ROLAND TOPOR DZIENNIK PANICZNY (Journal in Time) Przek?ad Ewa Kuczkowska A by o?ywi? troch? swoj? twórczo??, zdecydowa?em si? pisa? poza domem, u innych. Chcia?bym by? dobrze zrozumiany: nie szukam przygód, nie kusz? mnie te? wyprawy w najniebezpieczniejsze miejsca naszego globu. Rozpalone pustynie, zielone piek?a tropików czy skute lodem szczyty gór poci?gaj? mnie tyle co pola minowe. Ale mam ju? powy?ej uszu swoich osobistych problemów. Musz? wydosta? si? z tej wie?y z ko?ci s?oniowej - jakkolwiek wygodna by by?a - i zanurzy? si? w rzeczywisto?ci moich bli?nich. No w?a?nie, po co daleko szuka?, Albert b?dzie w sam raz. Nie widzieli?my si? od pi?ciu lat. Wykr?cam jego numer. - Albert? Tu Roland! - Roland! Co s?ycha?? - Chcia?bym wpa?? do ciebie, ?eby napisa? artyku?. - O mnie? - Nie. Po prostu artyku?. Pewnie nie wspomn? w nim o tobie, ale potrzebuj? twojego domu. - Jeste? bezdomny? - Nie w tym rzecz. Chodzi o pewn? twórcz? koncepcj?... Wyda? mi si? rozczarowany i niezadowolony. - Na d?ugo by? zosta?? - Najwy?ej kilka godzin. Mog? wpa?? jutro wczesnym popo?udniem? - Przyjd? przed 13.30, bo pó?niej wychodz? do pracy. Zostanie ?ona, i tak siedzi w domu. Znasz Chantal, moj? ?on?? - To ta blondynka, co ostatnio? - Och nie, ty my?lisz o Suzanne. Rozstali?my si? jeszcze w osiemdziesi?tym szóstym. - Dobra, postaram si? przyj?? przed 13.30, ale uprzed? o mojej wizycie Chantal. - B?dziesz potrzebowa? maszyny do pisania? - Nie, dzi?kuj?, przynios? swoj?. Melduj? si? oko?o 14.00. Albert jeszcze na mnie czeka. - Gdyby? przyszed? troch? wcze?niej, mieliby?my czas pogada?. Teraz musz? lecie? do roboty. Proponuje mi drinka, ale ja dzi?kuj?. Chantal jest zaj?ta czym? w g??bi mieszkania. Poznamy si? pó?niej. - Gdzie chcesz usi???? - Oboj?tnie, bylebym nie przeszkadza?. Prowadzi mnie do sto?u w pokoju dzieci, które sp?dzaj? wakacje u dziadków w Aix-en-Provence. S? wi?c i dzieci? - Tak, mój stary. Teraz prócz ch?opca mam i dziewczynk?. B?dziesz tu jeszcze oko?o dwudziestej? - Nie wiem. To zale?y. - No to có?, powodzenia! Zostaj? sam. Pozwalam, aby ogarn??a mnie smutna atmosfera tego miejsca. Po chwili wyjmuj? maszyn? do pisania i wkr?cam czyst? kartk?. Okno na lewo wychodzi na podwórze kamienicy. Jacy? robotnicy naprawiaj? dach i ?piewaj? przy tym na cale gard?o. Na ?ó?ku le?? komiksy, po pod?odze walaj? si? zabawki. W pokoju stoj? dwa ?ó?ka, dwa sto?eczki, szafa, komoda. Otwieram szuflady. Dzieci?ce rysunki, samochodziki, z?amana ?y?wa. Zaczynam si? zastanawia?, czy reporta?e to cos dla mnie. - Wi?c to pan jest Roland? Dzie? dobry! - Dzie? dobry, Chantal! Bardzo ?adne s? te rysunki. - To Josiany. Wci?? tylko rysuje. Napije si? pan czego?? - Nie, dzi?kuj?. Musz? si? zabra? do pracy. - Co takiego pan pisze? - Jeszcze nie zdecydowa?em. Zale?y. Zreszt? w?a?nie dlatego przyszed?em do pa?stwa. - W poszukiwaniu natchnienia? Kiwam g?ow?. ?adna jest ta Chantal. Leciutko zaokr?glona, nie?mia?a, ze ?licznymi wydatnymi ustami. - Mo?e kawy? - Dobrze, niech b?dzie kawa. Spogl?dam na sufit. Przecina go p?kni?cie. Nic specjalnego. ?ciany s? zielonkawe, ozdobione postaciami z komiksów i ok?adkami p?yt. Poza tym wielki plakat Beatlesów. Zaczyna pada? deszcz. Ucisza ?piewy robotników na dachu. - Jest kawa, prosz?. Próbuje przeczyta? kilka linijek tekstu, które pojawiaj? si? nad wa?kiem. - Ej?e! Nie wolno podgl?da?. - Dlaczego? Czy?by pisa? pan o nas? O mnie? - Nie, ale to zaledwie pocz?tek brudnopisu. Wzdycha. - Zazdoszcz? panu tej ?atwo?ci pisania. Ja zaczynam po dziesi?? razy i wci?? co? jest nie tak. Dr? wszystko. - Niech si? pani nie przejmuje, ja te? dr?. - Jest pan skromny. Poka?? panu kiedy? swoje próby literackie. Powie mi pan, co o nich s?dzi. S?ysza?am tylko zdanie Alberta, a przecie? on si? na tym nie zna. - Zgadzam si? z przyjemno?ci?. - No to id?, nie b?d? wi?cej przeszkadza?. - Nie ma sprawy, ju? sko?czy?em. Otworzy?a szeroko oczy ze zdumienia. - Ju?? Niemo?liwe. Niewygodnie tu panu? - Ale? sk?d, wygodnie, po prostu sko?czy?em. Nie wierzy mi. - Nie odpowiada panu ten pokój. Sama si? zastanawiam, dlaczego Albert tu pana umie?ci?. Wygodniej by?oby panu w naszej sypialni, jest wi?ksza... Nie?atwo tak po prostu odej??. Okaza?o si?, ?e chodzenie do kogo?, ?eby tam pisa?, to nie najlepszy pomys?. Ale ?eby pociupcia?, ca?kiem niez?y. T eraz mam stracha. Musz? wyzna? czytelnikom nieprawdopodobn? rzecz. Tylko w ten sposób mog? uratowa? w?asna skór?. Oni s? dla mnie za pot??ni. Ucieczka na nic si? nie zda. B?d? nieustannie ?ledzony, wiecznie ?cigany. Z okna, które wychodzi na ulic?, wypatrzy?em bez trudu dwóch m??czyzn stoj?cych na czatach na przystanku autobusowym. Przed chwil? zadzwoni? telefon. Kiedy podnios?em s?uchawk?, po??czenie przerwano. Chc? mnie zm?czy?. Kiedy poj?li, ?e ich przejrza?em, zacz?li natychmiast dzia?a?: wykluczy? jak najwi?ksz? ilo?? kompromituj?cych dowodów. Oto dlaczego podpisali w takim po?piechu ten dziwaczny uk?ad dotycz?cy eurorakiet. Domy?lam si?, na czym ma polega? druga faza operacji: zlikwidowa? mnie przed powtórnym podj?ciem nielegalnego, ale przynosz?cego ogromne zyski handlu. Francuzi byli albo zbyt bezwzgl?dni, albo za bardzo przera?eni, ?eby pomy?le? o stworzeniu cho?by pozorów niewinno?ci. P?atni mordercy, którzy depcz? mi po pi?tach, to najprawdopodobniej rodacy. Pi?kna pociecha! Lepiej bym zrobi?, zamykaj?c g?b?. Ale sk?d mog?em wiedzie?? Wszystko zacz??o si? jak w dowcipie. To by?o nazajutrz po katastrofie w Czemobylu. Podczas obiadu z przyjació?mi kto? stwierdzi?: "Niestety, nie b?dzie si? ju? wychodzi? bez licznika Geigera. B?dzie si? mierzy? radioaktywno?? wszystkiego, co popadnie..." Na co ja odpali?em bez zastanowienia: "Tak, wszystkiego z wyj?tkiem bomb atomowych!" Uwag? przyj??y parskni?cia ?miechu, po czym zeszli?my na inny temat. Czy to z powodu ci??kiego trawienia, czy nerwowego podniecenia wywo?anego mocnymi trunkami, do??, ?e przebudzi?em si? w ?rodku nocy, zlany potem. Z niespokojnego snu wy?oni?a si? straszliwa pewno??: WI?KSZO?? BRONI J?DROWEJ TO ZWYK?A LIPA. A oto kolejne etapy moich nocnych rozwa?a?, o ile dobrze zdo?a?em je zrekonstruowa?: - Bro? j?drowa s?u?y do straszenia, a nie do walki. Takie jest zreszt? oficjalne stanowisko. - Bro? j?drowa jest bardzo droga, wi?c du?o si? na niej zarabia. Skoro W?osi mog? sprzedawa? wióry jako kie?bas?, dlaczegó?by ?epscy faceci z armii nie mieli pakowa? erzacu w g?owice nuklearne? - Wszyscy dobrze wiedz?, ?e w wypadku kontliktu ?adna z walcz?cych stron nie b?dzie mog?a u?y? ca?o?ci swego arsena?u j?drowego. - Unowocze?nianie broni wymaga odnowienia zapasów w krótkim czasie. Wniosek: przyjmijmy, ?e w procentach, których nie znam, ale gdzie? w oko?o dziewi??dziesi?ciu dziewi?ciu, bomby atomowe s? wype?nione piaskiem albo o?owiem, ?eby by?y ci??sze. Cholera! W pierwszej chwili zacz??em si? ?mia? jak szalony. Wyobrazi?em sobie kolosalne zyski fabryk broni, osi?gane bez wiedzy lub z akceptacj? czynników oficjalnych. Wi?cej nawet, ci panowie mogli ponadto zafundowa? sobie luksus czystego sumienia: "Jeste?my humanistami, ratujemy nasz? planet?!" Greenpeace, uczestnicy marszów pokoju, ekolodzy i pacyfi?ci musieli ich nie?le bawi?. "Tak, w?a?nie tak. rozdmuchujcie gro?b? niebezpiecze?stwa atomowego, to tylko dla naszego wspólnego dobra. Wzmocni si? wiarygodno?? naszych lipnych bomb!" Przyznam, ze zatka?o mnie z podziwu. Co za fantastyczny pomys?! Kto b?dzie sprawdza?, co zawiera bomba atomowa? Kto w??czy licznik Geigera w sanktuanum sil zbrojnych lub w bazach NATO? Kto os?ucha ameryka?skie czy radzieckie rakiety? Przyznajcie, ?e jest si? z czego ?mia?! ?mia?em si? wi?c z ca?ej duszy, a? do do samego rana. Od tego dnia rozg?asza?em wko?o dobr? nowin?. Nie trzeba ju? trz??? portkami, koniec z obsesyjn? my?l? o wielkim BUM na fina?. Najbardziej chcia?em si? podzieli? odkryciem tej zabawnej sytuacji z moimi przyjació?mi. Przekl?ta naiwno?ci! Nawet nie przeczuwa?em, co mi grozi. A? do chwili, gdy jaki? nieznajomy zaczepi? mnie w ma?ej kawiarence przy rue de Seine, gdzie by?em bywalcem. Drobny, niczym nie wyró?niaj?cy si? m??czyzna, oko?o czterdziestki. ?ysy w szaroper?owym garniturze z kamizelk?, w okularach i z dyplomatk?. Nieskazitelny. Wzór pracownika kierownictwa jakiej? firmy ksi?gowej. Bardzo dobroduszny. Budz?cy zaufanie. - O.K. Obaj jeste?my dobrymi graczami. Otrzyma pan du?? kwot? w zamian za milczenie, ale chcemy wiedzie?, jak uzyska? pan informacje. Co naprowadzi?o pana na trop? - Nic! Po prostu intuicja. - Mo?e pan to udowodni?? - Sk?d?e. Rzuci? mi d?ugie, zamy?lone spojrzenie. - Nie wierz? panu. Jaki? szczegó? musia? zwróci? pa?sk? uwag?. Chcemy wiedzie?, co to by?o. - Czy mam do usranej ?mierci panu powtarza?... U?miechn?? si?. U?miechem nie budz?cym ani odrobiny zaufania. - Milo z pana strony, ?e chce nas pan wyr?czy?... Nasza rozmowa nie trwa?a d?u?ej. Od tego czasu mam stracha. Nie otrzyma?em ?adnego czeku. A wy by?cie si? nie bali na moim miejscu? C o za numer! Wst?pi?em do banku, ?eby wyp?aci? pieni?dze. Facet w kasie przyjrza? mi si? ze ?ci?gni?tymi brwiami. - Naprawd? potrzebuje pan tej kwoty? - Oczywi?cie, w przeciwnym razie nie przychodzi?bym do banku. Pokr?ci? g?ow?. - Przykro mi, ale nie jest pan godny swojego konta. Ze wzgl?du na szacunek nale?ny temu, kto powierzy? naszemu bankowi ten nietykalny wk?ad, zmuszony jestem odmówi? panu ??danej wyp?aty. S?owa z trudem przechodzi?y mi przez gard?o: - Odmawia pan zwrotu mojej forsy? - Kiedy ona ju? nie jest pa?ska. Prosz? spojrze? na siebie. Ubranie pogniecione, nie ogolony, w?osy w nie?adzie, wcale pan siebie nie przypomina. Mo?e kiedy?, pó?niej... - Ty z?odzieju! - Ale?, prosz? pana, staram si? po prostu uchroni? pa?skie oszcz?dno?ci przed podejrzanym osobnikiem, którego mam przed sob?. Powinien pan by? mi wdzi?czny. No dalej, jazda st?d, ?achudro, bo zawo?am policj?! I po zawodach. Zosta?em kloszardem. Godne szacunku pozosta?o tylko moje konto w banku. S ? dwa rodzaje oczu: krotko- i dalekowidz?ce. Dlatego ka?dy ma ich dwoje. To pozwala znale?? punkt styczny. Nie tylko z punktu widzenia optyki, lecz tak?e historii, filozofii, geografii, topografii, ekonomii oraz finansów. Punkt w ogólno?ci i w szczególno?ci. Punkt ka?dego mo?liwego rodzaju. Naturalnie, trzeba nauczy? si? go ustala?. Znam wielu takich, którzy swoje przenikliwe oko bior? za niedowidz?ce i na odwrót. Ale znam równie wielu takich, których postrzeganie psuje dysproporcja mi?dzy si?? wzroku obojga oczu. Mo?na niedowidzie? w jednej dziesi?tej i widzie? znakomicie w dziewi?ciu dziesi?tych. Albo na odwrót. Albo w ogóle by? zupe?nie ?lepym. Wtedy ju? ani niedowidz?cym, ani widz?cym. Widzimy wi?c jak za mg?? lub z przera?liw? jasno?ci?. Jak poradzi? sobie z z tym problemem? Na ogól dobieramy si? w pary. Widz?cy s?abo ??cz? si? z tymi o przenikliwym wzroku. A bystroocy po?lubiaj? niedowidz?cych. By? mo?e st?d w?a?nie wzi??y si? ma??e?stwa. Oczywi?cie, nie jest ?atwo wybra? w?a?ciwego partnera o dobrym wzroku, gdy samemu widzi si? niewyra?nie. Dla niedowidz?cego wszyscy s? tacy sami. Do tego stopnia, ?e nawet drugiego niedowidz?cego mo?na wzi?? za sokole oko. A z kolei bystrooki - wystarczy, ?e jest troch? os?abiony, a ju? sprawia wra?enie niedowidz?cego. Widzicie, jak si? sprawy maj?? Rozczarowanie i wszystko, co temu towarzyszy. Gorycz, uraza, niepokój. Nic ju? nie jest jasne. Nie mo?na znale?? punktu zaczepienia. Wi?c ca?? nadziej? pok?ada si? w okularach. A okulary nie s? ani przenikliwe, ani niewyra?ne. S? neutralne jak szk?o. Soczewki zwi?kszaj? bystro?? bystrych i niewyra?no?? niewyra?nych. Ach, mówi? wam, po?apa? si? w tym to nie w kij dmucha?! Ja znalaz?em wyj?cie. Zamykam oczy. Nie ci?gle, ale cz?sto. To sposób prosty, skuteczny i wygodny. Popatrz? troszeczk? i ciach, zamykam. A potem wyobra?am sobie jaki? fragment. Obraz by? raczej zamglony czy wyra?ny? Zastanawiam si?, a kiedy dokonam wyboru, szybko otwieram oczy, ?eby porówna?. I od nowa. Wszyscy ludzie powinni post?powa? tak jak ja. Ale, ale, czy to nie dlatego mruga si? powiekami?! P rzy zupe?nym braku zainteresowania dobieg?a ko?ca pierwsza Ogólnokrajowa Wystawa Listów Anonimowych w Pary?u. Niewielu wystawców, niewielu odwiedzaj?cych, w sumie klapa. Wydaje mi si? celowe zbadanie przyczyn tego zadziwiaj?cego niepowodzenia, cho?by po to, by wyci?gn?? z nich nauk? na przysz?o??. Ja ze swej strony uwa?am t? imprez? za obiecuj?c?. Po pierwsze, trzeba stwierdzi?, ze ceny stoisk by?y wygórowane. Takie same jak na Fiac albo Saga. Je?li dziwi ju? sam fakt, ?e wynaj?cie stoiska, na którym sprzedaje si? odbitki, kosztuje tyle samo, co takiego? z orygina?ami, to jak mo?na usprawiedliwi? ten prawdziwy haracz pobierany od autorów anonimowych listów? Czy?by?my mieli do czynienia z podatkami od anonimowo?ci? Czy pa?stwo, które ma ju? swój udzia? w grach hazardowych. prostytucji, papierosach i alkoholu, zdecyduje si? tak?e podnie?? op?aty pocztowe za listy bez nadawcy? By?oby to posuni?cie nie do obrony, bo sprzeczne z konstytucj?. Wszystkie jednostki s? równe wobec prawa, zachowuj?cy incognito tak samo jak inni. Karanie ?yczliwych dowodzi?oby istnienia dwóch rodzajów poczty, tej dla Dobrych i tej dro?szej dla Z?ych. Fatalny podzia?, który wymaga?by utworzenia komisji maj?cej za zadanie zdefiniowanie poj?cia dobra i z?a. Wszechw?adny system gwiazd, histeryczna pogo? za popularno?ci?, przecenianie warto?ci ego w mediach zada?y mocny cios literaturze anonimowej. Byle pisarczyk pocztowych kartek - uznaj?c to za uzasadnione - wypisuje swoje d?ugie jak w?? nazwisko i marzy o Nagrodzie Goncourtów. Terrory?ci, porywacze, zabójcy, szanta?y?ci ?a?uj?, ?e nie podpisali swoich ?wirowatych or?dzi i apelów. Che?pi? si? t? debiln? proz? i pewnego dnia zg?osz? swoje kandydatury do Nagrody Nobla, literackiej albo pokojowej. Wielu z nich posuwa si? w swojej niedelikatnosci do za??czania w?asnych zdj??. Takie zarozumialstwo wprawia w zak?opotanie. Tutaj powinienem zwróci? uwag? na delikatn? kwesti?, która rodzi wiele polemik. Listy podpisywane "pragn?cy pa?skiego dobra przyjaciel" albo "pewien Francuz, który zawraca panu dup?", albo "obro?ca warto?ci chrze?cija?skich", albo "mi?o?nik Niemiec", albo "s?siad, co rano wstaje", albo "by?y spadochroniarz" nie mog? by? traktowane jako anonimowe. Podpisane s? wprawdzie pseudonimami, ale nie s? to anonimy. ?wiadcz? niezbicie o zaka?eniu, któremu ulegli niektórzy osobnicy przez kontakt z programami telewizyjnymi, pras? i Who's who. Donos, by osi?gn?? absolutn? czysto??, musi by? pozbawiony wszelkich wzmianek na temat nadawcy. W przeciwnym wypadku ulegnie samozniszczeniu. Nie pami?tam ju?, kto powiedzia? do mnie nie tak dawno: "Je?li Francuzi zadenuncjowali tylu ?ydów w czasie okupacji, to nie z powodu nienawi?ci do tej nacji, tylko dlatego, ?e lubi? donosi?." Opinia ta jest by? mo?e nazbyt pochopna, ale rzuca ?wiat?o na g??bokie powi?zania mi?dzy kultur? i narodem, sztuk? ludow? i Republik? Francusk?. Listy anonimowe, te prawdziwe, maj? si? jak najlepiej. Donosy skierowane do urz?dów skarbowych, na policj?, do wspótmal?onka i wspó?ma??onki, do lekarza lub prze?o?onego, ksi?dza lub dietetyka, do urz?du celnego albo prokuratora generalnego, wszystkie te odmiany by?y reperezentowane wyczerpuj?co, cho? nielicznie. Za ow? sk?p? reprezentacj? niektórzy winili brak natchnienia, podczas gdy inni ubolewali nad nieobecno?ci? m?odych autorów. Ci upierdliwcy zapominaj?, ?e list anonimowy jest sztuk? ?yw?, komunikatem wyprodukowanym po to, by w?drowa?, i ?e jego istnienie jako przedmiotu godnego kolekcjonowania datuje si? od nie tak dawna. Je?li za? chodzi o brak zainteresowania zwiedzaj?cych, jestem przekonany, ?e ma on swoje ?ród?o w ich w?asnej twórczo?ci. Autorzy listów anonimowych podobni s? w tym wzgl?dzie do wszystkich innych pisz?cych: gdy sami zaczynaj? pisa?, przestaj? czyta? dzie?a swoich kolegów. ? le si? dzieje w kinie francuskim. Kino ameryka?skie te? ju? nie jest takie jak dawniej. Za to moje sny nigdy nie by?y tak pi?kne jak teraz. Mog? wr?cz zar?czy? - i to bez obawy, ?e kto? wda?by si? ze mn? w spór - i? s? to widowiska najwspanialsze ze wszystkich, które wspó?cze?nie powstaj?. Pasjonuj?ca fabu?a zbudowana wedle najlepszych wzorów. Szybka akcja, du?o seksu i humoru. Precyzyjna re?yseria, dzi?ki której ka?da scena zapiera dech. a ka?dy kadr zadziwia, aktorstwo w najlepszym stylu. I podkre?lam - wystawiane s? wszystkie gatunki. Komedia, horror, film przygodowy. Sny sklepowej i sny wyciskaj?ce ?zy z oczu, wysokobud?etowe koszmary i skromne sny pisz?cego do Cahiers du Cinema. Nic dziwnego, ?e w ogóle przesta?em wychodzi? z ?ó?ka. Kilka lat temu w?a?ciciele kin rozpowszechniali has?o reklamowe "Kto kocha ?ycie, idzie do kina". Nieprawda. Kto kocha ?ycie, ten ?pi. Jasne, ?e we dwoje jest milej ni? samemu. W pojedynk? cz?owiek nudzi si? w antraktach. Ale ostatnimi czasy, mimo bezdyskusyjnie wysokiej jako?ci programów, kobieca publiczno?? jako? omija moje ?ó?ko. Woli chodzi? do innych, zaciemnionych kin. Trudno nie wiedz?, co trac?! Ostatni? noc sp?dzi?em na lotnisku Roissy - z Marilyn. Pili?my kaw?, czekaj?c na odlot jej samolotu. Przy drugim ko?cu baru siedzia?a rewelacyjna dziewczyna. Fantastyczna brunetka o ustach sto razy bardziej zmys?owych ni? usta Marilyn. o oczach w kszta?cie migda?ów, pi?knym owalu twarzy, d?oniach, piersiach... Krótko mówi?c, nie mog?em od niej oderwa? wzroku. No i Marilyn zrobi?a mi scen?. - Nie rozumiem, co ty w niej zobaczy?e?, jest taka banalna... - Tak, kochanie, masz racj?. - Z tak? jak ona nikt nie podpisa?by kontraktu. Chyba ?eby przespa?a si? z ca?? ekip?, wtedy mo?e dosta?aby jak?? drugoplanow? rólk?, pokojówki czy telefonistki, ale nic ponadto... Zaczyna?a mnie ju? wkurza? ta ca?a Marilyn! - Wiesz - powiedzia?em do niej - Hollywood mo?e i jest, jak to si? mówi, fabryk? snów, za to ja niczego nie fabrykuj?. Ja ?pi?. I a? do odwo?ania ja tu decyduj?. A teraz, cho?by tylko po to, ?eby ci pokaza?, kto tu rz?dzi, zaanga?uj? t? dziewczyn?, a ty mo?esz sobie wraca? do Hollywood i gra? tam w tych swoich gównianych filmach! Nie mam nic przeciwko Marilyn, ale co za du?o, to niezdrowo. Moimi snami nie b?dzie rz?dzi? holywoodzki system gwiazd. Przechowuj? w pami?ci tysi?ce utalentowanych nieznajomych, którym ju? dawno powinienem da? szans?, wobec których mam pewne zobowi?zania. S? tacy, co czekaj? od dwudziestu, trzydziestu lat na rol?, która pozwoli?aby im zaistnie? przez u?amek sekundy, da? okazj? krótkiej wypowiedzi lub cho?by postatystowania w t?umie. Anonimowe postacie, pozornie bez znaczenia, ale przecie? jako?? moich marze? sennych w du?ej mierze zale?y w?a?nie od nich. W tym miejscu chcia?bym im wszystkim z?o?y? gor?ce podzi?kowania. Przy okazji, mam dla nich wa?n? wiadomo??. Wkrótce porozumiem si? z Georges'em Cravenne. który ma nam urz?dzi? imprez? identyczn? jak rozdanie Cezarów, w ten sposób b?d? móg? ufetowa? swoich nocnych aktorów. Rozdanie nagród odb?dzie si? u mnie pod ko?dr?. Ale uwaga, moje koteczki, uroczysto?? nie b?dzie transmitowana przez telewizj?. Je?li chcecie wzi?? w niej udzia?, potrzebne wam b?dzie imienne zaproszenie. Naturalnie, mo?ecie do mnie napisa?, za??czaj?c swoje zdj?cie. Liczba miejsc jest ograniczona, a prawdziwa kobieta nie mog?aby darowa? sobie takiej imprezy. R ze?biarz, Mark Brusse, opowiada? mi, ?e kiedy by? przejazdem w Tokio, zosta? zaproszony przez pewnego japo?skiego artyst? do jego ulubionej restauracji. - Najpierw spo?ród p?ywaj?cych w akwarium ryb wybierasz t?, która ci odpowiada. Nast?pnie przynosz? ci j? do sto?u ?yw? i no?em ostrym jak brzytwa wycina si? filet, który zjadasz, podczas gdy "zoperowana" ryba dogorywa tu? przy twoim talerzu. Sztuka polega na tym, by zwierz? jeszcze podkarmi? kawa?kiem jego w?asnego cia?a, gdy? apetyt, albo raczej instynkt poch?aniania dzia?a do ostatniego poruszenia skrzeli. Widz?c moj? nieco niewyra?n? min?, mój rozmówca wyzna?: - Tak, jest w tym pewna doza okrucie?stwa, ale czy mo?na sobie wyobrazi? ?wie?sz? ryb?? T rudno b?dzie wam to prze?kn??, ale musz? wyzna?, ?e nie jadam byle czego. Jestem wybredny. Nie wystarczy, ?eby danie by?o apetyczne, musi mnie jeszcze poci?ga?, wywo?ywa? totalne ssanie kubków smakowych, odpowiada? aktualnemu usposobieniu. Nie inaczej z piciem. Mo?na mnie zapewnia?, ?e to boski nektar, flaszka najprzedniejszego wina zachowanego na jak?? wielk? okazj?; nieufnie maczam wargi i dziewi?? na dziesi?? razy jestem zawiedziony. Nie potrafi? zadowala? si? tak? jako?ci?. Musz? szuka? gdzie indziej tej lepszej, tej, do której wzdycham. Tak samo z dziewcz?tami, ksi??kami, filmami... Kaprysy rozpieszczonego dziecka? Nie! Moje wysokie wymagania maj? przyczyn? bardziej logiczn? i jednocze?nie bardziej absurdaln?: umar?em ju?, pewnego razu. Tym "pewnego razu" nie pariodiuj? belgijskiej francuszczyzny. To wyra?enie dobrze oddaje aur? niejasno?ci, otaczaj?c? pami?? o owym wydarzeniu. Kiedy to nast?pi?o? By? mo?e w zamierzch?ej przesz?o?ci, podczas wojny, gdy musia?em ?y? pod zmienionym nazwiskiem, albo w wieku m?odzie?czym, gdy chcia?em uciec przed koszmarem szko?y. Mo?e ?mier? by?a skutkiem ci??ko przebiegaj?cej mutacji lub fatalnego ko?ca pierwszej mi?o?ci? Szoku po stracie bliskiego krewnego? ?mier? ze strachu? ?mier? z nudów? ?mier? ze wstr?tu? W ka?dym razie bytem martwy. Dowód? ?ywi nie podwa?aj?, nie kwestionuj?, nie poddaj? pod dyskusj?. ?eby ?y?, li?e si? ty?ki i buty, ?yka gówna i kurz, pije st?chl? wod? i mocz. Po?era si? ?apczywie pierwszego robaka, który znajdzie si? w zasi?gu j?zyka. Sypia si? byle jak; w?a??c pod pierwsz? lepsz? spódnic?, nie bacz?c na urod? w?a?cicielki; ?pi si? twardo, pazurami szarpie ziemi?, dr?y z zimna, rzyga. Ale si? ?yje. ?eby ?y?. lepiej nie kr?ci? nosem. Tylko ci, którzy ju? raz umarli, przejmuj? si? jako?ci? ?ycia. Cho? jest to dla nich raczej sposób sp?dzania czasu ni? przywilej. Targuj? si?, dyskutuj?, porównuj?. Dla zabicia czasu. Inni, ?ywi uwa?aj? tak? postaw? za oburzaj?c?. "Powinno si? b?ogos?awi? niebiosa za to, ?e pozwalaj? nam nasyci? g?ód, ugasi? pragnienie, rozmna?a? si?. Negatywne nastawienie jest niew?a?ciwe. Wybiera? to znaczy pope?nia? grzech ?miertelny, poniewa? takie zachowanie jest skutkiem ?akomstwa, zbytku, lenistwa, zazdro?ci i - nade wszystko - dumy." Dajmy na to. Ale powiedzcie mi, ukochani bracia, czy trup mo?e grzeszy?? W wiktoria?skiej Anglii ma?ym dziewczynkom nie wolno by?o nosi? zbyt wypolerowanych bucików. Przyzwoito?? nakazywa?a nawet, aby obuwie by?o lekko matowe. - Przyzwoito??? - Tak, obawiano si? bowiem, ?e podbrzusze i uda mog?yby odbija? si? w ciemnym i wypuk?ym lusterku pantofelka. S? ludzie, którzy potrafi? pomy?le? naprawd? o wszystkim. O ko?o siódmej wieczorem t?pi? taksówk? na Avenue des Ternes. Mia?em szcz??cie. A ju? traci?em nadziej?. Teraz w Pary?u piekielnie ci??ko jest trafi? woln? taksówk?. Pono? je?dzi pi?tna?cie tysi?cy wozów, ale przyda?oby si? drugie tyle, jak w Nowym Jorku. Tylko kto odwa?y?by si? powiedzie? to g?o?no, ryzykuj?c tym samym samos?d. W moim kierowcy, jak w ka?dym paryskim taksówkarzu, wyra?nie co? dojrzewa. Grypa? Natr?tna my?l? Jajo? Kto go wie! Cokolwiek by to by?o, dojrzewa w nim na ca?ego. Patrz? na jego sztywny od wysi?ku kark, typowy kark kogo?, kto co? wysiaduje, podczas gdy on we wstecznym lusterku miota w moim kierunku w?ciekle spojrzenia. W ko?cu wyrzuca z siebie: - Arthura Millera pan zna? Rozdziawiam si?. - Co za Arthura Millera? Tego pisarza? - Tak. Tego ?ajdaka Arthura Millera! - Owszem, s?ysza?em o nim - stwierdzam ostro?nie - ale si? nie znamy... A co on panu zawini?, ten Arthur Miller? Nie chodzi o Henry'ego Millera ani Glenna Millera, tylko w?a?nie o Arthura Millera, tak? Wybucha. - O Arthura Millera, tego ?ajdaka, który zabi? Marilyn! - S?dzi?em, ?e pope?ni?a samobójstwo - zauwa?am ostro?nie. - Niech pan to sobie nazywa, jak chce, a ja mówi?, ?e j? zabi?, ten ?ajdak! Takiej kobiety jak Marilyn nie nale?a?o zostawia? samej nawet na sekund?, ona tak bardzo potrzebowa?a mi?o?ci, opieki... a trafi?a na tego ?ajdaka, dla którego liczy?y si? tylko ksi??ki. Intelektualista. Najgorszy z najgorszych! Pan chyba nie jest intelektualist?, co? Energicznie potrz?sn??em g?ow?. Och, nie, prosz? pana, nie jestem ?adnym intelektualist?, musia?bym nawet sprawdzi? w s?owniku, jak to si? pisze. Zreszt? ka?dy skretynia?y krytyk sztuki to potwierdzi. Le Gac jest intelektualist?. Adami jest intelektualist?, Arakawa jest intelektualist?, ale nie ja. Ja jestem weso?ek. Taksówkarz powstrzymuje si?, acz niech?tnie, od wykonania na mnie natychmiastowej egzekucji. - Marilyn by?a przeuroczym stworzeniem, prosz? pana! Sierotka z temperamentem. Potrzebny by? jej m??czyzna, prawdziwy... A na kogo trafi?a...? - Na intelektualist?! Oni zgarniaj? wszystko... Obserwowa? mnie uwa?nie i surowo w lusterku, sprawdzaj?c, czy si? z niego nie nabijam, poniewa? jednak wygl?da?em na powa?nie wkurzonego na tych intelektualistów, przytakn??: - Dok?adnie. Pedalski intelektualista! Wysun??em podbródek. - Trzeba by jej by?o takiego faceta jak pan! Zgodzi? si? ze mn?. bez cienia zdziwienia, ?e to w?a?nie on mia?by by? m??czyzn? stworzonym dla Marilyn. - Ach, ja. prosz? pana, gdybym tylko móg? by? z Marilyn, usuwa?bym jej ka?dy py?ek sprzed stóp, liza?bym po ty?ku, nawet gdyby nie by? podtarty! Troch? niemile zaskoczony liryzmem jego wyznania, zdo?a?em wykrztusi?: - Ach tak... Odwróci? si? zupe?nie, ryzykuj?c wjechanie w ty? pierwszego samochodu, który si? nawinie, ale w takiej chwili mia? to w g??bokim powa?aniu; - W?a?nie tak, prosz? pana. Mnie nie brzydzi gówno Marilyn. Ja nie jestem intelektualist?, nie potrzebuj? kawioru ani langust, ani trufli... Pod koniec roku tylko to sprzedaj?... Mo?na si? porzyga?. A na gówno Marilyn to si? krzywi?! W?a?nie dlatego umar?a. Gdybym tak zobaczy? Arthura Millera przechodz?cego przed mask? mojego wozu, rozjecha?bym go na placek! Co mo?na zrobi? z takim zdeklarowanym masochist?, tylko jedno: nie da? mu napiwku! G ?owa boksera wie?cz?ca prawie dwumetrowe cia?o, bary tragarza, oczy jasne jak u syberyjskiego wilka to tylko kilka najbardziej rzucaj?cych si? w oczy cech Lilette, m?odej panienki z Quimper, która przysiad?a si? do mnie w Cafe de Flore. W tamtym momencie nie wiedzia?em jeszcze, jak si? nazywa ani sk?d pochodzi, ale szybko sobie z tym poradzi?a, opowiadaj?c mi niniejsz? histori?, za której prawdziwo?? nie r?cz?: "W poci?gu ca?y czas popija?am. Piwo, a w ko?cu i any?