow¹ przelotowoœci¹. W krajach mówi¹cych po angielsku zjawia siê i znika co roku ³¹cznie olbrzymia liczba oko³o 5 tysiêcy efemeryzmów! I nie ma to nic wspólnego, dajmy na to, ze stylem Joyce'a, który nie prezentuje niczyjego jêzyka, lecz stwarza w³asny i wy³¹cznie na swój u¿ytek. Wspomniane tu regu³y mog¹ co prawda nie stosowaæ siê do œrodowiskowych gwar hermetycznych, s³u¿¹cych do tego, aby cz³onkowie pewnych grup legitymowali siê pomiêdzy sob¹ jako swoi, a nie byli rozumiani przez postronnych: st¹d choæby gwara ochweœnicka i ¿argon klezmerski. Parokrotnie sugeruje siê to w dialogach. Ale wiêcej poszlak œwiadczy³oby, ¿e Burgess traktuje styl swego narratora jako nie jedyn¹ wprawdzie, lecz nie efemeryczn¹, szeroko rozpowszechnion¹ i spo³ecznie utrwalon¹ ju¿ normê jêzykow¹. Przemawia za tym choæby jej bogactwo, rozbudowana idiomatyka i koegzystencja rusycyzmów ze s³ownictwem rdzennie angielskim. Jest w tym pewna niekonsekwencja. Natomiast uderzaj¹ce bywaj¹ niezrêcznoœci i komiczne nieporozumienia w tej niby to ruszczyŸnie, wyszperanej po s³ownikach lub uzyskanej od kiepskich doradców. Dlaczego na przyk³ad oozy to ³añcuch od roweru, sharries ty³ek, a podstawowym s³owem oznaczaj¹cym bicie i masakrowanie jest tolchock? Bo w s³owniku angielsko-rosyjskim ktoœ znalaz³ pod chains ró¿ne odpowiedniki jak okowy, uzy, cepi i wybra³ na chybi³ trafi³ akurat to s³owo, które nie oznacza ³añcucha. Bo ekwiwalent buttocks musia³ sam sobie ukrêciæ z niewinnych s³ów oznaczaj¹cych kule. Bo znalaz³szy pod push s³owo tolczok nie domyœli³ siê, jakie to niewinne szturchniêcie. Tak samo papierem czuæ z daleka czasowniki, w których koñcówkê bezokolicznika wziêto za czêœæ tematu z wynikami tak groteskowymi jak govoreeting, interessovatted i nachinatted. Ca³kiem jakby nasz autor nie wiedzia³, ¿e "w rozwoju zw³aszcza potocznej angielszczyzny dominuje monosylabizacja i ¿e ju¿ trójsylabowy temat jest dla jego rodaków prawie nie do wymówienia i karykaturalny przez sam¹ d³ugoœæ. I czy ze s³uchania na przyk³ad radia lub TV przes¹cza³y siê do ¿ywej mowy te rusycyzmy? czy z owej subliminal penetration: bli¿ej nie okreœlonej techniki propagandowej, o której wspomina jeden z psychiatrów, a za pomoc¹ której groŸny s³owiañski Wschód subliminalnie czyli podprogowo ws¹cza w œwiadomoœæ m³odych Anglików elementy swego jêzyka? To zapytanie samo dyskwalifikuje problem. Bo w jednym ani w drugim trybie na pewno nie ws¹czano by i nie odbierano jawnych pomy³ek- ani te¿ bezokoliczników. Do tego trzeba by³o po ignorancku kartkowaæ s³ownik nie znanego sobie jêzyka. Oznaczony specjaln¹ gwiazdk¹ (¿e nierosyjskiego pochodzenia) w s³owniczku wyraz yarbles utrwali³ czarno na bia³ym niechlujstwo tych metod. S¹ to bowiem jaja, których odpowiednika naturalnie (jak i w przypadku sharries czyli zadka) nie uda³o siê znaleŸæ w s³ynnych z przyzwoitoœci s³ownikach angielsko-rosyjskich, wiêc ktoœ je musia³ zaimprowizowaæ w oparciu o slangowe angielskie apples i znalaz³ jab³oko: a póŸniej widaæ zgubi³ odpowiedni¹ karteczkê. Ale w tekœcie zdarza siê obok skrótu yarbles równie¿ d³u¿sza i ca³kiem jednoznaczna forma yarblockos. Wreszcie to wci¹¿ powtarzane wyzwisko: bratchny! co mia³o znaczyæ: bastard! czyli po prostu skurwysyn. Nie wystarczy³ ju¿ Burgessowi stary son of a bitch w ¿adnej z licznych pisowni. Oczywiœcie ¿aden s³ownik mu nie podsun¹³ sukinsyna i temu podobnych. Gdyby siê tak zetkn¹³ z kimœ znaj¹cym ¿ywy jêzyk rosyjski! jak¿e by mu pasowa³ zwyk³y mudak! i jak piêknie by to wygl¹da³o w transkrypcji: moodack... A tymczasem s³ownik wrêczy³ mu pod bastard straszne wyzwisko: wniebracznyj czyli nieœlubny. A ¿e s³owo by³o jednak za d³ugie, wiêc uciêto mu pocz¹tek i oto biedny Alex, nieœwiadom, jak go nabrano, wymyœla na prawo i lewo od bracznych... czyli jak najlegalniej œlubnych. Ale mimo wszystko z rosyjska. 16 Daj¹c do zrozumienia lub wyraŸnie informuj¹c tu i gdzie indziej, ¿e uczy³ siê rosyjskiego i ¿e ma o nim pojêcie, dopuszcza siê Burgess ca³kowitej mistyfikacji. Jej mo¿e najbardziej szokuj¹ce przyk³ady znajdziemy w innej, o æwieræ wieku póŸniejszej ksi¹¿ce: w powieœci Any Old Iron (1989, Byle stare ¿elastwo). Epatuj¹c niezliczonymi b³yskotkami wtr¹ceñ obcojêzycznych, od s³owa po zdanie lub frazes, po walijsku, niemiecku, hebrajsku i po wszelakiemu, znów najskwapliwiej popisuje siê Burgess rosyjskim. Co tam siê nie wyprawia! Mog³a jeszcze byæ w¹tpliwym dowcipem stschigreshnevaikache (jak zapewnia: in French transliteration! te¿ lipa) jak gdyby pochodna od kapuœniaku z kasz¹ gryczan¹. Ale choroszo teraz wymawiane khoroshcho i nazwisko Struve Ÿle odczytane jako Strube, zaimek ich z przymiotnikiem smug³ych "transkrybowane" jako ish smuglish oraz bolszoj ogoñ jako balshiyiy agon tudzie¿ "objaœnienie" do wiersza, ¿e w wietro¿ogie (czyli: ogorza³e od wiatru) znaczy: z twarzami w czarnych sadzach od ogniska, czy dufna i nie sprawdzaj¹ca pewnoœæ, ¿e od nazwiska Szwernik mo¿na urobiæ formê ¿eñsk¹ Marya Shvernika i od wyrazu gospo¿a nie istniej¹cy mêski gospo¿... wystarczy! oto pe³na nieznajomoœæ nawet i rudymentów jêzyka, od liter cyrylickich po gramatykê i s³owotwórstwo. W tych popisach ignorancji nie