_____________________________________________________________________________ Margit Sandemo SAGA O LUDZIACH LODU Tom XXXVII Miasto strachu _____________________________________________________________________________ ROZDZIAŁ I Strach ma różne oblicza. Może go uosabiać także drobna, życzliwa dama w śred- nim wieku, ubrana w szary kapelusz i płaszcz, wiedziona odruchem niesienia pomocy tym, którzy znajdą się w po- trzebie. W mroźną zimę roku 1937 w norweskim mieście Halden drobna, niepozorna kobieta trzymała całą społeczność w okowach strachu tak mocno, że zdarzenie to wstrząsnęło krajem, a uwaga zachodniego świata skierowała się na to właśnie miejsce. W pewien styczniowy poranek, zimny i ponury, kiedy syreny tartaku i fabryki papieru wyły tworząc rozdzierający dysonans z sygnałami pozostałych fabryk, nad Halden uniosło się tchnienie śmierci. Nikt jeszcze o tym nie wiedział, ani blade, drżące od chłodu dziewczęta, które drzemały w autobusie jadąc do pracy w fabryce obuwia, zmęczone długim, spędzonym na zabawie wieczorem i zbyt krótkim snem, ani robotnicy, którzy opatuleni w zimowe ubrania, lecz z nonszalancko odkrytymi głowami przecinali rynek, niosąc pod pachami teczki z drugim śniadaniem. Nic nie wiedział także młody policjant Rikard Brink z Ludzi Lodu, który dopiero kilka dni później miał pojąć, że odpowiedzialność za przyszłość całego miasta spoczywa na jego barkach. I doktor Clemens Post również nie zdawał sobie z niczego sprawy. Nie wiedział, że pozostało zaledwie kilka minut do chwili, gdy zadzwoni telefon. Nawet kiedy rozległ się dzwonek i gdy rozmowa była już zakończona, nie przypuszczał, jaki zasięg będzie miało to, co się stanie lub co się już stało. Wielki strach objął miasto we władanie. Na pierwszy ogień poszło dziewięć osób. Dziewięć pojedynczych osób, a także dwie duże grupy ludzi - jedna licząca sześćdziesiąt dwie, druga - dwanaście osób. Zadaniem Rikarda, potom- ka Ludzi Lodu, stało się ich odnalezienie i uratowanie. On także miał sprawić, by nikt więcej do nich nie dołączył. Właściwie atak nastąpił już dzień wcześniej na kilku różnych frontach. Dziewięcioro różnych ludzi... Numer 1 i 2: Vinnie i Kamma Wdowa Kamma Dahlen była przeżytkiem z czasów "uprzywilejowanej klasy wyższej". Kolację nazywała z francuska "souper", a fryzjerkę "Andersen" w braku służby, do której mogłaby się zwracać po nazwisku. Z angielska. Narzekała, jak trudno jest obecnie znaleźć kogoś do pomocy w domu, i wciąż powtarzała, jak bardzo służący są niewdzięczni i wymagający, choć nikogo takiego nie miała. Nadal ubierała się zgodnie z angielską modą lat dwudziestych: w prosty tweedowy kostium z półdługą spódnicą i krepdeszynową bluzkę w kolorze ecru z luźną kokardą przy szyi. Włosy, żółte jak ochra, matowe i po- skręcane w drobne loczki tak, że przypominały perukę, czesała z przedziałkiem. Opadały sztywnymi falami kończąc się twardym jak kamień węzłem na karku. Miała pięćdziesiąt osiem lat i pachniała osobliwymi, korzennymi perfumami. Młoda Vinnie w jej obecności czuła się nieswojo. Niechęć ta była wzajemna. Karen Margtethe Dahlen, nazywana Kammą, nie znosiła bratanicy swego zmarłego męża, ponieważ jednak nie mogła sobie pozwolić na służbę, brutalnie wykorzystywała uległość Vinnie i była przekona- na, że świetnie radzi sobie z dziewczyną. Wystarczało jedynie bezustannymi kąśliwymi uwagami na temat niecie- kawego wyglądu biednej dziewczyny niszczyć jej poczucie własnej wartości. W dużym domu nad morzem mieszkały teraz tylko we dwie. Od wielu już lat Kamma zajmowała się wychowa- niem osieroconej dziewczyny. Jeszcze niedawno był z nimi syn Kammy Hans-Magnus i babcia Vinnie. Gdy babcia, teściowa Kammy, zmarła, któż miał rządzić w domu, jeśli nie ona, Kamma? - Lavinio! - zawołała wymodulowanym głosem. Dziewczyna - o ile dwudziestoośmioletnią kobietę można nazwać