ówk?. Gdy dojechali?my do dworca Montparnasse, facet z mojego przedzia?u - jedyny, który nie by? marynarzem - powiedzia?, ?e przecie? tak si? nie rozstaniemy, ?e szkoda by by?o tak obiecuj?cej znajomo?ci, i zabra? mnie do znanego sobie baru. Le Pont-Royal - tak si? nazywa? ten lokal. Bar dla literatów i w ogóle. Siedzieli tam pisarze, szeptali i z?erali góry chrupek. By? tam te? taki jeden, Philippe Sollers, bardzo elegancki, w pi?knym zielonym krawacie, który gapi? si? na mnie, trzepocz?c rz?sami. Pono? ten Philippe Sollers to kawa? ogiera, który ?adnej nie przepu?ci, a potem pisze ksi??ki o wszystkich tych laskach. Pomy?la?am sobie: "Jesli si? z nim prze?pi?, to wejd? do historii literatury francuskiej." To mnie ubawi?o. Niech pan nie zapomina, ?e by?am wstawiona. Ta mysi nie dawa?a mi spokoju. Wypi?am dwie anyzówki dla kura?u i posz?am przysi??? si? do go?cia. - Mo?e przespa?by si? pan ze mn?? - Chyba mo?emy najpierw wypi? kieliszek, prawda? S?owem, facet p?ka?. Z?apa?am za jego zielony krawat i poci?gn??am mocno, praw? stop? przydepn??am jego lew? i zapyta?am, czy ma co? przeciw mnie. - Ale? nie, prosz? pani - odpowiedzia? grzecznie, bia?y jak kreda. - Ma pani wiele uroku. - To nie ma problemu, idziemy. Podnios?am go i pomog?am pokona? schody, tak ?e nawet nie dotkn?? ich stopami. Nios?am go w kierunku najbli?szego hotelu, jakie? dwadzie?cia metrów od baru, kiedy nagle, co za pech, nie zauwa?y?am psiego gówna, tu? przy wiatro?apie. Pad?am na pysk, a Philippe Sollers razem ze mn?, bo krawata nie wypu?ci?am. Sollers zmartwi? si? z powodu swojego garnituru, który mocno by? ucierpia?, ale nadal zachowywa? si? jak d?entelmen i bystrze t?umaczy? mojemu kumplowi z poci?gu - który w?a?nie do nas do??czy? - ?e nie zamierza? mnie gwa?ci?. Jak zaliczy? pierwsz? fang?, wypu?ci?am krawat i Sollers, wymachuj?c ramionami jak ton?cy, ?mign?? do pierwszej wolnej taksówki. Ruszy?am z kopyta i zd??y?am wskoczy? za nim do bryki. - Jedziemy do ciebie czy do hotelu? Capn??am za krawat i poci?gn??am. - Niestety, nie mieszkam sam, a na wynaj?cie hotelu nie mam przy sobie pieni?dzy, naprawd?. - To we? mnie na ?awce. - Nie mog? lak od razu, panienko, jestem zbyt os?abiony. Musz? uwa?a? na garnitur. Rozszlocha? si? jak dzieciak. - Nie p?acz, postawi? ci piwo. Poszli?my do innej kawiarni literackiej, La Closerie des Lilas przy bulwarze Montparnasse. Philippe Sollers nie wygl?da? najlepiej. Jego znajomi byli zaniepokojeni, s?ysza?am, jak szeptali: "Nast?pna, biedaczka; co za uwodziciel! Pewnie przygotowuje kolejn? ksi??k?. Za du?o pracuje. Spójrzcie na jego cer?. Strach patrze?." Ju? zamykano, kiedy wpad?am na ten pomys?: - A mo?e pojechaliby?my do Quimper? Móg?by? przelecie? mnie w poci?gu. - Bardzo bym chcia?, prosz? pani, ale prosz? mówi? ciszej, Edern Hallier s?ucha. Poza tym ?a?uj?, ale to niemo?liwe, umówi?em si? na ?niadanie ze swoim wydawc?. - Mo?emy pój?? do sracza przy bulwarze. - To takie nieromantyczne, od razu si? odechciewa... - Ty, co? mi si? wydaje, ?e nie chcesz mnie wzi?? do swojej ksi??ki! Chyba przesadzi?am z tym krawatem. Zacz?? si? dusi? i dok?adnie w chwili, gdy chcia?am go poca?owa? z j?zyczkiem, wyrzyga? mi si? prosto w usta. - Zdaje si?, ?e naprawd? jeste? przepracowany. - Pu?? mój krawat - pop?akiwa?. No i, niech mi pan wierzy lub nie, dopi??am swego. Do samego rana bzykali?my si? w mieszkaniu kole?anki. - Wi?c opisze pani? w swojej nast?pnej ksi??ce? Lilette wyj??a z torebki kartk? r?kopisu. - Mam brudnopis. Opisuje w nim wyszukanymi s?owami, jak to brutalnie posiad? mnie w bramie. - I wszystko to osi?gn??a pani poci?gaj?c go za krawat... Czy?by philippe Sollers, id?c do ?ó?ka, nie zdejmowa? krawata? - Nie, zdejmuje go, ja po prostu z?apa?am i poci?gn??am pierwsz? rzecz, która wpad?a mi w r?ce. N iektórym si? wydaje, ?e czubkiem mo?na zosta? ot tak, ni z gruchy, ni z pietruchy. Ze na przyk?ad najspokojniej w ?wiecie spacerujesz sobie z rodzin?, a? tu nagle doskakujesz do drzewa i zaczynasz je kopa?, dopadasz wózeczka i plujesz dzidziusiowi w ry?o, podnosisz nog? i obsikujesz kul? kaleki, jednym s?owem - odbija ci. Albo inaczej, zwyczajnie szykujesz si? do spania, uca?owa?e? rodziców, przyjació?, ?on?, dzieci, meble, oszcz?dno?ci, ubranka, bojler, umywalk?, podeszwy swoich butów, muszl? klozetow?. Po prostu dostajesz hyzia. Nie, nie i jeszcze raz nie. To mo?e jeszcze inaczej - przegl?dasz poczt?, popijaj?c porann? kaw? (zachowanie w normie, tylko troch? niezdrowe dla p?cherza) i trafiasz na wredny list na swój temat, anonim. Sklecono go przy pomocy liter powycinanych z ró?nych pi?mide?, których nie czytujesz, po?rednio zmuszaj?c ci? tym sposobem do ich lektury. - ?ajdaki! Nie uda si? wam! - wydzierasz si? z pian? na ustach i ciach! dostajesz kuku na muniu. Bo zachodz?ce w mózgownicy procesy chemiczne uleg?y zak?óceniu, jako ?e bol? ci? z?by. Albo dlatego, ?e w dzieci?stwie mamusia i tatu? nie kochali ci? do?? mocno, bo s?o?ce grzeje coraz s?abiej, a ksi??yc wchodzi przez okno dwana?cie po pó?nocy. Nie. nie. nie. NIE. NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE. Kto jak kto. ale ja znam si? na tym i mog? stwierdzi?, ?e ci, którzy tak mówi?, po prostu bredz?. Nigdy w ?yciu nie zaj??bym tak eksponowanej pozycji, na samym szczycie hierarchii chorób umys?owych, gdybym nie po?wi?ca? ka?dej sekundy na ci??k?, wytrwa??, drobiazgow? prac? nad sob? i swoimi uzdolnieniami. Je?li cz?owiek nie stawia sobie wymaga?, to do niczego nie dojdzie. Dzisiejsza m?odzie? chcia?aby dosta? ?wira - bo to ca?kiem fajne - ale bez tego wysi?ku, który jest niezb?dny. Owszem, by? szurni?tym to nic trudnego. Ale ?eby zosta? prawdziwym, wielkim, pierwszorz?dnym szale?cem, na to - wierzcie mi - trzeba si? nie?le napoci?. A czasami troch? wypi?: nie jestem wymagaj?cy, trzy kieliszki wystarcz?. Ale przede wszystkim, przede wszystkim, przede wszystkim - z czego nie zdajemy sobie sprawy i czego powtarza? nigdy do?? - ?wirowanie to wynik zbiorowego wysi?ku! Tak, kole?anki i koledzy, zatka?o was, co? "Jak to? Wariowanie to zaj?cie grupowe? Ten si? chyba z g?upim widzia?!" No dalej, l?yjcie mnie, nie ?a?ujcie sobie. Och, przyznaj?, ?e nie?atwo to znie??, ale kiedy za twoimi plecami stoi murem zespól, wszystko staje si? prostsze. A ja, czego nie nale?y zapomina?, mam najlepsz? ekip? na ?wiecie. By?em we wszelakich szpitalach, u najró?niejszych psychiatrów. Wszyscy po?amali sobie na mnie z?by. Najbardziej nieust?pliwi, którzy od pierwszego spotkania wyrokowali z okrutnym u?mieszkiem: "To nic takiego, nic powa?nego, raz dwa wróci pan do siebie." No i co? Figa z makiem. Jak wysiadaj? ci m?drale, teraz, gdy nikt, nawet najciemniejsza z piel?gniarek nie mo?e zaprzeczy?, ?e jestem przyk?adem najwspanialszego, najelegantszego, najosobliwszego ob??du w stylu francuskim z ko?ca dwudziestego wieku? Ale ja nigdy, przenigdy nie zapominam, nawet gdy pij? samotnie, ?e uda?o mi si? dzi?ki innym, dzi?ki mojemu zespo?owi. To on przypomina? mi nieustannie, ?e ?wiat jest przeciw mnie, ?e ludzie chc? moich pieni?dzy i mojej ?mierci, ?e nie spoczn?, dopóki nie wyma?? mnie z listy ?yj?cych. Dzi?kuj?. Dzi?kuj? wam wszystkim. Dzi?ki wam mam ju? czterdzie?ci pi?? milionów widzów. Doprawdy, jeste?cie bardzo mili. Dzi?ki wam moj? fotografi? mo?na zobaczy? wsz?dzie. Dzi?ki wam wszyscy znaj? mój g?os, moje usta, moje oczy, moje paznokcie. Dzi?kuj?. Dzi?ki wam, jak ka?de bo?yszcze, nigdy nie umr? bez reszty, tylko b?d? kona? a? po kres czasów. Dzi?kuj?. T ak cz?sto s?ysza?em, jak o mnie mówiono, ?e w ko?cu gor?co zapragn??em si? pozna?. Wspólny przyjaciel zaproponowa?, ?e mnie sobie przedstawi, i oto znalaz?em si? - bardzo onie?mielony - twarz? w twarz z sob? samym. - Dzie? dobry - wykrztusi?em ze ?ci?ni?tym gard?em. - Cze??. Gestem wskaza?em sobie krzes?o. - Mo?e wina? - Nie, dzi?kuj?, ostatnimi czasy staram si? ograniczy? picie. Roze?mia?em si?. ?miechem rozpoznawalnym na kilometr, bardzo ciep?ym, bardzo m?odzie?czym albo jak utrzymuj? ci, którzy mnie nie lubi? - "histerycznym". - Podziwiam moj? cudown? zdolno?? do ci?g?ej pracy. Czy zdarza mi si? l?k przed pust? kartk?? Czy do?wiadczam strachu przed bezp?odno?ci?? - Jestem takim samym cz?owiekiem jak inni. - Istot? niepowtarzaln?. - Niepowtarzaln? jak inni. Rozmowa ruszy?a z kopyta. Bez fa?szywej skromno?ci i prawie bez skr?powania. Publiczno?? cz?sto uwa?a mnie za nieprzyst?pnego, obra?alskiego i powa?nego. Ale si? myli. Jak wi?kszo?? wielkich ludzi, pozosta?em skromny. I straszliwie ludzki. - Sam si? zastanawiam, sk?d ja bior? te wszystkie moje pomys?y. Wzruszy?em ramionami. - Od innych, oczywi?cie. Rozejrza?em si? wokó? mnie. W mieszkaniu by?o du?o przestrzeni i ?wiat?a. Z pozoru panowa? tu swoisty nie?ad, ale z pewno?ci? podlega? on jakiemu? porz?dkowi wy?szego rz?du. Mnóstwo ksi??ek i pustych butelek. Ró?ne dzie?a sztuki upami?tniaj?ce niegdysiejsze przyja?nie. Fotografie. Pokruszony herbatnik. Napocz?ta rolka papieru toaletowego. Czy?bym mieszka? samotnie? - Nigdy nie odczuwam samotno?ci. Nieustannie rozmawiam z sob? samym, ale trzeba przyzna?, ?e nie mam takiego wykszta?cenia, inteligencji i takiego nieposkromionego apetytu na ?ycie jak ja. Mówi?c bez ogródek, czasami my?l?, ?e jestem ciemniakiem. - Kiedy? du?o czyta?em, teraz raczej ogl?dam telewizj?. Wszystko mi jedno, program pi?ty czy jedynka, mam nadziej?, ?e rozumiem, co chc? przez to powiedzie?. - ?adnej ksi??ki nie mog? doczyta? do ko?ca. To zbyt m?cz?ce. - ?pi? wi?cej, ni? czytam. - ?pi? wi?cej, ni? ?yj?. Zawsze zgadzam si? ze swoim zdaniem. Oto ca?y sekret mojego spokojnego snu i wy?mienitego humoru. Ludzie zbyt cz?sto czuj? si? nieswojo we w?asnej skórze. - ?yje si? tylko raz, lepiej wi?c utrzymywa? ze sob? dobre stosunki. - Z ust sobie to wyj??em. Ale ?arty na bok. Co z kobietami? W moim ?yciu nie ma kobiet? - Jestem tak?e kobiet?. Bardzo pi?kn?, inteligentn? i sexy. Czasem nawet zaczynam by? o siebie zazdrosny. Na szcz??cie to mija. - A zwierz?ta? Ani psa, ani kota, ani z?otych rybek? - Nieprawda. Uwielbiam zwierz?ta. Jestem kotem, psem, z?ot? rybk?. A nawet os?em. Tu mnie przytka?o. - Zupe?nie zapomnia?em, ?e jestem tym wszystkim. Ju? nie ta pami??, to naturalne, cz?owiek si? starzeje. Mrucz?, bo g?aszcz? sobie kolana. Drapi? si? po g?owie i macham ogonem. Puszczam ba?ki w akwarium. Zacieram kopytka, przygotowuj?c si? do napisania dedykacji na stronie przedtytulowej mojej najnowszej ksi??ki. - Która b?dzie by? mo?e ostatni? - stwierdzam z nagl? powag?. Pisz?: "Mojemu najlepszemu, mojemu jedynemu przyjacielowi, z podziwem i sympati?." I podpisuj? "Ja". ?zy nap?ywaj? mi do oczu. Serdecznie ?ciskam sobie r?k?. Patrzcie pa?stwo, jeden "ja" jest ma?kutem. Mam co? z Leonarda da Vinci. I ju? stoj? na klatce schodowej obok drzwi mieszkania i windy. Nogi mi si? trz?s?. Wi?c jestem tu. Nie odszed?em od siebie. Od czasu tego spotkania nie odst?puj? siebie na krok. To jedyna rzecz, która mnie u siebie m?czy. Jestem sympatyczny i w ogóle, ale jest pewien k?opot. Jak ju? si? przyczepi?... Strasznie jestem namolny. A le? tak, Francuzi maj? poczucie humom. Oczywi?cie, ?e je maj?! Ach! Ach! Tylko ?e nie jest to angielskie poczucie humom. Przyznacie, ?e szkoda. W dziedzinie humoru Anglicy - Brytyjczycy, jak sami siebie nazywaj? - przewy?szaj? reszt? ?wiata. Nie ma lepszych. No i trudno! Nie ma co robi? tragedii! Francuzi maj? wino, a Anglicy humor. Mog?o by? gorzej. Wyobra?cie sobie, ?e mieliby i jedno, i drugie! Zreszt? we Francji wystarcza ironia. Bez kompleksów. Stosuj?c odrobin? francuskiej ironii, mo?na uchodzi? za weso?ego kompana albo wr?cz za weso?ka. Z pewno?ci? dzieje si? tak dlatego, ?e nie wtajemniczona publiczno?? zadowala si? byle czym. Z braku laku, dobry kit. Sytuacja komplikuje si? z chwil? wyjazdu za granic?. Zasoby dobrego humoru, uszczypliwego zmys?u obserwacji, umiarkowanego optymizmu i cywilizowanej kpiny, w które wydawali?my si? wyposa?eni, topniej? szybciej ni? ?y?eczka mas?a mi?dzy piersiami Maruschki Detmers. Nasz humor narodowy nie jest wart wi?cej od naszych franków. Wszelka wymiana, równie? dowcipów, okazuje si? niekorzystna. Jakie? to bolesne. Wróci?em z Brukseli, gdzie sp?dzi?em miesi?c. Gdy tylko otwiera?em tam usta, ?eby rozlu?ni? atmosfer? lub sprytnie podsun?? temat rozmowy, natychmiast powietrze wype?nia?o si? elektryczno?ci? i zaczynali?my si? czu? nieswojo. Podkre?lam, ?e nie opowiada?em tzw. kawa?ów o Belgach (Francuskie dowcipy o Belgach s? mniej wi?cej w tym samym stylu, co polskie o Rosjanach - przyp. T?um.) (nie lubi? ich), zadowala?em si? po prostu przedstawieniem konkurencyjnych - jak s?dzi?em - próbek francuskiego humoru. Kompletna klapa. Którego? dnia przyjaciel powiedzia? mi: - Powiniene? wzi?? prywatne lekcje. - Lekcje czego? - Angielskiego humoru, rzecz jasna! A ja na to os?upia?y: - Gdzie? Z kim? Chyba ?artujesz? Ale on by? powa?ny niczym arcybiskup Canterbury. - Znam doskona?ego profesora, wyk?adowc? angielskiego humoru, który mieszka przy rue Royale, dok?adnie naprzeciw "Botanique". S?dz?, ?e korzystaj?c ze swojego pobytu w Brukseli, móg?by? przyswoi? sobie je?li nie poczucie, to cho?by kilka podstawowych zasad angielskiego humoru. Jestem przekonany, ?e w twoim zawodzie oka?e si? to cenne! Scena rozgrywa?a si? w Klubie Lotników, gdzie podaj? wy?mienite bia?e porto. W rezultacie uleg?em namowom. Przyjaciel poszed? zadzwoni? do profesora, niejakiego doktora Springfielda. Po powrocie rozpromieniony oznajmi? mi dobr? nowin?: - Masz szcz??cie, jaki? wa?niak z Komisji Europejskiej wystawi? go do wiatru. Jest do twojej dyspozycji. Dobra. Udaj? si? pod wskazany adres. Wdrapuj? si? na czwarte pi?tro i co widz?? Facet na klatce schodowej w?a?nie pods?uchuje pod drzwiami doktora Springfielda. "No tak, to z pewno?ci? jaki? biedaczyna, który próbuje bezp?atnie korzysta? z czyjej? lekcji." Chrz?kn??em, ?eby zwróci? na siebie uwag?. Nieznajomy nie zareagowa?. Zniecierpliwiony klepn??em go w rami?. Wyprostowa? si?. swobodny i wyluzowany: - Dzie? dobry. Jestem doktor Springfield. - Czy mog? pana zapyta?, doktorze Springfield, dlaczego pods?uchiwa? pan pod swoimi w?asnymi drzwiami? K?ciki ust rozjecha?y mu si? w tajemniczym u?miechu. Bez s?owa, z ucha, które przed chwil? przyk?ada? do drzwi, wyci?gn?? ostro?nie co? w kszta?cie jasnozielonego sto?ka i poda? mi. - Co to takiego? - spyta?em, nic nie rozumiej?c. - G?owiasta bia?a. Nie pods?uchiwa?em pod drzwiami, naiwny m?ody cz?owieku. S?ucha?em tego kapu?cianego g??ba! Da?em sobie spokój z angielskim poczuciem humoru. T o ja go dopad?em. Wiem, ?e niektórym to nie w smak. Ju? sobie wyobra?ali, co kupi? za wyznaczon? nagrod?. Do nich w?a?nie kieruj? te s?owa: "Nie martwcie si?, to tylko gra. Nie o to chodzi, ?eby zabi?, lecz by bra? udzia? w polowaniu. Nast?pnym razem b?dziecie mieli wi?cej szcz??cia. Wracajcie do domów." Nie jestem zawodowcem. Jestem zwyk?ym amatorem z powa?nymi k?opotami finansowymi. Czynsz wzrós? dwukrotnie, konto w banku ?wieci?o pustkami, nie mia?em ju? czym zap?aci? rachunków za gaz, pr?d, telefon... A? tu nagle kiedy si? przebudzi?em którego? ranka, przysz?a mi do g?owy zaskakuj?ca mysi: gdybym zabi? Rushdiego, móg?bym sobie jako? poradzi? do ko?ca miesi?ca. Skre?li? istot? ludzk? z listy ?yj?cych w zamian za okr?g?? sumk?, czy to jest nie w porz?dku? Nie jestem wierz?cy, nie czu?em wi?c jakiej? specjalnej urazy w stosunku do tego pisarza, który awansowa? na mi?dzynarodow? zwierzyn? ?own?. A wi?c? Czy istnieje jaki? powód, ?eby nie skorzysta? z okazji? Do?? mam barów szybkiej obs?ugi i publicznych ?rodków transportu. Loterie, Lotto i gra na wy?cigach te? k?óc? si? z moim osobistym poczuciem moralno?ci, ale czy z tego powodu mia?bym nie przyj?? g?ównej wygranej? A ile? to milionów muzu?manów uzna mnie za bohatera: Topor akbar! Papie?, o ile wiem. nie zagrozi? zabójcy ekskomunik?. Komuni?ci - kolejne autorytety moralne naszej planety - nigdy nie informowali, ?e nie podadz? mu r?ki. Co do kanclerza Austrii, to od teraz mog? liczy? na jego sympati?. Krótko mówi?c, tak jak w moich codziennych k?opotach czu?em si? samotny i porzucony przez wszystkich, tak nurzaj?c r?ce w krwi tego winowajcy i kiepskiego poety, mog? by? pewien przychylno?ci ca?ego ?wiata. Wielka rodzina ludzka gotowa jest przyj?? mnie na swoje ?ono. Po raz pierwszy wspó?cze?ni wezm? na siebie odpowiedzialno?? za moj? osobist? ha?b?. Co za ulga! Có? za odkupienie win! Doszed?szy do takiego wniosku, wzi??em ze sto?u nó? kuchenny i wyszed?em przelecie? si? bulwarem. Pokr?ci?em si? jakie? dzieci?? minut i ciach! natkn??em si? na swoj? ofiar?. Szed?em za facetem a? do odludnego miejsca; tam go za?atwi?em. Starannie odci??em g?ow?, w?o?y?em do reklamówki i zabra?em jako dowód. Wiedzia?em, ?e nie b?dzie ?atwo z wyegzekwowaniem zap?aty. Ale przecie? za rysunki te? mi p?ac? z oporami. Przewidywa?em, co mi powiedz?: - Ale? ten facet jest blondynem! To nie mo?e by? Rushdie. - No dobra, farbowa? sobie w?osy. Na jego miejscu ja te? bym tak robi?. - A to ma by? jego dowód osobisty? Wystawiony jest na Roberta Dubois. - Prawdziwy fa?szywy paszport wyrobiony przez Scotland Yard. Wiadomo, ci ze Scotland Yardu wszystko mog?. - Poza tym prosz? spojrze? na jego twarz, musia? by? m?ody, du?o m?odszy od Rushdiego. - W?a?nie dlatego ma podwójn? warto??. Zabi?em Rushdiego, jeszcze zanim napisa? "Szata?skie wersety"! Wydusz? z nich moj? nagrod?, mimo tych nieuczciwych zagrywek. Do rozwi?zania pozosta? mi tylko jeden, za to bardzo wa?ny problem: do kogo mam si? zwróci?? Ambasada Iranu mnie onie?miela... No masz, jasne, do telewizji! Przecie? to telewizja poda?a warunki umowy. Pewnie maj? specjalny dzia? zajmuj?cy si? identyfikacj? zw?ok i wyp?at? nagród. Jak przy ka?dym konkursie telewizyjnym. Przy odrobinie szcz??cia mog? dodatkowo wygra? magnetowid. Do mnie, rozkoszy ?ycia! P ot??ny tankowiec przep?yn?? zbyt blisko wybrze?a i kilka tysi?cy ton ropy wyla?o si? na ?owiska siedzi. No i co? Ano wszyscy zacz?li czepia? si? kapitana, korzystaj?c z pretekstu, ?e by? lekko zawiany. Po raz kolejny ochlapusy stuka?y si? kieliszkami i wykrzykiwa?y: "Nieodpowiedzialny skurwysyn! Morderca fok! Potwór! Szaleniec!" Rzadko antyalkoholizm w czystej postaci przejawia si? z tak? gwa?towno?ci? i tak niesprawiedliwie. Mo?na by pomy?le?, i? rzeczywi?cie pijacy s? gorsi od innych ludzi. A to nieprawda. Facet, który popija, nie mo?e by? z gruntu z?y. Szkody, które wyrz?dza, s? wynikiem b??dów, a nie dzia?ania z premedytacj?. B??dzenie, tak jak ?mianie si?, jest rzecz? ludzk?. Nawet bardziej ludzk? - o?miel? si? stwierdzi? - poniewa? nie ka?dy si? ?mieje, za to wszyscy pope?niaj? b??dy. Aha. pijaczyny zatruwaj? ?rodowisko? Tak? A inni, a zwolennicy mineralnej? Ira?czycy i Irakijczycy nie maj? specjalnej s?abo?ci do napojów wyskokowych, a ile tysi?cy ton ropy wylali do cie?niny Ormuz i innych mórz arabskich? Zapruty kapitan rosyjskiego liniowca spotka? si? zbyt gwa?townie ze swoim koleg? na Morzu Czarnym i kilku pasa?erów si? utopi?o. Ale piloci miga, którzy rozwalili korea?ski samolot pasa?erski, ci byli trze?wi. Nikt im za to nie spu?ci? manta. A przecie? nie mogli si? t?umaczy?, ?e byli na gazie. Ch?odny, przytomny umys?, bystre oko - byli w pe?ni ?wiadomi. Tak jak artylerzy?ci z Bejrutu. Jak podkladacze bomb na lotniskach. Jak mordercy fok, ci profesjonalni, którzy pijaj? wy??cznie herbat?. Jak ameryka?scy przemys?owcy odpowiedzialni za katastrof? w Bhopalu. Jak zabójcy m?odych Algierczyków pragn?cych swobody. Jak ?o?nierze plutonu egzekucyjnego i inni stró?e ustalonego porz?dku wsz?dzie tam, gdzie ciasne prawa pij? jak przyma?e ubranka. Jak ?owcy g?ów, swi?toszkowaci i oddani ludowi megaloma?scy przywódcy pa?stw, jak ksi??a i wszelkiej ma?ci fanatycy. Jak ka?dy, kto zachowuj?c trze?wy umys?, przyjmuje odpowiedzialno?? za swoje czyny po starannym rozwa?eniu wszystkich za i przeciw. Jak ka?dy, dla kogo jest oczywiste, ?e nie mo?na zrobi? omleta, nie rozbijaj?c jajek. Da?by Bóg, ?eby oni wszyscy wi?cej pili! ?eby tankowali jak inni. A nawet wi?cej od innych. Zawiany ajatollah raptem staje si? sympatyczniejszy. Kardyna? przy barze powraca na ?ono rodziny ludzkiej. Ideolog na czworakach kieruje swoje deklaracje wreszcie do w?a?ciwej cz??ci cia?a tych, których próbuje przekona?. Wiem. ?e nie zyskam powszechnego poparcia, ale wobec nag?o?ci sytuacji i nie?yczliwo?ci publicystów, zdecydowa?em sam powo?a? Towarzystwo Ochrony Pijaków. Jego celem b?dzie - jak sama nazwa wskazuje - ochrona tych moczymordów, których ju? mamy, jak równie? pozyskanie maksymalnej ilo?ci osobników, których trze?wo?? zagra?a spo?ecze?stwu. Za mn?! Kto si? we mnie lubuje, ten si? zapisuje. Na zdrowie! Z decydowa?em si? powiedzie? stanowcze nie. Zwo?a?em konferencj? prasow? i og?osi?em swój zamiar sko?czenia z piciem wina oraz w ogóle alkoholu, a tak?e przej?cia na bezterminow? diet?. - Z obawy przed k?opotami zdrowotnymi? - zapyta? dziennikarz "Que Choisir?". - Nie. Widzi pan, dziewczyna mnie zostawi?a. Rozumiem j?, jest m?oda, ?adna, inteligentna. - Zdaj? si?, ?e widzia?em j? pewnego wieczoru w Chez Lipp, jedli?cie pa?stwo razem kolacj? i wygl?dali?cie na bardzo zakochanych - wtr?ci?a si? dziennikarka z "Elle". - Co si? sta?o? Jakie? nieporozumienie? - Nie. Ja po prostu jestem odstr?czaj?cy. Opu?ci? mnie mój doradca finansowy, kobieta, z któr? ?y?em, zanim pozna?em t? moj? dziewczyn?, te? mnie zostawi?a, zabieraj?c ze sob? - czego nie ?a?uj? - histeryczn? suczk?, która ?ywi?a do mnie tak? nami?tno??, ?e zasz?a od tego w ci??? urojon?. Skoro wszyscy mnie opuszczaj?, to dlaczego ja sam nie móg?bym tego zrobi?? Korespondent "Quotidien" pokr?ci? g?ow?. Wyczu?em, ?e jest sceptyczny i ze to w?a?nie jego powinienem przekona?. - Powa?nie, jestem ?ywotnie zainteresowany tym, ?eby schudn??. Jeden kilogram mniej odm?adza o jeden rok. Kiedy? nie wygl?da?em na swój wiek, a teraz cz?sto daj? mi pi??dziesi?tk?, chocia? mam zaledwie czterdzie?ci dziewi?? i pól. Gdybym straci? pi?tna?cie kilogramów, cofn??oby mnie o pi?tna?cie lat i znalaz?bym si? na pocz?tku lat sze??dziesi?tych, w jednym z najpi?kniejszych okresów mojego ?ycia. To przywilej grubasów. Mog? si? odm?odzi?, trac?c na wadze, tak jak aeronauta zrzuca balast, by móc wznie?? si? wy?ej. Chudzi nie maj? takiego pola manewru. Od tej chwili prosz? na mnie nie liczy?, je?li chodzi o kolacje na mie?cie czy wykwintne przyj?cia. Koniec z winem z Bordeaux czy Bourgogne, koniec z armagniakiem, ciasteczkami i kanapkami! Na sali zapanowa?a konsternacja. To prawda, by?em raczej weso?ym kompanem. Trzeba mnie by?o widzie?, jak tankowa?em przy barze, opró?niaj?c butelk? za butelk?. I nie zadziera?em nosa! Przypija?em do najwi?kszych g?upków, ?mia?em si? bez z?o?liwo?ci z ich krety?skich dowcipów albo z ogromn? uwag? i zaanga?owaniem s?ucha?em ich wywodów na temat nagród literackich. Ta epoka min??a bezpowrotnie. - Jak? diet? odchudzaj?c? zamierza pan stosowa?? - wypytywa? redaktor z "Liberation". - Niskokaloryczn? metod? doktora Floyda czy bezt?uszczowy jad?ospis Cioci Puci? - Ani jedno, ani drugie. Zastosuj? diet? NIE. Przedstawiciele prasy zawi?li wzrokiem na moich wargach. O?ówki ?miga?y po kartkach notesów, flesze b?yska?y o?lepiaj?co. Napi?cie sta?o si? nie do zniesienia. - Dieta NIE? Co to za dieta NIE? - No có?, polega ona na tym, ?e gdy tylko mam na cos ochot?, gdy tylko pojawi si? pragnienie, ba, zanim jeszcze poczuj? pierwsze przejawy woli, mówi? nie. Lubi? sery? Nie b?dzie serów. Uwielbiam frytki? Skre?lone frytki. Przepadam za czekolad?? ?egnaj, czekolado. Metodycznie odmawiam sobie przyjemno?ci. Ka?? sobie drogo za wszystko p?aci?. Post?puj?c w ten sposób, okre?li?em obszar, którym rzeczywi?cie w?adam. Mog? sobie sam wybra? najbardziej zno?ny kawa?ek tej ja?owej strefy. Tylko w ten sposób mo?e mi si? uda? ze sob? rozsta?. - Czy to nie masochizm? - zasugerowa? publicysta z "Le Monde". - Sk?d?e znowu. Mamy tu do czynienia raczej z przemy?lan? regresj?. Jak wielu niewysokich grubasów, jako dziecko by?em chudzielcem i niejadkiem. Matka b?aga?a mnie, ?ebym zjad? kotleta, boj?c si?, ?e sko?cz? z krzywic? albo gru?lic?. Ojciec denerwowa? si?, piekli?, powo?uj?c si? na w?asne dzieci?stwo pozbawione luksusów, którymi ja by?em otaczany. "Ty nie chcesz je?? kotleta, a ja musia?em walczy?, ?eby przynie?? do domu, gdzie zdychali?my z g?odu, kilka marnych kartofli!" Wysilano si?, przygotowuj?c mi smakowite przek?ski, dania pichcone specjalnie dla mnie, bez ko?ci i o?ci, ?adnie pokrojone, ?atwe do prze?ucia, w których nietrudno by?o odró?ni? mi?so od warzyw - ?eby tylko mnie nie zrazi?. Nic z tego. Mówi?em nie i zmyka?em od sto?u. A potem, w miar? jak dorasta?em, zacz??em znajdowa? wi?cej upodobania w tym. co odrzuca?em. Powtarzano mi: "Sk?d mo?esz wiedzie?, ?e tego nie lubisz, skoro nie próbowa?e?? Spróbuj chocia?. Tylko odrobin?..." Spróbowa?em. Nie by?o takie z?e. Wzi??em jeszcze. Urz?dzono ?wi?to. Sta?em si? dzielnym ch?opcem, rozs?dnym dzieckiem, m??czyzn?. Zmusza?em si?, ?eby byli zadowoleni, ?eby urosn??, ?eby by? "takim jak inni". Nie lubi?em ani wina. ani piwa, ani papierosowego dymu, ani ostryg, ani szpinaku, ani any?u, ani g?upków. W ko?cu zaakceptowa?em wszystko, jak leci. Czy sta?em si? przez to taki jak inni? Nie, sta?em si? grubszy od innych. A teraz do??. ?ebym móg? za?o?y? swoje stare spodnie, musze znów nauczy? si? mówi? nie. Nic albo bardzo niewiele ma mi sprawia? przyjemno??. Musze przesta? zachwyca? si? daniami i lud?mi, postara? si? ju? ich nie lubi? I prosz? mi wierzy?, to wcale nie jest takie trudne. To niesamowite, Jak ?wiat staje si? oboj?tny, kiedy nie mamy w czubie Oboj?tny, a nawet nie do zniesienia. "P ada? deszcz." Uwielbiam czyta? historie, które tak si? zaczynaj?. Mam wra?enie, ?e opowiadaj? w?a?nie o mnie. Zanim przejd? do nast?pnego zdania, robi? sobie przerw?. Najpierw id? do okna. ?eby sprawdzi?, czy nie pada. Co za szcz??cie, je?li akurat tak si? trafi! Patrz? wtedy na wilgotne dachy, puste, opuszczone podwórze. Dostrzegam ciekn?c? rynn?, kota w z?ym humorze, który wciska si? pod worek ze ?mieciami, szukaj?c pod nim schronienia, i doniczk? z ociekaj?cymi wod? kwiatami, których li?cie dr?? pod ci??arem spadaj?cych kropli. Ale wró?my do rzeczywisto?ci. Najcz??ciej nie pada. Zamykam oczy i wyobra?am sobie, jak w przemoczonym ubraniu, z twarz? ociekaj?c? wod? taplam si? w ka?u?ach. Potrafi? nawet ?ledzi? drog? zimnej stru?ki, która ?ciekaj?c z karku, w?lizguje mi si? za ko?nierzyk koszuli i sp?ywa mi?dzy ?opatkami. A? mnie od tego przechodzi dreszcz. S?ysz? po?wist samochodów na mokrym asfalcie. Pociemnia?y chodnik l?ni niby nurt rzeki, dziurkowany ruchliwymi poblaskami. Deszcz ma dziwn? w?a?ciwo??. Sam bezwonny, bezbarwny i pozbawiony smaku, wzmaga zapach, kolor i smak innych rzeczy. Poczynaj?c od mojego cia?a, którego istnienie staje si? bardziej oczywiste. Tysi?ce drobnych razów spadaj?cych na mnie tam i sam. kropkowan? lini? zakre?la moje osobiste granice, obrysowuje posta?. "Ach tak. to tutaj mia?em ramiona, tutaj biodra, nogi, klatk? piersiow?, plecy..." Potrzebowa?em tej mi?kkiej, ?agodnej akupunktury, ?eby od?wie?y? sobie pami??. Niestety, nadmiar rzeczywisto?ci wywo?uje melancholi?. O n?dzne cia?o, rozpuszczaj?ce si? ?atwiej ni? kostka cukru, nie dane ci b?dzie d?ugo po?y?! Deszcz, który ci? dzisiaj pie?ci, wkrótce b?dzie rozmywa? twoje prochy. Jest nad czym zap?aka?. Bez fa?szywego wstydu. P?acz w deszczu nie ha?bi. Tylko tyle mog? zrobi?. ?zy. które dodaj? do hektolitrów wody sp?ywaj?cej z chmur, stanowi? mój skromny udzia? w smutku ca?ego ?wiata. ??cz? si? z natur?; i jak ona rozczulam si? nad swoim tragicznym przeznaczeniem. To dla mnie pada. Jak?e ?wiat mnie ?a?uje, i to jeszcze zanim umr?! Czy mo?na bardziej delikatnie okazywa? swoje wzgl?dy? Bardziej wzruszaj?co? Wi?c ta rozpustna i niecna rzeczywisto??, w której ?yj?, szykuj?ca si?, ?eby mnie sprz?tn??, mia?aby skrywa? tak? niezwyk?? wra?liwo??? Moje nasi?kni?te ubranie, ci??kie od ulewnego deszczu, ?wiadczy o znaczeniu, które mi si? przypisuje tam na górze. Wi?c nie jestem znienawidzony? Ani troch?? Wspó?czuje si? mi? Martwi o mnie? Nagle deszcz wydaje mi si? zbyt sk?py. A je?li to tylko mydlenie oczu? Zas?u?y?em na porz?dn? ulew?, a tu krople padaj? coraz rzadziej. Grozi przeja?nienie. Po deszczu czas na pi?kn? pogod?. To dla innych. O mnie ju? zapomniano. Wracam do pierwszego zdania. "Pada? deszcz." Tym razem leje jak z cebra. Taksówkarze zrz?dz?, studzienki ?ciekowe si? zapychaj?, rzeki wyst?puj? z brzegów. Powiew paniki porywa przechodniów. P?dem chowaj? si? pod markizami sklepów, w bramach, sk?d oszo?omieni przygl?daj? si? mojemu deszczowi. Nie wiedz?, ze ten deszcz przeznaczony jest specjalnie dla mnie, ale domy?laj? si?, ?e nie pada dla nich. Cia?a kobiet wynurzaj? si? na powierzchni? mokrego ubrania i oddaj? memu spojrzeniu w nadziei, ?e mnie pozyskaj?. Deszczowe syreny nie maj? rybiego ogona, lecz nogi ze skrzyd?ami. Narodzi?em si? z podobnego cia?a, tak samo mokry jak one, zanurzony w wodach. Napada?o si? co niemiara w ów dzie?. Nie ?ywi? urazy ani do nich, ani do ?adnego z moich bli?nich. Nieszcz??ni ?miertelnicy, wszyscy jeste?my w tym samym po?o?eniu, pod rynn?. Deszcz, podobnie jak ?mier?, równo traktuje ka?dego. Tak samo moczy biednych, jak i bogatych, m?odych i starych, kobiety i m??czyzn. "Pada? deszcz." Zgoda. Ale gdzie? "Pada?o w gabinecie lorda Davenporta." "Gabriela, której twarz poszarza?a z przera?enia, kucn??a, by zajrze? pod ?ó?ko: pada?o." "Pada?o w szufladzie komody w stylu Henryka III." "Pada?o w kieszeni Willenvana Luijka." "Pada?o wewn?trz kapelusza imama." "Pada?o w majtkach Wirginii Fievre." "Pada?o przed numerem 148 przy nie de Vaugirard". "Pada?o na liter? L w napisie Coca-Cola." Niech?e wi?c pada, na Boga! Dlaczego deszcz nie pada wsz?dzie, skoro naprawd? si? mnie ?a?uje? Dlaczego, gdy ma mi si? okaza? troch? uczucia, sympatii, ludzkiej solidarno?ci, od razu zaczynaj? si? matactwa? Cholera, jak ja ?a?uj?, ?e nie zazna?em deszczy monsunowych! Ach, gdyby tak mog?a u nas nasta? prawdziwa pora deszczowa! Prawdziwa! Gdyby mog?o pada? dla mnie wsz?dzie, ca?y czas i mocno, mocno! ?e móg?bym wzi?? przysznic? Zgoda, ale to jednak nie to samo. S amolot, którym wracali z wyspy Reunion, gdzie uczestniczyli w konferencji "Literatura i/albo film", nagle zacz?? traci? wysoko?? i spad?, w wyniku czego Duras i Godard zmoczyli si?. Zmy?lam, oczywi?cie. Duras i Godard maj? sucho. Ale zachcia?o mi si? wyobrazi? sobie ich dialog. DURAS - Potrafi pan? GODARD - Nie, nigdy nie potrafi?em. DURAS - Mam na my?li p?ywanie. Ocean si? burzy. Ba?wany wznosz? si? na pi??, albo dajmy na to - pi?tna?cie metrów. Kiedy Duras unoszona jest w gór?, Godard spada w dó?, i tak na przemian. Nieprzytomnie opili si? wody, a mimo to - straszne to czy wspaniale? - nie zaprzestali wymiany pogl?dów. GODARD - P?ywa?? Có? to znaczy p?ywa?? Utrzymywa? si? na powierzchni? Prosz? pomy?le? o "Rainbow Warrior", s?u?bach specjalnych, Hernu: wyp?yni?cie na powierzchni? mo?e cz?owieka zniszczy?. DURAS - Naturalnie. P?ywanie to... GODARD - Nigdy nie umia?em p?ywa?... DURAS - Pan ma cos z ?ososia, ale takiego, który nie p?yn??by pod pr?d na tar?o. Pan nie chce si? trze?. Uprawia? wodn? mi?o??, rze?bi? wod? l?d?wiami. GODARD - Ka?da rzeka bierze swój pocz?tek z górskiego strumienia. Tak samo w kinie czy w technice wideo na pocz?tku jest ta?ma, pomys?... DURAS - Znaki... Tak... moje pisanie bierze si? z brzucha, z g??bi trzewi. Kiedy? pi?am, ?eby znale?? si?? na przep?yni?cie bia?ej kartki mojego notesu. Znaki same wyp?ywa?y na powierzchni?. Trzeba je by?o chwyta?, nie pozwoli?, ?eby znikn??y jak kamfora, solidnie mocowa? cum? s?ów. Zazdroszcz? panu, pan mocuje znaki obrazami. GODARD - Czy ja wiem... DURAS - Mnie technika przera?a. Pan budzi l?k. Panuje nad naszymi zmys?ami. GODARD - Jestem tylko rzemie?lnikiem, zegarmistrzem, który nakr?ca czas. DURAS - Ma pan pi?kne r?ce, jak stopy Platiniego. Platini opowiada? mi kiedy?, jaka groza go ogarnia, gdy pi?ka zamiast lecie? prosto, skr?ca na prawo czy lewo... Mówi?c to mia? ?zy w oczach. Powiedzia?am mu: "?zy pana s? gor?ce, bo wyp?ywaj? st?d, z brzucha". Zrozumia? mnie. GODARD - Technika otwiera drog? przypadkowi. Ale czym?e jest technika? Jak powiedzie?... DURAS - Nie powiedzie?. Pragn??. Wypowiedzie? pragnienie znaczy bardziej pragn?? ni? mówi?. GODARD - W "Szalonym Piotrusiu" Belmondo, którego poprosi?em, by wymaza? sobie twarz farb?, spyta?: "Jakiego koloru?" Odpowiedzia?em: "Zobaczymy!" Próbowali?my zielonego, ?ó?tego, czerwonego. Ci?gle nie tak, nie pasowa?o. Ogarn??o mnie zniech?cenie i wtedy us?ysza?em Coltrane'a i powiedzia?em: "Czemu by nie spróbowa? niebieskiego?" DURAS - Niebieski jest cudowny. Taki pomara?czowy. GODARD - Jean-Paul nie by? przekonany, ale zgodzi? si?, bo jest prawdziwym zawodowcem. Po zdj?ciach uca?owa? mnie serdecznie. DURAS - Obraz jak uderzenie pi??ci, pot i co tam jeszcze. Powinni?my si? zastanowi?, zebra? si? razem i zastanowi? nad szokiem, który wywo?uje przemoc. Wydawanie na ?wiat dziecka te? jest brutalne... Zabawne, pan mówi? o Belmondo. a ja my?la?am o Delonie. GODARD - Tak, gdy mówimy o jednym z nich, automatycznie przychodzi na mysi drugi. To tak jak z Tristanem i Tzar?. DURAS - W tym nazwisku jest tyle ?wiat?a. GODARD - Raczej cienia. Ludzie ci?gle ulegaj? z?udzeniom. Wyobra?aj? sobie, ?e to ?wiat?o przyci?ga ich uwag? do ekranu, a w rzeczywisto?ci ?wiat?o maj? za plecami. Ale nie odwracaj? si?. DURAS - L?kaj? si? spojrze? prosto w promienie, ?eby nie zamieni? si? w s?up soli. GODARD - W kinie zamieniliby si? raczej w cukierki. DURAS - Kostka cukru te? jest twarda, dopóki nie wrzucimy jej do herbaty, wtedy myk i staje si? mi?kka, rozp?ywa si?. A herbata robi si? s?odka. GODARD - Trzy miesi?ce temu, w Szwajcarii, znalaz?em kurze pióro. Podnios?em je. Nies?ychana jest mi?kko?? pióra. Znaczy si? jego jednego ko?ca, bo drugi... DURAS - Tak... Drugi jest twardy. GODARD - Dlaczego przy pisaniu pos?uguje si? pani tym twardym ko?cem? DURAS - Prezydent spyta? mnie o to samo. GODARD - Bardzo chcia?bym przeczyta? ksi??k? napisan? mi?kkim ko?cem. DURAS - Jest jeszcze ?rodek. Delikatny koniec jest noc?. GODARD - Powiedzia?a pani "delikatny koniec", bo jest pani kobiet?. DURAS - W "Podró?y..." Bardamu powiedzia?, o ile dobrze pami?tam, "Nie dostan? mnie..." Zawsze mnie zastanawia?o, czy Celine mia? na my?li kobiety. GODARD - S?owa wydaj? si? nieskomplikowane, a obrazy... DURAS - Jedn? z rzeczy, które Historia odnotuje, jest to, ?e odwa?yli?my si? by? inteligentni... Móg?bym tak ci?gn?? przez kolejne dwie?cie stron. Dzie?o nosi?oby tytu? "Literatura i/albo kino". Tylko kto by to przeczyta?. Z arzuca mi si? czasami, ?e interesuj? si? tylko swoj? skromn? osob?. To prawda. ?yj? sam w sobie jak w otoczonym fos? zamku. Gdy dopadaj? mnie k?opoty, nie mam gdzie przed nimi uciec. Tak szczelnie przywieram do swojej skóry, tak ?cis?e przylegam do w?asnego istnienia, ?e brudz? si? szybciej ni? inni. Trac? ?wie?o??. Zamieniam si? w star?, zu?yt? bibu??. Powinienem zwi?kszy? dystans, zastosowa? w stosunku do swojego cia?a co? w rodzaju brechtowskiego wyobcowania. Mniej bym wtedy przypomina? mama?yg?. Jeszcze gorzej jest w podró?y. W ka?dej chwili grozi mi kloszardyzacja. Nie chc? przesadza?, ale doprawdy nie rozumiem, jak to si? dzieje - mam silniejszy zarost, odpadaj? mi guziki od rozporka, psuj? si? zamki b?yskawiczne, zaczepione o co? ubrania dr? si? jak zsikane niemowl?ta. Spada deszcz keczupu, zewsz?d s?czy si? smar, a popió? z papierosów wypala dziury w spodniach i marynarkach. Nie mam co na siebie w?o?y? ani gdzie si? podzia?. Ciekawe, ?e w miar? jak mój wygl?d si? pogarsza, wzrastaj? wymagania. Bywam tylko w luksusowych klubach i wysokiej klasy hotelach. W rezultacie ?ciga mnie sfora cerberów w smokingach, którzy chc? mnie wyrzuci?, zabroni? wst?pu, wywali? za drzwi. Wi?c ?eby si? broni?, stosuj? numer ze zdj?ciem. Jak si? ma trzydniowy zarost, czarne pazury, dziurawe buty, rozpi?ty rozporek i powyrywane kieszenie, niezb?dna staje si? pewna doza melancholii. Musisz by? romantyczny albo przepad?e?. Pij? wi?c wy??cznie szampana i jem tylko krem ze szparagów. To jad?ospis wielkiej gwiazdy skazanej na samotno?? z powodu nieszcz??liwej mi?o?ci lub jakiego? innego tajemniczego urazu. Kiedy z g?ow? pe?n? b?belków zabieram si? do tych cholernych szparagów, na gorsie mojej koszuli natychmiast zarysowuje si? jarzynowy krawat. Nie wpadaj?c w panik?, wyjmuj? z portfela owo s?ynne zdj?cie. Na ogó? przedstawia ono twarz kobiety, najlepiej ?adnej. Pogr??am si? w kontemplacji, oboj?tny na wszystko, z dala od n?dznej rzeczywisto?ci s?ugusów. Mog? do woli smarowa? si? kremem, gasi? cygaro na lewym r?kawie marynarki, wylewa? zawarto?? kieliszka na kolana. Kogo to obchodzi? Ogarnia mnie splin. A gdy ogarnia splin, wszystko wolno. Kiedy nadchodzi w?a?ciwy moment, reguluj? rachunek i wychodz?, nie zapominaj?c zostawi? na stole fotografii. To zamiast napiwku. Je?li akurat nie mam przy sobie zdj?cia kobiety, mo?e by? fotografia kota, psa albo nawet hipopotama. S tosunki mi?dzy moj? przyjació?ka Alicj? a jej kole?ank? Luiz? zdecydowanie uleg?y och?odzeniu. Przedtem panie by?y nieroz??czne. Ten sam kurs ta?ca, te same restauracje, ci sami faceci. Kiedy Alicja, która ma sk?onno?ci do tycia, decydowa?a si? na diet? odchudzaj?c?, Luiza - cho? chuda jak patyk - solidarnie sz?a w jej ?lady. A? tu nagle, po weekendzie sp?dzonym wspólnie w rodzinnym domu Luizy, wszystko przesta?o si? uk?ada?. Klasyczny przyk?ad nieodwo?alnego zerwania znajomo?ci, w ca?ej swej lodowatej krasie. Nikt nie znal przyczyny konfliktu. Znajomi obu pa? byli w wielkim k?opocie, staraj?c si? nie opowiada? po ?adnej ze stron. A wyobra?nia i j?zyki robi?y swoje. - Kiedy dziewczyny si? k?óc?, na pewno chodzi o faceta! - Nie, nie w ich wypadku! Mo?e raczej za mocno zaanga?owa?y si? w dyskusj? polityczn?... - A ja s?dz?, ?e posz?o o ró?nice zda? na temat pracy... (Luiza i Alicja by?y zatrudnione w tej samej ksi?garni.) - Mo?e posz?o o pieni?dze? Teraz ju? wiem. Prawda wygl?da zupe?nie inaczej. Alicja zda?a mi relacj?, która wyda?a mi si? wiarygodna, i przytoczy?a fakty b?d?ce przyczyn? zerwania. - Rozumiesz - opowiada?a, popijaj?c melancholijnie herbat? z fili?anki - troch? si? ba?am tej wizyty u rodziców Luizy. S? bardzo mieszcza?scy, jak to jeszcze zdarza si? na prowincji. Chcia?am zrobi? dobre wra?enie. Za?o?y?am skromny, czarny kostiumik, zrezygnowa?am ze szminki, w?osy uczesa?am w koczek. Wygl?da?am jak stara panna. Wszyscy byli szalenie mili. Po wystawnej kolacji, któr? podano na pi?knej od?wi?tnej zastawie, zaprowadzono mnie na spoczynek do najpi?kniejszego pokoju w ca?ym domu. W nocy obudzi?o mnie ssanie w ?o??dku. Przez t? diet? jem bardzo ma?o i potem jestem g?odna. Pomy?la?am sobie, ?e pójd? wzi?? sobie cos z lodówki. Wsta?am i w ciemno?ci zacz??am maca? przed sob? w poszukiwaniu w??cznika. W ko?cu go znalaz?am. Po zapaleniu ?wiat?a zobaczy?am, ?e niechc?cy przewróci?am ka?amarz, którego zawarto?? wyciek?a na dywan. Wszelkimi sposobami próbowa?am usun?? plamy, ale bezskutecznie. Wr?cz przeciwnie, by?o jeszcze gorzej. Kompletna katastrofa. Rano czu?am si? podle. Có?, pójd? do matki Luizy i powiem, co sta?o si? z dywanem. Zachowa?a si? bardzo mile. - To nic takiego. Ten dywan i tak mi si? nie podoba?, od dawna mia?am ochot? go zmieni?. Poczu?am wielk? ulg? i opad?am na fotel. - No i co? - No i jednym ruchem zabi?am chihuahua! - Chihuahua??? - Tak, ich cholernego pieska, którego nie zauwa?y?am. W?a?nie le?a? sobie na fotelu. Musia? mie? co? z sercem. Poczu?am co? mi?kkiego, rozleg?o si? pi?niecie. Domy?lasz si?, ?e natychmiast zerwa?am si? na równe nogi. Za pó?no. Próbowa?am nawet robi? mu sztuczne oddychanie, usta-usta. Na nic. Od czasu tego wydarzenia ca?a rodzina Luizy jest na mnie z?a, a szczególnie sama Luiza. Wi?c podj??am wa?n? decyzj?. - Jak?? - ?e zrzuc? dziesi?? kilo. O budzi? mnie dzwonek. To telefon, ale nie do mnie. Pomy?ka? Nie, to do NIEJ. Pewnie który? z jej kochasiów. Rzadko zasiadam do pracy o tak wczesnej godzinie, ale na le?enie w ?ó?ku by?em zbyt podenerwowany. Czego by nie mówi?, ONA nie daje mi spa?. S?ysz?, jak przemierza korytarz ci??kim krokiem, od którego dr?? szyby w oknach, i dzwoni fili?ank? z moj? kaw?. Wi?c pisz?, ?eby sobie ul?y?. Jacques powiedzia?: "Cztery dni, nie prosz? o nic wi?cej. Zrozum, ona jest kobiet? mego ?ycia. Wszystkie hotele w Pary?u maj? komplet z powodu jakiej? wystawy czy targów i je?li nie znajd? dla niej pokoju, dzi? wieczór wyjedzie do Austrii. W twoim mieszkaniu jest do?? miejsca. Odk?d Juliette odesz?a, mieszkasz samotnie. Je?li zgodzisz si? j? przyj??, oddasz mi przys?ug?, której ci nigdy nie zapomn?..." Jacques jest jednym z moich najlepszych przyjació?. Nie potrafi? mu niczego odmówi?. Odpowiedzia?em: "Zgadzam si? na cztery dni." U?ciska? mnie. ?eby przeprowadzi? now? lokatork?, wyznaczyli?my sobie spotkanie wieczorem w kawiarni. Od tego czasu mieszkam w piekle. Och, ONA jest bardzo dyskretna. Usilnie stara si? mi nie przeszkadza?. Zreszt?, rzadko j? widuj?, mo?na by powiedzie?, ?e mnie unika. ?azienk? zostawia nieskaziteln?, ?adne ciuchy si? nie walaj?, w kuchni sumiennie zmywa wszystkie naczynia i sztu?ce, których u?y?a. Problem tkwi g??biej. Wewn?trz. ONA mi dzia?a na nerwy. Nie mo?na kogo? polubi? na zawo?anie. Gdy tylko j? zobaczy?em, poczu?em, ?e w?os mi si? je?y. Uwa?am, ?e jest g?upia i brzydka. Ona sabotuje erotyczny wizerunek kobiety, a to mog?oby mi si? utrwali?. Mam ochot? wrzeszcze?, gdy tylko otwiera usta. Od brzmienia jej g?osu dostaj? g?siej skórki. Sposób, w jaki si? u?miecha, spuszcza wzrok, marszczy brwi, to, jak mówi, ?mieje si?, oddycha, wszystko to jest mi wstr?tne. Dwa czy trzy razy Jacques napomkn??: "No i jak, ci??ko znosi? te tantalowe m?ki? Pi?kna samotna dziewczyna w twoim mieszkaniu, czy to nie burzy twojego spokoju?" Uspokoi?em go z pe?n? szczero?ci?: "Zapewniam ci?, ?e nie odczuwam nawet najmniejszej ochoty, ?eby jej dotkn??!" Juliette odesz?a trzy miesi?ce temu. Ani ona, ani ja nie mogli?my sobie wyobrazi? dalszego wspólnego ?ycia bez mi?o?ci. Zerwanie zawsze sprawia ból, ale pozwala chocia? uchroni? podstawy: zachowa? szacunek drugiej osoby, unikn?? zgnilizny rozgoryczenia, odrodzi? ciekawo?? ?wiata. Mia?em wra?enie, ?e osun??em si? w cudze istnienie, po?lubi?em zupe?nie obc?, oboj?tn? mi kobiet? - przeciwie?stwo Juliette. Serce mi si? ?ciska, kiedy wspomn? moj? Juliette. Ach, o ile? wola?bym poprzedni? lokatork? od tej narzuconej przez przyjaciela! Min?? ponad tydzie?, odk?d ONA mieszka w moim domu. Czy d?ugo jeszcze b?d? musia? j? znosi?? Gdy pytam o to Jacques'a, przyznaje, ?e nie wie. Ich przygoda trwa?a krótko, ju? si? nie widuj?. Czuj? si? z?apany w pu?apk?. Na zawsze pogr??ony w ?ycie ma??e?skie zredukowane do samych wad. Zerwanie stosunków z Juliette by?o dziecinnie proste. A z NI?, poniewa? jej nie kocham, nie mog? nawet zerwa?. W ca?ym budynku pozostali?my tylko my dwoje, nowa lokatorka i ja, Reszta mieszka?ców, ??cznie z dozorcami, w?a?nie przemierza wzd?u? i wszerz nasz? planet? w poszukiwaniu spokojnego miejsca na wakacje. Zawsze lubi?em zostawa? w sierpniu w Pary?u. W tym roku wprost rozp?ywam si? z rozkoszy. Nowa lokatorka z pi?tego pi?tra mieszka tu? nade mn?. Zora Minanka. Przeczyta?em jej nazwisko na skrzynce na listy. Za ka?dym razem, gdy mijamy si? na schodach - oboje unikamy windy, gdy? w tych okoliczno?ciach awaria by?aby zbyt niebezpieczna - urzeka mnie powaga maluj?ca si? na twarzy o szerokim wypuk?ym czole, zachwyca spojrzenie ciemnych oczu i zmys?owo?? ust z wysuni?t? ?mia?o górn? warg?. Prosz? jednak nie s?dzi?, ?e interesuj? mnie wy??cznie twarze. Wchodz?c za ni? po schodach, mia?em mo?no?? stwierdzi?, ?e nogi ma te? bez zarzutu, o reszcie nie wspomn?, bo to nie wasza sprawa. Krótko mówi?c, Zora przewróci?a do góry nogami ca?? moj? list? rankingow? wymarzonych kociaków. K?opot tylko w tym, ?e dziewczyna jest absolutnie nietowarzyska. Na moje gromkie "Dzie? dobry!" odpowiada zniech?caj?cym, ledwie dostrzegalnym skinieniem g?owy. A mog?oby si? wydawa?, ?e na tej bezludnej wyspie, w któr? zamieni?a si? nasza kamienica, odrobina za?y?o?ci jest czym? zupe?nie naturalnym. Mieszka?a sama i nie przyjmowa?a wizyt. Akustyka w tego typu budowlach pozostawia wiele do ?yczenia. Gdyby Zora miewa?a go?ci, pierwszy bym o tym wiedzia?. Ze wzrokiem utkwionym w suficie ?ledzi?em jej dziwne trasy i zastanawia?em si?, co te?, u diab?a, mo?e porabia? w wolnym czasie. Chwilami dociera?y do mnie kawa?ki Duke'a Ellingtona, Slima Gaillarda, Billie Holiday. To ju? nie?le, ale czy mo?na ?y? tylko muzyk?? Znajome i znajomi wyjechali pewnie na wakacje. Chyba ?e ma romans z ?onatym m??czyzn?, który ma urlop, równie? od swojej kochanki. W ka?dym razie telefon milcza?. A ona pojawia?a si? zadbana, ze starannym, cho? dyskretnym makija?em, elegancko ubrana. Lubi?em my?le?, ?e zabiegi te czyni ze wzgl?du na mnie. Tak jak ja przeczyta?em jej nazwisko na skrzynce, i ona pewnie przeczyta?a moje. Mo?e wie, czym si? zajmuj?? Z pewno?ci? jest kulturalna i wykszta?cona. Pracuje w galerii lub wydawnictwie. To jej obco brzmi?ce nazwisko sk?ania do przypuszczenia, ?e jest t?umaczk?. Zreszt?, ci?gle paraduje z kup? ksi??czyde? pod pach?. Musz? przyzna?, ?e ksi??ki cz?sto wyst?puj? w moich snach erotycznych. W ko?cu nadarzy?a si? okazja, ?eby si? pozna?. B?ahy pretekst. W sierpniu w ca?ej naszej dzielnicy otwarty by? tylko jeden, arabski sklepik. W?a?nie wraca?a stamt?d z siatk? wypchan? zakupami, gdy przed bram? p?k?a jej reklamówka. Zaproponowa?em pomoc, któr? przyj??a z przepraszaj?cym u?miechem. Ob?adowany owocami, sa?at? i puszkami odprowadzi?em j? pod same drzwi. Wpu?ci?a mnie do przedpokoju, gdzie zwali?em wszystko na fotel. - Te torby s? do niczego, mnie te? przydarzy?o si? co? podobnego - powiedzia?em, chc?c przerwa? przed?u?aj?c? si? cisz?, która zaczyna?a ju? ci??y?, kiedy tak stali?my naprzeciw siebie jak para kretynów. Wzruszy?a ramionami i powiedzia?a wyra?nie: - Hau! Hau! Zupe?nie jakby szczeka?a. - Przepraszam? - spyta?em. Otworzy?a usta i znowu: - Hau! Hau! Hau! Nie ma w?tpliwo?ci, ta dziewczyna szczeka?a! Jej szczek w ogóle nie mia? w sobie agresji, przypomina? raczej takie poszczekiwanie szczeniaczka, ?agodne, a nawet troch? smutne. Pomy?la?em, ?e mo?e jest chora, i zaproponowa?em szklank? wody. Odmówi?a: - Hau! Hau! Hau! Hau! Hau! Teraz ton uleg? zmianie. Mia?em wra?enie, ?e chce mnie uspokoi?, co? wyt?umaczy?. Wzruszy?a mnie i roz?mieszy?a zarazem. Wymamrota?em jak?? grzeczno?ciow? formu?k? i zwia?em. Wariatka! Zamieszka?a nade mn? wspania?a dziewczyna, jeste?my sami w ca?ym sierpniowym Pary?u i nagle okazuje si?, ?e jest pot??nie stukni?ta. Takie moje pieskie szcz??cie. Szczekaj?cy kociak! Spocony, le?? wyci?gni?ty na ?