oszczêdzi³ równie¿ polszczyzny. Pojawia siê na przyk³ad i nie przypadkiem, bo kilkakrotnie, miejscowoœæ (z naciskiem: ¿e to po polsku) nazwana ¯yto (czyli Roggen na wschód od Odry: chyba sz³o mu o ¯ytno) i tako¿ miejscowoœci Ziemniak i Kapusta. Smacznego. W artykule Firetalk Burgess opisa³, jak to projektowa³ na bazie œcis³ej lingwistyki ów jêzyk jaskiniowców do filmu Walka o ogieñ. I dopiero tu siê kompletnie demaskuje. Aby siê nie wdawaæ w detale i pryncypia, na których absurdalnoœæ rykiem œmiechu mo¿e odpowiedzieæ lingwista, lecz tylko znudzi³by siê laik, ograniczê siê do ksiê¿yca. Jak tu jaskiniowcy mogli nazywaæ ksiê¿yc? Burgess fantazjuje na temat jego kr¹g³oœci i szuka jej odbicia w nazwach zaczerpniêtych na oœlep z 26 jêzyków, ignoruj¹c fakt, ¿e wszystkie s¹ prawie o 100 tysiêcy lat póŸniejsze, a co trzeci nie wi¹¿e siê ani rusz z praindoeuropejskim, którego jakby zamierzch³¹ rekonstrukcjê sobie za³o¿y³. Tak czy siak wynika mu jaskiniowy odg³os: huuun! z malajskiego bulan i ró¿nych europejskich moon itp. Ale niestety: wszelkie moon, Mond. maan jak te¿ miesi¹c, mundus i monde (w ró¿nych znaczeniach) wywodz¹ siê przecie¿ opisowo z indoeuropejskiego pierwiastka me, który znaczy³: mierzyæ! bo mierzono nim czas. Wzglêdnie najdos³owniej zaœ s³u¿y³ ksiê¿ycowi pierwiastek leuk: coœ jasnego, sk¹d i bia³oœæ, i wszelkie œwiat³a na niebie, a¿ po ³aciñskie luna i s³owiañskie ³una (te¿ w ró¿nych znaczeniach). Burgess jednak zgarnia³ na oœlep, jak i sk¹d (tylko nie z litewskiego! o którym lada student by wiedzia³: ¿e jest g³ównym i najwa¿niejszym Ÿród³em dociekañ praindoeuropejskich) i co tylko popadnie: z niewiarygodn¹ wrêcz ignorancj¹ lingwistyczn¹ w³¹czaj¹c do swych rozwa¿añ nawet i polski ksiê¿yc, nie domyœlaj¹c siê, ¿e to przezwisko: ma³y ksi¹¿ê! w przeciwieñstwie do wielkiego ksiêcia: czyli s³oñca; zreszt¹ zapo¿yczenie z tego¿ wyrazu germañskiego co king i ksi¹dz. A sk¹d mu siê ubrda³o, ¿e ksiê¿yc po czesku to komar? tego ju¿ nie sposób siê domyœliæ. Takie to i jêzykoznawstwo. W sukcesywnie poprawianych wydaniach cieszy³ siê niejak¹ popularnoœci¹ jego wstêp do jêzykoznawstwa Language Made Plain (1964 i 1975, Jêzyk prosto wy³o¿ony). Wyda³ go pod prawdziwym nazwiskiem jako John Burgess Wilson., Ale nikt ze specjalistów nie traktuje go serio: i nic dziwnego. 17 Wiêc jaki ma byæ po naszemu ten jêzyk? Zacznê od wspomnieñ. Trzydzieœci lat temu zapocz¹tkowa³em w literaturze polskiej nowy styl t³umaczenia, wprowadzaj¹c do krymina³u Petera Cheyneya Kat czeka niecierpliwie (Warszawa 1958 Iskry) w dialogach elementy mowy potocznej i substandartu jako odpowiednik angielskiego slangu i kolokwializmów. Eksperyment mój okaza³ siê produktywny i zwróci³ na siebie uwagê. Owszem: rozpêta³a siê krótkotrwa³a walka na ostre w redakcji (by³a to bodaj¿e czwarta moja ksi¹¿ka i nie mog³em jeszcze narzucaæ swych warunków ani postawiæ ultimatum, a je¿eli, to ryzykuj¹c dalszym ci¹giem swej kariery pisarskiej). Owszem: zakwêka³ w paru zdaniach jeden czy drugi (wtedy jak i dziœ nikomu nie znany) recenzent. Owszem: rozmaici t³umacze (jako ¿e sytuacja obiektywna domaga³a siê tego) podchwycili z miejsca mój wynalazek i zaczêli go powszechnie stosowaæ nie tylko w przek³adach krymina³ów, lecz i nowszej klasyki zw³aszcza amerykañskiej, nie kwituj¹c niczym swego d³ugu i nie powiedziawszy mi nawet dziêkujê. Ale najcenniejszym sygna³em powagi zagadnienia i tego, ¿e j¹ doceniono, sta³o siê obszerne i drobiazgowe studium, jakie memu przek³adowi poœwiêcili docent Tadeusz Skulina w nrze 4/XXXVIII "Jêzyka Polskiego" z 1958 roku. Badacz ten podkreœli³ wagê sprawy i nowatorstwo rozwi¹zania, dokona³ szczegó³owej analizy wprowadzonego przeze mnie jêzyka i stwierdzi³, ¿e nowatorstwo polega tu g³ównie na s³ownictwie, w niewielkim stopniu na idiomatyce i prawie nie tyka sk³adni. Niestety mia³ racjê. By³ to jednak mój i w ogóle pierwszy krok do formu³ translatorskich dot¹d nieznanych i zabronionych. Czy wygra³bym 30 lat temu walkê o druk tej ksi¹¿ki, gdybym siê by³ posun¹³ o krok dalej? W¹tpliwe. I tak musia³em wzi¹æ ze sob¹ œwiadka (by³ to mój niezawodny przyjaciel Staszek Werner) i zagroziæ wydawnictwu s¹dem, jeœli unicestwi w moim przek³adzie to, co w nim odkrywcze i najcenniejsze. Zlêkli siê. Po czym zmuszono mnie w tych samych Iskrach do rezygnacji z nastêpnego przek³adu z góry stawiaj¹c mi ultimatum: ¿adnych eksperymentów! A nast¹pi³o to ju¿ po ukazaniu siê rozprawki docenta Skuliny i w momencie gdy racja moja w sprawie Cheyneya zosta³a triumfalnie i definitywnie udowodniona Dla mnie te k³opoty nale¿¹ do historii. Ale rozgl¹dam siê wokó³: ilu z takich dysponentów kultury ma do dzisiaj w rêku bat i têpy nó¿, którymi wci¹¿ pozwala im siê w zal¹¿ku niszczyæ niepojête dla nich wartoœci? 