dziewczyną - weszła do niebieskiego salonu ze spuszczoną głową, onieśmielona, odwracając wzrok. Wiedziała, że gdy ciotka Kamma nazywała ją imieniem, które nadano jej na chrzcie, można spodziewać się jedynie nieprzyjemności. Stara panna, pomyślała Kamma z pogardą. A przecież to ona wpędziła dziewczynę w staropanieńs- two. - Wyprostuj się, dziecko - powiedziała surowo. - Czy zebrałaś już wszystko, co powinnaś ze sobą wziąć? - Myślę, że tak, ciociu Kammo. Ten uniżony głos, raczej szept... jakby prosiła o wyba- czenie za to, że istnieje, pomyślała Kamma Dahlen z odrazą. - Zgodzisz się chyba ze mną, że już najwyższa pora, byś miała własny dom, prawda? To bardzo niezdrowe dla młodej panny, by przez całe życie przebywała w domu swego dzieciństwa. Zamieszkasz u wspaniałej, bardzo przyzwoitej rodziny, oni cię utemperują i wszędzie będziesz miała bliżej... Omawiały to już wieloktotnie, a właściwie mówiła tylko Kamma swym monotonnym, przekonującym głosem, szkolonym u nauczyciela wymowy. Vinnie od czasu do czasu mruczała t iko od nosem: "Tak, ciociu. Dziewczyna stała ze spuszczoną głową i pełnymi smut- ku, jakby zamglonymi oczami. Całkiem straciła poczucie własnej wartości, pozbawiono ją woli. Ledwie pozwolono jej na żałobę po babci. Babcia była taka dobra! Całe lata spędzała nie wstając z łóźka, ale próbowała tchnąć w Vinnie trochę życia, ściskając ją za rękę lub spojrzeniem zachęcając do działania. Tetaz babci już nie było, a Vinnie nie mogła nawet wyrazić swoich myśli, okazać żalu. Ciotka Kamma orzekła, że Vinnie ma się wyprowadzić. Dziewczyna i chciała tego, i nie. Oczywiście pragnęła się wyrwać, zacząć żyć na własny rachunek, ale skąd wziąć na to odwagę? Poznała już rodzinę, u której miała zamieszkać. Byli to ludzie pokrewni ciotce Kammie, na pewno będą ją nad- zorować, grzebać w jej rzeczach i pilnować, by się przy- zwoicie sprawowała... Tak, jakby Vinnie kiedykolwiek miała lub miała mieć okazję, by zachowywać się nieprzyzwoicie! Nie wyuczyła się żadnego zawodu, czas jej bowiem upływał na pełnieniu funkcji służącej w swym własnym domu. A teraz ciotka Kamma tak załatwiła sprawę, że Vinnie w nowym mieszkaniu miała być "pod ręką" gospodyni. Obowiązki, które jej narzucono, podzieliły dzień tak, że nie mogła starać się o żadną pracę, studiować czy nawet chodzić na kursy wieczorowe. O zapłacie nie było, rzecz jasna, mowy. Krótko mówiąc: czekało ją życie dokładnie takie samo jak dotychczas, tyle że w innym, obcym domu. Vinnie ledwie zdawała sobie sprawę ze swego wy- glądu. Wiedziała oczywiście, że jest bardzo nieciekawa, ma marne, brunatne włosy, bezbarwną cerę, figurę przypominającą stóg siana, a jej gust w kwestii strojów pozostawiał wiele do życzenia. Takie opinie bezustannie, dzień po dniu, rok po roku, wtłaczała jej do głowy ciotka Kamma. W doborze ubiorów panował więc niepodzielnie gust ciotki: skromne, proste suknie bez ozdób, w ciemnych kolorach. Oczywiście Vinnie nie wolno było się malować, już sam taki pomysł wołał o pomstę do nieba. W domu używało się wybranego przez ciotkę Karnmę mydła (nieprzyjaznego dla wrażliwej skóry Vinnie), włosy należało czesać z przedziałkiem i upinać ciasno splecione precle przy uszach. W takiej fryzurze nigdy nie było do twarzy żadnej kobiecie, nawet niemieckiej fraulein. Ale skąd mogła o tym wiedzieć Kamma Dahlen? A może właśnie wiedziała? - Pobiegnij, proszę, do pasmanterii i kup mi niebies- kie nici do haftowania! - zaćwierkała przenikliwie. - Masz tu próbkę. I pospiesz się, niedługo przybędą tragarze. Vinnie wyszła. Nieliczne meble, które miała ze sobą zabrać, stały zgromadzone w hallu. Kamma obejrzała je jeszcze raz. Sama zdecydowała, co dziewczyna może wziąć, pojedyncze sprzęty, nie pasujące do żadnego wnętrza w domu. Tylko ta piękna intarsjowana szyfoniera.,. Babka wyraź- nie oświadczyła, że ten mebel należy do