ó?ku i wpatruj? si? w ciemny ekran telewizora. Jeszcze raz przywo?uj? w my?li scen?, któr? dopiero co prze?y?em. Ju? nie jestem taki pewien swojego zdania. Co w?a?ciwie pozwala mi przypuszcza?, ?e Zora jest pomylona? W jej zachowaniu nie ma nic dziwacznego. Zachowuje si? jak istota rozumna. Wygl?da na to, ?e jest niezale?na i obywa si? bez opieki. Czy sama zarabia pieni?dze, czy te? je od kogo? dostaje, to jednak ona nimi gospodaruje, ona dobiera sobie suknie i decyduje o swoim wygl?dzie. Du?o czyta i s?ucha dobrej muzyki. Bez trudu zrozumia?a, co do niej powiedzia?em, a nawet spróbowa?a odpowiedzia?. Jej osobliwe zachowanie nie jest skutkiem choroby umys?owej, lecz wynikiem k?opotów z porozumiewaniem si?. Zora nie jest te? niemow?, jest ofiar? straszliwszego kalectwa, które powsta?o na skutek nieprawid?owo ukszta?towanego gard?a czy te? jak kto woli - krtani. Biedna dziewczynka! Wstyd mi si? zrobi?o za moj? mentalno?? ma?odusznego mieszczucha bez wyobra?ni. No i czego si? tak przestraszy?em? Czy odmienny j?zyk obcy jest przeszkod? nie do pokonania? Czy?bym nie móg? zdoby? si? na wysi?ek? Nie zdo?a? porozumie? si? ze ?liczn? dziewczyn?? I to w?a?nie ja, który akurat w tym wzgl?dzie nigdy nie napotyka?em trudno?ci? Co tez ona sobie o mnie my?li? ?e jestem taki sam jak inni. Tu z pewno?ci? le?y przyczyna jej osamotnienia, które tak mnie intrygowa?o. Dopóki Zora milczy, pozostaje pi?kn? poci?gaj?ca dziewczyn?, z chwil? gdy otworzy usta, staje si? odpychaj?ca. W jej wypadku milczenie jest warunkiem spo?ecznej akceptacji. Nieszcz?sna dola tej m?odej i pi?knej kobiety wzruszy?a mnie. Zak?opotanie, które ogarn??o mnie przed chwil?, przemieni?o si? w czu?o??, a wspó?czucie w gwa?towne uczucie. Zora zaw?adn??a wszystkimi moimi my?lami. Nazajutrz o?mieli?em si? uda? do niej ponownie. Krótkie, schrypni?te "hau" po?o?y?o kres moim usprawiedliwieniom. Zjedli?my razem obiad na tarasie restauracji niedaleko Inwalidów. Mo?e to si? wyda? zabawne, ale nie mogli?my si? nagada?. To niesamowite, jak jedno "hau" mo?e si? ró?ni? od innego, wystarczy tylko uwa?nie si? ws?ucha?. Potrafi?a wydobywa? setki brzmie?, ka?de z nich obdarzaj?c nowym zna- czeniem. Budowane przez ni? zdania mia?y struktur? zbli?on? do kompozycji muzycznych. Pomijaj?c intelekt, zwraca?y si? wprost do uczu?. Precyzj? i bogactwo s?ów zast?powa? urok melodii. Ta z pozoru prymitywna mowa okaza?a si? bardziej wyszukana, ni?by to si? mog?o zrazu wydawa?. I bardziej radosna. Du?o si? ?miali?my. Szczególnie wtedy, gdy próbowa?em si? ni? pos?ugiwa? i robi?em b??dy. Zora poprawia?a mnie uprzejmie. Znowu próbowa?em i znowu mi nie wychodzi?o. Specjalnie przesadza?em. P?aka?a ze ?miechu, po prostu boki zrywa?a. Ludzie siedz?cy przy s?siednim stoliku spogl?dali na nas z przygan?, a my szczekali?my w duecie ku wielkiemu oburzeniu innych go?ci, i ?miali?my si? jak szaleni. Ten obiad by? pierwszy, ale nie ostatni. Wkrótce przywykli?my sp?dza? razem dnie, a potem i noce. Nie, w chwili szczytowania nie wy?a jak hiena. Przecie? nie by?a suk?. By?a kobiet?, któr? kocha?em. Sierpie? min?? szybko, zbyt szybko. Nasta? wrzesie?. Mam przyjaciela logoped?. Opowiedzia?em mu o Zorze. - Nigdy jeszcze nie spotka?em takiego przypadku. Przyprowad? Zor? do mnie. to j? przebadam. Mimo moich obaw. Zora ch?tnie zgodzi?a si? na spotkanie. Powtórzy?em jej enty raz, ?e kocham j? tak?, jaka jest, ale ?e nie mam prawa odrzuci? mo?liwo?ci wyleczenia jej. - Chodzi przede wszystkim o ciebie, moja droga, ?eby? nie by?a ode mnie zale?na, ?eby twój ?wiat nie skurczy? si? do mojej skromnej osoby. Badanie przeci?ga?o si?. Czeka?em na korytarzu. Wreszcie Zora wysz?a. Mia?a zaczerwienione oczy. Wszed?em porozmawia? chwil? na osobno?ci z przyjacielem. - No i jak? - Mam by? szczery? Zora mówi po francusku jak ka?dy z nas. Jej wymowa jest bez zarzutu. - Niemo?liwe... Chcesz powiedzie?, ?e symulowa?a? Ze stroi?a sobie ze mnie ?arty? Ale dlaczego... - Nie, to bardziej skomplikowane. Przyjacielsko obj?? mnie ramieniem. - Pos?uchaj, Rolandzie, Zora ci? kocha. Musisz podj?? leczenie. - Podj?? leczenie? Ja? Dlaczego? - Dlatego ?e Zora mówi najzupe?niej normalnie. Rozumiesz co z tego wynika? To tylko ty s?yszysz j? szczekaj?c?. Od ?mierci twojej suczki pod koniec lipca wci?? jeszcze nie przyszed?e? do siebie. Zreszt? twoje przywi?zanie do tego zwierzaka zawsze wydawa?o mi si? przesadne. W ?a?nie prze?y?em jedno z najbardziej wstrz?saj?cych do?wiadcze? w ?yciu. Nie ?a?uj? tego, gdy? poni?szy tekst mo?e mi przynie?? nagrod? Pulitzera, a je?li nawet szowinistyczni jankesi mi jej nie przyznaj?, b?d? mia? przynajmniej satysfakcj?, ?e to ja wpad?em na trop skandalu niegodnego naszego narodu. Ol?ni?o mnie nagle, w trakcie prze??czania telewizora z kana?u na kana?. Pi?? na sze?? stacji prezentowa?o programy urozmaicane kaskadami ?miechu. - Co to za g?upki za?miewaj? si? z tych krety?skich replik i namiastek debilnych gagów? - W prostocie ducha zadawa?em sobie takie oto pytanie. Zmarszczy?em czo?o w wysi?ku spowodowanym namys?em. Ka?dy komik powie wam, jak trudno rozbawi? publiczno??. Roz?miesza? potrafi? tylko ci najwi?ksi. Czy?by publiczno??, której spontaniczne wybuchy ?miechu s?ysza?em, by?a inna? Je?li tak, to sk?d si? wzi??a? Jak j? pozyskano? Podnios?em s?uchawk? i wykr?ci?em numer do Maxa. Max ma szar? cer? i zgaszone oczy re?ysera czynnego od dwudziestu lat. Przeszed? od interwencyjnych reporta?y na pocz?tku kariery do programów rozrywkowych, od spotka? polityków do popo?udniowych gier, od imprez sportowych do zakupów na telefon. Ramówk? programów znal jak w?asn? kiesze?. - Halo, Max. tu Roland. - Roland! Wiesz, która jest godzina, ty niegodziwy ?ajdaku? W?a?nie mi si? ?ni?o, ze p?yn? rowerem wodnym po morzu po?udniowym. - Ale? Max, jest dopiero dziewi?tnasta! - No i co z tego, nigdy nie s?ysza?e? o strefach czasu? No dobra, w czym ci mog? pomóc? - Chcia?bym, ?eby? mi co? powiedzia? na temat ?miechów puszczanych podczas emisji seriali komediowych w telewizji. Cisza. - Jeste? tam, Max? Zasn??e? czy co? - S? sprawy, o których lepiej nie rozmawia?. G?os zmieni? mu si? nie do poznania. Jego oddech tchn?? strachem, tak ?e b?benek w moim uchu wpad? w ostrzegawczy rezonans. - S?uchaj, Max, znamy si? od szalonych lat sze??dziesi?tych. Wiesz, ?e potrafi? milcze? jak grób. Prosz? ci? tylko o informacje... - Nie przez telefon - wyszepta? - za pól godziny b?d? w "Kameleonie". Kiedy wpad?em do "Kameleona", by?em ca?y mokry, chocia? od taksówki mia?em tylko pi??dziesi?t metrów. Max ju? siedzia? przy stoliku obok sraczyka. - Nikt ci? nie ?ledzi?? - W tak? piesk? pogod?? Nie ma strachu. Odetchn?? z ulg? i osun?? si? na oparcie ?awki. - To dobrze, przepraszam, ostatnio robi? si? nerwowy. Zna?em Maxa, nie nale?a?o go ponagla?. - Bourgueil czy Chinon? - Chinon. Po dwóch butelkach i po?owie trzeciej dosta?em nazwisko, adres i has?o. - Mister Radocha? Molier is funny. Uzbrojony po z?by ochroniarz wskaza? mi korytarz z mnóstwem drzwi, na których numery naniesiono kred?. Radocha, tego nie mo?na wymy?li?. Wszed?em do sali projekcyjnej w g??bi. Czeka?o ju? w niej jakich? pi??dziesi?ciu smutnych widzów p?ci obojga, wszelkich ras i pochodzenia. Rzadko zdarza?o mi si? widzie? naraz tyle ponurych twarzy, zgarbionych pleców i palców kurczowo zaci?ni?tych na por?czach. Po kilku minutach wlok?cych si? jak karawan w deszczu, m??czyzna o nieprzyjemnej, kamiennej fizjonomii stan?? przed ekranem i zabra? glos. - Dobry wieczór pa?stwu. Prosz? si? za?mia?. Nikt nawet nie pisn??. Pilnowa?em si?, pro?b? przyj??em bez cienia u?miechu. Pan Radocha wygl?da? na zadowolonego. Podj??, tym razem po angielsku: - Doskonale. Widz?, ?e ?adne z was nie mówi po francusku. Od umiej?tno?ci ?miania si? zale?e? b?d? wasze dalsze losy. Kiedy w rodzinnych krajach chronili?cie si? we francuskich ambasadach, wasze ?ycie nie mia?o wielkiej warto?ci. Przyj?li?my was i dzi?ki poczcie dyplomatycznej tych, którzy nie znaj? francuskiego, przewie?li?my a? tutaj. Ci z was, którzy wyka?? z?? wol? w ?mianiu si?, zostan? w ci?gu dwudziestu czterech godzin odstawieni do granicy. Pozostali pod koniec produkcji otrzymaj? kart? pobytu oraz kwot? wystarczaj?c? na zakup biletu drugiej klasy do metra. Zostaniecie ulokowani w studiach A i B, gdzie b?dziecie mieszka? a? do ostatniego odcinka. A teraz cisza. Prosz? o wy?wietlenie testu. Zgas?y ?wiat?a. Ju? po pierwszych obrazach rozpozna?em wyj?tkowo ponury kawa?ek ze starego serialu komediowego. Rozleg?y si? ?miechy i spontaniczne wybuchy rado?ci. Stara?em si?, jak mog?em, na?ladowa? swoich s?siadów, niestety, kiedy tylko rozb?ys?o ?wiat?o, pan Radocha wycelowa? we mnie palec. - Tylko bez k?amstw. Pan jest Francuzem? - Nie ma sensu zaprzecza?. - Przyszed? pan nas szpiegowa?? - Nie, poszukuje mnie policja, za zabójstwo. Pewien dysydent rosyjski poda? mi adres i has?o. Dobrze wyuczy?em si? swojej lekcji. Wygl?da?o na to, ?e pan Radocha by? zadowolony z mojego wyja?nienia. - Nie mog? pozwoli? panu zosta? - wyja?ni? ?agodnie. - Z odcinka na odcinek b?dzie si? pan ?mia? coraz s?abiej. Gorzej, b?dzie pan zara?a? innych. B?d? mie? chandr?, odda im pan nied?wiedzi? przys?ug?. Niech pan spróbuje zaanga?owa? si? przy serialu niemieckim lub hiszpa?skim. - Wszyscy do studia nagra? - przeszed? na angielski - zaczynamy natychmiast. Oto prawda, w któr? trudno uwierzy?. ?mieszków z francuskich seriali komediowych rekrutuje si? spo?ród opozycjonistów najbardziej tyra?skich ustrojów, którzy poprosili o azyl w ambasadach francuskich. Ci z nich, którzy znali francuski, zostali bezlito?nie odtr?ceni. Inni musz? ?miechem zas?u?y? na kart? pobytu. Nigdy si? wi?c nie ?miejcie, s?ysz?c wybuchy weso?o?ci podczas seriali komediowych w telewizji, zbyt wiele w nich ?ez i cierpienia. J estem nawet zadowolony: w?a?nie przeszed?em testy na inteligencj?... i wypad?em ca?kiem nie?le! Sze?ciany i trójk?ty, kleksy, patyczki... Poradzi?em sobie ze wszystkim! Pono? mój IQ jest na dobrym poziomie. Wyra?nie wy?szym ni? przeci?tna! Nie pami?tam ju?, czy mia?em pi?tna?cie, czy sto pi?tna?cie, ale by? to wska?nik wystarczaj?cy, ?eby zosta? przyj?tym do klubu mózgowców... Kensa... Rzensa... czy Miensa. No, do takiego klubu ludzi powy?ej przeci?tnej. Mówi? o tym tak po prostu, nie przechwalam si?, przecie? tak w ogóle to nie moja zas?uga, nawet si? specjalnie nie stara?em przy rozwi?zywaniu testów! Zwyczajnie, ju? si? taki inteligentny urodzi?em. S? tacy, którzy rodz? si? idiotami albo g?upkami, a ja urodzi?em si? z pierwszorz?dnym wska?nikiem IQ. Przyznaj?, to niesprawiedliwe, ale tak ju? jest i nic na to nie poradz?. To kwestia genów, to znaczy dziedziczno?ci - wyja?niam tym, którzy nie za bardzo rozumiej? s?owo "gen". Rzeczywi?cie, musz? teraz zwraca? uwag?, czy inni za mn? nad??aj?... Przedtem nie zdawa?em sobie sprawy, ?e to mo?e by? trudne dla tych, co nie maj? takiego IQ jak ja... Ach, zreszt? s? pewnie i tacy, którzy w ogóle nie wiedz?, co to jest IQ. IQ to iloraz inteligencji... To si? nazywa iloraz, bo najpierw jest du?o cyfr, które si? mi?dzy sob? dzieli... Jak przy mierzeniu ci?nienia... Sto razy mi to wyja?niano, ale zapominam, jak to si? robi... To nie moja dzia?ka, nie? Mnie wystarczy, ?e wype?ni? testy, najlepiej jak potrafi?, w miar? moich skromnych mo?liwo?ci... To znaczy... powiedzia?em skromnych, ale to z przyzwyczajenia... mam swój umiar... Przecie? moje mo?liwo?ci nie s? znowu takie skromne! Wi?c je?li ja. który mam tak rozwini?t? inteligencj?, mówi? "moje skromne mo?liwo?ci", to co powinna mówi? reszta?!! Ci, którzy naprawd? maj? bardzo niski IQ... Lepiej, ?ebym wystartowa? z wy?szego pu?apu, to dla nich zostanie jaki? margines. Musz? przywykn?? do mówienia: "W miar? moich nadzwyczajnych mo?liwo?ci." Trudno, mog? sprawia? wra?enie troch? pretensjonalnego, ale dzi?ki temu ci z marn? inteligencj? b?d? mogli powiedzie?: "W miar? moich skromnych mo?liwo?ci" i sprawia? wra?enie, ?e robi? to z czystej pow?ci?gliwo?ci. Ka?dy musi jako? ?y?, co nie? To, ?e si? jest inteligentnym, nie znaczy zaraz, ?e trzeba post?powa? jak pies rze?nika, sam mam, a drugiemu nie dam. Tak w?a?nie powiedzia?em psychologowi. Zatka?o go z podziwu, musieliby?cie widzie? jego min?! Spyta?, czy nie ?ci?ga?em z jego podr?cznika, jak poszed? si? wysika?... Jakbym tego potrzebowa?! Zreszt? nawet si? nie stara?em, machn??em je, tak od r?ki, my?l?c o czym? innym... To nim naprawd? wstrz?sn??o... Wyci?gn?? testy pierwszej klasy, najbardziej podst?pne, najtrudniejsze... A ja, ciach! Bezb??dnie! Myk! W dziesi?? minut, ani sekundy d?u?ej. I sze??set franków! Niektórzy siedzieliby dwie godziny nad ka?dym testem. To nieop?acalne. Ach, ?eby tak wszyscy byli tacy jak ja, psychologowie lepiej by zarabiali! Spyta?em, czy powinienem przyj?? jeszcze raz, ?eby sprawdzi? - co mi tam sze?? stów - ale powiedzia?, ?e nie trzeba. Poradzi?, ?ebym si? zapisa? do tych mózgowców, i to wszystko. Aha, i poprosi? mnie, ?ebym nie mówi? innym, jak nale?y wype?nia? te testy, bo b?dzie je musia? wyrzuci? do kosza. Och, przyrzek?em mu... Wszyscy musimy jako? ?y?... Nawet ci, co maj? IQ ma?e jak ptaszek. IQ, kiu, kiu. Powiem wi?cej, my mózgowcy jeste?my za nich odpowiedzialni. Czasami trzeba im pomóc, ?eby mieli ?atwiejsze ?ycie. Bo im ?ycie nie idzie po ró?ach: oni nic nie kumaj?. Nie wiedz? nawet, dlaczego ?ony albo m??owie ich opuszczaj?, dlaczego frank spada i czemu zim? jest zimno, dlaczego ziemia si? kr?ci i co trzeba robi?, kiedy boli g?owa... Nic zabawnego... Wi?c zawsze, kiedy tylko mog? ich wybawi? z k?opotu, robi? to. Po prostu... Ju? taki jestem. Wielkie IQ i wielkie serce. Je?li tylko potrzebujecie pomocy, nie wahajcie si?: jestem do waszej dyspozycji. K a?dy mój dzie? jest jakby skrótem. Miniaturowym ?ywotem. Rano budz? si? niezdarny i g?upiutki jak male dziecko. W g?owie mam jeszcze bzdury, które ?ni?em noc? - to moje bajki. Ból g?owy, którym obowi?zkowo rozpoczynam dzie?, jest odpowiednikiem chorób wieku dzieci?cego. Le?? w ?ó?ku. a? mi odpu?ci. Ucz? si? mówi? - przez telefon, chodzi? - a? do toalety, wykszta?cenie uzupe?niam w ?azience, a s?u?b? wojskow? odbywam w kuchni, przygotowuj?c ?niadanie. Na przegl?danie korespondencji jest jeszcze za wcze?nie, nie mam do?? si?y, ?eby oprze? si? naciskom ?wiata zewn?trznego. Gdybym pope?ni? t? nieostro?no?? i otworzy? cho?by najchudsz? z kopert, musia?bym niezw?ocznie wraca? do ?ó?ka, zniech?cony do tego dnia, z którym tak niewiele mnie jeszcze ??czy. Troch? pó?niej, wczesnym popo?udniem, osi?gam wiek dojrza?y. Te swoje, w pewnym sensie, urodziny ?wi?tuj? w restauracji z powag? nale?n? tego typu uroczysto?ciom. Mimo kryzysu godziny p?dz?, jakby im kto za to p?aci?. ?eby zapomnie?, jak krótki jest mój czas, próbuj? znieczuli? si? kilkoma kieliszeczkami. Wkrótce dobijam do godziny szesnastej, tu dosi?ga mnie cios - rachunek. To prze?ycie powoduje, i? mocno posuwam si? w latach. Robi? si? zramola?y. M?cz? si? ze swoj? staro?ci? do pó?nych godzin nocnych, jak d?ugo tylko si? da, bo chc? jak najpe?niej wykorzysta? ostatnie chwile. Mimo ogranicze? fizycznych i psychicznych, które spadaj? na mnie, nieszcz?snego starca, odczuwam niczym niezm?con? przyjemno??, gdy przewozi si? mnie z miejsca na miejsce, gdy przewracam kieliszki, nie pami?tam dat i ludzi, gdy opowiadam g?upoty. Wszyscy s? dla mnie mili, a ci, których denerwuj?, udaj? rozczulonych. ?miej? si? i p?acz?, przywo?uj?c s?odkie wspomnienia, które nawet nie s? moj? w?asno?ci?. Kiedy nadchodzi czas, potulnie uk?adam si? na ?ó?ku. Na mojej poduszce mo?na by przytwierdzi? tabliczk?: "Tu spoczywa dzie? sko?czony, z kalendarza wykre?lony." W racam do domu po dwutygodniowej podró?y. Po otwarciu drzwi wej?ciowych odkrywam, ?e odpad? kawa? sufitu. Rega? biblioteczny si? rozpad?, pod?oga usiana jest ksi??kami, a powyrywane kartki p?ywaj? po powierzchni wielkich ka?u?. P?k?a jaka? rura i wszystko zala?a woda. Gwa?towny przeci?g wpadaj?cy przez szeroko otwarte okno korytarza wprowadza przedmioty w stan histerii. Talerze tocz? si? i roztrzaskuj? o ?cian?. Od sto?u w salonie odpad?y dwie nogi. Mebel ten, przewracaj?c si? na bok, rozbi? w drobny mak akwarium. Cia?ka rybek le??ce tu? przy zw?glonym telewizorze s? ju? w stanie rozk?adu. Kataklizm nie oszcz?dzi? te? kuchni, gdzie lodówka poruszana konwulsyjnymi, uporczywymi wstrz?sami w?a?nie ko?czy mia?d?y? zmywark? o kuchenk? elektryczn?. Drzwi do sypialni wypad?y z zawiasów. Szafa zwali?a si? na ?ó?ko. Upadaj?c zmiot?a nocn? lampk? i telefon. Na szcz??cie cz?owiek spostrzega zaledwie jedn? tysi?czn? wszystkich przejawów rzeczywisto?ci, ograniczam si? wi?c do stwierdzenia, ?e w mieszkaniu panuje niejaki nieporz?dek i z westchnieniem ulgi rozsiadam si? w swoim starym fotelu. Wsz?dzie dobrze, ale w domu najlepiej! C i muskularni faceci, których ogl?damy w filmach, to lipa. Na ekranie stwarzaj? pozory, a w rzeczywisto?ci - szkoda mówi?. Na przyk?ad taki Schwarzenegger. Wszyscy rozdziawiaj? si? w zachwycie. ?e si?acz, ?e zwierz?, ?e w ogóle kawa? bydlaka. Dobra, w porz?dku, przyznaj?, ?e jest napakowany. W filmach i na plakatach filmowych robi wra?enie. Ale w ?yciu Schwarzenegger to kompletne zero. Wiem, co mówi?; mieszka u nas, a to dlatego, ?e podrywa moj? ?on?. Ale przede mn? to si? chowa. Cykor. Mog? wo?a? po ca?ym domu, ?eby wyszed? i si? ujawni?, ?eby?my mogli porozmawia? uczciwie, jak m??czyzna z m??czyzn?. ?adnej odpowiedzi. Przyczaja si?. Chyba nawet wstrzymuje oddech, bo nie dochodzi mnie najmniejszy szmer. Ma?a przera?ona myszka. Moja ?ona te? trz?sie si? ze strachu. Pewnie zdaje sobie spraw?, ?e ten jej Schwarzenegger jest jak nad?ty balon. Biedaczka uczepia si? mnie tak, ?e ci?gn? j? czasem za sob? z dziesi?? metrów. - Rolandzie, Rolandzie, b?agam, nie rób mu krzywdy! - To niech mnie nie wnerwia. - Pozwól mu odej??. B?d? wielkoduszny. - Jak go dorw?, to sprawi? mu takie manto, ?e popami?ta. Ale go nie dorywam, tego tchórza. Bo si? ukrywa. W gazetach pisz?, ?e jest nie?mia?y. Gadanie! Po prostu ma stracha, ?e mu pokanceruj? t? jego ?liczn? bu?k?. - Wy?a?, Szwarcu?, Nawet ci? nie tkn?. S?owo m??czyzny! Mówi? powa?nie. Chc? tylko, ?eby stan?? przede mn?, ?ebym móg? mu spojrze? g??boko w oczy i powiedzie?: - Jeste? szmat?, Schwarzenegger, wracaj na ekran, tam mo?esz udawa?, bo tu u mnie po prostu nie istniejesz. Czekam, zdecydowany na wszystko. Nikogo. S iedz? w barze hotelu Astoria w Brukseli i pogryzaj?c te ich cholerne kuleczki z wodorostów, delektuj? si? starym porto. Jo, barman, z którym utrzymuj? ?cis?y kontakt, podchodzi i na ucho daje mi cynk: "Widzi pan t? m?od? kobiet?, siedz?c? tam pod obrazem?" Jasne, ?e widz?! Mimo stara?, które podejmuj?, ?eby patrze? gdzie indziej, moje oczy wci?? zwracaj? si? na ni?. Ma pi?kn?, tragiczn? twarz, jak na niektórych portretach Klimta. Najbardziej zwracaj? uwag? jej usta - wydatne, wygi?te jak luk mostu, spod którego wygl?daj? dwa niezwykle bia?e siekacze. - To nimfomanka - wyszepta? barman. Nie posiada?em si? ze zdumienia. - Sk?d pan wie? - Jej lekarz mi powiedzia?. Doktor Katz, psychoanalityk z Nowego Jorku. Prosi?, ?ebym mia? na ni? oko. Obieca?em, ?e dam mu zna? natychmiast, gdy tylko nawi??e kontakt z jakim? m??czyzn?. I w?a?nie wtedy na niego skin??a: - Poprosz? Krwaw? Mary, Jo. Odszed? spe?ni? zamówienie. Nimfomanka roz?o?y?a gazet?. Wygl?da?a na wielce zainteresowan? wydarzeniami na ?rodkowym Wschodzie. Chyba ?e udaje. Mo?e ma co do mnie jakie? zamiary? Odruchowo poprawi?em si? na krze?le. Cokolwiek si? wydarzy, jestem gotowy. Musz? przyzna?, ?e to naj?adniejsza nimfomanka, jak? zdarzy?o mi si? ogl?da?. Czas szybko p?ynie. Pora uda? si? na kolacj?. Kiedy przechodzi?em obok stolika nieznajomej, przewróci? si? kieliszek potr?cony gazet? i ca?a zawarto?? chlusn??a mi na spodnie. Kobieta, czerwona z zak?opotania, rzuci?a si? mnie przeprasza?. Nie przej??em si? zbytnio incydentem. Nadbieg? Jo ze ?ciereczk?. Osuszy? mi spodnie i poszed? po ciep?? wod?. Plamy zosta?y, ale by?y ledwie widoczne. Kolacja przeci?gn??a si? do pó?nej nocy. By?a cudowna pogoda, wi?c wraca?em pieszo. Na uliczce za hotelem Astoria natkn??em si? na dwóch m??czyzn, którzy w?a?nie napadli na kobiet?. Szcz??liwie szybko po?apa?em si? w sytuacji. Udaj?c, ?e jestem w wi?kszym towarzystwie, krzykn??em: - Chod?cie, oni s? tutaj! Opryszki da?y nog?. Okaza?o si?, ?e ich niedosz?? ofiar? nie jest nikt inny, tylko ta nimfomanka z baru. - Dzi?kuj?. Uratowa? mi pan ?ycie! Odprowadzi?em j? do holu hotelu i zaprosi?em na obiad nast?pnego dnia. Przyj??a zaproszenie. Restauracja hotelu Astoria by?a uroczym miejscem. Dyskretna obs?uga i wy?mienite jedzenie. Alicja, tak si? w?a?nie nazywa?a, Alicja Morgensen, pracowa?a dla du?skiego magazynu mody. Opowiada?a mi o swoim dzieci?stwie, które sp?dzi?a w krajach Azji, gdzie jej ojciec pe?ni? s?u?b? dyplomatyczn?. Rozmowa toczy?a si? wartko i weso?o. Posi?ek przebiega? w przyjemnej atmosferze a? do chwili, gdy zrzuci?a na moje spodnie talerz pe?en ravioli w sosie pomidorowym. By?o jej strasznie przykro. - Co pan sobie o mnie pomy?li! Maitre d'hotel i kelnerzy robili, co mogli, ?eby zmniejszy? rozmiary katastrofy, ale bez szczególnych osi?gni??. Uda?em si? do pokoju, ?eby zmieni? spodnie. Kiedy wraca?em, zaczepi? mnie jaki? starszy pan w binoklach, który wyra?nie czeka? na mnie przy windzie. - Jestem doktor Katz. Czy zechce mi pan po?wi?ci? kilka minut? Zgodzi?em si? zaciekawiony. - Czy dysponuje pan wi?ksz? ilo?ci? par spodni? Szcz?ka mi opad?a. - Przywioz?em ze sob? trzy. Westchn?? z ulg?: - Bogu dzi?ki! Wygl?da pan sympatycznie, nie chcia?bym wp?dza? pana w k?opoty. - Mam trzy pary, ale mi na nich zale?y. - Widzi pan, miody cz?owieku, moja pacjentka, Alicja Morgensen jest... - Nimfomank?. Wiem. Jo mnie uprzedzi?. Skin?? g?ow? z powag?. - To ostra posta? nimfomanii. Jej przypadek to by? twardy orzech do zgryzienia, ale dzi?ki nowatorskiej metodzie, któr? opracowa?em, ma du?e szans? na wyleczenie. - Na czym polega ta pa?ska metoda? - Za ka?dym razem, kiedy chora odczuwa niekontrolowany pop?d p?ciowy, wylewa jaki? napój lub zrzuca danie doprawione pomidorowym sosem na spodnie obiektu, który wzbudzi? jej po??danie. To radykalny ?rodek. - I brudz?cy - zaburczalem pod nosem. Przyzna? mi racj?. - Tak, czasami n?ka mnie poczucie winy. Oto dlaczego poprosi?em Jo, ?eby mnie powiadomi?, gdy tylko Alicja nawi??e kontakt z jakim? m??czyzn?. Moim ?wi?tym obowi?zkiem jest ostrze?enie go. I upewnienie si?, czy ma spodnie na zmian?. Da?em sobie spokój. Poszed?em spakowa? walizk?, uregulowa?em rachunek i w te p?dy wróci?em do Pary?a. O d trzech lat nosz? w sobie opas?? powie??. Jej akcja dzieje si? w Sewennach, gdzie w ?yciu nie by?em. Mam ju? pierwsze zdanie: "Nocami przy pe?ni ksi??yca Amelia Rocheblave, zupe?nie naga, wydaj?c ob??ka?cze okrzyki, powala?a drzewa mocnymi uderzeniami topora". Historia opowiada o dwóch siostrach, ka?da z nich uosobi? przeznaczenie tej drugiej. Jest jeszcze znachor, który zajmuje si? wywo?ywaniem wypadków drogowych. Ju? wyja?niam, jak to robi. Otó? walcz?c z autostrad?, która powsta?a wbrew woli mieszka?ców okolicznych terenów, znachor k?u? map? szpilkami. Zniech?cony nieskuteczno?ci? magicznych praktyk, prosty ten cz?owiek przyjmuje inn? metod?; na przeje?d?aj?ce samochody zaczyna spuszcza? granitowe bloki. Obrabowuje kierowców, a fors? przepuszcza z dwiema siostruniami, z którymi zreszt? miewa stosunki p?ciowe. Co wam b?d? opowiada?: po prostu pi?kna powie??. Gruba powie??. Tylko j? napisa?. Ale w?a?nie tutaj zaczynaj? si? schody. Trac? ochot?. Nie mam czasu. Napisanie powie?ci takiej jak ta, któr? nosz? pod sercem, to skromnie licz?c dwa lata pracy. Dwa lata, i to bez opieprzania si?. Brak mi potrzebnego do tego zapa?u. Jestem ju? za stary na takie numery. Tak naprawd? wcale mnie nie obchodzi ani Amelia, ani ten g?upkowaty znachor. Staram si?, jak mog?, ale jako? nie potrafi? zidentyfikowa? si? z postaciami swojej powie?ci. A same Sewenny wychodz? mi ju? uszami. Nic nie mam do mieszka?ców Sewenn, uwa?am, ?e s? nawet sympatyczni. No, ale czy musz? pisa? o ka?dym, kto jest sympatyczny? Ta powie?? po?era moje ?ycie. Kiedy pisz? opowiadanie, artyku?, kiedy wysiaduj? kolejny rysunek czy te? pracuj? nad scenariuszem, jestem wprost chory z poczucia winy. Zjawia mi si? Amelia Rocheblave, blada w blasku ksi??yca, wlepia we mnie te swoje wielkie oczy kretynki i be?kocze: "Dlaczego mnie opu?ci?e?? Ju? mnie nie kochasz? Co si? teraz ze mn? stanie? Czy nigdy ju? nie zaistniej??" Wydaj? ?a?osny j?k i szybko zaczynam nuci? "India?skie lato" - najbardziej czepliwy i oklepany kawa?ek, jaki znam - ?eby przegna? z mego umys?u t? Ameli?. Tak si? szcz??liwie z?o?y?o, ze pewien przyjaciel, któremu zwierzy?em si? ze swoich m?czarni, poleci? mi ?PLC: ?wiadome Przerwanie Literackiej Ci??y. Da? mi dobry i pewny adres. Umówi?em wizyt?. Ca?y zabieg trwa? zaledwie dwadzie?cia sze?? minut. Usuni?to zarodek powie?ci. Wcale mnie to nie bola?o. Teraz czuj? si? tak dobrze, ze mog? ju? nawet o tym rozmawia?. B adacze w?a?nie odkryli nieznan? do tej pory stref? kobiecego cia?a. Kilka mikronów kwadratowych skóry, mieszcz?cych si? mi?dzy p?pkiem a lewym biodrem. Jaki? nadzwyczajny wr?cz przypadek sprawi?, ?e do tej pory ?aden uczony nie wpad? na pomys?, by dok?adnie zbada? ten obszar, który przetrwa? dziewiczy od najdawniejszych czasów. Zapomniana bia?a plama na mapie ?wiata. Za wcze?nie jeszcze mówi? o w?a?ciwo?ciach, bogactwie i funkcji odkrytego fragmentu. O roli, któr? odgrywa w skomplikowanym organizmie cór Wenus. Czy jest to jeszcze jedna strefa erogenna? Czu?a plamka? Szósty zmys?? ?wiat medyczny jest niezwykle podniecony. N igdy nie wychodz? z domu bez mojej kapsu?ki "pierwszej pomocy". Poprosi?em przyjaciela chemika, ?eby mi zrobi? takie trzy. Pierwsz? zu?y?em, sprawdzaj?c, czy to dzia?a. Efekt by? powalaj?cy. Zasada jest prosta, kapsu?k? wk?ada si? pod j?zyk i po dwóch sekundach usta wype?nia p?yn do z?udzenia przypominaj?cy krew. Wystarczy rozchyli? wargi i wygl?da si? jak kto?, kto dosta? gwa?townego krwotoku. Gad?et do robienia durnych kawa?