_____________________________________________________________________________ Margit Sandemo SAGA O LUDZIACH LODU Tom XV Wiatr od wschodu _____________________________________________________________________________ ROZDZIAŁ I Do tej pory niewiele zostało powiedziane o gałęzi Ludzi Lodu, która towarzyszyła rodzinie królewskiej córki Leonory Christiny i osiedliła się w Skanii. Najlepiej zatem cofnąć się nieco w czasie. Zaczęło się od Cecylii, która zajmowała się dziećmi króla Christiana IV ze związku z osławioną Kirsten Munk. Dwie jakże barwne damy, nie znoszące nawzajem swego widoku... Ponieważ jednak Cecylia miała dostoj- nych obrońców w osobie króla i swego męża, Alexandra Paladina, Kirsten Munk niewiele mogła zdziałać. Poza tym dzieci, a zwłaszcza Leonora Christina, bardzo były przywiązane do swej opiekunki. Z kolei przyszła synowa Cecylii, Jessica, została pias- tunką dzieci Leonory Christiny, która poślubiła Corfitza Ulfeldta. Polubiła Jessikę zwłaszcza ich córka, mała hrabianka Eleonora Sofia. Gdy Ulfeldtowie z powodu ciemnych i podejrzanych sprawek głowy rodziny, Corfit- za, musieli uciekać z Danii do Skanii, Jessica nie pojechała z nimi. Pragnęła zostać ze swym ukochanym Tancredem. Z czasem jej miejsce zajęła córka, Lena, która została zaufaną damą do towarzystwa Eleonory Sofii. Lena, siostra Tristana, poślubiła Skańczyka, Orjana Stege, i na dobre osiedliła się w Skanii. Małżeństwo Leny i Orjana było szczęśliwe. Spokoj- ne, mocno trzymające się ziemi, oparte na wzajemnym przywiązaniu. jedyna wada tego związku polegała chy- ba na tym, że było im aż za dobrze. Z upływem lat zaokrąglili się oboje i wybrali spokojne życie w majątku położonym niedaleko dworu Andrarum we wschodniej Skanii. Bardzo kochali swą córeczkę Christianę. To nie rzuca- jące się w oczy dziecko wyrosło na nie rzucającą się w oczy kobietę, w której jednak za małomównością kryło się wiele serdecznego ciepła. Szwedzkiej gałęzi Ludzi Lodu szczęśliwie zostało oszczędzone przekleństwo. Być może pozostali człon- kowie rodu dostrzegali w tym pewną dozę niesprawied- liwości, sami wszak gorzko cierpieli pod tym brzemie- niem. I może właśnie dlatego skańskie odgałęzienie coraz bardziej obawiało się, że teraz przekleństwo uderzy w nich. Dotąd jednak nic się nie wydarzyło. Eleonora Sofia Ulfeldt wstąpiła w odpowiedni dla swego urodzenia związek małżeński z jednym z dworzan Karola XI, Lavem Beckiem, panem na Andrarum, Glad- sax, Torup i Bosjokloster - bogatych zamkach i dworach w Skanii. Co prawda jego ojciec, niegdyś jeden z naj- bogatszych ludzi Danii, zrujnował się w wytwórni ałunu w Andrarum, ale rodzina i tak była zamożna. Zwłaszcza Lave, małżonek Eleonory Sofii Ulfeldt. Jej rodzice: niezłomna córka królewska Kirsten Munk wraz ze swym mężem, chciwym Corftzem Ulfeldtem, byli wysoce prze- widujący i kupili dla swych dzieci okazały Torup oraz inne zamki. Wyszło to na dobre Lavemu Beckowi, a i on, i Eleonora Sofia potrafili utrzymać swe majątki. Nalegali także, by Lena, łagodna i lubiana, nadal pozostawała damą do towarzystwa Eleonory Sofii. Leo- nora Christina wciąż twierdziła, że Lenę należy nazywać damą królewskiego dworu. Czyż hrabianka Eleonora Sofia nie była wnuczką Christiana IV? Eleonora Sofia nie żyła jednak długo. Zmarła w roku 1698, tym samym, w którym odeszła jej sławna matka. Orjan Stege nadal jednak pozostawał adiutantem Lavego Becka, wciąż więc mieszkał z żoną i córką w Andrarum, a z czasem Christiana jakby zastąpiła swą matkę Lenę. Została w pewnym sensie ochmistrzynią rodziny Becków. Spokojna i sympatyczna, obowiązki swe wypełniała su- miennie. Co do małżeństwa Christiany, to zorientowała się ona wkrótce, że popełniła wielki Mąd. Poślubiła bogatego gospodarza Sorena Gripa, który mieszkał w są- siedztwie. Kiedy już dostał ją za żonę, przestał być adorującym kawalerem z czasów narzeczeństwa. Na światło dzienne wyszła jego prawdziwa natura, niewiele wspólnego mająca z wrodzoną szczodrością Ludzi Lodu i ich zdolnością przyjmowania rzeczy takimi, jakimi są. Nie polepszał sprawy fakt, iż Christiana wstąpiła w zwią- zek małżeński ze swego rodzaju wdzięcznością, że ktoś zechciał właśnie ją, na którą nie warto nawet spojrzeć. Taka postawa wyzwala najgorsze cechy tych mężczyzn, którzy wykazują choćby najmniejszą skłonność do des- potyzmu. Biedna Christiana czyniła wszystko, by ukryć przed rodzicami prawdę o swym małżeństwie. A może oni rozumieli mimo to? Być może dostrzegali jet sztuczne uśmiechy, wymuszoną swobodę konwersacji. Byli zbyt delikatni, by cokolwiek na ten temat powiedzieć, ale starali się wesprzeć córkę i dodać jej otuchy. Soren Grip kojarzył możliwość zysku z każdą czynnoś- cią, z każdym działaniem. Oceniał ludzi po ubiorze i zawaności sakiewki, otaczał się tylko takimi, z którymi znajomość mogła mu przynieść jakąś korzyść, i nakazywał Christianie, by do ostatka wykorzystywała swych wysoko urodzonych pracodawców. Christiana wzbraniała się przed tym i między małżonkami dochodziło do gwałtow- nych sprzeczek. Na ogół jednak to ona ulegała, ale do pewnych granic. "Oszukałaś mnie! - wrzeszczał do niej Soren Grip. - Wmawiałaś mi, że jesteś bogata i że będziemy prze- stawać z Beckami jak z równymi "Niczego ci nie wmawiałam - odpowiadała udręczona Christiana, wysyła- jąc z pokoju małego syna, Vendela, aby nie musiał słuchać rozsierdzonego ojca. - Mówiłam ci, że jestem ich och- mistrzynią, a i mój posag nie był chyba najgorszy?" Soren parsknął. "Może i tak, ale skąd mogłem wiedzieć, że to już wszystko, co dostaniesz? Ale dzięki Bogu jesteś jedynacz- ką, w końcu więc odziedziczysz to i owo. Obyśmy tylko nie musieli czekać w nieskończoność." Wówczas zraniona do głębi Christiana odwracala się. Pragnęła wszak, by jej kochani rodzice żyli jak najdłużej. Byli jej wielką pociechą. Oni... i mały Vendel. Mijały lata. Małżeństwo Christiany i Sorena trwało. Istniała między nimi szczególna więź; on w chwilach zbliżeń potrafił okazywać dobroć i czułość, a wówczas ona odczuwała swego rodzaju oddanie dla niego. Mimo wszystko był jej mężem i tak bardzo chciała, by jej małżeństwo okazało się udane, jak przez całe lata szczęś- liwy był związek jej rodziców. Jednakże w roku 1707 pękły wszystkie więzi łączące ją z mężem. Szwecja była wówczas krajem praktycznie pozbawio- nym władzy. Nowy, młody król Karol XII okazał się urodzonym żołnierzem. Nieszczególnie dbał o kraj, jesz- cze mniej o kobiety. Przez wiele lat krążył po Europie, podejmując wyprawy wojenne. Określenie płynących z nich korzyści sprawiało trudność większości jego poddanych. Stracił wielu ludzi, ale nie przejmując się niczym parł dalej, na wschód. Pragnął pokonać rosyj- skiego olbrzyma. Do tego jednak potrzebował więcej żołnierzy. Dlatego właśnie posłał do Szwecji po kolejne dziesięć tysięcy rekrutów. Pragnął ściągnąć ich do Prus Zachod- nich. W niewielkim miasteczku, Słupcy, miał na nich czekać. Wśród wybranych znalazł się także młody Corfitz Beck, syn Eleonory Sofii i Lavego. Ale Corfitz Beck był oficerem, a ponadto szlachcicem. Potrzebował... nie, nie należy używać słowa "adiutant". Potrzebował pucybuta. Nie był wszak wyższym oficerem. I Soren Grip nalegał, by owym pucybutem został Vendel. Christiana wpadła w rozpacz. - O to nie mogą prosić! Vendel jest przecież jeszcze dzieckiem, a pan Corfitz wyrusza na pole bitwy! - Pan Corfitz ma dopiero dwadzieścia dwa lata i taki młody chłopak doskonale do niego pasuje. Pomyśl sama, jakie korzystne może to być dla Vendela! Ma szansę awansować, otrzymać szlachectwo za bohaterstwo... - Niech Bóg broni - mruknęła Christiana. Zdecydowa- nie była przeciwna wysłaniu jedynego syna na jakąś szaleńczą wojnę w pogoni za sławą, wojnę, która zdawała się nie mieć końca. W dodatku pod dowództwem króla wcale nie poczuwającego się do odpowiedzialności za swoich poddanych, coraz bardziej udręczonych przez krwawą zawieruchę, która pochłonęła już tyle pieniędzy i ludzkich istnień. Ale Soren Grip oceniał sprawy inaczej niż Christiana, Już się radował na myśl o oszałamiającej chwale Szwecji, o ile udałoby się zwyciężyć Rosjan. Wybrał się więc sam, w tajemnicy przed żoną, do wielkiego dworu, by pomó- wić o swym synu z młodym oficerem. Corfitz Beck wpadł w zachwyt, tak samo zresztą jak jego starzejący się ojciec, Lave Beck. Znali Lenę i Orjana Stege, a także ich córkę Christianę jako ludzi na wskroś godnych zaufania. Młody Vendel również cieszył się ich wielką sympatią i często między sobą mówili, że chłopak na szczęście wdał się w matkę, a nie w zachłannego ojca. Christiana nigdy nie wybaczyła Sorenowi Gripowi zdradzieckiego ciosu. Nie mogła zapobiec wyjazdowi Vendela, ale na każdej sztuce odzieży, którą przygotowy- wała dla syna, widniały mokre plamy jej łez. Po wyjeździe chłopca atmosfety w domu nigdy już nie można było nazwać pogodną. Trzy lata później, w roku 1710, uderzyła w Skanię zaraza. Zabrala ze sobą Lavego Becka i zabrała Sorena Gripa. Christiana - potomkini Ludzi Lodu, bardziej odporna, stała nad swym umierającym mężem, usiłując przywołać żal, ale czuła jedynie, że jej twarz jest ściągnięta, bez wyrazu, jak martwa. W duszy miała pustkę. Ten sam kamienny wyraz twarzy zachowała podcaas pogrzebu. Nie mogła się od niego uwolnić, choćby nie wiadomo jak mocno się starała. Vendel wówczas był już daleko, w Rosji. O jego losach będzie ta opowieść. Christiana otrzymała od syna list ze Słupcy, wesoły, beztroski. Biła z niego taka żądza przygód, że niemal widziała blask w oczach Vendela. Później upłynął niepo- kojąco długi czas, zanim dotarł następny list. Nadszedł dopiero na początku 1708 roku i Christiana otwierała go z ogromnym lękiem. Napisany był jednak ręką syna, musiał więc żyć. Przysłany został z Grodna na Litwie. List okazał się nie tak optymistyczny jak poprzedni. Chłopak poznał już sżczerzące się do niego okrutne obrlicze wojny; dało się to wyczytać między wierszami. Przeżyli piekielny marsz w głębokim na metr śniegu przez mazurskie mokradła. Tak wielu zginęło. Z wycieńczenia, od zdradzieckich, wystrzelonych z ukrycia kul... Vendel pisał krótko, nie było się z czego cieszyć, naturalnie oprócz tego, że list w ogóle przyszedł! Że dostali od niego jakąkolwiek wiadomaść i że nie był ranny. Jak na razie. - Szalony królu, wracaj do domu! - jęknęł Christiana nie zważając wcale na fakt, że popełnia obrazę majestatu. - Jaki sens ma wałęsanie się po bagniskach w samym środku zimy tak strasznie daleko od Szwecji? Ta naszych chłopców ciągniecie w te okropieństwa! Jaki pożytek ma z tego Szwecja? Na co nam taka ogromna Rasja, jak zdołamy wykarmić wszystkich wygłodzonych biedaków w tych dalekich, dalekach krainach? Pomyślcie choć przez moment o swym własnym kraju i zajmijcie się tutejszą biedą! I wróćcie do domu, z naszymi mężami i synami! Westchnęła głębako. Ptzez chwilę siedzyała z przy- mkniętymi oczami, a potem wcóciła do swych obowiąz- ków na dworze Andrarum. Już w drzwiach napotkała Lavego Becka; wówczas bowiem jeszcze żył. - List od Corfitza, pani Christiano! I tak pięknie pisze o młodym Vendelu. Czy chcecie posłuchać? - Z miłą chęcią! Opowiedziała o swych własnych wieściach od syna, a potem on odczytał urywek z listu, który dostał: Mój młody pucybut i przyjaciel z domu, Vendel Grip, jest naprawdę dzielnym chłopcem. Zranił się paskudnie podczas przeprawy przez mazurskie moczary, kiedy wpadł w bagno, ale z jego ust nie wydobyło się ani jedno słowo skargi. Na pewno okaże się mężnym żołnierzem. Christiana stała z zaciśniętymi wargami. Vendel był ranny? - Czy wydobrzał? - zdołała jedynie zapytać. - Tak się wydaje - odparł stary Beck i zaczął od- czytywać kolejny fragment z listu Corfitza. Bił z niego podziw dla wojowniczego króla i żądza walki, których nie znalazła w liście Vendela. Mój chłopiec, myślała zrozpaczona. Mój syn! I znów długie, długie oczekiwanie. A potem przyszedł obszerny list - ostatnia wiadomość, jaką otrzymali od Vendela. Połtawa, w czerwcu 1709 Najdroższa Matko i Ojcze! Och, Matko, cóż ja widziałem i Serce krwawi mi ze wrpółczucia dla ludzi i zwierząt. Właśnie dzisiaj pogrzebaliśmy żołnierza, który brał udział w wojnie przez więcej lat niż ja ich mam. Widział, jak jego synowie umierali podczas wyprawy, włosy mu całkiem posiwiały, choć wcale nie był taki stary. I on nie był jedyny. Wszyscy są tacy zmęczeni, wycieńczeni latami wojny, wędrówka przez obce kraje, z dala od swych najbliższych. W marszu od końca XVII wieku, bez odpoczynku, bez bodaj krótkich odwiedzin w domu. - Chłopak ma zbyt miękkie serce! - rozgniewał się Soren Grip. - Cóż ta za pomysły! Żałnierskie życie jest najbardziej chwalebne; zawsze dręczyło mnie to, że nie zostałem żołnierzem. Czytaj dalej! Głos Christiany wyrażał jeszcze większe napięcie, gdy kantynuowała: Dzisiaj także Jego Wysokość został ranay, w stopę. Jest taki zdyscyplinowany, że nie zwracał na to uwagi, lecz dalej wydawał rozkazy, dopóki nie spostrzeżono, jak bardzo pobladł i że krew cieknie już z buta. Zmuszono go teraz, by się położył. Przemarsz przez Ukrainę, gdzie w końcu dotarliśmy, był ciężki. Widziałem, jak ludzie odcinają odmrożone kawałki włlasnych stóp, widziałem całe oddziały tonącxe w bagnie. Generał Lewenhaupt, który miał przyprowadzić nam na odsiecz oddziały z Inflant i Kurlandii, rozpoczął wędrówkę od brzegów Bałtyku z jedenastoma tysiącami ludzi. Sami musieli stawić czoło Rojanom, a kiedy w końcu dotarli do naszej armii, było ich już tylko sześć tysięcy i stracili całe zaopatrzenie. Wszystkim na płucach legła choroba, ale mnie, o dziwo, udało się tego uniknąć. Dlaczego - nie wiem. Ludzie Lodu, pomyślała Christiana. Błogosławiona krew Ludzi Lodu! Wielu nabawiło się jeszcze innych paskudnych chorób. W zi- mowych kwaterach stykali się z nierządnymi dziewkami po gospodach, a teraz są tak wyniszczeni, że tzeba zostawiać ich po drodze. Och, Vendel nie powinien nic wiedzieć o francuskiej chorobie! jęknęła w duchu Christiana. Moja codzienna praca polega na czyszczeniu koni, pana Corfitza i mojego, tak by w każdej chwili były gotowe. Poza tym dmam o mundur i buty pana Corfitza, czyszczę jego broń, a także pielęgnuję rany, jestem też jego tragarzem, gdy zachodzi taka potrzeba. Załatwiam dla niego rozmaite sprawy i służę jako posłaniec. Uwierzcie mi, to daje zajęcie na cały dzień! Najwięcej jednak, oczywiście, maszerujemy. Braliśmy udział w wielu dużych bitwach i mniejszych potyczkach z Kozakami, Tatarami, Polakami i naturalnie Rosjanami. Największą i najbardziej chwalebną bitwę stoczyliśmy rok temu pod Hołowczy- ną, gdzie odnieśliśmy wielkie zwycięstwo nad Rosjanami. Ale, jeśli mi wybaczycie, najchętniej zrezygnuję z opowiadań o walkach. - Przeklęty tchórz! - warknął Soren Grip. - Pomija to, co najciekawsze, nie pisze, jak rozgromili Rosjan. Po tobie odziedzicżył tchórzostwo. Maminsynek! Christiana tego nie skomentowała. Czytała dalej: Zrozumcie, mam stamtąd takie złe wspomnienia. Kiedy tylko o tym pomyślę, kręci mi się w głowie, a w piersi jakby coś szumiało i nie mogę oddychać. Mój najlepszy przyjaciel, młody chłopak z jazdy smalandzkiej, padł pod Hołowczyną. Muszę Wam także donieść, że i mnie skierowano już do udziału w bitwie... - Nie! - głos Christiany zabrzmiał niczym krzyk zranionego ptaka. - Nie bądź głupia! Chłopak skończył już przecież piętnaście lat! Doskonały wiek na rozpoczęcie kariery ofcerskiej! Z trudem doczytała list do końca. Przegraliśmy już tak wiele razy, że potrzebny nam jest każdy człowiek. Muszę jednak przyznać, że wszyscy jesteśmy zmęczeni i zniechęceni. Wielu cierpi na biegunkę, musimy bowiem zadowa- lać się takim pożywieniem, jakie uda się zdobyć. Często pomyje i odpadki z rzeźni to dla nas prawdziwa uczta. Zdarza się bowiem, że prez wiele dni musi nam wystarczyć brudna woda, z której odcedzamy robactwo. O, Vendelu, myślała Chrisuana. Jak twój ojciec mógł ci to zrobić? Otaczamy teraz Połtawę. Wszyscy dobrze wiemy, że właśnie tu będzie toczyć się walka, tu dojdzie do prawdziwej próby sił. Carowi Piotrowi udało się w końcu zebrać swoje oddziały na spotkanie z nami. Módlcie się za nas, Matko i Ojcze! Mamo, proszę, daj małemu Mansowi, synowi zarządcy, mój łuk i strzały. Zawsze pragął je mieć, a jestem już za duży na taką zabawę. Dbaj też o psy i konie! I o dąb, który zasadziłem... Czy się przyjął? A może nawet urósł? Moje myśli są zawsze przy Was i przy naszym miłym, bezpiecznym domu w Andrarum. Niech Bóg Was błogosławi, moi kochani! Wasz oddany syn Vendel Była to ostatnia wiadomość, jaką otrzymali od niego. Z czasem, naturalnie, dowiedzieli się a druzgocącej klęsce pod Połtawą. Częściowo tłumaczono ją faktem, że król Karol leżał złożony gorączką z pawodu zranionej stopy, ale główny powód upatrywano w braku waleczno- ści i zwątpieniu we własne siły wycieńczonych wojsk. Doszły ich także niepokojące wieści, że po klęsce Karol XII zawrócił na południowy zachód, ku Turcji, a z towa- rzyszących mu szwedzkich żołnierzy został ledwie tysiąc ludzi. Resztę stanowili Kozacy, walczący po stronie Szwedów. O tym, co stało się z resztą karolińczyków, nie wiedziano nic. A przecież przed bitwą szwedzka armia liczyła około dwudziestu tysięcy żołnierzy! Rok później Lave Beck i Soren Grap musieli poddlać się zarazie, nie poznawszy losu swych synów. O młodym Vendelu i panu Corfitzu Becku zaginął wszelki słuch. Wokół nich i wydarzeń, których byli uczestnikami, zapanowała przerażająca, złowieszcza cisza. ROZDZIAŁ II Być może nie do końca odpowiadało prawdzie twier- dzenie, że Szwedzi skapitulowali pod Połtawą, choć tam właśnie odbyła się bitwa. Oficerowie Karola XII zdołali przekonać trawionego gorączką króla, że powinien wycofać się na południe, by nie wpaść w ręce Rosjan. W końcu, apatyczny, złożony chorobą, przystał na to. Armia, która miała posuwać się za nim, przeszła daleko wzdłuż brzegów Worskły, mijając brody. Kiedy znalazła się pod Perewołczną, między nieprzebytymi wodami dwu rzek Worskły i Dniepru, otoczona została przez Rosjan. I tu, niestety, dało o sobie znać zmęczenie wojną. Lata znoju i przeciwieństw losu zgasiły w żołnie- rzach żądzę podboju. Zabrakło króla, który dodałby odwagi i zagrzał do walki, dawno już bowiem skiero- wał się na południe, nieświadom upadku morale swej armii. Szwedzi bez trudu mogli zwyciężyć, źle jednak ocenili liczebność i waleczność rosyjskich wojsk. Armia carska, której stali się jeńcami, była równie jak oni umęczona i wygłodzona. Ponadto nie uświadamiali sobie, że mieli nad nią ogromną przewagę. Znalazły się, rzecz jasna, szwedzkie regimenty, które pragnęły walczyć dalej. Nie było ich jednak dostatecznie wiele. Generał Lewenhaupt wydał rozkaz wstrzymania ognia; uczynił to, chcąc ratować życie swoich ludzi. Kiedy on i pozostali oficerowie zorientawali się, jak słabe są wojska rosyjskie, było już za późno. A gdy Rosjanie, sądzący, źe pojmali cztery, najwyżej pięć tysięcy jeńców, spostrzegłi, jak wielka w rzeczywisto- ści wpadła im w cęce armia, nie mogli się temu nadziwić. Mieli teraz w niewoli szesnaście tysięey ludzi! Wśród nich znaleźli się Kozacy zaporoscy, którzy zbuntowawszy się przeciwko carowi przeszli na szwedzką stronę. Uważali, nie bez racji, że Ukraina należy do nich. Teraz potraktowano ich bez litości. Wbijano na pal, łamano kołem i wieszano, skazując na powolne konanie w palącym słońcu. Szwedów natomiast wyprowadzono spod Połtawy. Jak zwierzęta pognano całą ogromną armię siedemset kilometrów przez stepy Ukrainy aż do Moskwy. Prze- prawa ta trwała pół roku i nie wiadomo, jak wielu żołnierzy musiało w drodze pożegnać się z żyeiem. Eskortowali ich Kozacy - nie zaporoscy, poganiając uderzeniami batów, wykrzykując drwiąco. Szwedów, którym nie stało już sił na dalszą wędrówkę, po prostu zostawiano na drodze. Armia miała dotrzeć do Moskwy, do samego cara Piotra. Triumf Rosjan był ogromny. Wśród żałnierzy wędrujących w upokarzającym, mor- derczym marszu znalazł się również kapitan Corfitz Beck i jego młody "giermek". Zdumiewała kapitana niezwykła odporność chłopca i siła jego ducha. Imponowała mu nie tylko zadziwiająca wola życIa, ale także serdeczne ciepło i troskliwość, jaką okazywał konającym. Vendel Grip zawsze poświęcał czas tym, których trzeba było porzucić, zawsze umiał znaleźć słowa pociechy, przeznaezone tylko dla uszu umierającego. Zajmował się pisaniem listów do Szwecji, pozdrowień dla matek, żon i dzieci. Na początku strażnicy odpędzali go batami, ale Vendel tylko na nich patrzył. W jego oczach było coś, co sprawiała, że milkli i zostawiali go w spakoju. Corfitz Beck nie był jedynym, który ze zdumieniem obserwował chłopca. Im dłużej trwał marsz, tym więcej oczu zwracało się ku niemu, zarówno Szwedów, jak i Rosjan. Vendel Grip nie przypominał typowych potomków Ludzi Lodu. Wielokrotne małżeństwa z jasnowłosymi, zawierane przez członków rodu, sprawiły, że miał lśniące pszenicznoblond włosy, które lekko się wijąc opadały mu teraz na ramiona. Jego oczy, niewinnie błękitne, patrzyły przyjaźnie, z zaciekawieniem i błyskiem humoru. Karna- cję miał tak jasną, że z początku skóra, wystawiona na działanie wiatru i słońca, łuszczyła mu się gwałtownie, ale teraz przybrała ciemnozłoty odcień, co jeszcze bardziej podkreślało chabrowy kolor oczu i biel zębów. Jego twarz była bardziej szczera i bardziej miła niż twarze wielu członków rodu ze strony jego matki i, rzecz jasna, ojca. Poczucie humoru najpewniej odziedziczył po pradziadku Tancredzie. Wyraźnie jednak było widać, że ma dopiero piętnaście lat. Świadczyły o tym niezgrabne, niepewne ruchy i cała sylwetka, zapowiadająca, że będzie szczupły, wysoki i szeroki w barach. Vendel umilał właśnie jak potrafił ostatnie chwile pozostawionego w zagajniku oficera, śmienelnie zaatako- wanego przez czerwonkę, zbierającą obfite żniwa wśród żołnierzy. Gdy oficer skonał, chłopiec otarł z oczu łzy i odszukał czekającego nań Corfitza Becka. - Z jakiej właściwie gliny jesteś ulepiony, Vendelu? - Wybaczcie moją słabaść, ale... - Nie mówiłem o łzach - przerwał mu Corfitz Beck. - Chodzi mi a to, że ludzie padają jak muchy jeden za drugim, a ty ich dotykasz, myjesz, oporządzasz. Podaro- wano ci chyba więcej istnień naż kotu! Vendel uśmiechnął się. - Podobno moja matka pochodzi z niezwykle silnego norweskiego rodu. - Sądziłem, że jej rodzice są Duńczykami. - Plenimy się po całej Skandynawii jak chwasty - odparł Vendel. - A teraz... aż do Rosji - mruknął pod nosem kapitan. - Ale nie nazwałbym was chwastami. Moja matka i babka, i jej ojciec, król Danii Christian IV, zawsze w pięknych słowach wyrażali się o krewniakach twojej matki. Służyli naszemu rodowi i byli nieocenieni. Powiedz mi, czy prawdą jest to, co głosi plotka, że podobno znają się na czarach? Vendel roześmiał się: - Ja w to nie wierzę! To przesądy. Na pewno byłoby wspaniale, gdybym mógł tylko wyrazić życzenie, byśmy znaleźli się w domu, i od razu by się spełniło. Ale to niestety nie jest takie proste. - Zobacz, tam z przodu dają znaki, że się zatrzymuje- my. Najwyraźniej przenocujemy w wiosce, którą widać w oddali. Dobrze będzie coś przekąsić. Vendel nic na to nie powiedział. Za każdym razem, gdy musieli plądrować niewielkie osady w poszukiwaniu jedzenia, głęboko to przeżywał. Zastanawiał się, jak radzili sobie mieszkańcy miast i wiosek, kiedy oni je opuszczali. Na pewno głodowali! Jeszcze gorzej czuł się wtedy, gdy żywność rabowali Szwedzi, podbijający kolej- ne tereny. Teraz byli tylko jeńcami i odpowiedzialność za grabież spoczywała na Rosjanach. Kapitanowi Beckowi i Vendelowi wraz z grupą ofice- rów i żołnierzy przydzielono na nocleg niewielką, nędzną chatynkę. Każdej nocy powtarzało się to samo: ciasnota, zimno, niewygoda i robactwo. Ale, jak zwykł mawiać Vendel: "Pięćdziesiąt wszy mniej czy więcej na od dawna zawszonym ciele nie czyni żadnej różnicy. Oznacza tylko, że człowiek ma smakowitą, zdrową krew". Zrezygnowani rozejrzeli się po przepełnionej siance. Corfitz Beck westchnął. - Dzisiaj moja kolej na pierwszą nocną wartę. - Dotrzymam wam towarzystwa, kapitanie. - Nie, Vendelu! Ponieważ jesteś młody i silny, i tak często stoisz nocą na straży. Pełniłeś wartę przedwczoraj, a ja wcale nie dotrzymywałem ci towarzystwa! Mimo wszystko musi być choć trochę sprawiedliwaści. Ale usiądź tu na ławce, żebyś był niedaleko na wypadek, gdybym cię potrzebował. Vendel skinął głową. Usiadł w sieni małej chłopskiej chaty. Ponieważ kapitan Beck miał objąć wartę, chłopcu nie wolno było ułożyć się w izbie. Dawno już nastała jesień i w miarę jak zbliżali się do Moskwy, zimno robiło się coraz bardziej dojmujące. Jak oka w głowie trzeba było strzec posiadanej odzieży, strażnicy bowiem przy pierw- szej okazji starali się okraść jeńców. - Czy chcecie kawałek chleba? - szeptem zapytał Vendel, gdy wszyscy już ułożyli się do snu na upatrzonych miejscach. Oficerom jak zawsze przysługiwała izba, niżsi rangą żotnierze musieli zadowolić się przedsionkiem i podwórzem. - Gdzie go zdobyłeś? - równie cicho zapytał Corfitz Beck, z wdzięcznością przyjmując pożywienie. - Wetknęła mi go chłopka tam, gdzie ostatnio od- poczywaliśmy. Nazwała mnie syneczkiem, miała łzy w oczach. Wzruszyłem się tym, a że nie mogłem inaczej jej podziękować, ucałowałem ją w policzek. Ukradkiem zjedli niewielki kawałek chleba. Gdyby zauważyli to inni, rozpoczęłaby się bójka. Każdy chciałby dostać choćby okruszek, który nie nasyciłby nikogo. - Najwidoczniej zdążyłeś już nauczyć się rosyjskiego - szepnął Corfitz Beck. Vendel wzruszył ramionami, śmiejąc się. - Podchwyciłem tylko to, co najbardziej potrzebne: "jeść, spać, zamienić, jesteś śliczną dziewczyną..." Tylko tyle. - Ty lisie - uśmiechnął się kapitan Beck. Nagle w ciemnej sieni jego głos zabrzmiał poważniej: - Z kap- ralem Warją już całkiem źle. Vendel spojrzał na leżącego na podłodze starszego mężczyznę, który z cicha pojękiwał. - Tak. Nie jest w stanie utrzymać ani odrobiny pożywienia. Dosłownie wysycha. - Czy mógłbyś znaleźć dla niego trochę wody? - Spróbuję. Vendel wymknął się w rozjaśnioną gwiazdami noc. Śnieg ciągle jeszcze nie padał, ale ziemia była zmarznięta i żołnierze, leżący ciasno jeden koło drugiego pod ścianą, drżeli z zimna, szczękając zębami. Przystanął na chwilę. Nad charakterystycznymi stoż- kowatymi dachami domów i nad cebulastą kopułą cerkwi gwiazdy świeciły tak mocno, że niemal bolały go oczy. Pieczenie pod powiekami z pewnością łączyło się ze zbyt małą zawartością tłuszczu w pożywieniu, a także brakiem snu. Orion. Wielki Wóz. Kasjopeja... Te same konstelacje świeciły nad jego domem, tam daleko, daleko na północy. Przełknął ślinę, tłumiąc tęsknotę za ślicznym domkiem w Skanii. Za matką... O dziwo, nie tęsknił za ojcem. Nigdy nie potrafili się do końca zrozumieć, zbyt się różnili. Soren Grip uważał, że syn jest tchórzliwy i lekkomyślny, nie docenia wartości bogactwa. Vendel nie był w stanie zaakceptować ojcows- kiej moralności lokaja, jak to określał. Ale pewne cechy mamy wspólne, pomyślał Vendel, uśmiechając się z goryczą. Żaden z nich nie mógł jeść dopóki nie usiadł na własnym stałym miejscu przy stole. Wieczorami ojciec przesiadywał w ulubionym fotelu, który, niestety, był także ulubionym fotelem Vendela. I on zawsze ustępował ojcu, nie chciał bowiem wszczy- nać sprzeczek. Obydwaj lubili także odbywać poranne przejażdżki na tym samym koniu; wybierali się więc na nie oddzielnie, lecz zawsze o określonej porze. I znów ojciec wygrywał. No cóż, widocznie odziedziczyłem wiele z jego usposobienia, myślał Vendel. I oczywiście lubię go, to nie o to chodzi. Ale matka i ja mamy po prostu we krwi coś, co sprawia, że rozumiemy się bez słów. Ojciec przez cały czas pragnie okazywać władzę... Ocknął się z zamyślenia. Przez długą chwilę, gdy tak przyglądał się dobrze znanemu rozgwieżdżonemu niebu, miał wrażenie, że znalazł się w domu. Kiedy jednak zniżył wzrok, ogarnął spojrzeniem ubogą rosyjską wioskę, przypomniał sóbie swą sytuację i w sercu odezwała się tęsknota i rozpacz. Ruszył z miejsca i otworzył drzwi do małej obórki, uprzednio wyjaśniwszy dozorcy, kim jest. Także w obórce pełno było Szwedów. Schronili się tu również ludzie z gospodarstwa, jako że ich dom zarek- wirowano dla jeńców. Vendel wiedział, że wszystkie zagrody w wiosce spotkał podobny los, i poczuł ukłucia wyrzutów sumienia, choć przecież nie był niczemu winny. Właśnie wszedł do środka, by znaleźć miejsce dla śpiących pod gołym niebem, ale szybko zorientował się, że i tu nie ma ani odrobiny wolnej przestrzeni. Zajęty był każdy kąt, ledwie starczyło miejsca dla zwierząt. Wrócił więc na podwórze i odszukał studnię. Trochę krzywo stąpnął na nierównej ziemi i zaraz dało o sobie znać bolesne otarcie na wierzchniej stronie stopy. Powstało wówczas, gdy okradziony w chwili nieuwagi, musiał zadowolić się parą niezgrabnych drewnia- ków, które na niego nie pasowały. Niedobrze, że rana się odnowiła, nietrudno o zakażenie, zwłaszcza że dokuczała mu także podczas długich marszów za dnia. Gdy nalewał wodę do drewnianego kubka, usłyszał smutną rosyjską pieśń, śpiewaną gdzieś w wiosce przy wtórze domry. Ktoś wypędzony z domu najwyraźniej starał się rozgrzać i dodać sobie otuchy. Nie śpiewaj tak żałośnie, poprosił Vendel w duchu. Nam i bez tego jest trudno, nie trzeba pogłębiać naszego smutku. Wszedł do domu i pochylił się nad chorym kapralem. Warja uniósł głowę i chciwie pił. - Dobry z ciebie chłopak - szepnął ochryple i opadł na ziemię. - Drobiazg - ciepło uśmiechnął się Vendel. - Po prostu mam szczęście i nie choruję, ot i wszystko. Złego diabli nie biorą, ojczulku. Spróbował się trochę przespać. Wydawało mu się, że upłynęła ledwie sekunda, gdy Corfitz Beck potrząsnął go za ramię. - Chodzi o Warję, Vendelu - szepnął kapitan. - Czy możesz mi przy nim pomóc? Vendel przestraszył się, że staruszek już umiera, ale to tylko woda, którą mu podał, spowodowała drobny Wypadek. Wspólnie oczyścili i wysuszyli kaprala, a Vendel poświęcił swoją kurtkę i okrył nią chorego. - Woda na niewiele się przydała - uśmiechnął się chłopak. - To prawda, ale była smaczna - zarechotał stary z wisielczym humorem. - Posiedzisz przy mnie, chłop- czyku? Bo widzisz, trochę się boję. Niezbyt gorliwie słuchałem słowa Bożego we właściwym czasie. - Poradzicie sobie, ojczulku - uspokajał go Vendel. - A może zostalibyście w wiosce, żeby wyzdrowieć? - Nie, nie zostawiajcie mnie! Muszę iść z wami! Vendel pokiwał głową. - Jutro tano spróbuję znaleźć trochę gotowanego mleka. To pomaga na biegunkę. Staruszek skrzywił się na samą myśl. - Z odrobiną wódki - próbował go przekonać Vendel. Taką propozycję stary kapral skłonny był przyjąć. - Można mówić co się chce o tych pogańskich zakutych pałach, ale ta ich gorzałka! Na tym się świetnie rozumieją! Trzymaj mnie za rękę, chłopcze! Vendel siedział przy nim, dopóki stary nie zasnął. Później przycupnął na swoim miejscu w rogu na ławie. Musiał przy tym odsunąć sąsiada, który wyciągnął się, korzystając z nieoczekiwanej dodatkowej przestrzeni. Corfitz Beck sprawiał wrażenie zamyślonego. - Powiedz mi, Vendelu, czy jesteś bardzo wierzący? - Ja? Nie, raczej nie. Chyba tak, jak większość ludzi. Boję się Boga, ale dość często o nim zapominam. - Kiedy tak się na ciebie patrzy, jak czuwasz przy umierających, można pomyśleć, że Bóg szczególnie łas- kawie cię obdarował. Ci biedacy pragną, byś przy nich był. Vendel długo rozmyślał nad słowami kapitana, ale nie był w stanie doszukać się w sobie cech świętego. Wprost przeciwnie, często napawał się urodą ślicznych rosyjskich dziewcząt, które przechodząc drogą zerkały na jeńców. Krążyły mu wtedy po głowie nieobyczajne myśli. Wyka- zywał też skłonność do gwałtownej wybuchowości, gdy coś nie układało się podług jego woli. A kiedy jeszcze prowadzili wojnę, często musiał hamować wyrażający brak szacunku śmiech na widok oficerów zbyt serio biorących własną osobę lub popadających w przesadny patos. Nie umiał poważnie traktować nadętej chwały wojennej, wokół widział tylko tragedie, jakie pociągał za sobą przemarsz szwedzkiej armii... Całą duszą buntował się przeciw porannej modlitwie, podczas której proszono Boga o zwycięstwo dla Szwedów. Jak Bóg mógł się mieszać do wojen, które prowadziły między sobą jego dzieci? Czyż nie On stworzył wszystkich ludzi? Czy zatem mógł z zadowoleniem patrzeć, jak jedni mordują drugich? A teraz... Oby niebiosa mu wybaczyły, ale uważał, że niewola jest sprawiedliwa. Gdyby jakaś obca potęga wdarła się do Szwecji, jej mieszkańcy uczyniliby dokładnie to samo: pojmaliby napastników w niewolę, drwili z nich i szydzili. Nie był w stanie brać udziału w rozmowach wzburzonych oficerów, dyskutujących o okrutnych barbarzyńcach, tak nieludzko traktujących dzielnych, niewinnych Szwe- dów... Przyznawał, że Kozacy postępowali brutalnie, bardziej okrutnie, niż mógłby sobie wyobrazić... Widział to na własne oczy. Ale mimo wszystko nie był w stanie twierdzić, że prawo jest po stronie Szwedów! Krótko mówiąc, Vendel nie był urodzonym żołnie- rzem. Zresztą niewielu potomków Ludzi Lodu rwało się do wojaczki. Ale podczas gdy jego krewniak Mikael Lind z Ludzi Lodu rozchorował się na duszy z powodu wojny, Vendel nie był aż tak delikatny. Umiał śmiać się z nadętej pompatycznoś- ci, z samego siebie i we wszystkim potrafił dostrzec dobrą stronę. Ale też z łatwością ronił łzy. Wychodziło mu to na dobre, gdyż nie tłumił w sobie emocji. Chorzy i umierający dostrzegali jego współczucie, szukali u niego pociechy, a był może i odrobiny radości, która rozjaśniłaby choć na moment ich beznadziejną egzystencję. Vendel najbardziej przypominał Mattiasa o czystym sercu, ale nie był tak idealnie anielski. Vendel był bardziej otwarty, serdeczny i niestrachliwy. Corfitz Beck rzecz jasna nie dostrzegał w Vendelu cech Ludzi Lodu. Przyznawał tylko, że chłopiec ma cenne zalety, których nie spotkał u innych. Vendel doskonale wiedział o przekleństwie ciążącym na rodzie. Wiedział, że przynajmniej jedno dziecko w każdym pokoleniu bywa nim dotknięte bądź też zaliczać się do wybranych. A w jego pokoleniu było ich tylko czworo... Jednak mimo że kapitan Beck twierdził, iż w Vendelu tkwi coś szczególnego, chłopak zdawał sobie sprawę, że to nie on jest dotkniętym. Tak, był wręcz pewien, że dotyczy to kogoś innego. Ale ani matka, ani babka nie chciały o tym rozmawiać a on sam spotkał pozostałych członków rodu, kiedy jeszcze był zbyt mały, by cokolwiek zapamiętać. Krążyło mu po głowie odległe wspomnienie, tak mgliste, że niekiedy sądził, iż sam to wszystko wymyślił na podstawie zasłyszanych rozmów na temat przekleństwa. Wtedy, gdy cały ród zebrał się w Norwegii, mógł mieć ze cztery, pięć lat. Niejasno pamiętał, że spotkał kogoś jeszcze mniejszego od siebie i popatrzył w rozjarzone, najbardziej żółte oczy, o jakich nawet mu się nie śniło. Oczy te płonęły z o wiele większą siłą niż oczy dorosłych, którzy mieli podobne spojrzenia. Wiedział, że dorośli nazywali się Villemo, Dominik, Niklas i Ulvhedin; nie tak dawno powiedziała mu to babcia Lena. Nie mógł jednak sobie przypomnieć, kim było dziecko. Mógł wybierać między trojgiem, a wszystkie były młodsze od niego. Ulvhedin miał syna Jona. Wnuk Villemo, syn Tengela Młodego, nazywał się Dan. Alv ożenił się i miał córkę, którą ochrzczono Ingrid po babce Irmelin, matce ojca. Ale kto z tej trójki? Nigdy później już ich nie widział, bowiem skańska gałąź rodziny żyła w największym oddaleniu od reszty Ludzi Lodu. W związku z owym dzieckiem nie wspomniano o żadnym skandalu ani nie mówiono też o niczym strasznym, w każdym razie do tej pory. Był pewien, że gdyby coś się wydarzyło, usłyszałby o tym. Taką przynajmniej żywił nadzieję. Tyle czasu już jednak pozostawał poza domem. Ponad dwa lata. Jak długo jeszcze miało tak być? Z każdym dniem coraz bardziej oddalał się od rodzinnych okolic. Najwidoczniej zapadł już w sen, ciało bowiem zareago- wało gwałtownym drgnięciem, gdy Corfitz Beck szepnął: - Vendelu! Ktoś jest na podwórzu. Podnieśli się bezszelestnie i na palcach przemknęli do drzwi. Otworzyli je ostrożnie. Na szczęście zupełnie nieoczekiwanie uchyliły się bez najcichszego nawet skrzy- pnięcia. Jakaś postać, ubrana w brudnoszatą rubaszkę - rosyj- ską koszulę z obszytymi wzorzystą krajką kołnierzykiem i rękawami i taką samą taśmą przewiązaną w pasie - klęczała nad jeńcami śpiącymi pod ścianą. Dłonie gorączkowo obmacywały leżących w poszukiwaniu zdobyczy. Jakby tym biedakom zostało jeszcze coś cennego! W świetle gwiazd szybko zorientowali się, że złodzie- jem musi być ktoś ze wsi. Strażnicy nie byli tak nędznie ubrani, ich odzież dobrze chroniła właścicieli przed zimnem. Podbiegli, by przeszkodzić rabusiowi, ale on na ich widok zasłonił twarz rękoma, by nie zostać rozpo- znany, i wziął nogi za pas. Vendel, który nie był pewien, czy złodziejowi udało się coś zabrać, ruszył za nim w pogoń. Ledwie słyszał ostrzegawcze nawoływania kapitana, choć czuł, że Corfitz Beck biegnie za nim. Prawdopodobnie po to, by upewnić się, czy Vendel w nic się nie wplącze. Tak zresztą właśnie się stało. Krążąc między chałup- kami Vendel wpadł prosto w ręce strażnika. Corfitz Beck wyczekująco zatrzymał się o kilka metrów dalej. - No, już, już - powiedział strażnik mocno trzymając Vendela za ramię. - Zostaw tego biednego chłopa w spokoju. - Złodziej - wyrzucił z siebie Vendel swym marnym rosyjskim. Strażnik odpowiedział na to coś, czego żaden ze Szwedów nie zrozumiał. Był to wielki Kozak, w jego na pozór łagodnym głosie dały się wyczuć niebezpieczne tony. - Może masz coś dla mnie? - uśmiechnął się groźnie. W tej chwili odezwało się poczucie humoru Vendela. - Da, wosz - odparł. (Tak, wesz.) - Co? - wrzasnął strażnik, najwyraźniej dotknięty. - Ja nie wosz! - Niet, niet - Vendel pospiesznie starał się wyjaśnić nieporozumienie. - U mienia tolko wszy. Pożałsta. (Mam tylko wszy. Proszę.) - I przegarnął dłonią włosy. Cokolwiek mówić o Kozakach, taki rubaszny dowcip wysoko sobie cenili. Strażnik wybuchnął gromkim śmie- chem i poklepał Vendela po ramieniu. - No, a twoja koszula? Sprzedasz mi ją? - A ty mi sprzedasz swoją? - odpalił Vendel, natych- miast pokazując podarty na strzępy rękaw, dziury na przedzie i przetarte ramiona. Kozak znów się roześmiał i pozwolił mu odejść. Corfitz, ukryty w mroku i dzięki temu nie zauważony, odetchnął z ulgą. - Uff! To mogło źle się skończyć! Twój rosyjski może nie jest doskonały, ale na szczęście nauczyłeś się najważ- niejszych słów. Pospiesznie szli między chałupami, kierując się do "swojej" zagrody. Żołnierzy leżących przed domem obudziło zamieszanie i teraz gorąco podziękowali Vendelowi i kapitanowi. Potem ponownie się ułożyli, by choć trochę odpocząć mimo dokuczliwego zimna. Corfitz westchnął ciężko, kiedy szedł obudzić jednego ze współtowarzyszy, który miał go zmienić. Pobudka okazała się zbędna, gdyż wszystkich postawiła na nogi pogoń za złodziejem. - Dziękuję ci za pomoc, Vendelu - powiedział kapitan, gdy już znaleźli sobie miejsca do spania. Chłopak zwinął się w kłębek w swoim kącie. - Nie ma za co - mruknął, na wpół śpiąc. - To ja powinienem dziękować. Kapitan Beck na moment pogrążył się w smutnej zadumie. - Gdybyśmy tak mogli przesłać wiadomość do domu - powiedział cicho. - Dać znać naszym rodzinom, że żyjemy! Myślisz, że oni o tym wiedzą? - Nie mam pojęcia - wymamrotał Vendel niewyraźnie. - Ale zawsze przecież można mieć nadzieję. Ktoś chyba musiał opowiedzieć o kapitulacji, o jeńcach. A może ludzi interesują wyłącznie losy króla? - Tak chyba na ogół bywa - odparł Corfitz Beck z niezwykłym jak na niego krytycyzmem. Następnego ranka nie musieli się trudzić poszukiwa niem gotowanego mleka z wódką dla kaprala Warji. Jego droga dobiegła kresu. Żołnierze wyskrobali wspólnie jeszcze parę groszy na opłacenie ludzi z zagrody, by pochowali starego. Czy podczas pogrzebu odprawiono mszę w obrządku greckokatolickim, czy też po prostu zakopano trumnę w odpowiednim miejscu - dla starego karolińczyka w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia. Vendel, który w pewien sposób czuł się odpo- wiedzialny za to, czy staruszek przeżyje, starał się uspokoić wyrzuty sumienia, tłumacząc sobie, że kapral Warja uniknął przynajmniej okrutnego traktowania ze strony strażników, na co przez cały czas byli narażeni. Najcięższe chwile przeżyli Szwedzi podczas wejścia do Moskwy. Car Piotr rozkazał wznieść siedem łuków triumfalnych, by uświetnić powrót swej armii do stolicy. Żołnierze Karola XII, znani z odwagi i zajomości wojen- nego rzemiosła, musieli defilować pod nimi na oczach zebranych tłumów, wykorzystujących okazję, by drwić z nich i szydzić. Każdą bramę udekorowano prześmiew- czymi wizerunkami króla Karola i jego żołnierzy. Nad miastem rozległy się wystrzały armatnie, biły wszystkie cerkiewne dzwony i nigdy jeszcze serca karolińczyków nie ciążyły im tak jak ołów z żalu, wstydu i gniewu. Działo się to 22 grudnia 1709 roku. Kapitan Corfitz Beck był wtedy tak poważnie chory, że musiał wspierać się na ramieniu Vendela. Kapitan co prawda wyszedł z czer- wonki, ale wówczas inna choroba zaatakowała mu płuca. Vendel poważnie niepokoił się o swego pana. Wiele wspólnie przeżyli i naprawdę się zaprzyjaźnili, choć nadal utrzymywali dystans jak między oficerem i podwładnym. Nikt już nie nazywał Vendela pucybutem. Chociaż wcale nim nie był, mówiono o nim "adiutant Becka" albo po prostu "nieśmienelny chłopak Grip". Po upokarzającym przemarszu zaprowadzono jeńców do kwater rozrzuconych po Moskwie. Zimowy chłód stał się teraz naprawdę dokuczliwy i wszyscy niepokoili się, czy znajdzie się dla nich dach nad głową, czy też pozostaną na bruku. Corfitzowi Beckowi przydzielono mały domek, w którym miał zamieszkać z blisko czterdziestoma innymi oficerami. Tym razem nikt nie wyganiał Vendela do sieni. Zmienił się stosunek do niego, a poza tym jego kapitan był chory. Któż mógł pielęgnować go lepiej niż Vendel? Warunki, jakie zapewniono im w stolicy, nie były lepsze od dotychczasowych. Po kwaterach wałęsali się ludzie różnego pokroju, których celem było dokuczenie "szwedzkim diabłom", zarówno słowem, łak i pięścią, a często przy użyciu broni. Znów konieczne okazało się wystawianie wart nocą i spanie na zmianę, po parę godzin, i w ciągu dnia. W długie noce, kiedy zewsząd groziło im niebezpieczeństwo, prowadzili niekończące się rozmowy, przeważnie o domu i rodzinie lub o chorobach. Te ostatnie zwłaszcza stanowiły niewyczerpany temat: oma- wiano kłopoty żołądkowe, skarżono się na odciski i bóle mięśni, długo rozwodzono się nad każdym szczegółem, nad