Vinnie, jest jej osobistym dobytkiem. Zbyt wiele osób to słyszało, by Kamma ośmieliła się zatrzymać zabytkową komodę. Ach, jakże ją bolało, że szyfoniera wkrótce opuści dom! Obeszła ją dookoła, preszcząc gładką jak jedwab powierzchnię. Komoda była zamknięta, a klucz Vinnie dostała od babki. Ostrożne napomknięcie Kammy o tym, że powinno się przejrzeć jej zawartość, pozastało bez odpowiedzi. W środku mogły być kosztowności. Takie, które nie powinny opuszczać tego domu... Zmarszczyła brwi. W jedmym z rogów nad podłogą obluzowała się tylna ścianka. Prawdopodobnie w wyniku czyjejś nieostrożności podczas przesuwania do hallu. Kam- ma, pedantka, pochyliła się, by lepiej umocować płytę. Nie tolerowała nieporządku. I wtedy dostrzegła wystający z szyfaniery rożek żółtawej koperty. Delikatnie wyciągnęła ją na zewnątrz. Musiała leżeć na wierzchu przepełnianej szuflady i przy jej wysuwaniu spadła na dół. Tak, wystawało także parę kartek świątecznych z zeszłcgo roku. Koperta była duża, dość gruba, nie wyglądała na starą. Na wierzchu nic nie napisano. Bez cienia skrupułów otworzyła kapertę, rozłożyła kartki... Twarz zazwyczaj opanowanej Kammy na przemian czerwieniła się i bladła. To był testament. I list. Najpierw przeczytała list od babci do Vinnie. Nietrudno było rozpoznać drżące pismo babki. Kocbana llinnie ! Przekaż ten testament adwokatowi Hermansenowi! Jest nie do obalenia, świadkowie to zacni ludzie. Niestety mnie nie udafo się nawiązać kontaktu z adwokatem. Nigdy o tym nie wspominałam, nie chciałam bowiem, by Karen Margrethe o czymkolwiek się dowiedziała. Nie pozwól, by to ona zajęła się tę sprawą! Och, doprawdy, pamyślała Kamma. Szybko przebiegła wzrokiem testament. ...Moją ostatnią wolą jest, aby dom Bakkegarden odziedziczyła w całości córka mego syna Lavinia Dablen. Moja Synowa Karen Margrethe Dablen nie może tu zamieszkać, ponieważ ma zły wpływ na dziewczynę. Również jej syn z pierwszego małżeństwa nie ma prawa zamieszkać w Bakkegurden, ponieważ nie został adoptowany przez mego zmarłego syna, a poza tym może radzić sobie samodzielnie. W dodatku w mojej obecności wyraził się o mnie, że "nie warto troszczyć się o tę staruchę". Tak więc i ja nie będę troszczyć się o niego. Karen Margrethe Dablen zapuuję... Teraz następowało wyliczenie kilku drobiazgów o nie- wielkiej wartości, była wśród nich broszka, serwis do herbaty i kominkowy zegar. ...chociaż bowiem Karen Margretbe twierdzi, że pielęgnowała mnie przez te lata, kiedy nie opuszczałam łóżka, w rzeczywistości wcale tak nie było. Wydawała tylko polecenia i rozkazy Vinnie. Vinnie okazywała mi ciepło i wiele troski, Karen Margretbe jedynie oziębłość, a często zniecierpliwienie. Dlatego wszystko, co mam, zapisuję Vinnie, również lokaty na kontach bankowych, do których dysponowaniem w moim imieniu upoważniona była dotych- czas Karen Margretbe. Pełnomocnictwo to ustaje z chwilą mojej śntierci. Testarnent poświadczył B. E. Johannessen, notariusz, i jego żona, Marianne Johannessen. Czerwona na twarzy Kamma osunęła się na krzesło. Serce waliło jej mocno w poczuciu urażonej godności. Uniosła głowę... Johannessenowie? Znała ich! Ale chyba już umarli! W każdym razie ona na pewno. A o, pogrążony w żałobie po śmierci żony, doznał udaru. Powiadano, że był całkiem zamroczony, z nikim nie mógł się już komunikować. Data? Sprawdziła na testamencie. Dwunasty lipca. Pół roku temu. Pół roku temu? Musiało to być wtedy, kiedy babce chwilowo się poprawiło, mogła się poruszać i trochę mówić. Kamma wyjechała wówczas z synem do Bergen, tak bardzo po- trzebowała wypoczynku. Tak, to by się zgadzało! Wyruszy- li w podróż w lipcu. A stara natychmiast skorzystała z okazji! Rozległ się dzwonek do drzwi kuchennych i Kamma poderwała się przestraszona, jakby przyłapana na gorącym uczynku. To pewnie posłaniec ze sklepu. Gdzie schować...? Ponieważ w pośpiechu nie znalazła innej skrytki na kopertę, wetknęła ją z powrotem w szczelinę w uszkodzo- nej komodzie. Pospieszyła do kuchni. W istocie był to chłopiec na posyłki i Kamma, jak to zawsze leżało w jej zwyczaju, dokładnie i podejrzliwie sprawdzała listę sprawunków, wyjmowała kolejno zakupy, kontrolowała ceny i podsumowanie. A w jej mózgu wprost gotowało się od gorzkich myśli i planów przepojonych żądzą zemsty. A tak niecierpliwie czekała chwili, gdy będzie mogła całkiem saana władać wielkim domem! Kiedy nareszcie nie będzie musiała znosić obecności tej niezdarnej, mrukliwej dziewczyny. Postanowiła nawet, że Hans-Magnus po ukoń- czeniu szkoły kadetów przejmie Bakkegarden. Byłby to wspaniały dom oficerski, w którym ona, jego ukochana matka, królowałaby jako gospodyni. Z hallu dobiegły ją głosy. To pewnie Vinnie już jest z povwrotem, no i Hans-Magnus wrócił do domu z męczącej wyprawy do Oslo. Biedny chłopiec, naprawdę mu ciężko z tym mizernym żołdem kadeta, który na nic nie wystarcza. To oczywiste, że Kamma musi mu od czasu do czasu pomagać. Tak dobrze się złożyło z kontami bankowymi babki. Teraz... Teraz z tym koniec! Wszystko jej zabrano. Na co Vinnie, brzydkiej i nie- zgrabnej, pieniądze i dom? I tak nigdy nie wyjdzie za mąż, Kamma była o tym przekonana i często powtarzała to dziewczynie. Vinnie miałaby przez całe życie mieszkać sama w tym wspaniałym domu? Z czasem osiedliłby tu się Hans-Magnus, kiedy już zostanie oficerem. To było jedyne sensowne rozwiązanie. Kamma zaopiekowałaby się nim i jego przyszłą rodziną. Chciała mieć wnuki, o wiele bardziej niż synową, ale i z nią na pewno będzie umiała sobie pnradzić. Cena przy jednej z pozycji na liście zakupów nie zgadzała się z ceną dzisiejszą. Kamma natychmiast to zakwes- tionowała. - Chleb podrożał, proszę pani. Cena podskoczyła dzi- siaj. - W gazecie nic o tym nie pisano. Po długmej dyskusji na temat minarnalnej podwyżki Kamma wreszcie rzuciła pieniądze na stół, chcąc gwałtow- nym gestem okazać niezadowalenie z rosnących cen, o których jej się nie zawiadamia. Patem wróciła do hallu. Tam doznała szoku. Okazało się, że głos, który przed- tem słyszała, wcale nie należał do jej syna. To musieli być tragarze, bo wszystkie melble Vinnie zniknęły. Dziewczyna właśnie stanęła w drzwiach. - Czy już odjechali? - spytała ciotka grubym głosem. - Tragarze? Tak, już ich nie widać. Proszę, to są nici. - Nici? Ach, tak, tak. Dom, w którym zamieszkać miała Vinnie, leżał w Sarps- borg. Jak Kamma zdoła...? - Kiedy się przeprowadzasz? - Pojutrze będę już ćhyba gotowa. - Odwiozę cię, dapilnuję, by wszystko znalazło się na właściwym miejscu. - Nie ma takiej potrzeby, ciociu Kammo, wiem dokład- nie, jak chciałabym się urządzić. - Tego się właśnie obawiam. Nigdy nie miałaś gustu, Vinnie, nie masz pojęcia, jak należy stylowo umeblować pokój. No i zasłony... - Pani, u której mam zamieszkać, powiedziała, że tam już są zasłany i sparo mebli. Na pewno wszystko będzie dobrze, a ty chcesz chyba być w domu, kiedy przyjedzie Hans-Magnus? Kamma umilkła, ale myśli jej nadal gorączkowo praco- wały. Musi jakoś zdobyć ten list! Przejąć testament, zanim Vinnie go zobaczy. Świadkowie, Johannessenowie, już się nie liczą. Doskonale! Gdyby tylko Hans-Magnus przyjechał samochodem, mogliby pojechać do nowego domu Vinnie. Dlaczego on nie wraca? Nadeszło popołudnie. - Vinnie - zadźwięczał miękki jak aksamit głos ciotki Kammy, tym razem jednak słychać w nim było ton wzburzenia. Dziewczyna stanęła w drzwiach. Swoim zwyczajem szła z pochyloną głową, jak gdyby spodziewała się łajania i razów. Głupie dziewuszysko, przecież nigdy jej nie uderzyłam, pomyślała Kamma zirytowana. Może i tak, ale bolesne ciosy można zadawać nie tylko przy użyciu pięści. - Stań prosto! Weź się w garść! Już czas iść na spotkanie. Vinnie odruchowo zadrżała. Spotkania