ów? Sk?d?e, niezb?dne wyposa?enie. Drug? kapsu?k? g?upio zmarnowa?em, zgrywaj?c si? przed ?on?. Okropnie si? wystraszy?a. Co ja mia?em, zanim zdo?a?em j? uspokoi?. Nie omin?? mnie opieprz, ale przynajmniej przekona?em si?, ?e metoda jest skuteczna. Od tej pory jestem zabezpieczony. Je?li znajd? si? w samolocie opanowanym przez porywaczy, albo je?li w banku natkn? si? na jakich? uzbrojonych bandytów, którzy b?d? chcieli wzi?? mnie na zak?adnika, lub je?li b?d? wyst?powa? w Pegazie - wiem, co mi pozostanie do zrobienia. Przegryz? kapsu?k? i zalej? si? krwi?. Nie ma takiej sutuacji, z której przy pomocy tej sztuczki nie wyszed?bym obronn? r?k?. Pomy?lcie sami, facet nagle zalewa si? krwi?, to budzi groz?. Jeszcze chwila i kopnie w kalendarz. Porywacze, bandyci, prezenterzy telewizyjni, wszyscy oni mog? nagwizda? go?ciowi, który w?a?nie wyci?ga kopyta. Szybciutko si? wycofuj?. Zostawiaj? go w spokoju. A mnie przecie? tylko o to chodzi. S ee you in London or Jerusalem! Pa?stwo Bernstein ?egnali si? ze wszystkimi, przechodz?c od stolika do stolika. Wsz?dzie klepano ich po plecach. Ludzi w tym wieku lepiej tak nie t?uc, bo jeszcze zako?cz? podró? przed wyjazdem. - Urocza para - stwierdzi?a Hermelina, kiedy wyszli. - Pozna?am ich w Saint-Paul-de-Yence w 1956. On by? znanym chirurgiem, a ona by?? modelk? firmy Chanel. Jak oni si? kochaj?. U?miechn??em si? uprzejmie. Od tygodnia wpadamy z Hermelin? do weneckiego Harris Bar i zacz??em ju? rozpoznawa? to towarzystwo. Przyje?d?aj? z Monte Carlo albo z Balearów i udaj? si? do Vevey lub na greckie wyspy. Ptaszki podró?niczki. Jest ich oko?o dwadzie?ciorga. Pary zdarzaj? si? rzadko. Wi?kszo?? z nich straci?a ju? wspó?ma??onka i podró?uje samotnie. Przewa?aj? m??czy?ni, to zaskakuj?ce, bo przecie? panuje powszechne przekonanie, ?e kobiety ?yj? d?u?ej. I pewnie tak jest, tylko panie siedz? sobie w domu albo zajmuj? si? wychowywaniem pociech swoich dzieci. Hermelina zap?aci?a rachunek i zaproponowa?a, ?eby przed wypiciem zwyczajowej fili?anki czekolady w Cafe Florian przejecha? si? do Akademii. Pomys?, naturalnie, mnie zachwyci?. Dzisiejszy dzie? d?u?y? si? w niesko?czono??. Wieczorem, jak?e by inaczej, jedli?my kolacj? na pierwszym pi?trze Harris Bar. To samo menu, te same - znaczy wyborne - wina, starzy bywalcy. - Pani Hermelino, prosz? mi powiedzie?, to prawda, ?e zna?a pani Strawi?skiego? - Jak to, nie opowiada?am panu o tym? To Cocteau mi go przedstawi? w Closerie... Dobra. Z?apa?a si?. Mog? sobie spokojnie poobserwowa? innych. To dziwne, jak u staruszków wzmagaj? si? nami?tno?ci, szczególnie u takich z fors?! Na przyk?ad Harry, ten gruby, ?ysy Anglik przy stoliku w g??bi sali nie mo?e scierpie? faceta, do którego wszyscy zwracaj? si? Francois-Marie-Paul, ubranego jak niegdysiejszy francuski ziemianin. Powód? Historia mi?osna czy ?ó?kowa sprzed trzydziestu lat. Posz?o o Peggy, t?, która w tej chwili siedzi do mnie plecami i która z upodobaniem prezentuje przepastne dekolty. Wysila si? jak mo?e, ?eby wzbudzi? zainteresowanie. Mizdrzy si?, g?o?no si? ?mieje i pije za dwóch. S? jeszcze inni. Starszy pan, który opowiada o ?lubie syna w Jersey, utrzymuj?c, ?e w?a?nie stamt?d wraca, cho? wszyscy wiedz?, ?e by? w szpitalu na operacji. Pani, która upar?a si?, ?eby nie nosi? okularów, w zwi?zku z czym t?ucze si? jak ?ma i wpada, na co tylko si? da. Pan pogr??ony w lekturze "Financial Times", by?y ?eglarz obja?niaj?cy jedyny rozs?dny sposób op?yni?cia przyl?dku Horn, strzaskany na maho? playboy, któremu obluzowuje si? sztuczna szcz?ka, gdy tylko próbuje si? odezwa?. Zjawi? si? kto? nowy. Mówi? do niego "Panie baronie". Poca?owa? w r?k? Peggy i Hermelin?, która mnie przedstawi?a. - W?a?nie opowiada?am Rolandowi, jak Bakst przygada? Cocteau... Baron zarechota?. - Cocteau sam si? o to prosi?! Hermelino, wygl?da pani czaruj?co. To suknia od Patou, nie myl? si?? - Tak. Przypomina mi najcudowniejsze chwile. Wrócili?my razem do hotelu. - Bez pana czu?abym si? taka samotna! Jest pan moim jedynym przyjacielem. I to tak m?odym... - Ale? Hermelino, przecie? ma pani mnóstwo przyjació?. Wszyscy pani? kochaj?. Pokr?ci?a g?ow? ze smutkiem. - Nieprawda, wiem, co mówi?. Mam znajomych, owszem, ale nie przyjació?. Moi wszyscy przyjaciele poumierali. Uca?owali?my si? przed udaniem si? na spoczynek do osobnych pokoi. Raz czy dwa razy robi?a mi propozycje, ale je odrzuci?em. Musia?em by? bardzo delikatny i przebieg?y, gdy? urazi? j? by?o niezwykle ?atwo. Nie znajdowa?em w sobie do?? odwagi ani determinacji, ?eby posun?? si? dalej. Doprawdy, czasami brzydzi?em si? samym sob?. Nazajutrz przy ?niadaniu pojawi?a si? nowa, nieznana para. On w wieku Hermeliny, ona m?odsza ode mnie. - Gaston! - wykrzykn??a rozradowana Hermelina - S?dzi?am, ?e jest pan we Florencji! - By?em tam jeszcze dzi? rano, ale kiedy us?ysza?em, ?e jest pani w Wenecji, zapragn??em przyjecha? i u?ciska? pani?. A poza tym moja ma?a tak bardzo chcia?a pani? pozna?! Pani pozwoli sobie przedstawi? Susan Padgett, ?wietny muzykolog z Cambridge. Przywitali si? i zacz?li szczebiota?. Ja milcza?em. Czu?em si? fatalnie. Muzykolog? Akurat. Z Cambridge? A to nowo??. Od razu j? rozpozna?em. Nazywa si? Ivane Borsky. Jest ?wiatowej s?awy antykwariuszem. To konkurencja. Gdy tylko nasze spojrzenia si? spotka?y, zrozumia?em, ?e zjawi?a si? z tego samego powodu co ja. Z powodu lampki Lipszyca. Tej, któr? Hermelina tak ceni, ?e nigdy jej nie sprzeda, ale któr? - jak utrzymuje dzienikarz z "Vogue Decoration" - zamierza podarowa? przed ?mierci? temu, kogo uzna za swojego najlepszego przyjaciela. N ie mam nic przeciwko ostatnim s?owom. Tak jak ka?dy chcia?bym mie? pi?kne zej?cie, paradne, pe?ne humoru i odwagi. Podziwiam zarówno "Dobranoc panienkom!" Offenbacha, jak i "Có? za formalno?ci bez ko?ca!" Malraux, które uwa?am za jego najwi?ksze dzie?o. W ka?dej wolnej chwili my?l? sobie o swoim ostatnim s?owie. Cyzeluj? je, sprawdzam w s?owniku wyrazów k?opotliwych, czy nie strzeli?em jakiego? niewybaczalnego byka, przez którego mog?aby ucierpie? moja po?miertna reputacja. Musz? jednak przyzna?, ?e pe?ne premedytacji przygotowywanie si? do ostatniego s?owa wcale mu nie s?u?y. Trudne jest to odej?cie! W ko?cu zdecydowa?em, ?e w ostatniej minucie zdam si? na szcz??liwy traf. Tak b?dzie bardziej elegancko. Za to odkry?em nowy rodzaj wypowiedzi, w której spó?niony zap?on wydaje mi si? w pe?ni usprawiedliwiony: pierwsze s?owo. Co powiedzia?bym, gdybym umia? mówi?, przychodz?c na ?wiat? Co powiedzieliby ci s?awni, genialni, te gwiazdy w chwili opuszczania matki i pojawienia si? w nowym ?wiecie? Oto przedmiot rozwa?a?, który mnie interesuje i z którego ka?dy wyci?gnie pouczaj?ce wnioski. Wyobra?cie sobie tak? scenk?: wasza matka z roz?o?onymi nogami, w pocie i krwi w?a?nie wydaje was na ?wiat. Lekarz po?o?nik, akuszerka i ró?ni sanitariusze oczekuj? was z niecierpliwo?ci?. Jakie s? wasze pierwsze s?owa? - Oczywi?cie, nie ma taksówki! - Widz? ?wiate?ko w tunelu. - Dzie? dobry panom komornikom! - Tam do czarta, ale uda! - Ja tu wróc?. - No future. - Gdy rozstajesz si? z t? kobiet?, masz wra?enie, ?e ?wiat si? przed tob? otwiera. - Dziecko maltretowane, czy to si? op?aca? - Nie zapomn? tej wstr?tnej dziury! - Czerwone, nieparzyste. - Uszczypnijcie mnie, ja chyba ?ni?. - Obawiam si?, ze przekroczy?em granic?. - Czy wyszed?em t? sama drog?, któr? wszed? tatu?? - Kobieta jest przesz?o?ci? m??czyzny. - Ta akuszerka mnie wkurza. Tych kilka przyk?adów naturalnie nie wyczerpuje mo?liwo?ci. Pionierzy wykrzykn?: "Bez lito?ci!", uczony wybelkocze "Eee równa si? mc2", maminsynek b?dzie utyskiwa?, bo wola?by by? dalej na pasku, mistyk podzi?kuje niebiosom, ?e uda?o mu si? przej?? przez Morze Czerwone, poszukiwacz wyszepcze oboj?tnie do lekarza po?o?nika: "Doktor Livingstone, jak s?dz??" Pierwsze s?owa mo?na przytacza? bez ko?ca, wszystko mo?na wymy?li?. Ale dzidziusie s? banalne, a? smutek bierze. Nic nie mówi?, przekraczaj?c granice istnienia, ograniczaj? si? do wydawania niezrozumia?ych wrzasków, jakby sz?y na rze?. F lorence robi si? nie do wytrzymania. Zatruwa mi ?ycie zazdro?ci?. Florence jest obrzydliwie bogata. W?a?nie obchodzi?a dziewi?tnaste urodziny. Gdziekolwiek si? pojawia, faceci odprowadzaj? j? wzrokiem jak pi?k? tenisow? podczas meczu na Wimbledonie. Mówi biegle pi?cioma j?zykami, zna tak samo dobrze histori? rodu Sforzów, jak teori? zbiorów. A ponadto szaleje na moim punkcie. Ja jestem stary, paskudny, bez grosza przy duszy. Po angielsku potrafi? wybe?kota? co najwy?ej ze dwa s?owa, z matematyki jestem noga, a Sforzowie myl? mi si? z Medyceuszami. Tym, którzy maj? kosmate my?li, wyja?niam, ?e moje mi?osne wyczyny nie s? z rodzaju tych niezapomnianych. A jednak Florence darzy mnie uczuciem drapie?nym i nienasyconym. Nigdy jej nie do?? wywalania na mnie ga?. Kiedy mówi?, omdlewa. Moje pomi?te spodnie, wy?wiechtane koszule, trzydniowy zarost, rzadkie siwe w?osy, ostatni ?wiadkowie czarnej, g?stej czupryny, ?ó?te z?by, pryszcze na podbródku - wprost rozp?ywa si? nad tym wszystkim. Kocha mnie mi?o?ci? niedorzeczn?, bezwzgl?dn? i godn? po?a?owania. My?l, ?e móg?bym j? zostawi? dla innej kobiety, doprowadza j? do szale?stwa. ?yje ow?adni?ta t? masochistyczn? obsesj?, wci?? czujna, gotowa wykry? rywalk? w pierwszej lepszej babci klozetowej. Przyk?adowo w restauracji, gdy wracam z toalety, rzuca niby od niechcenia: - Jak wygl?da?a? - Kto? - Pisuardesa! Biada, je?li odpowiem, ?e ju? nie pami?tam. - Na to mnie nie nabierzesz. Wymy?l co? bardziej przekonuj?cego! Po czym nast?puj? ?zy, gro?enie samobójstwem i przyobiecywanie zemsty. Przewa?nie kre?l? lapidarny portret, staraj?c si?, by mia? charakter obiektywny: - Blondynka, jakie? trzydzie?ci lat, w miar? korpulentna, w ciemnych po?czochach. Florence przygl?da mi si? uwa?nie. - Nie k?am. Wiesz, ?e pójd? to sprawdzi?. I naprawd? idzie. Doprowadzi?a do tego, ?e aby nie da? si? przy?apa? na nie?cis?o?ciach, ryzykuj?c pos?dzenie o jakie? odchylenia od normy, z najwi?ksz? uwag? przygl?dam si? babciom klozetowym i staram si? zapami?ta? ka?dy szczegó?. - A jej nogi, s?ynne nogi w ciemnych po?czochach, do jakiej wysoko?ci mog?e? je widzie?? - Do kolan. Mia?a sukni? do kolan. - Siedzia?a czy sta?a? - Siedzia?a. - Z nogami szeroko rozstawionymi czy skrzy?owanymi? Tutaj dam ju? spokój, ale przyznacie, ?e to nie do wytrzymania. Poza tym wiem doskonale, ?e przed pój?ciem na obiad Florence przeprowadza?a ?ledztwo na temat pisuardes. Wybór restauracji uzale?nia?a od wygl?du babci klozetowej. I oczywi?cie od urody kelnerek, cho? te ostatnie tak bardzo jej nie niepokoi?y, gdy? kontakt z nimi przebiega? w jej obecno?ci. Najcz??ciej babcia klozetowa dostawa?a ?adn? sumk? za szczegó?owe sprawozdanie na temat mojego zachowania podczas pobytu w toalecie. Pisuardesy ze wszystkich eleganckich restauracji i modnych lokali w Pary?u sta?y si? przekle?stwem Florence. Dosz?o do tego, ?e powstrzymywa?em si? od sikania, ?eby tylko nie da? si? wci?gn?? w to wariactwo. Ale we Florence budzi?o to nieufno??. - Cos takiego, pijesz ju? trzeci? pó?litrow? szklanic? piwa i nie idziesz do toalety? Nie pragniesz spotka? si? ze swoj? Dulcyne?? - Jak? znowu Dulcyne?? - Z t? dziwk?, pisuardes?. Jestem przekonana, ?e co? jest mi?dzy wami! - Daj?e spokój, Florence, nie pojmuj? ci?. Nawet nie wiem, jak ona wygl?da! - Akurat! Jeste?my tutaj ju? trzeci raz, a ty nie pami?tasz? Brunetka z du?ym biustem, takim jak lubisz. - Brunetka? By? mo?e... Florence wybucha. - Uprzedzam ci?, ?e w?a?nie kupi?am t? firm?. Wyrzuc? j?, t? twoj? pisuardes?. W zawodzie jest sko?czona. Zostanie wpisana na czarn? list?. - A tam! Udaj? niewzruszonego, cho? jestem daleki od takiego stanu, bo teraz to ju? naprawd? okropnie chce mi si? la?, ale to najmniej w?a?ciwy moment. Florence gotowa pomy?le?, ?e id? wygada? w toalecie to, co przed chwil? us?ysza?em. I w rezultacie? Robi? w gacie, co podkre?la mój styl kloszarda. Rozsiewam zapach bia?ego burgunda. W gruncie rzeczy, mo?e to w?a?nie ten niepowtarzalny aromat podoba si? Florence? J ak wpad?em na pomys? Manifestu Frufru? Przygotowywa?em sa?atk? z kapusty i uderzy?o mnie podobie?stwo mi?dzy li??mi kapusty a halkami dziewcz?t ta?cz?cych kankana. Jaki? czas pó?niej w telewizji lecia? film porno. Powalaj?cy. Poczu?em có? na kszta?t t?sknoty za frufru. Potem by? program kulturalny, po?wi?cony futurystom. Frufru, ale tak stare, tak bardzo stare, ?e prawie w stanie rozk?adu. My?la?em intensywnie. Zasn??em. Rano. zaraz po przebudzeniu, zasiad?em do maszyny i sp?odzi?em manifest: MANIFEST FRUFRU "My, mi?o?nicy frufru, zdecydowali?my si? po??czy? w celu skumulowania naszych jednostkowych energii. Chcemy u?atwia?, prowokowa? i pomna?a? drobne jedwabiste wstrz?sy, pojawiaj?ce si? w strategicznych cz??ciach cia?a i umys?u. Frufru odkrywa wymy?lone przestrzenie, rozci?gaj?ce si? wokó? bram percepcji. Frufru przywiera do obywatela, zdobywa jego odbicie i zachowuje wizerunek jeszcze d?ugo po tym, jak wiatr Historii rzuci tego? osobnika w nico??. Podobnie jak bielizna osobista, sztuka ?atwo si? gniecie i brudzi. A ?wie?o?? i czysto?? powinna stanowi? jej najwa?niejsz? cech?. Czy? jest co? bardziej brudnego i zje?cza?ego ni? stara futurystyczna skarpeta? Powietrze powinno swobodnie przep?ywa? nad p?ótnami, pod ?aglami, mi?dzy w?oskami i pod gwiazdami. Sfera intymna, zawsze skrywana, promienieje jednak ?wiat?em ja?niejszym od wszystkich reflektorów awangardy socjokultury. W?tpliwi morali?ci i doradcy artystyczni patrz? na nas srogo. A mnie to zwisa: powaga nie jest niczym wi?cej jak brudem gromadz?cym si? w pustych g?owach. W czasach gdy rynek sztuki oferuj?cy zgni?e pyry przechodzi radosny kryzys, sklepikarze nie wiedz?, jak pozby? si? swojej tandety. Sprzedaj? j? sobie nawzajem ze starczym uporem i z przera?eniem patrz?, jak ich ?ciany pokrywaj? si? gównem. Oni w?a?nie, jak i wielu innych, nie poj?li wa?nej lekcji higieny udzielonej przez starych mistrzów: sztuk? nale?y zmienia?, tak jak zmienia si? majtki, ze wzgl?du na mi?o?? do niej, wygod? i dobre samopoczucie. Mi?dzy zwojami mózgowymi i zwojami jelit Frufru trzepocze si? jak o?lepiona ?wiat?em ?ma mi?dzy dwoma aba?urami. Poj?tnym s?uchaczom cze??!" W chodz? do pubu, siadam przy stoliku i zamawiam kaw?. Wypijam, p?ac?, wychodz?. Dziesi?? minut pó?niej wracam i pytam, czy nie zostawi?em szalika. Szukaj? go, lecz nie znajduj?. Zrezygnowany wzruszam ramionami i rzucam od niechcenia: - Trudno, musia?em go zgubi? gdzie indziej. Koniec. Nie chodzi tu, jak mogliby?cie przypuszcza?, o jeszcze jeden z niezbyt chwalebnych epizodów z mojego codziennego ?ycia, lecz o najprawdziwsz? sztuk? teatraln?. Stanowi ona wyj?tek z pierwszego tomu "Teatru jednego amatora", którego to dzie?a jestem autorem. Na ogó? ludzie wyobra?aj? sobie, ?e teatr jest tylko dla zawodowców. Bzdura! Teatr, tak jak rysunek, malarstwo, literatura, muzyka czy taniec, mo?e by? uprawiany przez ka?dego. Znam naturszczyków, którzy kwesti? "Trudno, musia?em go zgubi? gdzie indziej" podaj? lepiej ni? najszacowniejsi mistrzowie sceny. Poza niewielkimi kosztami, mój teatr ma jeszcze jedn? wielk? przewag? nad teatrami zawodowymi: nie potrzebuje widowni. W ten sposób unika pu?apek demagogii. Amator jest aktorem i jednocze?nie swoj? w?asn? publiczno?ci?. Swobodnie, bez po?piechu mo?e rozwija? swój zmys? krytyczny. To on zdecyduje, czy b?dzie klaska?, czy gwizda?, czy domaga? si? bisu - zale?nie od poziomu przedstawienia. Przecie? w g??bi duszy czuje, czy by?o ono rzeczywi?cie dobre, czy te? z?e. Naturalnie, trzeba umie? wybra? rol? odpowiedni? dla danej chwili, ale to ju? kwestia wyczucia, z podr?czników nauczy? si? tego nie mo?na. W tej chwili twardo ?wicz? si? w podobie?stwie do Bernarda. Przeciwnie, ni? s?dzi?em, osi?gni?cie fizycznego podobie?stwa nie stanowi wi?kszej trudno?ci. W peruce, z zapuszczonymi w?sami i w okularach wygl?dam niemal dok?adnie tak jak on. Uda?o mi si? te? zrzuci? sze?? kilo, tak ?e teraz mog? si? te? ubiera? jak Bernard: w te, no te ze skóry i kowbojskie kurtki. Dok?adnie rozpracowa?em jego chód. Wystarczy, uginaj?c nogi w kolanach przy ka?dym kroku, pochyla? si? lekko na lew? stron?. Ka?dego wieczora przez pól godziny ?wicz? przed lustrem i poruszam si? ju? zupe?nie naturalnie. Nie musz? si? wci?? kontrolowa?. Zauwa?y?em, ?e Bernard cz?sto pociera podbródek praw? d?oni?. Przyswojenie sobie tego gestu nie nastr?czy?o mi najmniejszych trudno?ci. Pal? Lucky, pij? Stell?, a kiedy si? nudz?, pogwizduj? "Yesterday". Bernard ma nad?amany jeden siekacz. Nic prostszego ni? zrobi? sobie taki sam, je?li si? ma porz?dny pilnik. Gorzej z na?ladowaniem g?osu. Mam zarejestrowan? wypowied? Bernarda na automatycznej sekretarce. Przegra?em j? na kaset? i niezmordowanie dogrywam swoje wersje tekstu, tak by móc je porównywa?. K?opot sprawia mi jego po?udniowy akcent. Ale nawet akcentu mo?na si? nauczy?. S?owo "halo" wymawiam ju? niemal idealnie, a reszt? prawie, prawie. No, a osobowo??? W tym s?k. Musz? przyzna?, ze pogl?dy Bernarda ró?ni? si? w sposób zasadniczy od moich. Nie podzielam ani jego opinii na temat liberalizmu ekonomicznego, ani zboczonego uwielbienia dla genera?a de Gaulle'a. Ale przy odrobinie dobrej woli osi?gn? i to. Poza tym nauczy?em si? ju? gra? na wy?cigach. Jest mi nawet troch? g?upio, bo wygrywam cz??ciej ni? on. Mam pe?n? ?wiadomo?? wysi?ku, który mnie jeszcze czeka. Nie mo?na upodobni? si? do faceta z dnia na dzie? tylko dlatego, ?e si? tak postanowi?o. Trzeba si? do tego przy?o?y?, a? do bólu, i nigdy nie zadowala? si? uzyskanym rezultatem. Zadowolenie z siebie to najwi?kszy wróg... Da?em sobie rok. Taki termin wydaje mi si? rozs?dny. Na razie, mo?na powiedzie?, ?e post?py czyni? szybciej, ni? zak?ada?em. Kiedy ju? ca?kowicie upodobni? si? do Bernarda, zabior? si? do Henryka. Ale z Heniem to zupe?nie inna para kaloszy! N ic mi si? nie uk?ada. Wska?nik efektywno?ci pracy dzia?u, którym kieruj? w firmie, jest bliski zera. Czuj?, ?e mnie wywal?. Szefowie innych dzia?ów nie przepadaj? za mn?, ?aden si? nie wstawi w mojej sprawie. Wpad?em na szklaneczk? do baru naprzeciwko. - Co? nie gra? - rzuci? Emil, nalewaj?c mi pe?ny kieliszek burbona. Machn??em r?k?, nie mia?em ochoty wdawa? si? w szczegó?y. - Sprawy sercowe? - spyta?. - Nie, robota. - Wi?c to nic gro?nego. Strata pieni?dzy nie jest najwi?kszym nieszcz??ciem. Dure?! Gdyby wiedzia?... Przerwa?o nam g?o?ne wej?cie Maxa, kierownika dzia?u wypadków drogowych, który zjawi? si? wraz z przebywaj?cym z przyjacielsk? wizyt? swoim koleg? po fachu z japo?skiej filii: - Szampan, prosz?! Sprawy dobrze stoj?, trzeba to obla?. W ko?cu zauwa?y? mnie na skraju baru i doda? ironicznie: - Pono? jest pe?no jakich? nowych chorób, a o ospie jakby ucich?o! Wymrucza?em przez zaci?ni?te z?by: - Bardzo ciekawe, facet, gadaj sobie zdrów! Spróbowa?em burbona, ale wyda? mi si? gorzki. Czu?em si? podle. Przed ponad pi?ciu laty rozpocz??em badania nad mutacjami ospy. Ale te g?upki, moi pracownicy, wol? w laboratorium gra? sobie w strza?ki. Nie rozumiej?, ?e je?li wylec?, to razem z nimi. A przecie?, do cholery, to nie sztuka podreperowa? mikroba na tyle, ?eby rozprzestrzeni? si? jak w latach czterdziestych i zafundowa? nam kilka solidnych epidemii dla ca?ej rodziny! Zamówi?em kolejnego burbona. Przyszed? Bob i dosiad? si? do Maxa. Facet promienia?. Trzeba przyzna?, ?e mia? powód. Jest szefem dzia?u gazów truj?cych. Skupia? w swoim r?ku wojny i wypadki. Prawdziwa ciep?a posadka. Kompletnie nic do roboty. Widzia?em, jak si? leni?, zaj?ty wy??cznie robieniem krety?skich dowcipów albo wgapiony w dziewczyny z rozk?adówek. A mimo to wszystkie wykresy efektywno?ci ros?y jak na dro?d?ach. No nie, wywal? mnie, pewne jak amen w pacierzu. Przedsi?biorstwa mi?dzynarodowe nie s? instytucjami dobroczynnymi. przy kolejnym sprawozdaniu dostan? wypowiedzenie. Zamówi?em kolejnego burbona. A gdybym poprosi? o przydzielenie mnie do dzia?u alkoholików? Przecie? takk w ogóle, to nie mog? odpowiada? za t? kurewsk? osp?. Tam na górze musz? sobie z tego zdawa? spraw?. Im d?u?ej o tym my?l?, tym wi?ksz? mam nadziej?. Zgoda, nie jestem mo?e or?em w mikrobach, ale móg?bym wynajdowa? nowe koktaile. Popularyzowa? ró?ne, ma?o znane napitki. Na przyk?ad wino palmowe. Dlaczego w barach nie ma wina palmowego? Jestem pewien, ?e to by chwyci?o. Gdyby si? jeszcze doda?o g?o?n? afryka?sk? muzyk?, klientela jest murowana Zap?aci?em Emilowi i wróci?em do siedziby spó?ki ?MIER? BEZ OGRANICZE?. ? ni?o mi si?, ?e przechadzam si? pod ogromnymi piniami w rozleg?ym parku, gdzie? w okolicach Antibes. Spacerowicze, do których i ja nale?a?em, mogli podziwia? mi?dzy rzadko rosn?cymi drzewami oko?o tuzina monumentalnych rze?b, osi?gaj?cych ponad dwadzie?cia metrów wysoko?ci. By?y to abstrakcyjne formy z przezroczystego szk?a, prze?wietlone igraj?cymi promieniami ?wiat?a. Cudowne widowisko. Zapyta?em o autora, odpowiedziano mi, ?e to Picasso, który po prostu odwzorowa? w powi?kszeniu kostki lodu ssane przez Brigitte Bardot. D la artysty ?ycie w Pary?u staje si? nie do wytrzymania. Wszystko jest strasznie drogie. Mój czynsz wzrós? trzykrotnie, hawa?skie cygara s? coraz dro?sze i coraz bardziej suche, ceny napitków w ekskluzywnych lokalach osi?gn??y poziom, po którego przekroczeniu zaczyna si? prohibicja. O taksówkach nie wspomn?. Wol? nie porusza? tego tematu, ?eby nie za?ama? si? nerwowo. Jedyne wyj?cie - pój?? ?ladem Gauguina. Dobrowolnie opu?ci? ojczyzn? i wyjecha? do jakiego? egzotycznego kraju, ?eby tam odkry? za jednym zamachem odmienn? kultur?, po?udniowe ?wiat?o i tani rajski rynek krajowców. Z W?ochami da?em sobie spokój. Przerastaj? moje mo?liwo?ci. Nowy Jork? Skór? by tam z cz?owieka zdarli. Hiszpania? Wstyd si? pokaza? z moj? fors?. Wys?uchawszy urlopowych wspomnie? przyjació?, którzy wrócili z Seszeli, Saint-Barthelemy, Tokio czy Bora Bora, doszed?em do wniosku, ?e te okolice te? wyma?? z mapy. Galopuj?ca inflacja w Peru, Argentynie, Chile, a nawet w Izraelu spowodowa?a, ?e zw?tpi?em w korzy?ci, które mog?aby mi przynie?? emigracja w te rejony. Wi?c dok?d jecha?? Dzi?ki plakatom, serii og?osze? prasowych i telewizyjnych filmikach edukacyjnych otworzy?y mi si? oczy. Do Etiopii! W Etiopii wszystko jest jak za darmo! Za dziesi?taka mo?na utrzyma? dziecko przez ca?y rok. Za jednego franka zaszczepi? ci je przeciw wszelkim choróbskom, a jest ich wiele. Za pi?? franków wykopi? ci studni?. Za trzy franki zostaniesz w?a?cicielem stada krów, chudych wprawdzie, ale zawsze krów. Przejazdy s? darmowe. Przewieziono sto tysi?cy ludzi z pó?nocy na po?udnie kraju, chocia? nie mieli biletów ani rezerwacji, ani specjalnej ochoty na podró?. Bro? (trzeba si? przecie? broni?) jest rozdawana gratis. Ubra? nie zdobi? metki wielkich krawców, ale któ? podawa?by w w?t- pliwo?? ich elegancj?. Teraz rozumiem, dlaczego Rimbaud wybra? Etiopi?. Nie by? taki g?upi, ten Rimbaud! M?ody poeta, bez grosza przy duszy! O ja g?upi nie jestem. Etiopia mnie wzywa. Jad? do Etiopii. Ju? sobie wyobra?am swój nowy styl. Bli?szy Buffeta - wielkiego prekursora, ni? Bolero, tego bogacza. Moje postacie b?d? wysokie, wyd?u?one, z przepastnymi oczami. W palecie dominowa? b?dzie ?