najdrobniejszą dolegliwością. Nigdy jednak nie dzie- lili się nadzieją, że kiedyś jeszcze powrócą do domu. Takie myśli należało zachować dla siebie, ukryć w głębi serca schować za drżącym strachem o przyszłość. Vendel pielęgnował swego pana z prawdziwym od- daniem. Nie odziedziczył po Ludziach Lodu umiejętności lcczenia, a jednak coś w nim tkwiło - jakby pewność, że wie, co należy robić. Z czasem więc Corfitz Beck znów stanął na nogi; słaby i wycieńczony, ale zdrowy. Łącząca ich więź jeszcze bardziej się umocniła. I nagle... pewnego dnia... Jeden z oficerów wrócił na kwaterę z twarzą poszarzałą od zgryzoty. Usiadł przy jedynym stole znajdującym się w izbie, zasłaniając twarz dłońmi. - Co się stało? - zapytał ktoś zlękniony. - Czy król nie żyje? Oficer podniósł wzrok. - Król? Niech go... Przepraszam - zreflektował się. - Mają nas stąd przenieść. Rozdzielić. - Dokąd? - padło pytanie zadane głuchym głosem. - W każdym razie nie na zachód. Przygotujcie się do rozłąki, chłopcy, mają nas porozsyłać po wsiach i mias- teczkach na wschodzie i północnym wschodzie. Tak, byśmy wespół nie wymyślili żadnego podstępu. A czy my tu ogóle możemy wywołać bunt?! My, którzy nie mamy już nawet koszuli na grzbiecie? Spójrzcie na siebie! Wychudzeni, zawszeni, skończeni! I to my mielibyśmy stanowić zagrożenie dla cara i jego pachołków! Vendel odruchowo zbliżył się o krok do Corfitza Becka. Kapitan nie wiedział, jak należy to rozumieć - czy chciał chronić jego, czy sam szukał ochrony. Najpraw- dopodobniej wyraził w ten sposób pragnienie, by ich nie rozdzielono, nic innego. Udało im się razem dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Przybyli do jednego z większych miast, do Kazania, dawnego grodu tatarskiego daleko na wschód od Mosk- wy. We wszystkich miejscach, do których kierowani byli Szwedzi, pozostawiano im pewną swobodę: mogli poru- szać się wolno w obrębie "swoich" miast i wsi, za- broniono im jednak przekraczać ich granice. I kłamstwem byłoby twierdzenie, że w nowych miejs- cach spotykali się z większą niż poprzednio sympatią. Przeciw sobie mieli praede wszystkim swoją religię. Traktowano ich z pogardą, nazywano niewiernymi psami, opluwano. Pobyt w nowych miejscach nie trwał jednak długo. Jesienią 1710 roku właśnie w Kazaniu wykryto spisek wśród szwedzkich oficerów. W obozie karolińczyków znalazł się zdrajca, który wydał zakrojony na wielką skalę plan ucieczki. Blisko dwustu Szwedów, w tym Corfitz i Vendel, zamierzało zaatakować rosyjską załogę Kazania, zebrać wszystkich Szwedów z okolic miasta i przedrzeć się do Karola XII w Benderze. Być może nawet by się im powiodło, gdyż wojska rosyjskie znajdowały się akurat w Finlandii, prowincjach nadbałtyckich i Polsce. Plan został jednak wykryty. Spisek był kroplą, która przepełniła dzban. Wiosną 1711 roku niemal wszyscy jeńcy zostali wysłani na wschód, za Ural, na Syberię. Ponieważ o tej porze roku drogi były nieprzejezdne, podróżowano głównie rzekami. Droga pochłonęła wiele miesięcy. Podczas tej podróży mieli wrażenie, że wokół nich zapada coraz więksża ciemność. Odjeżdżali eoraz dalej i dalej i gasły w nich resztki nadziei. Wielu dorosłych mężczyzn płakało, żeglując szerokimi rozlewiskami. Twarze innych zastygły w maski obojętno- ści, które ukrywały ich prawdziwe uczucia. Jeszcze inni popadli w całkowitą apatię. Kiedy podróż nareszcie skończyła się w Tobolsku, Vendel miał już siedemnaście lat. Jego serce przepeł- nione było żalem nie tyle nad sobą, ile nad tymi, którzy nie znali jego losu, od których oddalał się coraz bardziej za każdym razem, gdy przenoszono ich w nowe miejs- ce. O ile wiedział, żaden z karolińczyków nie miał szans, by kiedykolwiek opuście Syberię. RO2DZIAŁ III W Tobolsku czekała ich niespodzianka. Nie byli pierwszymi jeńcami, których tam zesłano. Rosjanie już wcześniej robili wypady do szwedzkich prowincji nad Bałtykiem oraz do Finlandii, wywożąc stamtąd zarówno mężczyzn, jak i kobiety wraz z dziećmi. Dla żołnierzy Karola XII, którzy tak długo żyli podporządkowani twardym, surowym prawom wojny, spotkanie z kobietami było niezwykłym przeżyciem - w dodatku z kobietami, z którymi mogli rozmawiać i przebywać, nie narażając się przy tym na niesławę. Stwierdzili także, że szwedzkim więźniom w Tobolsku udało się stworzyć swego rodzaju odrębną społeczność. Wraz z ośmiuset oficerami, którzy przybyli ostatnio, w mieście znajdowało się obecnie blisko półtora tysiąca Szwedów. W pewien sposób w Tobalsku żyło się im lepiej niż w miejscach, w których byli wcześniej. Zdarzały się jednak chwile, gdy pijani rosyjscy oficerowie chcieli "robić porządek z pogańskami świniami". Wtedy napraw- dę bywało gorąco. Jeńcy znajdowali się pod śćisłym nadzorem i ucieczka była utopią. Za najdrobniejszą choćby próbę spisku czy przejaw buntu groziły ciężkie kary; prowodyrów wysyłano jeszcze dalej na wschód; znikali na zawsze gdzieś w bezkresnej Syberii. Szwedzi musieli w jakiś sposób zarabiać na życie, dlatego zaczęli jeden od drugiego uczyć się rzemiosła. Z czasem wytwarzane przez nich towary stały się nawet poszukiwane. Nauczyli się ubierać jak rosyjscy chłopi, dzięki temu łatwiej im bylo znieść ostry klimat, a że nie wyróżniali się spośród rdzennych mieszkańców, bezpiecz- niej mogli poruszać się po ulicach. Niektórzy zajęli się pędzeniem gorzałki, ale to zajęcie nie cieszyło się popular nością, gdyż na dochody pochodzące z produkcji al- koholu całkowitą wyłącznaść miał car. Byli tacy, którzy poślubili Rosjanki i pragnęli osiedlić się na wschodzie. Większość jednak nosiła w duszy wieczną tęsknotę: do domu! Do domu do Szwecji lub do armii Karola XII, by wspomóc Jego Wysokość. Król musiał być niezwykłą osobowością. Choć prowa- dzonymi przez siebie niezliczonyml wojnami ściągnął na swój kraj nieszczęścia, choć nigdy nie było go w królest- wie, wciąż pozostawał bohaterem, przede wszystkim w oczach własnych żołnierzy i wszystkich wśpółczesnych mu dowódców, także tych, którzy byli jego wrogami. Być może przyczynał się do tego jego ascetyczny styl życia, dotrzymywanie słowa i silna wola. Kiedy się odzywał, choć czynił to z rzadko, znać było, że jest inteligentny i kształcony. Historia uznała go za największego milczka w dziejach. Jeśli chodzi o jego osobiste sprawy, na zawsze pozastał zagadką. Dla żołnierzy jednak był jakby bogiem. Dzielił ich los, nigdy się nie oszczędzał, nie dogadzał sobie czymś, co dla innych pozostało niedostępne. Wobec równych sobie był uparty i pewny siebie, ale wszyscy musieli chylić czoło przed zaletami jego bystrego umysłu i doskonale przemyślaną strategią wojenną. Tak było i teraz... Połowa jego żołnierzy znalazła się w niewoli we wrogim kraju, żyjąc w niezwykle trudnych warunkach, a ich jedynym pragnieniem było wrócić i walczyć u boku śwego króla. Rzecz niepojęta! I rzeczywiścue ucieczki organizowano. Zdarzało się to głównie padczas podróży do Moskwy i z samej stolicy, ale temu i owemu udało się zbiec z niewoli nawet z Syberii. Ci, co pozostali, wiele myśli poświęcali towarzyszom, którzy zniknęli, choć o ich losie nic nie wiedziano. Przedostanie saę do Szwecji lub do armii Karola XII nie odbywało się jednym skokiem... Młody Vendel Grip szybko postarał się nauczyć rzemiosła. Mógł wybierać między kowalstwem, garncars- twem i stolarstwem, mógł też zostać siodlarzem, grawe- rem lub złotnikiem, mógł szyć piękne czapraki dla koni lub szlifować szlachetne kamienie. Bystry i pojętny szybko nauczył się sztuki wyprawiania skór z myślą o zawodzie siodlarza, ale wkrótce odkrył, że o wiele większą przyjemność sprawia mu zdobienie skór or- namentami. Szło mu to tak świetnie, że wnet otrzymał polecenie przyuczania w niedziele do zawodu dwunastu mniej uzdolnionych żołnierzy. Zwykle robili to oficero- wie, którzy opanowali już rzemiosło. Vendelowi powodziło się nieźle, także finansowo. Sprzedawał pięknie wyprawione skóry lub wymieniał je na potrzebne mu produkty u mieszczan i u chłopów, przybywających do Tobolska w dni targowe. Oczywiście nie zarabiał kroci, ale pilnował każdego grosza i chował pieniądze w domu, który dzielił z innymi karolińczykami. Corfitz Beck nie widywał go już tak często jak dawniej. Kapitan zaczął odwiedzać jedną z rodzin, przybyłą tu z prowincji nadbałtyckich. Ojciec rodziny nazywał się Claes Skogh, był pułkownikiem, dzielnytn wojakiem i władczym mężczyzną. Raz zaproszony został także Vendel. Skoghowie mieli córkę, Marię, dokładnie w tym samym wieku co on. Dziewczyna była śliczna, wręcz prześliczna, i w roman- tycznym sercu Vendela zapłonął ogień. Przy obiedzie posadzono go obok niej. Nigdy jeszcze nie znalazł się tak blisko kobiety i nagle okazało się, że jego dłonie, wielkie i niezgrabne, z trudem utrzymują szklankę, a język odmawia posłuszeristwa. Vendel zaczął się jąkać, z pamię- ci uciekły gdzieś wszystkie błyskotliwe powiedzonka. Skąd wzięły się banały, które plótł? Nikt jednak zdawał się nie zwracać uwagi na jego męki. Maria uśmiechała się słodko, jakby trochę nieobecna duchem, i równie często odwracała się do niego, jak do Corfitza siedzącego u jej drugiego boku. Za każdym razem jednak, gdy spoglądała na Vendela, chłopakowi wydawało się, że coś w jego duszy umiera. To umierało jego dzieciństwo; czuł, że właśnie staje się mężczyzną. W wieku dwudziestu lat. Naprawdę nie za wcześnie! Skoghowie mieszkali w jednym z lepszych domów spośród tych, które przydzielono szwedzkim jeńcom. Naturalnie i tak nie był to więcej niż barak i z trudem dało się policzyć, ile gnieździło się w nim rodzin. Na tyle, na ile było to osiągalne w tak prymitywnych warunkach, starali się utrzymać pewien poziom. Dla Vendela jednak po długich latach znoju i tułaczki wizyta u rodziców Marii była jak powrót do prawdziwego domu. Po odwiedzinach poszedł do siebie, do nędznej chału- py, którą dzielił z innymi prostymi żołnierzami. Buran czy purga, jak mawiano w tutejszych okolicach, czyli burza śnieżna, szalała na ulicach, zapowiadając podwyższenie temperatury. Najwyższy czas, gdyż mróz trzymał już dostatecznie długo. Właściwie Vendel powinien marznąć w swym skrom- nym odzieniu, ale tak nie było. Idąc miał wrażenie, że stopami ledwie dotyka ziemi. Gdy tylko dotarł do domu, natychmiast skierował kroki do swego warsztatu. Leżała tam nieduża skórzana sakiewka, nad którą właśnie zaczął pracować. Zamierzał ją sprzedać, ale teraz zmienił zdanie. Dostanie ją Maria, nikt inny tylko ona. Postanowił, że wytłoczy na sakiewce wzór tak piękny, jakiego nikt nigdy jeszcze nie widział. Vendel pracował przez całą noc, aż wreszcie zasnął przy warsztacie. Następnego dnia powinien pomagać przy pracach na jednej z miejskich wież, zwanej Szwedzką Wieżą. Swą nazwę miała zachować przez następne stulecia. właśnie z powodu karolińczyków, którzy stracili na niej zdrowie. Jak przewidywał, zmieniła się pogoda: purga przyniosła ze sobą cieplejsze powietrze, ale wicher dął z nie mniejszą siłą. Przy takiej pogodzie można było pracować na wieży, ale Vendelowi żal było na to czasu. Gdy przybyli strażnicy, by zabrać jeńców do pracy, zaczął strasznie kaszleć i poprosił, by wyjątkowo, ten jeden jedyny dzień, pozwolono mu zostać w domu. Praw- dopodobnie po nie przespanej nocy wyglądał dostatecznie blado, gdyż strażnicy wyrazili zgodę. Mógł więc dalej pracować nad skórzaną sakiewką. Zajęło mu to cały tydzień, ale sakiewka była tak piękna, że trudno ją sobie wyobrazić - z wytłaczanym wzorem w kolorze lazurowoniebieskim oraz złota i skomplikowa- nym mechanizmem służącym do otwierania. Co wieczór starał się znaleźć pod domem Skoghów. Przechadzał się pod nim niby przypadkowo. Pewnego dnia napotkał Marię, spieszącą do domu z dłońmi ukryty- mi w futrzanej mufce. Sam zrobię dla niej mufkę, pomyślał od razu. Zdjął czapkę i dostojnie powitał Marię. Przez moment przyglądała mu się zaskoczona, zaraz jednak go rozpo- znała i zatrzymała się. Podała mu drobną rączkę, którą Vendel, choć niechętnie, musiał zaraz wypuścić ze swej dłoni, by nie przekroczyć granic ustalonych przez przy- zwoitość. - Bardzo miło was znowu widzieć, panno Mario - powitał ją dwornie słowami, których wymowę długo ćwiczył. Zaraz jednak się zaciął. - Hm... Eee... ładną mamy dzisiaj pogodę. Naprawdę wcale tak nie było, ale zgodziła się z nim, bowiem także nie wiedziała, co powiedzieć. Przez chwilę stali zakłopotani, po czym Maria zrobiła gest wskazujący, że chce odejść. - No cóż, chyba już... - rzekła nieśmiało. Na pomoc, wszyscy bogowie, sprawcie, by jeszcze została! jęknął Vendel w duchu, ale bogowie nie wykazali ochoty do współpracy. - Pozdrówcie waszą matkę i ojca - wykrztusił zroz- paczony, a ona kiwnęła tylko głową i zniknęła. Ale pozostawała jeszcze sakiewka. W jaki sposób, na miłość boską, ma ją wręczyć dziewczynie, by wyglądało to na zwyczajny podarunek dla córki ze znajomej rodziny, a jednocześnie by Maria zrozurniała, ile miłości kryje się w tym geście? Podświadomie żywił nadzieję, że zostanie zaproszony do Skoghów ponownie; wówczas sprawa byłaby prosta. Mógłby wtedy powiedzieć lekko, jakby od niechce- nia: A co do mojego zajęcia, to mam akurat pewien drobiazg, którego wykonaniem uprzyjemniłem sobie wolne chwile. Może panna Maria miałaby nań ochotę? Nikt by się nie obraził na taką propozycję. Ona byłaby zachwycona, dziękowałaby mu z rozgwieżdżonymi oczy- ma, a później wyjmując sakiewkę przy płaceniu, za każdym razem myślałaby o nim. Jednakże nie zaproszono go więcej do Skoghów, Upłynęła cała wiosna, wiatr od tajgi stawał się coraz łagodniejszy, nadciągnęły wędrowne ptaki, a za miastem tu i ówdzie zaczęły się pokazywać nieliczne, lecz tryskające kolorami polne kwiaty. Vendel ich jednak nie widział, nie przekraczał bowiem granic Tobolska. Czuł tylko we krwi intensywną gorączkę wiosny, która zawsze dręczy zako- chanych, gdy nie mogą przebywać z umiłowaną osobą. Nigdy dotąd żaden młodzieniec nie uczestniczył tak gorliwie w życiu jenieckiej spałeczności, tak często nie pojawiał się na spotkaniach, modlitwach i naradach (tu przychodził na próżno, gdyż kobietom zabroniono wstę- pu). Usilnie starał się nie przeoczyć żadnej okazji, gdy istniało prawdopodobieństwo spatkania Marii Skogh. Naturalnie widywał ją od czasu do czasu, w tak niewielkim mieście nie dało się tego uniknąć. Zdarzało się, że zamienił z nią parę słów, ale akurat wtedy nie miał przy sobie sakiewki i później długo martwił się z tego powodu. Czasami nie było odpowiedniej sposob- ności, by wręczyć jej podarunek, lub też po ptostu brakowało mu odwagi. Przez jakiś czas nosił sakiewkę w kieszeni, bezustannie sprawdzając, czy jeszcze jej nie zgubił, aż z przerażeniem zobaczył, jak bardzo się pobrudziła. Wyczyścił ją więc i odświeżył kolory, ale potem już bał się ją nosić cały czas przy sobie. Serce rozrywał mu rwący ból, a radość życia powoli gasła. Nie dowcipkował już i nie żartował jak dawniej z towa- rzpszami przy pracy; stał się zupełnie innym Vendelem Gripem niż ten, jakiego poznali. I nagle... Całkiem nieoczekiwanie pojawiła się sposob- ność, o jakiej marzył. Było lato 1715 roku, Vendel skończył dwadzieścia jeden lat i uważał się za już zupełnie gotowego do żeniaczki. Jeńcy zorganizowali letni zjazd; określenie uroczystości słowem "zabawa" byłoby raczej nie na miejscu. Tam właśnie spotkał Marię i, szczęśliwie, miał przy sobie sakiewkę. Nadarzyła się też okazja, by wręczyć jej podarek. Vendel wykorzystał zamieszanie, jakie powstało, gdy zebrani zaezęli opuszczać uroczystość, podczas której on sam nawet na chwilę nie spuścił oczu z dziewczyny. Uważał, że Maria sprawia wrażenie jeszcze bardziej rozpcomienionej niż zazwyczaj. Odniósł wrażenie, że radość wprost z niej tryska. Oczywiśćie dlatego, że znów mnie widzi, myślał Vendel. Nagle, popychani przez tłum kierujący się do wyjścia, znaleźli się bardzo blisko siebie. Vendel, rzecz jasna, z całych sił starał się dopomóc pczypadkowi. Drżącymi rękami podał jej sakiewkę, mamrocząc przy tym niewyraźnie kilka słów. Niestety, w żaden sposób nie przypominały one tych, któryćh wymawianie ćwiczył od dawna... Niemożliwe, by Maria cokolwiek z tego zro- zumiała. Pożegnał dziewczynę jak najszybciej, przez cały czas mając przed oczami jej zdumione, pytające spojrzenie. Przez trzy dni chodził z głową w obłokach. Czwartego dnia pnyszedł do niego kapitan Corftz Beck. Pragnął rozmawiać z Vendelem na osobności. Sprawiał wrażenie podenerwowanego, wręcz rozgniewanego. Weszli więc do pustego warsztatu. Ona sama nie może przyjść, to przecież jasne, myślał Vendel. Nie wypada. Dlatego przysyła kapitana Becka, który jest przyjacielem domu. Corfitzowi Beckowi na pewno nie w smak rola chłopca na posyłki. Cóż, muszę przez to przejść. Kapitan odwrócił go ku sobie i zimno spojrzał mu w oczy. - Posłuchaj, Vendelu, musisz z tym skończyć! Chłopak miał wrażenie, że nagle przygniata go jakiś wielki ciężar. - Z czym, kapitanie? - Z tym bieganiem wokół Marii na podobieństwo chorego z miłości kocura. Bardzo ją to zawstydza i budzi wielki gniew jej ojca. I dla mnie także jest to nadzwyczaj przykra sytuacja. Czy tego nie rozumiesz? Vendelowi pociemniało w oczach. Miał jednak zamiar się bronić, jego miłość była tego warta. - Ale ja mam poważne zamiary, kapitanie! - obruszył się, zdecydowany upiecać się przy swoim. - Poważne zamiary? Co ty właściwie sobie wyob- rażasz? Opętała cię mania wielkości? Ciebie, nie po- chodzącego ze szlacheckiego rodu pucybuta? Wiele wody upłynęło od czasu, kiedy Corfitz Beck nazwał go tak po raz ostatni. Od kilku lat byli jak przyjaciele. A teraz... - Kiedy zabrałem cię do ich domu, uczyniłem to z pczyyaźni... Dlatego, że twoja matka prosiła, bym miał na ciebie baczenie. Ale że ty odpłacisz mi za życzliwość w taki sposób, narażając córkę pułkownika na nieprzyjemno- ści... Tego nigdy się po tobie nie spodziewałem, Vendelu! - Żadną miarą nie ubliżylem pannie Marii - odparł chłopak, czując ciężar na piersiach. - Wprost przeciw- nie, zawsze trzymałem się na uboczu, nie narzucałem się jej. - Nie? A co powiesz o tym? Sakiewka uderzyła o stół. Vendel miał wrażenie, że kula przeszywa mu serce. - Maria dziękuje za twą życzliwość - czekł Corfitz krótko. - A ja uważam, że to szlachetnie z jej strony. Vendel, zdjęty bólem, przymknął oczy. - Sądziłem, że z czasem, gdy uda mi się zgromadzić majątek, będę mógł prosić o jej rękę - wykrztusił. - Czyś ty całkiem postradał zmysły? Maria została już przyrzeczona mnie! A ty, syn mojej służącej, przychodzisz i... To wprost nie do wrary! Vendel stał jak skamieniały. Bezdźwięcznie wyszeptał: - Więcej się to nie powtórzy, kapitanie. - Taką mam właśmie nadzieję! No dobrze - powiedział Corfitz Beck łagodniejszym już tonem. - A w przyszłości zachowuj się przyzwoicie i kieruj swe miłostki tam, gdzie jest twoje miejsce. Po żołniersku odwrócił się na pięcie i odszedł. Pochylił się, przechodząc przez niskie drzwi, i zatrzasnął je za sobą. Vendel został sam na sam ze swymi marzeniami, które właśnie legły w gruzach. Odruchowo sięgnął po piękną sakiewkę. Podniósł ją i pieścił obiema dłońmi, nie zważa- jąc na to, że prosto na nią płyną mu z oczu łzy. Niczym lunatyk wyszedł z warsztatu na oślepiające letnim blaskiem słońce. Miał wrażenie, że i ono z niego drwi. W duszy Vendela tkwiło teraz jedno tylko pragnienie: opuścić Tobolsk i wrócić do Szwecji, do Skanii. Wydawa- ło mu się, że nie zniesie spotkania z Marią łub Corfitzem Beckiem, nie będzie w stanie spojrzeć im w oczy. Wielokrotnie nawiedzała go myśl o śmierci. Jakże mógł żyć dalej z marzeniem o Marii Skogh, której nigdy nie dostanie? Jednak wola przetrwania okazała się silniejsza. Pragnął jeszcze raz ujrzeć swój dom. Wojny miał już dość, król Karol będzie musiał obejść się bez jego pomocy. Poza wszystkim nikt w Tobolsku nie wiedział, gdzie w owej chwili znajduje się Jego Wysokość. Ostatnio słyszano, że utknął gdzieś w Benderze, w Turcji, ale to było już wiele lat temu. Przez pierwszy okres pobytu w Tobolsku Vendel podejmował nieśmiałe próby ucieczki. Jednakże przedar- cie się przez łańcuch straży wydało mu się niemożliwe, więc zrezygnował, zanim jego zamysły wyszły na jaw. Za nic na świecie nie cheiał zostać zesłany jeszcze dalej na wschód. Przez cały czas siedział więc cicho, starając się nie rzucać w oczy Rosjanom. Pragnął, by zapomnieli o jego istnieniu. Tak było, dopóki nie spotkał Marii. Następnego wieczoru po tym, jak kapitan Beck po- grzebał miłosne nadzieje Vendela, zadając mu jeden jedyny cios prosto w serce, w mieście wybuchł pożar. Zdarzało się to dosyć często, nikt więc szczególnie się tym nie przejmował. Większość mieszkańców biegła na miejs- ce wypadku, by popatrzeć i odetchnąć z ulgą, że to nie własny dom stanął w płomieniach. Vendel jednak nie myślał o pożarze. Był jak skamieni- ły, kiedy szedł dokładnie w przeciwnym kierunku, w dół rzeki Toboł, płynącej obok miasta. Nieco dalej widział, jak łączy się ona z szerokimi wodami Irtyszu. Zatrzymał się, by spojrzeć na łodzie rybackie. Akurat wyruszały na Toboł na nocny połów. Vendel wyrósł na bardzo przystojnego młodzieńca, wyraźnie naznaczonego dziedzictwem wikingów: jasno- włosego, szczupłego, o pięknym, lekko brązowym od- cieniu skóry i mocno niebieskich oczach. Gęste złote włosy były równie ładne jak kiedyś, spojrzenie miał otwarte i ciepłe, choć teraz odbijał się w nim smutek. Kiedy tak stał, zapatrzony, uświadomił sobie, że Szwedzi nie byli jedynymi więźniami przebywającymi w Tobolsku. Znajdowali się tam także Rosjanie, którzy popadli w niełaskę u cara i zostali zesłani na odległe pustkowie by pracować jak niewolnicy. W ciszy wieczoru rozległa się pieśń, na której dźwięk omal nie pękło serce Vendela. Jej słowa mówiły także i o nim. Nie wiedział, skąd dochodzi go śpiew; prawdopodobnie z jednej z niewielkich chat położonych w pobliżu. Pewnie jakaś samotna dusza W ten letni wieczór dawała wyraz swemu cierpieniu. Vendel w myślach tłumaczył słowa pieśni: Gdzieś w dolinie słowik śpiewa, a ja, nieszczęśnik, w obcym kraju, Zapomniany przez wszystkich. Zapomniany, zatracony, tak młodo, sam, sierota. Jakże ciężki mój los! Nad rzeką, na piaszczystej łasze, mocował się z siecią młody rybak. Wyglądało na to, że w żaden sposób nie może sobie z nią poradzić, i Vendel niemal widział jego gniew. Na drugim brzegu Tobołu rozciągały się bezkresne równiny; widok, który Vendelowi wcale nie dodawał otuchy. Słońce za- chodziło już w stronie, w której, jak wiedział, leżą góry Ural. Znajdowały się one jednak tak daleko, że nie mógł ich dostrzec. Widział tylko nieliczne zagrody, rozrzucone na przeciwnym brzegu, drzewa rosnące na pograniczu tajgi i równinę. Suchą, jałową, kamienistą. Nieskończoną, wieczną. Stał tak, zatopiony w myślach o śmierci, wsłuchany w dalsze strofy pieśni, które jeszcze bardziej pogłębiały jego smutek. Coraz bardziej pogrążał się w żalu nad samym sobą, choć wcale tego nie chciał, nie należał bowiem do ludzi roztkliwiających się nad własną osobą. Tutaj umrę, tutaj umrę, tu mnie pochowają i nikt nie będzie wiedział, gdzie mój grób. Do mego grobu nie przyjdzie nikt, tylko co roku wiosną zaśpiewa słowik. Vendel westchnął głęboko, niemal zaszlochał. Nie! pomyślał. Nie, nie umrę tutaj! Matka tak bardzo smuciła się z powodu mego wyjazdu... Musi poznać prawdę. Musi się dowiedzieć, że jeszcze żyję. Nie może chodzić w żałobie przez tyle długich lat. Chyba zaczyna się już stzrzeć. Tak bardzo chciałbym ją zobaczyć, ją i wszyst- kich maich przyjaciół z domu. Niebo nad Skanią... Ono jest takie wysokie i piękne! Odetchnął głęboko, jakby chciał wyrzucić z siebie smutek i przygngbienie. I wola życia znów się obudziła. Zaraz jednak głucha rozpacz ścisnęła mu serce. Obejrzał się na Tobolsk. Na tle nieba wciąż jeszcze widać było łunę, choć płomtienie zbladły. Vendel nie miał złudzeń; łańcuch straży z pewnością się nie przerzedził. Wiedział, że wydostanie się z miasta graniczy z cudem, a zresztą dokąd miałby pójść? Długa, mozolna wędrówka przez równiny i tajgę ku Uralowi, pełnemu dzikich zwierząt, przez góry i bezkresną Rosję nie kusiła. Blondyn mówiący z wyraź- nym obcym akcentem... Jakże dałby sobie cadę? Oczywiś- cie istnieli jasnowłosi Rosjanie, ale nie w tych okolicach. Tutaj ludzie byli nieduzi i ciemni, dziwna mieszanka rozmaitych narodów. Młody rybak... Toboł płynął na wschód i tam łączył się z wielką rzeką, Irtyszem, kierującym swe wody ku północnemu zachodowi. Ku zachodowi? Czyż nie pragnął podążyć właśnie tam? Ku wolności... Rybak wyglądał na najuboższego z ubogich. I nagle Vendel poczuł nieoczekiwany przypływ energii. Pobiegł do domu i wyciągnął zaoszczędzone pieniądze. Zabrał buty, jedzenie, skóry, nad którymi pracował, i inne należące do niego drobiazgi. Mimo że starał się to wszystko ciasno zwinąć, pakunek, który niósł pod pachą był bezkształtny i nieporęczny. Krokiem sprawiającym wrażenie spokojnego skierował się znów nad rzekę. Nikt nie mógł zauważyć, że drży z niecierpliwości. Z daleka zobaczył, jak młody rybak gniewnym ruchem wrzuca sieć do łodzi, zbiera resztę swych nędznych przyborów i rusza w głąb lądu, ku Vendelowi. Doskonale, pomyślał Szwed, czekający na niego w ukryciu wśród domów. Kiedy rybak zbliżył się do niego, Vendel wysunął się z cienia. Po rosyjsku mówił już teraz nieźle, nie miał żadnych trudności z porozumiewaniem się. Czy może odkupić łódź? Teraz, od razu? Na twarzy rybaka odmalowało się wahanie. Natych- miast zrozumiał, z kim ma do czynienia, a przecież Rosjanom zabroniono kontaktów z bezbożnymi protes- tantami! Vendel dyskretnie wyciągnął z kieszeni brzęczące ruble i kopiejki; połowę z takim trudem zaoszczędzonych pieniędzy. Na początku zbierał je z myślą o ucieczce, później by móc poślubić Marię. Teraz powrócił do punktu wyjścia. Dziękował Stwórcy, że natchnął go taką myślą. Młody rybak szeroko otworzył oczy. W dłoni Szweda leżał majątek równy może wartości całorocznych poło- wów. Za taką sumę mógłby kupić sobie nową, lepszą łódź i jeszcze starczyłoby na dostatnie życie. Wódka... Dziewu- chy... Zagryzł wargi, rozejrzał się dokoła i zdecydowanie kiwnął głową. Vendel, drżący z niecierpliwości i obawy, że zostanie odkryty, odetchnął z ulgą. - Tylko szybko - powiedział cicho. - I nie widziałeś mnie. Łódź po prostu ktoś ukradł. Zrozumiałeś? Chłopak znowu skinął głową. Po drugiej stronie rzeki kobiety niosły do domu codzienną porcję prania. W od- dali przy łodziach kręcili się rybacy. A wysoko, na urwistym brzegu, stały straże. Oby Bóg dał, bym zdołał im się wymknąć, pomyślał Vendel. Poprosił jeszcze, by chłopak zamienił się z nim na wierzchnie ubranie, typowe dla rosyjskiego rybaka, i o czapkę z szerokim daszkiem, chroniącym przed słońcem. Chłopak przystał na to z radością. Zamiana była dla niego korzystna, gdyż w Vendelu już dawno obudził się esteta. Nosił koszulę haftowaną w piękny wzór, dbał także o inne części odzieży, na tyle na ile się dało w takiej biedzie. To, co teraz miał otrzymać, z pewnością oznacza- ło na nowo wszy. Uznał jednak, że nie jest to zbyt wygórowana cena za wolność. Już przebrany, Vendel spokojnym krokiem poszedł do łodzi. Włosy wcisnął pod czapkę, starał się też skurczyć w sobie, by wydawać się niższy. Rosjanin miał krzywe nogi i charakterystyczny kołyszący chód. Vendel starał go naśladować. Poświęcił nieco czasu na przejrzenie i ułożenie rybac- kiego sprzętu w łodzi, wyciągnął także sieć i trochę nad nią popracował. Szybko zorientował się, że łódź, za którą tyle zapłacił, z pewnośaą nie była warta nawet połowy, cóż mógł poradzić? Była kluczem otwierającym mu bramy do wolności i gorąco pragnął z niego skorzystać. Niczym urodzony wodniak odbił od lądu, czując mocne bicie serca. Nawet przez moment nie ośmielił popatrzeć na straże stojące na wzniesienlu. Gdy tylko odsunął się nieco od brzegu, poczuł, jak porywa go nurt wielkiego Irtyszu. Usiadł i szybko chwycił za niezgrabne wiosła, ale głównie dawał się unosić prądowi. Po rzece sunęło wiele obładowanych brarek, ale ich załogi pochłonięte były oglądaniem pożaru. W górę i w dół rzeki płynęły rybackie łodzie. Mijając je Vendel zawsze odwracał twarz w obawie, że wzbudzi czyjeś podejrzenia. Gdy Vendel przebył miejsce, w którym zlewały się dwie rzeki i gdzie nurt był bardzo niespokojny, zaczął wiosłować. Ponieważ siedział tyłem do dziobu, przez cały czas miał przed oczami miasto, a zwłaszcza strażników. Nie poruszyli się oni wcale, ledwie obrzucając jego łódź obojętnym spojrzeniem. Vendel już miał odetchnąć z ulgą, gdy kątem oka dostrzegł coś, co pojawiło się na brzegu z jego lewej strony. Nie śmiał skierować tam wzroku, wiedział bo- wiem, że to kolejna wieża strażnicza. W swej naiwności nie spodziewał się jej aż tutaj. Co miał robrć? Zatrzymać się i udawać, że łowi? Nie, jego nerwy na pewno by tego nie wytrzymały. Ale nie wolno mu wpadać w panikę, nie może teraz zacząć szybciej wiosłować! Powoli, jakby w zamyśleniu, rytmicznie poruszał wiosłami. Z udawanym spokajem omiótł spojrzeniem brzegi rzeki, niby to poszukując miejsca odpowiedniego do zarzucenia sieci. Usłyszał, że jeden z rybaków łowiący bliżej miasta śpiewa w łodzi, a i przed nim na rzece także rozbrzmiewała pieśń. Czy starczy mu odwagi? Zawsze podobały mu się rosyjskie ludowe przyśpiewki. Znał ich wiele, podobnie jak znał charakterystyczną rosyjską technikę śpiewania z zaciśniętymi strunami głosowymi. Teraz chodziło o jego życie. W każdej chwili strażnicy mogli go zawołać, by przyjrzeć mu się bliżej i sprawdzić, czy rzeczywiście jest rybakiem. Desperacja dodała mu odwagi. Pięknie, z głębi duszy zaśpiewał piosenkę odpowiadającą jego nastrojo- wi. To nie siatr pochyla gałęzie, to nie las szumi, to moje serce skarży się i wzdycha jak szeleszczące liście. Czy zaśpiewał pięknie, czy nie, w każdym razie strażnicy go przepuścili. Być może zwiodły ich spokojne, niemal przesadnie powolne ruchy Vendela. Wielu spośród rybaków traktowało otoczenie z niczym nie zmąconą obojętnością. Chłopak często obserwował ich na rzece, a teraz bardzo był z tego rad. Wieża strażnicza powoli rozpływała się w oddali. Zniknął już Tobolsk. Rzeka stawała się coraz szersza, tajga po obu brzegach gęstniała, choć ciągle jeszcze była raczej kraina stepu. Łodzi rybackich nie spotykało się już tak wiele, mniej także było domów i zagród. Słońce zawisło tuż nad horyzontem i wkrótce miało zniknąć, ale Vendel nie zamierzał z tego powodu rozstawać się z rzeką. Noc była teraz jego przyjaciółką, a Irtysz matką, kołyszącą go leniwie i wiodącą ku wolności. Wiedział, że rzeka jest żeglowna aż do miejsca zwanego Samarowa lub jakoś podobnie. Co dalej - zobaczy. Na razie zmierzał ku zachodowi, a dokładniej - ku północnemu zachodowi. Widział to po słońcu. Zapadł zmierzch, wczesnoletni zmierzćh, czarodziej- ski, pełen gry świateł. Delikatne welony mgły snuły się wokół drzew. Zniknęły wszelkie ślady ludzkiej bytności. Vendel był sam. Nieprawdopodobnie sam. Był wolny! Świadomość tego spłynęła nań nagle, wypełniając go burzliwą radością. Oddaliły się jakże bolesne myśli o Marii. Zniknął lęk, niepewność, bier- ność. Choć nie powinien tego robić, na cały głos zaśpiewał przepiękną pieśń prawdziwych zbiegów: "Święty Baj- kał". Gdyby ktokolwiek usłyszał teraz Vendela, chłopak byłby zgubiony. Hej, wietrze ze wschodu, porusz fale! Pomóż zbiegowi uciec jak najdalej! Vendel mocno wierzył, że wiatr ze wschodu pomoże mu dostać się do domu. Opuścił miasto Tobolsk. I nigdy więcej już tu nie powróci! ROZDZIAŁ IV Łódź uderzyła o brzeg. Vendel usiadł. Musiał przespać całą noc. Najwidoczniej zmorzył go sen i ułożył się na dnie łodzi, choć zupełnie tego nie pamiętał. Nieszczęsna łajba przeciekała. Ubranie na boku, na którym leżał, było doszczętnie przemoczone. Nie zmart- wił się jednak tym szczególnie, gdyż słońce stało już wysoko na niebie i niebawem go osuszy. Podniósł się i rozejrzał dokoła. Krajobraz całkowicie się zmienił. Las zgęstniał. Aż do samej wody dochodziły wielkie drzewa - sosny o długich igłach. Irtysz był w tym miejscu szeroki, ale Vendel bez wątpienia znajdował się przy jego wschodnim brzegu, a tu nie chciał schodzić na ląd. Właściwie ląd wcale go nie ciągnął. Doskonale radził sobie w łodzi, nie mógł też w inny sposób szybciej Przemieszczać się naprzód. Poza tym musiał oszczędzać siły. Odepchnął się od brzcgu i wkrótce paczuł, że znów unosi go rzeczny nurt. Nie mógł się już dłużej oszukiwać. O ile rzeka nie zmieniła chwilowo kierunku akurat tutaj - a wcale tak nie przypuszczał - to nie kierował się na zachód, lecz na północny wschód. A właściwie na północ. Cóż, tak naprawdę na nic innego nie mógł liczyć. Wiedział prze- cież, że na zachodzie leży Ural. Czy sądził, że Irtysz popłynie pod górę? Oby tylko udało mu saę płynąć wzdłuż Uralu, choćby w przybliżeniu. Jeśli zobaczy góry, na pewno znajdzie przez nie jakieś przejście... Błękitnooki Vendel Grip! W każdym razie nie mógł zagłębić się w gęstą tajgę. królestwo dzikich zwierząt; powinien dziękawać losowi, że łódź dłużej nie tkwita na mieliźnie. Wszak jego wędrówka mogła się w tym miejscu zakończyć! Teraz już nurt Irtyszu sam niósł łódkę, Vendel nie musiał poruszać wiosłami. Plynął z prądem i tylko uważał by nie wylądować na brzegu lub nie wpaść na którąś z licznych wysepek, dzielących rzekę na kilka odnóg. Starał się trzymać głównego koryta, w któryrn prąd był najbardziej wartki, choć po prawdzie z trudem dostrzegał jakikolwiek ruch wody... Teren tutaj był płaski, bez żadnego spadku. W pewnej chwili ujrzał duże, podobne do lasicy zwierzę. Musiał to być soból, rozpoznał bowiem poma- rańczową plamę na jego piersi. Wiele sobolich skór wyprawił własnoręcznie w Tobolsku. Tobolsk! Spłynęło na niego całe morze uczuć, gdy zdał sobie sprawę, że naprawdę ostatecznie opuścił to miasto. Z jednego powodu było mu przykro: nie miał czasu zabrać ze sobą któregoś z towarzyszy, a przecież wielu śniło o ucieczce. Uważał, że podejmując decyzję na własną rękę był wobec nich nielojalny. Wiedział jednak, że musi wykorzystać nadarzającą się okazję. Nie wolno mu było czekać. Szansa mogła się trafić raz na milion i przypadła w udziale właśnie jemu. Pewnie, że wspaniale byłoby mieć teraz towarzysza. Musiał przyznać, że sam czuł się bardzo nieswojo. Myśl o Marii, rzecz jasna, ciągle jeszcze bolała; tak łatwo nie zapamina się pierwszej miłości. Ale nie zniósłby pozostania w mieście i udawania, że nic się nie zdarzyło, to było niemożliwe. Mimo wszystko brakowało mu tej odrobiny poczucia bezpieczeństwa, jakie miał w Tobolsku. Ci, którzy tam trafili, mogli mówić, że się im poszczęściło. Dochodziły ich słuchy o straszliwej biedzie, jaką cierpieli Szwedzi, których los rzucił w inne miejsca. Powiadano, że pięć tysięcy szwedzkich jeńców znalazło się w Woroneżu. Połowa z nich już zmarla i podobno tylko czterystu cieszyło się jako takim zdrowiem. Im w Tobalsku powodziło się lepiej. Pomimo wiecz- nego uczucia ssącego głodu, pomimo upokorzeń, złych warunków mieszkaniowych, ciężkiej pracy i tęsknoty za domem, odmrożeń i poczucia beznadziejności, i tak było tam znośnie. Państwo rosyjskie łożyło na utrzymanie szwedzkich jeńców, choć racje stanowiły absolutne minimum tego, czego potrzebawali dorośli mężczyźni. Mogli jednak znaleźć pracę, mieli własne nieduże dochody i wspólnie jakoś znosili trudy dnia codziennego, Wielu, co prawda, nie wytrzymało, przede wszystkim z braku woli życia, ale silniejsi przeżyli zarówno brud i chłód, jak i rozliczne choroby. O tym wszystkim rozmyślał Vendel, podczas gdy jego łódź płynęła z biegiem Irtyszu w oślepiającym blasku letniego słońca. Jasne, że brakowało mu towarzyszy; tęsknił za nędzną chałupą, w której mieszkał, za roz- mowami w warsztacie, psem sąsiadów, kwiatami nad brzegiem rzeki... W końcu spędził tam wiele lat. Corfitz Beck! I on został w Tobolsku, nadal był jeńcem. Jednakże obowiązki Vendela wobec jego pana zakończyły się już dawno temu. A gorzkie słowa kapitana nadal mocno go piekły. Nie, nie chciał myśleć o Corfitzu Becku. W ogóle nie powinien wracać myślą w przeszłość. Musi patrzeć jedynie przed siebie. Odezwał się głód, Vendel rozwiązał więc swój węze- łek. Solidnie naruszył domowe zapasy jedzenia, koledzy na pewno się z tego nie ucieszą. Ale im łatwo przyjdzie zdobycie pożywienia, jemu może być trudniej. Rozglądał się po rzece, rozważając możliwość za- rzucenia umocowanego na sznurku haczyka na ryby. Jednak ryzyko, że haczyk utknie na dnie lub zaplącze się w zarośla, było zbyt duże. Musiał uznać łowienie za ostateczne wyjście. Jak zresztą miał przyrządzić ewentual- ną zdobycz? Nie był, co prawda, szczególnie wymagający, jeśli chodzi o jedzenie, ale wzdrygał się na myśl o spoży- waniu na surowo ryby nieznanego gatunku. Ostrożnie podzielił na parcje swe skromne zapasy. Skibka chleba, grudka soli, kawałek suszonego mięsa - to, wraz z wodą z rzeki, musiało wystarczyć. Żując twarde jak podeszwa mięso zauważył, że znów kieruje się na zachód. Przez moment aż zagrało mu w duszy ze szczęścia, ale zaraz uzmysłowił sabie, że w ciągu dnia powtarzało się to wielokrotnie, równie często jak zwroty w kierunku na wschód. Najwidoczniej Irtysz wił się po nizinie naczym serpentyna. Ale jedno było pewne: wschód czy zachód, i tak głównie przemieszczał się na północ. Nagle z przerażenia omal nie zakrztusił się jedzeniem. Przed nim, zza zakrętu na rzece, wynurzył się statek, płynący na Pełnych żaglach. Vendel szybko wetknął włosy pod czapkę. Statek przepływał tuż obok niego. Przy relingu stało dwóch mężczyzn, wpatrzonych w jego łódkę. Po ubraniach poznał, że to Rosjanie. Machnął do nich ręką i krzyknął pozdrowienie. - Dokąd zmierzasz? - zawołali zdumieni. - Do Samarowej - odparł. - Czy to jeszcze daleko? - Dołgo, dołgo - odpowledzieli z uśmiechem. Nie zabrzmiało to zachęcająco. Wkrótce statek zniknął mu z oczu. Przypuszczał, że byli to handlarze skór udający się da Tobolska. Ale gdy się oddalili, po stokroć bardziej zaczęła doskwierać mu samotność. Poczuł na głowie dobrze znane swędzenie. Ponieważ pora była jeszcze dość wczesna, postanowił zrobić z tym porządek. Starannie prał czapkę rybaka w rzece, póki nie nabrał pewności, że wszyscy pasażerowie na gapę znik- nęli, a następnie wychylił się z łodzi i na dobrą chwilę zanurzył w wodzie całą głowę. Później suszył się w słońcu. Po południu na wschodnim brzegu dostrzegł w wodzie coś w rodzaju płotu. To była zagroda dla ryb. Zauważył także sieci. Musiał mieć się na baczności, w pobliżu na pewno znajdowali się ludzie. Czapka! Nie wyschła jeszcze całkiem, ale nic na to mógł poradzić. Spodziewał się miasteczka lub wioski, a ujrzał tylko kilka prostych domów, prowizorycznie zbudowanych z pni drzew i gałęzi przetykanych korą. Myśliwi albo rybacy. Wiedział, że znajduje się teraz w krainie Wogu- łów. Żyli na terenach na północ od Tobolska; często widywał ich w mieście, dokąd przywozili skóry. Byli koczownikami, utrzymywali się wyłącznie z łowiectwa i rybołówstwa. Nie staaowili dla niego zagrożenia; nie darzyli bowiem szczególną miłością cara, który nałożył na nich ogromne podatki od sprzedaży skór. Vendel zastanawiał się, czy nie zejść na ląd i ich nie odwiedzić, ale uznał to za zbędne. Nie rozumiał ich języka i nie miał czasu na przerwy w podróży. Musiał płynąć dalej. Skończyło się więc na tym, że tylko pomachali do siebie - on, wysoki, jasnowłosy Szwed i mali, krępi, ciemni ludzie puszczy. Poczuł się trochę pewniej. W ciągnącej się na mile tajdze także byli ludzie. Wiele słyszał o Wogułach, o ich niezwykle skom- plikowanych wierzeniach, całych gromadach duchów i bóstw, o wielu duszach. Wogutowie wierzyli, że męż- czyźni posiadają pięć dusz, kobiety zaś cztery, tyle samo co niedźwiedź, stawiany na równi z człowiekiem. Ich religię zwano szamanizmem. Wogułowie obawiali się zmarłych, gdyż ci mogli zabrać ze sobą do towarzystwa którąś z ich dusz. Zmarli stanowili całkowite przeci- wieństwo żywych i wszystko robili odwrotnie. Woguło- wie żyli bardzo prymitywnie, nie znali nawet innego "mleka" niż sok brzozowy, zbierany z ponacinanych pni drzew. Szwedzi w Tobolsku wyrażali się z niechęcią, ba! wręcz pogardliwie o "tych dzikusach". Vendel jednak był na tyle otwarty, by mieć dla nich zrozumienie, a nawet podziw. Jak mogli żyć na takim pustkowiu? W jaki sposób zdołali się zaaklimatyzować? Jak znaleźli najlepszy sposób na przetrwanie w tak ciężkich warunkach? Czy to nie było godne podziwu? Ale przed końcem swej podróży miał zobaczyć jeszcze o wiele, wiele więcej... Zadowolony, nawet radosny, płynął przez tajgę. Od czasu do czasu, gdy wydało mu się, że Irtysz płynie zbyt leniwie, chwytał za wiosła. Nie wysilał się jednak zbytnio, pragnął jak najdłużej zachować siły. Tajga była bardziej różnorodna, niż sądził na początku. Rosło w niej dużo modrzewia, oprócz tego sosny o dłu- gich igłach i sporo brzóz. Słyszał, że dla ludzi zamiesz- kujących te okolice biała brzoza jest święta. Świerków widział tu mniej i cieszył się z tego, bo nigdy nie czuł się dobrze w mrocznym świerkowym lesie. Tu i ówdzie otwierały się przed nim bagniska, na których rosły pojedyncze sosny, nigdy jednak nawet przez moment nie ujrzał gór na zachocłzie. To właśnie stanowilo jega największe zmartwienie. Nie wiedział, czy kieruje się na wschód, czy na zachód, czy może przez cały czas trzyma kurs na północ. Optymistycznie zakładał, że tak nie jest. Wszelkie nadzieje pokładał w Samarowej. Tam będzie mógł prosić o radę, w jaki sposób naszybciej i najbezpieczniej przedostać się na zachód. A jeżeli Samarowa także jest obozem dla jeńców, otoczonym przez strażników? O niczym takim jednak nie słyszał. Przez cały dzień na zmianę wiosłował i wylewał wodę z łodzi. Ubranie już wyschło, i dobrze, bowiem syberyjskie noce były zimne. Dostrzegał więcej zwierząt i napawał się widokiem ze swego bezpiecznego miejsca w łodzi. Widział wiele pięknych stworzeń: sarny, jelenie, łosie, rozmaite drapieżniki, całe gromady wiewiórek i, naturalnie, ptaki. Uznał nawet, że to wspaniała wyprawa w prześliczny dzień, choć w sercu nadal tkwił ból tęsknoty i żalu. Właściwie jednak nie miał zbyt wiele czasu, by myśleć o Marii i o tym, co pozostawił w Tobolsku. Otoczenie całkowicie pochłania- ło jego uwagę. Napotkał kilka łodzi, ale na szerokich wodach rzeki minął je z daleka. Machał tylko wesoło do załóg, a one odpowiadały mu podobnym gestem. Postanowił przenocować w łodzi, wciąż płynącej z prą- dem, uznał bowiem, że to najbezpieczniejsze miejsce. Najchętniej zacumowałby przy jakiejś wyspie, ale tak się składało, że akurat w pobliżu nie było żadnej. Podróż jednak do tej pory przebiegała bez