na swój spo- sób pociągały ją, ale i odpychały. Ciotka Kamma była żarliwą zwolenniczką osobliwej sekty założonej przez pastora Pruncka. Vinnie chodziła razem z ciotką, bo Kamma tego żądała, i być może także dlatego, że pastor jako jedyny traktował ją jak człowieka posiadającego własną wartość. Więcej Vinnie nie rozumiała. Ale do głoszonej przez niego nauki przekonana nie była. Nigdy nie pozwolono jej przebywać z równolatkami, przez całe dzieciństwo i lata młodzieńcze podlegała surowej dyscyplinie. Wciąż ją poniżano. Ciotka Kamma nigdy na nic jej nie pozwalała, w szkole Vinnie stała poza grupą i była bezdennie samotna, ponieważ ciotka zabroniła jej bawić się z "dziećmi prostaków i nie wiadomo kogo", a Vinnie nie miała dość siły woli, by złamać ten zakaz. Zamknęła się w sobie i została kozłem ofiarnym klasy. Wszyscy z niej drwili. Z powodu ubrań, z powodu zadzierającej nosa ciotki, z każdego powodu. Ale przede wszystkim dlatego, że osoby takie jak Vinnie wpsost proszą się, by inne dzieci je prześladowały. Dlatego może nic dziwnego nie kryło się w jej słabości dla wyrażającego sympatię wzroku pastora Pruncka (tak- sującego przy tym jej kobiece atrybuty, ale z tego Vinnie nie zdawała sobie sprawy). Młoda panna wmawiała sobie, że wierzy w głoszoną przez niego naukę. Prunck, rzecz jasna, nie był żadnym prawdziwym pastorem. Ogólnie akceptowaną i poważaną sektę, do której należeli na przykład Abel Gard i Christa, od obłąkanych idei Pruncka dzieliło wiele tysięcy mil. Prunck twierdził, że jako wybraniec Boży dostąpił objawienia. Podczas wizji niebiosa wyznaczyły go na duszpasterza, prosząc, by utworzył odrębną, całkiem nową społeczność, którą nazwać miał "Święci Wybrańcy Prun- cka". W objawieniu dowiedział się, że 6 lutego bieżącego roku nastąpi koniec świata. Pozostało zatem niewiele dni. Z tego właśnie powodu w tajemnicy zajął na poły zapomnianą grotę, wykutą w skale na skraju miasta. Członkowie sekty - a było ich razem sześćdziesięciu czterech - otrzymali z nieba przesłanie, że tam mają szukać schronienia i tylko oni przeżyją zbliżającą się katastrofę. Pastor Prunck nakazał, by jego wybrańcy wyrzekli się wszelkich dóbr tego świata, całego swojego bogactwa, bo i tego zażądały niebiosa. Dopiero wówczas zastaną oczysz- czeni. Prunck obiecał, że sam zajmie się ich ziemskim, nieczystym dobytkiem, ukryje przed wzrokiem niebios wszystko co grzeszne. "Nie możecie wejść do raju z kiesze- niami pełnymi brzęczącej mamony" - grzmiał z ambony wzniesionej w grocie, w której odbywały się ich spotkania. "Obiecuję unicestwić wasze ziemskie dobra, oczyścić was na ten wielki moment". W społeczności znaleźli się tacy, co się zawahali. Szczególnie Kamma. Trudno jej było wyrzec się ulubio- nych pieniędzy. Oczywiście przynosiła datki, drobne kwoty padejmowane z bankowego konta teściowej. Ale z całą sumą nie potrafiła się rozstać. Zgromadzeni wokół pastora stanowiii dziwnie jedno- rodną grupę. W dziewięćdziesięciu procentach składała się ona z samotnych, nie obdarzonych szczególnie lotnym umysłem starszych kobiet, posiadających jednak pewien majątek. Było z nimi także kilkoro dzieci oraz jeden i drugi głupkawaty mężczyzna, który słuchał tyrad pastora, w po- czuciu winy chyląc głowę i ślepo wierząc w historie o ogniu piekielnym. Niektórzy z pewnością mieli kłopoty z dostrzeżeniem logiki w nauce Pruncka. Jeśli świat czeka zagłada i tylko oni, wybrani, ją przeżyją, to jaki sens w takiej sytuacji ma niszczenie bogactw? Na świecie bez ludzi dość bę- dzie dóbr, które będą mogli podzielić między siebie... Ale nie, takimi skomplikowanymi operacjami myślowy- mi ich głowy nie potrafiły się zająć, a zresztą pastor najlepiej wiedział, jak należy się przygotować, gdy wybi- je godzina. Kammę niepokoiło co innego, a mianowicie syn, Hans-Magnus. jego także trzeba przecież ocalić z