ó??, a dok?adniej ?ó?ta ochra. Ale w chwili, gdy mia?em wsiada? na statek, straszliwe zw?tpienie schwyci?o mnie za gard?o: a mo?e nie ja pierwszy wpad?em na ten pomys?? Ilu? to artystów, udaj?c lekarzy bez granic albo dzia?aczy organizacji dobroczynnych, ju? tam siedzi? Czy zobacz?, jak na pustyni, niby na ogromnym Place du Tertre, k??bi? si? malarze sztalugowi? Czy zosta? jeszcze do pozowania chocia? jeden wolny model? Kawa?eczek nie namalowanego krajobrazu? Tubka bieli tytanowej albo czerni sieniowej po przyst?pnej cenie? Nie wiem, nie wiem. Zwa?ywszy to wszystko, w Sahelu mo?e by? jeszcze korzystniej. O statnimi laty cz?sto pracowa?em w Belgii. Raz tu, raz tam: w Brukseli, Liege. Anvers, Verviers, a najwi?cej w Louviere. Lubi? Belgi? i nie podzielam idiotycznego upodobania Francuzów do kawa?ów o Belgach. Moi paryscy przyjaciele pytali kpi?co? - To jak, fajnie jest w Belgii? - A co by mia?o nie by?! Rzeczywi?cie, zacz??em u?ywa? wyra?e? ch?tniej stosowanych w Belgii ni? u nas. Na d?u?sz? met? ta sk?onno?? mog?aby mi zaszkodzi?, wobec tego zanim cos powiedzia?em, stara?em si? przygotowa? wypowied? w my?li, przez co wys?awia?em si? o wiele wolniej. Którego? dnia przyjaciel, zaskoczony flegmatycznosci? mojej wymowy, stwierdzi?: - Zabawne, ty masz belgijski akcent. Wzruszy?em ramionami. - Belgijski akcent? Pierwsze s?ysz?! By? zazdrosny, i tyle. Dopiero gdy moja dziewczyna - która ku memu zdziwieniu zrobi?a si? bardzo osch?a - poczyni?a podobn? uwag?, zrozumia?em, ?e sprawa jest powa?na. - Zmieni?e? si?, odk?d wróci?e? z Belgii, jeste? innym cz?owiekiem. - Szukaj dziury w ca?ym, a znajdziesz j? razu pewnego. - A widzisz, powiedzia?e? "razu pewnego". - No i co z tego? - To, ?e zaczynam mie? wra?enie, ?e ?yj? z jakim? Belgiem. Tylko oni mówi? "razu pewnego". - A w ba?niach i bajkach? Wszystkie zosta?y napisane przez Belgów, czy jak? "Razu pewnego" - ka?da bajka si? tak zaczyna. Perrault, Andersen, bracia Grimm, my?lisz, ?e wszyscy oni byli Belgami? - Rolandzie, pos?uchaj, zmieni?e? si?. Potrzebuj? czasu, ?eby do tego przywykn??... Nie, nie dzisiaj. - Ale? ty jeste? ksenofobk?! - Przesta? mnie obra?a?! - No to przesta? by? ksenofobk?. Ciach, wpakowa?a ciuchy do dwóch walizek i wynios?a si?. Zosta?em sam. Z powodu belgijskiego akcentu! Nazajutrz, ?eby si? pocieszy? - bo jak wiadomo jestem wra?liwszy ni? przeci?tny obywatel - poszed?em si? zala?. Piwem. W winiarni wywo?a?o to zgorszenie. - Co z tob?? Teraz pijesz piwo? Nie chcesz spróbowa? Chinon? - Nie, nie powinienem miesza?, daj mi jeszcze jednego Duvela. Czu?em, ?e wszyscy klienci na mnie patrz?. Zapali?em papierosa marki Belga. D?onie leciutko mi dr?a?y. Wieczorem syn przekaza? mi karteczk? od swojej nauczycielki. Chcia?a si? pilnie ze mn? widzie?. No to poszed?em. - Prosz? pana - zacz??a z komiczn? powag? - pa?ski syn musi sko?czy? z b?aze?stwami, daje z?y przyk?ad ca?ej klasie. - Przecie? jest pilnym uczniem i ma doskonale oceny! - Ale wpad? w mani? mówienia z belgijskim akcentem. Roz?miesza kolegów. Nie mog? ju? sobie z nimi poradzi?. Nie sposób uczy? w takim zamieszaniu! Uprzedzam, je?li nadal b?dzie mówi? z belgijskim akcentem, wystawi? go za drzwi! O biedna Francjo! Tak jak to robi wielu innych ludzi filmu i teatru, zaraz po zako?czeniu pracy nad sztuk? poszed?em do urz?du pracy, zapisa? si? jako bezrobotny. Rozmawiam sobie z urz?dniczk? i s?ysz?, jak stoj?cy w ogonku za moimi plecami facet peroruje: - Wstyd, ?eby Belgowie korzystali z pomocy dla francuskich bezrobotnych. Niech wraca do siebie, ten tutaj! Odwróci?em si?, ?eby mu pos?a? wi?ch?, ale ujrzawszy miny pozosta?ych, da?em spokój. Zjedliby mnie na surowo. Teraz wiecie, dlaczego wytoczy?em ten proces Belgii? Pi??set tysi?cy franków odszkodowania, z odsetkami, za zaka?enie j?zykowe nie wydaje mi si? sum? wygórowan?. Osobi?cie nie mam nic przeciwko belgijskiemu akcentowi. Nie moja te? wina, ?e Francuzi to g?upki. Niech Belgia zap?aci i wszystko b?dzie dobrze. M am nerwy ze stali. Wcale si? tym nie przechwalam, po prostu stwierdzam fakt. Na przyk?ad w sezonie literackim zdarza mi si? spotyka? z pisarzami o ustalonej pozycji. Nie ?eby?my si? sobie rzucali na szyj?, ale zazwyczaj jeste?my dla siebie uprzejmi. No wi?c u wi?kszo?ci z nich wyst?puje chorobliwy niepokój. Cz?sto przewracaj? kieliszki, wylewaj?c ich zawarto??. Pal? jak smoki, j?kaj? si? albo gadaj? jak nakr?ceni, stroj? miny, a ich twarze krzywi? si? w nerwowych tikach. Nie pami?taj? ju?, co znaczy spa? spokojnie. Przera?aj?ce. A dlaczego? Z powodu nagród literackich, oczywi?cie. A ja? Spokojny, pogodny, niewzruszony. Przyznaj? mi nagrod? Goncourtów? Dobra, to b?d? mia? nagrod? Goncourtów. Kto? inny zostanie laureatem? Jego zysk. Na mnie to nie robi wra?enia. Nie ?ebym sobie nie zdawa? sprawy z wysoko?ci stawki. Wiem, ?e lepiej bym jada?, ?e kobiety i dziennikarze kokietowaliby mnie, gdybym mia? tych Goncourtów. I co poza tym? ?yj? bez tej nagrody tak, jak ?y?bym z ni?. Jestem istot? zimn?, o beznami?tnym spojrzeniu zabójców z powie?ci Chandlera. Twardzielem. Prawdziwym pokerzyst?, który - cho? jest pisarzem - zachowa niewzruszony wyraz twarzy. Tak samo z Nagrod? Nobla. Padnie moje nazwisko, to dobrze. Nie padnie, ?adnych oznak rozczarowania. ?adnego rozgoryczenia. Mam mocne nerwy. Ostatnimi laty w okresie kaniku?y pisma nabra?y zwyczaju ustalania listy stu osób najwa?niejszych na podwórku. Sprawdzam pod T. Nie ma Topora. No i dobrze. I tak pójd? si? napi? w swoim ulubionym bistro. Wcale nie dlatego, ?ebym sobie musia? polepszy? samopoczucie. Z ko?cem roku byle szmat?awiec musi wybzdeci? dodatek przedstawiaj?cy najpi?kniej wydane ksi??ki francuskich wydawców, ?wietnie nadaj?ce si? na prezenty. Moich dzie? tam si? nie wymienia. Wzruszam ramionami z tak? prostot?, ?e samego mnie to pokrzepia, je?li akurat niespodziewanie zerkn? w lustro. Bior?c pod uwag? niezwyk?? wytrzyma?o?? moich nerwów, z powodzeniem móg?bym po?wi?ci? si? uprawianiu najniebezpieczniejszych zawodów. Móg?bym by? pogromc? dzikich zwierz?t, pilotem my?liwca, alpinist?, graczem na gie?dzie, producentem filmowym. Ale nie. Uparcie krocz? niepewn? drog? pisarza-ryzykanta, ukazuj?c czy to w kl?sce, czy w powodzeniu t? sam? nieodgadnion? twarz. Koledzy po piórze mi zazdroszcz?. Bior? mnie na spytki: - Za?ywasz ?rodki uspokajaj?ce? - Uprawiasz jog?? - Jak? wybra?e? ?cie?k? zen? - My?lisz, ze ci si? uda w przysz?ym roku? ?miej? si? drwi?co. W przysz?ym roku b?dzie tak samo. Nie spodziewam si? ?adnych medali. ?adnych nagród. Moje nerwy s? nadzwyczajne. Przedwojenna jako??. Znam wielu pisarzy, kilku nawet lepszych ode mnie, którzy du?o by dali, ?eby by? takim twardzielem jak ja! K upi?em kawa?ek gruntu w Mame-la-Vallee, ?eby pochowa? mój stary sweter z ?akardowym wzorem. Jako? nie mog?em go tak po prostu wyrzuci? do ?mieci. By? tak popruty, pogryziony przez mole, poplamiony farb? olejn?, ?e nie o?mieli?bym si? da? go ?adnej istocie ludzkiej, nawet bardzo potrzebuj?cej. Nie by?o te? mowy, ?eby zrobi? z niego szmat?. Zdecydowa?em si? wi?c na pochówek. Uroczysto?? by?a bardzo udana. Z?o?enie do grobu odby?o si? przy d?wi?kach "Marszu ?a?obnego" Gosseca. Po?o?y?em kamie? nagrobny, na którym wyrze?bi?em mój sweter, jak spruty do po?owy staje si? na powrót kosmicznym k??bkiem we?ny, którym jest nasza planeta. Nast?pnie spo?y?em posi?ek na ?wie?ym powietrzu, sk?adaj?cy si? z puszki kawioru i butelki wódki. By?em leciutko wstawiony, ale w znakomitym humorze. Nigdy nie wiedzia?em, co ze sob? zrobi? w niedziel?. Programy w telewizji s? os?abiaj?ce. A wci?? tylko pracowa? i pracowa? to zaczyna by? niezdrowe. Teraz znalaz?em sobie ekscytuj?c? rozrywk?. Ba, nami?tno??. W przysz?? niedziel? pojad? pochowa? star? par? butów kupionych w Nowym Jorku. A potem zu?yte jednorazowe maszynki do golenia. Mam jeszcze imbryczek, który bardzo lubi?em i który uparcie przechowuj? mimo utr?conego dzióbka i uszka. Sam wykonam pomnik upami?tniaj?cy czajniczek i ameryka?skie pantofle, ale o uwiecznienie golarek poprosz? zakumplowanych rze?biarzy. Mój cmentarz przedmiotów szybko stanie si? prawdziwym centrum sztuki wspó?czesnej, celem spacerów mieszka?ców Marne-la-Vallee. Kiedy rozpowiada?em woko?o o swoim skromnym projekcie - o, jak?e ró?nym od takich monumentalnych przedsi?wzi?? jak Centrum Pompidou, Opera Bastille albo la Villette! - spostrzeg?em, ?e budzi on autentyczne zainteresowanie. Wszyscy moi przyjaciele posiadaj? jakie? przedmioty, z którymi nie potrafi? si? rozsta?. Bezwarto?ciowe stare zabawki, których nie wyrzucaj? przez sentyment, zepsute pióra, krzes?a z trzema nogami, r?kawiczki bez pary, rozbite lampy, po?amane fajki, ?e o innych nie wspomn?. Niektórzy nie?mia?o pytali mnie o stawki. - Stawki? Jakie stawki? - Mam materac, z którym zwi?zane s? wyj?tkowo drogie mi wspomnienia, pasek wytarty do ostatniego skrawka, stary adapter - ?wiadek prehistorycznych pota?cówek... Jestem gotów zafundowa? im pogrzeb pierwszej klasy... Pierwszy raz wzi??em pod uwag? walor handlowy tego pomys?u. Zasiad?em do maszyny (w?a?nie, r propos, mam jedn? kompletnie wyko?czon?, prawdziwy trup maszyny do pisania, który rozk?ada si? gdzie? w k?cie) i ustali?em cennik: Pogrzeb klasy pierwszej niewielkiego przedmiotu, z nagrobkiem, muzyk?, kawiorem i wódk?: 10 000 franków + 5 000 franków na zawiadomienia. Pogrzeb klasy drugiej niewielkiego przedmiotu z nagrobkiem, ale bez muzyki, z kie?bas? czosnkow? i piwem: 7 000 franków (cena zawiadomie? nie ulega zmianie). Pogrzeb klasy trzeciej niewielkiego przedmiotu, bez nagrobka, mo?na przynie?? w?asn? przek?sk?: 2 000 franków. W wypadku du?ych przedmiotów nale?y doliczy? 3 000 franków, w sumie tej mieszcz? si? koszty transportu, chyba ?e rozmiary s? wyj?tkowo du?e, wówczas umowa b?dzie negocjowana indywidualnie. Ca?kiem rozs?dnie, nie? Zasi?gn??em porady adwokata znaj?cego si? na biznesie. Zapali? przede mn? zielone ?wiat?o. Ale kto? zwróci? mi uwag? na brak dozoru: "Bez stra?nika buchn? w ko?cu te twoje nagrobki. Musisz mie? stra?nika. Uzbrojonego." Racja. Nie pomy?la?em o tej stronie przedsi?wzi?cia. Mer miasta, na którego terenie znajdowa?a si? moja ziemia, nie wzi?? pomys?u powa?nie. Odmówi? uczestnictwa w kosztach dozoru. Kretyn! Nie zdaje sobie sprawy, ilu by przyci?gn?? turystów. Woli pewnie jakie? weso?e miasteczko albo zoo. Nie mówi?c o nieoszacowanej warto?ci takiego cmentarza dla przysz?ych pokole? archeologów! Zniech?ci?em si?. Lepiej da? sobie spokój, zanim pokradn? mi nagrobki. W niedziel? pojad? po mój stary sweter i jego nagrobek. Odsprzedam teren. Je?li s? jacy? zainteresowani bezrobotni, to niech mi dadz? zna?. Ja umywam r?ce. P aciorkowce hemolizuj?ce znów si? we mnie rozgo?ci?y. Chocia? mam wobec nich d?ug wdzi?czno?ci, gdy? w?a?nie dzi?ki nim unikn??em wojska, to jednak broni? si?, jak mog?. My?la?em, ?e nigdy si? nie powtórzy ta stara historia, ale wra?enia, których doznaj? - od zm?czenia po strach - i lekarstwa, które ?ykam, wszystko to przywo?uje dawno minion? przesz?o??. Jedyn? ró?nic? jest fakt, i? dzisiejsza aptekarka jest bardziej pon?tna ni? ta dawna. Skóra mi cierpnie na my?l, ?e gdyby nie nawrót choroby, móg?bym jej nie pozna?. Nasza za?y?o?? wzrasta?a z ka?d? kolejn? recept?. Po pocz?tkowych, czysto grzeczno?ciowych u?miechach, nast?pi? czas pysznego zak?opotania, potem s?ów szeptanych, wilgotnych u?cisków d?oni i spotka?. W tym stanie os?abienia, w którym si? znajdowa?em, wieczory nie trwa?y d?ugo. Szli?my do restauracji, a potem do kina na pierwszy seans i rozstawali?my si? jak krewni z prowincji, uca?owawszy si? dwukrotnie w ka?dy z policzków. Laurence by?a dziwn? dziewczyn?, z pozoru ch?odna, trawiona by?a ogniem, którego p?omienie wyziera?y z jej oczu. Chocia? brunetka, z pewno?ci? uwiod?aby Alfreda Hitchcocka. Przejmowa?a si? po?o?eniem, w którym znalaz?em si? jako ?yj?cy samotnie kawaler: - Nie ma pan nikogo, kto przygotowa?by panu posi?ek? Nikogo do sprz?tania? Przede wszystkim nie wolno si? panu m?czy?. Pa?ski lekarz zaleci? bezwzgl?dny odpoczynek. Uspokaja?em j?: - Prosz? si? o mnie nie martwi?. Przywyk?em radzi? sobie sam. Na parterze mojego domu jest sklepik spo?ywczy, a winda dzia?a bez zak?óce?. Mam do dyspozycji wszystkie cudowne dania b?yskawiczne. A poza tym te diabelne bakterie kiedy? w ko?cu znikn?. ?artowa?em sobie, ale tak naprawd? by?em zaniepokojony bardziej, ni? chcia?em przyzna?. Paciorkowce hemolityczne mog? spowodowa? nieodwracalne zmiany mi??nia sercowego. Czu?em si? coraz gorzej. Andre, mój kumpel, który zajmowa? si? mn? jako lekarz ogólny, sprawdzaj?c wyniki ostatniego badania krwi. wydal triumfalny okrzyk. - No. nareszcie! Mam przyjemno?? oznajmi?, ?e twoi starzy przyjaciele przegrali bitw?. Jeste? wyleczony. Teraz musimy tylko postawi? ci? na nogi. Zapisz? ci ampu?ki, ko?ska kuracja. B?dziesz bi? kopytami o ziemi?, mój zuchu! Laurence by?a zachwycona, s?ysz?c t? dobr? nowin?. Pierwszy raz o?mieli?em si? zaprosi? j? do siebie. Opili?my si? szampanem i cz??? nocy sp?dzili?my razem. A jednak nast?pne dni nie przynios?y poprawy, nie wróci? mi animusz. Z pocz?tku my?la?em, ?e p?ac? za swoje mi?osne wyczyny, oczywi?cie wcale tego nie ?a?uj?c. Min?? jednak przesz?o tydzie?, a ja wci?? czu?em si? wyko?czony, jak jaki? stary piernik. Lekarstwa, ?rodki wzmacniaj?ce na bazie wyci?gu z embrionów, witaminy, nic nie pomaga?o. Policzki mi wychud?y, twarz sta?a si? trupioblada. Przyjaciele przychodz?cy z wizyt? uderzali w nut? optymistyczn?, ale brzmia?a ona fa?szywie. Budzi?em w nich strach. - To normalne, ?e chudniesz. Stosowa?e? diet?, nawet nie zdaj?c sobie z tego sprawy. Utopisz si? w swoich starych ubraniach. Rzeczywi?cie. Nie mia?em co w?o?y?, ale to mi nie przeszkadza?o. Nie mia?em si?y si? ubiera? ani ch?ci, ?eby gdzie? wyj??. Laurence dotrzymywa?a mi towarzystwa, gdy tylko mia?a woln? chwil?. Opiekowa?a si? mn? ze wzruszaj?cym oddaniem. Stanowili?my par? godn? przedwojennych melodramatów. Uwielbia?a czyta? na glos. Z g?ow? z?o?on? na jej kolanach zapada?em ?agodnie w drzemk?, podczas gdy ona odczytywa?a mi po kilka stron ze swoich ulubionych ksi??ek. Na ogól nie mog?em dotrwa? do ko?ca rozdzia?u. Pogr??a?em si? w cudownej nie?wiadomo?ci, z której wynurza?em si? bardzo niech?tnie. Je?li nadchodzi? mój koniec, to przynajmniej by? szcz??liwy. Andre zdecydowa? si? jednak przewie?? mnie do szpitala. W ci?gu trzech dni powróci?em do zdrowia. Laurence kocha?a mnie na swój sposób, ale posz?a do wi?zienia. Wo?a?a, gdy by?em zbola?y, chudy i od niej zale?ny. Ca?y jej. Podtruwa?a mnie powoli, z mi?o?ci?. F acet by? punktualny: dok?adnie o 15.00 wcisn?? palcem guzik dzwonka przy drzwiach wej?ciowych. - Dzi?kuj?, ?e zechcia? mnie pan przyj??, Mistrzu, nie b?d? d?ugo przeszkadza?. - Ale? wcale pan nie przeszkadza. Prosz? za mn?... Mówi?em powa?nie. W rozmowie telefonicznej wyja?ni? mi, ?e jest osobistym sekretarzem Viniciusa Moralesa, dla którego zamierza zakupi? jeden czy dwa moje rysunki. Wygl?da?o na to, ?e s?ynny brazylijski miliarder, król czekolady, zalicza si? do moich najgor?tszych wielbicieli. Andrew Stephenson z namaszczeniem tytu?owa? mnie "Mistrzem" i popada? w zachwyt przed ka?dym obrazkiem: - Cudowne! Nadzwyczajne! Co za talent! Po prostu genialne! Stara?em si? zachowa? zimn? krew. Odgrywa?em skromnego, a w duchu podwy?sza?em stawki. Przerwa? nam natarczywy dzwonek: komornik. Serce we mnie zamarto. Na szcz??cie przyszed? w sprawie zaleg?ych op?at za abonament telewizyjny. Kropla w morzu czyhaj?cych na mnie upierdliwców. Zap?aci?em. Poszed?. Wróci?em do kolegi Andrew. - Prosz? mi wybaczy?, Mistrzu, ale mimochodem us?ysza?em kilka s?ów. To nies?ychane, czy?by mia? pan k?opoty finansowe? Trafiony, misiu! W kilku s?owach nakre?li?em mu obraz nie najciekawszej sytuacji, w której si? znajdowa?em. Nie pomijaj?c faktu, ?e w?a?nie otrzyma?em wymówienie od w?a?ciciela domu: da? mi trzy miesi?ce na opuszczenie mieszkania. Andrew bardzo mi wspó?czu?. - Artysta taki jak pan powinnien spa? na pieni?dzach. Jestem oburzony. Mi?y ten Andrew Stephenson. In petto przyzna?em mu dziesi?cioprocentowy rabat. - Co si? tyczy mieszkania, mia?bym pewien pomys?. Ale obawiam si?, ?e móg?bym pana urazi?... Upewni?em go, ?e nie ma si? czego obawia?. Moja mi?o?? w?asna jest odporna. - No wi?c móg?bym odda? do pa?skiej dyspozycji niewielki dom przy Avenue Foch. - Dom? Przy Avenue Foch? Pan chyba ?artuje?! - Och, nie jest to nic nadzwyczajnego. Dwana?cie pokoi, z których jeden bardzo du?y ma przeszklon? ?cian?. Warunki s? sparta?skie, ale mo?na by urz?dzi? w nim pracowni?. Jest tylko dwoje s?u?by, poza majordomusem Woodym, no i szoferem, oczywi?cie. Vinicius Morales b?dzie zachwycony, mog?c udzieli? panu go?ciny. - Ale... Ale... Nie wiedzia?em, co powiedzie?. Nogi ugi??y si? pode mn? i klapn??em na ty?ek w swoim sfatygowanym fotelu. Andrew Stephenson nie wygl?da? na ?artownisia. - I móg?bym zosta? tam przez kilka miesi?cy? - Tyle lat, ile pan tylko zechce. Nic nie mog?oby sprawi? wi?kszej przyjemno?ci panu Viniciusowi Moralesowi. Jako mecenas sztuki dozna? on wielu rozczarowa?, a pan jest wspó?czesnym artyst?, którego prawdziwie powa?a. Je?li wyrazi pan zgod?, zajm? si? dope?nieniem formalno?ci i sam? przeprowadzk?. - Ma pan moj? zgod?. To wszystko dzieje si? tak nagle... Wprost nie mog? uwierzy?! Dom... z umiarkowanym czynszem? Andrew Stephenson wybuchn?? ?miechem. - Nie ma mowy o ?adnym czynszu. Jest tylko jeden drobiazg. Och, nic wielkiego. Vinicius Morales do Pary?a przyje?d?a bardzo, bardzo rzadko. Niemniej jednak, gdy to nast?pi, b?dzie mu pan musia? ulec. Zgodzi?em si? bez namys?u. - Dam mu prawo pierwokupu na ka?de z moich dzie?, jakiego sobie tylko za?yczy. ?ci?gn?? brwi. - ?le mnie pan zrozumia?. Ulec mu ciele?nie. Nie odtr?ca?, on nie znosi, ?eby mu si? opiera?. Jest zdecydowanie... aktywny. - Chce pan powiedzie?, ?e mia?bym da? si? wydupczy?? Spokojnie przytakn??. - Tak. Ale nigdy cz??ciej ni? przez jedn? noc w ci?gu czterech, pi?ciu lat. To chyba nie s? zbyt wygórowane warunki? Nawet je?li jest pan zdecydowanie heteroseksualny. - Nie mam w zwyczaju dawa? si? dupczy?. - Naturalnie post?pi pan zgodnie ze swoimi zasadami. To byla tylko propozycja, która mog?aby wybawi? pana z k?opotów. Chyba ?e kupi? te dwa p?ótna. Woli pan czek, czy gotówk?? Zap?aci? mi co do grosza. Po?o?y? na stole swoj? wizytówk?: - Gdyby kiedykolwiek zmieni? pan zdanie, prosz? zadzwoni? bez wahania. Zajm? si? wszystkim. Jeszcze raz dzi?kuj?. Mistrzu. Zosta?em sam z plikiem banknotów rozrzuconych po stole i pokus? wielk? jak góra. Dom przy Avenue Foch by? wspania?y. Ja, którego ka?da przeprowadzka przyprawia?a o chorob?, biega?em jak nakr?cony. Andrew Stephenson by? prawdziwym anio?em. Wys?a? mnie na dwa dni do Ritza, a kiedy bentley podwióz? mnie pod same drzwi domu, wszystko by?o ju? na swoim miejscu. Woody, majordomus, czyni? honory domu. Przygotowa? kilka tak znakomitych koktajli, ?e ze swojego starego mieszkania do tej nowej siedziby przenios?em si? jak we ?nie. Ka?dego ranka, kiedy Woody przynosi? mi tac? ze ?niadaniem, rzuca?em si? na ?wie?e gazety w poszukiwaniu informacji na temat aktualnego miejsca pobytu Viniciusa Moralesa. Dzi? w Waszyngtonie, jutro na Tajwanie, wygl?da?o na to, ?e jest cz?owiekiem nies?ychanie zaj?tym. Jedynymi znakami po?wiadczaj?cymi przez ten rok istnienie mojego dobroczy?cy byty: cudowny bukiet ró? w dniu mojego przybycia i od czasu do czasu pude?ko, zawsze przepysznych, czekoladek. Gratulowa?em sobie trafnej decyzji. Chocia? tak w?a?ciwie to Gerard, wystawca moich prac, a raczej bardziej przyjaciel ni? wystawca, przewa?y? szal? na korzy?? Avenue Foch. - Vinicius Morales! - wykrzykn??, przerywaj?c mi opowiadanie. - Ale? on jest m??czyzn? pi?knym jak marzenie! Odda?bym dziesi?? lat ?ycia za jedn? noc z nim sp?dzon?! Znalem Gerarda z czasów licealnych. By? najzdolniejszym ch?opakiem w klasie. Potem straci?em go z oczu, a? do chwili gdy w 1968 natkn??em si? na niego przypadkiem na placu Contrescarpe, gdzie walczy? z oddaniem w szeregach Frontu Wyzwolenia Homoseksualistów. Rok pó?niej otworzy? galeri? i od tego czasu wegetowa?, wystawiaj?c przede wszystkim twórców komiksów, których prace si? nie sprzedawa?y. - Jak tylko Vinicius stawi si? u ciebie, zawiadomisz mnie i niech mnie diabli porw?, je?li w ciemno?ciach nie zdo?am w?lizn?? si? za ciebie do ?ó?ka. Genialny pomys?. Co jednak nie przeszkadza, ?e cz?owiek pewniej si? czuje, je?li wie, w którym punkcie naszego globu Vinicius Morales akurat sprzedaje swoje czekoladki. Trzy dni temu by? w Tokio, przedwczoraj w Warszawie, wczoraj w Genewie... Do sypialni wtargn?? nagle Andrew. - Prosz? wybaczy?, Mistrzu, ?e przeszkadzam w ?niadaniu, przyszed?em uprzedzi?, ?e Vinicius Morales b?dzie chcia? sp?dzi? ten wieczór w pa?skim towarzystwie. K?s dro?d?owego ciasta stan?? mi w gardle, wywróci?em tac?. Kiedy szkody zosta?y usuni?te, Andrew popatrzy? na mnie pob?a?liwie. - No, no, nie ma potrzeby tak si? przejmowa?. Mam nadziej?, ?e zosta?o panu porto z 1927 roku, pije wy??cznie to. I ?adnych p?ynów po goleniu o zapachu wetiwerii ani myd?a. Aha, by?bym zapomnia?! Ma pan dokument, o który prosi?em? Wyniki bada?? Poda?em mu kartk? le??c? na nocnym stoliku. - Prosz?, Pospiesznie rzuci? na ni? okiem. - Seronegatywny. Doskonale, doskonale... Tak, no to có?, ja uciekam. Powodzenia! Rzuci?em si? do telefonu, ?eby dzwoni? do Gerarda. - Nie szalej. Wskakuj? do taksówki i zaraz tam jestem. Woody, który w?a?nie wszed?, pokr?ci? g?ow?. Jego sceptyczne wejrzenie przestraszy?o mnie. - Je?li mo?na, prosz? pana, robi pan b??d graj?c nieuczciwie z Viniciusem Moralesem. To cz?owiek nadzwyczaj m?ciwy i okropnie podejrzliwy. Przypuszczam, ?e powzi?? pan zamiar wykonania w ostatniej chwili podmiany z ochoczym przyjacielem, zgadza si?? To si? nie uda, prosz? pana. Vinicius Morales zawsze ka?e przeszukiwa? miejsca, do których przybywa. Jego ochroniarze s? nadzwyczaj kompetentni i wykwalifikowani. Zacz??a ogarnia? mnie panika. - W takim razie znikam. Trudno, przepadnie luksusowe lokum. Woody nie spuszcza? ze mnie wzroku. - Mo?e znalaz?by si? jaki? sposób, prosz? pana, ale... Zrozumia?em. Wyci?gn??em ksi??eczk? czekow?. - lle? Rozczapierzy? palce lewej d?oni. - I do tego pi?? zer, prosz? pana. Szósta rano. Vinicius Morales w?a?nie si? ze mn? rozsta?, z?o?ywszy delikatny poca?unek na moim dziewiczym czole. Pod poduszk? znalaz?em tabliczk? czekolady. Troch? rozpuszczon?, ale jaki? to uroczy sposób okazywania wzgl?dów! Ciche pukanie do drzwi. - Wszystko dobrze posz?o, prosz? pana? - Znakomicie, Woody. Jest pan prawdziwym czarodziejem. - Och, prosz? pana, te trikowe ?ó?ka to ABC magii. Chocia? dzisiaj nikt ju? ich nie stosuje. Publiczno?? jest zbyt zblazowana. Wypowied? przerwa?y mu zduszone krzyki. Gerard? Zapomnia?em o Gerardzie. Uwolnili?my biedaka. Pod oczami mia? si?ce wielko?ci spodków, ale wzdycha? rozpromieniony: - Co za noc! Co za noc! Na nic si? zda?a podejrzliwo?? Viniciusa Moralesa, Woody by? od niego sprytniejszy. Na moim specjalnym ?ó?ku iluzjonisty, królowi czekolady odda?em wprawdzie moj? g?ow? i moje nogi, ale nie mój zadek. D laczego moja ?ona nie cierpi kwiaciarza? Wprawdzie udaje oboj?tno??, ale ja nie jestem ?lepy. Za ka?dym razem, gdy przechodzimy obok kwiaciarni, odwraca g?ow?. Czasami spluwa. A przecie? nie ma w zwyczaju spluwa? na prawo i lewo. Moja ?ona jest pi?kn? eleganck? kobiet?, która wprawdzie pali troch? za du?o, ale nie kaszle, nie przeklina, jest dobrze wychowana, inteligentna, wykszta?cona, kulturalna i dwuj?zyczna. Ma te? prawo jazdy. Po prostu skarb. A jednak przed kwiaciarni? - pluje. Nie za ka?dym razem, ale cz?sto. ?ona jest mila dla wszystkich sprzedawców w naszej dzielnicy. Znakomicie dogaduje si? z facetem z drogerii. Sprzedawca ze spo?ywczego przepada za ni?. rze?nik wita j? u?miechem, piekarz posy?a ca?usy. Tylko kwiaciarz pozostaje niewzruszony. Spyta?em ?on?: - Na mi?o?? bosk?, co on ci zrobi?? A ona z uporem: - Nic. - Pok?