nieprzyjemnych niespodzianek, dlaczego więc tej nocy miałoby być inaczej. Vendel umościł się wygodnie, tym razem poza zasię- giem chlupoczącej na dnie łodzi wody, i położył się spać. Zapadł już zmrok... Czy mogło być lepiej? Śpiąc posuwał się naprzód. W ciemnościach nocy przepłynął, nie wiedząc o tym, obok miasteczka Gorno Filinskoje, położonego na wschodnim brzegu. Dzień wcześniej minął miasto Uwat na zachodnim brzegu. Uwatu jednak też nie zauważył, gdyż miasto leżało nieco bardziej w głąb lądu. Przy brzegu znajdowało się tylleo parę domostw rybaków, na które nie zwrócił uwagi. O świcie obudziło go zimno. Miał jednak dość skór, otulil się więc nimi i płynął dalej. Wysunął tylko głowę nad krawędź łódki i zobaczył, że rzeka stała się znacznie szersza, a jej brzegi nie były już tak gęsto zadrzewione jak poprzednio. Stopniowo zaczęły przeważać moczary. Teraz jednak rzeka płynęla prosto na północ; tego faktu nie mógł już dłużej ukrywać przed samym sobą. Koniec ze złudzeniami! A więc będzie musiał opuścić bezpieczną łódź w Sama- rowej, a i rzeka podobno nie gest dalej żeglowna. Gdyby tylko wiedział, jak dałeko jeszcze do Samarowej! W Tobolsku zniknięcie Vendela wywołało spore za- mieszanie. Upłynęło nieco czasu, zanim jego towarzysze pojęli, co się wydarzyło, ale wkrótce nowina obiegła całą szwedzką kolonię. Strażnicy wpadli w gniew. Jak zwykle wysłano patrol z psami, głównie w kierunku zachodnim, w tę stronę bowiem tęsknota popychała wszystkich więźniów. Corfitz Beck przez cały dzień słyszał ujadające psy. Kolejny rosyjski biedaczyna znów próbuje ucieczki, pomyślał w roztargnieniu. Rasyjscy jeńcy uciekali najczęś- ciej, mieli bowiem najbliżej do domu. Im odległość dzieląca ich od rodzinnych okolic nie wydawała się tak ogrornna jak Szwedom i przedstawicielom innych narodowości. Wieczorem siedział wraz z kilkoma kolegami - oficera- mi w domu o ścianach z grubych bali, a zbyt małych oknach i podłodze z ubitej ziemi. Kopcąca tranowa lampka stanowiła jedyne oświetlenie. Z oddali wciąż jeszcze dobiegało złowróżbne ujadanie psów. - No, Beck, i co o tym powiesz? - zapytał pewien major, wyciągając swe wychudzone ciało na ławie, aż zatrzeszczały kości. - O czym? - O twoim tak zwanym adiutancie. Corfitz Beck zmarszczył brwi. Ogarngło go nieprzyje- mne uczucie. Na wspomnienie przykrego epizadu z Marią zaczęły palić go poliezki. Przeklęty drań! - A co z nim? Kolega ruchem dłoni wskazał w kierunku szczekają- cych psów. Pozostali z uwagą przyglądali się Beckowi. Jego umysł pracował ciężko, myśli napływały powoli, nie układały się w logiczną całość. - Co chcesz powiedzieć? Ktoś inny zapytał: - Naprawdę o niczym nie słyszaleś? Corfitz patrzył wyczekująco. - Młody Grip zniknął! Kapitanem Beckiem wstrząsnął dreszcz. - Zniknął? - Wczaraj wieczorem. Kapitan nie był w stanie wykrztusie słowa. Wstał i wyjrzał przez wąskie okienko, przesłonięte napiętą błoną. Nic, oczywiście, nie zobaczył, a już z pewnością nie to, czego szukał jego wzrok. Przed oczami miał tylko dachy domów. Z tyłu dobiegły go głosy towarzyszy. - Chłopak nie ma nawet cienia szansy. Złapią go i na miejscu zabiją. Albo ześlą jeszcze dalej na wschód. - A stamtąd nigdy już się nie wyrwie. Już go więcej nie zobaczymy. - Skąd wiecie, że uciekł? - Carfitz zdumiał się słysząc, jak obco i bezdźwięcznie brzmi jego głos. - Może się po prostu ukrył. - Zniknęły wszystkie jego rzeczy. Skóry, nad którymi pracował, także. I hojnie poczęstował się zapasami, jakie trzymali w chacie. - I ja dowiaduję się o tym dopiera teraz? - Corfitz Beck zapłonął nagłym gniewem. - Sądziliśmy, że już wiesz. Kopniakiem otworzył drzwi i wyszedł na dwór. Minął strażnika, stojącego tu zawsze, i szedł, póki nie znalazł się między domami w miejscu, z którego można było zobaczyć nieco więcej - nawet skrawek stepu rozciągającego się na południu. Przystanął. Zdawał so- bie sprawę, że gwałtowna złość nie była skierowana ku towarzyszom. Po chwili wzburzenie nieco ustąpiło i Corfitz zaczął rozmyślać. Chłopięca miłość... Nieśmiałe, ostrożne zakochanie, może pierwsze w życiu... Podarunek, owoc wielu dni i godzin pracy, czułości i troski. A ja...! Jak ja go nazwałem? Synem mojej służącej? Młodego Vendela, który był przecież kimś o wiele więcej niż tylko moim pucybutem?! Przez osiem lat był mi towarzyszem, urato wał mi życie, i to nie raz... Och, mój Boże! Owszem, miałem rację, że powiedziałem mu prawdę, Ale nie w taki sposób, nie tak obcesowo i brutalnie! On przecież nie mógł wiedzieć, że Maria jest moja. To prawda, byłem oburzony, zazdrosny i chciałem bronić czci kobiety, myślałem tylko o dobru Marii i swoim własnym. Ale to wcale nie usprawiedliwia takiego za- chowania. Boże, co teraz począć? Szukanie go jest nie do pomyślenia, nie wydostanę się nawet z miasta. Jeśli nie wytropią go psy, to w jaki sposób ja mógłbym go znaleźć? Jego matka, której solennie przyrzekłem dbać i pil- nować syna... Niedużego trzynastolatka o rozpromienio- nych szczęściem oczach. Tak się cieszył, kiedy wyruszył wraz ze mną... Nie, nie mogę o tym myśleć! Nagle jego gniew zwrócił się przeciwko Marii. Czyż nie mogła po prostu przyjąć ofiarowanej sobie sakiewki? Dlaczego za wszelką cenę pragnęła ją zwrócić i jeszcze bardziej zranić chłopca? Zarzut był jednak niesłuszny. Maria była tak samo młoda i dziecinna jak Vendel. Nie potrafiła wybrnąć z trudnej sytuacji. To on, Corfitz, powinien wykazać się dojrzałością I właśnie on zniszczył wszystko, tak jak gniecie się papier, na którym namalowano delikatną akwarelę. A wystarczyło przyjść do Vendela, życzliwie i spokojnie wyjaśnić mu, jak się sprawy mają, zapewnić o nadal trwającej przyjaźni jego własnej i Marii. Mogliby wtedy obrócić całą sprawę w żart, nie raniąc się wzajemnie. Choć z pewnością zabolałoby to chłopaka... Zwykle tak bywa, gdy miłość legnie w gruzach. To normalne, ale jego, Corfitza, obowiązkiem byłoby wówczas ukoić ból chłopca. A on zadał mu cios, który nawet dojrzałego mężczyznę mógł popchnąć do nie przemyślanych działań. Corfitz Beck uniósł głowę i spojrzał w jasne wieczorne niebo zawieszone nad bezkresną syberyjską równiną. - Boże - szepnął. - Święty Ojcze, nie opuszczaj chłopca! Pozwól, bym kiedyś mógł błagać go o wybacze- nie! Trzeciego dnia podróży rzeką Vendel napotkał wiele łodzi dużych i małych. Nikt jednak nie zdawał się żywić wobec niego jakichkolwiek podejrzeń. Ludzie nastawieni byli przyjaźnie, pozdrawiali go wesoło, tak jak wita się dobrego kompana. Bezustannie coś do niego wołali. Vendel na ogół nie rozumiał z tego ani słowa, ale zawsze starał się odpowiadać równie beztrosko. Coraz gęściej pojawiały się osady. Większość z nich rozłożyła się na wschodnim brzegu, nimi nie był więc zainteresowany. I nie miał też ochoty schodzić na ląd, w łódce czuł się najlepiej, choć teraz często musiał wylewać z niej wodę. Słysząc rosyjski język dochodzący z przepływającej w pobliżu łodzi, zapytał, czy wkrótce dotrze do Samaro- wej. Pokiwali głowami twierdząco i powiedzieli; "tak, niedługo", lecz niestety nie uzyskał żadnych bardziej precyzyjnych informacji. Vendel liczył, że z Samarowej jest jakaś droga prowa- dząca na zachód przez Ural. Przekonany był, że należy trzymać się szlaków. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie zapuściłby się samotny i nie uzbrojony w tajgę, w której w ciągu paru godzin można się całkiem zgubić. Na ile mógł, starał się oszczędzać jedzenie. Nie wie- dział, kiedy będzie miał możliwość uzupełnienia zapasów. Droga zdawała się nie mieć końca. By zaspokoić najgorszy głód, pił wodę z Irtyszu. Choć słońce paliło, czuł, że w cieniu zrobiło się o wiele chłodniej. Bez wątpienia kierował się na północ. Noc z pewnością będzie zimna. Błogosławione skóry! Jak dobrze, że zabrał je ze sobą. Późnym wieczorem zorientował się, że dopływa do większej miejscowości. Na wodzie coraz więcej było rybaków i zastawionych wzdłuż brzegów sieci, wśród drzew coraz gęściej stały stożkowate domostwa Wogu- łów. Najpietw ujrzał kościelną wieżę, a później daleko, daleko przed sobą miasto - Samarową. Z piersi wyrwało mu się westchnienie zawodu. Samaro- wa leżała na wschodnim brzegu, a żadnego mostu nie było. No cóż, na zachodnim brzegu rzeki także musiały być jakieś osiedla, nawet jeśli widok na nie przesłaniał mu gęsty las. Ale według tego, co zapamiętał, żeglowny Irtysz kończył się właśnie tutaj. Wszystko jedno więc, jak będzie, i tak musi roastać się z łodzią. Zrezygnował z wygodnej pozycji, jaką zajmował przez większość czasu. Przeważnie siedział ze stopami zwieszo- nymi po obu stronach dziobu, by móc odpychać się nogami od wysepek, mielizn i przedmiotów dryfujących z prądem. Usiadł do wioseł, gotów sterować ku zachod- niemu brzegowi. Cóż właściwie wiedział o Samarowej? Niewiele, musiał przyznać. Wiedział, że miasto ciągnie się wzdłuż rzeki, jest punktem zbornym Wogułów i blisko spokrewnionych z nimi Ostiaków. Ochrzczone zostało przez Tatarów, którzy kiedyś podbili je i utrzymali, dopóki nie pojawili się Rosjanie. Vendel pamiętał, że władze nie są zadowolo- ne z nazwy miasta i mają zamiar ją zmienić, ale na razie nie znaleziono jeszcze odpowiedniejszego miana. Ostiacy także byli koczownikami i przybywali do Samarowej, by handlować skórami. Zarówno oni, jak i Wogułowie mówili językami z grupy ugrofińskiej, mogli się więc jakoś porozumieć. Ostiacy zamieszkiwali tajgę na wschodzie, Wogułowie na zachodzie. Ostiakom przewodzili wodzowie, każdy klan miał swój totem; były to osobliwe pale z poprzecznymi belkami na górze, z których zwisały relikwie i trofea. Nic więcej Vendel nie wiedział. Ale to i tak było sporo jak na Szweda mieszkającego w Tobolsku. Vendel miał umysł chłonny i dociekliwy, co sprawiło, że zdobył ogólną orientację na temat życia i obyczajów tubylców. Za- znajomił się także z kilkoma mówiącymi po rosyjsku wogulskimi myśliwymi, którzy przebywali w Tobolsku, zanim nie zesłano ich gdzieś dalej. Dokąd i dlaczego, nie wiedział. Skąd ta nagła pustka wokół niego? Nic nie rozumiejąc, Vendel rozejrzał się dokoła. Wzdłuż wschodniego brzegu powoli sunął statek z żaglami. Odniósł wrażenie, że ciągnięty z brzegu porusza się pod prąd. Tam gdzie nurt był silniejszy, na wodzie ani śladu małych łodzi rybac- kich... Dlaczego tak nagle zniknęły? Mocował się z wiosłami, chcąc dotrzeć do zachodniego brzegu, ale w wodzie coś stawiało zaciekły opór. Wysiłki okazały się bezowocne; łódź i tak trzymała się samego środka koryta rzeki, coraz szybciej przesuwając się w kie- runku rosnącego w oczach miasta. I nagle od dołu eksplodowała jakaś potężna siła. Szarpnęła łódeczką, popychając ją naprzód w zawrotnym tempie. Przerażony Vendel usiłował ją powstrzymać, czuł jednak żelazny uchwyt ogromnej dłoni, która trzymała dno łodzi i popychała ją do przodu. Drewniana łupina pędziła jakby wsysana w ogromną gardziel i choć Vendel z całych sił starał się ją powstrzymać, na nic się to nie zdało. Irrysz jest żeglowny do Samarowej... Wodospad, tutaj? To niemożliwe, pomyślał, kiedy łódź odwróciła się bokiem, a potem dziobem w stronę brzegu. Udało mu się wreszcie ustawić ją we właściwym kierunku i wówczas szybko zerknął przez ramię. Przecież tutaj okolica jest płaska jak naleśnik! I wtedy zobaczył. Woda, ogromna, szeroka niczym morze, łączyła się od wschodu z Inyszem. Była to największa rzeka, jaką Vendel kiedykolwiek widział, a widział niemało po drodze z Prus Zachodnich na Syberię. Przyglądał się okolicy z rosnącym przerażeniem, pod- czas gdy jego łódeczka, tańcząc po powierzchni niby skorupka orzecha, pożegnała Inysz i wypłynęła na wody majestatycznego olbrzyma, nieubłaganie kierując się ku północy. A więc to tak, Irtysz kończył swój bieg koło Sarnaro- wej. Ale jak nazywa się rzeka, z którą się zlewał? Tego Vendel nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy, że znalazł się na wodach jednej z największych rzek świata, Obu, która wypływa z gór Ałtaj i po drodze przez Syberię zbiera w sobie wody wielu innych rzek, a największą z nich jest właśnie Irtysz. Można sobie wyobrazić, jak wielki jest Ob, jeśli Inysz wydaje się przy nim ledwie strumykiem. Ze ściśniętym gardłem patrzył Vendel, jak Samarowa niknie za jego plecami, a on w swej łupince nie ma żadnych szans, by przybić do brzegu. Spostrzegł, że po zachodniej stronie wzdłuż brzegu suną ciężkie barki. Zrozpaczony wołał a pomoc, ale jego głos rozpłynął się wśród huku zlewających się wód dwóch gigantów. Być może ich zetknięcie nie zawsze jest tak gwałtawne, ale było wczesne lato, właściwie syberyjska wiosna, i wszystkie rzeki płynęły bystrzej niż zazwyczaj. Bezradny patrzył na znów rozpoścżerające się wokół pustkowie. Obem łódka płynęła żwawiej, coraz więc baidzrej oddalał się Vendel od Samarowej i wszelkich zamiesz- kanych przez człowieka okolic. Wydawało się, że słońce nie ma ochoty zachodzić. Obydwu brzegów rzeki strzegła milcząca tajga. Vendel opatulił się w skóry i ułożył do snu. Oczy jednak zapatrzyły się w jasną noc, a chociaż pozostawały suche, odbijała się w nich samotność. Teraz o przyszłości nie wiedział absolutnie nic. Samarowa była nadzieją, której tak bezpodstawnie się trzymał. Nie wiedział, dokąd zmierza, ani w jaki sposób kiedykolwiek zdoła zejść na brzeg owej szerokiej na mile rzeki, której wody nieubłaganie niosły go coraz dalej i dalej. Mijał czas. Pierwszego dnia na Obie Vendel siedział czujny, z napięciem wypatrując drogi wiodącej na zachód. Musiał ją przecież odnaleźć! Coraz częściej jednak nawie- dzała go myśl, że tak daleko nie dotarł żaden człowiek. Drugiego dnia podjął desperacką decyzję. Noc była bardzo zimna, a to zła wróżba. Musiał przyznać, że płynie stanowczo za daleko ku północy. Tajga występowała już teraz rzadziej, rozdzielały ją długie mokradła. Na spokojniejszym odcinku rzeki, wiosłując ze wszystkich slł, skierawał się ku zachadniemu brzegowi. Las nie był tu taki gęsty, postanowił zaryzykować. Musi przedostać się ku Uralowi, zanim będzie za późno! Znów zebrał wszystko, co posiadał, w węzełek, przyj- rzał się bardzo już uszczuplonym zapasom jedzenia i pożegnał z łodzią, która niosła go tak wiernie. Praw- dziwym smutkiem napełnił go widrok opuszczonej na brzegu rzeki drewnianej łupinki. Tak rozpaczęła się jego daleka wyprawa w nieznane. I jeszcze prędzej się skończyła... Nie posunął się dalej niż pół godziny drogi w głąb iglasto-liściastego lasu, gdy nagle stanął, czując bicie serca, które omal nie wyskoczyło mu z piersi. Przed sobą usłyszał coś, czego nie dało się pomylić z niczym innym: warczenie dużego drapieżnego zwierzę- cia. Vendel nie wahał się dłużej niż sekundę. Poganiany cichymi krokami, biegiem rzucił się na powrót ku rzece, przedzierając się przez zarośla i z trudem chwytając oddech. Nie miał zamiaru zatrzymywać się, by sprawdzić, czy rzeczywiście jest ścigany. Boże, kręci się chyba w kółko? Rzeka, gdzie rzeka? A jeśli nawet do niej dotrze, to jak odnajdzie łódź? Gotów już był rzucić się w wodę i płynąć, jeśli okaże się, że wyjdzie na brzeg w nieurłaściwym miejscu. Świszczało mu w płucach. Zdawał sobie sprawę, że już zbyt długo źle się odżywiał. Kolana uginały się pod nim, potykał się, przewracał, chwilami czołgał na czworakach, ale co tchu w piersiach parł do przodu. Las przerzedzał się, pokazało się otwane niebo. Rzeka? Tak, tam była rzeka! I nie musiał wcale daleko iść wzdłuż brzegu, nie opodal zobaczył łódź, czekającą na niego na piasku. Jakże mógł opuścić tak drogiego przyjaciela? A gdyby nie wrócił? Łódka stałaby tak, porzucona, póki by nie zgniła. Czuł się wstrętnie, jak zdrajca. Ostatni odcinek przebył na kolanach, przekonany, że w każdej chwili może zostać zaatakowany od tyłu. Z trudem pchnął łódź, wrzucił do środka swój węze- łek, niezgrabnie wskoczył w ślad za nim i odbił od brzegu. Był uratowany! Odważył się nawet obejrzeć, by spraw- dzić, jakie to zwierzę go goniło. Brzeg jednak był pusty. Najpewniej też nic nie próbo- wało go schwytać. Ale nigdy w życiu już nie ośmieli się zapuścić w tajgę. Vendel oszczędzał pożywienie. Miał zamiar zejść na ląd, gdy tylko dostrzeże ludzkie osady, i wymienić skóry na jedzenie. Nigdzie jednak nie zauważał śladów życia. W nocy marzł coraz bardziej, za to w dzień musiał chronić spaloną słońcem skórę. Smarował ją cieniutkim kawałeczkiem tłuszczu, który uprzednio odciął od suszo- nego mięsa. Tłuszcz moczył w wodzie, by o zmiękczyć. Z upływem dni znikała tajga. Wokół Vendela roztaczał się teraz przerażająco piękny, choć jakby chory równinny krajobraz. Ziemia była odrobinę pofałdowana, pokryta niskim, delikatnym mchem. Kamienisty, jałowy i niegoś- cinny teren. Słońce przestało już zachodzić, ale mimo to zimno stawało się coraz bardziej dotkliwe. Nocą dokuczał Vendelowi lodowaty powiew. Wody Obu płynęły teraz tak powoli, że chłopak przez cały czas musiał wiosłować. Wiele było wysepek i podwodnych prądów, czasami z trudem udawało się określić, którędy płynie główny nurt. Nie spotykał już łodzi, nie widział też żadnych osad ludzkich. Pewnego dnia dostrzegł na brzegu opuszczone sanie, zrobione z brzozowych pni. Podpłynął, pełen nadziei, ale widać było wyraźnie, że musiały leżeć tam już od lat. Rozczarowanie było tak wielkie, że wybuchnął płaczem. Zastanawiał się, czy starczy mu odwagi, by zagłębić się w tę osobliwą krainę, budzącą tak wielkie przerażenie. Tu przecież nie mogło zaskoczyć go żadne zwierzę! Tak mu się wydawało. Nocą nagle się przebudził. Z pustkowia równiny dobiegło go przeciągłe wycie, dobywające się najpierw z jednego, a potem z wielu głodnych gardeł. Wilki. Vendel stłumił płacz i odmówił modlitwę. Uważał, że nikt nie może być bardziej opuszczony niż on. Nazajutrz znów oglądał bezkresną krainę pokrytych mchem i porostami kamieni. Vendel nie znał nazwy tego świata zimna i pustki. Nie wiedział, że patrzy na tundrę. Myślał tylko o jednym: jak najprędzej musi zejść na ląd, skończyło się bowiem jedzenie. Raz udało mu się złowić rybę na haczyk, zmusił się, by zjeść ją na surowo. Następnego dnia jednak haczyk zaplątał się w rzeczne wodorosty. Któregoś ranka w oddali ujrzał coś białego. Z począt- ku nie mógł pojąć, co to jest, w środku łata. Wkrótce jednak musiał spojrzeć prawdzie w oczy - to śnieg albo lód. Z czasem przyzwyczaił się do śniegu... O samej wodzie człowiek długo nie wyżyje. Przyszedł dzień, kiedy Vendel nie miał już sił wiosłować. Muszę zejść na ląd, pomyślał oszołomiony. Odwrócił głowę i zobaczył wielki kawał lodu, niemal lodową górę, dryfującą po wodzie. Ostatkiem sił udało mu się skierować dziób ku brzego- wi. Zachodniemu, na tyle był w stanie jeszcze myśleć. Zesztywniałymi od zimna wczesnego poranka dłońmi poruszał wiosłami, kierując się ku brzegowi. Zaraz za niewielkim wzniesieniem kryła się mała zatoczka. Nie wiedział, czy wzniesienie to ziemia, czy lód, było mu wszystko jedno. Jednostajnie, z wysiłkiem posuwał się do przodu. Mogę zastawić sieci, myślał na wpół przytomnie. Zapomniał, że próbował już to robić na Irtyszu i stracił sieć. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? Pomysł ten dał mu jednak nową nadzieję, a co za tym idzie, więcej sił. Udało mu się wpłynąć do zatoczki i z mozołem wyciągnąć łódź na ląd. Osłabiony i skostniały z zimna wstąpił na wiecznie zmarzniętą ziemię tundry. Natężył wzrok. Wydawało mu się, że widzi na ziemi trawę, niewielkie kępki o krótkich źdźbłach, z maleńkimi koszyczkami białych kwiatów. Odwrócił swój obolały kark i omiótł spoj- rzeniem rozciągającą się przed nim przestrzeń. Tam w głębi zatoki, między kamieniami... czy to nie bawełna błotna? I... i... tam dalej, w cieniu wielkich głazów? Czy to nie brzozowy pień, odarty z gałęzi, ścięty? Nie śmiał podejść bliżej, by to sprawdzić, zbyt dobrze miał w pamięci sanie, które widział niedawno. Ile mogły mieć lat? Może jakiś nieszczęśnik, tak jak on sam, zszedł tu na ląd dawno, dawno temu i zrąbał tę brzozę? Chociaż nie, musiał przywieźć pień ze sobą, tutaj nie rosły już brzozy. Słońce grzało mocniej, poczuł jego zdradtiwe ciepło, przeciągnął się. Nagły ruch sprawił, że zakręciło mu się w głowie, wszystko dokoła zawirowało. Myśli zaczęły się kłębić. Muszę znaleźć sieć. Nałapać ryb! Jaka cudna, jaka miękka jest ta trawa. Tylko trochę na niej odpocznę. Cały zesztywniałem od siedzenia w łodzi. Odpocznę tylko przez chwilę... W tej opuszczonej przez Boga krainie wola Vendela przestała już mieć jakiekolwiek znaczenie. Decydowało jego wycieńczone ciało. Osunął się na trawę i miłosierne omdlenie zdławiło dojmujący głód. ROZDZIAŁ V To był niezwykły sen. - Habi - wołał ktoś. - Habi, habi! Wiedział, że znajduje się w królestwie śmierci, choć dostrzegał tylko mglisty półmrok. Ależ tak, teraz widział także demony. Nieduże, ciemne, porośnięte futrem. Vendel opierał się. Nie chciał umierać. Ale demony tarmosiły go i potrząsały, szarpały skórę, ciągnęły za włosy i ubranie, szeptały i mamrotały. Znów pochłonęła go ciemność. Teraz już urnarłem, pomyślał. Matka... Jej piękne, dobre oczy... Gdzie jesteś, mamo? Twój syn cię potrzebuje. A potem nie pamiętał już nic. Wokół niego rozbrzmiewał śmiech i chichot. Czyjeś palce ciągnęły go za włosy, oplatały je wokół dłoni, skubały. Wyczuł nachylone twarze i nosy obwąchujące jego głowę. W szczebiotliwym szepcie powtarzały się dwa słowa: habi i jala. Drgnął. Jakaś ręka wsunęła się pod rubaszkę, macała, jakby czegoś szukając. Poruszył się, usiłował odsunąć się od dłoni, próbował otworzyć oczy. Usłyszał krótkie okrzyki strachu zmieszanego z zado- woleniem i oddalające się lekkie kroki. Najwyraźniej został sam. Jednak po chwili znów dobiegł go stłumiony chichot. Ciekawość okazala się silniejsza od przerażenia. Szczebiot wyraźnie się zbliżał. Zaraz poczuł lekki jak piórka dotyk dłoni i miękkie futra na twarzy. Vendel otworzył oczy. Rozległo się jednogłośne, pełne uniesienia "aaach" wypowiadane szeptem, i czyjś palec ostrożnie próbował dotknąć jego oczu. Zdecydowanie odsunął jakąś rękę. Ponowny krzyk. I znów zarzucono nań skóry. Uniósł się na łokciach. - Nie! - zawołał ochrypłym głosem. - Pomóżcie mi! Nie odchodźcie! Gromadka dziewcząt przystanęła. Wpatrywały się weń oniemiałe. Skąd miały znać szwedzki? Spróbował jeszcze raz, po rosyjsku. - Pożałsta! Gołodno! Oczywiście nie znały też rosyjskiego. Vendel spró- bował więc wogulskiego słowa "głodny", tego bo- wiem nauczył się w Tobołsku. Wogulscy myśliwi zawsze prosili a jedzenie. Ale dziewczęta, było ich pięć, ślicznyćh, od stóp do głów odzianych w futra, zdawały się nadal go nie pojmować. Podeszły jednak bliżej. Nieduże, o błyszczących oczach i szerokim uśmiechu, w strojach pozszywanych z jasnych i ciemnych kawałków skóry, twarzących piękny wzór. Miały szybkie ruchy, wyglądały na wesołe i beztroskie. Vendel uznał je za czarująee. Nie wszystkie były jednakowo śliczne, ale czy wszyscy Skandynawowie są równie ładni? W każdej rasie wy- stępują różnice. Dziewtzęta były drobne, zgrabne i nie- zwykle pociągające, choć twarze niektórych można by uznać za zbyt szerokie. Vendel zachwycił się szczególnie ich brwiami, które jakby w rozmarzeniu wznosiły się do góry niczym skrzydła mew. Uklękły dokoła niego, chichocząc nieprzerwanie, opę- tane ciekawością, a jednocześnie zachowujące pełen sza- cunku dystans. Vendel uspokoił je uśmiechem; odpowiedziały mu pełnym zachwytu westchnieniem. I znów zaczęły szeptać coś w kompletnie niezrozumiałym dla niego języku. Vendel dotarł do krainy Juratów u ujścia Obu. Lód, który widział na rzece, znajdował się już w przy- brzeżnej części Zatoki Obskiej należącej do Morza Karskiego, stanowiącego z kolei część Lodowatego Oceanu Półnacnego. On, co prawda, o niczym takim nie wiedział, przypuszczał tylko, że zapuścił się tak daleko na północ, jak tylko mógł dotrzeć człowiek. Znalazł się u nasady półwyspu Jamał, zamieszkanego przez Juratów. Juraci to plemię z ludu Samojedów, nazywających siebie samych Nieńcami, "Iudzkimi is- totami". Już z tego określenia można wnioskawać, że ich jedynym towarzystwem przez całe stulecia były zwierzęta. Słowo "habi, które slyszał znaczyło "obcy człowiek". To, że wywarł na nich wrażenie, Vendel zrozumiał już ze sposobu, w jaki dotykały jego włosów. - Jala, jala - powtarzały uroczyście. - Jala? - zapytał. Roześmiały się na dźwięk jego głosu i wskazywały na przemian na słońce i na jego włosy. - Jala - powiedziały jeszcze raz. Porównywały jego włosy ze słońcem. Zrozumiał, że "Jala" znaczy "słońce", "jasny", "żółty" lub coś podob- nego. Jego niebieskie oczy także je zdumiały. Razbawiło to Vendela. Natomiast nieszczególnie spodobało mu się ich zainteresowanie jego skórą. Koniecznie chciały spraw- dzić, czy jest tak samo jasna na całym ciele. Łagodnie, lecz zdecydowanie odsunął ręce przesuwające mu się pod koszulą. Ale tym właśnie zdawały się najbardziej zafas- cynowane: jedwabistą miękkością skóry. Vendel starał się położyć temu kres. - Głodny! - powiedział, poklepując się ręką po brzuchu. Za pomocą gestów chciał im przekazać, że marzy o jedzeniu. Nareszcie zrozumiały. Dwie z nich otrzymały polece- nie i pobiegły za wzniesienie. Dostrzegł teraz, że pagórek rzeczywiście był śniegiem i lodem. Całą tundrę roz- ciągającą się na południe za nimi pokrywała cieniutka warstewka lodu i tylko tutaj, w małej zatoczce, było zaciszniej: rosła trawa, bawełna błotna i drobne strzępiaste kwiatki. Zrozumiał też, że musiało no być miejsce, które dziewczęta od czasu do czasu odwiedzały. Teraz, kiedy nie był już tak nieprzytomnie zmęczony jak w chwili, gdy tu przybył, dojrzał wokół wiele oznak bytności ludzi. Gdy odwrócił głowę, spotkała go kalejna niespodzian- ka. Koło jego łodzi stało dwóch krępych mężczyzn, oglądając ją i badając dłońmi ze znawstwern. Znajdowali się jednak za daleko, by mógł usłyszeć ich głosy. Trzy dziewczyny, które zostały przy nim, siedziały wpatrzone w niego z zachwytem i czekały na... no, właśnie, na co? Że zacznie robić czarodziejskie sztuczki? Uśmiechnął się do nich przyjaźnie i one także zaraz rozjaśniły się w uśmiechu od ucha do ucha. Były cudowne! Już zdążył je pokochać, wszystkie pięć! Wysłane gdzieś dziewczęta wróciły, usiadły na ziemi i podały tej, która sprawiała wrażenie najstarszej, kilka kawałków jedzenia nieokreślonego rodzaju. Pożywienie wydawało się trochę szarawe, ale dla Vendela było niczym cudowny sen. Zaczęły odkrawać niewielkie kawałeczki i troskliwie wkładać mu je w usta. Chciały go karmić wszystkie naraz. Kiedy Vendel wziął do ust pierwszy kawałek, zadrżał; smak niemal przyprawił go o mdłości. Głód jednak dotkliwie dał mu się we znaki, przełknął więc kawałek słoniny morsa i poprosił o jeszcze. Pilnował się jednak, by nie zjeść za dużo, jego żołądek zbyt długo pozostawał pusty. Dziewczęta zdawały się uszczęśliwione tym, że mogą mu pomóc. Vendel podziękował, mówiąc, że już się najadł, i wstał ostrożnie w obawie, że znów zemdleje. Pożywienie i wypoczynek zrobiły jednak swoje. Kiedy powoli się podnosił, oczy dziewcząt rozszerzały się zdumieniem. Wydawało im się, że nigdy nie będzie miał końca, był coraz wyższy i wyższy. Kiedy nareszcie wyprostował się na całą swoją długość, usłyszał ich przeciągłe, pełne zdumienia westchnienie. Vendel Grip był wysoki nawet na szwedzką miarę, jakimż więc wielkoludem musiał wydać się tutaj? Podniecone dziew- częta przywołały mężczyzn. Papatrzyli na niego i wybuchnęli szczerym śmiechem. I oni okazali się mali. Mieli chropowatą skórę, byli chyba w średnim wieku. No, jeden, być może, nieco starszy. Vendel musiał stwierdzić, że ten lud prędko traci urok młodości w surowym klimacie. Starzeli się szybko, skóra marszczyła się niczym kora. - Tiici? - zapytał starszy, ruchem dłoni wskazując ubranie Vendela. Vendel popatrzył na niego pytająco. Jurat zaczął obijać się ramionami i udawał; że się trzęsie. - Tiici? - powtórzył. Szwed zrozumiał i szybko pokiwał głową. Mężczyzna wydał polecenie jednej z dziewcząt, która natychmiast pobiegła za wzgórze. Pozostałe opowiadały coś, prze- krzykując się nawzajem. Prawdopodobnie wyjaśniały, że nakarmiły Vendela. Mężczyźni pokiwali głowami z ap- robatą. Dziewczyna wróciła, niosąc futrzaną kunkę. Vendel przyjął ją z podziękowaniem i spróbował założyć. Po dłuższym naciąganiu, szarpaniu i poprawianiu przez pomocne dłonie, mógł uznać się za ubranego. Niestety, rękawy sięgały mu ledwie do łokci, w ramionach cisnęło, a i z przodu kurtka omal nie pękła. Jurat-Samojedzi zaśmiewali się do łez. Wkrótce jednak mężczyźni spoważnieli i powicdzieli coś, wskazując na łódź. Vendel zrozumiał, nie wiedział jednak, co uczynić, by sam został zrozumiany. Rozejrzał się dokoła. Niejasno pamiętał, że poprzedniego wieczoru, na wpół nieprzytomny z głodu i wycieńczenia, ujrzał góry na zachodzie. Nie był jednak wówczas w stanie unieść choćby ręki i zmienić kierunku łodzi. Teraz znów widział góry. Daleko na południowym zachodzie tundra wznosiła się ponad linię horyzontu. Czy był to najbardziej na północ wysunięty punkt łańcucha Uralu? Czy może to inne, nieznane mu góry? Wiedział tak rozpaczliwie mało. Powinien był zebrać informacje o północnych regionach jeszcze w Tobolsku, ale wtedy jego ciekawość kierowała się wyłącznie na zachód. Teraz wskazał najpierw na siebie, a później na zachód. Popatrzył na łódź i za pomocą gestów zapytał, czy może tam dotrzeć wodą. Mężczyźni zrozumieli i z przejęciem odparli, że tego nie da się zrobić. Ale zaproponowali, by im towarzyszył, bowiem oni zmierzają akurat w tę stronę. Vendel kiwnął głową z wdzięcznością. Potem gestami rąk pokazał, że darowuje im łódź. O to właśnie pytali wcześniej. Rozjaśnili się i energicznie przystąpili do działania. Ciszę rozdarły niezrozumiałe słowa poleceń. Po wielu targach tubylcy w końcu się domówili: mężczyźni mieli zająć się łodzią, dziewczęta Vendelem. Pięć sarenek nie miało nic przeciwko temu. Ciągnęły go i popychały w kierunku wzniesienia, podczas gdy mężczyźni pospieszyli w dół na brzeg rzeki. Vendel pozwolił się prowadzić dziewczętom. Nie miał nic do stracenia, a wiele mógł zyskać. Ze szczytu wzniesienia, jak okiem sięgnąć, widać było tylko tundrę w całej swej przerażającej krasie. Ale w zaci- sznym miejscu, ukryte przed zawsze wiejącym wichrem, leżało domostwo mieszkalne, zbudowane z opartych o siebie pni drzew, tworzących stożek i przetykanych korą. Zastanawiał się, czy jest to jedna z ich stałych budowli - dom, który stał tu zawsze, by mieii dokąd wróćić, gdy nadchodziła odpowiednia pora roku. Nie mógł jednak o to zapytać, to było zbyt skomplikowane. Dostrzegł także psy i sanie z cienkich pni drzew, zachwycające przepięknym wykonaniem. Domostwo otoczone było wysokim, choć rzadkim płotem, który z pewnością nie stanowił ochrony przed wiatrem, lecz być może osłaniał przed śniegiem. A może po prostu służył do zaznaczania własnego terytorium, jako sygnał dla innych plemion, myślał Vendel. W zagrodzie uwiązanych było także kilka reniferów. Wyniosłość terenu, która wydawała się tu tak nie na miejscu i tak bardzo go zdumiała, wyglądała niby wielki pokład lodu, który wydobywał się spod ziemi. Tundra także nie była jednostajną, szarą płaszczyzną, jak sądził wcześniej. Teraz, kiedy stanął trochę wyżej, zobaczył, że pełno na niej mniejszych i większych pagórków, wiele z nich nadal pokrytych lodem, zwłaszcza w pobliżu miejsca, w którym stali. A daleko na południe, gdzie zagościła już późna arktyczna wiosna, ziemia lśniła wielo- ścią barw, trwała istna orgia kolorów rozmaitych gatun- ków porostów. Był to przepiękny, choć jednocześnie przygnębiający widok. Nie budził już jednak takiej grozy w Vendelu teraz, kiedy miał towarzystwo. Psy nie zwróciły uwagi na obcego przybysza. Spokoj- nie leżały na cienkiej warstewce zlodowaciałego śniegu. Były to wielkie, białe, kudłate stworzenia o przebiegłych oczach, ale sprawiały wrażenie dość łagodnych. Dziewczętom nie zamykały się usta. Chwilami Vendel odnosił wrażenie, jakby się o coś spierały, ale w końcu młodsze zawsze poddawały się gniewnemu mruczeniu starszych. Głównie jednak chichotały, wszystkie urado- wane i poruszone swym nieoczekiwanym "znaleziskiem". Wspinaczka na wzgórze pozbawiła Vendela sił. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Nigdy w życiu jeszcze nie czuł się tak słaby! I to teraz, kiedy miał wokół siebie całą gromadkę dziewcząt, które tak bardzo go podziwiały! Zaproszono go do chaty przypominającej raczej szałas. Był prawie pewien, że zastanie w niej jeszcze innych ludzi, ale dziewczęta były najwyraźniej same. Łagodnie zmusiły go, by usiadł na miękkich skórach, którymi pokryta była podłoga. Miał wrażenie, jakby zapadał się w miękki mech. Vendel dał wyraz swemu dobremu samopoczuciu, wzdy- chając z zadowoleniem i uśmiechając się szeroko. Musiał jednak zwalczać ogarniające go pragnienie, by położyć się na plecach i spać, spać! Najstarsza z dziewcząt przygotowywała dla niego napój. Jednocześnie weszli dwaj mężczyźni. Z napojem najwyraźniej wiązało się coś zabawnego. Gwarzyli między sobą, żartując, i Vendel nie mógł uwolnić się od wrażenia, że w rozmowie kryją się erotyczne tony. Najstarsza dziewczyna podała mu naczynie. Pozostali przyglądali mu się z zaciekawieniem i błyskiem wesołości w oku. Vendel zrozumiał, że to sprawa honoru, pozostawało mu tylko przyjąć napitek z podziękowaniem. Cóż to, na miłość boską, mogło być? Gęsta, biaława sfermentowana masa. Czy to dobre? Tego nie wiedział, nigdy bowiem nie smakował niczego podobnego. Ostrożnie upił kilka łyków, podniósł oczy, kiwnął głową i uśmiechnął się. Wszyscy westchnęli z ulgą. Później mężczyźni otrzy- mali jedno naczynie do podziału, a kobiety drugie. Tak wiele pytań chciał zadać, ale co można powiedzieć, gdy nie rozumie się języka rozmówcy? Pozostało mu tylko jedno: uśmiechać się życzliwie, choć niezbyt mądrze. Vendel wypił cały napój jednym haustem, być może po to, by przełknąć go jak najprędzej i nie mieć czasu na rozpoznanie smaku. Teraz zauważył, że inni ledwie maczali usta. Zaniepokoiło go to, zwłaszcza że zdawali się ukrywać jakąś tajemnicę, która niewypowiedzianie ich bawiła. Sprawiali wrażenie bardzo swobodnych. Zmysłowi, przez cały czas posługiwali się mową ciała, z pewnością nasyconą dużą dawką erotyzmu. Miał wrażenie, że bez- ustannie padają żarty na ten temat, zorientował się też, że dotyczą przede wszystkim jego. A jednocześnie okazywali mu pełen czci szacunek, jak gdyby był wyższą od nich istotą. Ich liczne komentarze, z których nie rozumiał ani słowa, sprawiły, że zaczął czuć się nieswojo. Rzeczywiście działo się z nim coś dziwnego. W głowie przyjemnie mu szumiało. Z ogromnym trudem trzymał się pionu. Zmęczenie. Wyczerpanie. I teraz ta nowa, osobliwa słabość! Nagle z zewnątrz dobiegło szczekanie i nawoływanie. Wszyscy rzucili się do otworu wejściowego, doczyli się jedno przez drugiego, każde chciało wyjść jako pierwsze. Vendel został w drzwiach, musiał się rzegoś przytrzymać. Teraz rozumiał, dlaczego nie powinien był tak spieszyć się z wypiciem napoju, Po cienkiej pokrywie lodowej za ogrodzenie wjechał samotny mężczyzna na saniach zaprzężonych w psy. Cała siódemka rzuciła się ku niemu, wołając: "habi, habi", w podnieceniu wskazując na szałas, a witające psy czyniły iście piekielną wrzawę. Vendel wrócił do pomieszczenia i czekał. Zaraz za nim przyszły dziewczęta z rozgwieżdżonymi oczami. Zachęcały nowo przybyłego, by wszedł do środka. Powoli wkroczył do szałasu. I tak Vendel po raz pierwszy ujrzał Irovara. Bez wątpienia był dla pozostałych autorytetem. Mocno zbudowany, w nieokreślonym wieku, lecz nie całkiem młody, o spokojnych oczach, które skośne powieki zasłaniały tak, że widać było tylko nieduży ich fragment. Uśmiechnął się do Vendela przyjaźnie, jakby dodając mu odwagi. - Russkij? Dzięki Bogu, nareszcie ktoś mnie zrozumie, pomyślał Vendel. - Niet. Szwiedskij Mężczyzna zadumał się nad tą informacją. Najwyraź- niej słowo "szwedzki" nie było mu znane. - Wy goworitie po russki? - zapytał Vendel. - Da - odparł nowo przybyły. Było w tym trochę przesady, ale radził sobie na tyle, by się porozumieć. Mniej więcej tak jak Vendel. Dla obu z nich rosyjski był obcym językiem. - Workuta. Niewola. Trzy lata - dodał. Pokazał nadgarstki, na których widniały grube blizny po kajdanach. Vendel musiał przyznać, że Szwedzi mimo wszystko traktowani byli w obozie jenieckim z pewnym szacunkiem. Za tymi ludźmi natomiast nie stało żadne mocarstwo. Można się było odnosić do nich jak najgorzej bez obawy o konsekwencje. Odparł natychmiast, że on także był jeńcem u Rosjan przez sześć długich lat, ale zdołał uciec Irtyszem i jeszcze jedną wiebką rzeką aż tutaj. - To Ob - wyjaśnił mężczyzna. Następnie wskazał palcem na siebie i powiedział, że nazywa się Irovac. - Vendel - odparł Szwed, wskazując na siebie. W tym momencie był już kompletnie oszołomiony i widział w szałasie całe gromady niedużych Juratów. - Vendel - powtórzyły chórem dziewczęta i zachicho- tały rozradowane. Irovac wypowiedział imiona wszystkich po kolei, a Vendel natychmiast je zapomniał. Poprosił, by pozwolono mu usiąść, z uśmiechem wskazując na opróżnione przez siebie naczynie. Irovar powiedział coś ostro do pozostałych, a na ich twarzach natychmiast odmalowało się poczucie winy. - To sferrnentowane kobyle mleko - wyjaśnił Irovar. - Trzeba z tym uważać. - Konie, tutaj? - zdumiał się Vendel. - Nie, zdobywamy mleko w zimowym obozie, w la- sach, bardziej na południe. Teraz zmierzamy do naszego letniego obozu. A więc było tak, jak przypuszczał Vendel. - Muszę jechać na zachód - tłumaczył. - Do domu, do mego kraju, Szwecji. Nie miałem zamiaru wyprawiać się tak daleko na północ, ale nie było innej drogi. Irovar pokiwał głową. Wszyscy już teraz siedzieli, dziewczęta ciasnym wianuszkiem otoczyły Vendela, przez cały czas ciągnąc go za ubranie i zaglądając mu w oczy. - Nie udałoby ci się uciec na zachód przez tajgę - orzekł Irovar. - Tam czyhają tysiące niebezpieczeństw. Jedź z nami, zmierzamy teraz na zachód, ku wybrzeżom Morza Karskiego. Później zobaczymy. To było jakieś wyjście, najlepsze, jakie Vendel był w stanie wymyślić w takim stanie oszołomienia. Doświad- czył też samotności i wcale go już nie pociągała. Vendel rozpaczliwie starał się nadążyć za nie najlepszym rosyjskim Irovara, jednocześnie zachowując możliwie inteligentny wyraz twarzy, ale to wcale nie było łatwe. Przez cały czas walczył ze snem, a jego najgorętszym pragnieniem było poddać się ogarniającej go chybotliwej słabości. - Dobrze, że przybyłeś - rzekł Irovar, kiedy podano mu coś do jedzenia i picia. - Potrzebny nam mężczyzna, który by nam pomógł z naszymi kobietami. Vendel w jednej chwili oprzytomniał. - Co takiego? - Przed dwoma laty mieliśmy ciężką zimę. Większość Nieńców zginęła podczas polowania na foki. Mamy więc zbyt wiele kobiet bez mężczyzn. Każdy z tych dwu, których tu widzisz, ma cztery żony. Z dziewcząt żadna nie ma męża, a my nie jesteśmy w stanie zaspokoić ich potrzeb. Vendel wpatrywał się w Irovara, chcąc się upewnić, czy mówi poważnie. Wszystko jednak na to wskazywało. Zanim zdążył otrząsnąć się ze zdumienia, Irovar ciągnął dalej: - Słyszę, że podarowałeś nam łódź. Dziękujemy ci za to. My, mężczyźni, przeciągniemy ją teraz lądem aż do Morza Karskiego. Dziewczęta zajmą się tobą. Widzę, że dzisiejszej nocy będziesz potrzebował snu, ale kiedy odzyskasz siły, daj im to, co będziesz w stanie dać. Wyświadczysz nam tym wielką przysługę. - Ale... Dobry Boże! Vendel był przerażony. Chciał jak najost- rzej zaprotestować, rozumiał jednak, że odmowa mogłaby zostać uznana za wyraz pogardy z jego strony. Irovar siedział z szerokim uśmiechem na ustach, oczekując podziękowań za tak wspaniałomyślną propozycję. Szwed bezradnie spoglądał na dziewczęta, podczas gdy Irovar wyjaśniał im, o czym właśnie rozmawiali, czyniąc przy tym ostrzegawczy ruch dłonią. Prawdopodobnie nakazywał, by tej pierwszej nocy zostawiły go w spokoju. Były śliczne, to prawda, ale cóż Vendel o nich wiedział? Choroby? Nie, raczej nie, żyły w całkowitej izolacji od świata. Brud? Futrzane stroje zdawały się przyszyte do skóry. Prawdopodobnie nosiły je przez okrągły rok. A on nigdy jeszcze nie dotknął kobiety, z wielkim szacunkiem odnosząc się do całego niewieściego rodu. Ogarniała go coraz większa panika. Dziewczęta spoglądały na niego otwarcie i nieśmiało zarazem. Widziały w nim kogoś na kształt Boga, obcą istotę wyższego rzędu, i już radowały się na myśl o tym, co miało nadejść. Sądząc z ich spojrzeń, mogły mieć wielkie trudności z zachowaniem spokoju tej nocy. Próbował się wymówić. - Dziękuję wam wszystkim za tę wspaniałą propozycję. Powiedz im, że z radością uczynię, co tylko będę mógł. Uprzedź jednak, że odbyłem męczącą podróż po ciężkich latach niewoli i że moje ciało jest słabe i wyniszczone. Muszą więc dać mi nieco czasu, nie oczekiwać zbyt wiele na początku. Irovar przekazał im słowa Vendela, dziewczęta roze- śmiały się zadowolone. Powiedziały coś, a Irovar prze- tłumaczył: - Obiecują dbać o ciebie i pielęgnować, byś wkrótce odzyskał swoją męskość. Vendel oblał się rumieńcem. Dziewczęta przysunęły się jeszcze bliżej niego. Znów poczuł na ciele delikatne, ukradkowe uszczypnięcia. Irovar wyjaśniał: - Struktura rodziny w naszym plemieniu jest właściwie stała. Mężczyzna jest jej głową, a każdy ród tworzy odrębny klan. Ma własne domostwo. Małżeństwa między osobami blisko spokrewnionymi są zakazane. Po tamtym nieszczęśliwym wypadku konieczność zmusiła nas jednak, by zmienić dawny porządek. Właśnie zakaz zawierania małżeństw w obrębie tego samego rodu szczególnie utrudnia sytuację samotnych kobiet. Nie ma mężczyzn, spośród których mogłyby wybierać. Tym dwóm tutaj nie wolno nawet tknąć tych dziewcząt, są zbyt blisko spo- krewnieni. Proszę, byś okazał nam wyrozumiałość. Vendel skinął głową. - A ty sam, Irovarze? Ile masz żon? - Tylko jedną. I nie zamierzam mieć ich więcej. Wkrótce zrozumiesz, dlaczego. Ale wyglądasz dość bla- do. Z tym napojem trzeba uważać, niemądrze było ze strony moich przyjaciół ugościć cię nim bez ostrzeżenia. Chodź, wyjdziemy na trochę. Vendel przyjął tę propozycję z wdzięcznością. Irovar dyskretnie go podtrzymał. Świeży wiatr znad Oceanu Lodowatego uczynił cuda z biedną, zamroczoną głową Vendela. Chłopak przez chwilę stał, rozglądając się dokoła. - Nie bardzo jeszcze mogę pojąć to wszystko - rzekł do Irovara. - Jestem wolny, i, co więcej, ocalony, dzięki wam! W jaki sposób będę mógł się wam odwdzięczyć? Nieostrożne słowa, pożałował ich od razu. Wiedział, że najlepiej wyrazi swą wdzięczność, "zajmując się" ich dziewczętami. Zadrżał na samą myśl