18 Wiêc jaki ma byæ ten jêzyk? Leksyka jego, w znacznej mierze uporz¹dkowana w s³owniczku, mówi sama za siebie. Naturalnie ona siê najbardziej rzuca w oczy. Mimo to nie jest najwa¿niejsza. A co jest? Przede wszystkim sk³adnia. Jej struktura ogólna i zespó³ szczegó³owych konstrukcji s¹ przecie¿ decyduj¹ce w ka¿dym jêzyku, co zwykle niezbyt sobie uœwiadamia dyletant, belfer, krytyk, w ogóle ktoœ nieporadnie mówi¹cy albo pisz¹cy. Nie tyle w u¿yciu s³ów ile w ich ³¹czeniu kryje siê istota okreœlonego jêzyka, jego mistrzostwo, bana³ i przeciêtnoœæ lub nieudolnoœæ. Tu równie¿ najdotkliwiej, bo najskryciej, odciskaj¹ siê wp³ywy obce i zjawiska rozk³adaj¹ce jêzyk. Nastêpnie rekcja oraz idiomatyka (wprawdzie nieod³¹czne: rekcja od sk³adni, idiomatyka od leksyki) najdobitniej konkretyzuj¹ to, co dzieje siê w jêzyku na szczeblu pojedynczych zdañ, wyra¿eñ i po³¹czeñ wyrazowych. Wreszcie semantyka z pragmatyk¹ jêzykow¹, s³owotwórstwo i funkcjonalne zró¿nicowanie jêzyka wed³ug dialektów i stylów nale¿¹ do tych elementów, którymi najtrudniej operowaæ; które decyduj¹ o literackiej formie dzie³a nawet i wówczas, gdy s³ownictwo jego prawie niczym siê nie wyró¿nia. Oto na czym koncentruje siê moja uwaga w t³umaczeniu Mechanicznej pomarañczy. Wiêc o s³ownictwie nie ma co rozprawiaæ. ¯e odrêbnoœæ jego prowokuje na pierwszy rzut oka? Dobrze: prócz ewidentnych rusycyzmów siêgam te¿ po zapo¿yczenia ze œrodowiskowych gwar lub ¿argonów i wprowadzam obfitoœæ naœladuj¹cych je neologizmów i neosemantyzmów: to znaczy innowacji s³owotwórczych i znaczeniowych. Trochê zapo¿yczeñ pochodzi z innych jêzyków, przede wszystkim z angielskiego i niemieckiego, tu i ówdzie czeskie. ¿ydowskie lub ukraiñskie. Ta formu³a dotyczy nie tylko wersji R przek³adu, ale mutatis mutandis równie¿ i wersji A. Jest bowiem raczej pewne, ¿e jakkolwiek potoczy siê historia i tym samym ewolucja polszczyzny, bêdzie ona ulegaæ wp³ywom nie jednej kultury lub jêzyka, lecz wielu, i tak czy owak przenikaj¹ce do polszczyzny obce s³ownictwo musi wywodziæ siê przede wszystkim z dwóch Ÿróde³: angielskiego z amerykañskim i rosyjskiego. Jeden wp³yw drugiego nie wyeliminuje. Co najwy¿ej trzecia jeszcze mo¿liwoœæ widnieje na horyzoncie: gdyby siê okaza³o, ¿e Polska wejdzie w orbitê zjednoczonych Niemiec i w³¹czy siê po dobros¹siedzku w ich potê¿ny zarówno ekonomicznie, jak i kulturalnie organizm, rozwój polszczyzny mo¿e pójœæ i w trzecim kierunku: tym ³atwiej, ¿e ju¿ od wieków nic tak bardzo nie kszta³towa³o jêzyka polskiego jak niemiecki. Ten proces najzupe³niej spontaniczny, przebiegaj¹cy poza œwiadomoœci¹ narodow¹ i wbrew tej œwiadomoœci, uleg³ na kilkadziesi¹t lat zawieszeniu tylko czy spowolnieniu i gdyby siê w nowych okolicznoœciach o¿ywi³, nie musia³by stwarzaæ w jêzyku nowych mechanizmów: po prostu nawi¹za³by do gotowych. Mówi¹c tylko pó³ ¿artem: a nu¿ czeka mnie jeszcze wersja N perypetii Alexa? Jednak i niemiecki ulega potê¿nie kszta³tuj¹cym wp³ywom angielskiego, z którymi zreszt¹ (mimo tak znacznej bliskoœci obu jêzyków) niezbyt siê potrafi uporaæ. Wiêc i dla polszczyzny by³by to zapewne ³¹czny wp³yw obu. Co i tak jest faktem. A zmieni³yby siê g³ównie proporcje. Tak i w pocz¹tkowej alternatywie. Nie: który wp³yw obcy wyeliminuje ten drugi? Tylko: czy angielszczyzna wywrze decyduj¹cy wp³yw z du¿o mniejszym, lecz i tak widocznym udzia³em rosyjskiego, czy na odwrót. Wiêc g³ównie sk³adnia i rekcja (czyli zasady gramatycznego ³¹czenia wyrazów) ulegn¹ wyraŸnej anglicyzacji lub rusyfikacji: z czasem, kto wie? mo¿e do tego stopnia, ¿e jêzyk stanie siê w swej decyduj¹cej strukturze angielskim albo rosyjskim. O to pierwsze trudniej, rzecz jasna, ze wzglêdu na fundamentalnie odmienn¹ strukturê jêzyków angielskiego i polskiego: ten proces musia³by trwaæ wiele pokoleñ i przejœæ stadia czêœciowego analfabetyzmu lub ogromnej prymitywizacji stylu kolokwialnego, dochodz¹cej a¿ do zrywania kontaktu z jêzykiem pisanym. Ale czy jest to nie do pomyœlenia? Wszystkie trzy warunki: 1. prymitywizacja 2. rozleg³y pó³analfabetyzm 3. separacja od mowy pisanej ju¿ dziœ rozwijaj¹ siê w skali przera¿aj¹cej. O rusyfikacjê zaœ bez porównania ³atwiej: wystarczy niewielkie przesuniêcie w nawykach i preferencjach jêzykowych, a¿eby sk³adnia polska najpierw przemiesza³a siê z doœæ blisk¹ jej sk³adni¹ rosyjsk¹, a nastêpnie pozby³a siê konstrukcji mniej rosyjskich. Proces ten zachodzi ju¿ dziœ, tym ³atwiej, ¿e nie wymaga on separacji od form pisanych lub inaczej upowszechnianych: po prostu ludzie, wywodz¹cy siê z nizin spo³ecznych (lub adaptuj¹cy siê do nich) i awansuj¹cy ¿yciowo bez awansu kulturalnego, u¿ywaj¹ coraz mniej poprawnego jêzyka (który wypiera swoista mowa awansu) pisz¹c w gazetach i tygodnikach, wydaj¹c ksi¹¿ki, redaguj¹c je lub zabieraj¹c g³os w telewizji, przez radio i w ¿yciu publicznym. Czyni¹ to coraz bezkarniej i powszechniej... czêstokroæ nawet pod has³em walki o kulturê jêzyka! Niema³e s¹ w tej mierze (i kwitn¹ w blasku doktoratów i profesur) zas³ugi nawet sfer akademickich, polonistów, jêzykoznawców. Ten proces narasta lawinowo: i jeœli na tej drodze czeka nas rusyfikacja polszczyzny, doœæ na to jednego pokolenia czy dwóch. Moja sk³adnia w Mechanicznej pomarañczy wersji R pokazuje g³ównie strukturê jêzyka mówionego, ju¿ silnie zrusyfikowan¹, choæ niekonsekwentnie, bo na etapie wspó³istnienia i walki nie manifestowanej. Lecz tym bardziej rozstrzygaj¹cej. Uwarunkowane sk³adniowo rytm i kadencja zdañ, chwiejna pozycja zaimka zwrotnego siê, imies³ów uprzedni we frekwencji nasilaj¹cej siê i funkcji