kata- strofy. On jednak nie chciał mieć z sektą nic wspólnego, nazywał Pruncka oszustem, łajdakiem. Kamma zawarła więc ugodę z pastorem. Owszem, życie syna można uratować, jeśli Vinnie będzie przychodzić w jego zastępstwie i zajmie jego miejsce w schronie. Kamma nie dbała o los Vinnie, dziewczyna mogła zginąć, ale musiała przychodzić na spotkania w imieniu Han- sa-Magnusa, zaklepać mu miejsce w niebie. W ten sposób syn na pewno przeżyje katastrofę, nawet jeśh znajdzie się poza świętą grotą. Wszystko to było niezwykle zawikłane. Jedynie ba- rdzo ograniczeni mogli doszukać się logiki w trans- akcjach Pastora, których przedmiotem były ludzkie du- sze. Vinnie oczywiście nie wiedziała nic o umowie, jaką zawarła ciotka Kamma z Prunckiem. Posłusznie dreptała na zebrania sekty i z drżeniem wysłuchiwała grzmiących kazań pastora, radując się, kiedy padło na nią jego ciepłe spo- jrzenie. Wtedy czuła, że ona sama ma jakieś znaczenie. Ktoś ją zauważał! Wielu członków sekty radowało się czym innym - z triumfem myślało o wszystkich ludziach, którzy nie wiedzieli o grupie wybrańców nieba i dlatego musieli ulec zagładzie. Właśnie myśl, że ci biedacy nie zdawali sobie nawet z tego sprawy, wydawała się tak cudowna. Niektórzy członkawie sekty opowiedzieli znajomym o spodziewanym końcu świata, Iecz spotkali się tylko z prześmiewkami i pogardą. Ale poczekajcie! Jeszcze zobaczycie! Nadejdzie dzień, kiedy będziecie się wić w straszliwych mękach i z błaganiem zapukacie do bram pieczary, ale wtedy będzie już za późno! Tylko wybrani znajdą się w środku. Pieczara w skale powstała przy próbach wydobycia tu rudy. Prób tych wkrótce zaprzestano i zapomniano o daw- nej kopalni, Prunckowi udało się jednak zdobyć klucz do żelaznych drzwi i dzięki ciężkiej pracy członków sekty pod dyktando pastora zdołano uczynić z groty miejsce nadające się do zamieszkania i niemal przytulne. Doprowadzono elektryczność, ściany obito drewnem, zamontowano pod- stawawe wygody. Ogrzewanie także było dostateczne. Tego popołudnia Vinnie i jej ciotka przybyły o kwad- rans wcześniej, gdyż Kamma chciała pomówić z pastorem Prunckiem na osobności. Vinnie musiała poczekać w ogólnej sali, natomiast podnieconą Kammę wezwano do najświętszej części groty - składziku. Pastor Prunck był gładkim jegomościem w wieku średnim. Wypomadowane, dyskretnie podbarwione na ciemny brąz włosy układał w fale, oczy miał piwne, głębokie niczym studnie zrozumienia i przesłodzonego sentymentalizmu. Głosowi potrafił nadać żądany ton, raz groźny, taki, w którym czuło się żar ognia piekielnego, to znów aksamitny, wprost ociekający pochlebstwami lub głoszący obietnice zbawienia. - Moja droga, droga pani Dahlen - powitał ją z za- chwytem. - Co mogę dla pani zrobić? Kamma dawno już uległa urokowi jego spojrzenia poskramiacza lwów. Tak jak i wszystkie inne kobiety z sekty sądziła, że jest szczególnie zainteresowany... A teraz znalazła się z nim sam na sam w małym przytulnym składziku! Do czego może to prowadzić? Do czułego pogładzenia po policzku? A może... może nareszcie nabrał śmiałości i wyzna jej, jak bardzo ona, Kamma, go pociąga? - Drogi pastorze, wydarzyło się coś strasznego! Wie pan, majątek, o którym mówiłam, ten, letóry miałam w banku... Zainteresowanie pastora natychmiast przybrało na sile, - Tak? - Okazuje się, że najwidoczniej wszystko przypada Vinnie! Uśmiech duszpasterza nieznacznie ochłódł. - Ależ to wyśmienicie, pani Dahlen! A więc w chwili przekroczenia bram nie będzie pani przygniatał żaden ziemski ciężar! - Ach, oczywiście, ale tak bardzo się cieszyłam, że będę mogła przekazać wszystko panu, aby pan to unicestwił. No i troszeczkę miałam zamiar zatrzymać dla siebie, bo przecież to my, wybrańcy, przeżyjemy. Pastor uśmiechał się szeroko, ale wymuszenie, uśmiech nie docierał do oczu. Pogroził palcem. - Pani Dahlen, nie wolno nie