o tym. Jak dotąd zachował niewinnaść i tak bardzo pragnął szanować kobiety! Irovar tylko się uśmiechnął. Vendel popatrzył na pohidniowy zachód, tam gdzie w oddali majaczyły wierzchołki gór, - Ural? Nie od razu otrzymał odpowiedź. Miał wrażenie, że wszyscy się przed nią wzbraniają. - Wow?a - mruknął jeden z mężczyzn, a ktoś uczynił gest najwyraźniej mający związek z wierzeniami. W końcu Irovar rzekł niechętnie: - Wowa oznacza zło. Oni się mylą, nie tę górę mają na myśli, ale mimo wszystko jest w tym trochę racji. W tamtej stronie leży nasze przekleństwo, dlatego wszystkie górskie okolice uważają za siedzibę zła. Nigdy nie wyprawiaj się tam, Vendelu! Później wskażemy ci bezpieczną drogę na zachód. Później? Kiedy już zaspokoi ich kobiety? Vendel nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać. Miał ochotę na jedno i drugie. Irovar był kiedyś więźniem Rosjan. Prawdopodobnie pracował jak niewolnik w najbardziej upokarzających warunkach. Doświadczenie to jednak pozwoliło mu zdobyć nadzwyczajny status wśród swoich. Bywał w świe- cie. Widział więcej, niż im się śniło. Znał obcy język. Nic więc dziwnego, że jego słowa miały ogromną wagę! Vendel wkrótce miał się przekonać, że przyczyną jego pozycji i respektu, jaki wobec niego odczuwano, była nie tylko podróż w dalekie kraje. Niebawem trzej mężczyźni odeszli z łodzią, którą musieli ciągnąć przez oblodzone pagórki i nagie skały. Wzięli też większość reniferów - miały im służyć jako zwierzęta pociągowe - i jeden psi zaprzęg. Zapowiadała się długa i mozolna przeprawa, dlatego wyruszyli o dzień wcześniej. Vendel został sam z dziewczętami. Tęsknie spoglądał za saniami znikającymi w oddali. Jak sobie poradzi z piątką chorych z miłości dziewcząt? ROZDZIAŁ VI W ciągu tego wieczoru jeden jedyny raz wrócił myślą do Marii Skogh. Ale ona pozostała tak daleko, nie należała do niego i wcale nie tęsknił już ani za nią, ani tym bardziej za Tobolskiem. Z westchnieniem ulgi stwierdził, że mło- dzieńcze zadurzenie minęło. Było zbyt uduchowione, za bardzo wysublimowane, pozostawało bez żadnego związ- ku z rzeczywistością. Nie oznaczało to wcale, że miał zamiar od razu baraszkować w łóżku z pięcioma szalonymi dziewczętami z nieznanego plemienia! Nawet jeśli miałyby okazać się niepohamowane i nade wszystko spragnione miłości. Vendel niewiele wiedział o ludach Północy. Zwano je prymitywnymi, ale on wcale nie był pewien, czy tak należy uważać. Ci ludzie byli przyjaźni i ufni, a to mu wystar- czało. Myślał, że i tak nie pozostanie u nich dłużej niż kilka dni. Potem pojedzie dalej, dopóki jeszcze jest względnie ciepło. Musi dotrzeć do domu przed końcem lata, takie było jego mocne postanowienie. I najważniejsze: odejdzie, zanim te istoty odbiorą mu niewinność. Vendel zawsze pielęgnował w duszy wzniosłe ideały. Kobieta, którą poślubi, miała być jego pierwszą. Zadrżał na myśl o letnim obozie Samojedów. Ile samotnych kobiet mogło się tam znajdować? Dziewczęta nie wiedziały, jak mu dogodzić. Podczas gdy trzy zaplatały sobie nawzajem warkocze i smarowały je tłuszczem, by się dla niego upiększyć, dwie pozostałe troskliwie zajęły się nim samym. Przygotowały ogromne łoże i znów go nakarmiły. Tym razem dostał wędzone i suszone mięso renifera, prawdziwy rarytas. Popił je wodą, przyniesioną ze źródełka w tundrze. Teraz już miał się na baczności przed ich sfermentowanym napojem. Nadal czuł jego działanie - niezwykłą lekkość w głowie i nieprzyjemne ściskanie w żołądku, który tak długo był pusty. Po pewnym czasie dał dziewczętom znak, że pragnie iść spać. Zrobiło się na tyle późno, że było to w pełni zrozumiałe życzenie. Natychmiast wstąpiła w nie nowa energia. Zaczęły go okrywać, dziesięć rąk mościło mu posłanie i otulało skórami. Jego jasne włosy nadal budziły rozmarzenie. Potem wprowadziły renifery i psy do zagrody i staran- nie je zamknęły. A więc temu służył płot! Odgradzał od wilków i innych drapieżników. Dziewczęta kawałkiem skóry zasłoniły też otwór wejściowy. Wszystkie ułożyły się razem z nim. Oby tylko wzięły sobie do serca moje zmęczenie, modlił się w duchu. Wzruszył się, gdy zrozumiał, że jego obecność daje im poczucie bezpieczeństwa. Był dużym i silnym mężczyzną, pięć samotnych dziewcząt z tajgi mogło szukać u niego ochrony. Odkrycie to tak poruszyło Vendela, że przed udaniem się na spoczynek pogłaskał każdą z nich po policzku. Spoczynek, spokój? Jeszcze nigdy w życiu Vendel nie słyszał tylu szeptów i chichotów. Jego gest najwidoczniej trafił prosto do ich serc, były podniecone jak pszczoły, gdy znajdą miód, Mimo to zapadł w głęboki sen, choć letnia noc przeświecała przez otwór w dachu. Dręczyły go niespokojne sny. Miękkie dłonie jak tchnienie wiatru pieściły jego twarz i szyję, wodziły po liniach twarzy tak delikatnie, że się nie przebudził. Nagle chłodniejszy powiew owionął jego pierś, jakby ktoś odsunął ciepłe przykrycie. A potem znów poczuł roztań- czone ręce, słyszał zdumiony szept, gdy palce dotykały jasnych włosów na piersi. Spierające się głosy, przepychanie. Jakieś ciało znalazło się tuż obok niego. Inne z drugiej strony. We śnie Vendel nie potrafił zidentyfikować istot, które dotykały go tak cudownie, tam bowiem, gdzie się znalazł, panowała ciemność. Łagodna, ciepia ciemność. Czy był w Szwecji? Nie, w domu nie spotkał takich istot. I na pewno też nie w Tobolsku. Znalazł się chyba w jakimś raju. Tak, teraz już wiedział, gdzie jest. Na dnie morza, u syren! Że też nie zorientował się do razu! Wszystko wokół było błękitnozielone, ulotne, kołysało się i unosiło w rozkosznej ciepłej wodzie. I, o dziwo, mógł w niej swobodnie oddychać. Dłonie syren łaskotały go, odchylił się więc bardziej do tyłu, dając tym samym przyzwolenie. Ogarnęło go obez- władniające uczucie rozkoszy, w głowie szumiało mu przyjemnie, uśmiechał się uszczęśliwiony. Próbował objąć jedną z nich ramionatni, ale ręce miał ciężkie jak z ołowiu, nie był w stanie unieść ich ani trochę. Teraz lekkie dłonie dotykały jego uda. gadały, prześliz- gując się po napiętej skórze spodni. Och, jakież to przyjemne, poczuł, że jego męskość rośnie, i powoli odwrócił się, by ułatwić dłoniom dostęp. Jak można kochać się z syreną? Pożądanie, jakie się w nim obudziło, nie miało nic wspólnego z cnotliwym Vendelem Gripem. To był ten Vendel, który zerkał na rosyjskie dziewczęta stojące przy drodze i snuł o nich nieprzystojne marzenia. Oszałamiają- cy napój działał nadal, napełniał go niewypowiedzianą lekkością. Syreny dotarły do najintymniejszej części jego ciała. Dotykały tajemnicy przez skórę spodni, delikatnie gładzi- ły. Usłyszał wyrażające zachwyt stłumione okrzyki. Przez chwilę panowała cisza. Szepty. A potem, przy wtórze niepohamowanego chichotu, małe dłonie poczęły się wsuwać pod spodnie, usiłowały rozluźnić pasek... Chichotanie? Szczebiotanie i szepty? W jednej chwili Vendel oprzytomniał. Podskoczył do góry niczym ukąszony przez osę. - Nie! - krzyknął po szwedzku, rozgniewany. - Nie, zostawcie mnie w spokoju, przeklęte wiedźmy! Jego gnięw i wzburzenie były tak szczere, że dziew- częta rozpierzchły się na wszystkie strony niczym wy- straszone kurczęta. Usiadły z dala od niego, wtulając się w ścianę. Sprawiały wrażenie tak śmiertelnie przerażonych, że gniew Vendela minął jak ręką odjął. Uśmiechnął się do nich uspokajająco. Natychmiast znalazły się przy nim, przepraszając, na nowo zabiegając o łaski. Vendel zdecydowanym ruchem starannie zapiął pas i wyjaśnił głosem, który miał za- brzmieć surowo, że jest zmęczony i chce spać. Był wycieńczony, osłabiony i czuł się okropnie. Nie było końca dzikim protestom. O nie, przecież wcale nie jest taki słaby! Był w pełni sił, by zrobić to, co do niego należało, dobrze to widziały! Wszystko wyjaśniały w języku, którego nie rozumiał. Nie musiał jednak znać ich mowy, by wiedzieć, co chcą mu przekazać. Choć obudziły w nim uczucia, które z wielkim trudem dały się stłumić - jakże dziwne wydały mu się nagle te nieduże stworzenia - udało mu się mimo wszystko zdecydowanie nakazać: Spać! I nic poza tym! A jeśli nie zostawią go w spokoju, to on... No tak, co zrobi? Pójdzie sobie? I tak nikt by w to nie uwierzył, tylko tu mógł przeżyć. Zakłuje je nożem? Nie śmiał się zdobyć na taką groźbę wobec tych miłych, dobrych istot. Skończyło się więc na ogólnym postrasze- niu. Przerażone dziewczęta w poczuciu winy ze łzami w oczach obiecały, że zostawią go w spokoju. Dotrzymały słowa, ale przed zaśnięciem słyszał w noc- nej ciszy cichutkie łkanie. Powiedziało mu to więcej niż wszystko inne o ich rozpaczliwej sytuacji - o przygniatającej świadomości, że nie ma dla nich męża. I nigdy nie będzie. Wstali wcześnie. Vendel usiłował ukryć fakt, że wciąż odczuwa skutki wczorajszego upojenia. Co prawda nie były one bardzo silne, po prostu od czasu do czasu przenikał go nieprzyjemny dreszcz. Starał się okazywać życzliwość i chętnie pomagał dziewczętom tam, gdzie potrzebne było męskie ramię. One okazały się jednak niebywale zręczne, miały mocne dłonie, więc pomoc Vendela była raczej symboliczna. Zachwycały się jednak jego siłą, a on z przyjemnością słuchał okrzyków uwielbienia na swoją cześć. Bezustannie dotykały mięśni na jego ramionach, oczy im wtedy błyszczały, a usta rozciągały się w uśmiechu. Vendel cieszył się teraz, że ciężka praca w Tabolsku sprawiła, iż miał tak wyćwiczone i prężne ciało. W towarzystwie tych istot stał się jak dziecko. Pochlebiał mu zachwyt, jaki dostrzegał w ich oczach. Szałas i otaczające go ogrodzenie zostało, ale wszystkie skóry zwinięto i załadowano na lekkie sanie; tam też znalazły się rzeczy Vendela. Sposób pakowania, jaki zaprezentowały dziewczęta, świadczył o ich sprawności i biegłości, tak więc główną część owego poranka zajęło przygotowanie posiłku. Vendel zauważył, że spożywają wyłącznie zimne jedzenie, nigdzie też nie dostrzegł śladów dawnych palenisk. Czyżby nie znali ognia? To niemoż- liwe, bo jak zdołaliby przeżyć zimę w tej krainie lodu? Rozdzielili ładunek na dwie pary sań, które zostawiono im do dyspozycji. Jedne z nich miały ciągnąć renifery, drugie psy. Dziewczęta nakazały Vendelowi zająć miejsce w większych saniach, tych z zaprzęgiem reniferów. On jednak nie chciał zgodzić się na rolę pasażera, podczas gdy saniami miała powozić mała, słaba kobieta. Rozpoczęła się przerywana śmiechem dyskusja. W końcu pannom udało się wytłumaczyć Vendelowi, że siedząc w saniach będzie im najmniej przeszkadzał. Na pewno nie umie powozić reniferami, są zupełnie inne niż konie. Przekonał się o tym dość szybko i zaakceptował swą mało męską rolę. Jedna z dziewcząt powoziła psim zaprzęgiem, dwie kierowały reniferami, ciągnącymi sanie, w których siedział Vendel, obejmując ramionami naj- młodsze dziewczyny. W jakim mogły być wieku? Dokładnie nie był w stanie tego określić. Oceniał, że mogą mieć od szesnastu do dwudziestu siedmiu lat. I to jeszcze z marginesem w obie strony. Po mistrzowsku wyszukiwały najłatwiejszą drogę. Przez cały czas starały się jechać pasmami lodu, a kiedy tylko pokazywała się goła ziemia, zsiadały z sań, starając się nadążyć za pojazdem mknącym w dzikim pędzie po kamieniach i mchu tundry. To była bardzo wesoła jazda. Każde najdrobniejsze wydarzenie stanowiło okazję do śmiechu. Vendel bawił się tak jak one, zaraził się ich beztroskim stylem bycia. Czy beztroskim...? Śmiech raczej był sposobem na przetrwanie, przeżycie. Zauważył, że teren zaczyna się wznosić. Coraz więcej było śniegu i lodu, wiatr stawał się dokuczliwszy. Zwie- rzętom szło się jednak teraz łatwiej, bo ziemia nie była już goła. W ciągu tego dnia Vendel zaprzyjaźnił się z piątką dziewcząt. Nauczyły go wielu słów ze swego zawiłego języka. Doprawdy, skomplikowana to była mowa! Vendel, który jak na owe czasy był niezwykle oczytanym człowie- kiem, zrozumiał, że jej gramatyka to gąszcz, w który nie powinien się zapuszczać. Czasowniki, rzeczowniki i przy- miotniki odmieniały się za każdym razem inaczej i bez względu na to, jak długo uczył się nowych słów, kiedy chciał ułożyć z nich zdanie, nic się nie składało. Dziewczęta wybuchały wtedy niepohamowanym śmiechem. Doskonalił się jednak coraz bardziej. Nauka zawsze przychodziła mu z łatwością i gdy postępował tak, jak Irovar z rosyjskim - to znaczy zapominał o gramatyce - szło mu wyśmienicie. Najgorsze jednak było, że przede wszystkim chciały nauczyć go nieprzyzwoitych słów, a gdy powtarzał je w dobrej wierze, omal nie spadały z sań, dusząc się ze śmiechu. Przytrafił się im także wypadek. Sanie najechały na kamień i wywróciły się, a noga najmłodszej dziewczyny znalazła się w potrzasku. Wylały potoki łez i krzyczały wniebogłosy, nie bez racji obawiając się zranień w tak surowym klimacie. Vendel ściągnął z nogi dziewczyny but z reniferowej skóry, wypchany trawą turzycą, i zbadał ranę. Dziew- czyna załkała, przestraszona, zaraz jednak płacz ucichł. Paplanie pozostałych dziewcząt także wyjątkowo na chwilę zamarło. Wszystkie pochyliły się nad chorą nogą i Vendel widział już tylko wysmarowane tłusz- czem głowy. Łagodnie, ale stanowczo rozsunął je na boki. Trzymał w dłoni najmniejszą i najbrudniejszą stopę, jaką kiedykolwiek w życiu widział. Płoza sań przejechała po kostce, pozostawiając po sobie ślad w postaci długiej, sinej opuchlizny i nikłego pasma krwi. Vendel poprosił o przyniesienie jego rzeczy i, o dziwo, wszystkie cztery zrozumiały i rzuciły się do drugich sań. Mała ranna patrzyła mu prosto w oczy z najgłębszym oddaniem. Dziewczęta powróciły, wszystkie naraz usiłowały po- dać mu węzełek. Niemal wstrzymały oddech, gdy Vendel wyciągnął środki opatrunkowe, które zabrał ze sobą z Tobolska. Nie były to szczególnie imponujące zasoby, ale one z zapartym tchem obserwowały, jak Vendel delikatnie czyści ranę dziewczyny śniegiem i obwiązuje ją. Potem własnoręcznie naciągnął but na chorą nogę. Vendel miał wrodzony talent Ludzi Lodu do leczenia ran i chorób. Nikt go tego nie uczył, instynktownie wiedział, jak należy postąpić. Dziewczyna promieniała jak słońce. Była ranną bohater- ką, a Vendel jej wybawicielem. Późnym papołudniem, kiedy Vendel był już tak głodny, iż wydawało mu się, że zaraz zacznie łykać kamienie, znaleźli się nagle na zapomnianej przez Boga wyżynie. Przeprawili się przez nią nawet dość szybko i po drugiej stronie, w miejscu osłoniętym od wiatru, znaleźli szałas, identyczny jak ten, który opuścili rano. Tam nareszcie się zatrzymali. Pod nimi, spowity w lodową mgłę, roztaczał się nieznany świat. Zwaerzęta wpuszczono luzem do zagrody i nakarmiono, tu bowiem nie było nic poza twardo ubitym śniegiem. Dziewczęta zabrały się do przygotowywania posiłku, a Vendel zajął saę reperacją uszkodzonych ścian i wejścia. Dziewczęta tak były uszczęśliwione jego obecnością, iż zrozumiał, jak bezgranicznie musiały być samotne. Jakie miejsce zajmowały w społeczeństwie, do którego należały? Zbędne kobiety. Czy niepotrzebnych nie od- rzucano, pozostawiając na śmierć? Nie, nie podejrzewał o taki brak uczuć łudu o tak gorących sercach. Ale ludzie często muszą ugiąć się przed biedą i podczas głodu może trzeba poświęcić najsłabszych? Nic o tym nie wiedział i nie miał ochoty zastanawiać się nad tym. Kochał te drobne stworzenia miłością platoniczną... Choć być może słowa "platoniczna" nie naleźałoby tutaj używać. Musiał przy- znać przed samym sobą, że na niego także podziałała ich bliskość i niedwuznaczne poczynania. Były takie ładne i kobiece, takie łagodne, spontaniczne i oddane. A on przecież wiódł życie nad wyraz wstrzemięźliwe. Żadną sztuką było uwielbiać Marię w sposób tak nieziemski, w jaki on to czynił. Była kruchą, eteryczną istotą, której nie chciał bezcześcić nawet myślą o fizycznej miłości i małżeńskich nocach. One natomiast... Vendel podniósł z ziemi garść śniegu i natarł nim rozpalone policzki. Zanim się posilili i uporali ze wszystkim, skończył się dzień. Vendel zastanawiał się, jak długa podróż jeszcze ich czeka, ale sądząc po zapasach, miała się już ku końcowi. Z rozdzielonych porcji wynikało, że jedzenia zostało jeszcze tylko na poranny posiłek. Znów siedli w zacisznym szałasie. Vendel zdecydowa- nie podziękował za ponowny poczęstunek owym fatal- nym w skutkach oszałamiającym napitkiem. Uśmiechnęły się, ale zrozumiały. Tego wieczoru panował inny nastrój. Dziewczęta były bardziej milczące, przyglądały mu się ukradkiem, choć w ciągu dnia przecież się zaprzyjaźnili. Najwyraźniej usiłowały się zorientować, czy nie zmienił zdania. Jedna z dziewcząt postanowiła działać bardziej kon- kretnie. Uklękła przed nim i szybko na próbę pogłaskała go po policzku, tak jak on uczynił to poprzedniego wieczoru. Widocznie spodobał im się ten gest. Vendel spoważniał, w jego oczach pojawiła się czułość, choć na ustach igrał uśmiech. Znał je już teraz lepiej, wiedział, że dobroć i ufność miały we krwi od urodzenia. Spokojnie wyciągnął dłoń i odwzajemnił pieszczotę. Rozległo się westchnienie ulgi i cichy śmiech, napięcie wyraźnie się rozładowało. Cztery dłonie jedna przez drugą starały się dosięgnąć jego policzka. Przyciągał je do siebie po kolei. Delikatnie palcami pieścił złotoróżową skórę, czule szeptząc po szwedzku: jesteś taka słodka, że mógbym cię zjeść. I na ciebie też miałbym ochotę, ale się o tym nie dowiesz. Ty masz najpiękniejsze oczy pod słońcem. A ty jesteś prawdziwą, pociągającą kobietą. Kocham was wszystkie. Boże, dopo- móż biednemu mnichowi, który znalazł się w niewoli u pięciu jakże zmysłowych stworzeń! Dostrzegał ich pragnienia, pożądanie, nadzieję. Od- trącone, niepotrzebne, skazane na życie bez mężczyzny. Nigdy nie wezmą w ramiona męża, nie poprowadzą dalej żadnego rodu, nikomu nie dadzą rozkoszy, nie zaleją oddaniem i miłością. W pomieszczeniu panował cudownie ciemmy półmrok. Okrycia były miękkie niczym z puchu. Vendel odzyskał już siły, był mocnym mężczyzną, a w jego ciele krążyły soki wiosny. Poczuł, że drży. To było niby sen. I we śnie wyciągnął rękę ku najstarszej dziewczynie, przyciągnął ją bliżej. Ze zdumie- niem zajrzała mu w oczy. Ona także drżała. Vendel otoczył ją ramionami i ostrożnie pocałował w usta na szwedzki sposób. Nie wiedział, czy w ich kulturze pocałunki były czymś zwyczajnym, ale oceniając po okrzykach zdumienia raczej tak nie było. Dziewczyna, którą trzymał w objęciach, jęknęła, oczy zaszły jej mgłą. Miał nadzieję, że swym uczynkiem nie popełnia żadncgo wykroczenia wobec ich religii. Nic jednak na to nie wskazywało, dziewczyna bowiem z całych sił starała się przytrzymać jego usta, a kiedy wreszcie ją puścił, włożyła dłonie między uda, cicho wzdychając. Pozostałe dziewczęta przysunęły się jeszcze bliżej, Vendel wybrał tę, która wydała mu się kolejna wiekiem, i postąpił z nią podobnie. Była więcej niż chętna, jak omdlała osunęła się w jego objęcia. Zrozumiały porządek i następna czekała już gotowa. Rzuciła mu się w ramiona tak szybko, że niemal się zderzyli. Chichotała zawstydzona, oczekując na swój pocałunek. Dostała go, długi i staranny, i z wyrazem rozmarzenia na twarzy ustąpiła miejsca kolejnej. Vendel był teraz już tak podniecony, że gdy prawie najmłodsza wiekiem dziewczyna usiłowała rozpiąć mu pas, nie protestował, a nawet przyjął taką pozycję, by ułatwić jej dostęp do klamry. Ale wszystko musiało odbywać się sprawiedłiwie, została przecież jeszcze jedna. Ta przedsiębiorcza musiała więc zadowolić się rozpięciem tylko klamry. Ostatnia kontynuowała dzieło rozpoczęte przez po- przedniczkę. Przełożyła nogę przez jego biodra i Vendel zdołał się opanować z największym trudem. Przed oczami miał czerwone chmury. Nie mógł pojąć, dlaczego powi- nien się powstrzymywać, a kiedy ostrożnymi dłońmi odsunął najmłodszą, by w żaden sposób nie okazać się stronniczym, spostrzegł, że dwie najstarsze zdążyły się już rozebrać, a młodsze zdejmowały kurtki przez głowę. Najstarsza uklękła przed nim i ściągnęła zeń koszulę. Vendel pomógł jej, cóż bowiem go teraz powstrzymywa- ło? Nic, dziewczęta potrzebowały jego, on potrzebował ich, czy można z tym było mieszać szwedzkie pojęcie moralności? Nie zawstydzało ich wcale, że jest ich tak dużo. Nikogo przecież nie można było wypędzić na nocny mróz. Vendel był może początkowo nieco zażenowany, ale otwartość dziewcząt uciszyła jego niepokój. Czuł się bezpieczny z tymi niezwykłymi istotami, byli jak sześcioro przyjaciół miło spędzających wspólnie czas. Zdjął spodnie. Dziewczyna nie chciała czekać, od razu usiadła na nim i obejmując go odnalazła właściwą pozycję. Sięgnęła ręką i usłyszał jej westchnienie, jakby nie spodzie- wała się tego, czego dotknęła. Vendel uniósł się i ułożył ją na plecach. Krew dudniła pożądaniem, nie był już w stanie myśleć. Dziewczyna prawie natychmiast osiągnęła spełnienie, zrozumiał, że powinien to wykorzystać. Choć zamroczo- ny, niemal jak pijany, zdołał opamiętać się na tyle, że pocałował ją, dziękując, i zostawił. Odsunęła się natych- miast i w uniesieniu tłumaczyła coś innym. Dopiero wówczas uświadomił sobie, że w pierwszym momencie jej twarz ściągnęła się bólem. Mój Boże, przecież ona była dziewicą! pomyślał wstrząśnięty. Co ja zrobiłem? Ale jak brzmiały słowa Irovara? "Zrób dla naszych dziewcząt to, co będziesz w stanie, a wyświadczysz tym nam wszystkim wielką przysługę." A więc pozostawiono mu swobodę. Druga leżała już gotowa, bez odrobiny zażenowania, z radosnym wyczekiwaniem w oczach. Vendel, który poznał już rozkosz zbliżenia z kobietą, nie wahał się ani przez moment. Nie mógł też dłużej czekać, podniecenie osiągnęło punkt wrzenia, miał wrażenie, że jego oczy są jak ze szkła, w udach czuł pulsowanie. Druga była trudniejsza. Z przykrością dostrzegał, że sprawia jej ból, ale wydawało się, że ona sama tego chce. Jakby musiała przejść tę odrobinę cierpienia, by znaleźć się w raju. Trzy pozostałe leżały blisko, przytulone do niego. Głaskały jego skórę, przez cały czas żałośnie wzdychając. W końcu udało mu się pokonać jej dziewictwo, ale w tym momencie stracił panowanie nad sobą. Mój Boże, myślał zmartwiony. Zostały mi jeszcze trzy, nie wolno mi ich zawieść! Nic jednak nie mógł zaradzić, musiał poddać się ogromnej fali, która go zagarnęła i niosła teraz ku niewysłowionej rozkoszy. W ostatniej chwili ostra myśl przeszyła mu mózg: Jestem z Ludzi Lodu, nie mogę zsyłać przekleństwa na te wspaniałe istoty! Zdołał wycofać się w porę. Wycieńczony leżał na posłaniu. Dziewczęta wiedziały dostatecznie dużo, by nie żądać od niego więcej w tej chwili. Słyszał ich przytłumione westchnienia, ale go nie dotykały. Czekały. Po pewnym czasie mógł już oddychać normalnie. Leżąc na boku przyciągnął trzecią dziewczynę do siebie i zaczął czule pieścić. Gestami starał się wyjaśnić, że musi okazać mu cierpliwość. Przycisnęła się mocno do niego, podczas gdy jedna z najmłodszych sięgnęła po jego dłoń, a druga przytuliła się do jego pleców. Zajęło to całą noc - noc wypełnioną radością, wzajem- ną ufnością i namiętnością. A kiedy nastał świt, dziewczęta nie były już niepotrzebnymi plemieniu dziewicami. Były kobietami Vendela! Jeśli przyszłość całej szóstki miała okazać się gorzka, pozostanie im przynajmniej wspomnienie owej urokliwej nocy. Wycieńczeni, zaspokojeni, bogaci w nowe doświad- czenia, usnęli nad ranem. Vendel w samym środku gromadki pieszczących go dziewcząt. Po głowie błądziła mu tylko jedna myśl: czy komuś na świecie może być lepiej niż jemu? Z głębokiego snu obudziły ich psy. Dzień wstał już na dobre, a zwierzęta nie dostały nic do jedzenia. Nareszcie mogli opuścić miejsce noclegu i ruszyć dalej przez wyżynę. Lodowa mgła rozpierzchła się. Vendel stał wraz z małymi przyjaciółkami, zapatrzony w widoczne w oddali masy lodu Morza Karskiego. Morze wdzierało się w głąb lądu tworząc dużą, głęboką zatokę, wokół której, i jeszcze dalej, widać było wiele małych stożków. To były domostwa Jurat-Samojedów. Przed oczyma miał ich letni obóz. Juny rozstawione były w grupkach. Vendel przypo- mniał sobie słowa Irovara. Każdy ród tworzy odrębny klan. Zdawało się, że trzymają się osobno, w sporej odległości od sąsiadów. Choć niektóre z domostw stały z dala od innych, istniało wyraźne centrum w głębi zatoki. Tworzyło je największe skupisko stożkowatych jurt. Dało się zauważyć, że do letniego obozu przybyli niedawno. Pojawiały się coraz to nowe rodziny, na niskich zboczach od południowej strony dojrzał stado co najmniej tysiąca reniferów, kierowane ku wybrzeżu. Wiele stad dotarło już na miejsce, największe było tak ogromne, iż wątpił, by należało do jednego tylko właściciela. W ciszy, jaka panowała dokoła, słyszeli nawet ujadanie psów uganiających się wokół namiotów. Vendel ode- tchnął głęboko, by stłumić uczucie wzruszenia, jakie ogarnęło go na widok tego niezwykłego obrazu. Wiatr wiał zimny, nie był jednak nieznośny. Niebo nad morzem zawisło czyste, jasne, ale od południa nadciągały ciężkie, najpewniej śniegowe chmury. To wcale go nie ucieszyło. Dość już napatrzył się na śnieg w Tobolsku. Dziewczęta dały mu znak, że są gotowe, by jechać dalej. Uśmiechnął się do nich. W uśmiechach, jakimi mu odpowiedziały, krył się spokój i czułość. Bez słowa pocałował je wszystkie po kolei. Ruszyli w dół. ROZDZIAŁ VII Już z daleka spostrzegli, że są oczekiwani. Wydawało się, że niemal wszyscy obecni w obozie wyszli im na spotkanie. Na polu przed główną jurtą stała cała gromada Jurat-Samojedów. Kiedy podjechali bliżej, Vendel rozpoznał na czele zgromadzenia Irovara wraz z dwoma znajomymi męż- czyznami. A za nimi... Dobry Boże, pomyślał. Cały rój kobiet! A mężczyzn zdołał naliczyć zaledwie dwudziestu! Nic dziwnego, że jego małe przyjaciółki były tak zdesperowane. Teraz dziewczęta, przejęte i podekscytowane, zostawi- ły sanie i pobiegły prosto do grupy kobiet. Opowiadały jedna przez drugą... Gestami dłoni kreśliły coś w powiet- rzu. Zrozumiał aż za dobrze, co chciały w ten sposób przekazać. Jęknął, włos zjeżył mu się na głowie i wprost odjęło mu mowę. Odwrócił się więc, przeklinając w duchu. Kiedy jednak po chwili ośmielił się obejrzeć, napotkał tylko życzliwe, spokojne uśmiechy; kobiety, wyraźnie zaintry- gowane, mierzyły go wzrokiem od stóp do głów. Głęboko zawstydzony, choć jednocześnie rozbawiony, przywitał się z Irovarem i jego dwoma przyjaciółmi. - Dziękujemy ci - rzekł po prostu Irovat. - Dziewczęta były naszym wielkim zmartwieniem. Są za blisko spok- rewnione ze wszystkimi mężczyznami w naszym plemie- niu, nie możemy się więc z nimi zadawać. To wbrew naszym regułom. - Rozumiem. Macie rację. Szkoda tylko tych, które niezasłużenie cierpią. - To prawda. Ale nie czuj się teraz związany. Nie musisz pojąć ich za żony, o ile nie spłodziłeś z żadną dziecka. - Nie, chyba nie. Pod tym względem muszę bardzo uważać. Irovar popatrzył na niego pytająco, ale nie było czasu na wyjaśnienia, wszyscy bowiem pragnęli przywitać się z przybyszem. Vendel już w pierwszej chwili zwrócił uwagę na jedną z kobiet. Stała z dala na niewielkim wzniesieniu, nie należała do najmłodszych i miała w sobie coś szczególnego. Nieco wyższa od przeciętnych kobiet Jurat-Samojedów, trzymała się prosto, dostojnie. Dłonie wsunęła w szerokie rękawy, jej oblicze było zatrważająco blade. Rysy twarzy różniły ją od pozostałych, kości policzkowe nie były rozstawione tak szeroko, linie ryso- wały się jakby delikatniej. Uważnie przyglądała się Ven- delowi, za każdym razem, gdy krzyżowały się ich spoj- rzenia, odczuwał dziwny niepokój. Przez moment stali, zespoleni niezwykłym nastrojem, którego on zupełnie nie pojmował. Czuł, że płacz ściska mu gardło, a jednocześnie ogatnia go bezbrzeżny spokój. Skinęła głową ledwie dostrzegalnie, a jej usta zadrgały, jakby pojawił się na nich cień pełnego zrozumienia uśmiechu. Vendel witał się i witał, wszyscy podziwiali jego wzrost, chcieli go dotknąć, pogładzić po jasnych włosach. W końcu Irovarowi udało się dojść do słowa. - Moja żona pragnie cię poznać. - Oczywiście. - Vendel był na to przygotowany. Irovar poprowadził go w stronę kobiety stojącej na wzniesieniu. W tej samej chwili tłum ucichł, zamierając w bezruchu. Kobieta lekko skinęła głową; Vendel odpowiedział uroczystym ukłonem. Przemówiła głębokim, ciepłym głosem: - Chcę z tobą pomówić. Mieszkasz w naszym domu! - Dziękuję - powiedział tylko. Jej rosyjski był nieudolny, wywnioskował, że nauczyła się go od Irovara. - Moja żona jest bardzo chora - wyjaśnił Irovac. - Większość czasu spędza leżąc. Obawiązki wysysają z niej wszystkie siły. Ale dzisiaj chciała wyjść, żeby cię zobaczyć i powitać. Vendel kiwnął głową. Znów napatkał uważny wzrok kobiety i odpowiedział jej równie długim spojrzeniem. A potem usłyszał od niej osobliwe słowa: - Jesteś jednym z nas. Odwróciła się i odeszła. Godzinę później Vendel na dobre już rozgościł się u Irovara. Jego żona leżała na posłaniu w wielkim domu, zbudowanym mniej więcej tak jak jurty, które widział wcześniej. Ich domostwa była jednak większe i solidniej- sze. Wszystkie inne budowle miały formę stożka, ten otoczony był zewnętrznym wieńcem pali, tworzącym spory dziedziniec. Vendel posilił się, musiał też jeszcze raz posmakować kobylego mleka. Tym razem jednak był bardziej ostrożny, upił jedynie niewielki łyk. Żona Irovara wpatrywała się w niego gorącymi oczyma. Dowiedział się, że ma na imię Tun-sij, co oznaczało rozżarzony węgiel i jego zdaniem doskonale do niej pasowało. Rozmowa odbywała się głównie za pośrednictwem Irovara, który był ich tłumaczem, ale i sama Tun-sij potrafiła sporo powiedzieć. - Wybacz, że leżę - zwróciła się do Vendela. - Jutro wieczorem mam da spełnienia zadanie, muszę więc zebrać siły. Skinął głową, choć nie rozumiał. Jeden z kątów domostwa przesłaniała skóra renifera, dzieląc pomiesz- czenie na dwie części. Wyglądało to niezwykle tajemniczo i Vendel zastanawiał się, co też mogło być tak świętego, że wymagało ukrycia przed wzrokiem odwiedzających. Spo- strzegł, że Irovar też się tam nie zbliżał. - Moja żona nie pochodzi z tego samego ludu co my - wyjaśnił Irovar, pasyłając Tun-sij pełne miłości spojrzenie. - Tak, zrozumiałem to - pospieszył z odpowiedzią Vendel. - Nie jesteście podobna do innych, łaskawa pani. Odruchowo zwracał się do niej w sposób wyrażający najgłębszy szacunek. Uśmiechnęła się z goryczą. Znów wyczuł niewykłą więź, jaka zadzierzgnęła się między nimi. - Dobrze, że nie spłodziłeś dziecka z żadną z dziewcząt - powiedziała. - Mam wobec ciebie inne plany. Vendel zmarszczył czoło. - Obawiam się, że jeśli chodzi o mnie, nie będzie dość czasu, by wprowadzić w życie jakiekolwiek plany - stwier- dził. - Muszę jechać dalej. Jak najszybciej. Nie mogę dłużej wykorzystywać waszej gościnności, zostając tutaj. Od ośmiu lat nie byłem w domu, matka i ojciec z pewnoś- cią uważają mnie za zmarłego. Nie chcę, by nadal trwali pogrąźeni w żalu. Jestem ich jedynym synem. Tyle zdań wypowiedzianych jednym tchem w obcej mowie okazało się zbyt trudne dla Tun-sij. Irovar musiał więc przetłumaczyć. Patrzyła na Vendela długo, zamyślona. W końcu rzekła: - Mylisz się, chłopcze. Nie możesz odejść stąd dalej na zachód. Nie teraz. - Dlaczego? Głos zabrał Irovar. - Na pewno dotrzesz do Kara. To główny obóz Nieńców, prawie małe miasto. Ale potem jest obszar między Kara a Naryan Mar, nie zamieszkane pustkowie pełne wilków. Samotny człowiek nigdy tam sobie nie poradzi. Irovar mówiąc o swym plemieniu posługiwał się ich własnym określeniem, Nieńcy. Vendel zrozurniał z jego wypowiedzi, że Jurat-Samojedzi to o wiele większy lud, niż początkowo sądził. Wspomniał o tym Irovarovi. - Oczywiście - odparł Irovar. - Jesteśmy największym ludem Północy. - Gdzieś więc muszą znaleźć się mężczyźni dla moich pięciu dziewcząt? - z nadzieją zapytał Vendel. Irovar podrapał się za uchem. - To nie jest takie proste. My, Nieńcy, rozsądzamy na ogół spory poprzez krwawe walki. A teraz skłóceni jesteśmy ze wszystkimi najbliższymi sąsiadami, nie możemy więc nawiązać żadnych rozmów i zaproponować naszych dziewcząt na dobre żony. Sam widziałeś Salechard... - Co takiego? - Wielki obóz przed plażą, na którą trafiłeś i gdzie cię znaleźliśmy. Nazywamy Salechard miastem, choć nikt inny pewnie by tak go nie określił. Vendel był niczym żywy znak zapytania. - Chcesz powiedzieć, że mijałem jakieś miasto? Nad rzeką? - Tak! Pół dnia drogi od miejsca, z którego cię zabraliśmy. O, rozpaczy! Musiałem spać lub być nicprzytomny! Przez ostatnie dni na wodzie nie miałem już na nic siły, pomyślał. - Nic nie widziałem - powiedział z żalem. - A co z tym miastem? - Mieszkający tam lud to nasi najbliżsi sąsiedzi. Nie możemy jednak z nimi rozmawiać. Skończyłoby się to krwawą jatką, a na to nie wolno nam sobie teraz pozwolić. Tak mało mamy mężczyzn. Spory zawsze dotyczą past- wisk i ich granic... - Oni nie są naszymi najbliższymi sąsiadami - sucho wtrąciła Tun-sij. Po twarzy Irovara przemknął mroczny cień. - To prawda, nie oni są naszymi najbliższymi sąsiada- mi. Vendel zapytał ostrożnie: - Czy najbliżej was mieszkają ci, których twoi ludzie nazwali "wowa"? Zło? - Bystry jesteś - pochwalił Vendela Irovar. - Tak, masz rację. Kiedy żadne z nich nie powiedziało nic więcej, Vendel zakończył: - No cóż, ja jednak muszę iść dalej. Mogę chyba spróbować na południowy zachód? - To bym ci odradzał. Wowa, czyli ci źli, zajmują tereny właśnie na zachodzie. A na południowym zachodzie? Jeśli uda ci się przebyć góry, po drugiej stronie czeka cię Workuta. A tam cię złapią, zanim zdążysz zliczyć do trzech. Natychmiast zorientują się, że jesteś zbiegiem. W Workucie aż roi się od straży, które węszą jak tropiące psy. - Czy nie mogę popłynąć na zachód morzem? - Przez napierające lody? Poczekaj przynajmniej, aż lato będzie miało się ku końcowi, wtedy morze jest najbardziej otwarte. A mimo to nie sądzę, byś dotarł daleko w tak małej lodzi. - Zapomnij o tym - rzekła krótko Tun-sij. - Zo- staniesz tutaj. Bo ożenisz się z naszą córką. Vendel zrobił wielkie oczy. W głębi duszy poczuł narastający bunt. Widać jednak było, że Irovar myśli tak samo jak żona. - Nasza córka Sinsiew jest także jedną z owych nieszczęśliwych kobiet zbyt blisko spokrewnionych ze wszystkimi mężczyznami z plemienia - powiedział. - To nie ma żadnego znaczenia - wtrąciła Tun-sij. - Wszystkie znaki wskazują, że Vendel powinien poślubić Sinsiew. Jest tym, na którego czekaliśmy. - Kiedy moja żona mówi "my", nie ma na myśli Nieńców, lecz swe własne plemię. - Ale ja nie mogę się ożenić - zaprotestował Vendel. - Noszę w sobie złe dziedzictwo, nie chcę przekazywać go waszemu ludowi. Tun-sij usiadła. Jej oczy żarzyły się, ale nic więcej już nie powiedziała. Zaraz też opadła na posłanie i utkwiła wzrok gdzieś w górze. Na jej twarzy odmalował się wyraz... no właśnie, czego? Uniesienia? Bolesnego, pełnego zrozumienia unie- sienia. Irovar powiedział cicho: - Ona wywodzi się z wymierającego plemienia. Została ich ledwie garstka. - Skąd pochodzą? - Tego nie wiem. Ale od zarania dziejów tędy wiodły ich szlaki. I czworo z nich zostało, osiedlili się w górach na zachodzie. Widziałeś dzisiaj góry, prawda? To ich tak bardzo obawiają się moi ludzie. Od stuleci tamtejsze plemię jest udręką mojego ludu. A mimo to pojąłeś kobietę stamtąd za żonę, pomyślał Vendel. Nie zdążyli powiedzieć nic więcej, bowiem w tej samej chwili nadeszło dwoje młodych. Chłopak miał oczy swej matki, dziewczyna wyglądała na obrażoną, wręcz roz- gniewaną. Była wysoka i mocno zbudowana, o wyraźnie mongolskich rysach. Irovar wstał. - Oto i nasze dzieci. To Sinsiew, co znaczy "mały ptaszek", a to Ngut, nasz syn. Pójdzie kiedyś w ślady matki. "Ngut oznacza myśliwską ścieżkę. Dzieci, to jest Vendel. Tun-sij powiedziała coś do córki, a dziewczyna wy- krzywiła się, okazując obojętność graniczącą z niechęcią. Odeszła od nich, siadła w kącie i tam już została. Najwyraźniej nie tylko ja nie mam ochoty na to małżeństwo, pomyślał Vendel. Ukradkiem przyglądał się dziewczynie i był coraz bardziej przeświadczony, że jej nie chce. Zakładając, że młodzi nie znają rosyjskiego, zwrócił się do Irovara: - A pięć dziewcząt? Uważam, że jestem za nie odpowiedzialny. Irovar uśmiechnął się. - Chcesz powiedzieć, że powinieneś poślubić wszyst- kie pięć? - To chyba trochę za dużo - odparł Vendel. - Ale przynajmniej jedną z nich... - Sądzisz, że tak byłoby lepiej? - odezwała się Tun-sij. - Dobrze się stało, że znalazły się w twych objęciach podczas tej podróży, ale teraz o nich zapomnij! Jeśli zbliżysz się do którejś z nich lub nawet do kilku, inne będą zazdrosne albo poczują się urażone. Vendel zadumał się. Rozumiał, że sytuacja jest trudna, ale po tym, co zaszło, mimo wszystko czuł się od- powiedzialny za dziewczęta. - A jeśli poślubię waszą córkę? Czy wówczas nie będą dotknięte? - Nie, bo wtedy ożenisz się z kimś obcym, a nie jedną z nich. A poza tym nie ośmielą się sprzeciwiać mojej woli. Tun-sij wypowiedziała te słowa tonem osoby świado- mej swej władzy. Vendela coraz bardziej intrygowało, kim była i dlaczego plemię darzyło ją, przecież obcą, takim szacunkiem. Irovar powiedział uspokajająco: - Jeśli nasza córka wydaje ci się niechętna, jest tak dlatcgo, iż oddała swe serce młodemu łowcy fok z naszego plemienia. On jest jednak jej kuzynem, a poza tym zaręczono go już z trzema innymi dziewczętami. Sinsiew jest więc dla ciebie, Vendelu. Musisz tylko dowieść, że jesteś jej wart. - W jaki sposób? - Mężczyzna nie może wziąć sobie żony nie udowod- niwszy, że jest dobrym myśliwym lub że posiada okreś- loną liczbę reniferów. I powinien zwyciężyć przynajmniej pięciu innych mężczyzn w walce. Vendel z ulgą spojrzał na małżonków. - A więc nie mam szans. Nigdy nie zabiję zwierzęcia. Nie mam też ani jednego renifera i jestem tak słaby, że nie dałbym rady nawet pięcioletniemu chłopcu. Ucieczka pozbawiła mnie wszelkich sił. - Wkrótce je odzyskasz. Teraz jednak chodźmy spać, warunki możemy omówić jutro. Wskazano Vendelowi kilka skór w pobliżu Irovara i jego syna. Kobiety leżały w drugiej części pomieszczenia. W ciągu całego wieczora nikt jednak nie zbliżył się do zasłony. Jutro ucieknę, myślał Vendel. A może jeszcze dziś w nocy? Nie, nie mogę. Ale jutro, nocą? Tak, tak zrobię. Będę miał więcej czasu, by zaplanować ucieczkę. Powietrze w chacie było gęste od ciepłego dymu. Wszechobecne komary krążyły nad głową, ale Vendel jeszcze w Tobolsku nauczył się, jak sobie z nimi radzić. Odganiał je skutecznie, nacierając skórę pewnym zielem. Pomogło mu to bardzo podczas długiej podróży Irtyszem i Obem, gdzie czasami chmary komarów nad brzegiem wyglądały jak ściana lub raczej kolumny ruszającej się mgły. W domostwie Irovara kryło się jeszcze coś innego, atmosfera była aż gęsta od tajemnicy. Nie miało to nic wspólnego z obecnością młodej dziewczyny, którą prze- znaczono mu na żonę. (Oby niebiosa go przed tym uchroniły!) Nie, owa tajemnica niechybnie łączyła się z Tun-sij i tym, co znajdowało się w zasłoniętym kącie. Mnie to jednak nie dotyczy, pomyślał. Przecież zostanę tu jeszcze tylko jedną dobę. Już wkrótce będę daleko. Nie mógł zasnąć. Ogarnęły go niezwykłe i sprzeczne uczucia. Za zasłoną znajdowało się coś nieznanego, miał złudzenie, że się porusza. I to wrażenie, że znalazł bezpieczną przystań... Nie pojmował tego, przecież nie chciał zostać. "Jesteś jednym z nas! To na ciebie czekaliśmy!" Dziwne słowa, których sensu nie rozumiał. Być może spał przez kilka godzin. Obudził się jednak niemożliwie wcześnie, na długo przed wszystkimi innymi w obozie. Przeciągnął się ostrożnie i wymknął na zewnątrz. Słońce przez cały czas tkwiło na niebie i ogrzewało teraz arktyczną krainę, tak jak jest to w stanie uczynić wcześnie rano. Świeciło ostrym, chłodnym blaskiem. Obóz spowijała cisza. Pies leżący przed szałasem - czy jak zwać takie pokryte korą domostwo - uniósł lekko głowę i przyglądał mu się obojętnie. Nie interesował go obcy. Ani nie zabierze go na polowanie, ani nie nakar- mi. Idąc Vendel mijał wiele jurt. Przed jedną z nich leżały dwa długie kawałki kości. Poprzedniego wieczoru wi- dział, jak mężczyzna z plemienia cierpliwie pocierał je o siebie tak długo, aż w końcu błysnął ogień. Był to jeden z nowo przybyłych, przygotowujący się do spędzenia lata w tej pokrytej lodem krainie. Vendel musiał jednak przyznać, że jest tu pięknie. Jakby nagle ujrzał przebłysk wieczności! Zapattzył się na południe. Widoczne tam szczyty musiały być północnym krańcem Uralu. Workuta... Sły- szał tę nazwę w Tobolsku. Obawiano się jej, nienawidzo- no. To miejsce, w którym nie znano litości. Na zachód? Tam także rozciągały się góry! Widział ostre, poszarpane wierzchołki, czarne, frag- mentami pokryte błękitną zielenią lodowców i bielą wiecznego śniegu. O dziwo, w niektórych miejscach wydawały się różowe, a z pewnością nie było to odbicie promieni słonecznych. Gdzieniegdzie po prostu tkwiły na nich różowe plamy. Góry zła! Cóż za bzdura! A mimo wszystko odczuwał wewnętrzny sprzeciw, gdy myślał o przeprawie przez nie i dalszej wędrówce w stronę domu. Ruszył naprzód. Według normalnego czasu musiała być jeszcze noc, ale tutaj o tej porze roku słońce nigdy nie zachodziło. Tkwić tu do końca lata? Za nic w świecie! Chciał wyruszyć zaraz, natychmiast. Uważał, że rodzice i tak czekali już nazbyt długo. Pragnął pospieszyć do domu, by ujrzeć ich jeszcze raz, zanim będzie za późno. Nie wiadomo, jak długo będą żyli. A jeśli matka... Nie! Minął wiele uśpionych domostw, tysiące reniferów w zagtodach, psy i suki ze śpiącymi szczeniętami. Nagle stanął przed czymś niezwykłym. To miejsce było ogrodzone. Leżało dość wysoko, pod skalną ścianą. Przeszedł przez bramę. Od wejścia w obie strony i do wewnątrz ciągnęły się dziwne, wydłużone stosy kamieni. Ozdobiono je małymi figurkami i rzeźbami z kości i drewna. Vendel szedł dalej, kierując się w głąb ogrodzonego terenu, tam gdzie ku niebu wznosiły się totemy w kształcie słupów. Z poprzecznych belek, umieszczonych w ich górnej części, zwisały rozmaite przedmioty. W samym środku placu znajdował się swego rodzaju ołtarz lub może miejsce składania ofiar. Vendel zadrżał. Należał do tych z Ludzi Lodu, którzy wierzyli w Boga i Jezusa. Rytualne ofiary były mu całkiem obce, bo niechrześcijańskie. Ale wiedział, że nie ma prawa osądzać. Odwrócił się i drgnął. Przy bramie ujrzał strzelistą, ubraną na czamo postać. Minęła chwila, zanim zrozumiał, że zbliża się do niego Tun-sij. Odziana była w najlepsze sobole skóry, a jej czarne, przybrane wstążką włosy zaplecione były w war- kocze. Znów uderzyło go, jak piękną jest kobietą pomimo swej przeraźliwej bladości. Wyszedł jej naprzeciw. - Wybacz mi - powiedział. - Chyba wtargnąłem do świętego