przymiotnikowej, wahaj¹cy siê te¿ na granicy nowych form z³o¿onego czasu przesz³ego, zwyk³y czas przesz³y typu rosyjskiego w u¿yciu ekspresywnym, chwiejnoœæ w enklitycznych zaimkach osobowych: to niektóre z wielu przejawów rusyfikuj¹cej siê sk³adni. Kto chce, niechaj poszuka innych. Warto podkreœliæ, ¿e choæ ja urobi³em to w ca³oœæ, elementy jej nie s¹ bynajmniej fikcj¹. Ju¿ kilkadziesi¹t lat temu wstrz¹sn¹³ mn¹ przek³ad Baœni z 1001 nocy Krzysztofa Radziwi³³a i Janiny Zeltzer (Warszawa 1960 Nasza Ksiêgarnia) z konsekwentnie rosyjskim umieszczaniem siê po czasowniku! a dialogi w rodzaju: Mi? Ci! s¹ ju¿ normalne wœród ludzi z matur¹. Kiedy uœwiadomiæ to sobie, nawet nie siêgaj¹c do zjawisk takich jak typowy prezenter TV w audycjach kulturalnych, wolno postawiæ mi zarzut: czy nie nazbyt optymistycznie zaprojektowa³em ten zwyrodnia³y jêzyk przysz³oœci? Bo nawet mój Alex czy inni rynsztokowcy pod pewnymi wzglêdami nie posuwaj¹ siê w degeneracji swej fantastycznej polszczyzny do takich skrajnoœci: ju¿ dziœ przecie¿ najzupe³niej rzeczywistych. I to nie w rynsztoku. Ale na szczytach. Wiedz¹c ju¿, czego szukaæ, zainteresowany odbiorca sam znajdzie niezliczone przyk³ady rusycyzmów nie uwzglêdnionych w s³owniczku. Mo¿e to byæ zwyk³y polski wyraz, ale przesuniêty z lekka w znaczenie (choæ i po polsku mo¿liwe) bardziej typowe dla równobrzmi¹cego z nim wyrazu rosyjskiego. Kalka z idiomu rosyjskiego, ³atwo (lub dziêki kontekstowi) zrozumia³a, lecz po polsku obca lub niepoprawna. Ekwiwokacja znaczeñ, które w polskim wyrazie (jeœli bez nacisku ideologicznego) nie mieszaj¹ siê, lecz w odpowiedniku rosyjskim i owszem. Takich szczegó³ów znajd¹ siê setki i setki, a mo¿e tysi¹ce. Czy mój projekt jêzyka nie ma prekursorów? Jednak posiada ich. Fragmentarycznie. Najwa¿niejszy to Wiech. Zasadniczych ró¿nic wiêcej tu wprawdzie ni¿ podobieñstw. Tam chodzi g³ównie o humor, tu prawie nieobecny. Tu koszmar i na ponuro! Wiech œciœle umiejscowi³ swe przedwojenne opowieœci w do³ach spo³ecznych, w ich rzeczywistoœci jêzykowej i drobnych tarapatach ¿yciowych: wymiar i t³o Mechanicznej pomarañczy s¹ ca³kiem inne. Ale ³¹czy je ignorowanie norm jêzykowych i konsekwentne stosowanie norm w³asnych oraz fakt, ¿e ta gwara warszawska, któr¹ Wiech utrwala i przetwarza, jest reliktem oddalonej wówczas o jedno lub dwa pokolenia epoki, gdy zagro¿enie polszczyzny przez wp³yw jêzyka rosyjskiego przybra³o formy i rozmiary zbli¿one do dzisiejszych i do tych konsekwencji na niedalek¹ przysz³oœæ, które ja tu przedstawiam. Wiêc ta fikcja jêzykowa nie jest a¿ tak fikcyjna. Raz ju¿ potwierdzi³a siê w laboratorium przesz³oœci i st¹d jej odbicie u Wiecha. Wiêc jej model i wariant futurologiczny maj¹ wysoki stopieñ prawdopodobieñstwa. A¿ do szczegó³ów w³¹cznie. Zmierza to ku dra¿liwemu pytaniu, które z pewnoœci¹ sto razy bêdzie mi zadane: czy ja popieram tak¹ ewolucjê polszczyzny? czy mój przek³ad ma j¹ lansowaæ? czy nie obawiam siê, ¿e taki bêdzie jego praktyczny efekt? Nie ten wywo³uje chorobê, kto j¹ wykry³. Nie ma, jak wiadomo, skuteczniejszej metody na szerzenie chorób wenerycznych ni¿ krycie siê z nimi lub udawanie, ¿e ich nie ma. Jeszcze siê nie ukaza³ mój przek³ad, a ju¿ mi zwracano uwagê (przy lekturze jego próbek i fragmentów), ¿e to nie fikcja: bo tak siê ju¿ mówi! choæ u mnie wiêkszoœæ tej mowy naprawdê wynik³a nie z pods³uchiwania i zapisu, tylko z dobrej znajomoœci polszczyzny i ¿e wiem, co i jak siê w jej wnêtrznoœciach porusza. Nie jest mi sympatyczniejsza ta polszczyzna ni¿ ten bydlaczek Alex! i jako t³umacz nie bardziej uto¿samiam siê z tym jêzykiem ni¿ z postaci¹ Alexa. Mam nadziejê, ¿e wydobycie ich obu na bezlitosne œwiat³o przyczyni siê do tego, aby zmniejszyæ oba te zagro¿enia. 19 Dla specyfiki tego stylu mówionego charakterystyczne s¹ m.in. zak³ócenia sformalizowanej w pisanym jêzyku sk³adni, ³atwo przechodz¹ce w strumieñ mowy nie ca³kiem powi¹zanej, anakolut i wiele innych konstrukcji nie mieszcz¹cych siê w paradygmatach. Gdy rozbicie takie pojawia siê ju¿ na poziomie s³owotwórczym, dochodzi nieraz do struktur podobnych jak w jêzykach inkorporuj¹cych raczej ni¿ fleksyjnych. Zjawisko to, mimo ¿e charakterystyczne dla jêzyków nieindoeuropejskich i tak obcych nam jak indiañskie lub eskimoskie, pojawia siê i we francuskim. Tote¿ warto zauwa¿yæ jego (choæ marginesow¹) obecnoœæ tak w mowie potocznej, jak i w momentach dezorganizacji jêzyka i rozpadu jego prawid³owoœci. Dotyczy to m.in. okresu przemian strukturalnych, który aktualnie trwa w jêzyku polskim. Zjawisko to musia³oby siê szczególnie nasiliæ w razie przyœpieszenia zmian prowadz¹cych do sk³adniowej anglicyzacji polskiego, a wiêc jego przesuwania siê od typu fleksyjnego ku analitycznemu i pozycyjnemu. Wydaje siê to prawie niemo¿liwe: a przecie¿ konstrukcje przyimkowe (charakterystyczne dla tego drugiego typu) szerz¹ siê obok i zamiast deklinacyjnych nawet i w poprawnej polszczy¿nie: w jêzyku bu³garskim zaœ i macedoñskim dawno ju¿ przewa¿y³y nad fleksj¹. Czy tak bêdzie i w polskim? Wszystkie te niepos³uszne odstêpstwa od (zubo¿onej przecie¿) regularnoœci jêzykowej to z jednej strony przejawy zachodz¹cej lub szykuj¹cej siê