óci?a? si? z nim? - Nie. - Próbowa? ci? poca?owa?? Klepn?l ci? w pup?? - Nigdy. - To o to masz ?al? Rzuci?a mi si? na szyj?: - Nie opowiadaj bzdur. Uwielbiam ci?. I - prawd? powiedziawszy - szczerze wierzy?em, ?e mnie uwielbia, a? do tej piekielnej sprawy z kwiaciarzem. Dobra, wchodz? do kwiaciarni. - Chcia?bym kupi? kwiaty. - Tak, prosz? pana. - Dla mojej ?ony - dodaj? perfidnie. Poblad?. Och, niezauwa?alnie, ale poblad?. - ?yczy pan sobie ró?e? Lilie? Mo?e azalie? Gadaj zdrów. Je?li my?lisz, ?e nie s?ysz? tej urazy w twoim glosie, to si? grubo mylisz! - Czerwone ró?e. Pi?tna?cie sztuk. Uk?ada? bukiet bez zapa?u. Zielone dorzuca? gdzie popad?o. Sabotowa? przybranie. Pobieg?em do domu i ofiarowa?em bukiet ?onie. - Ach. mój misiaczku, jakie pi?kne! Czerwone ró?e, moje ulubione kwiaty! - Wiem. - Gdzie je kupi?e?? - W pobliskiej kwiaciarni. Zmieni?a si? na twarzy, wysz?a po wazon. Trzask-prask! Buch! I po wazonie. Zala?a si? ?zami. - P?aczesz z powodu kwiaciarza? - Nie, z powodu wazonu. Tak go lubi?am! Akurat! - Kochanie, musisz mi wyzna?, co jest mi?dzy tob? a kwiaciarzem. - Ale? nic, nic, przysi?gam. On nic dla mnie nie znaczy. Mam gdzie? kwiaciarza! - Dlaczego? A ona, zbita z tropu: - Ale... bo... - Nie masz gdzie? sprzedawcy z drogerii ani tego ze spo?ywczego, ani piekarza, ani rze?nika, a kwiaciarza tak. Przyznaj, ?e to raczej dziwne. Zamy?li?a si?. Pewnie obmy?la nowe k?amstwo. - Uwa?am, ze jest brzydki. - Aha! - Wygl?da na g?upka. - Aha! Aha! - Ma fa?szywe spojrzenie. Z?apa?em j? za ko?nierz. - Nieprawda! Jest ?adnym ch?opcem, nie wygl?da na g?upka i ma czyste, szczere spojrzenie. Gadaj, moja ma?a! Co masz do niego? Mieli?cie romans? - Nie. I w p?acz. - Mo?esz mi powiedzie?! Znam ?ycie. Kocham ci?, zaufaj mi. Nie ?cierpi?, ?eby? ukrywa?a przede mn? prawd?! - Nigdy nawet z nim nie flirtowa?am. Nienawidz? go! Nareszcie. Wysz?o szyd?o z worka. - No i czy teraz nie jest lepiej? Dlaczego nie przyzna?a? si? od razu, zamiast bawi? si? w chowanego i doprowadza? mnie do sza?u? Nienawidzisz kwiaciarza? Nie ma sprawy. Ja ci? do niego przekonam. J est tu kto? Najwyra?niej nie. Drzwi by?y otwarte, wi?c wszed?em. Po lewej stronie znajdowa?y si? schody, po prawej korytarz. Nie o?mieli?em si? zapu?ci? na pi?tro. Posuwaj?c si? ostro?nie przed siebie, trafi?em do zalanego s?o?cem salonu. Stan??em jak wryty - ol?niony. Ale nie z powodu ?wiat?a. ?ciany wytapetowane by?y rysunkami i malowid?ami. Bez trudu rozpozna?em ich autora, poniewa? wszystkie by?y moim dzie?em. Zrozumia?em, dlaczego wielbicielowi spotkanemu na paryskim wernisa?u tak bardzo zale?a?o, bym przyj?? zaproszenie do jego domu w Macon. B?aga? mnie, ?ebym sp?dzi? u niego weekend: - Nie b?dzie pan ?a?owa? - obiecywa? - przekona si? pan. Okaza?o si?. ?e - nawet tego nie podejrzewaj?c - rozmawia?em ze swoim najwierniejszym kolekcjonerem. Rozpoznawa?em zupe?nie zapomniane stare rysunki, projekty plakatów, zagubione ilustracje, obrazy malowane akrylami i te najnowsze, wykonane przy pomocy farb w sprayu. Oto mam przed oczyma retrospektyw? si?gaj?c? ko?ca lat pi??dziesi?tych. Wzruszenie ?cisn??o mi gard?o. - Tak si? ba?em, ?e pan nie przyjedzie! No i co pan powie na moj? kolekcj?? Patrzy? na mnie z u?miechem pe?nym samozadowolenia, jakby to on sam by? prawdziwym twórc? zakupionych prac. W jego oczach czai?a si? niezdrowa ciekawo??. Chcia?by pewnie, ?ebym zala? si? ?zami albo pad? jak d?ugi. A mo?e powinienem na znak wdzi?czno?ci ca?owa? go po r?kach? Uda?em oboj?tno??: - Ma pan kilka niez?ych egzemplarzy, ale ten tutaj nie jest mój - powiedzia?em od niechcenia, wskazuj?c palcem kiepsko namalowany, niewielkich rozmiarów b??kitny akt. Przytakn??. - Rzeczywi?cie, to obraz miejscowego artysty, kupi?em od niego t? prac? bez specjalnego powodu. Uwa?am, ?e nie brak mu talentu. A co pan o tym s?dzi? Przytakn??em bez przekonania. - Jest niez?y. M?ody? - Nie, stary. To p?ótno powsta?o w 37. lub 38. Pierre Zoltan, nazwisko nic panu nie mówi? Mia? swoje pi?? minut. Wystawia? w Pary?u razem z Andre Lhote. Wznios?em oczy ku niebu. Mój kolekcjoner mia? gust szambonurka. Ale có?, kolekcjonerów si? nie wybiera. - Chcia?em powita? pana na dworcu - podj??, dyplomatycznie zmieniaj?c temat - ale nie zd??y?em. Prosz? ze mn?, poka?? panu pa?ski pokój. Mam nadziej?, ?e zostanie pan kilka dni. Od lat gor?co pragn??em pana pozna?. Arty?ci zawsze mnie fascynowali. - B?d? musia? wyjecha? jutro pó?nym popo?udniem. Przykro mi... Nie okaza? najmniejszego rozczarowania, zareagowa? z prawie obra?liw? filozoficzn? prostot? ch?opka roztropka: - No có?, wyjedzie pan, kiedy zechce. Najwy?ej si? po?pieszymy. Wieczorem jedli?my kolacj? w towarzystwie jego córki, pocz?tkuj?cej aktorki o spojrzeniu dziwki, która tr?ca?a mnie nog? pod sto?em. Posi?ek by? wy?mienity, ale nie by?em w dobrym nastroju. Chwil? wcze?niej w swoim pokoju mia?em przemo?ne wra?enie, ?e ten facet podgl?da mnie przez wywiercony w suficie otwór. - Chantal chcia?aby gra? w filmie. Wie pan, jacy s? m?odzi - doda? niby porozumiewawczo. Powiedzia?em jej: "Popro? o rad? pana Topora. On zna wszystkich". - Sk?d?e znowu... - Tere fere, jestem pewny, ?e mo?e jej pan pomóc. Chantal zarumieni?a si?. - Tato, pan Topór gotów pomy?le?, ?e zaprosi?e? go wy??cznie z mojego powodu! - Prosz? mówi? mi Roland. - W takim razie do mnie prosz? mówi? Chantal. - A do mnie Roger. Wypili?my. Pi?em du?o, bo mnie zach?cano, bo czu?em si? skr?powany, bo wino by?o smaczne. Po winie, wódka. Cygaro. - Prosz? mi wyja?ni?, sk?d przychodz? panu do g?owy te pa?skie pomys?y - spyta? Roger ziewaj?c. Oczywi?cie, guzik go to obchodzi?o. - Och, zewsz?d. Lepiej za bardzo nie wnika? w ?ród?a inspiracji, bo mo?na zatraci? ?wie?o??, popa?? w rutyn?. W roztargnieniu przytakn??. - Tak, to tak jak z kobietami. Z kobietami? Co on mi tu wyje?d?a z jakimi? kobietami? - Prosz? wybaczy?, ale to jednak nie to samo. - No pewnie, gadam bzdury. Na dowód, ?e mi pan wybacza, narysuje mi pan przed wyjazdem jaki? ?liczny obrazek! Ten to ma tupet! ?liczny, darmowy obrazek, ?eby zap?aci? nim za go?cin?? Lepiej by?o zatrzyma? si? w hotelu! - W dzisiejszej Francji licz? si? tylko dwaj arty?ci - og?osi? uroczy?cie Roger - Ktosi?ski i pan. A? podskoczy?em. Ktosi?ski to król nijako?ci, wzór malarza komercyjnego, którego kicze zawali?y rynek. - Ktosi?ski? - wybe?kota?em. - On tworzy dla zupe?nie innych odbiorców. Mój argument nie zrobi? na nim wra?enia. - Mnie tam równo. Dla mnie jeste?cie tak samo wielcy. Raczej tak samo mali. Na miar? gustu pana Rogera. Nienawidzi?em go. Chantal cmokn??a mnie grzecznie w oba policzki, przy okazji ocieraj?c si? biustem o moj? pier? i oddali?a si? do sypialni. - Spróbuj no tej, tamta by?a do niczego. Powtórnie nape?ni? kieliszki tym razem z nowej butelki. W takim razie po co cz?stowa? mnie t? pierwsz?? Cymba?! - Wiesz - podj?? Roger - mia?em ci troch? za z?e ten zwrot, który nast?pi? w twojej karierze. - Tak? Jaki zwrot? - My?la?em, ?e twoje notowania b?d? zwy?kowa?, a pozosta?y na niskim poziomie. Bardzo niskim! Szlag mnie trafi?. - Je?li chodzi?o ci o lokat? kapita?u, trzeba by?o kupowa? Ktosi?skiego albo tego waszego tutejszego malarza. Jak mu tam by?o? - Zoltan. Tak... Masz racj?. Ale teraz ju? za pó?no. Westchn?? g??boko. S?owo daj?, on nie ?artowa?! - Gdyby? nie kupowa? moich obrazów, trafi?yby gdzie indziej i by? mo?e teraz warte by by?y wi?cej. Skrzy?owali?my ci??kie spojrzenia. W ko?cu Roger przerwa? przed?u?aj?c? si? cisz?. - Nie ma czego ?a?owa?. Dla mnie najwa?niejsza jest sztuka. Gwi?d?? na pieni?dze. Powstrzyma?em si?, ?eby mu nie powiedzie? czego? brzydkiego. Atmosfera si? zag?szcza?a. Butelka z dobrym napitkiem by?a pusta. Poszed? po nast?pn?. Pewnie tym razem przyniesie cos wstr?tnego. - Wy arty?ci, jeste?cie wszyscy tacy sami. Wasze ego rozrasta si? do potwornych rozmiarów. - Ego potwornych rozmiarów? Nie rozumiem? - Z uprzejmo?ci kupuje si? wasze obrazy, ale to wam nie wystarcza. Jeste?cie prze?wiadczeni, ?e zas?u?yli?cie na co? wi?cej. Ka?dy swój bohomaz uwa?acie za arcydzie?o. - Nieprawda. Dobrze wiem, kiedy co? jest udane, a kiedy nie. - Mam tramwaj w oku?! Widzia?em ci?, jak zobaczy?e? moj? kolekcj? Toporów. Prawie pad?e? na kl?czki. - Ja? Ja? Powiedzia?em ci przecie?, ?e jest w niej kilka dobrych egzemplarzy. Reszta to gówno! - No pewnie, ?e gówno. Przyznam ci si?, ?e cz?sto mia?em ochot? si? ich pozby?. - Tylko ba?e? si?, ?e na tym stracisz. ?e stracisz te pieni?dze, na które pono? gwi?d?esz. - Nie, mój panie. Zatrzyma?em je ze wzgl?du na ciebie. Wydawa?o mi si?, ?e nie mam prawa niszczy? kolekcji. - Je?li robi?e? to tylko przez wzgl?d na mnie, to równie dobrze mog?e? je spali?. - Akurat. ?eby? potem chodzi? skar?y? si? do gazet, do s?du, wsz?dzie. Wiem, jak potraficie trzaska? dziobem. - Na razie to ty trzaskasz. To jak, naprawd? chcesz, ?eby?my je spalili? Nie ?al ci forsy? Zataczaj?c si? ruszy? ?ci?ga? obrazy. Stara?em si? pomaga? mu, jak mog?em. Zaci?ni?te szcz?ki, niezr?czne ruchy, morderczy wzrok. Krz?tali?my si? gor?czkowo. Jedna antyrama gruchn??a o pod?og?. Od?amek szk?a przeci?? mi prawy nadgarstek. - ?rodki dezynfekuj?ce s? w ?azience na pi?trze - zaburczal pod nosem, nawet si? nie odwracaj?c. - Zawracanie glowy! Robota czeka. Krew si? la?a. Zauwa?y?em, jak? zrobi? min?, gdy spostrzeg? plamy na wyk?adzinie. - Prosz? si? nie przejmowa?. Zap?ac? za czyszczenie. - Mam w dupie twoje czyszczenie! Rozpalili?my suty ogie? na kominku. Sko?czyli?my oko?o szóstej rano. ?ciany opustosza?y, zosta? tylko ma?y niebieski akt. W ca?ym domu ?mierdzia?o dusz?cym dymem. Po?egnali?my si? ch?odno i poszed?em na dworzec oczekiwa? samotnie pierwszego poci?gu do Pary?a. W brew temu, co utrzymuj? smutasy szukaj?ce dziury w ca?ym, nale?y odnotowa? bezsprzeczn? zwy?k? poziomu kultury i inteligencji naszych ziomków. Wszyscy optymistycznie nastawieni humani?ci zgodz? si? ze mn?, ?e kretyni we Francji s? na wymarciu. Z pewno?ci? wp?yn??y na to: obowi?zkowe nauczanie, higiena ?ycia powszedniego, lepsze od?ywianie, popularyzacja sportu, p?atne urlopy i psychoanaliza. Ale najwi?ksze znaczenie mia?a profilaktyka - poj?cie lubiane tak przez lekarzy, jak i przez policjantów. To ono przyczyni?o si? do wygini?cia gatunku, niegdy? tak rozpowszechnionego w naszych górach. Czy powinni?my si? z tego cieszy?? Dzi?, w dobie tworzenia si? wspólnoty europejskiej, przyszed? czas, by sporz?dzi? bilans dóbr narodowych. Wbrew powszechnym przes?dom, kretyni te? do nich nale??. Tak jak nie ma prawdziwego oszusta bez naiwniaka, sadysty bez masochisty, tak handel i przemys? nie mog? oby? si? bez kretynów. Kto jest odbiorc? reklam? Kretyni. Do kogo zwracaj? si? ksi??a? Do kretynów. Do kogo skierowane s? has?a polityczne? Do kretynów. Wielkonak?adowe gazety, kino, radio, telewizja, jednym s?owem media? Do kretynów. Co nas czeka, je?li pozb?dziemy si? kretynów? Kryzys!!! Kryzys w handlu i przemy?le, kryzys powo?a? kap?a?skich, kryzys ?wiadomo?ci politycznej, kryzys prasy, kinematografii, mediów. Kryzys oszuka?stwa. Spotka?em pewnego bezrobotnego oszusta: - Ach, panie Rolandzie - skar?y? si? j?kliwie (zachowa? nawyk fa?szywego p?aszczenia si? i s?u?alczo?ci) - ludzie si? zrobili za cwani! Okrzyk "dawaj fors?" na nikim ju? nie robi wra?enia, a numer ze "skrzypcami Stradivariusa" dzi? ju? tylko ?mieszy. Najwymy?lniejsze podst?py spalaj? na panewce. Od pi?ciu lat spotyka mnie niepowodzenie za niepowodzeniem. Nawet dzieciaki nie daj? si? naci?gn??. Owszem, na narkotyki fors? wydaj?, fakt, ale ?eby da?o si? co? jeszcze od nich wy?udzi?, nie ma mowy! Tak, tak, zanim si? spostrze?emy, bez rozg?osu, cichute?ko zga?nie ostatni kretyn, Wymieraj?ce gatunki - pod warunkiem, ?e chodzi o zwierz?ta - wzruszaj? opini? publiczn?. Wylewa si? ?zy nad wielorybami, nied?wiedziami, wilkami i or?ami. A kretynów ma si? gdzie?. Przejd?my do konkretów. Na terytorum Francji przetrwa?o zaledwie dwóch: Jean Isodore Carboz w Nantui oraz mieszkaj?cy w siódmej dzielnicy Pary?a Roger Fremond. Jean Isodore Carboz dopiero co dokona? ?ywota, osi?gn?wszy szacowny wiek dziewi??dziesi?ciu jeden lat (niez?y wynik, ciekawe, jak mu si? to uda?o), a Roger Fremond w?a?nie zamówi? prenumerat? czasopisma "Wiadomo?ci Kulturalne", co powinno wzbudzi? nasz? czujno??. W zwi?zku z powy?szym mam nast?puj?ce pytanie: gdyby Roger Fremond na skutek lektury "Wiadomo?ci Kulturalnych" przesta? by? kretynem, to kogo b?d? ogl?da? tury?ci przybywaj?cy do Francji? Pójd? dalej: z jakiego powodu tury?ci mieliby wtedy nadal przyje?d?a? do Francji? Nie ma co owija? w bawe?n?, turystów przyci?gaj? kretyni. Przyjezdni przepadaj? wprost za nimi, prawdziwego kretyna ceni? wy?ej ni? najstarsze ruiny. Czy mo?na ich za to pot?pia?? Kretyn to istota zabawna, malownicza. Obcuj?c z nim, cz?owiek zyskuje na pewno?ci siebie, s?owem - kretyn wprawia w dobry humor i zapewnia zdrowie. Czy jest jakie? wyj?cie? Nie jestem jasnowidzem. Przyznam, ?e nie potrafi? znale?? rozwi?zania tego zasadniczego - wed?ug mnie - problemu, którym jest gro??ce nam rych?e wygini?cie kretynów. Radzi?bym jedynie powo?a? rad? m?drców, która mia?aby za zadanie wyprowadzenie nas z tej ?lepej uliczki, co to si? w niej znale?li?my. Podaj? propozycj?, ale nie mam z?udze? co do szans jej realizacji. Ludzie s? za g?upi, ?eby potraktowa? mnie powa?nie. Bo cho? kretyni trafiaj? si? coraz rzadziej, to g?upków mamy pod dostatkiem. N iektórzy fotograficy przeginaj? pa??. Wiem, ?e nie jest im ?atwo. Z fotografii artystycznej wy?y? si? nie da. ??dne sensacji czasopisma i gazety chc? ostrych zdj?? z wci?? wi?ksz? dawk? krwi, seksu i przemocy. Stary kumpel, Raoul, powiedzia? mi, ?e zdecydowa? si? sko?czy? z fotoreporta?ami wojennymi podczas pobytu gdzie? w Azji, w dniu, w którym z?apa? si? na stwierdzeniu: "Cholera, upad? na twarz". Przez u?amek sekundy mia? za z?e temu ?o?nierzowi skoszonemu seri? z karabinu, ?e mu zepsu? uj?cie. Po dziesi?ciu latach niewidzenia, przypadkiem wpad?em na Raoula w Clown Bar przy Cirque d'Hiver. - Co u ciebie? - Bez zmian. Wolny strzelec. A ty? Staram si? ?ledzi? twoje poczynania. Wci?? do przodu? - Trzeba zarabi? na ?ycie. - Masz racj?, przy naszych zawodach nie jest to ?atwe. Wspominali?my starych kumpli, miejsca, których ju? nie ma. Wyda? mi si? zabawny. By?a w nim ta typowa dla jego profesji mieszanina cynizmu i naiwno?ci. Po jakiej? godzinie rzuci? tajemniczo: - Szykuj? wielki numer. B?d? si? tarza? w pieni?dzach. - Co to za numer? Planujesz skok na bank? - Nie grozi. Nadal b?d? fotografowa?. Ale ze zdj?ciami jest jak z walut?. Raz jest bezwarto?ciowa z powodu inflacji, innym razem ma pe?ne pokrycie w z?ocie. - Na czym polega ten twój pomys?? - Top secret, kolego. Dobra, to nie nalega?em. Poszli?my zje?? razem obiad i wypi? ostatni po?egnalny kieliszek, a potem przedostatni przed strzemiennym. Zapomnia?em ju? o tym jego wspania?ym numerze, gdy nagle waln?? prosto z mostu, chocia? ostro?nie, na ucho: - Nie mów o tym nikomu. Zamierzam zrobi? portret Grace, ksi??nej Monaco. U?miechn??em si?. By? nie?le wlany. - Cos ci si? pokie?basi?o. Chcia?e? powiedzie? Karolinie? Albo Stefanii? Wkurzony, gwa?townie potrz?sn?? g?ow?. - To tobie si? pokie?basi?o. Jak my?lisz, ile ci mog? sypn?? za zdj?cia Stefci czy Karoliny? No, troch? grosza wpadnie, ale to ju? przesta?a by? ?y?a z?ota. Podczas gdy Grace... - Co ty mi tu chrzanisz o Grace? Przecie? ona zmar?a i zosta?a pochowana. - W?a?nie - szepn??. - A ja j? odkopi?. - !!! - Tak, kolego. Jak teraz wygl?da Grace, ksi??na matka? Nie masz poj?cia. Nikt nie ma. A przecie? jej nie zapomnia?e?. Inni te? o niej pami?taj?. Nadal jest znana i s?awna, cho? ju? mniej fotogeniczna! Jego szyderczy ?miech przyprawi? mnie o dreszcz. - Spo?ecze?stwo ma prawo wiedzie?. Zobaczy?. Dotychczas by?o zalewane jej zdj?ciami z dzieci?stwa, pierwszej komunii, z czasów licealnych, narzecze?stwa, ma??e?stwa, ci??y. Wszyscy ogl?dali te fotografie z dzie?mi w szpitalu po?o?niczym. Widziano j? nawet martw?. I nagle stop. Ju? si? ksi??nej nie pokazuje. Ukrywa si? j?. Dlaczego? - Bo nie ?yje! - A Lenin ?yje? A Ramzes? A co z grobowcami? - Ale? to s? zabytki, dzie?a sztuki... Westchn?? zniecierpliwiony. - Trup nadal si? zmienia. Pulsuje, ?yje. - Ko?ciotrup? - Nie chwytasz. Owszem, z biedaków chowanych w lichutkich trumienkach szybko zostaje szkielet. Ale bogaci, bardzo bogaci w trumnach przypominaj?cych kasy pancerne potrzebuj? wi?cej czasu. Jestem przekonany, ?e CO? z niej zosta?o. Skupi?em si? na zawarto?ci kieliszka. Zakr?ci?o mi si? w g?owie i poczu?em md?o?ci. - Komu sprzedasz t? twoj? rewelacj?? Na ca?ym ?wiecie nie ma gazety, która zechcia?aby to kupi?. - ?artujesz? Jasne, troch? pozgrywaj? zniesmaczonych, ale gotowi b?d? wzi?? si? za ?by, ?eby wyrwa? te fotki dla siebie. Ryzykuj?c procesy i odszkodowania. A wiesz dlaczego? Bo ludzie w mig rozchwyc? czasopismo, które opublikuje aktualny portret Grace. B?d? nawet zachodzili w g?ow?, jak mogli si? tak d?ugo bez niego oby?. Stary, to nekrofile. Nigdy nie widzia?e? gapiów zgromadzonych wokó? zw?ok? Czy to na drodze, czy w barze po porachunkach? A? si? oblizuj?. Wojny dlatego ich przygn?biaj?, ?e nie daj? rady ogl?dn?? ka?dego trupa. Zwró? uwag? na kult, którym ludzie otaczaj? szlachetn? zgnilizn?. Sery czy padlina, na jedno wychodzi. - Jak zamierzasz to przeprowadzi?? Pójdziesz kopa? na cmentarzu przy pe?ni ksi??yca? - Tak jakby. Wzorem doktora Frankensteina, chocia? ja wynaj??em dwóch typów znaj?cych si? na takiej robocie. Przenios? mi j? ostro?nie do szopy, któr? wynaj??em i zaadaptowa?em na pracowni?. Ustawi? j?, dyskretnie odpicuj?, ?eby si? lepiej prezentowa?a, o?wietl? w stylu Harcourta i zrobi? fotki. Po sesji odnios? j? do rodzinnego grobowca. ?adnych ?ladów, ani widu, ani s?ychu. Wszyscy zadowoleni, a ja zbijam maj?tek. Gdybym pó?niej jeszcze potrzebowa? forsy, zabior? si? za innych, za wszystkich s?awnych zmar?ych, którzy si? jeszcze nie za?miardli. I byt mam zapewniony, nie? O ile wiem, ?adne zdj?cie DZISIEJSZEJ Grace jeszcze si? nie ukaza?o. Dlaczego? Czy Raoul ?artowa?? Czy zabrak?o mu odwagi? A mo?e to redakcje pism da?y dowód wzorowej postawy moralnej? Wci?? zachodz? w g?ow?. W ywiad zacz?? si? dobrze. Facet pracowa? dla "Du", czasopisma kulturalnego w Zurychu. Pismo by?o ciekawie ?amane, mia?o dobre zdj?cia i perfekcyjny druk na matowej kredzie, co tu gada?, luksusowe wydanie. Z pocz?tku by?em troch? onie?mielony, ale potem wypili?my kieliszek, a nawet dwa, i si? rozlu?ni?em. Dziennikarz, Rudi Heinz, dobiega? czterdziestki. By? z niego kawa? ch?opa. Mia? brod?, inteligentne spojrzenie, orli nos i sarkastyczny grymas ust. Wiele si? w?óczy? po ?wiecie, by? ju? na wszystkich kontynentach, a nasze spotkanie traktowa? jak przyjemn? chwil? wytchnienia. Odrobin? mnie to dotkn??o. Przez jak?? godzin? rozmawiali?my o tym i owym, skacz?c z tematu na temat. Tu? przed odej?ciem zada? mi ostatnie pytanie: - Min??o trzydzie?ci lat od czasu, gdy opublikowa? pan swój pierwszy rysunek. Dzisiaj te trzydzie?ci lat to dla pana du?o czy ma?o? Tutaj musz? przyzna?, ?e mnie zatka?o. Zacz??em si? intensywnie zastanawia?. Ale u?amek sekundy na ocen? trzydziestu lat to zbyt krótko. Powiedzia?em: - Du?o. Eee...nie, ma?o. Znaczy... U?miechn?? si?. - Och. tak tylko zapyta?em... Có?, dzi?kuj? bardzo. Do widzenia. Do zobaczenia. Poszed?em do kuchni zrobi? sobie kaw?. Obudzi?em si? nagle w ?rodku nocy. Serce mi wali?o. Pomy?la?em: "?ycie jest jak p?yta kr?c?ca si? na talerzu adaptera. Rami? jest blisko ostatniego rowka i jednocze?nie niedaleko pierwszego. Trudno okre?li?, czy ta odleg?o?? jest du?a, czy ma?a." W porz?dku, porównanie nie jest nadzwyczajne, ale wtedy wyda?o mi si? wyj?tkowo trafne. By?o jeszcze ciemno, trzeba by?o co? z tym zrobi?. Musia?em porozmawia? z Heinzem. Wykr?ci?em nagryzmolony na odwrocie jego wizytówki numer do paryskiego hotelu, w którym si? zatrzyma?. By?o troch? po czwartej, ale przecie? wiadomo, ?e dziennikarze k?ad? si? pó?no. Rozespany g?os Rudiego wyda? mi si? pozbawiony zapa?u. - Jasne, dopisz? pa?sk? wypowied? do wywiadu. - Nie twierdz?, ?e to najlepsza z mo?liwych odpowiedzi, ale z pewno?ci? jest bardziej interesuj?ca ni? krótkie "du?o" czy "ma?o". - Tak, tak, w porz?dku. - Oczywi?cie, m?odym, którzy wychowali si? na kompaktach i kasetach, by? mo?e niewiele to powie, ale starsi zrozumiej?. - Z pewno?ci?. - No to có?, nie b?d? ju? panu d?u?ej przeszkadza?. Do widzenia. - Do widzenia. Ledwie min?? miesi?c, a tu w rozmowie z przyjacielem podj?li?my temat czasu. Dok?adniej, mówili?my o subiektywnym odczuciu trwania oraz wra?eniu przy?pieszenia, któremu wydaje si? ulega? ?ycie w miar? naszego starzenia si?. Nie pami?tam ju?, który to z nas powiedzia?: "To zachowywane wspomnienia wywo?uj? takie z?udzenie. Tak cz?sto do nich wracamy, tak wiele czasu im po?wi?camy, ?e mniej go nam pozostaje na prawdziwe ?ycie". Takie uj?cie wyda?o mi si? nowe i nadzwyczaj interesuj?ce. Pomy?la?em sobie: "Na pewno porównanie z p?yt? nie by?o z?e, ale ten numer ze wspomnieniami, które z?eraj? prawdziwe ?ycie, jest naprawd? ?wietny. Pogadam o tym z Rudim Heinzem, mo?e nie jest za pó?no, ?eby umie?ci? to w artykule". Zadzwoni?em do Zurychu. W redakcji go nie by?o, ale sekretarka poda?a mi jego prywatny numer. W domu te? go nie by?o. ?ona upiera?a si?, ?e wyjecha?. Spyta?a mnie, czy to co? pilnego, g?upia cipa! Oczywi?cie, ?e tak! W ko?cu podaje mi numer w Nowego Jorku. Nowym Jork? Co za szcz??liwy przypadek, jad? tam pojutrze. Czy on jeszcze tam b?dzie? Tak. W samolocie nasun??a mi si? analogia mi?dzy strefami czasu a etapami ?ycia. Czy mo?na by przyj??, ?e za trzydzie?ci lat, na przyk?ad, nast?pi zjawisko zmiany stref wieku, które spowoduje rodzaj typowego przy podró?ach mi?dzykontynentalnych zm?czenia? Porozmawiam o tym z Rudim, je?li tylko zdo?am si? z nim skontaktowa?. Ale w Nowym Jorku nie by?o sposobu, ?eby go z?apa?. Chocia? zostawia?em wiadomo?ci w jego hotelu o ka?dej porze dnia i nocy. W rezultacie moja koncepcja czasu rozwija?a si? nadal. Nigdy wi?cej nie zobaczy?em Rudiego Heinza. Nie zdo?a?em te? skontaktowa? si? z nim telefonicznie. W czasopi?mie ukaza?o si? moje zdj?cie i cztery linijki rozmowy. Same bana?y. Dowiedzia?em si? od sekretarki pracuj?cej w redakcji "Du", z któr? zd??y?em nawi?za? przyjacielskie stosunki, ?e Rudi Heinz opu?ci? Zurych. Wyjecha? osiedli? si? w Australii. To si? nawet dobrze z?o?y?o, gdy? w pa?dzierniku b?d? musia? pojecha? do Melbourne, przygotowa? wystaw?. Skorzystam z okazji, ?eby si? z nim spotka?. Je?li uda mi si? go dopa??, pogadamy sobie jak kiedy? o starych dobrych czasach. Na ten temat mamy sobie tyle do powiedzenia!... C o? Mój Chirico mia?by by? falsyfikatem? Za?amuj?ce! Chirico z 1925 roku, taki ?liczny. Wiem, ?e bylby wi?cej wart, gdyby pochodzi? z 1912, ale i z 1925 to te? nie byle co. Moi przyjaciele wpadali w zachwyt: "Ojej! Masz oryginalnego Chirico?" A ja: "No, tak". A oni: "Jak do tego dosz?o?" Ja: "Kiedy si? urodzi?em, by? ju? w posiadaniu rodziny". Oni: "Musi by? wart kup? forsy!" Ja, ch?odno: "Mo?liwe". Czasami trafia? si? spryciarz, który pyta? od niechcenia: "Jeste? pewien jego autentyczno?ci?" W odpowiedzi ogranicza?em si? do podsuni?cia mu pod nos katalogu z wystawy dzie? Chirico z 1956. Mój obraz figurowa? tam w wykazie. Pewnego dnia pomy?la?em: A gdybym tak sprzeda? mojego Chirico? Móg?bym zmieni? mieszkanie. Okaza?o si?, ?e to nie takie proste. Nagle katalog sta? si? niewystarczaj?cy. Konieczny by? certyfikat specjalisty. Zanios?em obraz do eksperta. Falsyfikat - stwierdzi?. Jak to falsyfikat? Wed?ug mnie to podróbka, ale mog? si? myli?. Gadanie! Próbowa?em odtworzy? histori? mojego Chirico. Niestety, galeria, która przygotowa?a wystaw? w 1956 roku, ju? nie istnia?a. Mój ojciec kupi? ten obraz od swojego w?oskiego kolegi, o którym dowiedzia?em si?, ?e ?wietnie znal Chirico. Sam by? znany z tego, ?e wykona? wiele podróbek. A sam Chirico o?wiadczy?, ?e wszystkie jego dzie?a sprzed 1940 s? fa?szywe. Je?li prawdziwe Chirico sprzed 1940 s? fa?szywe, to jak odró?ni? prawdziwe falsyfikaty od fa?szywych? Znalaz?em kupca, ale cena, któr? proponowa?, by?a ?a?osna. To by?a cena falsyfikatu. Gdybym j? przyj??, przyzna?bym tym samym, ?e mój Chirico nie jest orygina?em. Wi?c go nie sprzeda?em. ?eby móg? pozosta? autentyczny. Ale ju? go nie lubi?. M ija ju? pi?ty tydzie?, odk?d bior? udzia? w grze telewizyjnej "Wiem, ale me powiem". Ci??ka sprawa. Pytanie, na które nie wolno mi odpowiedzie?, jest nast?puj?ce: "Jak brzmi nazwisko panie?skie twojej matki?" Podczas pierwszego tygodnia ?wiecili mi lamp? w oczy i t?ukli po g?bie. Nic im nie powiedzia?em. W drugim tygodniu ostro mnie poturbowali. Kopniaki w nery narciarskim butem i walenie z g?