miejsca. Uśmiechnęła się trochę krzywo. - To nie jest nic dla ciebie ani dla mnie. To bogowie Nieńców. - Jest ich chyba wielu? - Nieńcy mają bogów wszędzie. Góra ma swojego boga i rzeka, i śnieg... Ale największy ich bóg nazywa się Num. To jego wizerunek znajduje się nad ołtarzem. - Ale wy macie innych bogów, pani Tun-sij? - Mamy siedmiu bogów. I pięć duchów. Wystarczy. Vendel także uważał, że to dosyć. - My mamy tylko trzech. Bóg Ojciec, jego syn Jezus Chrystus i Duch Święty. - I ty w nich wierzysz? - Tak. Tak mnie nauczono. - To dlatego, że nic nie wiesz - stwierdziła z wyższością. Jej rosyjski był na tyle słaby, że właściwie musiał odgadywać sens jej wypowiedzi. - A te stosy kamieni? - zapytał, gdy oddalili się od miejsca składania ofiar. - Nie widzisz? To przecież groby! Mogiły wielkich myśliwych. Nie możemy grzebać naszych zmarłych z po- wodu wiecznej zmarzliny. Tu spoczywają tylko niektórzy Nieńcy, najwięksi łowcy, którzy mogą mieć wpływ na powodzenie w polowaniach. Wszystkich innych chowa się w zwykły sposób. Vendel chwilę się nad tym zastanawiał. Jeśli nie mogą grzebać zmarłych w ziemi, co może oznaczać "zwykły sposób"? - Kim jesteś, Vendelu? Pytanie padło tak cicho i nieoczekiwanie, że wyrwany z zamyślenia drgnął. - Kim jestem? Szwedzkim żołnierzem. Tę odpowiedź puściła mimo uszu. - Doskonale rozumiem, że przywiodły cię tu trzy z naszych duchów, ale... Vendel uznał, że nadszedł czas, by zwracać się do niej wprost. Byli już teraz przyjaciółmi. - Kiedy mówisz o "naszych duchach", masz na myśli duchy twojego ludu, prawda? Nie Nieńców? - Tak, masz rację. Jak już mówiłam, mamy pięć duchów. To duchy ziemi, powietrza i wody przywiodły cię tą długą drogą z twego kraju do mego, byś mógł pojąć moją córkę za żonę. Ale kim jesteś? Skąd twój ród? - Mój ród? - powtórzył Vendel zdumiony. - Cóż, nosi nazwisko Grip. Ojciec pochodzi z solidnego chłopskiego rodu ze Skanii w Szwecji. Te nazwy nic jej nie mówiły. Machnęła ręką, jakby odpędzała zbędne informacje, i utkwiła w nim swe wyraziste oczy. - Nie, o tym nie myśl. Musisz mieć w sobie jeszcze inną krew. Wreszcie Vendel przypomniał sobie o swym osob- liwym pochodzeniu. - Tak - zaczął z wahaniem. - Moja matka pochodzi z niezwykłego rodu... - Opowiedz o swojej matce - poprosiła. - Dobrze, ale to takie skomplikowane. To matka mojej matki, babka Lena, która... - Mów dalej ! Vendel odwrócił się nagle ku Tun-sij. - Skąd wiesz, że noszę w sobie złe dziedzictwo? - Powiedziałeś wczoraj, że z tego powodu nie możesz spłodzić dziecka. Oczywiście, jakież to proste! A czegóż się spodziewał? - No dobrze, opowiem ci, jeśli rzeczywiście pragniesz o tym usłyszeć. - Tak. Przecież masz poślubić naszą córkę... - Nie powinienem - stanowczo powiedział Vendel. - Ale spróbuję opowiedzieć. Sama będziesz mogła zdecy- dować, czy zechcesz narażać życie twej córki. Czekała. - Nie wiem, od czego zacząć - westchnął Vendel zrezygnowany. - Nad naszym rodem ciąży przekleństwo. - Nad rodem, z którego wywodzi się twoja matka? - Tak. Ród ten pochodzi z Norwegii i wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale w każdym pokoleniu przychodzi na świat przynajmniej jedno dziecko dotknięte przekleństwem. Matka zwykle wtedy umiera, bo jeśli dziecko narodzi się poważnie obciążone, jest to potwór. Ale używam chyba zbyt trudnych słów. - Nie, nie. Może sama źle mówię po rosyjsku, ale rozumiem wszystko. Musisz wiedzieć, że byłam z Irova- rem w Workucie. - Ty? - Tak. Właśnie przeze mnie nas złapano. Wydarzyło się to w naszym zimowym obozie w tajdze. Nasi wrogowie rzucili na mnie urok. Pokazała mu nadgarstki, na których widniały takie same straszliwe blizny po kajdanach jak u Irovara. - Tam złamali moje zdrowie. Choroba legła mi na piersiach i niewiele zostało mi sił. Zdołałam jednak wyprowadzić nas z niewoli. Patrzyła przed siebie nic nie widzącym wzrokiem, zatopiona we wspomnieniach. W bladej twarzy płonęły czarne oczy. - Mów dalej - poprosiła po chwili. - Bardzo mnie zainteresowała twoja opowieść. Od jak dawna przekleńst- wo ciąży nad rodem? - Powiadają, że od trzynastego wieku. To znaczy od pięciuset lat - wyjaśnił dokładniej. - Żył wtedy zły człowiek, który... Ale to takie niemądre. To tylko legenda. - Chcę ją usłyszeć. Wiatr dął głucho między kamieniami na grobach. Usiedli koło bramy na stosie brzozowych pni, z pewnością przywiezionych tu w jakimś specjalnym celu, może do budowy domu. Vendel usiłował zajrzeć do środka jed- nego z grobowców przez szpary między kamieniami, chcąc dojrzeć zmarłego, ale to mu się nie udało. Tun-sij nie mówiła płynnie po rosyjsku, długo szukała słów, a kiedy je znalazła, były albo niewłaściwe, albo też tak uproszczone, że Vendel najczęściej musiał domyślać się ich znaczenia. Ciągnął dalej opowieść. - Mniej więcej dwieście lat temu żył jeden z moich przodków, noszący takie samo imię jak ów zły. I on zdołał nieco złagodzić przekleństwo. Dlatego nazwano go Dob- rym. - Zbyt wiele pomijasz w swej opowieści. Chcę usłyszeć o złym! - Uff - westchnął Vendel. - Muszę więc zacząć wszystko od początku. - Tak powinieneś uczynić. Chociaż siedziała nieruchomo, skulona, z rękami wsu- niętymi w rękawy futra, wyczuwał płynące od niej napięcie. Silną koncentrację. - Mówią, że Ludzie Lodu, tak zwie się ów dziwny ród, a krewniacy matki mej matki nadal się tak nazywają, więc mówią, że Ludzie Lodu przybyli ze wschodu. - Skąd to wiadomo? - Cóż, tak głosi opowieść. I dwie kobiety, potomkinie tego Dobrego, obdarzone nadnaturalnymi zdolnościami, miały wizje, podczas których ukazali się im przodkowie opuszczający krainę zimna i lodu. Wygnani z rodzinnego kraju, wędrowali na zachód, aż w końcu kilkoro z nich znalazło się w Norwegii. Norwegia to kraj sąsiadujący z moją Szwecją. W obozie zaczęło popiskiwać kilka szczeniąt. Vendel usłyszał krótkie, gniewne szczeknięcie suki i małe umilkły. Od strony stad reniferów przez cały czas dochodziły ciche odgłosy wydobywające się z ich gardeł i stukot kopyt, gdy stado się przemieszczało. - Jak już wspomniałem, pięćset lat temu jeden z Ludzi Lodu wyruszył w góry w Norwegii. To był niedobry człowiek, a stał się jeszcze gorszy, bowiem w górskim pustkowiu zetknął się z Szatanem. - Kto to jest? - Zła istota naszej religii. - Aha! Ktoś taki, jak Nga w wierze Nieńców. Jest synem Numa i jest bardzo zły. - Tak. Można właściwie powiedzieć, że Szatan był synem naszego Boga, ale został strącony z jego tronu i wpadł w przepaść. Są więc pewne podobieństwa. A w twojej religii, Tun-sij? Jak zwie się bóstwo zła? - Nie mamy żadnego złego boga. Jest tylko Shama, duch kamienia a jednocześnie śmierci. Ale on nie jest duchem zła. Raczej duchem straconej nadziei. Vendel pokiwał głową. - To także niszcząca siła. W każdym razie to Tengel Zły zawarł pakt z Szatanem, z samym złem, by osiągnąć korzyści. Tu-sij uniosła głowę. - Nazywał się Tengel? - Tak. Nie jest jasne, w jaki sposób nawiązał kontakt z Księciem Ciemności, ale legenda mówi, że doskonale znał się na czarach. Zebrał zioła i inne niezbędne środki do kociołka i uwarzył z nich wywar, który wypił. W ten sposób zmusił Szatana, by mu się objawił. Musiał jednak obiecać, że przynajmniej jeden potomek w każdym pokoleniu będzie przeklęty i wstąpi na służbę zła. I tak jest aż do tej pory. Sprzedał więc swe dzieci i ich potomków, by jemu było dobrze. - Ach, tak - cicho rzekła Tun-sij. - A więc tak to było! - Opowieść głosi, że później zakopał kociołek. Dopóki ktoś nie odnajdzie garnka i nie odkopie go, na rodzie ciążyć będzie przekleństwo. - Nie - szepnęła Tun-sij, powoli kręcąc głową. - Wydaje mi się, że czegoś brakuje w twej historii. - Dlaczego tak uważasz? - Nie brzmi tak, jak powinna. Więcej nie mogę powiedzieć. Vendel odczekał chwilę, ale ponieważ kobieta wciąż milczała, mówił dalej: - Rozumiesz więc mój lęk przed spłodzeniem dziecka? Chwyciła go za ramię. - Ale przecież powiedziałeś, że ktoś złagodził przekleń- stwo? - Owszem, ale niedostatecznie. Dzięki Tengelowi Dobremu u dotkniętych pojawiły się i ludzkie cechy. Żyją jeszcze trzy osoby, które w młodości stoczyły wygraną walkę z prawdziwym złem. I oni mieli żółte oczy, właściwe dotkniętym. Tun-sij zatopiła się w myślach. - Są wśród nas także znający się na leczeniu - ciągnął Vendel. - Wiedzą wszystko o ziołach i lekach. Samymi dłońmi potrafią leczyć najcięższe choroby. - Ale nie ty? - zapytała z nadzieją w głosie. - Nie, nie ja. A w każdym razie niebardzo. Westchnęła z rezygnacją. - Dlatego proszę cię, Tun-sij, nie wystawiaj swej córki na tak niepewny los. Wstała, ujrzała bowiem Irovara zbliżającego się szyb- kim krokiem. Vendel także się podniósł. - Ty nie rozurniesz - zaczęła szeptem. - Ty niczego nie rozumiesz! Jej oczy błagały go tak gorąco. Nie zdążyli już jednak powiedzieć sobie nic więcej, gdyż podszedł Irovar. - A więc tu jesteście? Tun-sij, moja droga, wiesz przecież, że nie powinnaś narażać się na nocny chłód. - Noc się już skończyła, a ja jestem ciepło ubrana - odparła i zaczęła schodzić w dół. - Chodź, Vendelu, w wiosce nastał już dzień. ROZDZIAŁ VIII Vendel poświęcił dzień na zapoznanie się z terenem. Wciąż szukał możliwości ucieczki. Nawet wyjazd stąd, od tych życzliwych ludzi, nazywał ucieczką. Niezłomna wola Tun-sij krępowała go niczym żelazna obręcz. Młoda Sinsiew patrzyła na niego równie niechętnie jak on na nią, więc konsekwentnie unikali się nawzajem. Jej brat Ngut był bardziej otwarty, nie mówił jednak po rosyjsku, a w dodatku odziedziczył po matce przerażająco przenik- liwe oczy, więc Vendel nie nawiązał z nim bliższego kontaktu. Jasne było, że Vendel nie może uciekać łodzią; od zachodu lód ciągle jeszcze pokrywał morze. A czy był w stanie przedrzeć się przez północne bastiony Uralu i straszliwe urwiste wierzchołki nad morzem? Na to także nie było żadnych szans. Jedyne, co pozostawało, to ruszyć ku płaskowyżowi tundry, ale tam, jak powiadano, władało wszechogarniające zło, cokolwiek się za tym kryło. A gdyby tak zdobył broń? W ciągu dnia lodowata mgła spowiła poszarpane, ostre szczyty na zachodzie. Vendel pomagał Irovarowi na- prawiać sprzęt rybacki. Wykorzystał to jako okazję zdobycia interesujących go informacji. - Czy tam, daleko, naprawdę mogą mieszkać ludzie? Irovar odparł niespiesznie: - Nie nazwałbym ich ludźmi, ale to prawda, że tam mieszkają. - Ale wziąłeś sobie stamtąd żonę? - Tak. - Irovar nagle zachichotał. - Ustrzeliłem ją harpunem. - Co takiego? - Straciła łódź i dostała się na dryfujący kawałek kry. Była ranna. Wziąłem ją za fokę i strzeliłem do niej. Później się nią zaopiekowałem. Ale wśród tych tam są straszliwe istoty. Kiedyś, dawno, dawno temu, coś się u nich wydarzyło, ale nie wiem co. W każdym razie są i zawsze byli naszymi wrogami. Jedyna pociecha, że jest ich teraz tak niewielu. Nie mają odwagi zaatakować. - A Tun-sij? Czy ona nigdy nie tęskni? Irovar popatrzył ku spowitym w mgłę górom. - Nigdy o tym nie wspomina, ale nie wiem... Sądzę, iż boli ją, że zerwała więzy ze swym plemieniem. - To całkiem naturalne. Vendel znów zwrócił uwagę, że choć słońce nie oświetla śniegu, wydaje się, iż nad wielkimi lodowcami unosi się różowa poświata. Wspomniał o tym Irovarowi. - Masz rację - przyznał Nieniec. - Te góry zwą się Taran-gai. Kraina Szkarłatnego Śniegu. Usiłowałem to zbadać już dawniej, ale tak po prostu jest: śnieg ma tam lekko czerwonawą barwę. Tun-sij wierzy, że na śniegu rosną kwiaty. Vendel uśmiechnął się. Nie mógł wiedzieć, że Tun-sij nie była daleka od prawdy. Istnieje bowiem pewien gatunek alg, które potrafią zagnieździć się na wiecznym śniegu. Znów posłał niechętne spojrzenie w tamtym kierunku. Nie pojmował, jak ludzie mogą mieszkać w tych górach, stromych i dzikich. Nagle poczuł, jak coś ściska mu serce. Współczucie przyprawiające niemal o łzy. Czy może to było coś innego? Żal albo po prostu tęsknota? Nie, nie potrafił tego określić. W ciągu dnia, gdy krążył po wiosce, usłyszał nagle cichutkie "pst!" Zza odchylonej zasłony, służącej jako drzwi jednej z jun, wyjrzało pięć wesołych, uśmiechniętych twarzy- czek. Kiedy się zbliżył, zaraz został wciągnięty do środka. - Tu mieszkacie? - zapytał i musiał powtórzyć pytanie gestem. Odpowiedział mu chichot. Nie, nie, tylko dwie z nich tu mieszkały z rodziną. Ale rodzina była teraz daleko, więc... Pociągnęły Vendela na posłanie ze skór, ale on nie miał ochoty zostać zaskoczony przez krewniaków. Uściskał je tylko wszystkie po kolei i dał znak, że musi iść dalej. Rozradowane buzie natychmiast posmutniały. Biedne dziewczęta, myślał, gdy udało mu się wyjść, tym razem zachowując cnotę. Co mogę dla nich zrobić? Jestem za nie odpowiedzialny, ale czy jestem w stanie coś uczynić, by ich życie stało się jaśniejsze, nabrało sensu? Kiedy Irovar przedstawił mu najbliższych sąsiadów i krewniaków, Vendel uświadomił sobie, że ludzie z wio- ski nie mówili wcale o tym, co zajmowało Irovara i jego żonę. Co prawda Vendel nie rozumiał wiele, ale Irovar chętnie podjął się roli tłumacza i okazało się, że tematy ich rozmów ograniczają się wyłącznie do polowań i ewentual- nie łowienia ryb. Liczyli na palcach jednej ręki, w razie potrzeby korzystając jeszcze ze stóp. Ich myśli nieodmien- nie krążyły wokół codziennej pracy, rodzin i sąsiadów; dalej ich horyzonty nie sięgały. I trudno się temu dziwić. Powodzenie na polowaniu, dzieci, choroby, słońce, gwia- zdy i księżyc... lub czy pogoda nazajutrz będzie dostatecz- nie dobra, by ustawić nowy szałas. To było najważniejsze. Irovar i Tun-sij bywali w świecie, poznali sposób myślenia innych ludów. Teraz Vendel lepiej rozumiał poważanie, jakim cieszyli się w wiosce. Wkrótce miał zrozumieć jeszcze więcej. Kiedy późnym popołudniem - tu nad brzegiem Oceanu Lodowatego trudno było zorientować się w porach dnia i nocy - powrócił do domu Irovara z kolejnej wyprawy, zastał nieoczekiwany widok. Na środku stała Tun-sij z ramionami wyciągniętymi na boki, a jej mąż ubierał ją w przedziwny strój. - Wejdź, Vendelu - powiedział Irovar. - Przygotowu- ję Tun-sij na wieczór. Jej samej nie wolno dotknąć żadnej z części ubioru. Vendel wpatrywał się w nich zdumiony. Spostrzegł jeszcze coś innego. Zasłona, oddzielająca ukrytą część pomieszczenia, została odsunięta, a to, co za nią ujrzał, przyprawiło go o dreszcze. Wizerunki bogów, symbole wyrzezane w drewnie i kłach morsa, ogromny płaski bęben, ozdobiony naj- przeróżniejszymi znakami, grzechotki z kości, czaszki zwierzęce i ludzkie i cała mnogość przedmiotów niewia- domego pochodzenia i przeznaczenia. - Tun-sij jest naszą szamanką - oznajmił Irovar z dumą. - Dziś wieczorem odprawi rytuał. Będzie prosić o dobre lato i o wiele innych rzeczy. Niedługo przybędą tu ludzie. To prawda, Vendel widział już kilku mężczyzn siedzą- cych przed chatą. Szamanka? - Ale przecież ona jest kobietą! I w dodatku innej wiary! - Szamanizm jest religią całej Syberii - wyjaśnił Irovar. - I wcale nie jest rzeczą niezwykłą, że kobiety zostają szamankami. Tun-sij została do tego zrodzona. Ale wielu zostaje szamanami dopiero po poważnej chorobie, choro- bie umysłu. Po matce rolę przejmie Ngut, on również ma wrodzony dar. A Tun-sij wyuczyła go praktyk szamanów. Jesteśmy więc ważną rodziną. Szeroka, dobroduszna twarz Irovara promieniała szczęściem. - Tak, to już zrozumiałem. A ty sam jesteś wodzem, prawda? - Wodzem naszego klanu. Ale cały obóz podzielony jest na trzy wielkie klany, jest więc jeszcze dwóch równie silnych przywódców. Mamy swoje oddzielne pastwiska w pobliżu i musimy pilnować, by nie powstawały o nie spory. Nie możemy sobie teraz pozwolić na najmniejsze nawet nieporozumienie. Vendel podniósł głowę. - A więc Ngut posiada wrodzony dar... Powinienem się był tego domyślić. Te oczy... - Tak. Moja żona twierdzi, że jest bardzo zdolny. Uczy go każdego dnia. - Trzeba się spieszyć - mruknęła Tun-sij. - Nie wolno ci tak mówić - powiedział Irovar zasmucony. Vendel podejrzewał jednak, że Tun-sij ma rację. Wyglądała na bardzo chorą i słabą. Przez całą noc jej kaszel niemal rozsadzał chatę. Nie mógł się skupić na obserwacji niecodziennego wszak wydarzenia. Dręczył go niepokój. Znów prosiła, by został, a on się wymawiał, mówiąc, że w domu czekają na niego. Ponieważ utrzymywała się ładna pogoda, a wiatr nie był szczególnie dokuczliwy, obrzędy miały zostać od- prawione pod gołym niebem. Vendel słyszał narastający szum, który dobiegał z zewnątrz. Przyglądał się, jak Tun-sij ubierana jest w kolejne rytualne szaty i ozdoby. Sznury korali ze zwierzęcych zębów, z łap i pazurów niedźwiedzia, dźwięczące dzwoneczki i kolorowe taśmy opasywały ją od stóp do głów. Jak mu wyjaśnili, właściwie nikomu poza Irovarem nie wolno było obserwować ceremonii ubierania, ale Tun-sin stwierdziła, że Vendel jest szczególną osobą. Powiedziała też, że dziś wieczorem dotrze do jego duszy. Vendel uznał, że nie brzmi to zachęcająco. Na koniec Irovar umocował nakrycie głowy Tun-sij, w którym z tyłu tkwiły orle pióra, a z przodu opadały grube, czame frędzle, przesłaniając twarz. Wyglądała teraz naprawdę tajemniczo i przerażająco zarazem. Owi- nęła się peleryną pokrytą skórzanymi rzemieniami, ozdo- bionymi delikatnym wzorem. Irovar podał jej wielki bęben i Vendel zdołał dojrzeć, że na spodzie umieszczono wyrzeźbioną figurkę przedstawiającą bożka, za którą Tun-sij mogła trzymać instrument. Zauważył teraz, że symbole umieszczone na przedniej stronie przedstawiają niedźwiedzia i renifera, święte zwierzęta Juratów. W dru- gą rękę ujęła grubą pałkę czy też grzechotkę z kości, jak sądził, wieloryba. - Chodźmy teraz, Vendelu - cicho rzekł Irovar. - Tun-sij potrzebuje czasu na skupienie. Wyszli. Na zewnątrz zebrali się w półkolu niemal wszyscy mieszkańcy wioski. Przed jurtą pozostawiono nieco wolnego miejsca. Jak okiem sięgnąć, siedzieli Jurat-Samojedzi ze wzrokiem wbitym w otwór wejściowy domostwa szamanki. - Tun-sij życzy sobie, byś usiadł niedaleko - szepnął Irovar. - Zostań przy mnie, będę jej asystować. Vendel przycupnął pod ścianą jurty. W pobliżu do- strzegł Nguta i Sinsiew; dziewczyna napotkawszy wzrok Vendela odwróciła się demonstracyjnie. Rób tak dalej, złośnico, pomyślał. Mniej tobą zainteresowany już i tak nie mógłbym chyba być! Ngut w skupieniu czekał na pojawienie się matki. Ktoś pomachał Vendelowi. W ciżbie rozpoznał pięć wesołych twarzy. Krótkim, ostrożnym ruchem dłoni odpowiedział na powitanie dziewcząt i uśmiechnął się nieśmiało. Znały wszystkie jego tajemnice, tak jak i on znał ich sekrety. Na zachodzie wznosiły się niebosiężne szczyty gór. Kraina Szkarłatnego Śniegu, Taran-gai... Musiała to być nazwa w języku Tun-sij, ponieważ to jej lud tam mieszkał. Wyjaśniła mu, że imię Tun-sij nadali jej Juraci, Nieńcy. Jako dziecko nazywała się inaczej, ale i wówczas jej imię znaczyło tyle co "rozżarzony węgiel". Dlaczego te poszarpane wierchy tak go przerażały, kusząe jednocześnie? Dlaczego coś dławiło w piersi, gdy tylko na nie spojrzał? Pragnął stąd odejść, już ich więcej nie oglądać. Bał się, że góry przyciągną go do siebie, zaczarują i zmuszą, by rzucił się w dół, w wypełnione magią zła przepaście. Cóż za opętańcza myśl, skąd się wzięła? Opuścił wzrok na zgromadzonych ludzi, odrywając oczy od budzących lęk wierzchołków. W ciągu dnia poznał wielu mieszkańców wioski. Wszyscy okazali się przyjaźnie nastawieni mimo kłopo- tów wynikających z nieznajomości języka. Chętnie poka- zywali mu to, co mieli najcenniejszego: dzieci i pięknie wykonane przedmioty codziennego użytku. Rozumieli bowiem, że on nie zna ich obyczajów. Okazywali mu podziw połączony z szacunkiem. Był tak od nich inny, taki wysoki i przystojny, jasnowłosy. Jego rysy różniły go od nich, ale tak samo jak Juraci spodobali się jemu, tak i oni potrafili dostrzec urok w jego twarzy i dobrych, btękit- nych jak niebo oczach. Vendel uśmiechał się, okazując zainteresowanie, choć przez cały czas zachowywał rezer- wę. Za kilka godzin miał ich opuścić i za nic nie chciał przywiązywać się do tego wspaniałego ludu. Kiedy wszyscy zasną, on po cichu weźmie swój węzełek i ruszy przez tundrę. Do domu, na zachód. Do domu! Cóż za cudowne słowa! Wspomniał gospodarstwo w Szwecji, zadbane pola. Dąb za domem. Jezioro, na którym wiosną i jesienią zbierają się łabędzie i gęsi przed wyruszeniem w dalszą drogę. Matka ze swym dobrym, nieco smutnym uśmiechem na ustach. Nigdy chyba nie osiągnęła pełni szczęścia w małżeństwie, zrozumiał to dopiero teraz, gdy dorósł. Chyba jeszcze żyje? Musi mieć szansę zapewnienia jej bezpiecznego, szczęśliwego życia. Łzy matki, gdy opuszczał dom na całą wieczność... Miał wówczas trzynaście lat! Och, Boże, jakże to już dawno! Stary dobry właściciel majątku, Lave Beck, ojciec Corfitza... czy jeszcze żyje? Chyba nie. A ojciec? Vendel nigdy nie mógł porozumieć się z ojcem, teraz jednak pragnął go ujrzeć, spróbować ugody. Był teraz starszy, lepiej znał ludzi i stać go było na więcej tolerancji. Babcia Lena i dziadek Orjan? Pewnie odeszli już z tego świata. Najdroższa babcia, wiążąca go z niezwykłymi Ludźmi Lodu. W Danii nie pozostał już nikt z rodu po tym, jak brat babki, Tristan, przeniósł się na Elistrand w Norwegii. Tam mieszkała teraz większa część Ludzi Lodu, wszyscy oprócz jego własnej rodziny w Skanii i ciotki Villemo w Morby pod Sztokholmem. A on był tutaj. Czy można znaleźć się jeszcze dalej od domu? Dlaczego więc nie czuł się tu obco? Przecież nie powinien, nie wolno mu było inaczej! Oderwał się od nurtujących go myśli. Wielka skóra w otworze wejściowym została odsłonięta i ukazała się Tun-sij. Rozszeptane zgromadzenie ucichło. Szamanka, spowita w czarne szaty, z przesłoniętą twarzą, omiotła wzrokiem zebranych. Trudno było rozpoznać, że to kobieta. Zbliżyła się do starca, siedzącego niedaleko, i dotknęła go pałką z kości. Zrobiła jeszcze parę kroków i znow dotknęła kilka osób, które najwyraźniej specjalnie usiadły z przodu: kobietę wyglądającą na chorą, słabe dziecko w ramionach matki i jeszcze kilkoro. Obeszła w ten sposób całe półkole i zbliżyła się do Vendela. Jego także musnęła pałką. Ale przecież ja nie jestem chory, zaptotesto- wał w duchu. W odpowiedzi ujrzał rozżarzone oczy Tun-sij, błyszczące za frędzlami przesłaniającymi jej twarz. Stanęła na środku i poczęła uderzać w bęben. Na początku dźwięki były jakby lekko przytłumione, jednostajne, rytmiczne. Tun-sij monotonnie zawodziła rytualną pieśń. Z coraz większą siłą uderzała w bęben, nie zmieniając jednak tempa. Pieśń stawała się coraz bardziej wyrazista. Czas płynął, wszyscy siedzieli nieruchomo, utkwiwszy w niej wzrok. - Co ona robi? - niemal bezgłośnie szepnął Vendel do Irovara. - Usiłuje odszukać zbłąkane dusze - odparł Irovar równie cicho. - Musi odnaleźć dobre duchy, które jej pomogą. Może to być duch niedźwiedzia lub innego zwierzęcia. Duchy przodków lub szamanów. Może nawet uda jej się odnaleźć twoją duszę. Tun-sij twierdzi, że jest dobra. Duchy ją poprowadzą, dopomogą w uzyskaniu odpowiedzi na pytania zadane przez plemię. Prośby dotyczą różnych spraw: powodzenia na polowaniach, odegnania złych duchów. Są tacy, którzy pragną, by dowiedziała się, jaka będzie przyszłość naszego ludu. Dudnienie bębna było teraz tak ogłuszające, że Vendel musiał odczytywać słowa z ust Irovara. - A ci chorzy, których dotykała? - Będzie szukać sił do ich uzdrowienia, do wypędzenia z ich ciał złych duchów choroby. Teraz prosi ducha rzeki, by zesłał nam dobre połowy łososia. Vendel nie pytał więcej. Nie chciał wiedzieć, dlaczego dotknęła i jego. Wydawało się, że Tun-sij wyczerpała już wszystkie swoje siły. Poważnie się o nią zaniepokoił. Jej oddech stał się nierówny, z trudem chwytała powietrze, chwiała się na nogach. Wyglądało na to, że stopniowo wpada w trans. Na Vendelu wywarło to wielkie wrażenie, ale dla pozo- stałych, jak się zdawało, sytuacja była zwyczajna. Bęben dudnił, Tun-sij zachowywała się niby opętana, rzucała się i podskakiwała, tańczyła i kręciła w kółko. I nagle wydarzyło się coś niepojętego, co Vendel mógł wy- tłumaczyć tylko niezwykłym nastrojem, w jaki i on dał się wprowadzić. - Nawiązała kontakt z duchami - szepnął Irovar. - Wzięły ją w posiadanie. Szamanka krzyknęła, wypowiadając jakieś słowa, któ- re zabrzmiały niemal jak rozkazy. I - Vendel mógłby przysiąc, że to prawda - w odpowiedzi rozległo się wołanie. Nadeszło z daleka, od zachodu, straszne, ochryp- łe, nieludzkie. - Teraz przenosi się do innego świata - szepnął Irovar. - Nie, nie ruszaj się, zostaw ją! Tun-sij upadła na ziemię, chwyciły ją silne drgawki. Po chwili ciało się uspokoiło, leżała nieruchomo. Umarła, pomyślał przerażony Vendel. Nikt jednak nie reagował. Całe zgromadzenie czekało. - Jej dusza znajduje się teraz w świecie duchów - mruknął Irovar. - Tam otrzyma odpowiedź na wszyst- kie nasze pytania i modlitwy. Tun-sij leżała na ziemi, zdawało się, całą wieczność, nikt jednak nie przerywał jej transu. Wszyscy z napięciem czekali, aż powróci i opowie o rezultatach swej podróży w zaświaty. Bęben nadal przymocowany był do jej nadgarstka, ale pałka wypadła z dłoni i potoczyła się aż do stóp jednego z mężczyzn. Wpatrywał się w nią, choć nie wydawało się, by traktował to jako zły omen. Wiatr wył i szeleścił skórami pokrywającymi stożko- wate juny. Gdzieś daleko psy walczyły o strawę. Sły- chać było huk pękających na rzece lodów. Poza tym na pustkowiu panowała cisza. Nikt by nie pomyślał, że zebrało się tu tyle ludzi. Nareszcie czarne ramię szamanki poruszyło się. Dłoń bezradnie miotała się po ziemi, Vendel spojrzał na Irovara, ale ten nawet nie drgnął, by jej pomóc. Prawdopodobnie było za wcześnie. Upłynęło jeszcze kilka minut, Tun-sij wstała. Wtedy podniósł się także Irovar i wręczył jej kilka małych przedmiotów, których Vendel z daleka nie mógł rozpo- znać. Wzięła je do ręki, a Irovar uwolnił ją od ciężaru bębna. Stała chwiejąc się. W zamyśleniu przyglądała się podanym przedmiotom, po czym ułożyła je w określony wzór przed kobietą z dzieckiem na ręku. Vendel zorien- tował się teraz, że były to różnokolorowe kamienie i długi kieł jakiegoś drapieżnika. Tun-sij pochyliła się nad dzieckiem, ale ponieważ stała zwrócona plecami do Vendela, zasłoniła mu widok i nie wiedział, co robiła. Stała tak długo, mamrocząc monoton- nie jakieś słowa, aż nagle się wyprostowała. Zobaczył, że matka dziecka wsuwa coś za pazuchę, najwidoczniej lek. Starcowi nakazano wysunąć się bardziej na środek. Przemieścił się z trudem. Szamanka usiadła mu na plecach i masując kark i barki mruczała coś jednostajnie. Ven- delowi wydawało się jednak, że widzi jakby obojętność w jej poczynaniach. Czyżby uznała, że ten człowiek jest już stracony? Kobicta wyglądająca na chorą musiała położyć się na plecach. Tun-sij usiadła nad nią i odmawiając rytualne zaklęcia masowała jej klatkę piersiową. Później wręczyła jej środek leczniczy wyciągnięty gdzieś z zakamarków obszernych szat. Szamanka szybko przechodziła od jednego chorego do drugiego. Jeden z mężczyzn musiał położyć się na wznak, a ona nakazała mu rozpiąć spodnie. Tym tazem usiadła tak, by zgromadzeni nie widzieli chorego, odsłaniając tym samym widok Irovarovi i Vendelowi. Ku bezbrzeżnemu zdumieniu Szweda odmówiła kilka magicznych formuł nad najintymniejszą częścią ciała mężczyzny, która natychmiast urosła do swych mak- symalnych rozmiarów. Irovar szepnął: - On ma sześć żon, ale ani jednego dziecka. Prosił bogów o płodność. Tun-sij mocno chwyciła wznoszący się ku niebu członek mężczyzny i dyskretnie na niego napluła. Potem podała mężczyźnie jakąś miksturę. Podniósł się oszoło- miony. Vendel był wstrząśnięty. Jeśli ona ze mną zrobi coś podobnego, to natychmiast stąd uciekam. Bez słowa! pomyślał. W końcu został tylko on. Ucieknę, myślał. Ale spod woli Tun-sij niełatwo było się wyrwać. Podeszła do niego, dając mu znak, by pochylił się do przodu. No, dzięki Bogu, na to mogę się zgodzić. Oparł czoło o kolana z niecierpliwością czekając, co też ona z nim zrobi. Szamanka usiadła mu na plecach, podobnie jak czyniła to z innymi, i wbiła palce w kark i tył głowy. Ale ja nie jestem chory! pomyślał. Przestań! Ona jednak najwidoczniej miała wobec niego inne plany niż uzdrawianie ciała. Jej dłonie miękko poruszały się wokół czoła Vendela, nie dotykając go. Pozostawały w niewielkiej odległości od skóry, ale czuł plynące od nich intensywne ciepło, które przez skórę i czaszkę przenikało wprost do jego mózgu. Było to przerażające, a zarazem cudowne. Zmysłowe, palące, wszechogarniające. Vendel miał wrażenie, że to niezwykła erotyczna moc, nie pochodząca wszakże od Tun-sij, lecz dzięki jej pośrednict- wu docierająca do najgłębszych zakamarków jego duszy i ciała. Pomimo że się opierał, poczuł, że podziałało to na niego tak jak na poprzedniego mężczyznę. Na szczęście siedział skulony, nikt nie mógł tego zobaczyć. Miał jednak nieprzyjemną pewność, że Tun-sij zdaje sobie sprawę z jego kłopotliwego stanu. Puściła go. Przez cały czas szeptała mu zaklęcia prosto do ucha. Teraz w głowie nadal rozbrzmiewało ich echo, choć nie rozumiał ani słowa. Szamanka usiadła między nim a Irovarem. Czuli, jak bardzo jest wyczerpana. Obydwaj oparli dłonie na ziemi za jej plecami, by mogła się oprzeć o ich ramiona. Zaczęła opowiadać, co przeżyła w świecie duchów. Jej głos był zadziwająco mocny, jakby zebrała wszyst- kie swe siły po to tylko, by jej słowa dotarły do całego zgromadzenia. - Tun-sij mówiła długo, Vendel obserwował, jak w miarę jej opowiadania twarze zgromadzonych jaśniały. Przepowiednie mówiły najwyraźniej, że widoki na przyszłość są pomyślne. Tun-sij była tak wycieńczona, że trzeba było ją zanieść do domu i położyć. - Ona jest wspaniała - rzekł Vendel. - Najlepsza w okolicy - potwierdził Irovar uroczystym tonem. - Wielu szamanów musi pomagać sobie tymi czerwonymi, biało nakrapianymi grzybami, które rosną w lasach. Dzięki nim mają wizje. Tun-sij niczego takiego nie potrzebuje. W zimowym obozie zdarza się, że ludzie z innych plemion, Khanti i Mansi, zwracają się do niej o radę. A to nie jest zwykła rzecz! Vendel wiedział, że Khanti i Mansi to nazwy Ostiaków i Wogułów używane przez nich samych. Obydwa słowa znaczyły "człowiek". Irovar przetłumaczył żonie pochwały Vendela. Wy- czerpana pokiwała głową. - Słyszałam - odparła krótko, ale Vendel dostrzegł na jej zmęczonej twarzy cień radości. Irovar wraz z dziećmi wyszedł spuścić łódź na wodę. Vendel ofiarował się zaopiekować przez ten czas Tun-sij i nagle pojął, że tego właśnie wszyscy pragnęli, najbardziej chyba ona sama. Może i był tchórzem, ale nie ośmielił się zapytać, co z nim zrobiła. W milczenlu usiadł niedaleko jej posłania, gotów czuwać nad nią w czasie snu. Węzełek miał już przygotowany do podróży. Tun-sij jednak wcale nie miała zamiaru spać. Była teraz tak blada, że sprawiała wrażenie, iż ma się do czynienia z żywym trupem. Chociaż polarny wiatr osmagał jej skórę, nadając brązową barwę, pod lekko błyszczącymi oczami widniały cienie. Już wcześniej Irovar zajął się jej szamańskim strojem i powiesił go na miejscu, za zasłoną ze skóry renifera. Powieszczenie znowu wyglądało całkiem zwyczajnie. - Nie zakończyliśmy naszej porannej rozmowy - po- wiedziała Tun-sij. - Tak, wiem. Miałem do ciebie wiele pytań. - To, co opowiadałeś o Ludziach Lodu, rozbudziło moją ciekawość. A czy ty chcesz usłyszeć moją historię? - Czekam na nią. Pokiwała głową. Przez chwilę leżała nieruchomo na plecach, wpatrzona w sufit. - Wygnano nas - Tun-sij rozpoczęła opowieść. - Nasz biedny, nieszczęśliwy lud został wypędzony ze starego kraju z powodu swych umiejętności. - Jaki to był kraj? - Nie wiem, Vendelu. Leżał daleko na wschodzie. Kiedy moi przodkowie tu przybyli, ich wędrówka trwała już od niepamiętnych czasów. Mongołowie? zastanawiał się. Istniały pewne cechy, które by na to wskazywały. A mimo wszystko chyba nie. Jakim językiem przemawiał w transie Ulvhedin? Ugryj- skim? - Twój lud... czy ktoś pozostał na wschodzie? - Nie, to była tylko mała grupa, szczątkowa część plemienia, które od tysięcy lat prześladowano z powodu czarodziejskich sił i magicznych mocy. Vendelowi przebiegł po plecach dreszcz. - Ale nie wszyscy tu zostali? Irovar wspomniał, że po prostu przemieszczali się tędy. W górach Taran-gai zostało tylko czworo. - Tak. Cztery kobiety. Z dziećmi. Właściwie więc było ich więcej niż czworo. - A reszta? - Skierowała się na zachód. Nikt nie znał ich losu. Vendelowi z trudem przychodziło mówienie. - Irovar... a może ty? Nie, raczej Irovar wspominał, że pośród was były jakieś potworne istoty. - Nie było tak od początku, ale kiedy przybyli do Taran-gai, zaczęły dziać się straszliwe rzeczy. Zostali tu dość długo. - Jakie straszliwe rzeczy? - Zaraz usłyszysz. W podróż, która ciągnęła się wiele lat, wyruszył z nimi pewien mały chłopczyk, stworzenie na wskroś złe. Powiadają, że obce mu były takie uczucia, jak życzliwość czy litość. Kiedy miał około piętnastu lat, uczynił jedną z kobiet ciężarną. W naszym plemieniu było to niewybaczalne przestępst- wo. Dziewczyna została odrzucona przez swoją społe- czność. Tu właśnie musiała rozstać się ze współ- plemieńcami, a wraz z nią zostały jeszcze trzy kobiety po to, by jej pomóc, a tak naprawdę dlatego, że nie miały już sił na dalszą wędrówkę. Dwie z nich także spodziewały się dziecka, a wszystkie trzy były wdowa- mi, ich mężowie zginęli niedługo przedtem. Te cztery kobiety stały się zalążkiem plemienia w Taran-gai. Z czasem ich dzieci pożeniły się między sobą i znów spłodziły dzieci. Znali się na czarach, ale byli zdolnymi, pracowitymi ludźmi. A potem dotknęła ich przekleńst- wo. - Jakie przekleństwo? Tun-sij odetchnęła głęboko. - Okazało się, że ten, który był synem złego chłopca, nosił w sobie złe dziedzictwo. On sam był zwykłym człowiekiem, ale i on miał syna. A ten okazał się potwarem! Vendel wahał się dłuższą chwilę. W końcu jednak zapytał cicho: - Czy miał żółte oczy? - Tak, powiadają, że miał wilcze oczy. A po nim przychodziły na świat, nie w każdym pokoleniu jak u was, lecz od czasu do czasu, złe istoty. Nieludzie, potwory! Vendelowi wydawało się, że w jurcie nagle zrobiło się niezwykle duszno, tak trudno było mu oddychać. Kilka- krotnie przełknął ślinę, czując, że Tun-sij czeka, by zadał jej pytanie. W końcu wydusił je z siebie: - Ten młody chłopiec, piętnastolatek, który wędrował wraz z twoim ludem... który wraz z nimi wyruszył na zachód... czy znasz jego imię? - Tak. Vendel jeszcze raz odetchnął głęboko i zapytał: - Jak się nazywał? - Zwał się Tan-ghil. Tan-ghil! Tengel? - Tengel Zły - szepnął. - Tak, ale mylisz się, mówiąc, że nawiązał kon- takt z waszą złą siłą, Szatanem, tam u was. Nie było tak. Tego, co naprawdę straszne, dokonał już tutaj, w Ta- ran-gai, - Ale kociołek, który zakopał? Czy to także wymyś- lono? - Nie. Zakopał w ziemi naczynie: jakie, nie wiem. I musicie zrobić, co w waszej mocy, by je odnaleźć. Ale nieprawdą jest, że w środku są zioła i resztki wywaru. To jest zupełnie co innego. - Co takiego? - Nie ma czasu, by teraz to wyjaśniać. Oni niedługo wrócą, a i ja jestem już bardzo zmęczona. - Rozumiem. Powiedz mi tylko, dlaczego tak ważne jest, byśmy odnaleźli owo naczynie? Czy dzięki temu uwolnimy twój i mój ród od przekleństwa? Tun-sij przymknęła oczy i odpowiedziała skinieniem. Była już teraz tak słaba, że trzymała dłoń Vendela w swojej, jakby chcąc czerpać siłę od niego. - I to także. Musimy być wolni. Ale najważniejsze jest, by... zniszczyć Tengela Złego. - Teraz cię nie rozumiem. Jej palce wpiły się w jego dłoń. - Jeszcze tego nie zrozumiałeś? Nikt z was tego nie pojął? Tengel Zły, nasz Tan-ghil, wcale nie sprzedał SWOJEJ duszy waszemu Szatanowi. On sprzedał swoich potomków, by w zamian otrzymać wieczne życie. - Chcesz powiedzieć, że... - Tengel Zły nadal żyje. ROZDZIAŁ IX Jedyne, co Vendel był w stanie po dłuższej chwi wydusić z siebie, było niewyraźne i bardzo szwedzkie: - Chyba oszałałaś? Tun-sij naturalnie nie zrozumiała. Czekała w mil- czeniu. W końcu odezwał się po rosyjsku: - Ja nie mogu uwierit'! Ona tylko wzruszyła ramionami. Vendel leżał na skórach reniferowych, wsparty na łokciu, i przyglądał się jej z niedowierzaniem. Tun-sij spoczywała jak przedtem ze wzrokiem utkwionym w otworze w dachu. Usiłował ją przekonać: - Tun-sij, nie mówisz chyba poważnie! Powoli zwróciła ku niemu zmęczone oczy. - Uważasz, że opowieść o Ludziach Lodu brzmi rozsądniej? Sprzedać Szatanowi duszę w zamian za bogac- two? - Masz rację - przyznał Vendel zastanowiwszy się chwilę. - Ale wszystko, co łączy się z Ludźmi Lodu, jest niepojęte. - Tak. Ponieważ Ludzie Lodu dotknęli źródeł życia. Nic więcej na ten temat nie powiedziała. Vendel spytał więc zaczepnie: - Mówisz, że sprzedał swych potomków, by w zamian cieszyć się życiem. Ale komu ich sprzedał? - Shamie. Śmierci. Wolą Shamy było uczynić z nich narzędzia, które zdobywałyby dla niego przedwcześnie zgasłe istnienia. Takie bowiem Shama kocha najbardziej. Zamienia je później w kwiaty w swoim ogrodzie. Piękne, czarne kwiaty. Ogród śmierci? Vendelowi zakręciło się w głowie. - A więc potrzebni mu byli pomocnicy? Mordercy, innymi słowy? Nie, Tun-sij, to brzmi zbyt niepraw- dopodobnie! - Uważasz pachołków śmierci za coś niezwykłego? A iluż takich jest na świecie, choć wcale nie ciąży na nich przekleństwo jak na Ludziach Lodu? Vendel musiał przyznać jej rację. - Podżegacze wojenni. Żołnierze, którym zabijanie sprawia rozkosz. Widziałem aż nazbyt wielu podobnych ludzi, Tun-sij. Dlaczego więc Shama miałby się trudzić, by zdobyć zaledwie ich kilku, po jednym w każdym pokole- niu? - Zapominasz o jednym, Vendelu. Shama nie jest bogiem całego świata. On jest nasz, tylko nasz... Nad tym stwierdzeniem Vendel długo się zastanawiał. Słowa Tun-sij okazały się jednak zbyt trudne do zro- zumienia dla jego zmęczonego umysłu. - Twierdzisz, że Tengel Zły żyje - powiedział agresyw- nym tonem, irytowała go bowiem niezrozumiałość jej wypowiedzi. Zawsze z trudem przychodziło mu pogodze- nie się z przekłeństwem ciążącym na Ludziach Lodu. A teraz pojawiła się ta prosta, prymitywna kobieta z kraju położonego dalej niż kraniec świata i całą historię prze- kręciła, by jeszcze bardziej pomieszać mu w głowie. - Jeżeli on żyje, to dlaczego nikt go nie widział? - Czy jesteś pewien, że nikt go nie spotkał? Vendel zastanowił się. - Było w rodzie dwoje, którzy twierdzili, że ujrzeli. Dwoje z dotkniętych. Prawdziwa czarownica o imieniu Sol. I młody chłopak Kolgrim, który zaraz potem umarł. Tun-sij kiwnęła głową. - Sądzę, że powinieneś wierzyć ich słowom. - Powiadają, że on czuwa przy kociołku. Ale nie może chyba czynić tego całą wieczność? - Nie, nie sądzę, by strzegł kociołka. Na tyle dobrze znam przeklętych z naszego rodu, iż wiem, że oni widzą więcej niż inni; dostrzegają to, co należy do świata cieni. - Tak, to prawda. - A więc twoi dotknięci widzieli tylko jego cień. My także mamy swoje legendy o Tan-ghilu. Podobno leży uśpiony. Ukazuje się jako duch, i to tylko tym, którzy potrafią widzieć. - A gdzie leży uśpiony? - Vendel nic nie mógł poradzić na to, że w jego głosie zabrzmiała rezerwa, granicząca niemal z bluźnierstwem. - Tego nie wie nikt. Przez chwilę trwali w milczeniu. Vendel sądził, że Tun-sij już zasnęła, i mruknął pod nosem tylko do siebie: - Ale to się nie zgadza! - Co takiego? - Wybacz, jeśli cię obudziłem! - Nie spałam. - Chodzi mi o jednego dotkniętego w każdym pokole- niu. Jeśli obciążeni zdarzają się i u nas, i u was, będzie to zatem więcej niż jeden. - To nie takie pewne. Po pierwsze powiedziane jest "przynajmniej jeden w kaźdym pokoleniu", a po drugie na pewno zdarzało się u was, że w którymś pokoleniu brakowało dotkniętego. Wtedy przekleństwo z pełną siłą uderzało w nas. Weźmy twoje pokolenie, czy jest w nim ktoś dotknięty? - Tak, jest ktoś o bardzo żółtych oczach, o kim nikt nie chce mówić. - To może się zgadzać, bowiem w Taran-gai nie ma nikogo w twoim wieku, kto byłby tak ciężko dotknięty. A jak jest w następnym pokoleniu? - Skąd mogę wiedzieć? Dopiero niedawno doro- śliśmy, a poza tym nie było mnie w domu od ośmiu lat! - Mogę cię więc zapewnić, że w następnym pokoleniu nie będzie żadnego dotkniętego. W moich górach bowiem niedawno narodził się chłopiec, którego brzydota nie ma sobie równych. Jest bezpośrednim potomkiem naszego Tan-ghila. - Chyba wszyscy są jego potomkami? - Mniej lub więcej. Ale przekleństwo trzyma się bezpośredniej linii po ojcu. - Rozumiem. Czy często widujesz swoich krewnych? - Nie. Bardzo rzadko. Za rzadko. Nikt stąd nie ma odwagi mi towarzyszyć, nawet Irovar. Vendel ożywił się. - Tun-sij, zabierz mnie tam kiedyś! Chciałbym spotkać moich krewnych. Pochylił się ku niej, ona popatrzyła na niego z gorzkim uśmiechem. - A czy nie miałeś zamiaru uciec od nas dzisiejszej nocy? Rzadko czuł się do tego stopnia zaskoczony. - Skąd wiesz? Nie odpowiedziała wprost. - A więc zmieniłeś zdanie? Vendel znów ułożył się na posłaniu. Zamyślił się. - Nie wiem, Tun-sij. Naprawdę nic już nie wiem. Coraz bliżej słychać było głosy, zasłona w otworze wejściowym odchyliła się. Vendel przyjął to z niezadowo- leniem, tak wiele jeszcze pytań pragnął zadać. - O - zdziwił się Irovar. - Nie śpicie? Czy wypoczęłaś, moja droga? - zwrócił się do żony. - Spędziłam miłe chwile - odrzekła, uśmiechając się spokojnie. Udali się na spoczynek, wszyscy w odświętnym na- stroju. Ponieważ spali w ubraniach, jakie nosili na co dzień, nikt nie musiał się nikim krępować. Nad obozem u wybrzeży Morza Karskiego zapadła cisza. Tylko gdzieś z daleka, z tundry, niosło się przeciągłe wycie wilków. Vendel nie mógł jednak zasnąć. Myśli, niezwykłe, obce, krążyły mu po głowie. Po paru godzinach wstał i po cichu wyślizgnął się na dwór. Węzełek zabrał ze sobą. Był to najlepszy moment, by opuścić krainę Nieńców. Przystanął przed jurtą, pogrążoną w świetle nocy. Miejsce, które dopiero co wypełnione było ludźmi, teraz w ostrym blasku północnego słońca zdawało się przeraź- liwie puste. Stał długo, nie mogąc zebrać myśli. Nieobec- ny duchem podniósł z ziemi czarny frędzel, który podczas dzikiego tańca odczepił się od stroju szamanki. Ogarnęła go nieprzeparta chęć, by zobaczyć Taran-gai z bliska, poznać mieszkańców tej krainy. Sam jednak nie mógł się tam udać, tyle jeszcze rozumiał. Ci, którzy tam żyli, musieli być twardym ludem. Na pewno zaraz przeszyłaby go strzała, wypuszczona z ukrycia na jednym z wierzchołków. Musi mu towarzyszyć Tun-sij. Jeśli zostanie tu jeszcze kilka dni, jakie to będzie miało znaczenie? Kto powiedział, że musi uciekać jeszcze tej nocy? Irovar twierdził, że najlepiej