ewolucji, z drugiej strony zaœ istotne elementy ró¿ni¹ce jêzyk ¿ywy i mówiony od pisanego. Polonistyka uniwersytecka woli je têpiæ ni¿ badaæ. Szko³a i redaktor tym bardziej. Za to jak najobficiej korzystaj¹ z nich twórcy i mistrzowie polszczyzny: od Norwida po Bia³oszewskiego i stu innych. Norwid usi³owa³ ratowaæ pe³ny jêzyk i stwarzaæ mo¿liwoœci zapisywania go: edytorom do dziœ trudno siê z tym uporaæ. Bia³oszewski startowa³ z linii bardzo wysuniêtych i realizowaæ móg³ pe³n¹ swobodê w kszta³towaniu samego jêzyka i form jego zapisu. Z analogicznych swobód korzystaæ musi (nie dla fanaberii ani dla popisania siê) ka¿dy autentyczny twórca jêzyka. To samo dzieje siê w tym przek³adzie i w formach jego zapisu. Tak ma byæ. W mojej wersji R przek³adu Mechanicznej pomarañczy najwa¿niejsze s¹ efekty wydobywane ze sk³adni i s³owotwórstwa, poniewa¿ jest to mocna strona jêzyków s³owiañskich, jakby ich przyrodzone bogactwo. Ewolucja ku wersji R musi aktywizowaæ jêzyk w tym kierunku wspólnym dla polskiego i rosyjskiego. Za to w wersji A najwa¿niejsze s¹ formacje przejœciowe zmierzaj¹ce ku analitycznoœci. Chocia¿ i tu (œpieszê dodaæ) nie posuwam siê w nich dalej ni¿ do punktu, jaki to przeobra¿enie, dla integralnoœci jêzyka maj¹ce wymiar kataklizmu, osi¹gn¹æ mo¿e na przestrzeni kilku pokoleñ. Jak uprzednio ju¿ podkreœli³em, proces ten (przeciwnie ni¿ w przypadku rusyfikacji) musia³by przebiegaæ bardzo powoli; albo drastycznie; albo jedno i drugie. Co prawda w Anglii po normañskim podboju w 1066 roku przeobra¿enie takie dokona³o siê b³yskawicznie i w ci¹gu paru pokoleñ jêzyk staroangielski, równie (albo i bardziej) fleksyjny jak polski, zgin¹³ wyparty przez œrednioangielski o strukturze ma³o ró¿ni¹cej siê od dzisiejszego. U nas jednak nie mog³oby siê to dokonaæ tak szybko ze wzglêdu na powszechnoœæ pisma i druku, co utrwala istniej¹ce formy jêzyka i hamuje przeobra¿enia. Dlatego (jak ju¿ podkreœli³em) nieodzownym warunkiem by³oby tu stadium daleko posuniêtej niepiœmiennoœci. Jednak alienacja pewnych grup spo³ecznych, na przyk³ad m³odzie¿owych i przestêpczych; w³aœciwa im hermetycznoœæ ekskluzywnego ¿argonu i jêzyk potoczny, mówiony, nie licz¹cy siê z regu³ami pisanego; a na gruncie zawodowym powszechnoœæ komputerów i uproszczonego systemu porozumiewania siê z nimi; mog¹ ten proces zaskakuj¹co przyœpieszyæ. Nie posuwam siê a¿ tak daleko. Staraj¹c siê zarówno w wersji A jak R unikn¹æ dowolnoœci, zmyœleñ i pe³nej fantastyki, poprzestajê skromnie na jêzyku tak zanglicyzowanym, jakiego mo¿emy siê jeszcze doczekaæ. I tu równie¿ nie brak ju¿ realnych pierwowzorów: od czêœciej oœmieszanej ni¿ rejestrowanej i badanej gwary Polaków amerykañskich po samorzutn¹ twórczoœæ jêzykow¹ m³odzie¿y w kraju, snobuj¹cej siê na styl amerykañski. Znajomoœæ jêzyków rosyjskiego i angielskiego jest u nas, w skali spo³ecznej, podobnie mizerna i prawie ¿adna. Rosyjskiego nie chc¹ znaæ, angielskiego zaœ nie potrafi¹. Mimo to rosyjski dociera na co dzieñ i nas¹cza m³odych Polaków nawet bez udzia³u ich œwiadomoœci; angielski zaœ, choæ tak ³apczywie wychwytywany, ze wzglêdu na swoj¹ szczególn¹ trudnoœæ i na przewa¿aj¹cy prymityw jego amatorów oraz dostêpnych im Ÿróde³ (g³ównie przez nagrania Ÿle artyku³owanych i mêtnie, pi¹te przez dziesi¹te, rozumianych piosenek) dla wiêkszoœci pozostaje niemal chiñszczyzn¹. Z biegiem czasu jedno i drugie mo¿e siê trochê zmieniæ: ale co jest istotne, to fakt, ¿e w sumie to siê z grubsza wyrównuje. Mimo ca³kiem ró¿nej motywacji tak rosyjski, jak i angielski s¹ u nas jêzykami bli¿ej i szerzej nieznanymi, lecz wywieraj¹cymi ogromny wp³yw na poziomie (przynajmniej obecnie) i w formach doœæ prymitywnych. W subkulturze. Tacy modl¹ siê do angielszczyzny, lecz nie starcza im napêdu i mózgu, ¿eby siê jej nauczyæ. Zak³adam jednak, ¿e gdyby angielszczyzna mia³a siê u Polaków naprawdê zakorzeniæ, to wzroœnie najpierw jej prawdziwa znajomoœæ, a potem wp³yw na formowanie jêzyka. Do typowych dla angielszczyzny formacji analitycznych, ju¿ zalêgaj¹cych siê i z wolna szerz¹cych w dzisiejszej polszczyŸnie, nale¿¹ nie od wczoraj choæby wykrzykniki ekspresywne, które Klemensiewicz nazywa³ czasownikami wykrzyknikowymi, a Jod³owski okreœla³ jako czasowniki niefleksyjne osobowe: na przyk³ad lu, hop i czmychu, przy czym warto podkreœliæ, ¿e choæby tu przytoczone s¹ nie dŸwiêkonaœladowcze, tylko znacz¹ce. Ciekawostka: w jêzyku sundajskim (choæ nie w innych indonezyjskich) rozwinê³y siê one w osobn¹ czêœæ mowy: to dla uœwiadomienia, ¿e marginesowe zjawiska w jêzyku nie musz¹ takimi pozostaæ. W polskim ostatnio rozwinê³y siê tak samo nieodmienne przymiotniki, zwykle skrócone przez odrzucenie sufiksu i koñcz¹ce siê czêsto na o: takie jak bordo, porno i spoko. Wszystko to s¹ wyrazy nieodmienne, ³atwo daj¹ce siê u¿yæ (podobnie jak po angielsku) w funkcji ró¿nych czêœci mowy, od rozmaitych form czasownika po rzeczownik, przys³ówek i przymiotnik; przede wszystkim zaœ (wbrew powtarzanej dot¹d regule) jak najbardziej ³¹czliwe w zwi¹zkach sk³adniowych. Na pozór s¹ to marginesy jêzyka. Ale s¹: i to najwa¿niejsze. A do myœlenia daje fakt, ¿e ich obfitoœæ i udzia³ rosn¹ w jêzyku