ówki. Milcza?em jak grób. Trzeci tydzie? - elektrody. Jaja pod pr?dem. Nadal milcz?. Czwarty tydzie? - topienie w wannie i przypalanie papierosami na ca?ym ciele. Nie p?kam. Dzisiaj, czekaj?c na rozpocz?cie emisji, zaczynam si? poci?. G?upia sprawa, bo w?a?nie sko?czyli nak?ada? mi makija?, a tu musz? zaczyna? na nowo. Pono? pi?ty tydzie? jest straszny. Tortury psychiczne, gro?by i szanta? wobec ukochanych osób. A je?li puszcz? farb?? Przecie? tak naprawd? nie ma nic z?ego w ujawnieniu nazwiska panie?skiego matki. Nie mam si? czego wstydzi?. No tak. ale przecie? na tym polega ta gra. Pi?tego tygodnia zaczyna cz?owiek my?le?, ?e nie warto dalej milcze?. Ogarnia pragnienie, ?eby wszystko wy?piewa?. Opanowuj? si?. Wystarczy mi si?y, wytrzymam jeszcze ten raz. Bo je?li wytrwam do szóstego tygodnia - magnetowid b?dzie mój! P roducenci wag ?yli sobie jak p?czki w ma?le. Patrzyli na mnie z góry, jakbym by? jakim? kozim bobkiem. Bobkiem, który powinien wa?y? si? rano i wieczorem. Tak mnie wkurzali, ?e im w ko?cu powiedzia?em - twardo, cho? bez gniewu: "Drogie dzieci, sko?czy?y si? dobre czasy." W?a?nie wynalaz?em przedmiot, od którego zje?? si? wam w?osy na g?owie. Jest to wbudowana w lewy but zminiaturyzowana waga, i co, ?yso wam? Wystarczy podnie?? praw? stop? i elektroniczny miernik wa?y ci??ar naciskaj?cy na lew? podeszw?. Wynik pojawia si? w postaci wy?wietlonej cyfry. Za?atwi?em was. Wasze wagi s? ju? niepotrzebne. B ardzo lubi? domowe zwierz?ta, ale nie u siebie. Za du?o z tym k?opotów, zbyt wiele obowi?zków. Zupe?nie jak z ma??e?stwem. Koty i psy to prawdziwe skaranie boskie, zw?aszcza kiedy wyje?d?a si? na wakacje. I w wielu innych wypadkach te?. Nie mo?na powiedzie?, ?eby ich posiadanie u?atwia?o ?ycie. Zupe?nie jak z kobietami. A jednak taki pies jest sympatyczny. A jednak taki kot jest ?adny i mi?y. Wi?c? Dlaczegó? w dobie rozpowszechnionej prostytucji, proponuj?cej coraz to wymy?lniejsze us?ugi, mieliby?my tak bezwzgl?dnie pozbawia? si? przyjemno?ci g?askania i mruczenia? Wystarczy przej?? si? rue de Passy, ?eby przyzna? mi racj?. Przechodnia spaceruj?cego po rue de Passy musi zadziwi? wielka ilo?? osób, którym towarzysz? domowe zwierz?tka. Uwaga, nie oskar?am o prostytucj? przechodniów, lecz trzymane na smyczach zwierz?ta. Dowiedzia?em si?, jakie s? stawki. Bior?c pod uwag? liczne k?opoty, które opisa?em powy?ej, ceny wydaj? si? by? umiarkowane: - 10 franków pog?askanie (psy i koty); - 50 franków mruczenie (koty); - l frank za ka?de machni?cie ogonem (psy); - 50 franków za polizanie twarzy (psy); - 50 franków za aportowanie patyka (psy); - 100 franków za obej?cie osiedla i za?atwienie si? (psy i koty). Wyznaczono te? stawki dla papug, ma?p, z?otych rybek i pytonów, ale nie pami?tam ju? jakie. Z bij?cym sercem czeka?em pod drzwiami na przyj?cie Lukrecji. Odg?os jad?cej windy. Trzykrotne delikatne pukanie do drzwi. To ona. W ciemnym przedpokoju podaj? jej szal, którym przesiania sobie oczy, ko?ce potulnie wi??e z tylu g?owy. Zapalam ?wiat?o. Upewniam si?, ?e nic nie widzi. Prowadz? j? do salonu. - Zdejmij rajstopy, majtki i za?ó? z powrotem szpilki. Robi, co ka??. O czym my?li? O kim? Wiem, ze podoba si? jej ta gra. Pozostawiam jej swobod? i przyjemno?? wyobra?ania sobie, ze jest z kim? innym. Jak go sobie wyobra?a? Tyle jest mo?liwo?ci! Wysportowany miedziak czy biznesmen? Pierre czy Paul? Jej by?y czy biurowy kolega, z którym wyjecha?a na weekend? Zabawne, ja, który bywa?em tak zazdrosny, nie czuj? niczego w tym stylu. Dopóki mnie nie widzi, naprawd? staj? si? tym, o którym my?li. Je?li w trakcie zmieni obiekt, przemieniam si? zgodnie z jej pragnieniem. Dlaczego wi?c mia?bym by? zazdrosny o rywali, których uosabiam? Zdaj? sobie spraw?, ?e im jestem starszy, tym bardziej paskudny. W oczach napotykanych dziewcz?t widz? coraz mniejsze zainteresowanie. Ale z chwil?, gdy godz? si? na za?o?enie opaski, ich wyobra?nia staje si? moim sprzymierze?cem. Nie obawiam si? ju? konkurencji, przeciwnie, korzystam z niej, ile si? da. Sadzam Lukrecj? na stole. Dziewczyna ma zadart? spódnic?, roz?o?one nogi wspieraj? si? na dwóch krzes?ach. Jej oddech staje si? g?o?ny. Pyta chrapliwym g?osem: - Czego ode mnie chcesz? Pilnuj? si? i nie odpowiadam ani s?owa. Jakbym nie istnia?. Tak jest lepiej. B?dzie mnie za to kocha?a jeszcze mocniej. P o gruntownym przemy?leniu kwestii wie?, doszed?em do zaskakuj?cego wniosku: wie?e pochodz? od dziur! Wystarczy przyjrze? si? pisowni tych dwóch s?ów, tak zadziwiaj?co podobnej w j?zyku francuskim (W j?zyku francuskim wie?a to "tour", a dziura "trou"), ?eby zauwa?y?, i? ró?ni? si? jedynie pozycj? litery "r". Jak dziury mog?y przeobrazi? si? do tego stopnia, ?eby powsta?y z nich wie?e? Wyja?nienie jest proste i logiczne. Na pocz?tku nasi poluj?cy przodkowie ukrywali si? w ró?nych dziurach, ?eby stamt?d wypada? na zaskoczon? zwierzyn?. Niewidoczni, wystawiaj?c zaledwie czubek g?owy, czatowali godzinami. Gdy zwierz zbyt d?ugo dawa? na siebie czeka?, jeden z my?liwych wpad? na pomys?, by wspi?? si? na najbli?sze drzewo, sk?d móg? wypatrzy? zdobycz z daleka. Naturaln? kolej? rzeczy komu? innemu przysz?o do g?owy, by w dole umie?ci? wysoki s?up, tak ?eby nie trzeba by?o wci?? biega? do drzewa i z powrotem. Aby u?atwi? wchodzenie na s?up, z czasem umieszczono na nim spiralnie u?o?one szczeble. Ci, którzy mieli tak? dziur? wyposa?on? w s?up ze schodkami, wzbudzali zazdro?? plemion bardziej zacofanych, mniej pomys?owych, a wi?c i agresywniejszych, które próbowa?y przyw?aszczy? sobie owe konstrukcje. ?eby lepiej broni? swojej w?asno?ci, posiadacze dziur otoczyli je palisadami. Obserwatorzy w czasie wchodzenia i schodzenia ze s?upa byli jednak wystawieni na strza?y wypuszczane przez wypatrywaczy dziur. Potrzeba obrony sk?oni?a ich do budowy palisad dorównuj?cych wysoko?ci? s?upom. Oto jak powsta?y wie?e. Zabawne, ?e zacne dziury, od których wzi??y swój pocz?tek, uleg?y zapomnieniu. Có?, bywa, ?e klejnot znika pod wiekiem szkatu?ki. N a kolacj? do pa?stwa Ston przyszed?em przed czasem. Drzwi wej?ciowe by?y uchylone. Wszed?em, nikogo. Zapu?ci?em si? a? do jadalni i zobaczy?em ich siedz?cych przy stole. Byli ju? po deserze. Spostrzeg?em brudne talerze, kieliszki i puste butelki. Na mój widok s?owem si? nie odezwali. Ani Jean-Marie Ston, ani jego ?ona Annette, ani ich pi?tnastoletnia córka Ava, ani jej dwunastoletni brat. Patrzyli na mnie spode ?ba. - Czy to nie na dzisiaj byli?my umówieni? Pomyli?em dni? Dali znak, ?ebym mówi? ciszej. Palec na ustach i oczy jak pi?eczki w maszynie losuj?cej wygrane w totka. Zawsze uwa?a?em, ?e Stonowie s? lekko szurni?ci, ale tym razem zupe?nie im odwali?o. - Co si? dzieje? - wyszepta?em. Jakby im ul?y?o. Jean-Marie Ston ledwie dostrzegalnym ruchem podbródka wskaza? kuchni?. I nagle wszystko sta?o si? jasne. Przygl?da? si? nam tygrys. Bardzo du?y tygrys. Tak du?y, ?e przy innych tygrysach wygl?da?by jak tygrys przy kocie. Mi?kko rozci?gni?ty na wyk?adzinie, wlepia? w nas swoje ?ó?te ?lepia. Dech mi zaparto. Spróbowa?em odwrotu, ale zwierzakowi nie przypad?o to do gustu. Warga mu si? unios?a, a z gard?a wydoby?o si? co? w rodzaju kaszlni?cia, nawet nie ryk, tylko odg?os nie?ytu oskrzelowego. To wystarczy?o, ?ebym porzuci? my?l o ucieczce. Kolana si? pode mn? ugi??y i siad?em na dupie w po?owie drogi mi?dzy sto?em a drzwiami. - Od kiedy on tu jest? - wyszepta?em, prawie nie poruszaj?c wargami. - Od ko?ca obiadu - odpowiedzia?a mi Anette. Biedacy, siedz? w tej pu?apce ju? pi?? godzin. - Nie wygl?da na z?ego... - Bo si? nie ruszamy. Ale gdy tylko próbujemy ruszy? si? w kierunku drzwi lub telefonu, natychmiast si? denerwuje. - Musia? uciec z jakiego? cyrku... Krety?ska uwaga, ale by?em w szoku. Ava, niepoprawny dowcipni?, sprostowa?a: - Nie, wylaz? z rur kanalizacyjnych w ?azience... Nie jestem bohaterem i nerwy nie wytrzyma?y. Wybuchn??em ?miechem. Tygrys podniós? si? i post?pi? w moim kierunku. Warcza?, marszcz?c nos, jego oczy nagle zrobi?y si? czujne. Pomy?la?em, ?e nadesz?a moja ostatnia godzina. ?miech zamar? mi na ustach. Z determinacj?, która pojawia si? w sytuacji beznadziejnej, zaklina?em: - Grzeczny kiciu?... Kiciu?... Dobry... Dobry... To go uspokoi?o. Przymru?y? oczy i mi?kko zwali? si? na bok. - A tobie jeszcze si? dostanie - pogrozi? córce Jean-Marie. - Przez g?upi dowcip Roland omal nie zosta?by po?arty! Dosta?em g?siej skórki. To szczera prawda. Wystarczy zabawna uwaga, a roze?miej? si?, zapominaj?c o niebezpiecze?stwie, i wtedy tygrys skoczy mi na plery! Jestem zdany na ?ask? pierwszego lepszego dowcipu. Przypomnia? mi si? kawa? zas?yszany poprzedniego wieczoru. Zdj??o mnie przera?enie. Dowcip by? znakomity. Kto zar?czy, ?e si? nie roze?miej?, je?li przypomn? sobie puent?. Bo?e mój, który nie istniejsz, przyb?d? mi z pomoc?! Ta absurdalna sytuacja nie mo?e trwa? w niesko?czono??. Czas nie pracuje na nasz? korzy??, zwierzak w ko?cu poczuje g?ód. - Spróbuj? powolutku przesun?? si? w kierunku drzwi. Wzruszaj?cym bezruchem rodzina Stonów wyrazi?a zgod?. Milimetr za milimetrem posuwa?em si?. obserwuj?c k?tem oka tygrysa, który nie zwraca? na mnie uwagi. W pewnej chwili paszcz? zwierzaka rozwar?o pot??ne ziewni?cie. Otch?a?, któr? ujrza?em, przyprawi?a mnie o zawrót g?owy. Skoczy?em na równe nogi i ostatnie metry pokona?em biegiem, nie ogl?daj?c si? za siebie. Przesadzi?em próg i zatrzasn??em drzwi. Nast?pnie rzuci?em si? do kawiarni naprzeciwko, ?eby zadzwoni? po policj? i stra? po?arn?. Przyjechali bardzo szybko. Stra?acy pierwsi, jak zwykle. Wszed?em z jedn? z ich grup po schodach, podczas gdy pozostali przy pomocy wielkiej drabiny dostali si? do mieszkania przez okno. Stonów zastali?my trupio bladych, ale po tygrysie nie by?o nawet ?ladu. - Uciek? przez balkon, zaraz jak tylko Roland si? wydosta?. Na pró?no zaklinali?my si? na wszystkie ?wi?to?ci, nikt nie chcia? wierzy? w naszego tygrysa. Mówi? wam, nic, tylko si? zabi?. ? ni?em, ?e mama powróci?a z cmentarza, ?e to by? taki cmentarzo-szpital, gdzie dbano o jej zdrowie i prawie zupe?nie wyleczono. By?em niezwykle szcz??liwy, gdy? my?la?em, ?e umar?a! Chcia?em otworzy? szampana, aby uczci? jej powrót do nas. - Nie, nie szampana. - Mo?e chcesz si? gdzie? wybra?, do restauracji, teatru albo do kina? - Nie, nie. - Spójrz, mam repertuar wszystkich imprez i spektakli w tym tygodniu, mo?e cos by ci si? spodoba?o? Powinna? si? rozerwa?. - Poka?. Przekartkowa?a "Pariscope". - Nie, nie mam na nic ochoty. Zostan? w domu i porozwi?zuj? krzy?ówki. Ale ty mo?esz sobie wyj??, je?li masz ochot?. P ewien mój przyjaciel Turek opowiada? mi film porno, który widzia? na Canal+. - Puszczali go o czwartej nad ranem. By?em wyko?czony, ale nie chcia?em tego przegapi?. Poprosi?em kumpla, ?eby do mnie zatelefonowa? za pi?tna?cie czwarta, to si? obudz?, gdybym jednak zasn??. - No i jak, spodoba? ci si?? - Jeszcze jak! To by?o co?! I zaczyna opowiada? scena po scenie, opisuj?c ka?de uj?cie, jakby to by?o dzie?o Robbe-Grilleta. Przy tym mocno pomaga sobie r?kami. Jestem zak?opotany, bo przygl?da si? nam ca?a kafejka, wi?c mówi?: - Nie musisz wszystkiego pokazywa?, to robi z?e wra?enie. - Mog? mi skoczy?. I jedzie dalej. - Tak pi?te przez dziesi?te skapowatem, ?e to by?o o jednym m??czy?nie i dwóch kobietach. W pewnym momencie ten facet u?y? jab?ka. - Jab?ka? - Tak. jab?ka. Wepchn?? palec wskazuj?cy lewej r?ki w zwini?t? pi??? prawej i zacz?? gwa?townie nim porusza?. Zrobi?em si? czerwony jak burak. - Dobra. Wystarczy. Widywa?em ju? pornosy. Wzruszy? ramionami. - Wiem, ciebie to nie rusza. Jeste? zblazowany. A ja du?o bym da?, ?eby si? dowiedzie?, kto w?a?ciwie kogo posuwa? w tym ca?ym filmie! W ?asnie znów przeczyta?em "Z?oto zbawienia". Je?li to w ogóle mo?na nazwa? czytaniem. Nie sprawia mi ró?nicy, czy mam zamkni?te, czy otwarte oczy - tekst znam na pami??. Jestem nim przesi?kni?ty. Wspó?tworzy moj? to?samo?? w takim samym stopniu, jak nazwisko, imi?, miejsce urodzenia i znaki szczególne. Stara?em si? wyrobi? sobie jak najbardziej obiektywne zdanie przed podj?ciem decyzji, która mia?a zawa?y? na ca?ym moim ?yciu. No có?, my?l?, ?e nie jest najgorzej, cho? naturalnie tekst ma tu i ówdzie kilka s?abych punktów, które nale?a?oby poprawi?. Brak mi rady Ralpha. Wkrótce minie rok, jak odszed?, a za ka?dym razem, gdy dostaj? miesi?czn? wyp?at?, odnosz? absurdalne wra?enie, ?e to wci?? on podpisuje czeki. Dzisiaj niewiele by si? zdzia?a?o z pi?ciuset dolarami, ale dwadzie?cia lat temu. to by?a niez?a sumka. Dwadzie?cia dwa lata! Dwadzie?cia dwa razy tysi?c dolarów. 31 maja b?dzie to kwota stu trzydziestu dwóch tysi?cy dolarów. Doprawdy, nie mam powodów do narzeka?. Ralpha Baxtera pozna?em w Akademii Sztuk Pi?knych. Byli?my zapisani do tej samej pracowni malarskiej. Mia? mierny talent, odwrotnie proporcjonalny do osobowo?ci, i osza?amiaj?c? wiedz?. Tak naprawd? to Ralphowi przypad? do gustu przede wszystkim status ameryka?skiego studenta w Pary?u. Przy fortunie jego ojca d??enie do osi?gni?cia powodzenia materialnego nie mia?o wi?kszego sensu, a ambicje artystyczne Ralpha ogranicza?y si? do przepowiadania, który z kie?kuj?cych talentów zdo?a w pe?ni rozwin?? si? w przysz?o?ci. Oddawa? si? temu z pasj? hazardzisty. Przejawia? upór, ?lepy optymizm i przes?dno?? prawdziwego bywalca kasyn. My sami poznali?my si? zreszt? przy grze we flippera w bistro przy rue Bonaparte. Zrobi? na mnie wra?enie, bo pali? papierosy z tytoniem Virginia, specjalnie komponowanym wed?ug jego upodoba?. Od razu zacz?li?my rozmawia? o kinie. Zmys? krytyczny, który objawia? Ralph, jego entuzjazm i bosto?ski akcent spodoba?y mi si? od pierwszej chwili. Stali?my si? nieroz??czni. Pewnego wieczoru, gdy wracali?my pieszo z kina przy rue d'Ulm, opowiedzia?em mu "Z?oto zbawienia". Tytu? i fabu?a bardzo si? wówczas ró?ni?y od aktualnej wersji, ale pocz?tek by? taki sam: m?oda kobieta, która po zawodzie mi?osnym wst?puje do Armii Zbawienia, podczas nocnego dy?uru w schronisku wys?uchuje zwierze? w?ócz?gi. Cz?owiek ów zdradza jej istnienie bajecznego skarbu pochodz?cego z napadu na bank. Gdzie? w dzikich plenerach pó?nocnej Australii spoczywaj? zakopane dwie tony z?ota. Bohaterka, po wielu perypetiach, odnajduje ukryty ?up, ale problem w tym, jak przetransponowa? ci??kie sztabki i wywie?? je z kraju, nie podpadaj?c policji ani nie daj?c si? zabi? ??dnym zysku wspólnikom. Nie pami?tam ju?, jakie wymy?li?em rozwi?zanie, ale sam temat oczarowa? Ralpha. Z?o?y? mi zadziwiaj?c? propozycj?: - Je?li dasz spokój malarstwu, b?d? ci? finansowa?. - Chyba ?artujesz. Kino to dla mnie tylko hobby. - Mówi? powa?nie. Jeste? lepszym scenarzyst? ni? malarzem. Przygotuj? dokument, który spe?ni rol? umowy. Pi??set dolarów miesi?cznie, odpowiada ci? - Ale? Ralphie, to za du?o! - Nie. To pozwoli ci wynaj?? jakie? lokum i po?wi?ci? si? wy??cznie scenariuszowi. Tych pieni?dzy nie wyp?acam ci z dobrego serca. Finansuj? ten scenariusz, bo w niego wierz?. To dobry interes. - Dwa miesi?ce powinny mi wystarczy?. Za?mia? si? szyderczo, w sposób nieomal obra?liwy. - Scenariusza nie pisze si? byle jak. napr?dce. B?dziesz musia? uwzgl?dnia? moje opinie. Gdy b?d? ju? w pe?ni zadowolony z efektu, znajd? odpowiedniego re?ysera. To b?dzie arcydzie?o! Wpad?em w pop?och, ale jednocze?nie by?em nieprzytomny z rado?ci. - Zgoda. - Przysi?gnij, ?e dopóki scenariusz nie zostanie uko?czony, nie b?dziesz zajmowa? si? niczym innym. - Przysi?gam. Wynaj??em kawalerk? przy rue du Bac i ruszyli?my z kopyta. Ralph podawa? w w?tpliwo?? ka?d? linijk? tekstu, ka?de s?owo, ka?d? posta?. Z sadystyczn? skrupulatno?ci? tropi? s?abo?ci konstrukcji i psychologii. Do?? szybko zrozumia?em, ?e b?dzie to robota na d?u?sz? met?. Rok pó?niej Ralph z powodu alarmuj?cego stanu zdrowia ojca musia? pilnie uda? si? do Bostonu. Wkrótce nadesz?o zawiadomienie o ?mierci, po czym nast?pi?a - trwaj?ca trzy lata - cisza. W tym czasie regularnie dociera?y do mnie czeki. Gdy w ko?cu po d?ugim okresie niewidzenia zobaczy?em Ralpha, by? bardzo zmieniony. Postarza? si? fizycznie, policzki mu si? zapad?y, a z psychik? by?o jeszcze gorzej. Totalna nieufno?? w stosunku do wszystkich miesza?a si? z niczym nie uzasadnion? pogard?. To po??czenie ch?odu i osch?o?ci czyni?o go wr?cz nieludzkim. "To skutek ?mierci ojca" - my?la?em. Jego pobyt by? krótki. Zabra? ze sob? waliz? pe?n? r?kopisów i notatek. W zamian, kilka miesi?cy pó?niej, otrzyma?em pot??ny plik szczegó?owych omówie?, poprawek i uwag czasem trafnych, czasem zupe?nie nieistotnych. Na powrót zabra?em si? do roboty. Zgodnie z ?yczeniem wyra?onym przez Ralpha, w miar? post?pu prac wysy?a?em teksty do Bostonu. Min??o pi?? lat. Pisywa? do mnie regularnie i przesy?a? czeki. Jakie? by?o moje zaskoczenie, kiedy poprosi? o wyj?cie po niego na lotnisko i gdy zobaczy?em go na wózku inwalidzkim. Nabawi? si? jakiej? nieuleczalnej choroby, charakteryzuj?cej si? powolnym przebiegiem i nieodwracalno?ci? zmian. Po suchym poinformowaniu mnie o swoim stanie, podj?? temat scenariusza, który wydawa? mu si? zdecydowanie polepsza?. Zebra?em ca?? swoj? odwag? i zaproponowa?em zaprzestanie prac nad "Z?otem zbawienia". - Jeste? niewdzi?cznikiem, oszustem, z?odziejem! Zaniemówi?em na taki wybuch w?ciek?o?ci. Uspokoi? si? i zacz?? mnie przekonywa?. Rezygnowanie w chwili, gdy w?a?nie zbli?amy si? do celu, uwa?a? za karygodne. Chwali? mnie, schlebia?, oferowa? podwy?k?, ale ja odmawia?em. Czu?em si? d?u?ny, a poza tym wstrz?sn?? mn? jego stan, poniewa? wi?c zaklina? mnie na wszystko, przyrzek?em nie przerywa? prac nad "Z?otem zbawienia" a? do ich uko?czenia. Nast?pnego lata o?eni?em si? z córk? dozorcy z rue du Ba?. By?a milutka, ruda i biedna jak mysz ko?cielna. Pi??set dolarów na dwoje nie wystarczy?o, ?eby zwi?za? koniec z ko?cem. Mado znalaz?a posad? sprzedawczyni w sklepie z ciuchami. A chcia?a gra? w filmie. Od tej chwili zacz??o si? psu? mi?dzy nami. Ralph nie by? zachwycony moim ma??e?stwem. Kategorycznie odmówi? odwiedzin. Od czasu do czasu otrzymywa?em telegram zapowiadaj?cyvjego rych?y przyjazd. Rezerwowa? wtedy pokój w hotelu po?o?onym najbli?ej lotniska. Pracowali?my tam dzie? i noc, a? do jego wyjazdu, po którym zostawa?em wyko?czony, rozgoryczony i zniech?cony. Przez ostatnie lata stan zdrowia Ralpha nie przestawa? si? pogarsza?. Na koniec przesta? ju? przyje?d?a? do Europy, to ja musia?em udawa? si? do jego luksusowej rezydencji w Bostonie. Odczytywa?em swoje karteluszki, podczas gdy dwie siostrzyczki troskliwie piel?gnowa?y jego wyn?dznia?e cia?o, powykr?cane jak p?d winoro?li. Od dawna ju? nie wierzy?em w ten film, ale Ralphowi zale?a?o na tym bardziej ni? na w?asnym ?yciu. Teraz jestem podwójnie osamotniony, bo Mado te? mnie zostawi?a. Nie mam ju? ochoty wraca? do malowania. Czeki, które nadal otrzymuj?, wywo?uj? we mnie wyrzuty sumienia. Wi?c co robi?? Co mi pozosta?o poza "Z?otem zbawienia"? Mia?bym nie dotrzyma? obietnicy danej umieraj?cemu? To nie w moim stylu. N ie s?dz?, by moja osoba stanowi?a dobry przyk?ad dla innych. Nie zabiegam o taryf? ulgow? ani o sympati?. Do nikogo nie puszczam oka. Jestem m??czyzn? eleganckim. Ci, którzy ?yj? tylko raz, maj? prawo wie?? ?ycie takie, jakie im si? podoba, nawet d?ugie i nudne, nie musz? si? z tego przed nikim t?umaczy?. Elegancki nie znaczy dystyngowany. Nie schudn? nawet w ma?ym palcu, jak mawia? Oueneau, gdy ju? wdepn? w gówno, nie robi? z tego sprawy. Moja odporno?? na wszelkiego typu pranie mózgu samego mnie zdumiewa. Moda, reklama, wideoklipy, zespo?y rockowe - nic mnie nie wzrusza. Has?a polityczne mnie nie obchodz?. Nie zajmuj? mnie sonda?e ani statystyki. Nie nale?y jednak z tego wnioskowa?, ?e jestem biernym obserwatorem. Oto sens mojej walki. Oto credo m??czyzny eleganckiego. W unikach nie mam sobie równego. Elegancki m??czyzna jest nieuchwytny. W lokalach i rozmaitych przybytkach najlepsze miejsce znajduje si? tu? przy drzwiach. Elegancki m??czyzna nie chce i nie powinien da? si? przyprze? do muru. Z natury jestem podejrzliwy, a poniewa? nie licz? na pomoc niebios, z góry, w ciszy i spokoju, obmy?lam strategiczny plan ewakuacji. Naturalnie, nie jestem wzorem do na?ladowania. Odmawiam s?u?enia za przyk?ad m?odym pokoleniom czy tez fanom. Dla tych. których interesuje moja filozofia, przygotowa?em t? niewielk? antologi?, z której b?d? mogli skorzysta? - je?li poci?ga ich elegancja: Elegancki M??czyzna nie cierpi r?kawiczek. Elegancki M??czyzna przyjmuje kopniaki w ty?ek zawsze z kropelk? angostury. Elegancki M??czyzna nigdy nie patrzy w niebo, gdy? w tamtych rejonach nie spodziewa si? znale?? ?adnego porz?dnego baru. Elegancki M??czyzna jest wra?liwy na pi?kno wysokich drzew pod warunkiem, ?e le?? u jego stóp. Elegancki M??czyzna zbyt szanuje demokracj?, ?eby podejmowa? ryzyko zak?ócenia jej przez udzia? w g?osowaniu. Elegancki M??czyzna potrafi wdepn?? w gówno i nie robi? z tego sprawy. Kiedy Elegancki M??czyzna pada na pysk, korzysta z okazji i odnawia pierwotny zwi?zek z ziemi?. Elegancki M??czyzna kocha przyrod? pod warunkiem, ?e jest czysta i skromna. Z dala podziwia noc spowit? we mgle albo przykryt? ?niegow? ko?derk?. Im mniej jej widzi, tym bardziej go to rajcuje. Elegancki M??czyzna z naturalnych rzeczy najbardziej lubi ow?osienie. Z wyj?tkiem tego na twarzy. Mi?dzy Eleganckim M??czyzn? a Eleganck? Kobiet? nie ma wi?kszej ró?nicy ni? mi?dzy psem a suk?. Elegancka Kobieta dosiada bidetu jak amazonka. Elegancki M??czyzna nie musi biec, ?eby i?? szybko. Elegancki M??czyzna nie zezwala na umieszczanie nazwiska na plakacie z obawy przed skarbówk?. Elegancki M??czyzna zbyt kocha artystów, ?eby nie pogardza? sztuk?. Elegancki M??czyzna nigdy nie miewa ostrzegawczych snów proroczych. Za to podczas czytania rachunku zdarza mu si? prawdziwe przebudzenie. Elegancka Kobieta koniecznie jest dwuj?zyczna. Elegancki M??czyzna nie jest uczyniony na obraz i podobie?stwo boskie: jest ci??szy od powietrza. Prawdziw? ojczyzn? Eleganckiego M??czyzny jest ?ó?ko. Elegancki M??czyzna unika i umyka. Elegancki M??czyzna zbyt dobrze zna warto?? pieni?dza, ?eby schyla? si? po monet? mniejsz? ni? pi?? franków. Elegancki M??czyzna rzadko czyta ksi??k? do samego ko?ca, boj?c si? j? wyczerpa?. W domu Elegancki M??czyzna nie ma zwierz?tka, za to sam cz?sto przemieszcza si? na czworakach. Elegancki M??czyzna utrzymuje z muzyk? zbyt intymny zwi?zek, ?eby tolerowa? jej obecno?? w miejscach publicznych. Elegancki M??czyzna uwa?a, ?e dobry mim to martwy mim. Elegancka Kobieta nie obawia si? dawa? piersi osobnikom bardziej ?wiadomym ni? niemowl?. Elegancki M??czyzna czerwieni si?, s?ysz?c s?owo architekt. Elegancki M??czyzna cz??ciej bywa w szpitalach ni? na stadionach. Elegancki M??czyzna woli klap? marynarki ozdobion? plam? z sosu ni? medalem. Elegancki M??czyzna nigdy nie mo?e sobie przypomnie? nazwisk s?awnych ludzi. Elegancki M??czyzna myje r?ce PRZED siusianiem. Elegancki M??czyzna nigdy nie zamkn?? psa ani bilansu. Elegancki M??czyzna nigdy nie identyfikuje si? ze swoj? firm?, nawet je?li jest jedynym zatrudnionym. Elegancki M??czyzna nigdy nie ogranicza dzia?ania organu do jego podstawowej funkcji. Elegancki M??czyzna kocha Belgi?. Ogólnie rzecz bior?c, Elegancki M??czyzna woli dokona? swoich dni w Szwajcarii ni? w Chinach. ?eby by? absolutnie eleganckim, Elegancki M??czyzna posiada oszcz?dno?ci pozbawione elegancji. Elegancki M??czyzna nie ma nic przeciwko ma?ym dzieciom, ale ubolewa nad ich pijackim zachowaniem. Elegancki M??czyzna nigdy nie by? do?? d?ugo i ci??ko chory, ?eby mie? sposobno?? przeczytania Prousta. Gdyby Elegancki M??czyzna by? u w?adzy, z?o?y?by dymisj?. Nawet je?li balonik nie robi si? ró?owy, to i tak Elegancki M??czyzna nigdy nie dmucha na zapa?k?, by j? zgasi?. Elegancki M??czyzna ma oddech krótszy ni? pami??. Elegancki M??czyzna zawsze idzie na ?atwizn?, bo wie, jakie to trudne. Elegancki M??czyzna ma cz?sto potrzeby mniejsze od siebie. Elegancki M??czyzna powstrzymuje si? przed wyg?aszaniem pochopnych s?dów na temat swoich bliskich, ale utrzymuje, ?e tysi?czna sekundy to ju? kawa? czasu. Elegancki M??czyzna latem ciep?o si? ubiera, bo jego letnie ubrania po zimie s? ju? nie?wie?e. Elegancki M??czyzna zawsze zabiera z sob? szklank?, kiedy wychodzi z koktajlu albo z baru. Elegancki M??czyzna ma apetyt tak delikatny jak z?by. Gdy Elegancki M??czyzna pokazuje p?pek, to jest to wy??cznie wina jego koszuli. Elegancki M??czyzna stawia za punkt honoru nie bawi? si? w dni ?wi?teczne. Elegancki M??czyzna wysy?a mniej listów, ni? pisze. Elegancki M??czyzna nie ma przyjació?, tylko ulubie?ców. Elegancki M??czyzna zbyt szanuje przypadek, ?eby z nim pogrywa?. Elegancki M??czyzna wierci dziur? w brzuchu czasu. Elegancki M??czyzna nie odchodzi od sto?u po sko?czonym posi?ku. 02.03.2002 | Nr 9