wyruszać pod koniec lata. Tak długo nie miał zamiaru czekać, ale rada sama w sobie była mądra. Kruszenie lodów jeszcze się nie skończyło, dlaczego więc tak spieszyć? Vendel odwrócił się i wszedł do jurty ze swym tobołkiem. Z rezygnacją - chwilowo - poddał się swemu losowi i wsunął pod przykrycie. Od skór bił ostry odór renifera, od ścian zapach dymu, jak to zwykle bywa w takich chatach, ale Vendel już wiedział, że z czasem można się do wszystkiego przyzwyczaić. Kiedy podjął decyzję, że nie ucieknie tej nocy, opuścił go niepokój i zasnął z głową pełną rozbieganych myśli o Ludziach Lodu i Taran-gai. Tun-sij słyszała, jak jego oddech z wolna się uspokaja i wyrównuje podczas snu. Odwróciła się na bok i uśmie- chnęła z zadowoleniem. Wiedziała więcej niż on. Następnego dnia podczas dzielenia reniferów Vendel dokonał zaskakującego odkrycia. Jego spojrzenie padło na Sinsiew. Biegła, by zagrodzić drogę kilku zwierzętom, które wyrwały nie tam, gdzie trzeba. Vendel patrzył na smukłe ciało dziewczyny, na niezwykle długie jak na osobę z ludu Juratów nogi, na tańczące w powietrzu czarne warkocze i rozpłomienioną twarz. Przecież ta dziewczyna jest śliczna! Nie w zwykłym rozumieniu tego słowa, na to jej twarz była zbyt wschod- nia. Ale w jej ruchach kryło się coś nieodparcie zmys- łowego. I ta tęsknota w spojrzeniu, na którą dotychczas nie zwrócił uwagi. W ciągu dnia po wielekroć łapał się na tym, że na nią patrzy, i za każdym razem ogarniało go pragnienie, o jakie dotychczas nigdy się nie podejrzewał. Sinsiew traktowała go jak powietrze, demonstracyjnie okazywała pogardę. To tylko jeszcze bardziej go podniecało. W pewnym momencie zauważył, jak Sinsiew uśmiecha się, patrząc na niezgrabnie podskakujące reniferzątko. Stwierdził, że nigdy jeszcze nie widział czegoś tak pięknego jak ów uśmiech. Gdyby tylko zechciała bodaj raz tak się uśmiech- nąć do niego, potem mógłby już umrzeć. Wiele innych młodych dziewcząt z wioski czyniło wobec niego gesty zachęty. Rumieniąc się ze wstydu uświadomił sobie, że jego pięć małych przyjaciółek z pewnością rozgłosiło wszem i wobec o jego zaskakują- cych możliwościach jako kochanka, a zwłaszcza o fizycz- nych atrybutach, z którymi jurackie nie mogły się równać. Było to dla niego ogromnie kłopotlivre, tym bardziej że wyraz twarzy Sinsiew świadczył o pogardzie, jaką dziew- czyna żywi dla jego wyczynów w drodze nad Morze Karskie. Tun-sij nie pokazywała się tego dnia. Leżała, wycień- czona obrzędem, który odbył się poprzedniego wieczoru. Vendel miał ochotę z nią porozmawiać, ale Irovar odradzał. Prosił, by dał jej jeszcze jeden dzień. Vendela dręczyła niemożność podjęcia decyzji co do swej najbliższej przyszłości. Jego niezłomne dotychczas postanowienie, by spieszyć do domu w Szwecji tak szybko jak nogi poniosą, przesłoniła cała gama nowych spraw. Taran-gai. Musiał na własne oczy ujrzeć tę krainę, jeśli w ogóle krainą można nazwać kilka szczytów. Musiał pomówić z tymi, którzy tam mieszkają, zdobyć rozsąd- niejsze wyjaśnienie niż te bajdy o nieśmiertelnym Tan-ghilu, które przekazała mu Tun-sij. Chciał porównać historię obu ludów. Może wspólnie zdołają znaleźć rozwiązanie, uwolnić od przekleństwa ciążącego nad Ludźmi Lodu. No i jeszcze dopiero co zrodzone uczucie do Sinsiew. Vendel wiedział, że jest ono całkiem niepodobne do tego, jakie żywił wobec Marii Skagh. Nie było to już młodzień- cze zadurzenie, lecz odwieczna siła, która wreszcie za- czynała dochodzić w nim do głosu. Nie potrafił jej powstrzymać, nawet gdy starał się z całej mocy. A ona...? Zimna niby lód! Wiedział już, ku komu zwróciło się jej serce, ku młodemu pasterzowi. Vendel nie potrafił ocenić, czy jej miłość jest odwzajemniona, ale Sinsiew zawsze pojawiała się w pobliżu młodego pasterza, gdziekolwiek ten się ruszył. Nie pomagało mu wcale, że pięć dziewcząt kręcilo się wokół niego jak pszczoły koło ula. Vendel nie chciał okazywać im niechęci, ale ich uwielbienie ogromnie go zawstydzało, zwłaszcza gdy Sinsiew znalazła się niedaleko. Nie mógł pojąć nagłej zmiany nastawienia w stosunku do Sinsiew. Był teraz jak zauroczony, a przecież zrazu wydawała mu się skwaszona i nudna. Nie pomagało tłumaczenie, że miłość do dziewczyny takiej jak ona, z obcego, dalekiego kraju, z innej kultury, nie ma przyszłości. Miłość nigdy nie idzie w parze z rozsądkiem. Na długie chwile potrafił zapomnieć o podróży do domu. A kiedy przypominał sobie o tym, czuł się boleśnie rozdarty. Raz spotkał Sinsiew między chatami, wlaściwie wpadli na siebie, i Vendel pomyślał: Teraz mam szansę, by zrobić na niej wrażenie, pawiedzieć coś miłego, by zwróciła na mnie uwagę! Co jednak można powiedzieć, gdy zna się tylko dwadzieścia słów w obcym języku! Naturalnie odebrało mu mowę, czyż bowiem mógł rzec: "Tu w ogrodzeniu brakuje jeszcze brzozowego pnia"? Było ta jedynym całe zdanie, jakie umiał wypowiedzieć w języku Nieńców. Zwłaszcza że ogrodzony wybieg dla zwierząt znajdował się w drugiej części obozu... Zdobył się więc jedynie na głupkowaty uśmiech, który tylko pogłębił jej pogardę dla niego. Vendel był zroz- paczony przez całe popołudnie. Tego dnia nie wyruszył w podróż do domu. Nie wyruszył też następnego ani jeszcze następnego. Zetknął się twarzą w twarz z codziennym twardym życiem Nieńców. Pomagał tam, gdzie mógł być przydatny, oczywiście zawsze członkom rodu Irovara. Podczas pracy chwytał nowe słowa i wyrażenia i coraz bardziej zbliżał się do ludzi. Konsekwentnie jednak odmawiał udziałhu w polowaniu. Z konieczności uczestniczył w połowach łososia, ale za każdym razem, gdy wyciągał rybę, z krwawiącym sercem prosił ją o wybaczenie. Zdawał sabie sprawę, że myślistwo i rybołówstwo w tych warunkach stanowią absolutną konieczność. Tutejszy lud nie znał chleba. Jak zresztą Nieńcy mogli uprawiać zbaże? W tajdze i tundrze udawała im się zebrać nieco ziół, ale miały one głównie lecznicze przeznaczenie. Odżywiali się wyłącz- nie jagodami i pokarmami pochodzenia zwierzęcego. Odmawiając udziału w polowaniu, Vendel utracił nieco z szacunku, jakim go tu darzono, to pewne, ale pochodził z Ludzi Lodu i po Silje odziedziczył głębokie zrozumienie dla zwierząt i ich życia. Nic na to nie mógł poradzić, że za każdym razem, gdy był świadkiem zabijania zwierzęcia, reagował niemal chorobą. Irovar był bardzo bogatym człowiekiem, posiadał pięć tysięcy reniferów. Właściwie więc Sinsiew stanowiła dobrą partię. Gdyby byli zalotnicy! Tylko w klanie Irovara znajdowali się jeszcze młodzi, nieżonaci mężczy- źni, a im nie wolno było zawrzeć małżeństwa z jego córką. Sinsiew nie chciała nikogo innego, tylko swojego kuzyna, ale o tym związku nie mogło być mowy i Irovar poważnie obawiał się, że młodzi odbiarą sobie życie z powodu nieszczęśliwej miłości. Co prawda w grę wchodzić mogło jeszcze dwóch mężczyzn z innych klanów, ale jeden z nich był już bardzo stetryczały i miał trzy żony, a drugiemu jeszcze mleko nie wyschło pod nosem. Vendel pojawił się więc niczym książę z bajki. Był nim dla wszystkich innych dziewcząt, tylko nie dla Sinsiew. Widział, że matka dziewczyny, Tun-sij, przygląda się córce czujnie, badawczo. I pewnego dnia nagle pojął wszystko. Wzbudziło to w nim gniew tak wielki, że postanowił rozmówić się z szamanką, w czasie gdy pletli sanie przed chatą. Bez wstępów napadł na nią, wzburzony. - A więc to tak! To właśnie uczyniłaś wtedy, podczas obrzędu! Zwróciłaś me pożądanie ku Sinsiew! Tun-sij uśmiechnęła się kpiąco. - Byłam wspaniała, prawda? Sam to powiedziałeś. - Tak, ale nie przypuszczałem... Do czego doprowa- dziłaś, czarownico? Zatrzymałaś mnie tutaj, sprawiłaś, że zapomniałem o domu, o rodzicach. Dlaczego? Dlatego, że nie możesz znieść myśli, iż twoja córka pozostanie niezamężna? Odwróciła się i dalej plotła sanie. - Szczęście mojej córki nie ma z tym nic wspólnego. Ani też twoje szczęście czy moje. Zbyt mało znaczymy w porównaniu z tym, co musi się stać. Masz poślubić moją córkę, Vendelu, a moim obowiązkiem jest do tego doprowadzić. Vendel gotował się ze złości. - Dobrze, ale nawet jeśli ja jej zapragnę, to co z tego? Ona mnie nie chce! Zwróć więc także jej oczy na mnie, żeby była w tym chociaż odrobina sprawiedliwości! A może masz zamiar uśmiercić jej kuzyna? To byłoby proste, prawda? Wiedział, że mówi tećaz bardzo niemądrze, ale nigdy jeszcze nie był do tego stopnia rozgniewany. Nie pozwoli sobą kierować! - Tu nie jest potrzebna żadna magia - odparła spokojnie. - Jesteś młody i przystojny. O ile znam Sinsiew, już jest tobą oczarowana. - Ha! - wykrzyknął Vendel. - Nie przypadła jej natomiast do gustu twoja przygoda z dziewczętami w drodze do nas. Sinsiew jest dumną kobietą. Pragnie męża, który będzie nietknięty. Vendel uderzył się pięścią w czoło. - Ze wszystkich nieznośnych kobiet musiałem zako- chać się w tej najbardziej nieznośne! Byłem nietknięty aż do tamtej nocy. I chciałbym ujrzeć mężczyznę, który oparłby się pokusie w takich okolicznościach. Za ich plecami rozległ się chłodny głos: - Ośmieszyłeś się przed całą wioską, przestając z tymi rozpustnicami. Vendel zerwał się na równe nogi. Przed nim stała Sinsiew. Z wyrazu jej twarzy, bardziej niż z pojedynczych słów, które zdołał wyłowić ze zdania, zrozumiał, co powiedziała. - Tun-sij - rzekł zgnębiony. - Oznajmij swej za- dzierającej nosa córce, że proszę o jej rękę. Tun-sij ptzetłumaczyła dosłownie. Sinsiew odpaliła bez wahania: - Powiedz tej tyce, że chcę mieć męża, który będzie mnie godzien. Nie takiego, który ugania się za dziew- czętami. Nie takiego, który nie ma ani jednego renifera i boi się polować. Który nigdy nie złowił wielocyba ani nawet foki, który boi się wbić nóż w łososia i nie potrafi nawet pochwycić cielęcia renifera. Kiedy matka przetłumaczyła jej słowa, Wendel odparł sucho: - Wydaje mi się, ae są jeszcze inne wartości poza uśmiercaniem żywych stworzeń. Na przykład dobroć, życzliwość, ufność i miłość. Ale, tzecz jasna, jeśli ważniej- sze jest dla ciebie bogactwo i nieroztropne ryzykanctwo, to znaczy, że nic mi po tobie. Sinsiew wybuchnęła niczym beczka z prochem. - Jeśli chcesz mnie dostać, będziesz musiał pokazać, co potrafisz! Mam poza tobą wielu zalotników. Obrażone "Ach, tak?" było jedyną odpowiedzią, na jaką Vendel potrafił się zdobyć. - Wyobraź sobie, że tak właśnie jest! Tun-sij, dzielnie usiłująca nadążyć z tłumaczeniem, co przy jej znajomości rosyjskiego było naprawdę godne podziwu, powiedziała z cieniem rozpaczy w głosie: - Niech Irovar rozsądzi. Irovarze! Mąż jej nadszedł spokojnym krokiem i Tun-sij wyjaś- niła mu przedmiot sporu. Kiwnął głową. - Obawiam się, że będziesz musiał stanąć o nią w zawody. Taki jest nasz obyczaj, gdy kilku stara się o tę samą dziewczynę. A ten stary, o którym ci mówiłem, także o nią prosił. Z powodu reniferów? pomyślał Vendel szyderczo. - Wobec tego Tuu też musi być wolno konkurować o mnie - zawołała Sinsiew. - Nie bądź głupia - ostudził ją Irovar. - Tuu jest twoim kuzynem. Sinsiew obstawała przy swoim. - A jeśli wygra, czy wtedy mnie nie dostanie? - Nie będzie brał udziału w turnieju. - Wobec tego ja się na to nie godzę. Vendel wstał, prostując się na całą swą długość. - Nie martw się, Sinsiew, nie spieszy się. Zanim uderzę w konkury, muszę zadbać o przyszłość moich małych przyjaciółek. Nie mam zamiaru tak po prostu się z tobą ożenić i skazać je na samotność przez całe życie. - Ciekawe, gdzie masz zamiac szukać dla nich mężów? - Zamierzam pomówić na ten temat z twoją matką. Jestem za nie odpowiedzialny. Jeśli nie znajdę im męża, sam je wezmę. Postaram się o to, by miały dzieci i były bezpieczne. Potem opuszczę wasz kraj i powrócę do siebie, do domu. W oczach Sinsiew pojawił się jakby cień lęku. - Możesz walczyć o mnie. Ale musisz też postarać się o to, by zwyciężyć. Inaczej uciekniemy razem z Tuu. - Uciekniecie? - powtórzył Irovar z pociemniałą twarzą. Sinsiew odwróciła się do ojca. - Albo razem poszukamy śmierci. Vendel powiedział szybko: - Sądzę, że nie mówisz tego poważnie, Sinsiew. Inaczej nie przejęłabyś się tak, gdy powiedziałem, że ożenię się z dziewczętami. Ilu właściwie chciałabyś mieć mężów? - Tak właśnie mówiłam, Vendelu - powiedziała Tun-sij po rosyjsku. - Ona ma do ciebie słabość. Chce tylko, byś pokazał, że jesteś odważny i silny. To jej wystarczy. Sinsiew, kiedy powtórzono jej słowa Vendela, obraziła się i uciekła, przemykając między domami jak cielę wypuszczone wiosną na pastwisko. - Ona ma dopiero szesnaście lat - Irovar po ojcowsku próbował usprawiedliwić córkę. - A poza tym jest z naszego rodu, Vendelu, nie zapominaj o tym - rzekła Tun-sij. - Z Ludzi Lodu. Zrozumiałam, że i u was niektórzy są bardzo porywczy. - To prawda - przyznał Vendel, patrząc w ślad za uciekającą dziewczyną. - Wiele było podobnych do niej. Samodzielnych, opornych, trudnych do okiełznania. Ale ja mówiłem poważnie, Tun-sij. Pragnę porozmawiać z tobą o przyszłości tych pięciu samotnych dziewcząt. Irovarze, ty także możesz tego posłuchać, jeśli masz ochotę. Przyda nam się twoja pomoc, gdy trudno nam będzie się porozumieć. Irovar usiadł przy nich. Tego dnia nie było tak ciepło, słońce skryło się za chmurami, a wiatr od razu stał się bardziej dokuczliwy. Vendel poczuł, że marzną mu palee. Nie miał jak oni futrzanych rękawic, skóra na dłoniach była więc czerwona i popękana z zimna. - Tun-sij, wspomniałaś, że lud, który mieszka w Ta- ran-gai, wymiera. Czy z tego samego powodu, co wy? Czy także zostały tam same kobiety? - Wprost przeciwnie! Gdyby tak było, nie groziłoby im wymarcie. Pośród nich jest za mało kobiet, na tym polega ich tragedia. - No, to wszystko jasne! Małżonkowie popatrzyli na niego, nic nie rozumiejąc. Vendel wyjaśnił: - Zapytałem kiedyś, czy wszyscy, którzy tam miesz- kają, to bestie, a ty gwałtownie zaprotestowałaś, mówiąc, że to zwykli ludzie żyjący w surowym klimacie i niepraw- dopodobnie ciężkich warunkach. - To fakt. Irovara ni stąd, ni zowąd pochwycił atak kaszlu. - No, żeby tacy znów zwyczajni... Ostre spojrzenie żony sprawiło, że urwał w pół zdania. - Tun-sij, chciałbym, żebyś poszła ze mną do Taran-gai - ciągnął z ożywieniem Vendel. - Chcę ujrzeć tych ludzi na własne oczy, nie oddam bowiem moich małych przyjaciółek byle komu. Jeśli tamci mężczyźni zgodzą się, zapytam dziewczęta... - One nigdy się na to nie zdecydują - krótko orzekł Irovar. - A ty? Ożeniłeś się z jedną z nich - przypomniał Vendel. - Czy ktoś w twoim plemieniu narzeka na Tun-sij? Uważa ją za niebezpieczną? - Szanują ją - z zadumą przyznał Irovar. - I to jest prawdziwy szacunek. - Sam widzisz! Sądzę, że lęk przed Taran-gai bierze się głównie z przesądów i nieświadomości. Dwieście lat temu w Norwegii, w Trondelag, było dokładnie tak samo. Wszyscy śmienelnie się bali Doliny Ludzi Lodu i prześlado- wali jej mieszkańców tylko dlatego, że ci znali się na czarach. Ale kiedy wreszcie rodzina Tengela Dobrego wydostała się stamtąd i osiedliła wśród zwykłych ludzi, zyskała ogromny szacunek z powodu swej dobroci i mądrości. Tun-sij wpatrywała się weń rozjaśnionymi oczyma. - Tak jakbym słyszała o losach mego ludu. Vendelu, wyruszymy najszybciej jak się da! - Nie masz sił na tak długą podróż - zaprotestował Irovar. - Zawsze znajdzie się siły na to, czego się naprawdę pragnie - odparła. - Dlaczego mielibyśmy zwlekać? Dziewczęta weźmiemy ze sobą, niech zobaczą, co je czeka! - Nigdy się na to nie zgodzą. - Przecież będzie z nami Vendel. Pojadą za nim, byle tylko znaleźć się w zasiegu jego męskości. Podczas gdy Vendel starał się opanować nagłe za- wstydzenie, dyskusję zakończył Irovar, który kategorycz- nie sprzeciwił się zabieraniu dziewcząt na tak przerażającą wyprawę. O dziwo, Tun-sij uległa jego woli. Vendel nie spodziewał się tego, ałe fakt ów wiele mu powiedział o miłości, jaką ta władcza kobieta żywiła do męża. Okazało się to jeszcze wyraźniej, gdy Irovar dość ostrożnie zapytał: - A ja? Czy mam tu siedzieć i czekać? W oczach Tun-sij pojawiło się ciepło, jakiego Vendeł nigdy jeszcze nie widział. - Ty? Wiesz przecież, że nie wytrzymam nawet godziny bez ciebie. Pocieszyło to Irovara. - Ale nie pójdę w góry! Byłem tam już kiedyś, raz, by pokazać twym rodzicom, że jestem ciebie wart! - Nigdy źle o tobie nie mówili. A więc ustalone. Przygotujmy się do podróży. Wyruszymy, gdy słońce na dobre zagości na niebie i nie będzie musiało walczyć z północnym wiatrem. Vendelu, pójdę teraz pomówić z dziewczętami. A ty ostatnią noc przed wyprawą powi- nieneś spędzić z nimi. - Ja? - zapytał przerażony. - Nie, nie trzeba, już mnie nie interesują. - Nie chodzi mi o ciebie. Dziewczęta chodzą za tobą krok w krok i całe ich pożądanie skierowane jest ku tobie. Jeśli mamy je namówić, by poślubiły moich krewniaków z Taran-gai, muszą uwolnić się od ciebie. Pozwól im się sobą nasycić, by później za tobą nie tęskniły. Vendełem wstrząsnął do głębi ten pokrętny stosunek do moralności. - Ale przecież to jakby drwić z Sinsiew prosto w oczy - wykrzyknął oburzony. - I nie mów, że nie musi się o niczym dowiedzieć! Te pleciugi zdradzą wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Tun-sij odwróciła się, by ukryć uśmiech. - No widzisz, już się prawie zgodziłeś. Vendel odszedł od nich, kryjąc wzburzenie. Widok Taran-gai, strzelistych, niedostępnych szczytów spowi- tych w śniegowe chmury, nie poprawił jego nastroju. Chodź, wołały. Chodź na spotkanie swego losu! Zajmiemy się tobą! 2adrżał gwałtownie. Włosy zjeżyły mu się na głowie od nękających go złych przeczuć. Wydało mu się, że zarówno tu, wśród Juratów, jak i tam, w górach grozy, wszędzie tkwić będzie w pułapce, z której nie ma wyjścia. ROZDZIAŁ X Trzy dni musieli czekać, aż pogoda ustali się na tyle, by można było wyruszyć w drogę na zachód. Pierwszy odcinek wiódł wzdłuż wybrzeży Morza Karskiego, tam bowiem mogli iść po lodzie. Wygodniej było wówczas Tun-sij, ponieważ siedziała w saniach, ciągniętych przez mężczyzn. Wkrótce jednak musieli porzucić sanie i ruszyć dalej pieszo. Dziwne uczucia wywoływał widok obozu jurackiego z innej strony. Leżący w głębi zatoki, sprawiał wrażenie miejsca bezpiecznego, spokojnej przystani z przyczółkami ze wszystkich stron. Tutaj, na drodze ku płaskowyżowi, były tylko kamienie, a twarda, zamrożona gleba świad- czyła o wiecznej zmarzlinie, która nigdy nie opuszczała ziemi w tych okolicach. Okazało się, że zbyt optymistycznie ocenili pogodę. Rankiem, gdy wyruszali, było ciepło i słonecznie, ale teraz słońce zniknęło. Wkrótce chmurka, przypominająca kłaczek waty wiszący nad horyzontem, osiągnęła nieprawdopodob- ne rozmiary i uraczyła wędrowców deszczem ze śniegiem. Szli pod górę, ukosem do zbocza, ciągle prąc na zachód. Na szczęście Irovar i Tun-sij byli równie zdyszani jak on, inaczej czułby się zakłopotany. Wspinaczka była niezwykle uciążliwa, a ziemia tak nierówna, że Vendel bezustannie musiał patrzeć pod nogi, by ustrzec się przed fałszywym krokiem. Dlatego właśnie tak bardzo się zdumiał, gdy wreszcie podniósł wzrok... Znajdowali się już na płaskowyżu. Krajobraz był tutaj całkowicie obcy, zupełnie inny, niż sobie wyobrażał. Odwrócił się, jakby szukając ostoi w obozie Juratów, ale widoczna w oddali wioska była teraz tylko jak kilka kropek, jak ślady zostawione na papierze przez muchy. Ten obraz nie dodał mu otuchy. Ciężkie chmury rozwiał wiatr i znów zaświeciło słońce. Nie poprawiło to jednak ani trochę nastroju Vendela, nadal nie opuszczało go uczucie niechęci. Wydawało mu się kiedyś, że zdoła się przeprawić na zachód między najbardziej wysuniętą na północ częścią Uralu a straszliwymi wierzchołkami nad morzem. Teraz zrozumiał, że Taran-gai jest o wiele większe, niż sądził. Nadmorskie szczyty stanowiły tylko rogatkę nieco niższej partii gór, ciągnących się aż do łańcucha Uralu na południu. Owa górska kraina, całe Taran-gai, była, o dziwo, pokryta gęstą tajgą, z której wyłaniały się nagie wierzchołki. Tylko nad samym morzem góry wyglądały tak surowo i groźnie. W oczach Tun-sij zalśniły łzy. - Mój rodzinny kraj - powiedziała nieswoim głosem. - Tak dawno temu! Mężczyźni popatrzyli po sobie, ale nic nie powiedzieli. Tun-sij zdecydowanym krokiem ruszyła ku wybrzeżu, zagłębiając się w tajgę, w stronę owych przełęczy śmierci. Pospieszyli za nią. Dość szybko odnalazła ścieżkę, którą szli przez mrocz- ne doliny porośnięte gęstym lasem, ograniczone stromy- mi ścianami skał. Nie dochodziły tu krzyki morskich ptaków, panowała przeraźliwa cisza. Jedynie z drzew po deszczu skapywały krople. W miejscach, do których przedostały się promienie słońca, parowała woda. Wiatr tu nie docierał, ciepło stawało się wręcz dokuczliwe. Teraz Vendel pojął, że ludzie mogą tu mieszkać. Taran-gai nie było wcale taką niegośeinną krainą, bardziej chyba przyja- zną niż otwarta przestrzeń tundry. Od północy i południa osłaniały ją góry, drzewa dawały poczucie bezpieczeńst- wa, łagodząc nastrój. Gdyby tylko nie te postrzępione szczyty, groźnie wznoszące się nad nimi, widoczne za każdym razem, gdy zdarzył się prześwit między drzewami... I gdyby nie to ukryte, co czai się w lesie, na myśl o czym po plecach przebiega dreszcz... Nigdzie jednak nie można było dojrzeć nawet naj- mniejszych śladów obecności ludzi. Irovar na głos wyraził myśli Vendela: - Można by sądzić, że wszyscy nie żyją! Na twarzy Tun-sij pojawiło się napięcie. - Poczekajcie tutaj - rzekła. - Najlepiej, jeśli ja pójdę naprzód i powiem, kim jesteś, Vendelu. - Nie wolno ci iść samej - zdecydowanie sprzeciwił się Irovar. - Pójdę z tobą. Chociaż przyrzekłem, że nigdy się już tam nie pokażę. Po chwili wahania przystała na to. - Może cię pamiętają. Ale ty, Vendelu, jesteś dla nich obcy. Tutaj będziesz bezpieczny. Vendel wcale nie był przekonany, ale zgodził się poczekać, jej słowa bowiem brzmiały rozsądnie. Nie miał ochoty zostać uśmiercony, zanim zdąży wyjaśnić, kim jest i w jakich przybywa zamiarach. Tun-sij i Irovar odeszli. On pozostał w samym środku głębokiego lasu; nie miał nawet miejsca, by usiąść - wszys- tko bowiem było mokre po deszczu. O, dziwo, wydawało się, że spadł tu tylko deszcz, nie śnieg, albo też słońce paliło tak mocno, że kryształki śniegu od razu topniały. A może powinienem przykucnąć, usiąść na piętach, jak to z ogromną wprawą robili Nieńcy? Nie, nie potrafił tego. Stał więc w jednym miejscu, co jakiś czas tylko robiąc kilka kroków tam i z powrotem po ścieżce. Nie za daleko, bo przecież nie wiedział, co kryje się za następnym zakrętem. Widać było, że ścieżka nie jest uczęszczana. Czyżby wszyscy wymarli? Jego dalecy krewni... Vendel przeszedł kilka kroków i zawrócił. Najlepiej trzymać się swego miejsca, uznał. Jego myśli wciąż krążyły wokół Sinsiew. "Mały ptaszek"... Gniewny ptaszek, musiał przyznać. Prawdą jednak było, że myślał o niej nieustannie, z tęsknotą i pożądaniem. W nocy widział Sinsiew w przepełnionych erotyzmem snach, w których nie mógł jej zdobyć, nie mógł dostać tego, czego chciał, i budził się zawiedziony i niespokojny. Pewnego dnia dał dowód, że poważnie potraktował słowa Tun-sij, odpowiadając na gest zachęty ze strony pięciu dziewcząt. Wspólnie wyprawili się na ryby, nie śmiał bowiem ich rozdzielać, gdyż mogłoby to doprowadzić do niesnasek. Na plaży, poza zasięgiem wzroku ludzi z obozu, brał je po kolei, tak rozkładając siły, by zaspokoić wszystkie, a każda z dziewcząt, którą obejmował, była Sinsiew. Później prosił, by zachowały spotkanie w tajemnicy, choć doskonale wiedział, że to bezcelowe. Okazało się jednak, że zdołały okiełznać swą niepohamowaną chęć pochwalenia się wszystkim wokoło. Tym razem spotkanie z nimi nie dało mu radości. Jego pożądanie kierowało się teraz nieubłaganie ku Sinsiew, odczuł więc jedynie wyrzuty sumienia wobec wszystkich, a zwłaszcza wobec dziewcząt. Wstydził się jak szczeniak. Ale okazał im czułość i dobroć, a nawet swoiste oddanie. One zaś tuliły się do niego, wszystkie z błagalnym wyrazem w oczach kołysały w ramionach wyimaginowa- ne dzieci. On w odpowiedzi energicznie potrząsnął głową. Ucałował je ze smutkiem. Były wspaniałe, ale teraz wszystko już między nimi się skończyło. Zastanawiał się, co powiedzą na propozycję połączenia ich z mężczyznami z Taran-gai. O ile w ogóle istnieli... Chwilami pomysł ten wydawał mu się odpychający. Jak można łączyć nieznajomych sobie ludzi? Na razie jednak był to tylko plan, próba stwierdzenia, czy uda się ocalić od zatracenia dwa plemiona. Nagle wstrząsnął nim dreszcz. Gdzieś zza najbliższej skały rozległ się przenikliwy dźwięk fletu. Flet? Tutaj, w tej dzikiej tajdze? W palącyeh promieniach słońca, prześlizgujących się między sosnami, ubranie lepiło mu się do grzbietu. Ziemia przypominała pofałdowane morze mgły. Słyszał, że niewidzialna istota gra na wierzbowej fujarce, rozpoznał to po nieco chropawym dźwięku. Nie był to jednak ktoś początkujący. Z wierzbowego fletu rzadko udawało się wydobyć melodię, na to instrument był zbyt prymitywny. Ten musiał być bardziej skom- plikowany, choć muzyka nie nadawała się do sal koncer- towych. Osobliwa była to melodia, wręcz niewiarygodna, i nikt, być może, nie zgodziłby się na nazwanie melodią tonów wydobywających się z fletu. Grano ją zupełnie inną techniką niż ta, do której przywykł Vendel. Miała wyraź- nie wschodni charakter. Wsłuchiwał się w nią, zafascynowany i oczarowany. I jak nagle zadźwięczała, tak nagle fujarka umilkła. Znów słychać było tylko lekki szelest i krople spadające z liści. Czy ma zawołać? Nie, nie śmiał. Muzyka nie była przeznaczona dla jego uszu, kierowano ją gdzie indziej, ku wznoszącym się nad nim szczytom. Ale dowodziła, że są tu ludzie. A może to fauny, demony mistycznego świata? Czaro- dziejski las oddziaływał na niego tak mocno, że był gotów uwierzyć we wszystko. Vendel nadal czekał. Nic więcej się nie wydarzyło. Słońce zniknęło za chmurą. Nie wychodziło dość długo i Vendel poczuł, jak strach zaciska mu wokół serca żelazną obręcz. Kiedy słońce znów wyjrzało, ogarnęła go prawdziwa radość. Jakby przyjaciel wziął go w ciepłe objęcia. Czy oni nigdy nie wrócą? Czeka już tak długo! Godzinę, może dwie, stracił poczucie czasu. Świadomość czegoś niepojętego w swej grozie nad- ciągała powoli, lecz nieublaganie. Vendel stanął nierucho- mo, lękał się nawet odwrócić głowę. Nie był sam. Niepokój narastał, przeradzając się w coś przeraź- liwego, w strach, który go dławił, ponieważ musiał stać tak obojętnie, nie chcąc zdradzić swych uczuć. Las pełen był nieznanych stworów. Zewsząd patrzyły na niego oczy... Ostrożnie wciągnął powietrze. Jego wzrok prześliz- giwał się dokoła, choć nie poruszał głową. Tam, w gęstwinie drzew? A może w górze, nad ścieżką? Na szczycie, z drugiej strony? Gdzie? Słońce znów skryło się za chmurą. Czarną, ciężką chmurą pelną deszczu lub może śniegu. Zawisła nad lasem niby ogromny cień. W półmroku, jaki zapadł, niewidzialne istoty nabrały odwagi. Dostrzegał je teraz kątem oka, był tego absolut- nie pewien! Ale kiedy błyskawicznie się odwrócił, niczego nie dostrzegł. A mimo wszystko był przekonany, że tam są. I to nie jedna, lecz wiele. Milczące stworzenia, zdziwione jego obecnością, dobrze znające swój las. Ale kim, albo czym były, tego nie mógł stwierdzić. Ludzie? Czy tylko zwierzę- ta? Czy może ich połączenie? Człowiek i zwierzę w jednej postaci? Nie, nie może dopuszczać tak strasznych myśli! A może to tylko zwidy, przywołane w osamotnieniu przez jego fantazję? Tam było coś... Za tym drzewem, wśród zarośli. Vendel rzucił się na przód, nie myśląc o konsekwencjach. Chciał położyć kres niepewności. Założył, że to po prostu zwierzę. Za drzewem nie było nic! Stwory drwiły z niego, przejawiając iście diabelską złośliwość. Zatrzymał się na chwilę, z trudem chwytając oddech, rozgniewany, że stał się przedmiotem kpin. Ale nie powinien był opuszczać ścieżki, bo... Vendel zamarł, zesztywniał na całym ciele. Odwrócił się, by pójść z powrotem do miejsca, w którym go zostawili. Ale przejście do ścieżki było zagrodzone. W ziemię wbity został pal, jeden z owych przedziw- nych totemów, charakterystycznych dla plemion tych okolic. Był jednak krótszy niż zwykłe, nie większy niż oszczep czy włócznia, bez dwóch poprzecznych drążków na górze, ale z jego czubka zwisała mnogość najróżniej- szych rzeczy, wśród których rozpoznał tylko kości i długie pukle obciętych włosów. Kij umieszczono tam tak nieda- wno, że kości jeszcze stukały o siebie. Coś szeleściło także za nim. Odwrócił się prędko. Wokół niego wbite w ziemię były teraz cztery podobne kije czy włócznie. Vendel stał jak sparaliżowany. Nie wiedział, co ozna- czają owe znaki, ale uznał je za wyraźne ostrzeżenie. Przypomniał sobie opowieści Sol i Villemo o przodkach Ludzi Lodu. O tych, którzy wędrowali ku zachodowi przez pokryte lodem równiny z powiewającymi na silnym wietrze znakami plemiennymi. Do czego służyły owe totemy? Do czarów? Magia, szamanizm, tak, ale przecież każda z rzeczy zwisających z czubka pala musiała coś symbolizować. Zawołał w las po rosyjsku: - Jestem jednym z was! Oczywiście nie ten język! A na ile poradzi sobie z jurackim? Usiłował w myśli ułożyć zdania, ale zasób słów okazał się niewystarczający. A poza tym może oni nie znali wcale jurackiego, skąd mógł to wiedzieć? Jak daleko znalazł się od ścieżki? Nie, był w jej pobliżu, widział ją poprzez zarośla. Vendel zdecydował, że najbezpieczniej będzie zostać tam, gdzie stoi. I zaraz potem ze wzgórza, na które pięła się ścieżka, doszły go przytłumione głosy. Usłyszał ciche kroki wielu stóp. Ku jego niewypowiedzianej uldze zza drzew wynurzyli się Tun-sij i Irovar. Choć podnieceni, po cichu rozmawiali z dwoma starszymi mężczyznami. Towarzyszyło im wię- cej osób, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Ludzie z Taran-gai okazali się wyżsi od Juratów, choć daleko im było do Skandynawów. Zdaniem Vendela podobni byli do innych północnosyberyjskich plemion, które napotkał, choć rysy ich przypominały trochę mon- golskie, ale tylko trochę. Stanowili jak gdyby mieszankę wszelkich ras. Czarne niby węgiel włosy opadały im na ramiona, odziani byli w futra, uzbrojeni w topory i broń kłutą. Mieli także łuki, a na plecach kołczany ze strzałami. Twarze świadczyły o niedolach i głodzie, o hardości i odwiecznej wrogości wobec innych plemion. Ale na swój sposób byli piękni. I znów napłynęło niezwykłe uczucie, jakby znalazł się w domu - tak mocno odczuł wspólnotę z tym obcym dzikim ludem. - Tutaj jestem! - zawołał, kiedy zdumieni przystanęli na ścieżce. Zbliżyli się do niego od razu, a jeden ze starszych mężczyzn, najpewniej wódz, wyciągnął najbliższy totem z ziemi. Powiedział kilka słów do Tun-sij. - Dobrze, że nie próbowałeś wyrwać się z kręgu - wyjaśniła. - Niewiele byś teraz był wart. Z lasu wystąpili ciemni mężczyźni o nieprzeniknionych twarzach. Pochwycili drągi i niby murem otoczyli grupkę, w środku której znalazł się Vendel. Nastąpiła krótka wymiana zdań; Tun-sij przetłumaczyła: - Szczęście, że jesteś dla nich całkiem obcy. Nie mieli pewności co do ciebie. Z powodu twoich żółtych włosów niektórzy przypuszczali nawet, że jesteś duchem ognia. Wskazała na starszego, wyglądającego na wodza męż- czyznę, i wyjaśniła, że to jej ojciec. Powiedziała też, że wszyscy pragnęli poznać Vendela, tak bardzo chcieli ujrzeć jednego ze swych krewniaków z krainy na za- chodzie. Vendel nie wiedział, jak wygląda ich najbardziej uprzejme powitanie, posłużył się więc ukraińskim, które uznał za dostatecznie piękne i dostojne. Skłonił się głęboko i koniuszkami palców dotknął lekko najpierw swojego czoła, a potem ziemi. Oni lekko się pochylili. To on był gościem, on powinien okazać największą cześć i szacunek. Zabrał głos ojciec Tun-sij, ona zaś przetłumaczyła: - Prosi cię, byś poszedł z nami do najbliższej siedziby. Vendel z wdzięcznością pochylił głowę. Skłonny był zgodzić się na wszystko, byle tylko wydostać się z za- klętego lasu. Słońce powróciło na niebo i postanowiło zostać na nim już na cały dzień. Burzowe chmury oddaliły się, by wylać swą zawartość gdzie indziej. Spowitym w obloki pary lasem udali się wszyscy ku wzniesieniom. Vendel czuł na sobie ukradkowe, zaciekawione spojrzenia. Las się skończył i nagle targnęły nimi porywy wiatru, wiejącego z gwałtowną, wręcz przerażającą siłą. - Dlaczego nie mieszkają na dole, w ciepłym lesie? - zapytał Vendel Irovara. - Zbyt wiele niebezpieezeństw. Dzikie zwierzęta, wrogowie. Góry lepiej ich chronią. Tak, z tym mógł się zgodzić. - Słyszałem w lesie dźwięki fletu. Tun-sij odwróciła głowę. - Taran-gaiczycy są mistrzami w grze na flecie. Zawsze tak było. Jeszcze od pradawnych czasów w naszej starej ojczyźnie. Vendel zorientował się teraz, że zmierzają ku płasko- wyżowi ukrytemu wśród najdalej wysuniętych ku morzu gór, tych najbardziej diabelskich, o ostrych szczytach. Chwilę później znaleźli się w małej dolinie, jakby kotle między wierchami. Idealne miejsce do obrony przed atakami wrogów. Zauważył, że Irovar wiele rozmawia z wyróżniającym się w gromadzie dostojnym mężczyzną, którego nazywał Sarmik, "Wilk". W dolinie leżało kilka domostw, tak niskich, że przypominały ziemianki. Domy te miały zaokrąglone dachy, w niczym nie przypominały jurackich. Były to stare domostwa, do połowy wkopane w ziemię. Słyszał od Irovara, że przodkowie Samojedów mieszkali w ziemian- kach. Ten lud jednak nie należał do Samojedów. Przy- swoili sobie tylko sposób życia, do jakiego zmusiła ich natura. Żaden z domów najwyraźniej nie zdołałby pomieścić wszystkich, którzy stali teraz dokoła. Ojciec Tun-sij poprosił więc zebranych, by usiedli na placu. Tu przed każdym z domostw ustawiono właściwe totemy, na których zawieszono całą mnogość plemien- nych znaków. Na czubkach tkwiły poprzeczne drążki, górny dłuższy od dolnego. Tutaj jednak, w osłoniętej dolinie, wiatr nie wiał tak mocno, kości więc nie stukały, i tylko lekkie rzemienie i zwierzęce kity powiewały, czyniąc totemy przerażająco żywymi. Zanim zdążyli usiąść, uwagę Vendela przykuło coś, co znajdowało się na ziemi. Kiedy zrozumiał, czym jest owo zjawisko, włosy stanęły mu dęba na głowie. Choć nie mógł w to uwierzyć, była to żywa istota, która wyczołgała się z jednej z chat. Vendel nawet w myślach użył słowa "istota" na określenie starego człowieka, poruszającego się przy ziemi. Odrażający stwór podpełzł do Vendela, wpatrując się weń pełnymi nienawiści, złymi oczyma. Musi być prasta- ry! Na pewno ma ze dwa tysiące lat, przemknęło Vendelo- wi przez głowę, choć natychmiast uznał to za niemożliwe. Oczy istoty, na wpół ukryte w demonicznej twarzy, ślizgały się po Vendelu. Potem wydobył się z niej głos, który nie przypominał głosu człowieka, już raczej podob- ny był sykowi węża. Tun-sij przetłumaczyła z błyskiem ironii w oku: - Nasz szaman mówi, że twoje lędźwie potrafią spłodzić piękne dzieci. Na miłość boską! Czy oni zawsze muszą mówić o jednym? Vendel miał nadzieję, że opalenizna ukryje jego rumieniec. Zwrócił się do Tun-sij: - Ten człowiek jest chyba więcej niż szamanem. To dotknięty, prawda? - Tak, tak właśnie jest. - A jego wiek? - Tego nikt nie wie. Ale był stary już wtedy, kiedy narodził się mój ojciec. To ojciec ojca mego ojca. Właśnie w naszym rodzie przychodzą na świat szamani. Prawdziwi czarownicy. Tak, w rodzie Vendela także dotknięci najlepiej znali się na czarach i byli najzdolniejszymi uzdrowicielami. Ale wątpił, by ta istota kiedykolwiek uleczyła kogoś z choro- by. Raczej przeciwnie. A więc to prawda - dotknięci mogli osiągnąć niepraw- dopodobny wiek. W rodzie Vendela wszystkich przeklę- tych spotkał gwałtowny koniec, niewiele więc wiedziano o tym zjawisku. Hanna, Grimar, Tengel, Sol, Trond, Kolgrim, urodzona przed czasem siostra Villemo - żadne z ich nie zmarło śmiercią naturalną - odeszli za wcześnie, pozbawiono ich życia lub też odebrali je sobie sami. A Ulvhedin, nawrócony, żył nadal. Istniał też jeszcze jeden dotknięty w pokoleniu Ven- dela. Jon, Dan czy Ingrid? Nie wiedział, które z nich. Zawsze myślał o nich jak o dzieciach. Ale byli teraz dorośli, kilka lat tylko młodsi od niego. Ten obciążony przekleństwem także musiał już wyrosnąć. Na kogo? By rozsiewać wokół siebie strach i śmierć? Tak jak ten stwór przy ziemi? Ale w następnym pokoleniu ród Vendela uchroni się przed przekleństwem, tak przynajmniej twierdziła Tun-sij. Bo tu podobno urodził się chłopiec... Drgnął na dźwięk słów skierowanych do niego przez Irovara. - Prosimy, byś nam wybaczył, że musiałeś czekać tak długo w lesie, ale najwyższa rada chciała usłyszeć wszyst- ko o tobie i o Ludziach Lodu w waszej krainie. Twoja historia wzbudziła wielkie zainteresowanie, tu bowiem zawsze sądzono, że ta część plemienia, która podążyła na zachód, zginęła podczas pełnej trudów przeprawy. Witają cię serdecznie w Taran-gai i wszyscy przychylają się do pragnienia Tun-sij, byś poślubił naszą córkę Sinsiew. To absolutna konieczność dla rodu. Vendel nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego. Otrzymał wyjaśnienie, ale tylko połowicznie. - W rodzie Tun-sij urodziło się wielu szamanów i takich, którym nieobce były czary. W twoim rodzie byli niezwykli mężczyźni i kobiety, znający się na sztuce leczenia, a przy tym obdarzeni dobrocią. - To prawda. - To ostatnie jest niezwykle ważne! Irovar zrobił pauzę, po czym powiedział przyciszonym głosem, choć wcale nie było to potrzebne, gdyż nikt tutaj nie znał rosyjskiego: - Jedynym, który nie słyszał o naszym planie, jest ten okropny staruch. No i obciążone przekleństwem dziecko. Stary wie, że masz ożenić się z Sinsiew, ale nie wie, dlaczego. Prawdę powiedziawszy, i dla mnie pozostaje to niejas- ne, pomyślał Vendel. - Przedstawiliśmy także twój pomysł dotyczący pięciu dziewcząt. Była to dość śmiała propozycja i dużo czasu upłynęło, zanim zdołaliśmy ich przekonać. Ale młodzi mężczyźni stąd są chętni, by pojąć je za żony. To jednak wymaga zakończenia wszelkich waśni między plemiona- mi, co, jak wiesz, jest ogromnie trudne. W końcu jednak zgodzili się przybyć do nas za siedem wschodów słońca, by o tym pomówić. Choć mało brakowało! Nienawiść może być satysfakcjonująca. - Powiedziałbym, że to raczej niszcząca siła. Wschód słońca? Za siedem lat czy siedem dni? - Dni. Pozostaje natomiast pewna trudność. Roz- strzygamy konflikty przez walkę na śmierć i życie. - Nigdy się na to nie zgodzę - przerwał mu Vendel. - Wiemy o tym. Na tym właśnie polega trudność. - Irovarze, nie żywię sympatii dla ludzi, którzy przybywają do obcego kraju i postanawiają zmieniać panujące tam obyczaje, uważając, że ich własne są o niebo lepsze. Ale w tym wypadku... Nie zostałem wychowany, by żywić nienawiść. Tragedia w moim domu polegała na tym, że mój ojeiec był człowiekiem lubiącym walkę, podczas gdy matka, która pochodziła z Ludzi Lodu, wprost chorowała od wybuchów jego agresji. Jestem taki jak ona... Tun-sij przysłuchiwała się tym słowom. - Tak właśnie przedstawiłam wszystko memu ojcu. Powiedziałam, że to płynąca w twoich żyłach krew Ludzi Lodu pragnie pokoju między tutejszymi plemionami. Dlatego w końcu przystali na twoją propozycję. - Dzięki im za to - uradował się Vendel. - A czego dotyczą spory między wami? Nadeszły kobiety, niosąc naczynia, które włożyły w dłonie mężczyznom. Vendel popatrzył w oczy ojcu Tun-sij, uniósł naczynie i leciutko skinął głową. Wódz odpowiedział mu na ten gest i wszyscy wypili osobliwą zupę. Vendel wolał nie badać, co się w niej znajduje, nie mógł jednak nie zwrócić uwagi na smak i zapach gotowanej krwi i na pływające w niej białe larwy odgrywające rolę przysmaków. - Spory między nami dotyczą, rzecz jasna, pastwisk - rzekł Irovar. - Jeśli uda nam się dojść do porozumienia, by ich renifery mogły się paść na naszych obszarach tundry, a oni w zamian udostępnią nam przejście ku zachodowi przez ich las, to już wielka wygrana i twoja osobista zasługa, Vendelu. Nic nie mógł poradzić na to, że poczuł się dumny jak paw. Ale... do zwycięstwa jeszcze daleko. - Irovarze, gdy nadejdą za siedem dni... Czy mógłbyś uczcić ich przybycie? Może zorganizować igrzyska, w któ- rych wzięłyby udział i inne plemiona znad Morza Kar- skiego? Uroczystą zabawę z turniejami? Zgodnie z trady- cją, jak robiliście wiele, wiele lat temu. Mężczyźni z Ta- tan-gai przyjrzą się dziewczętom, a wy bez rozlewu krwi podczas zawodów zorientujecie się, kto z was jest najlep- szy. Irovar długo się zastanawiał. - Trzeba by odnaleźć dawne symbole... Posiadaliśmy kiedyś wspaniałe znaki plemienne czy, jak wolisz, sztan- dary, ale pochowaliśmy je, gdy między nami nastała wojna. Odwrócił się do Tun-sij z prośbą, by przedłożyła swym współplemieńcom propozycję Vendela. Rozpoczęły się długie rozmowy, z których Vendel został całkowicie wyłączony. Przez cały czas czuł na sobie spojrzenie paskudnego stwora. Starał się nie patrzeć w jego stronę, ale w końcu musiał zetknąć się wzrokiem ze starym. Vendel zdobył się na lekki, drżący uśmiech, a syczący głos dotkniętego przerwał naradę. Tun-sij zwróciła się do Vendela: - Nie spodobała mu się twoja pokojowa propozycja. Twierdzi, że jesteś tchórzem, którego bez trudu mógłby zgładzić. Ale ty pozostajesz pod moją ochroną, a ja jestem szamanką, nie ośmieli się więc. Wie, że potrafię odnaleźć i zniszczyć jego duszę, jeżeli mnie rozdrażni. Ale powiem ci też, Vendelu, że on trochę boi się i ciebie. Znalazłeś się w posiadaniu siły, której nie zna. Vendel odpowiedział w zamyśleniu: - Słyszałem, że dotknięci obawiają się tylko jednego: iż złe dziedzictwo wymrze. - To prawda - twierdząco skinęła głową Tun-sij. - Musimy cię stąd zabrać, choć on i tak już długo nie pożyje. - Skąd to wiesz? - Jestem przecież szamanką - odparła po prostu. - Ale narodził się nowy... - Chłopczyk, wiem o tym. Nie ma go tutaj? Wokół nich kręciło się kilkoro dzieci, ale wydawały się bardzo sympatyczne i ładne. - Trzymają go w ukryciu wyżej w górach, w głównym mieście. Ciesz się, że go tu nie ma! - Czy zabił matkę w chwili swych narodzin? - Tak. - A zatem na pewno jest jednym z dotkniętych z Ludzi Lodu. Mężczyźni nareszcie się ugodzili. Poderwali się z miejsc, chwytając się za ręce. Choć usiłowali wyglądać na zagniewanych, w ich oczach błyszczała radość i nadzieja. Propozycja Vendela zwyciężyła. Odbędą się igrzyska! Nie za siedem wschodów słońca, lecz za dwa razy po siedem. Potrzeba nieco czasu na przygotowania. On sam jednak nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł uwolnić się od niesamowitej istoty, siedzącej u jego stóp. ROZDZIAŁ XI Sinsiew szlochała z gniewu. Cóż za głupiec, cóż za głupiec! Zamiast walczyć o swoje prawa, tak jak uczyniliby to inni mężczyźni, ten Vendel niemal