ekspresywnym, potocznym i nie pisanym: czyli tam, gdzie koncentruj¹ siê zjawiska decyduj¹ce o zasadniczych przeobra¿eniach jêzyka. Ju¿ dziœ sta³o siê mo¿liwe coœ w tym rodzaju: No i Bibi chap za ten but lila ró¿ i w Zizi, co z tego, ¿e po pijaku i na oœlep, kiedy i tak w sam ³eb, no i ta Zizi bach i lulu, jakby nigdy nic. Opowiadanko to jest oczywiœcie nieco sztuczne, brzydkie i niekulturalne: nie sposób jednak uwa¿aæ go za niezrozumia³e, nie polskie lub nie mieszcz¹ce siê w regu³ach pewnego stylu. Jeœli to sobie uœwiadomiæ, czeka nas szok: bo sk³ada siê ono w ca³oœci z wyrazów prawie lub wcale nieodmiennych i ma strukturê tak analityczn¹, jakby to ju¿ w ogóle nie by³ jêzyk fleksyjny: lecz konstrukcja pe³na rzeczowników, czasowników, przymiotników i nawet zwrotów idiomatycznych bez jakiegokolwiek morfemu, w praktyce nie ró¿ni¹ca siê od angielskiej. To jako przykre memento dla w¹tpi¹cych, czy jêzyk polski móg³by siê pozbyæ swej przewa¿aj¹cej do dziœ struktury i ca³kowicie przeobraziæ siê w jêzyk formalnie zbli¿ony do angielskiego. Nie twierdzê, ¿e to nast¹pi. Ale gdyby siê decyduj¹ce czynniki tak u³o¿y³y: to polszczyzna mo¿e byæ ju¿ g³êboko i bezpowrotnie zrusyfikowana za 30 lat albo zanglicyzowana za 50 lat, nie za dwieœcie! i to w stopniu daleko jaskrawszym ni¿ jedna czy druga wersja tej mowy, któr¹ ja tu zaprojektowa³em dla równieœników Alexa. Omówione wy¿ej derywaty i konstrukcje analityczne wprowadzam obficiej, ni¿ istniej¹, szczególnie w wersji A. Lecz podkreœlam, ¿e jest to nie fantazja, tylko projekcja zjawisk ju¿ dziœ istniej¹cych w naszym jêzyku. 20 Zatrwa¿aj¹ca realnoœæ tego przysz³oœciowego modelu potwierdza³a siê wielokrotnie ju¿ w trakcie wymyœlania go. Nie tylko dlatego, ¿e dobry neologizm odnajduje siê czêsto, ju¿ istniej¹cy, w innym czasie lub dialekcie jêzyka. Gdy sprawdza³em na ludziach, co wymaga umieszczenia w s³owniczku, okazywa³o siê raz po raz, ¿e wymyœlony przeze mnie barbaryzm ju¿ funkcjonuje w gwarach któregoœ regionu lub œrodowiska. Tak¿e z autentycznymi wyrazami zdarza³y siê w¹tpliwoœci: czy wszyscy pamiêtaj¹, ¿e gablota i maraset znacz¹ samochód i narkotyk? Co z nich wprowadzaæ do s³owniczka, decydowa³em wedle subiektywnego domys³u: co wie lub domyœli siê ka¿dy, a czego wielu nie zrozumie i nie bêdzie mia³o gdzie sprawdziæ. Taka jest i bêdzie rzeczywistoœæ. Ale nie zabraknie, rzecz jasna, g³upców i œlepców, którzy widz¹c ten model bliskiej przysz³oœci rzuc¹ siê na mnie z krzykiem, ¿e to moja ohyda i moja wina. Tym bardziej nie zabraknie (jak zwykle) prywatnych lub z premedytacj¹ sterowanych obelg i oszczerstw. Niektóre instytucje i nazwiska móg³bym z góry wymieniæ. Trudno! na wojnie jak na wojnie. 21 W póŸniejszych i ostatnich ksi¹¿kach Burgessa znaæ coraz wiêkszy rozrzut i jakby gor¹czkowe d¹¿enie do wielkiej skali, jakoœ tam analogiczne do wczeœniejszego o æwieræwiecze szykowania siê na œmieræ od raka mózgu. Napisa³ wiêc lub uzbiera³ sporo ksi¹¿ek zw³aszcza erudycyjnych i beletrystyki o wielu w¹tkach, jakby gromadzi³, szlifowa³ i uk³ada³ w ca³oœæ projekty i zasoby z ca³ego ¿ycia. Wœród nich wiele dotycz¹cych muzyki. A przede wszystkim swoje bodaj czy nie drugie arcydzie³o. Man of Nazareth (1979, Cz³owiek z Nazaretu) to w³asny i nadzwyczaj przemyœlny ¿ywot Jezusa. Przymierzy³ siê do niego ju¿ o dwa lata wczeœniej, pisz¹c we wspó³pracy z innymi autorami scenariusz telewizyjnego serialu Jesus of Nazareth i nastêpnie filmu, który zrealizowa³ Franco Zeffirelli. Te by³y piêkne operatorsko i ortodoksyjne: czyli zdawkowe w treœci. Ale Burgess nie by³by sob¹, gdyby i tu nie wysun¹³ pazurów. Jego powieœæ nie zawiera w istocie prowokacji ani bluŸnierslwa czy choæby odstêpstwa od chrzeœcijañskiej tradycji: dobry katolik mo¿e czytaæ j¹ bez poczucia, ¿e nara¿a siê na piek³o lub na niezadowolenie proboszcza. Jednak¿e w tych granicach nie znam nic bardziej wyzywaj¹cego: gdy¿ w najzupe³niej ortodoksyjnych sytuacjach Burgess ujawnia bez anachronizmu ich szczegó³owe i ludzkie implikacje. Ewangelia ma ca³y legion modernizacji. Ale wœród nich ta jedna zaskakuje odkrywczoœci¹ z pozycji powœci¹gliwie sceptycznych bez prowokacji. Niepotrzebnie zdublowa³ jej t³o i po czêœci temat w historycznej powieœci The Kingdom of the Wicked (1985, Królestwo z³ych) o rzymskiej Palestynie tych czasów. Poniewa¿ w œwiatku literackim ju¿ siê nosi Burgessa, furorê zrobi³o jego rozmiarami ogromne i zajadle reklamowane powieœcid³o Earthly Powers (1980, Ziemskie potêgi). Nie pomo¿e mu smutny fakt, ¿e tworzy³ to rzekome dzie³o swego ¿ycia przez 10 lat i uzbiera³ w nim ca³e setki konceptów, spraw, miejscowoœci, krajów i co widoczniejszych postaci tego stulecia oraz tysi¹ce i tysi¹ce bystrych, erudycyjnych, z³oœliwych, dowcipnych spostrze¿eñ, uwag, powiedzonek, gier s³ownych itp. Nie pomo¿e œmia³a i wyssana z palca koncepcja, ¿e wielkoœæ nie md³a i nie uznaj¹ca kompromisu automatycznie zmierza ku szczytom deprawacji lub uœwiêcenia. Nie pomo¿e efekciarskie za³o¿enie dwóch prawie nadludzkich protagonistów, gdzie 81-letni peda³ literat Kcnneth Marshal Toomey i papie¿ Don Carlo Campanati to maj¹ byæ (jak wiemy sk¹din¹d) William Somerset Maugham i Jan XXII. Wci¹¿ nic istotnego nie wynika z tego gigantycznego koronkarstwa i jest to jakby sytuacja Bobra i Bankiera w Wyprawie na ¿mir³acza Lewisa Carrolla. Ten rodzaj klêski. Dalej podsumowa³ sw¹ publicystykê, której dla zarobku i z temperamentu zwyk³ poœwiêcaæ wiele czasu i wysi³ku. Jest to ogromny wybór artyku³ów i zw³aszcza recenzji, w tym z wielu s³owników, zatytu³owany Homage to Qwert Yuiop (1986, W ho³dzie dla Qwert Yuiop). Chodzi tu o uk³ad górnych czcionek w maszynie do pisania, po angielsku odrobinê inny ni¿ po polsku. Lektura nierówna i rozkoszna, w setkach szczegó³ów demaskuj¹ca wiele spraw i ludzi, a równie¿ samego siebie. W pierwszym tomisku swej ciekawej autobiografii Little Wilson and Big God (1987, Ma³y Wilson i du¿y Bóg) zapowiedzia³, ¿e nast¹pi jeszcze tylko jej druga czêœæ i to bêdzie koniec jego twórczoœci. Czy wypnie siê na te zapowiedzi? Tak coœ wygl¹da. Ju¿ po niej wypuœci³ Any Old lron (1989, Byle stare ¿elastwo) i to chyba najgorsza z jego w koñcu nie tak wielu kompromitacji. Czy¿by w³asna i w podobny sposób nieudana Ada po Nabokovie mu zamajaczy³a w ambicji? Nie wykluczone: ju¿ nieraz jakby pozazdroœci³ innym i próbowa³ napisaæ to samo po swojemu! a korci go zw³aszcza Nabokov i kolejne okazje do replik na jego wynalazki formalne. Wiêc w tej niby rzeczywistoœci z klocków po czêœci fantasmagorycznych kot³uj¹ siê walijscy mieszañcy z krwi¹ rosyjsk¹ i trójka z Manchesteru z ¿ydowsk¹. Przewijaj¹ siê najs³ynniejsze katastrofy naszych czasów, od "Titanica" przez kolejne wojny, a w tym pl¹cze siê niedordzewia³y Excalibur, znaleziony przez hitlerowców w lochach Monte Cassino i kolejno wykradany od NRD po Ermita¿ i z powrotem, w mieczu zaœ arturiañskim symboliczny problem: czy pogañstwo zwyciê¿y? To ju¿ zwyk³a inflacja, marnotrawstwo i poniewieranie tematów. Wszystko na sprzeda¿ za fa³szywy grosz. 22 To czy tamto, wiêcej czy mniej, a choæby i nic ju¿ Burgess nie zd¹¿y³ wystrzeliæ ze swej eksplozywnej maszynerii twórczej, ogromny jego dorobek mo¿na ju¿ z du¿ym prawdopodobieñstwem podsumowaæ. Zarówno w osi¹gniêciach, do których analogie nie³atwo znaleŸæ, jak i w tym, co wielu oburza i z³oœci, jest kamieniem obrazy i czêœciej prowokuje do czepiania siê ni¿ sk³ania do sympatii: ¿e kostycznej moralistyki jego dzie³ nie humanizuj¹ nawet ci¹g³e igraszki jêzykowe i wszechobecny niby humor: a w³aœciwie jadowite szyderstwo. Jego proza, nadzwyczaj pomys³owa i b³yskotliwa w szczegó³ach, bez koñca przeobra¿aj¹ca siê formalnie, wzbudza jednak mieszane uczucia od irytacji po niedosyt: i trafnie zwracano uwagê, ¿e nie wychodzi poza chwyt epizodycznego monta¿u. Ale czy¿ to jednoznaczny feler? Ja bym powiedzia³: tylko wówczas, gdy autor zmierza do czegoœ innego. Wydaje siê, ¿e pewien rodzaj g³êbi i uniwersalnych perspektyw t¹ metod¹ rzeczywiœcie trudniej osi¹gn¹æ. Nie zaryzykowa³bym jednak opinii, ¿e to dlatego wiêksza czêœæ jego prozy powieœciowej nie daje pe³nej satysfakcji. A co w takim razie? I dlaczego Anthony Burgess, tak b³yskotliwy i fantastycznie pomys³owy (trzeba wci¹¿ powtarzaæ te okreœlenia) w swych nieustannych erupcjach twórczych, inteligentny jak brzytwa, mistrz jêzyka i literackiego rzemios³a, jednak nie mo¿e prze³amaæ tego krêgu ambiwalencji? Otacza go podziw i respekt. Bez wyj¹tku. I tak samo wszystkim czegoœ w nim brak. Formu³a o schorzeniu epizodycznym tego nie t³umaczy. Mo¿e to raczej nadmiar œwiadomoœci profesjonalnej bez tych szczelin, którymi by wtargn¹³ instynkt i ¿ywio³ twórczy nie kontrolowany przez œwiadomoœæ? Ta demoniczna si³a, co sprawia, ¿e geniuszem okazuje siê Thomas Mann: pisarz tak czêsto rozwlek³y i pretensjonalny, bez gustu, obskurant i snob, niedouczony i bez matury? Burgess ¿adnego z tych grzechów nie pope³ni. Mimo to wolno ju¿ u schy³ku jego drogi twórczej powiedzieæ, ¿e w dorobku jego nie ma i nie bêdzie powieœci lepszej ni¿ A Clockwork Orange i mo¿e jeszcze Man of Nazareth; mo¿e kilka innych nie oka¿e siê efemerydami; a ¿adna nie wtargnie do wielkiej literatury z wyj¹tkiem tych co najwy¿ej dwóch, ale na pewno ¿adna z tych, które sam przeznaczy³ na swe chefs-d'oeuvre. Czy¿by jednak okalecza³ Burgessa zbyt sterylizuj¹cy dystans ironicznego umys³u bez tego œwiat³ocienia, tej niepewnoœci, co nie tylko zmiêkcza ostroœæ konturów, lecz i zapewnia synaptyczne przejœcia do struktur bardziej wieloznacznych? Nie dotyczy to jego eseistyki. Ta odcina siê liczb¹ 20 ksi¹¿ek na tle 30 powieœci. W ró¿nych kontekstach o wiêkszoœci ju¿ napomkn¹³em. Ale wartoœæ jej, na ogó³ erudycyjna raczej ni¿ g³êbsza, bywa nierówna i nie uk³ada siê w jakiœ specyficznie wa¿ny i odrêbny sposób widzenia œwiata. Nie stereotyp wiêc i nie reklama prowadz¹ ten przegl¹d z powrotem w kierunku A Clockwork Orange. 