dowierzać! Pozosta- niemy na ziemi jako jedyni. Na cóż nam wtedy pie- niądze? - No tak, ale myślałam... Pan ma samachód, pastorze. Moglibyśmy, być może, pojechać razem do nowego domu Vinnie... Tam ukryty jest papier, dzięki któremu można zapobiec, by moje... nasze pieniądze wpadły w ręce Vinnie. Pastor przyglądał jej się z uwagą, rozważając wszystkie aspekty tej sprawy i zastanawiając się, co właściwie Kamma chciała mu powiedzieć. Poklepał ją po ręku - klap-klap-klap - i wstał. - Proszę zachować całkowity spokój, droga pani Dah- len! Na pewno jakoś sobie z tym poradzimy. Kamma odetchnęła z ulgą. W jej podświadomości tkwiło przeczucie, że znacznie łatwiej podbiłaby serce pastora Pruncka, gdyby posiadała znaczną fortunę, którą ofiarowałaby w celu unicestwienia. Tego dnia ciepłe, ufne, obiecujące spojrzenia Pruncka prawie nieprzerwanie spoczywały na Vinnie. Kamma nie odkryła tego, odniosła tylko wrażenie, że wieczorem w świątyni, jak wierni nazywali pieczarę, dziwnie ciągnęło chłodem. Tego samego wieczoru Kamma zawołała z łazienki: - Vinnie! Bądź tak dobra i wyprowadź dzisiaj Blanche- flora na spacer! Jak we wszystkie inne wieczory Vinnie zawołała pudel- ka noszącego dostojne imię Blancheflor. Nie wierząc, że wśród styczniowego mroku Śmierć krąży po ulicach Halden, Vinnie wyszła z domu, zanu- rzając się w koszmar. Dla niej straszliwy czas się rozpo- czął. Numer 3: Agnes Agnes w pogoni za rozbrykanym terierem biegła tak prędko, jak tylko mogły ją ponieść krótkie nogi, czyniąc przy tym bezowocne próby, by wydobyć z siebie coś na kształt gwizdu. Na ulicach Halden było ciemno i ślisko. Agnes ku swej rozpaczy spostrzegła, że pies zniknął na nabrzeżu. Cóż za wstyd! Cóż za straszny wstyd! Przez całe swe pięćdziesięciosześcioletnie życie Agnes obawiała się, "co powiedzą ludzie". A teraz biegła, ośmieszając się przed wszystkimi młodymi ludźmi wałęsającymi się ulicą Wielką i chichoczącymi na widok niedużej wystraszonej kobietki o piskliwym głosie, nie potrafiącej zmusić psa do posłuszeń- stwa. - Doffen! Doffen! Wracaj natychmiast! Doffen! Sły- szysz, co mówię? Pies należał do jej siostry, Agnes podjęła się wy- prowadzenia go na spacer, ponieważ siostra, Olava, nie najlepiej się czuła. No i Agnes przydarzyło się nieszczęście. Na moment wypuśuła smycz z dłoni i po chwili straciła psa z oczu. Zadyszana Agnes minęła targ rybny i ujrzała Doffena znikającego za rogiem jednego z magazynów na nabrzeżu. A w jej stronę nadchodził młody policjant. Co za wstyd! Na pewno nie zauważył psa. Może sądził, że ona zmierza na nabrzeże w calkiem innej sprawie? Okolice portu słynęły jako ulubione miejsce szczególnego rodzaju kobiet. Ach, on przecież nie może tak o niej myśleć! Tak idiotyczny pomysł nigdy nie przyszedłby do głowy młodemu policjantowi Rikardowi Brinkowi. Ledwie za- uważył niewysoką damę w średnim wieku, ubraną w brązo- wy płaszcz i płomiennie czerwony kapelusz, która zasapana pędziła przed siebie. Jak często bywało, myśli jego krążyły wokół domu, Lipowej Alei, i wokół Nataniela, niezwyk- łego synka Abla i Christy. Podobnego dziecka nigdy nie spotkał. Chłopczyk miał zaledwie cztery lata, ale obdarzony był zdolnościami tak niezwykłymi, że wszystkich wprawiał w osłupienie. Agnes przyspieszyła kroku, by policjant zrozunvał, że nie ma do czynienia z "taką" kobietą. Jej drobne, chude nóżki poruszały się jak pałeczki bębenka, a potem... Akurat przy kwartale, gdzie kończył się targ rybny, zaniedbano posypywania piaskiem ulic i prawa stopa Agnes, na której spoczywał właśnie cały ciężar jej ciała, poślizgnęła się na gładkiej powierzchni lodu. Kobieta zaczęła wymachiwać rękami... Przewrócę się, lecę, ach, co za wstyd, jakie to okropne, co oni sobie pomyślą? Czuła, jak jej nogi coraz bardziej niebezpiecznie oddalają się od siebie, ale głowę zaprzątała jej jedynie myśl o