doprowadził do pokoju między siedmioma plemionami. A tamci to także głupcy! Wszyscy mieli zjechać na wielkie igrzyska! Jakież nudne będzie życie z pozbawione silnych wrażeń! Czy jest coś wspanialszego niż obserwowanie dwóch mężczyzn walczących na śmierć i życie? Jakże często marzyła, by walka toczyła się właśnie o nią! Do tej pory jednak była za młoda na zalotników, a poza tym któż miałby o nią konkurować? Z bezwzględnym uporem starała się zdobyć swego kuzyna na męża. Od dziecka byli przyjaciółmi i on zawsze ją osłaniał. Już kiedy miała dziesięć lat, zdecydowała, że Tuu będzie jej. Tuu znaczyło ogień. Piękne imię! Tkwiło w nim coś kuszącego, chyba właśnie dlatego, że ich związek był zakazany. Musiała jednak przyznać, że ostatnio zaczął wydawać się jej taki mały. I jakby słaby. I przeznaczono już dla niego trzy inne dziewczęta. Najgorsze jednak, że jego uczucia w stosunku do niej, Sinsiew, wydawały się jakby nie gorące, a letnie. Ale to oczywiście tłumaczyła strachem przed jego i jej rodzicami. Od dawna już nie groziła samobójstwem. Jej wzrok obojętnie prześlizgiwał się po Vendelu, uczestniczącym w przygotowaniach do uczty. Wyglądał tak brzydko i głupio! Wszyscy uważali, że jest olśniewają- co piękny, ale nie ona. Ona wiedziała najlepiej. Zawody miały odbye się na wielkim polu między obozem a miejscem ofiarnym. Wodzowie klanów Nie- ńców znad zatoki, doszedłszy do wniosku, że co trzy głowy to nie jedna, zebrali się, by przypomnieć sobie dawne zabawy, które odbywały się jeszcze za poprzed- niego pokolenia, zanim nastał czas wielkiej wrogości. Byli podnieceni jak dzieci, ale przyjmowali ulepszenia propo- nowane przez Vendela. Kobiety, bardzo zajęte, krzątały się wokół chat. Aby w tych chudych czasach zbytnio nie obciążać gospodarzy, każdy gość miał zabrać ze sobą własne jedzenie na okres igrzysk, które miały trwać trzy dni. To Vendel wraz z Irovarem jeździł zapraszać inne plemiona w nadziei, że przynajmniej staną w zawody, by stwierdzić, kto jest najlepszy, a później, ostatniego dnia, wodzowie wszystkich siedmiu plemion zbiorą się na naradę, by określić granice pastwisk i rozsądzić inne spory. Spotkanie mogło okazać się niezwykle burzliwe, ale Vendel obiecał, że weźmie w nim udział jako bezstron- ny sędzia. Głupcy! Cóż za głupcy! Sinsiew omal nie rozsadził przepełniający ją gniew. Wszyscy słuchali tego beznadziej- nego, zarozumiałego tchórza! Jego głupie, jasne włosy, które z zapartym tchem podziwiały te niemądre dziewuchy, wyglądały jak wyblakłe! Że też chciały je tknąć! Takie nic! Sinsiew płakała niemal otwarcie. Gdyby to ona spotkała go podczas podróży tutaj... Sama... Drżąc usiłowała odegnać niemądre myśli. Czy on nie mógłby dokonać choć jednego bohater- skiego czynu, który byłby coś wart? Na przykład schwytać wilka lub zwyciężyć najsilniejszego w obozie człowieka? Ale nie, na to nie miał ochoty. Potrafił się tylko ośmieszać. Tchórzliwy głupek. Sinsiew samokrytycznie zauważyła, że jej oskarżenia stają się monotonne. Wpatrywała się w niego, gdy stał otoczony kręgiem mężczyzn i próbował napiąć podobny do kuszy harpun, którym zwykle polowano na foki. Czyżby miał go użyć do celu, do jakiego był przeznaczony? Nie, nie mógł przecież nawet na to patrzeć. Przyglądała mu się z nienawiścią, bo nie mogła znieść, że zadał się z tymi pięcioma. Patrzyła i nienawidziła go, lecz jej piersi naprężały się, a ciało robiło się ciężkie i słabe, jakby omdlewało. Ze wstydem przypomniała sobie, że miała ochotę wyjść bez spodni, jedynie w długim fut- rzanym okryciu. Na wypadek, gdyby i on pragnął oddalić się z obozu w tym samym celu. Pamiętała, jak w nocnej ciszy lekko gładziła dłońmi linie swego ciała, wiedząc, że on leży w sąsiedniej części jurty. Żeby wszystko zło spadło na niego! Nie chciała go więcej widzieć. I tak poślubi Tuu! Kim właściwie był Tuu? Przez moment nie mogła przypomnieć sobie jego twarzy. Jak wszyscy wdzięczyli się do tego Vendela! Nawet mężczyźni! Cóż on takiego niezwykłego uczynił? Sinsiew nie rozumiała, że podziw Vendela dla jej współplemieńców, którzy radzili sobie w nieludzkich warunkach, uszczęśliwiał ich i radował w tym samym stopniu, co jego życzliwość, zainteresowanie, spokój i pogoda. Dziewczyna nie rozumiała także, że agresja, którą w niej budził, wynika z jej dążenia do samodzielności. Ponieważ była jeszcze niedojrzała, dawała temu wyraz przez przekorę, starając się za wszelką cenę myśleć inaczej niż pozostali i zachować własną, niepowtarzalną osobowość. Nie była jeszcze w pełni ukształtowaną indywidualnością, ale po- chodziła z Ludzi Lodu, a w rodzie tym zawsze znaleźli się tacy, którzy chadzali własnymi drogami. Dlatego właśnie nie mogła przyłączyć się do wielkiego tłumu adoratorów Vendela. Nie chciała dostrzec jego cnót. Mogła myśleć jedynie o tym, co dziewczęta mówiły o jego fizycznych zaletach. O, wstydzie! Cieszyło ją jedno: że chciał wydać je za Taran-gaiczy- ków. Doskonały pomysł. Dobrze im tak. I czy to nie znaczyło, że miał ich już dość? Coś jednak łkało w jej duszy. Czyż ona nie powinna być pierwsza? Jedyna? Sinsiew z zawstydzeniem stwierdziła, że jej myśli znów podążają w niewłaściwym kierunku. Musi wyjść za mąż za Tuu i nikt nie może jej powstrzymać. Nikt, oprócz niej samej... Przekleństwo! Rozgniewały ją jej własne myśli, nad którymi nie była w stanie zapanować. Vendel nagle zjawił się obok. Jej pierwszym odruchem była ucieczka, ale nie chciała dawać mu powodu do takiej satysfakcji. Jeszcze by pomyślał, że umyka ze strachu przed nim. Stała więc, starając się uspokoić gwałtowne uderzenia serca. - Witaj, Sinsiew - rzekł przyjaźnie w jej języku. Poznał już sporo słów i mógł nawet prowadzić dłuższą rozmowę z Juratami. - Czy to nie wspaniałe? Stali obok siebie, rozglądając się po obozie. Goście zaczęli już przybywać i wszędzie wokół osady Juratów pojawiały się nowe prowizoryczne domostwa. Sinsiew rozpoznała znaki plemienne, które ustawiono przed miej- scem ofiarnym. Oprócz znaków trzech plemion miesz- kających tu latem ujrzała totem Juratów osiadłych u stóp Uralu. Łatwo go było rozpoznać po ozdobach z jelenich rogów i rzemieniach z jeleniej skóry powiewających w nigdy nie zamierającym wietrze znad Oceanu Lodowa- tego. Charakterystycznym znakiem plemienia Sinsiew były rogi renifera, a ich sąsiadów - kły morsa i kręg wieloryba. Znalazł się tam jeszcze jeden talizman, którego Sinsiew nigdy dotąd nie widziała. Należał do dalekich sąsiadów z drugiej strony Obu, Eńców, zwanych także Jenisej-Samojedami. Doszły ich słuchy o zawodach, poprosili więc o zgodę na udział, chcąc przełamać izolację, w jakiej żyły wszystkie ludy w tej północnej krainie wiecznego zimna. Ich prośba została przyjęta i teraz symbol plemienia wznosił się dumnie nad innymi - była to czaszka budzącej grozę pantery śnieżnej, dobrze widoczna pomiędzy powiewającymi kawałkami skór. Właśnie wno- sili plemienny totem ludzie z Salechard; ich zwierzęciem był sam król Północy - niedźwiedź. Wiedziano też, że ostatni, Jamał-Samojedzi, którzy za swój symbol przyjęli wilka, są już w drodze. Pozostawali jeszcze Taran-gaiczycy. Nie wiadomo było, czy przybędą. Wielu szczerze w to wątpiło. Vendel ponownie przemówił do niej: - Dlaczego nie chcesz mnie poślubić, Sinsiew? Starała się nie polubić jego łagodnego, przyjaznego głosu, w odpowiedzi tylko parsknęła. Uśmiechnął się wszechwiedząco. - Robisz tylko to, co sama postanowisz, prawda? Przeklęty, czyżby umiał odczytywać jej myśli? I jak on mówi? Nie zna nawet naszego języka, na cóż on komu? Vendel mówił dalej: - Ale jeśli ty sama zdecydowałabyś się wyjść za mnie, bez niczyich nacisków, albo gdyby ci tego wręcz za- broniono, zgodziłabyś się? Popatrzyła na niego. Pomysł wydał się jej niezwykle obiecujący. - Widzę, że spodobałoby ci się przeprowadzenie twej woli - powiedział. - Ale ja nie ożenię się z tobą, jeśli będziesz stawiać tak proste warunki. Prosiłem o twą rękę, by zrobić przyjemność twojej matce, i dlatego, że ciebie chcę. Bogowie jedni wiedzą, jak bardzo pragnę wrócić do domu. Ale ty mnie powstrzymujesz... Z trudem docierało do niej, co mówił, gdyż jego mowa składała się wyłącznie z pojedynczych, nie odmienianych słów. Nagle jednak z goryczą stwierdziła, że bardzo chce zrozumieć wszystko, co do niej mówi. Wszystko! Jej oczy rozpaczliwie poszukiwały Tuu, jak gdyby chcąc u niego znaleźć nową siłę. On jednak był zajęty czyszczeniem ryb przed jurtą, Sinsiew czuła więc jedynie nieodparty pociąg ku stojącemu u jej boku mężczyźnie. Jej ciało, przepełnione tęsknotą, było niczym parujący, rozgrzany kociołek, w którym szumiało i buzowało. One go nie obchodzą, przeleciało jej przez głowę. Matka mówiła, że wziął je z litości, bo było mu ich szkoda. Nigdy przedtem nie dotknął kobiety. Gdybym więc była z nim... Byłabym jego pierwszą. Tak jak język nieustannie dotyka złamanego zęba, tak ona nieustannie powracała myślą do tej kwestii, pociesza- jąc się, że tylko przypadek zrządził, że nie ona znalazła się na miejscu dziewcząt. Nie wiedziała o planach, jakie wobec niej ma Vendel. O tym, że pragnie zabrać ją ze sobą do domu, pokazać, jak żyją inni ludzie, jak cudownie i ciepło może być w Skanii. Że chce ofiarować jej nowe, inne życie. Bez względu na to, jak bardzo związał się z tym ludem, Vendel nie miał zamiaru zostawać tu przez całą wieczność. A żona zwykle podąża w ślad za mężem, prawda? Cóż, niewiele wiedział o Sinsiew. Powiedział ostrożnie: - Twoja matka jest bardzo chora, Sinsiew. Gorąco mnie prosiła, bym ożenił się z tobą podczas tych uroczys- tości. Połowa Sinsiew dziko zaprotestowała, druga połowa odczuła cudowne podniecenie. - Wiem o tym - odrzekła krótko. - Ojciec wybuduje nam nowy dom. Wszyscy chcą decydować za mnie. Czy ja nie mam nic do powiedzenia? Uśmiechnął się na dźwięk jej po dziecinnemu rozzłosz- czonego głosu. - Owszem, masz. Dla mnie znaczenie ma tylko twoje zdanie. Popatrzyła w stronę Tuu. Nim musiałaby się dzielić z trzema innymi. I na pewno doszłoby do wielkiej awantury, gdyby rzeczywiście zmusiła rodziców do przy- zwolenia na to małżeństwo. Być może nawet wyrzucono by ich z plemienia? A jeśli nie zgodzi się na Vendela...? Będzie zmuszona poślubie tego suchego starca, który ma już trzy stare żony. A Sinsiew nie należała do tych, które byłyby w stanie dzielić się swym mężczyzną z innymi. Pragnęła być tą jedną jedyną. Rozgniewana na cały świat, lecz zdecydowana, by nie stracić twarzy, parsknęła: - Dobrze, jeśli mnie chcesz, ta idź i zabij wilka! - Nie - odparł Vendel. - A morsa? - Jeszcze mniej chętnie. Aż tyle dla mnie nie znaczysz, bym z twego powodu uśmiercał niewinne zwierzęta. Upokorzona Sinsiew niemal wyła z wściekłości: - No to pokonaj pięciu mężczyzn w walce wręcz. Pokaż, że do czegoś się nadajesz! Vendel popatrzył na drobnych mężczyzn, zawzięcie ćwiczących się w walce na placgkach nie opodal. - Ja, przy mej o wiele większej wadze i bez wątpienia większej sile, miałbym mierzyć się z nimi? Dobroduszny Vendel nie miał w sobie ani odrobiny ducha walki. Sinsiew oniemiała. Wpatrywała się w niego, nie mogąc wykrztusić ani słowa. W końcu wyrzuciła z siebie: - I ty masz czelność mówić, że mnie chcesz? Vendeł czuł się bardzo nieswojo. Właściwie Sinsiew w ogóle nie była w jego typie, ale pożądał jej, gdyż niezłomna wola Tun-sij nakazywała, by tak się działo. - Tak, chcę cię, Sinsiew. Bardziej niż czegokowiek pod słońcem. Odbędą się również zawady w śpiewaniu, prawda? I w grze na flecie. W tych ostatnich nie mogę wziąć udziału, nie śmiałbym równać się z Taran-gaiczyka- mi. Ale potrafię śpiewać... - Śpiewać! - parsknęła Sinsiew i odwróciła się na pięcie, by od niego uciec. Teraz Vendel uniósł się gniewem. Złapał ją za ramię i odwrócił ku sobie. - Ty mała czarownico! Czy zaspokoić cię może tylko gwałt, krew i prymitywna siła? A wigc chodź! Chodź ze mną do chaty, tam nikogo nie ma. Dostaniesz tyle, ile zniesiesz, i jeszcze trochę na dokładkę. Ale potem między nami wszystko będzie skończone. Zrozumiałaś? Kiedy już spełni się to, czego pragnę, możesz sobie iść choćby i do diabła! Sinsiew patrzyła nań rozjaśnionymi oczyma. Cała jej twarz była nagle jakby odmieniona i uśmiechnęła się do niego dokładnie tak, jak tego pragnął. - Ale ja chciałabym być dla ciebie dobrą żoną, Vendelu. Najlepszą, jaką możesz mieć. I jestem cnotliwą dziew- czyną. Żaden mężczyzna nie dotknie mnie, dopóki nie zostanę jego żoną. Ty diablico, pomyślał Vendel, nadal rozzłoszczony. Był teraz jednak tak rozpalony pożądaniem, pragnieniem, by dotknąć językiem jej wąskiego, dumnego karku, przycisnąć jej smukłe ciało, że w odpowiedzi był w stanie tylko kiwnąć głową na zgodę. Sinsiew uśmiechała się coraz szerzej, rozradowana. Wiedziała teraz, że Vendel mimo wszystko ma tem- perament. I że pożąda jej ponad wszelkie granice. Dziewczęta przeznaczył wszak dla innych. Przybyli nazajutrz. Kobiety i mgżczyźni z Taran-gai. Cały obóz wyległ, by zobaczyć, jak nadciągają. Tylko zobaczyć; nikt inny poza Irovarem i jego rodziną nie odważył się wyjść im naprzeciw. Potężny znak plemienny Taran-gaiczyków, ozdobiony rogami jaka, tak szerokimi, że sięgały końców poprzecznych drążków, niesiono jako pierwszy. Rogi jaka dowodziły, że przybyli tu ze wscho- du. Totem niósł Sarmik, "Wilk". Wszyscy mieszkańcy wioski, wraz z przybyłymi goś- ćmi, zbili się w ciasną gromadę. Sława Taran-gai sięgała szeroko. Ale odziani w futra ludzie puszczy przybyli tu w poko- jowych zamiarach. I wszyscy zauważyli, jak uroczyście witali jasnowłosego olbrzyma z kraju, o istnieniu którego nawet nie mieli pojęcia. Długo rozmawiali z Tun-sij i Irovarem, a po skończonej rozmowie Irovar połączył Vendela i Sinsiew podczas prostej ceremonii, która, jak Vendel ku swemu zdumieniu później zrozumiał, była ślubem. Północne słońce przeświecało przez otwór w dachu nowej jurty, którą Irovar i Ngut zbudowali ze skór morsa dla młodej pary. Vendel wstał i naciągnął ubra- nie. Z wyrazem zdumienia na twarzy popatrzył na Sinsiew, która zwinęła się w kłębek pod okryciami, wzdychając z zadowoleniem. Jak do tego doszło? Co mną powodowało? Czy tylko wola Tun-sij, czy też ja sam pragnąłem tego małżeństwa? A może pchnęło mnie przeczucie, że to nieuniknione, że to moje przeznaczenie, od którego nie mogę uciec? Sercem i duszą właściwie jej nie pragnąłem, nie potrafię bowiem zaakceptować jej hardego usposobienia. Ale teraz jest moją żoną i żywię do niej pewną czułość. Przecież to dopiero dziecko, ma ledwie szesnaście lat. Zabiorę ją ze sobą do Skanii i z czasem na pewno dopasujemy się do siebie... Vendel jednak nic nie mógł poradzić na to, że czuje się niezmiernie przygnębiony. Natomiast Sinsiew była wyraźnie zadowolona. Prawdą okazało się to, co powiadały dziewczęta: Vendel w nocy był wspaniały! I należał teraz do niej, podczas gdy one, głupie gęsi, uszczęśliwione były tym, że wyjadą do mężczyzn z Taran-gai. Cóż, pokój z nimi, nie będzie jej ich brakowało. Z zewnątrz dobiegały jeszcze odgłosy zabawy, choć była już późna noc. Jak dotąd igrzyska były bardzo udane. Na początku wszystko odbywało się może nieco sztywno, zgromadzeni zachowywali ostrożność, nie przywykli jesz- cze do przestrzegania pewnych reguł. Ale teraz, kiedy upłynął już pierwszy dzień, zakłopotanie minęło i bawili się wspólnie, ucieszeni możliwością oderwania się od codziennego znoju. Sinsiew z zaskoczeniem odkryła, że wszyscy traktują Vendela jak wszechwiedzącego sędziego, niemal jak Boga. To jej imponowało i z jeszcze większym zapałem usiłowała mu dogodzić, zwłaszcza w nocy. Vendel zauważył jej starania i nie wiedział, co ma o tym myśleć. Jego związek z pięcioma dziewczętami był o wiele mniej złożony. Tam było prawdziwe, zmysłowe ciepło. Namiętność Sinsiew zdawała się zależeć od stopnia jej podziwu dla niego, jak gdyby w myślach wyobrażała go sobie walczącego z dziki- mi zwierzętami lub zabijającego wrogów. Jakby tylko takie obrazy zdołały wzbudzić w niej pożądanie. Choć przyznać trzeba, że było im wspaniale! Oczywiście zanurzył się w morzu uniesienia i chciał, by jej było równie rozkosznie! Była przecież taka młoda, nie mógł zbyt wiele od niej oczekiwać. Kiedy zaznajomi się z życiem w Skanii, pozna łagodność jego matki, na pewno zmieni się i ona. Sinsiew spod półprzymkniętych powiek zerkała na swego męża. Taki przystojny! A ona już zadba, by z czasem został dobrym myśliwym... Silnym, walecznym, żądnym widoku krwi. Trzeciego dnia, gdy odbywały się ostatnie zawody, Irovar poprosił Vendela o chwilę rozmowy. Szwed z trudem oderwał się od konkursu flecistów, który śledził z niemałym zainteresowaniem. Jasne było, że Taran-gaiczycy nie mają sobie równych. Przez wszystkie dni trzymali się na uboczu, w osobnym obozie z dala od pozostałych, ale Vendel widywał ich, jak wieczorami przysiadali się do zgromadzonych z oczami wypełnionymi tęsknotą i delikatnym uśmiechem szczęścia na ustach. Miał świadomość, że gdyby zdołał doprowadzić do ich wspólnoty z innymi plemionami, spełniłby dobry uczy- nek. Ale oni byli tacy dzicy, tak bardzo odmienni, że dużo czasu musi upłynąć, zanim ośmielą się nawiązać kontakt i zanim inni ich zaakceptują. Przypuszczał jednak, że zawody flecistów bardzo wzmocnią ich prestiż. Duma z sukcesu być może doda im odwagi i wieczorem ośmielą się bawić wspólnie z pozo- stałymi. Samojedzi nie pili alkoholu. Jeszcze nie. Jedynym odurzającym napitkiem, jaki znali, był kumys, kobyle mleko. Przyswoili go sobie od Mongołów ze wschodu. Ponieważ jednak sami Juraci nie posiadali koni, zdobywali napój tylko od czasu do czasu. Vendel wiedział jednak, że Rosjanie rozprzestrzeniają się na coraz większych obszarach i już nawiązali pierwsze kontakty z ludami północnej Syberii. A z Rosjanami przychodziła wódka. Wszystko zależy od tego, jak duża okaże się odpomość tych ludzi. Wiele żyjących w odosobnieniu plemion przegrało w walce z alkoholem. Nie życzył podobnego losu swym przyjaciołom. Jednym uchem słuchając zaczarowanych dźwięków fujarki, odszedł ż Irovarem nieco na bok. Jurat spoglądał na niego swymi mądrymi, przenik- liwymi oczyma. - Jak wiesz, Tun-sij pełniła wczoraj swój zaszczytny obowiązek szamanki, a to pozbawiło ją sił. Prosiła, bym z tobą pomówił. Vendel kiwnął głową i czekał. Bardzo szanował swego teścia. Irovar bawił się nerwowo połą kunki. - Tun-sij nie wróci z nami do zimowego obozu. - Nie? Ale jak ona... - Prosiła, by ją uwolnić. Vendel stał oniemiały. - Ma tylko jedną prośbę - ciągnął Irovar. - Do ciebie. Jej duch nie zazna spokoju, dopóki nie uzyska pewności, że spłodziłeś dziecko z Sinsiew. A zbłąkana dusza, Vendelu, to wielkie nieszczęście. Zapadło milczenie. Znać było, że Irovarowi ta roz- mowa nie przychodzi z łatwością. - Czy ona będzie mieć dziecko? - Jeszcze nie, Irovarze. Ja także nie pójdę z wami do zimowego obozu. Mam zamiar zabrać Sinsiew ze sobą do domu, do mego kraju. Będzie jej tam dobrze, obiecuję. Nie będzie marzła i męczyła się, tam łatwiej żyć. Dlatego lepiej poczekać z dzieckiem, aż dotrzemy na miejsce. Irovar patrzył na niego z uwagą. - Czy rozmawiałeś o tym z Sinsiew? - Jeszcze nie, ale mam zamiar uczynić to wkrótce. Teść w zamyśleniu potrząsnął głową. - Moja córka nigdy się na to nie zgodzi. Życie tutaj jest dla niej wszystkim. Nigdy nie opuści tych wybrzeży ani naszego zimowego domu w tajdze. - Ale ja odziedziczę piękny dwór. - Wiem, że nie jesteś byle kim. Ale znam moją żonę. Wiem, czego pragnie. I nie sądzę, by chciała, aby Sinsiew opuściła tę krainę. - Ale, Irovarze, dla mnie nie ma tu przyszłości! - Wiem, mój synu. Ale idź i pomów o tym z Tun-sij. - Dobrze. Zawody już się skończyły, dopiero za jakiś czas znów będę musiał pełnić swą sędziowską powinność. Chodźmy zatem. Kiedy wszedł do domu Irovara, ogarnęło go przeraże- nie. Czy to była Tun-sij? Już sprawiała wrażenie zmarłej. Chociaż to Tun-sij i jej dzieci były jego dalekimi krewniakami, Vendel najbardziej polubił Irovara. Pozo- stałych troje było zbyt twardych, zbyt dzikich i bez- względnych dla Vendela o gołębim sercu. Ngut siedział przy matce; przerwali najwidoczniej ważną rozmowę, gdy weszli mężczyźni. Usiedli przy jej posłaniu i Irovar wyjaśnił żonie stanowisko Vendela. Sam Vendel dokończył: - Dobrze wiesz, że nigdy nie zostanę myśliwym, jestem kiepskim rybakiem i nigdy w życiu nie zarżnę renifera. Od początku mym zamiarem było zabrać Sinsiew do domu, do mojej ojczyzny. - Ale Sinsiew tam nie pojedzie - orzekła Tun-sij. Oczy jej płonęły jak dwa rozżarzone węgle. - Bądź spokojny, Vendelu, wszystko rozwiąże się tak jak powinno. Jedyne, o co cię proszę, to byś dał Sinsiew dziecko. Dzisiaj, w nocy. Niedużo już mi zostało życia, a nie będę mogła odejść, dopóki nie przekonam się, że wszystko zostało spełnione. - Ależ, Tun-sij, nie wolno ci umierać! Wszyscy tak bardzo cię kochamy. - To bardzo miłe z twojej strony, jiij - Tun-sij nazwała go teraz zięciem, do tej pory zwracała się do niego peerene, był to wielce szacowny tytuł zarezerwowany dla bliskich członków rodziny. - Ale ja muszę odpocząć, nie mam już sił. Nikt nie zna mocy bólu, jaki legł mi w piersiach. Obiecasz mi to? Jeszcze dziś w nocy! - Obiecuję. Ale nie mogę tu zostać. A jeśli Sinsiew nie może jechać ze mną, będę musiał złamać dane jej słowo. Co z nią wtedy będzie, nie, nie mogę! - Nie przejmuj się Sinsiew - stanowczo rzekła Tun-sij. - Sam przyczyniłeś się do tego, że nasze plemię związało się z tyloma innymi. Tam znajdą się mężczyźni dla naszej córki. - Ale ona jest moją żoną, ponoszę za nią odpowiedzial- ność! - Wszystko ułoży się pomyślnie, Vendelu, zaufaj mi! Po tych słowach pozwoliła mu odejść. Vendel, wzbu- rzony, niczego nie rozumiał. Po południu zebrała się liczna niedawno utworzona rada. Vendel prosił, by zwolniono go z udziału w rozmowach. I tak przecież nie rozumiał poszczególnych dialektów. Wodzowie zasiedli w kręgu przed miejscem ofiarnym. Za nimi wznosiło się osiem symboli plemiennych. Z daleka dało się zauważyć, że dyskusja przebiega nad wyraz burzliwie. Co chwila któryś z mężczyzn podrywał się z miejsca i odchodził w gniewie, niemniej jednak zawsze wracał i po cichu zasiadał w kręgu. Nikt nie chciał, by cokolwiek go ominęło, a jeszcze mniej, by pozostawiono go na uboczu. Narada trwała przez wiele godzin. Kobiety przynosiły jedzenie, a w końcu, gdy dzień minął, posłano wodzom wieść, że zbliża się uroczystość zakończenia igrzysk i obwołanie zwycięzców. Wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszy- stko okazało się rozsądzone. Wodzowie wstali i objęli się, odszukali Vendela, nazywając go bohaterem, bo przecież od niego wyszła idea pojednania. Sinsiew widziała, jak wiele uwagi mu poświęcają, i zapragnęła go jeszcze mocniej. Nocą, ostatnią przed odejściem gości do swych odleg- łych siedzib, przyjęła Vendela z większą radością i od- daniem niż przedtem, a on nie uczynił niczego, by zapobiec konsekwencjom ich namiętności. Wierzył, że na pewno przekona ją, by wyruszyła wraz z nim do Szwecji. Nazajutrz goście opuścili obóz, radując się myślą o powrocie następnego lata. Nawet Taran-gaiczycy wyda- wali się już bardziej ludzcy, zabierali ze sobą wiele nagród i osiem narzeczonych, gdyż nie tylko dziewczęta Vendela znalazły sobie mężów podczas tych niezwykłych dni. Jego pięć przyjaeiółek, promieniejących szczęściem, szczebio- tało radośnie i ku wielkiej złości Sinsiew uściskało go mocno przed wyruszeniem z obozu. Widział, jak znikają w dali, odchodząe przez tundrę, i z cieniem goryczy w sercu pomyślał: ludzie w moim życiu pojawiają się i odchodzą. Tak jest nieustannie. Kiedy wreszcie osiągnę spokój, odczuję prawdziwą wspól- notę? Tutaj? Nie, to nie jest mój dom. Muszę iść dalej. Z żoną, z którą nie łączy mnie nic poza pożądaniem. A to nie jest dobra podstawa, by na niej budować przyszłość. ROZDZIAŁ XII Trzy tygodnie później, gdy cały lód wzdłuż wybrzeża popękał na mniejsze tafle, a lato miało się ku końcowi, wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Przez Morze Karskie przedarła się szkuta poławiaczy fok z Archangielska i dotarła aż na półwysep Jamał, do zatoki, nad którą leżał obóz Juratów. Była to pierwsza szkuta w ich historii, ale nie miała być ostatnia. Ożywienie wśród Juratów było ogromne. Krążyli wokół statku niczym podniecone pszczoły. Vendel był chyba poruszony najbardziej ze wszystkich. On i Sinsiew wybrali się w odwiedziny do jej rodziców i tam żarliwie dyskutowano o niewiarygodnym wydarze- niu. - Możemy jechać z nimi do Archangielska! - wołał Vendel. - Wezmą mnie za Rosjanina, nie będą mieli podejrzeń. Ale Sinsiew nie chce. - Nie, nie chcę stąd odjeżdżać. Nie wierzę w świat, o jakim opowiada Vendel. Chcę zostać tutaj! Vendel był zrozpaczony. - Sinsiew, zrozum, że nigdy już nie będziemy mieli takiej możliwości. Ona jednak mocniej zacisnęła usta i stanowczo pokręciła głową. Z bólemw sercu Vendel opuścił jurtę, musiał wyjść na powietrze. Zdecydowany był, że zabierze ją ze sobą. Kiedy wyszedł, Tun-sij usłyszała nowinę. Sinsiew spodziewała się dziecka. Szamanka opadła na posłanie i przymknęła oczy. - A więc dobrze, moi drodzy. Niczego więcej już nie pragnę. Irovarze, idź pomówić z naszym zięciem. Chcę porozmawiać z synem na osobności. Sinsiew, ty pójdź z ojcem. I wmów Vendelowi, że z nim jedziesz. Irovar posłusznie wyszedł. Jego proste, wierne serce było ciężkie od smutku. Z wyraźną niechęcią Sinsiew udała się w ślad za ojcem. Tun-sij, z trudem dobywając słów, zwróciła się do syna: - Ngut, ty musisz to zrobić, jesteś mojego pokroju, mój synu. A potem... Wielka łódź odpływa za trzy dni. Zadbaj o to, by Vendel się na niej znalazł! Nie jest już nam potrzebny, teraz stałby się dla nas jedynie ciężarem. Ale twoja siostra, Sinsiew, zostanie tutaj. Ona jeszcze nie wypełniła swego zadania. Nie będzie żałować męża. Podczas wielkich uroczystości było tu kilku mężczyzn, którzy zwrócili na nią uwagę. Teraz jest rozdarta. Vendel nie jest mężczyzną dla niej, miał misję do spełnienia i wywiązał się z niej. Czy zajmiesz się tym? - Tak, matko - odparł Ngut o nieprzeniknionej twarzy, w której żyły, zda się, tylko błyszczące skośne oczy. - A teraz, mój synu, podaj mi bęben. Przekazuję ci go, od tej chwili należy do ciebie. Nagła zmiana decyzji Sinsiew zaskoczyła Vendela, ale też i bardzo uradowała. - Zaraz musimy zacząć przygotowania do odjazdu. I nie martw się, Sinsiew, pewnego dnia tu wrócimy, byś mogła znów zobaczyć rodziców. Przywieziemy ze sobą wiele potrzebnych rzeczy. I wnuki, by dziadkowie mogli się nimi nacieszyć. - Śmiał się ze szczęścia, ale Sinsiew zachowywała się niezwykle powściągliwie i odwróciła się, gdy nocą pragnął się do niej zbliżyć. Vendel ogromnie radował się dzieckiem, którego oczekiwała, i uroczyście przyrzekł, że nic złego nie przytrafi się jej podczas podróży. Taki był uszczęśliwiony, że nie zwrócił uwagi na niezwykle chłodne zachowanie żony. A następnego ranka zniknęła Tun-sij. Po ciehu, bez żadnych ceremonii. Vendel, zrozumiawszy, że Tun-sij nie żyje, udał się natychmiast w miejsce składania ofiar. Na ołtarzu znalazł jej naszyjnik z zębów niedźwiedzia, ale nie było żadnego świeżego kopca kamieni, który wskazywałby na jej grób. Tun-sij nie była wielkim myśliwym. Najwidoczniej pochowano ją w "zwykły sposób". Co to oznaczało, pozostało dla Vendela zagadką. Odczuwał głęboki żal po niej, nie mógł powstrzymać napływających do oczu łez. Irovar spotkał go u wyjścia ze świętego miejsca, tak jak kiedyś, na początku lata. Wtedy była z nim Tun-sij. Teraz twarz Jurata poszarzała od zgryzoty. - Jesteś dobrym człowiekiem, Vendelu - rzekł Irovar, chcąc pocieszyć zbolałego zięcia. - Tun-sij będzie się za tobą wstawiać w świecie duchów. Cóż to za pociecha! Vendel bardzo szybko zauważył coś nowego: wraz ze śmiercią Tun-sij zanikły wszelkie więzy łączące go z Sin- siew. To wola szamanki wzbudziła w nim pożądanie. Teraz widział swą żonę dokładnie taką, jaką była: całkiem mu obcą, wyrażającą opinie, z którymi żadną miarą nie mógł się zgodzić. Nawet jej nie lubił! Ale oczekiwała jego dziecka i nigdy nie przyszłoby mu do głowy, by zawieść ją w takich okolicznościach. Kontynuowali więc przygotowania do podróży, choć Sinsiew robiła to wyjątkowo niedbale i obojętnie. Ostatniego wieczoru przed wypłynięciem łodzi Sin- siew poprosiła ojca, by przeszedł się z nią wokół obozu. Jak powiedziała, pragnęła po raz ostatni przyjrzeć się drogim sercu okolicom. Ngut zaprosił Vendela do siebie na pożegnalny poczęstunek. Był wszak jego szwagrem, powinni trochę ze sobą porozmawiać przed rozstaniem. Z tej rozmowy Vendel nie pamiętał ani słowa. Podano mu chyba jakąś zupę, gorącą, parującą, mocno przy- prawioną. Nie była najgorsza, Sinsiew i Ngut wspólnie ją ugotowali specjalnie dla Vendela... Pamiętał tylko gorejące oczy Nguta, blisko, tuż przy swojej twarzy. Badawczo na niego patrzyły, a potem zapadł w osobliwy półsen, w którym duch Tun-sij krążył dookoła w poszukiwaniu samego siebie. Było to nad wyraz zadziwiające doznanie, a gdy się obudził, wszystko wokół niego się kołysało. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą drewniany sufit. Deski? Nie było ich w obozie Nieńców! Sinsiew? Pomacał ręką obok siebie, ale dłoń natrafiła tylko na twardy kant pryczy. Jego rzeczy w węzełku leżały obok. Vendel podniósł się gwałtownie i usiadł na łóżku. Znajdował się na pokładzie statku. Wstał oszołomiony, znalazł drzwi i przedostał się na górę, na pokład. Morze. Gdzie tylko spojrzeć, wszędzie pokryte lodem morze. Marynarze przyglądali mu się z niezgłębionym wyra- zem twarzy. - Moja żena? - zapytał po rosyjsku. Kapitan, którego poznał wcześniej podczas kilku rozmów w wiosce, potrząsnął głową. - Wasza żona nie chciała jechać. To ona i jej brat przynieśli was nocą. Przykro mi, nic nie mogliśmy zrobić. - Ale ja... Vendel podbiegł do relingu. Ale ja zostawiłem tam dziecko, myślał z rozpaczą. Moje dziecko, które narodzi się, gdy tylko rozpocznie się lato! Nie mogę zostawić mego dziecka! Z Sinsiew już zrezygnował, odczuwał nawet swego rodzaju ulgę, że się jej pozbył. Ale dziecko! Jego dziecko. I... o zgrozo! Dziecko z rodu Ludzi Lodu! Dotknięte przekleństwem? Nie, Tun-sij twierdziła, że w Taran-gai był chłopiec, na którego spadł cały ciężar złego dziedzictwa. Dziecko Vendela ujdzie więc wolno. Ale tak chciał zająć się małą istotką, zobaczyć ją, pielęgnować. Taran-gai? Nigdzie nie było widać szczytów. Żadnego lądu. Słońce... Nie, wiecznie świecące słońce nic mu nie powie. - Jak długo płyniemy? - Podnieśliśmy kotwicę nad ranem - odparł kapitan. - Teraz wkrótce będzie noc. A więc spał niemal przez całą dobę! Ach, na Boga, co ma robić? Nie może prosić, by zawrócili, to nie do pomyślenia. A poza tym otwiera się przed nim szansa powrotu do domu. Musi przecież wracać do domu. Ale dziecko, dziecko! Serce Vendela ściskało się z bólu. Pojął teraz, że taki był plan Sinsiew już od samego początku. Wspólny plan Tun-sij i Nguta, lecz na pewno nie Irovara. Dostarczyć go na pokład łodzi. Pozbyć się go. Ale pierwszy pomysł, by połączyć go z Sinsiew, z pewnością wyszedł od Tun-sij. Vendel zacisnął zęby, chcąc stłumić swój gniew i żal. Posłużono się nim, w żaden sposób nie można tego inaczej nazwać. Stał przy relingu zatopiony w smutnych myślach. Jak okiem sięgnąć, morze pokryte było dużymi i małymi kawałkami lodu. Teraz późnym latem, lód był chropowa- ty, niebieskawy. Statek wydawał się tak przerażająco mały, ale parł naprzód na połatanych żaglach. Wiatru mieli dość, gdyż na tych wodach wichry hulały zawsze, lecz kra nieustannie utrudniała żeglugę. Vendel spostrzegł, że szyper jest z lekka zaniepokojony. Jesień zbliża się szybkim krokiem, wyjaśnił Vendelowi, a najbardziej ze wszystkiego obawia się, że statek utknie w lodach. To prawda, Vendel zwrócił uwagę, że słońce na krótką chwilę chowało się już nocą za horyzontem, nie świeciło też z taką samą siłą jak na początku lata. Nagle stojący na wachcie zawołał: - Spójrzcie! Prosto przed dziobem! Wszyscy rzucili się, by spojrzeć we wskazanym kierunku. Na statku było siedmiu ludzi załogi i Ven- del. Zmrużył oczy, by lepiej widzieć. Daleko przed nimi, na wielkim kawałku kry, leżało coś, czego z tej odległości nie byli w stanie rozpoznać. - To nie zwierzę - orzekł kapitan. Wszyscy przyznali mu rację. Statek parł naprzód. - Jeśteśmy chyba daleko od lądu? - zapytał Vendel. - Tak, ale kra pozostaje w ciągłym ruchu. Wicher i silne prądy potrafią znieść ją daleko w głąb morza w ciągu kilku godzin. Złapali wiatr w żagle. Kapitan zawołał: - Ster prawo! Wszyscy już dostrzegli, że to był człowiek. Człowiek przywiązany do niewielkich sanek. Vendel widział wiele takich sań w obozie Juratów. - Czy spróbujemy go uratować... - zaczął, ale słowa uwięzły mu w gardle. Gdy zbliżyli się do lodowej kry na kilkanaście metrów, Vendel zobaczył, że marynarze czy- nią znak krzyża, mamrocząc pospiesznie modlitwy do swego greckokatolickiego Boga. On sam poczuł skurcz w żołądku. Zdążył rozpoznać, kto siedzi na saniach z oczami martwo wpatrującymi się w polarne słońce. Tun-sij. Jego dłonie zacisnęły się mocniej na relingu. - Tak robią ci poganie - ze smutkiem powiedział szyper. - Kiedy chcą się pozbyć starych i niepotrzebnych, zostawiają ich na lodzie na śmierć. - Ona sama tego chciała - mruknął Vendel. - Znałem ją. Była ich szamanką. I moją teściową, miał już na końcu języka, ale w porę się powstrzymał. - Szamanką? - powtórzył szeptem ktoś z załogi, pobladły ze strachu. - Wybaw nas, Panie! - Nie musicie się jej lękać - uspokajał Vendel. - Była moją przyjaciółką, nie wyrządzi wam krzywdy, przynaj- mniej dopóki ja jestem z wami. Nie mógł powiedzieć, że są tej samej krwi, zmarła i on. I tak nikt by w to nie uwierzył. - Odszła kilka dni temu - wyjaśnił, rzucając ostatnie spojrzenie na postać znikającą za nimi. - Pragnęła śmierci, bo dopełniło się już jej życie. Wymówił te słowa nie bez goryczy, a załoga popatrzyła na niego ze zdumieniem. Upłynęło wiele czasu, zanim Vendel zdołał wymazać z pamięci obraz martwej szamanki na lodowej krze. Natomiast wielką przyjemność sprawiła mu możliwość posługiwania się rosyjskim. Dobrze opanował ten język, a kiedy mówił po juracku, zawsze miał wrażenie, że porusza się po niepewnym gruncie. Zaznajomił się z członkami załogi i pomagał im jak umiał. Ku jego uldze nie polowali już na foki, nie mieli bowiem ani chwili do stracenia, jeśli chcieli dotrzeć do Archangielska przed zimą. Po koniec sierpnia, choć Vendel nie zdawał sobie z tego sprawy, minęli cieśninę na południe od Nowej Ziemi. Właściwie powinni byli przybić do brzegu i zejść na ląd w Naryan Mar, handlowym ośrodku Juratów nad wybrzeżem Oceanu Lodowatego, ale nie mieli odwagi ryzykować. Vendel cieszył się z tego. Gdyby znów spotkał teraz Juratów, odczułby bolesną rozterkę i mógłby podjąć nie do końca przemyślane decyzje. Tęsknił za domem i w krainie Juratów zawsze czułby się więźniem, jednocze- śnie jednak dręczyłyby go wyrzuty sumienia, że nie wraca do Sinsiew. Nigdy nie dałoby mu to spokoju. Fakt, że kapitan statku decydował o kierunku jego podróży, i to, że on sam nie ponosi za nic odpowiedzialności, odpowia- dało mu w tym stanie, w jakim się teraz znajdował. To wiatr ze wschodu, myślał. Prowadzi mnie do domu! We wrześniu nadciągnął mróz. Twarz szypra coraz częściej bywała zachmurzona, palił swą machorkę, śmier- dzącą jak wszyscy diabli, i wrzeszczał na załogę, jakby chciał, by wskoczyli do wody i popychali statek. Udało im się okrążyć półwysep Kanin i wpływali właśnie na wody Morza Białego, gdy bezlitosny mróz stężał. Z przerażeniem patrzyli, jak lód pokrywa maszty i liny, a potem cały kadłub. Bez ustanku odrąbywali lód, aby ciężar nie ściągał szkuty w dół, w wodną otchłań. Tylko sternik uniknął tej roboty. Vendel pracował ze wszystkich sił, przerażony białym widziadłem, które zdawało się owiewać statek i oblekać go kolejną warstwą lodu. Był ciepło ubrany, opatulony od stóp do głów, ale dłonie musiał mieć wolne, coraz bardziej mu więc sztyw- niały. Z mozołem starali się uwolnić statek od lodu. Wiatr był dobry, kierował ich wprost do Archangielska. Zejście na ląd na nic by się nie zdało, zewsząd otaczało ich zamrożone pustkowie. Vendel nie myślał już o niczym innym, jak tylko by cało dotrzeć do Archangielska. Plany dotyczące dalszej po- dróży do Szwecji musiał odłożyć na później. Nie był jeszcze nawet w połowie drogi do domu. Zaczął padać śnieg, który coraz bardziej utrudniał pracę. A pewnej nocy wydarzyło się to, czego obawiali się najbardziej. Szkuta zaczęła się przechylać. - Idziemy na dno! - krzyknął ktoś z załogi, oszalały ze strachu. - Jeszcze nie! - odkrzyknął Vendel. Wszystko się zmieniło. Zamiast wiecznego słońca panowała teraz głęboka ciemność, w ciągu dnia zmieniają- ca się w niebieskawą szarówkę. Naprawdę jasno nie było już ani przez chwilę i musieli ze wszystkich sił wytężać wztok, by bezbłędnie ocenić, w którym miejscu należy uderzyć, by skruszyć lodową powłokę. Vendel złapał wielki młot i rzucił się, by rozbijać lód na przechylonej burcie statku. Inni pomagali mu gnani strachem, szyper wykrzykiwał rozkazy, których nikt nie słyszał z powodu ciągłego łoskotu uderzeń. Wyglądało na to, że udało im się odrobinę zmniejszyć przechył. Niestety, jeden z marynarzy sięgnął zbyt daleko, stracił równowagę i runął w dół, w ostatnim momencie jedną ręką chwytając się relingu. Rzucili się, by wyciągnąć go na pokład. - Utknąłem! - zawył. - Zaklinowałem się w lodzie! Lód coraz mocniej napierał na kadłub statku i najwido- czniej noga zakleszczyła mu się między odłamkami kry. Vendel przewiązał się liną w pasie i wskoczył do wody. Nigdy nawet nie przypuszczał, że może ona okazać się tak zabójczo zimna. Zaparło mu dech w piersiach, rozpaczliwie usiłował nabrać powietrza w płuca. W końcu jakoś udało mu się odzyskać kontrolę nad własnym ciałem. Młotem, który zabrał z pokładu, szybko uwolnił nogi marynarza z lodowego uścisku i nieszczęśnika można było wciągnąć na pokład. Ponieważ jednak Vendel i tak już znalazł się w wodzie, uznał, że ma niepowtarzalną szansę, by oczyścić szkutę. Krzyknął do towarzyszy i zaczął tłuc młotem w lód, który zebrał się w trudno dostępnym miejscu na burcie. Nie mógł zbyt długo przebywać w wodzie, spieszył się więc jak mógł. Upłynęło może parę minut, gdy zauważył jednocześnie dwie rzeczy: szkuta podniosła się z groźnego przechyłu, a on stracił czucie w nogach. - Wyciągnijcie mnie! - zawołał, odkrył bowiem jeszcze jedno: sam znalazł się w kleszczach lodu. Upłynęło nieco czasu, zanim zdołali go wyrwać z objęć kry. W końcu jednak się udało. Na wpół nieprzytomnego przeciągnięto go przez reling. - Uratowałeś szkutę - mruknął kapitan. - Ale jesteś szalony, człowieku, nie znasz tej lodowatej wody. Szybko, chłopcy, kładźcie go na koi! Włożyli jego stopy do gorącej wody, nacierali i szczy- pali. Ratowali także i jego towarzysza, który jednak przebywał w wodzie krócej. Vendela ułożyli na koi, okrywając ciepło wszystkim, co tylko mogli znaleźć. Vendel jednak nic nie czuł. Ku ogromnej rozpaczy nogi miał jak martwe. Dwa dni później dotarli do Arehangielska. Vendel nadal leżał. Nie mógł się ruszyć. Załoga stała wokół niego, słuchając, jak bredzi w wysokiej gorączce. Patrzyli po sobie i dziwili się... Zaniesiono go na ląd, do małej portowej knajpki, która przyjmowała gości. Przybytek był to dość obrzyd- liwy, ale sprowadzili do Vendela medyka, który się nim zajął. Kiedy skończył badanie, długo spoglądał na Vendela, ale nic nie powiedział. Po prostu odszedł. Mniej więcej po godzinie przyszli dwaj inni. Mieli charakterystyczny rosyjski wygląd. Pytali, skąd się tu wziął. Vendel wyjaśnił, że przez długi czas mieszkał u Jurat- -Samojedów. Nie, nie; chcieli wiedzieć, gdzie są jego rodzinne strony. - Sankt Petersburg - odparł, było to bowiem najbliż- sze Szwecji miejsce na terytorium rosyjskim i bardzo pragnął tam właśnie zostać odesłany. Jeden z mężczyzn gwizdnął przez zęby. - Nie po rosyjsku mówiłeś, kiedy leżałeś w malignie. Vendel starał się opanować nagłe przerażenie. - Nie, to był prawdopodobnie juracki. - Hm - powiedział mężczyzna z niedowierzaniem. - Kapitan mówił co innego. On zna Jutatów z Naryan Mar. Nie mówiłeś po juracku. I skąd taki jasnowłosy człowiek znalazł się w tym lodowym piekle? - To długa historia - mruknął Vendel, nieprzygotowa- ny na to pytanie. - Tak też myślę - odparł drugi. - Ale powiem ci jedno, mój knechcie! Tu w Archangielsku mamy wielu jeńców wojennych, którzy dla nas pracują. A szyper na statku rozpoznał twój język. Słyszał, jak rozmawiają w nim jeńcy. W gorączce mówiłeś po szwedzku, młody człowie- ku. Zaraz przyjdą po ciebie żołnierze. Masz sporo do opowiedzenia, prawda? Vendel nie mógł wykrztusić ani słowa. Wkrótce rzeczywiście zjawili się żołnierze. Brutalnie rzucili go na nosze i zanieśli do przypominającego koszary domu w mieście. Tam umieścili go w małej, pustej izbie. Wyjęli duży klucz i zamknęli za sobą drzwi. Vendel słyszał, jak od zewnątrz przekręcają klucz w zamku. Znów był więźniem. Więzień. A wolność była tuż, tuż! Co prawda nie wiedział, w jaki sposób zdołałby się przedostać dalej, ale Archangielsk był dużym portowym miastem, posiadają- cym połączenia z innymi krajami. Może mógłby przekraść się na pokład jednego ze statków albo przeprawić do Finlandii, do której wcale nie było tak strasznie daleko. A Finlandia stanowiła, o ile świat całkiem nie stanął na głowie, szwedzkie terytotium. Teraz jednak wszystko znalazło się poza jego zasię- giem. Jego rozpacz była tak głęboka, że nie mógł nawet płakać. Jak też on, a może los - a może i on, i los - pokierowali jego życiem? Za sobą zostawił nie narodzone dziecko, które tak bardzo pragnął ujrzeć i wychowywać. W nieosiągalnej Szwecji na próżno wyczekiwali go rodzice. A on leżał zamknięty, bez żadnej nadziei, że kiedykol- wiek stąd się wydostanie. Jego nogi były bowiem jak martwe, nie miał odwagi nawet na nie spojrzeć. I znów w myślach rozbrzmiała mu rosyjska piosenka: Tutaj umrę. I nikt nie będzie wiedział, gdzie mój grób. Do mego grobu nie przyjdzie nikt. Tylko wczesną wiosną zaśpiewa słowik. Nie wiedział, czy w Archangielsku są słowiki, ale jeśli nie, to można chyba śpiewać o wróblach? W przypływie wisielczego humoru Vendel zaczął się cicho śmiać. Śmiech wkrótce zamienił się w dający ujście rozpaczy szloch. ROZDZIAŁ XIII W roku 1721 pokój w Nystad w Finlandii położył kres wojnie między Szwecją a Rosją. Karol XII dawno już wtedy nie żył, zginął bowiem pod Fredrikshald podczas próby zajęcia Norwegii. Od czasu gdy w końcu XVII wieku opuścił Sztokholm, nigdy za życia