23 Osobny i doœæ upiorny akapit do dziejów Mechanicznej pomarañczy dorzuci³y jej perypetie w Polsce. Jest wiêcej ni¿ oczywiste, ¿e powieœæ ta nie zawiera ¿adnych treœci godz¹cych na którymkolwiek etapie historycznym w Polskê ani w jej ustrój, w socjalizm, w Rosjê ani w Zwi¹zek Radziecki, jak równie¿ w nikogo z ich sprzymierzeñców. Mimo to cenzura przez 15 lat prowadzi³a z ni¹ wojnê obsesyjn¹ w swej zajad³oœci. Pierwsze dwa rozdzia³y w moim przek³adzie mia³y siê ukazaæ w nrze 2(34) miesiêcznika "Literatura na Œwiecie" z 1974 roku. Ukaza³ siê jedynie mój towarzysz¹cy im pamflet Horrorshow! czyli bój siê Pan je¿a, sam tekst natomiast zdjêto bez uzasadnienia. I tak samo w osiem lat póŸniej, gdy na pobojowisku naszej ukatrupionej prasy literackiej wyrêczaj¹cy j¹ "Przegl¹d Techniczny" zaproponowa³ mi druk. Fama g³osi, ¿e owa krucjata przeciwko Mechanicznej pomarañczy dotyczy³a nie ksi¹¿ki, lecz jej tytu³u: podobno ktoœ z Biura Politycznego, bodaj¿e Zenon Kliszko, obejrzawszy na zamkniêtym pokazie film Kubricka, wzdrygn¹³ siê z obrzydzenia i krzykn¹³, ¿e Mechanicznej pomarañczy ma u nas nie byæ! i to wystarczy³o. Ufff... co za szczêœcie, ¿e to nie Hamlet wpad³ przypadkiem pod topór tego Alexa z kole¿kami, dopuszczonego do najwy¿szej w³adzy w Pañstwie, Rz¹dzie i Partii. Czy tak by³o? Nie wiem na pewno. Ale z rozmaitych absurdów ten wydaje siê najbardziej prawdopodobny. Jednak w momencie, gdy stra¿nik siê zagapi³, wydosta³em z "Literatury na Œwiecie" ju¿ z³amane odbitki i powieli³em je w kilkunastu egzemplarzach. Ta broszurka trafi³a do niektórych bibliotek i równie¿ do bibliografii, sygnalizuj¹c na wpó³ iluzoryczny byt ksi¹¿ki po polsku. Znalaz³szy siê akurat w Kuala Lumpur wys³a³em jeden egzemplarz Burgessowi. Poniewa¿ trudno go z³apaæ miêdzy podró¿ami a któr¹œ z rezydencji, przesy³ka wróci³a i ju¿ na polskiej poczcie zosta³a skonfiskowana jako druk nielegalny. Nota bene z równoczeœnie wys³anej do samego siebie przesy³ki z malajskimi ksi¹¿kami ta sama poczta, czujnie i zapobiegliwie, wy¿ar³a mi notatki zawieraj¹ce nazwiska i adresy malajskich przyjació³, autorów i dzia³aczy kulturalnych. Uciê³o to skutecznie moj¹ dalsz¹ dzia³alnoœæ na tym polu. Legenda o ksi¹¿ce i jej przek³adzie nadal kr¹¿y³a i mno¿y³y siê propozycje, abym j¹ wyda³ w podziemiu. Ale jeszcze w roku 1986 mog³oby to utr¹ciæ wszelkie inne szanse publikacji utworu w jakiejkolwiek formie i tego nie chcia³em, uwa¿aj¹c, ¿e sprawa jest za powa¿na, by j¹ pogr¹¿yæ w zamian za ograniczony i tylko œrodowiskowy efekt publikacji w drugim obiegu. Kto móg³ wtedy przypuszczaæ, ¿e czasy tak szybko z³agodniej¹? a potem stan¹ na g³owie? Ale i tak cenzurê wyrêcza³a dobra wola i cnota naszych wydawców. Beztrosko zlekcewa¿y³ tê ksi¹¿kê Pañstwowy Instytut Wydawniczy. Guzdra³ siê rok ze wstêpnymi formalnoœciami Czytelnik. Alfa przejê³a sprawê i znów j¹ po³o¿y³a. Dla presti¿u i zysku chcia³o sw¹ dzia³alnoœæ wydawnicz¹ rozpocz¹æ od tej ksi¹¿ki Stowarzyszenie T³umaczy Polskich: zgodzi³em siê i znów jego w³adze doprowadzi³y tylko do skandalu i kolejnej zw³oki. Wreszcie w 1989 roku opublikowa³ Mechaniczn¹ pomarañczê miesiêcznik "Fantastyka" w postaci wk³adki. Z niezliczonymi b³êdami. Po czym z tej wersji, zanim wyguzdrano siê z prawdziw¹ ksi¹¿k¹, nieznani sprawcy przedrukowali jeszcze po z³odziejsku dwa wydania pirackie. Warto policzyæ: ile¿ to niedo³êstwa lub niszczycielskiej z³oœliwoœci musi w Polsce omin¹æ na swej drodze do czytelników atrakcyjna, odkrywcza, wa¿na i do tego niezwykle dochodowa ksi¹¿ka. Po drodze zaœ napisa³em jeszcze wed³ug Mechanicznej pomarañczy libretto musicalu i wygas³y rozmowy z teatrem Studio, który chcia³ w roli œpiewaj¹cych ³otrzyków obsadziæ znany z ekscesów zespó³ estradowy Lady Punk. Czy doczekamy siê tego spektaklu? To siê oka¿e. W miêdzyczasie sam Burgess napisa³ dramat muzyczny wed³ug swej powieœci. Wystawi³a go w Londynie na prze³omie 1990 roku s³ynna Royal Shakespeare Company szukaj¹c wyjœcia z nêkaj¹cego j¹ kryzysu tyle¿ artystycznego, co i finansowego: ale bez powodzenia. Krytyka i publicznoœæ stwierdzi³y to samo: ¿e sceniczna brutalnoœæ okazuje siê umowna, md³a i nijaka wobec tej z ¿ycia i z filmu. ¯e muzyka, któr¹ skomponowali Bono i The Edge obficie siêgaj¹c do Beethovena, nie nadrobi³a braku formu³y artystycznej i wynik³ z tego ani naturalizm, ani balet muzyczny, tylko jakiœ fa³szywy zlepek obojga. 24 Do tych przygód Mechanicznej pomarañczy chêtnie doda³bym sporo cytatów i cudzych refleksji. Niemiecki tygodnik "Stern" arcytrafnie podsumowa³ problem Alexa i jemu podobnych w okreœleniu: die Spie?bürger mit langem Haar. Niezupe³nie o to sz³o w Mechanicznej pomarañczy albo nie tylko. Jednak pojêcie d³ugow³osych filistrów ukazuje rzecz chyba w najwa¿niejszej perspektywie. Nikt zaœ nie trafi³ celniej w istotê problemu we wszystkich jego aspektach, moralnym, spo³ecznym i politycznym, ni¿ Gershon Legman w broszurze The Fake Revolt (1967, Lipna rewolta). Chcia³oby siê j¹ przytoczyæ w ca³oœci. Ze wzglêdu na rozmiar 32 stron nie by³oby to nawet niemo¿liwe. A na razie popatrzmy na sprawê z dalszej perspektywy. Niech nam pomo¿e ta scena z Trylogii malajskiej: Upijaj¹ siê we trzech, ka¿dy z nich zna dwa jêzyki i nie ma ¿adnego jêzyka znanego wszystkim trzem. Co kto powie, to drugi t³umaczy trzeciemu. Wtem z³ajdaczonemu nauczycielowi odbija siê T.S. Eliotem i cytuje z Ziemi ja³owej sanskryckie: Datta. Dayadhvam, Damyata, Shantih shanlih siiantih. Nie rozumiej¹cy kretyn porucznik t³umaczy to na jêzyk urdu swemu Gurkhowi. Tamten kiwa obojêtnie g³ow¹ i mówi: Wiem. To jest to, co powiedzia³ grom. Robert Stiller