nie powrócił do swej stolicy. Rok po zawarciu pokoju, w 172, Corfitz Beck i wszyscy jego towarzysze z Tobolska po trzynastoletniej niewoli powrócili do domów. Wraz z uwolnionymi Szwedami nadciągnęły osobiste tragedie. Wiele żon pozostawionych w Szwecji dawno już uznało mężów za zmarłyeh i po latach żałoby zdecydowało się na nowe związki małżeńskie. A kiedy prawowici mężowie nagle stawali w drzwiach, oczekując serdecznego powitania, dramat stawał się fak- tem. Dzieci z ponownych małżeństw uznawano za nie- prawe. Wielu z powracających do domów żołnierzy, zdesperowanych, odbierało sobie życie. A bywało i od- wrotnie. W Szwecji żona wiernie wypatrywała powrotu męża, podczas gdy ten został w Rosji, tam ożenił się i nie zamierzał nawet odwiedzić rodzinnego domu. Corfitz Beck i jego żona Maria stanęli pewnego dnia u wrót dworu Andrarum. Domostwo było zamknięte i wyglądało na nie zamieszkane. Podczas tych długich lat wiele przecierpieli. Dzieci rodziły się im i umierały. A teraz nikt na nich nie czekał... - Nie pojmuję - zdziwił się Corfitz Beck. Dobiegał już czterdziestki i przeciwności losu odcisnęły piętno na jego twarzy. - Ktoś powinien tu być. Ojciec...? - Wiesz, upłynęło wiele lat - powiedziała Maria. - To prawda - westchnął. - No cóż, pozostaje mi tylko odbyć pokutę. - Iść do... rodziców Vendela? - Tak. Oni powinni wiedzieć, co się stało z tym dworem. I równie dobrze można ich odwiedzić do razu, zwłaszcza że to i tak nieuniknione. Prawda? Maria wsunęła dłoń w rękę męża. Musieli zrobić to wspólnie, wina obciążała ich oboje. Z ciężkim sercem powędrowali do położonego nieda- leko domu Gripów. Swój skromny bagaż zostawili na progu dworu. Z dalekiego kraju na wschodzie powrócili z pustymi rękami, jedynie z nadzieją na rozpoczęcie nowego życia na wolności. Teraz niczego jednak nie byii już pewni. Dwór Gripów był tak samo ładny i dobrze utrzymany jak niegdyś. Corfitz Beck delikatnie zapukał do drzwi. Zawsze odczuwał swego rodzaju respekt przed surowym ojcem Vendela. Otworzyła im młoda, pulchna kobieta, o prostej, lecz przyjemnej powierzchowności, niebieskich oczach, pat- rzących na nich śmiało, i warkoczach tak długich, że chyba mogła na nich usiąść. Corfitz przedstawił się i zapytał, czy państwo Gripo- wie są w domu. - Możecie porozmawiać z panią Christianą - odparła dziewczyna. Corfitz ucieszył się. Nareszcie jakieś znane imię! Christiana niezmiernie się postarzała. Nigdy nie była szczególnie urodziwa, ale teraz włosy jej stały się białe jak śnieg, a twarz pokryło tysiąc zmarszczek. Trzymała się jednak prosto i godnie, zeszczuplała także, nabrała swois- tego dostojeństwa. Najpierw przyglądała się im zdziwiona, jakby ujrzała kogoś, kogo słabo pamiętała i nie potrafiła rozpoznać. Nagle szerzej otworzyła oczy, jej twarz się rozjaśniła. - Ależ to pan Corftz! Przecież to pan Corfitz! Co za szczęście! Ach! Witamy w domu! A pani? - To moja żona, Maria. Pani Christiano, dwór wygląda na zamknięty i opuszczony. Co się stało? Mój ojciec... Christiana osuszyła łzy radości przywołane ponownym spotkaniem młodego Becka. Popatrzyła na Corfitza a po- wagą. - Wasz ojciec zmarł na zarazę dwanaście lat temu. Mój mąż Soren także. - Bardzo przykro to słyszeć - rzekł Corfitz, który nie przypuszczał nawet, że tak wielki ból sprawi mu świado- mość, iż jego ojciec nie doczekał wiadomości o tym, że jego syn żyje. I że on sam nie ujrzy już drogiego ojca... - Tak. Nie było mnie przecież przez piętnaście lat. Trzynaście spędziłem w niewoli. - To prawda - przyznała cicho. - Wasz brat bywa tu od czasu do czasu i dogląda dworu, ale właściwie to ja starałam się utrzymać wszystko we właściwym porządku. Najlepiej jak potrafiłam. - Wygląda na zadbany, tyle że nie zamieszkany. - Ale wy jesteście zmęczeni podróżą! Wejdźcie do środka i usiądźcie, proszę. Zaraz każę podać coś do picia i jedzenia. Później możemy razem pójść do dworu. Usiedli w miłym saloniku Christiany. Maria kobiecym okiem dostrzegła, że obicia mebli były zniszczone, choć starannie pocerowane. Pani Christianie nie najlepiej mu- siało się wieść podczas tych długich lat samotności. Christiana zorientowała się, że Corfitzowi Beckowi coś leży na sercu i jest to ciężar trudny do zniesienia. - Zły to był dla was czas, prawda? - zapytała delikatnie. - Nie da się zaprzeczyć. Nielekko nam było w niewoli, ale i wam tutaj, w udręczonym kraju, nie żyło się łatwo. Pani Christiano, przychodzę z ogromnie przykrą nowiną. Wasz syn, Vendel... On... Czekała, w jej łagodnych oczach pojawił się smutek. Corftz Beck spojrzał na żonę i zdecydował się zacząć: - Obawiam się, że nigdy już go nie ujrzycie. Zginął gdzieś w bezkresnej Syberii. Z mojej winy. - I z mojej - cicho dodała Maria. - Zawiedliśmy go - wyrzucił jednym tchem Corfitz Beck i na chwilę przysłonił oczy dłońmi. Z cichym jękiem osunął ręce na kolana. Jedyną reakcją Christiany było mocniejsze zaciśnięcie dłoni. Już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale Corfitz Beck powstrzymał ją. - Nie, nie mówcie nic pocieszającego, tę winę nosimy w sobie już nazbyt długo. Postąpiłem brutalnie wobec biednego chłopaka. W uniesieniu młodości zakochał się w Marii i podarował jej misternie wykonaną sakiewkę, swoje własne dzieło. Obudził tym moją zazdrość, wpad- łem w gniew, gdyż to ja miałem poślubić Marię. O tym jednak biedny Vendel nie wiedział. Wypowiedziałem okrutne słowa, pani Christiano. Wziął je sobie do serca i zniknął z Tobolska, gdzie mieszkaliśmy. Od tej pory wszelki słuch po nim zaginął. A to było już... policzmy... siedem lat temu. Corfitz umilkł. Pobladł z przejęcia. Przez długi czas żył obarczony nieznośnym ciężarem wyrzutów sumienia. Maria nic nie powiedziała. Patrzyła tylko błagalnie na Christianę, która siedziała nieruchomo z dłońmi zaciś- niętymi na podołku. Nagle matka Vendela uniosła się z krzesła i podeszła do komody. Odwrócona do nich plecami, wyciągnęła jedną z szuflad i czegoś w niej szukała. Po chwili zapytała ze smutnym uśmiechem: - Czy o tym mówicie? Ogarnięci najwyższym zdumieniem wpatrywali się w sakiewkę, którą trzymała w dłoni. - Tak. Ale... Skąd... - jęknął Corftz. - Jak ją zdobyliście? - Vendel jest w domu - rzekła Christiana. - Już od pół roku. To on podarował mi sakiewkę. Dla osoby, która jest mi najbliższa na ziemi, tak powiedział. Nie wspomniał o żadnej historii miłosnej, mającej związek z wami, pani Mario. Nic takiego nie mówił. Nie byli w stanie wykrztusić słowa. Christiana ciągnęła: - Wiele natomiast opowiadał o wydarzeniach, które musiały wywrzeć na nim niezapomniane wrażenie. Wyba- czcie mi, mogłam od razu powiedzieć, że wrócił do domu, ale zrozumiałam, że coś wam leży na sercu, dlatego pozwoliłam wam mówić jako pierwszym. - Czy możemy go zobaczyć? - Corfitz był tak oszoło- miony nowiną, że nawet nie był w stanie się nią uradować. - Oczywiście! Chodźcie ze mną! Zadzwoniła małym dzwoneczkiem i weszła młoda, okrągła kobieta. - Anno-Greto, państwo chcieliby ptzywitać się z Ven- delem. Czy on może ich teraz przyjąć? - Tak, wszystko w porządku. Wielkie nieba, pomyślał Corfitz, czyżby tak wbił się w dumę, że "przyjmuje"? Za dziewczyną i panią Christianą pospieszyli do drugiej części domu. Gdy mijali jedno z okien, Corfitz ujrzał tylne podwórze. Przecież tu nigdy nie było drzewa, pomyślał. Chyba że... To musi być dąb Vendela! Ten, który zasadził jako chłopiec! Czy naprawdę aż tak wiele lat upłynęło, odkąd opuściłem dom? Żal tkwił w nim niby pulsujący ból. Tyle straconych lat, bez żadnej korzyści. Cóż bowiem przyszło Szwecji z tej wojny? - Proszę - powiedziała Christiana, otwierając drzwi. - Vendelu, masz gości. Z wahaniem weszli do środka. Ciągle jeszcze nie mogli uwierzyć, że Vendel naprawdę żyje. Siedział przy stole, trzymając przed sobą jakieś rysunki i pióro w dłoni. Ze zdumieniem popatrzył na przybyszów. Dziewczyna z warkoczami stanęła za nim z cokolwiek surową miną. Po chwili twarz Vendela rozjaśniła się, wyciągnął do nich rękę. - Nie mogę uwierzyć własnym oczom - powiedział wzruszony. - Czy to prawda? Czy dobrze widzę? Corfitzowi Beckowi lekka irytacja zwarzyła nieco radość ponownego spotkania. Znów dał o sobie znać dawny odruch pana wobec służącego. Vendel nie powi- nien siedzieć jak król-łaskawca na tronie podczas powita- nia ze swoim zwierzchnikiem i jego żoną. Cóż to za noszalancja?! Irytacja jednak wkrótce minęła. Obopólne wzrusze- nie wzięło górę. Vendel witał Marię bez cienia zażena- wania. Śmiał się, ocierając łzy. - Anno-Greto, mój drogi aniele stróżu, sprzątnij te rysunki i podaj krzesła moim gościom. Mamo, czy poleciłaś już podać coś do jedzenia? - Zaraz przyniosą. Zjemy tutaj. Musimy o wszystkim usłyszeć! - Dobrze, ale najpierw muszę wam wyznać, jak ogromnie się cieszę, że spełniło się moje gorące pragnienie - powiedział Corfitz Beck. - Najszczersza modlitwa, bym mógł kiedyś prosić Vendela o wybaczenie za okrutne słowa, które kiedyś nieroztropnie wypowiedziałem. Vendel w odpowiedzi machnął tylko ręką. Dawno już wszystko zapomniał i wybaczył. Usiedli. - Nasza historia jest zwyczajna - rzekł Corfitz. - Przez cały czas mieszkaliśmy w Tobolsku i na koszt państwa wysłani zostaliśmy do domu. A ty, Vendelu? Jak potoczy- ły się twoje losy? Dokąd poszedłeś, gdzie byłeś i jak wróciłeś tutaj? - Oj, oj - zaśmiał się Vendel. Spostrzegli, jak bardzo dojrzał od czasu, gdy widzieli się ostatni raz. Bruzdy na twany znaczyły się głęboko, a w oczach czaił się mroczny cień, którego nie mogli zrozumieć. Nagle Maria dokonała przerażającego odkrycia i uścisnęła dłoń męża. Narzucony na kolana Vendela wełniany pled nie był na tyle długi, by dało się ukryć, że jego nogi nie kończą się stopami. - Vendelu! - jęknął Corfitz z przerażeniem w głosie, - Drogi przyjacielu, co się stało? Vendel potrząsnął głową, usiłując się uśmiechnąć, ale widać było, że przychodzi mu to z trudem. - Spróbuję opowiedzieć. Ale to naprawdę długa histotia. - Mamy czas - odparł Corfitz. - W Andrarum nikt na nas nie czeka. W zapadającym powoli zmierzchu goście posilali się, a Vendel opowiadał o swej długiej podróży. O małżeń- stwie, o dziecku, którego miał nigdy nie ujrzeć. O lodo- watej wodzie, która naznaczyła go na zawsze, o tym, jak znów stał się więźniem w Archangielsku. - Sam musiałem pielęgnować moje stopy - mówił. - Rosyjski felczer zostawił mnie na pastwę losu, a inni Szwedzi w mieście nic o mnie nie wiedzieli. Musiałem... Musiałem sam odcinać kawałek po kawałku, kiedy nogi czerniały i gangrena przenosiła się coraz wyżej. Ale nie chciałem umierać, panie Corfitzu! Dwie myśli utrzymywały mnie przy życiu: myśl o rodzicach, którzy nie wiedzieli, czy żyję, czy umarłem, i myśl o dziecku, które przywołałem na świat. Ono, niczemu niewinne, będzie musiało cierpieć, ponieważ zabraknie mu ojca, który by o nie zadbał. - Nie przejmowałeś się jego matką? - Czułem się za nią odpowiedzialny, nic więcej. Ona była twardą kobietą, nie potrafiłem jej zrozumieć. - A jak poradziłeś sobie w Archangielsku? W jaki sposób się stamtąd wydostałeś? - Z czasem nawiązałem kontakt ze Szwedami w mieś- cie, a strażnicy przydzielili mi pracę. Nie nadawałem się, rzecz jasna, do żadnych ciężkich robót, ale mogłem siedzieć przy warsztacie czy biurku. Słałem list za listem do domu, ale matka mówi, że żaden nie dotarł. Twarz pociemniała mu, gdy powrócił myślą do wypeł- nionych goryczą lat. - Nogi bardzo mi dokuczały. Długi czas upłynął, zanim zdołałem wyleczyć chorobę, którą spowodowały odmrożenia. Zdobyłem parę kul i przy ich pomocy na resztkach nóg mogłem zacząć się poruszać. Nogi kończą się tuż nad kostką. Mówił o tym dość spokojnie, pozornie obojętnie relacjonował szczegóły, ale nie trzeba było wielkiej fantazji, by wyobrazić sobie, co czuł. - Czas płynął - ciągnął zamyślony. - Znaleźli się tacy, którzy zdołali zbiec, ale tylko jeden dotarł do Szwecji. Pozostali zaginęli. Ja sam bezustannie marzyłem o uciecz- ce, ale miałem jeszcze mniejsze możliwości niż inni. A kiedy nastał pokój w zeszłym roku... Szwedzi w Ar- changielsku oszaleli z radości. Choć na początku bali się mieć nadzieję. I ja także. A potem... Potem... - Może nie będziesz o tym mówił, Vendelu? - łagodnie zaproponowała Christiana. - Nie, nie, nic się nic stanie. Widzieli jednak, jak na to wspomnienie oblał go zimny pot. - A więc było tak... Powiedziano nam, że powiozą nas rzekami i kanałami do Sankt Petersburga. Ale w ostatniej chwili... zapomnieli o mnie. Z drżących dłoni wypadło pióro, którym Vendel bawił się cały czas. - Nie mieszkałem w tym samym domu co inni. Siedziałem ubrany, gotowy do podróży, i czekałem. Miałem wrażenie, że upłynęło już niepokojąco dużo czasu. Długo trwało, zanim wreszcie... - Nie mógł już opanować drżenia całego ciała. -... do mojej izby wszedł Rosjanin. "Co, jeszcze tu jesteś?" zapytał zdumiony. "Wszyscy inni już dawno odjechali!" Corfitz przymknął oczy. I on, i Maria potrafili sobie wyobrazić, co wówczas musiał przeżywać Vendel. Gdyby im coś takiego przydarzyło się w Tobolsku, gdy mieli już jechać do domu... Vendel nie był w stanie mówić dalej. Christiana popatrzyła na służącą. - Anno-Greto, ty umiesz sobie z tym poradzić. Dziewczyna stanowczo ujęła Vendela za ramiona. - No, już! Nie wolno litować się nad sobą - rzekła ostro do swego pana. - Jesteśmy już w domu i nikt stąd pana Vendela nie zabierze. Spokojnie, panie Vendelu, nie znajdujecie się już w morzu! Surowe słowa odniosły skutek, Vendel wyprostował plecy. - Na szczęście jeden ze Szwedów zorientował się w łodzi, że mnie brakuje. Zmusił szypra, by zawrócił. A kiedy mnie zabrali... No, cóż! Ponieważ byłem bliżej Szwecji niż wy, znalazłem się w domu pół roku przed wami. Tak najogólniej przedstawia się moja historia. Za oknami pociemniało. W swej opowieści Vendel najdłużej zatrzymał się przy pobycie w obozie Juratów. - Miałbym ochotę zamienić parę słów z tym pierwszym szyprem - rzekł Corfitz Beck z gniewem. - Uratowałeś jego szkutę, a on odpłacił ci, wydając cię władzom. - To był nieszczęśliwy traf - odparł Vendel. - Później się o tym dowiedziałem. Szyper podzielił się spostrzeże- niami na mój temat ze znajomymi w gospodzie. I to oni wydali mnie ludziom gubernatora. - Rozumiem. Pani Christiano, to musiał być dla was ogromny cios, że syn wrócił do domu w takim stanie? Christiana popatrzyła na niego z łagodnym uśmiechem. - Wrócił do domu, i to jest dla mnie najważniejsze, panie Corfitzu. - No tak, oczywiście - odparł nieco stropiony. - I wszystko z nim w porządku, prawda, Vendelu? Świetnie sobie radzi, poruszając się o kulach. No i jest mała Anna-Greta, która się nim opiekuje i pomaga, kiedy trzeba. Naprawdę jest dla niego miła. - Ostra jak tarka - mruknął Vendel. Nikt nie mógł nazwać Anny-Grety małą, nie sprawiała też wrażenia szczegótnie miłej; brwi nadawały jej twarzy niezwykle surowy wygląd. Jedno natomiast było pewne: znakomicie wywiązuje się ze swych obowiązków. - Anna-Greta pochodzi z zagrody należącej do And- rarum - wyjaśniła Christiana. - Krzątałyśmy się tu we dwie. A potem pojawił się Vendel i okazało się, że jako jego opiekunka Anna-Greta jest prawdziwym skarbem. On, co prawda, sprzeciwia się wszelkiej pomocy, ale istnieją pewne granice tego, z czym może poradzić sobie człowiek bez stóp. Stara się też wybić mu z głowy sentymentalizm i litość nad sobą. - No właśnie, a co z Andrarum? Bardzo chciałbym zacząć coś robić - wyznał Corfitz. Christiana spoważniała. - Obawiam się, że wasz brat ma rację, mówiąc, że majątek należy sprzedać - powiedziała. - Pragnie go kupić Christina Piper. A ona ma dość pieniędzy. - Kto to jest? - Wdowa, do której należy niemal połowa Skanii. Stać ją na to, by znów postawić dwór na nogi. - A nas na to nie stać? - Sądzę, że na ten temat powinniście porozmawiać z waszym bratem. Ale jest przecież dość posiadłości w waszym rodzie, które nie tak trudno utrzymać jak wytwórnię ałunu i wielki dwór. Corfitz skinął głową. - Pomówię o tym z bratem. Tak bardzo chciałbym dać Marii nowy, bezpieczny dom w miejsce tego, który musieliśmy opuścić w Tobolsku. Wstali, by wrócić do domu. Ostatnie słowa Corfitza jakby zawisły w powietrzu, pozostawiając nastrój smutku. Tak wiele w sobie kryły. Trzynaście lat wyrzeczeń. Ale mówiły także o tym, co zostawili za sobą. Każdy dom w Tobolsku, każda ulica, każdy człowiek, którego znali. Groby. Mogiły przyjaciół i własnych dzieci... Anna-Greta krzątała się wokół Vendela, zbierając ze stołu. - Strasznie się zestarzeli - odezwał się Vendel. - Wyglądają jak ludzkie wraki. - On tak bardzo schudł i posiwiał. - Jest jak żywy trup. - A ona... I pomyśleć, że kiedyś się w niej kochałem! Teraz nie mogę tego pojąć. Anno-Greto, pamiętasz, że kilka miesięcy temu pisałem do kuzyna mojej matki, Ulvhedina, by dowiedzieć się, jak się sprawy mają w Norwegii? Dostałem odpowiedź. - Wiem. Przecież to ja przyniosłam wam list. - Ach, rzeczywiście. Jakiż stałem się roztargniony! Anno-Greto, czy naprawdę wyglądam tak staro jak oni? Jak pan Corfitz i jego żona? - Ależ skąd! Macie twarz jak wypielęgnowana pupa niemowlęcia! Patrzył na nią z rozbawieniem. - Wiesz, Anno-Greto, czasami mam wrażenie, że się ze mnie naśmiewasz! No, dobrze, wróćmy do listu... Wuj Ulvhedin... Nie, jego nie sposób nazywać wujem. A zatem Ulvhedin pisze, że u nich wszystko idzie względnie dobrze. Mają trudności finansowe i ciężko pracują, starając się utrzymać dwory. W Norwegii także nastały ciężkie czasy. Ich syn Jon ożenił się z dziewczyną, która ma na imię Branja... - O niej słyszałam. To przybrana córka pana Tristana, prawda? - Właśnie tak. Tych dwoje, Jon i Branja, wychowali się razem i zawsze byli nierozłączni. To zazwyczaj nie kończy się dobrze - mówił w zamyśleniu Vendel. - Ludzie, którzy nie znali innych młodych, nie kochali się w nikim innym, będą musieli prędzej czy później za to zapłacić. Są jak kozy, zaczynają zerkać na trawę rosnącą za płotem. A z tym należy skończyć przed małżeństwem. - To prawda. Bardzo roztropnie powiedziane. - An- na-Greta zerknęła na niego spod oka. Vendel jednak nie zwrócił na nią uwagi. - Ingrid, córka Alva, także jest już dorosła. Podobno szczególna z niej osoba. Myśli jak mężczyzna. - Czy to ma być komplement? - mruknęła pod nosem Anna-Greta. - Ulvhedin pisze, że wielu z naszych bliskich odeszło. Andreas i Gabriella. Pobrali się na starość, ale nie spoczywają w jednym grobie. Andreasa pochowano u boku jego pierwszej żony, Eli, a Gabriellę przy Kalebie. Irmelin i Niklas także zmarli w czasie zarazy i Alv zajmuje się teraz sam Grastensholm i Lipową Aleją. Ale na Elistrand jest pełen dom: Ulvhedin i Elisa, ich syn Jon i Branja. Mieszka tam też stary wuj Tristan ze swą żoną Mariną. - Czy nie mogliby podzielić dworów między siebie? Tak aby jedni nie musieli deptać sobie po piętach, a drudzy nawoływać się po pustych komnatach? - To ich sprawa. Wiesz, że my z Ludzi Lodu jesteśmy z natury długowieczni. Moja babcia Lena ciągle jeszcze żyje. Od wielu lat jest wdową, a jest żwawa jak skow- ronek... - O, tak! Ostatnio, gdy widziałam panią Stege, zwisała z dachu, kryjąc go nową słomą. Parobek bał się tak wysoko wchodzić. Ale macie także krewnych w Sztokhol- mie, prawda? - Nieco na północ od Sztokholmu. Ale Ulvhedin ich nie wspomina. Matka moja natomiast otrzymała od nich list jakiś czas temu. Poruszyła ich nowina, że na Syberii spotkałem potomków Ludzi Lodu. W Norwegii także bardzo się tym interesowano. Wszyscy pragną pomóc mi w ponownym nawiązaniu kontaktu z Taran-gaiczykami. To bardzo miłe z ich strony, ale cóż, na Boga, mogą zdziałać? Ale mimo wszystko... Choć to tylko słowa, to jednak dodają otuchy. - Wszystko, co sprawia przyjernność, jest dobre - oświadczyła Anna-Greta. - Miło, że to mówisz. Na ogół nie sypiesz komplementa- mi. Tak, tak. Villemo jest nie do pokonania, nadal żyje wraz ze swym Dominikiem. Ale stary Mikael zmarł. Tengel, syn Dominika i Villemo... Nadążasz za tym, co mówię? - O tyle, o ile. Ale mam wrażenie, że na razie wszystko sobie dobrze poukładałam w głowńe. A więc, Tengel... mówcie dalej. - On ożenił się z Sigrid, której prawie nie pamiętam. Mają syna, Dana. Musi już być dorosły! Mój Boże, ostatnio, gdy go widziałem, był dwuletnim smarka- czem! Vendel pogrążył się w myślach. Znów ogarnęło go przygnębienie. Anna-Greta przystanęła i rzekła krótko: - No, no, panie Vendelu. Nie zatapiajcie się znów w swych nierealnych marzeniach! Wszyscy wiemy, że wasze dziecko ma już sześć lat! Ale w jaki sposób zdołacie je kiedykolwiek zobaczyć? Czy maeie zamlar iść tam piechotą, na tych kikutach? - Wiem, Anno-Greto. Ale pragnieniem każdego chyba człowieka jest pozostawić po sobie ślad, dziedzica. Pat- rzeć, jak dorasta. A mnie zostało to odebrane. - O, na to nie jest jeszcze za późno. - Mówisz o nowych dzieciach? Nikt nie zechce człowieka bez stóp! - To, co najbardziej potrzebne, jest chyba na swoim miejscu, prawda? - Anno-Greto, oburzasz mnie! - Naprawdę? Myślałam o głowie. Vendel wybuchnął śmiechem, chcąc w ten sposób ukryć zmieszanie. - Wiesz, chwilami przypominasz mi pięć moich przyja- ciółek. Z nimi wszystko było takie proste, tak nieskomp- likowanie ziemskie i realne. Zastanawiam się, czy... - O co znów chodzi? Znów złe myśli? - Nie, nie. Nic takiego. - Z przyjemnośctą obserwował kobiece kształty Anny-Grety, zręcznie krzątającej się wokół niego, dbająoej, by było mu jak najwygodniej i by miał wszystko w zasięgu ręki. Anna-Greta wiedziała, kim było pięć dziewcząt. Opo- wiedział kiedyś a nich, raz, na początku, kiedy wydawało się, że sięgnął dna. Oczywiście pominął szczegóły, ale zrozumiała, że dziewczęta znaczyły dla niego o wiele więcej niż jego straszna żona, na której wspomnienie drżał. Dziewczęta ofiarowały mu bezcenny dar. Nie tylko pierwsze erotyczne doświadczenie, które, jak zrozumiała, także dzięki nim zdobył, choć nigdy nie wyznał tego otwarcie, ale przede wszystkim swoją niewinność, żywio- łowe i ufne oddanie. Drgnęła, słysząc jego następne słowa: - Właściwie jesteś niegłupia, Anno-Greto. Powinnaś się kształcić. - Ja? Dziewczyna? Z wiejskiej zagrody? Dopiero ludziska wzięliby mnie na języki! Nie powiedziała ani słowa o tym, że i tak już gadają. Mówili, że Anna-Greta jest więcej niż tylko pomocą domową i opiekunką dla młodego Vendela. Twierdzili, że i w czym innym mu pomaga. Anna-Greta pozwalała im gadać. Jaki był wzajemny stosunek jej i pana Vendela, pozostawało wyłącznie ich sprawą. Nikt nie musiał wiedzieć o kąśliwych wymianach zdań między nimi ani o chwilach przygnębienia pana Vendela, którym musiała przeciwdziałać ostrym słowem i stanowczym szturchaniem po plecach. Nikt też nie musiał wiedzieć o uczuciu, jakie skcycie żywiła. O pragnieniu, by być śliczną i zgrabną panienką ze dworu, na którą Vendel spoglądałby częściej i ina- czej. Miało się przecież swoją dumę! ROZDZIAŁ XIV - Mamo - spytał zarnyślony Vendel pewnego dnia gdzieś kolo Bożega Narodzenia. - Czy mam uważać się za żonatego, czy też nie? Christiana od razu podniosła pełen nadziei wzrok znad powłoczki na poduszkę, którą pracowicie ozdabia- ła. - Nie, mój drogi, uważam, że nie. Z tego, co zrozumiałam, twój ślub na lodowym pustkowiu miał dziwny charakter. Potraktowali ceremonię z całkowitą nonszalancją. - To prawda. - A potem sami zatroszczyli się o to, by cię stamtąd wyprawić. I twoja tak zwana żona nie była szczególnie zainteresawana utrzymaniem małżeństwa. - Wcale go nie chciała. I ja takźe właściwie nigdy nie byłem w niej zakochany. Nigdy, naprawdę! - Nie mogę tylko pojąć, w jaki sposób ta szamanka do tego stopnia zdołała zamroczyć twój umysł i wymusić, byś zainteresował się jej córką. To wszystko sprawia wraże- nie, jakby zostało wyjęte prosto z bajki. - O, nie znasz mocy szamanów, mamo! A poza tym ona sama pochodziła z Ludzi Lodu. I darzyłem Tun-sij, szamankę, sympatią. A jeszcze bardziej lubiłem jej męża. Ale ich córka, Sinsiew, to iście diabelska baba! - Nie używaj takich okropnych wyrażeń, synu! Bez wątpienia możesz uważać się za kawalera. O czym myślałeś? - Och, o niczym szczególnym. Matka zerkała na niego ukradkiem i życzliwie dorzuci- ła: - Tylko bądź ostrożny, najmilszy! Nie możesz zalecać się do szlachcianek. - Wiem o tym aż za dobrze. Już raz się sparzyłem, w Tobolsku. Nie, wcale nie myślałem o szlachciankach. Christiana powiedziała ciepło: - O kimkolwiek myślisz, myśl szybko! Pan Corfitz już rozważa możliwość przeprowadzki. - Dokąd? - Jeszcze się nie zdecydował. Być może do Gladsax. Wszystkie zamki należące do rodziny zostały wszak skonfiskowane przez koronę. A my przeniesiemy się wraz z nimi, takie jest życzenie państwa. Wzrok Vendela zaczął błądzić gdzieś bardzo daleko, matka więc równie dobrze mogła oszczędzić sobie infor- mowania go o tym, że we wszystkich słoiczkach z kon- fiturami, stojących w piwnicy, pojawiła się pleśń. Do niego i tak już nic nie docierało. Christiana westchnęła i z troską w oczach patrzyła, jak jej syn, opierając się na kulach, wychodzi z salonu. Vendel dotarł do swego pokoju i z ulgą opadł na krzesło przy biurku. Kiedy wcacał myślą do długich tras, jakie przemierzał w ten sposób, od portu, do którego przybił statek, przez Szwecję, nie mógł pojąć, skąd brał na to siły. Ale widać prowadziło go nieskończenie mocne pragnienie powrotu do domu... - Znów jakieś troski? - rozległ się zadziorny głos Anny-Grety. Dziewczyna zawsze była pod ręką, zawsze blisko niego. - Tak. Przeprowadzamy się, słyszałaś o tym? - Owszem, ale cóż w tym strasznego? Na pewno będzie wam tam dobrze. - A dąb, który zasadziłem! I to wszystko, o czym marzyłem przez tyle lat... Nie mogę znów opuszczać jedynei trwałej przystani! - Waszą największą wadą jest sentymentalizm, panie Vendelu. Trzeba wyrywać wszystkie chwasty z korzenia- mi, to wcale nie boli tak, jak wam się wydaje. Uśmiechnął się krzywo. - Co masz na myśli, mówiąc o chwastach? Mnie? A może dąb? - Nie, myślałam o uczuciach. O tym, co wiąże was z tym miejscem. Gdyby o mnie chodziło, całą duszą radowałabym się, że zobaezę choć kawałek świata. - No i teraz tak będzie! - Ja z wami nie pojadę. Zaangażowano mnie we dworze tylko na pewien czas. To pani prosiła, bym została nieco dłużej, dopóki pan Vendel się nie przyzwyczai. Potem znów wrócę do domu, bo jestem jedynym dziec- kiem w zagrodzie i mam przejąć gospodarstwo. Nie będzie Anny-Grety? Nikogo, kto wie, czego mu potrzeba? Nie będzie z kim się droczyć? - To jasne, że pojedziesz z nami - zaoponował wzburzony. - Bez ciebie nie dam sobie rady! - Doprawdy? A myślałam, że chcecie mnie wysłać gdzie pieprz rośnie! - Dobrze wiesz, że to nieprawda. Anno-Greto, wiem, że jestem bezradnym, nic nie wartym kaleką, ale po- trzebuję cię. Ciałem i duszą. Prostoduszna Anna-Greta pokraśniała na twarzy. - Chcecie zrobić ze mnie nieprzyzwoitą kobietę? - Nie, nie, wprost przeciwnie, chciałbym z ciebie uczynić kobietę przyzwoitą. Proszę cię o rękę, czy tego nie rozumiesz? - Wielkie nieba, to dużo więcej niż przyzwoitość. Jeśli pan sobie życzy, bym go grzała w łożu, chętnie się na to zgodzę. Nie chciałam tylko pierwsza proponować, to nie wypada! Odwrócił krzesło od biurka. - Podejdź tutaj - poprosił, a kiedy zbliżyła się, onieśmielona, położył ręce na jej ramionach. - To prawda, jestem samotnym mężczyzną i bardzo bym sobie cenił, gdybym mógł dzielić z tobą łoże. Bardzo! Wiem bowiem, że jesteś pełną ciepła, wyrozumiałą kobie- tą. Ale nie to jest najważniejsze. Właśnie rozmawiałem z matką. Ona uważa, że mam pełne prawo, by znów się ożenić. Jest tego całkiem pewna. Martwi się tylko, żebym nie wybrał szlachcianki, tego mi nie wolno. A ja wcale nie miałem na myśli żadnej wysoko urodzonej damy, myś- lałem wyłącznie o tobie, Anno-Greto. Uważałem jednak, że nie mogę ci proponować spędzenia całego życia z mężczyzną bez stóp. Zbyt wielki byłby to dla ciebie ciężar, za dużo trosk i kłopotów. Ale zanim powiesz "nie", chciałbym ci powiedzieć, jak bardzo cię lubię. Jako człowieka. Za twoją bezpośredniość, zdrowy humor, surowe obejście, duchową hojność. Chciałbym zawsze być blisko ciebie. To, co czuję, nazywają miłością. Czy to rozumiesz? Anna-Greta wpatrywała się weń, oniemiała. Vendel usiłował ją przekonać. - Zrozum, nigdy dotąd nikogo nie kochałem. W uniesieniu krążyłem wokół Marii Skogh, wiesz o tym. Później przyszło pierwsze miłosne doświad- czenie z nienieckimi dziewczętami, które nie znaczyły dla mnie nic poza tym, że dobrze nam było razem. Potem miałem żonę, którą nakazano mi poślubie, do której nie czułem nic poza krótkotrwałym pożądaniem. Sama widzisz. Gdzie w tym wszystkim szukać miłości? Anna-Greta bezradnie kręciła głową. - Ale to jasne - mówił dalej. - Jeśli ty nic do mnie nie czujesz, jeśli przyszłość jawi ci się niczym bezkresny szereg lat z kaleką, któremu musisz usługiwać, nie przejmuj się mną. Bo ja pragnę twojej miłości. Nie chcę niańki ani gospodyni, chcę żony. Żony, którą będę kochał i poważał, i starał się uprzyjemnić jej życie. Żona nie może się trudzić i męczyć za mnie, wspólnie będziemy dzielić troski. Wargi Anny-Grety drżały, ale ciągle nie mogła pozbyć się surowego, cokolwiek bezczelnego tonu. - Nie wolno wam w to wierzyć, panie Vendelu. Pomyślcie tylko, jestem jedyną kobietą, jaka przebywa w pobliżu was. Nie macie w czym wybierać. - Głupstwa pleciesz - nadal starał się ją przekonać, - Moja kochana matka ściągnęła tu kilka panienek, które, jak sądziła, byłyby dla mnie odpowiednie. Konwersacja z nimi omal nie zanudziła mnie na śmierć. Jedna z nich gryzła się w język i urywała w pół słowa za każdym razem, gdy wspomniała tyUko, że gdzieś POSZŁA albo grała w piłkę, tak bardzo bała się mnie urazić. Druga zaś terkotała z naiwnym ubolewaniem: "Ach, jak okropnie, stracić obie nogi! Chciałam powiedzieć, że gdyby została choć jedna... Chciałam powiedzieć... A jak zakładasz buty? I czy to prawda, że mieszkałeś wśród barbarzyńców?" Anna-Greta nie mogła powstrzymać się od śmiechu, w którym drgała jednak wyraźna nutka rozpaczy. - Anno-Greto, posłuchaj! Przez siedem lat obywałem się bez cielesnej bliskości kobiety, wytrzymałbym i przez kolejne siedem. Ale jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Bo nie myślisz chyba poważnie, mówiąc te wszystkie nieprzyjem- ne słowa o mojej inteligencji i męskim sposobie widzenia świata? Ale jeśli nie możesz mnie znieść... Wtedy zaniosła się długo powstrzymywańym płaczem. - Czy nie lubię? Czy nie mogę znieść? Tak bardzo was kocham, panie Vendelu, jak dzień długil Gotowam umrzeć, by dać wam choć trochę radości w życiu. Ale inaczej nie umiem tego okazać. Umiem tylko dogryzać tym, których cenię najbardziej. To sposób, by ukryć prawdziwe uczucia, zrozumcie. - Rozumiem to w pełni - odpowiedział Vendel wzruszony. - A teraz zamknij drzwi, byśmy mogli przez chwilę zostać sami. Podczas gdy ona pospiesznie spełniała jego polecenie, Vendel przekuśtykał do szerokiego łoża z baldachimem. Anna-Greta gorączkowo zsuwała z ramion szelki od fartucha, ale nagle zamarła w pół ruchu i zapytała niepewnie: - Czy mam...? Vendel, który wcale nie miał zamiaru tak prędko dojść do celu, lecz raczej przekonać ją swoją cierpliwością i czułością, rzekł spokojnie: - Myślę, że tak. Za nic w świecie nie chciał bowiem, by się go wstydziła. Anna-Greta rozjaśniła się i błyskawicznie zdjęła ubra- nie. Z cokolwiek spóźnionym zażenowaniem wskoczyła do łóżka, znikając pod przykryciem. Uczyniła to tak szybko, że ledwie zdążył na nią zerknąć. Jest tak samo żywiolowa jak pięć moich dziewcząt, pomyśłał zachwycony. I, co najistotniejsze, ma jeszcze tę zaletę, że mogę z nią rozmawiać o wszystkim. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że przez tyle lat żył jak mnich. Myśl o kobiecej nagości Anny-Grety pod kołdrą wywołała wspaniały skutek. Uradowany, choć zarazem zawstydzony, siedział na łóżku plecami do niej, zdejmując ubranie. - Nie potrafię wyrazić słowami, jak niezmiernie się cieszę, że spotkałem cię na mojej drodze, Anno-Greto - rzekł nieswoim głosem, niezgrabnie mocując się ze spodniami. - Uważam, że może nam być razem cudownie. Kiedyś, całą wieczność temu, umiałem dowcipkować i żonglować słowami jak ty teraz. Później o tym zapom- niałem na wiele lat. Teraz mam wrażenie, jakby wypusz- czono mnie z więzienia, w którym mury zbudowano z powagi i smutku. Mój Boże, dziewczyno, pierwszy raz z uśmiechem patrzę w przyszłość, raduję się na myśl o życiu! Ponieważ zdobyłem twoje zaufanie. Przy tobie mogę czuć się bezpieczny, prawda? - Oczywiście, panie Vendelu... to znaczy Vendelu. Nie można mówić "panie" do kogoś, z kim jest się tak blisko. Vendel ze śmiechem rzucił się jej w objęcia. Jaką cudowną była kobietą, jak wyjątkowo ciepłą i hojną w uczuciach! - Anno-Greto, szalona dziewczyno, chyba jestem poważnie zakochany! Nareszcie, już najwyższy czas, zaczynałem sądzić, że nie potrafię żywić tak silnego uczucia do żadnej kobiety! Ach, będę dla ciebie dobry, uczynię dla ciebie wszystko! Wszystko, najdroższa! Uśmiechała się uszczęśliwiona i pozwalała mu, by dotarł tam, gdzie dotrzeć pragnął. Strzegła się jednak pilnie, by nie wspomnieć nic o dzieciach. Pragnęła dać mu dużo, dużo dzieci. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że na zawsze pozostanie pewien cień, którego nie będzie umiała usunąć mu z oczu. Wiedziała, że czeka ją wiele ciężkich chwil, gdy będzie porównywał jej dzieci z tym, którego nigdy nie zobaczy. A jej będzie przykro w imieniu jej własnego potomstwa. To była jednak cena, którą musi zapłacić. I uczyni to chętnie, byle tylko być przy nim, przy człowieku, którego pokochała najbardziej na świecie! Vendel nie zgodził się na przeprowadzkę wraz z rodzi- ną Corfitza Becka. Tutaj był jego dom. Uznał, że dość już zrobili dla rodu Corfitza Becka. Christiana nie podzielała jego zdania, postanowiła jechać wraz z Beckami. Teraz wiedziała już, że Vendel odzyskał spokój; w bardziej bezpieczne ręce niż An- ny-Grety nie mógł się dostać. Nawet przez moment nie pomyślała o prostym pochodzeniu swej synowej. Znacze- nie miał tylko jej charakter. A poza tym decyzja Vendela, by pozostać, miała jeszcze tę zaletę, że babcia Lena będzie miała w pobliżu kogoś z rodziny. W bezwstydnie krótkim czasie po ślubie Anna-Greta powiła ślicznego synka, którego nazwali Orjan po uko- chanym dziadku Vendela. Christiana wstrzymywała się z wyjazdem, dopóki nie zakończy się całe radosne zamie- szanie, i patrząc na wnuka jaśniała niczym słońce. Vendel natychmiast nadał chłopcu przezwisko "Żabka". - Zobacz, mamo, na dole pleców ma niebieskawą plamkę. Czy to znamię? - Wkrótce zniknie. Ty miałeś taką samą, i ja, i babcia Lena. Wszyscy z Ludzi Lodu rodzą się z takim znakiem. Nazywa się go mongolską plamą. Mają go wszyscy, w których żyłach płynie mongolska krew. - No cóż, to niezbity dowód, że Ludzie Lodu przybgli z bardzo daleka, ze wschodu - stwierdził Vendel. Chłopiec natychmiast stał się oczkiem w głowie, a Anna-Greta na próżno szukała oznak żalu na twarzy Vendela. Wydawał się niepodzielnie szczęśliwy, jak gdyby istotna dla niego była tylko teraźniejsza chwila. Jakże ją to radowało! Vendel sam zdecydował, że chłopiec i wszyscy jego potomkowie w przyszłości nosić będą nazwisko Grip z Ludzi Lodu. Stwierdził bowiem, że dumny jest z tego nazwiska. Wszak Ulvhedin i jego syn Jon nazywali się Paladin z Ludzi Lodu. W ten sposób zaznaczą łączące ich więzi. Ród rozgałęził się tak mocno i rozpostarł na wielkie obszary; niewiele też było w nim dzieci i dlatego w przyszło- ści trudność mogło sprawić odnalezienie krewniaków. Dodanie do nazwiska "z Ludzi Lodu" mogło wiele ułatwić. Babcia Lena zmarła. Vendel odczuwal głęboki i szczery żal po jej śmierci. Ale życie upłynęło jej szczęśliwie aż do samego końca. Bardzo cieszyło ją, że "Żabkę" ochrzczo- no imieniem Orjan po jej ukochanym mężu. Vendel z całych sił starał się nie okazywać tęskrzoty. Tkwiła w nim ona jednak, bolesna, uporczywie dręcząca. Nie tęsknił za Sinsiew, o nie, pożycie z Anną-Gretą dawało mu pełnię szczęścia. Nie mogło mu być lepiej. Ponieważ jednak był człowiekiem o wielkim poczuciu sprawiedliwości i wrażliwgm sumieniu, myśli o nie- znanym dziecku dręczyły go często. Nie zawsze, bowiem odpowiedzialność za prowadzenie gospodarstwa i nowa praca, którą się zajął po powrocie do domu, pochłaniała go tak bardzo, że zapominał o dziecku na długie, długie chwile. Zaczął szkicować projekty domów dla zamożnych ludzi z okolicy, a także kreślił plany zreformowania ich gospodarstw. Zajęcia te dawały mu wiele radości. Ponie- waż nie mógł pomagać przy pracach polowych, fakt, że jest przydatny w inny sposób, miał wielkie znaezenie dla poczucia własnej wartości. Ludzie go odwiedzali, prosili o rady, uważnie się im przysłuchując. Anna-Greta widzia- ła, jak znów się ożywił, i była tak szczęśliwa, że z trudem opanowywała lzy radości. Po cichu chadzała do sąsiadów i znajomych i wychwalała swego męża, mówiąc o jego mądrości i dobroci, żeby gości przychodziło jeszcze więcej. Gospodarstwo kwitło, wkrótce stać ich było na zatrud- nienie nowych ludzi i kupno zwierząt. Wydawało się, że Vendelowi szczęści się we wszystkim. Żył w uniesieniu. Ale wspomnienia mogły znów powrócić, obudzone jakimś drobnym, wydawałoby się nic nie znaczącym szczegółem. Naśtrój, zapach czy dźwięk potrafił nagle przenieść go na pokryty lodem płaskowyż. Myśli jego najbardziej chyba zajęte były górską krainą, Taran-gai. Zaczarowany las, niewidzialny flecista, groźne szczyty wznoszące się ku niebu, fascynujące oblicze Sarmika i tajemnica... Potworny starzec, pełzający po ziemi, z sykiem wypowiadający pełne nienawiści słowa, i dziecko, chłopiec, którego ukrywano wysoko w górach. Dzięki temu chłopcu syn Vendela był normalny. W tym pokoleniu przekleństwo dotknęło Taran-gai. Czy to wszystko było prawdą? Czy rzeczywiście tam był? Teraz wspomnienie wydawało mu się tylko przedstawie- niem, sceną otoczoną półprzejnystą mgłą, czymś, co mógł oglądać z zewnątrz, lecz jego samego jakby nie dotyczyło. To nie był on, ten wysoki, chudy chłopak, którego poczynania zależne były od woli szamanki. To nie on kochał się z obcą, obojętną mu kobietą i spłodził z nią dziecko. Czy to wszystko było tylko snem? Cóż to powiedział wędrowny aktor, który odwiedził nie tak dawno dwór Andrarum? Czytał wiersz jakiegoś hiszpańskiego poety. Słowa te glęboko utkwiły w świadomości Vendela, dotknęły bowiem czułej struny, która rozdzwoniła się w odpowiedzi. Jak to było? Przypomniał sobie; Czym całe życie? Szaleństwem? Czym życie? Iluzji tłem, Snem cieniów, nicości dnem, Cóż szczęście dać może nietrwałe, Skoro snem życie jest całe I nawet sny są tylko snem!. [fragment dramatu Calderona "Życie snem" w przekładzie Edwarda Boye (przyp. tłum.)] Vendel jednak się mylił. Sny nie pozostawiają tak głębokich ran w duszy, jakie nosił po długich latach spędzonych w Rosji. Kiedy nachodziły go owe stany głębokiej depresji, jedynie Anna-Greta potrafiła go od nich wyzwolić. Surowe i brutalne, lecz nabrzmiałe miłoś- cią słowa przywracały go znów do rzeczywistości, do codziennych problemów wiążących się z gospodarstwem i do radości z syna Orjana, który rósł jak na drożdżach. Pewnego dnia otrzymał list od swego dalekiego krewniaka, Dominika. Drogi Przyjacielu ! Nie spotykaliśmy się częto, ale być może słyszałeś o Villemo i o mnie? Może wiesz, że za czasów młodości byłem ogromnie wyczulony na nastroje i troski innych ludzi? Straciłem większość mych zdolności w dniu, kiedy nasza misja została wypełniona. Nie wszystkie jednak. Od dawna już dręczy mnie niepokój, który, jak zrozumiałem, w Tobie ma swoje źródło. Obudził się bowiem, gdy powróciłeś do Szwecji, a jego charakter nieodmiennie wskazywał na Twoje przeżycia. Dlatego właśnie piszę teraz do Ciebie, by przekazać Co, co czuję wgłębi duszy. Twoje serce odzyska spokoj. Nie potrafię dokładnie stwier- dzić, czego dotyczy sprawa, ale DOWIESZ SIĘ. Czy jest to dla Ciebie pociechą? Osoba, która pomoże Ci ów spokój odzyskać, jest z Twojej krwi. Nie sądzę, by chodziło o Twego nowo narodzonego syna (przy okazji - gratulacje!), ale wśród Ludzi Lodu znów się gotuje. Tkwi w tym coś, co mnie przeraża. Kiedy nachodzą mnie takie myśli, wraz z nimi nieodłącznie napływa uczucie grozy. Fakt ten wskazuje wyraźnie, że chodzi o moją własną rodzinę. Ale pewien nie jestem. Czy to proroctwo bardziej przeraziło Cię, czy pocieszyło? Uważam, że Ty nie masz się czego obawiać. Jeśli o Ciebie chodzi, odczuwam wielki spokój. Nie, to z całą pewnością gdzie indziej uderzy bezlitosne przekleństwo. Wydaje mi się nawet, że wiem gdzie. Bo mamy teraz pokolenie obdarzone wielkimi zdolnościami. To Twoje własne pokolenie. Nie wiem, jaki jest Twój umysł, ale u nas są dwa jasno płonące światła. Niestety, przypuszczam, że oba są w niebezpieczeństwie. Och, piszę chyba zbyt chaotycznie! Villemo przesyła... Dalej Dominik pisał o codziennych sprawach. Vendel długo siedział, nie wypuszczając papieru z dłoni. Dowiesz się... Oby Bóg sprawił, by Dominik miał rację! Powiadają, że Dominik zwykle się nie myli. A on musi bezczynnie siedzieć i czekać! Weszła Anna-Greta. Rysy jej twarzy złagodniały od czasu, gdy została matką. Była w tym samym wieku co on, miała trzydzieści lat, ale jej twarz nie została tak naznaczo- na cierpieniem jak jego. Anna-Greta jako pani na włoś- ciach spełniała swe obowiązki godnie i bez zarzutu. Była inteligentna i silna. Czasem tylko, gdy z wizytą przycho- dzili ludzie za mocno zadzierający nosa, brała w niej górę wrodzona czupurność i nie umiejąc się powstrzymać próbowała ich utemperować. Później Vendel miał niema- ło kłopotów, by ułagodzić rozdrażnionych gości. Właści- wie jednak nie musieli otaczać się tego rodzaju ludźmi. Z czasem sami wybierali sobie przyjaciół. Vendel był szczęśliwym człowiekiem. Utrata stóp nie dręczyła go już tak bardzo. Nauczył się akceptować swój stan i radzić sobie w codziennym życiu. Nauczył się także skrywać swe troski przed An- ną-Gretą. Wiedziała o nich tylko ciemna, cicha noc, która słuchała jego bezgłośnych szeptów: "Nie zimno ci, dziecino? Dobrze się tobą opiekują? Owijają cię w miękkie futra i smarują skórę tłuszczem, chroniąc przed zimnem? Czy kiedykolwiek pytasz o ojca, dziwisz się, dlaczego nie ma go przy tobie, nie zajmuje się tobą? Wiedz, że on bardzo tego pragnie". Vendel oddychał głęboko, z drżeniem, chcąc pozbyć się ciężaru, który legł mu na sercu. Vendel, jeden z najbardziej wrażliwych w rodzie... Słowa Dominika pocieszyły go, ale nie miał odwagi do końca w nie uwierzyć. Nie wiedział jeszcze, że jest dwóch, którzy mogą przynieść ukojenie jego zbłąkanej duszy. Badacz i jego syn.