wsty- dzie. Nie zdążyła nawet się przerazić, że może się uderzyć. Runęła jak długa, aż zabrakło jej tchu w piersiach. Padając uderzyła mocno kością ogonową o krawężnik i z bólu gwiazdy stanęły jej przed oczami. Ach, nie wytrzymam tego, nie wytrzymam, przeleciało jej przez głowę, i tym razem miała na myśli zarówno upokorzenie, jak i ból. W następnej chwili poczuła, że para silnych dłoni ujmuje ją pod ramiona i podnosi. Tuż przy uchu rozległ się życzliwy głos, który zapytał z niepokojem: - Czy wszystko w porządku? Bardzo się pani uderzyła? Agnes z całych sił starała się mocno stanąć na nogach. Wokół niej błyskawicznie zgromadzili się ludzie - nie wiadomo, ciekawscy czy też gotowi pospieszyć z pomocą. Słyszała, jak dziewczęta po drugiej stronie ulicy wołają do siebie: "Widziałyście, jak paniusia złapała zająca?" A potem rozległy się chichoty. Łagodny głos dalej sączył się prosto do jej ucha: - Proszę się nimi nie przejmować! Czy mocno się pani uderzyła? - W... w biodro - szeptem odpowiedziała Agnes. Uznała, że to zabrzmi lepiej. Młody policjant, bo to on właśnie pospieszył z pomocą, otrzepał śnieg i piasek z płaszcza Agnes i podał kapelusz, który spadł jej z głowy. - Och, on jest taki wstrętny - mruknęła zawstydzona. - Nie podoba ma się ten kolor, ale widzi pan, dostałam go, więc... - umilkła zmieszana. - Czy mam sprowadzić dla pani samochód? - Och, nie, dziękuję, nie trzeba. Poradzę sobie - odparła Agnes, wyrzucaiąc z siebie słowa z prędkością, któtej nie poznawała. - Serdecznie dziękuję za pomoc, teraz już sama dam sobie radę. - Na pewno? - dopytywał się zatroskany. - Ależ tak, z całą pewnością! Dziękuję za życzliwość! (Och, pozwólcie mi wreszcie uciec od oczu wszystkich zebranych!) Roześmiała się nerwowo i ruszyła dalej przed siebie ku nabrzeżom portowym, pojękując cicho. Kość ogono- wa bolała ją upiornie, odrobinę też kręćiło jej się w gło- wie. Gdzieś z przodu dobiegło ją wołanie jakiejś kobiety: - Blancheflor! Ta kobieta naprawdę umiała gwizdać na swojego psa, nie tak jak Agnes, która była w stanie wydobyć z siebie jedynie niezdarny, bezdźwięczny świst. Rikard Brink obserwował ją z niepokojem. Przypusz- czał, że mała dama w śmiesznym czerwonym kapelusiku mieszka na którejś z wysp. Ponieważ jednak wyglądało na to, że poradzi sobie sama, zainteresował się samochodem wolno sunącym ulicą w pogoni za dziewczętami. Rikard postanowił zostać policjantem, ponieważ żywił podziw dla tego zawodu, oczywiście kiedy wykonywano go we właściwy sposób. Z początku był to dziecinny podziw dla wspaniałego munduru, godności i władzy, ale jego zainteresowanie tą profesją nigdy nie wygasło. W wy- konywaniu takiej pracy widział sens, a także możliwość przeżycia czegoś interesującego. Krótko mówiąc: zawód policjanta ze wszech miar mu odpowiadał. Aikard Brink z Ludzi Lodu był postawnym mężczyzną. Miał już dwadzieścia cztety lata. Jego niewinnie błękitne oczy zdumiewały wszystkich, którzy spodziewali się, że przy tak ogromnym ciele musi mieć surową, nieprzyjemną twarz. Pierś miał szeroką niczym bizon i o głowę przewyż- szał większość ludzi. Uchylając rąbka tajemnicy należy wspomnieć, że w sekrecie ćwiczył mięśnie i bardzo się wstydził, a zarazem odczuwał niezmierną dumę, gdy ktoś prosił go, by zademonstrował bicepsy. A były one w istocie imponujące. Szczególnego powodzenia u kobiet Rikard nie miał, zbyt wiele w nim tkwiło z dobrotliwego, potulnego misia. Dziewczęta traktowały go raczej jak przyjaciela i chętnie zwierzały mu się ze swych sercowych kłopotów. Nie wyglądał wcale najgorzej, może trochę... zbyt okazale, zbyt potężnie. W twarzy o mocnych rysach dominowały gęste, ciemne brwi, usta miał pełne, skore do uśmiechu, szerokie kości policzkowe. Rikard bardzo pragnął wyglądać jak najlepiej - któż z nas by tego nie chciał - i znaleźć wreszcie przyjaciółkę, bo koledzy ciągle rozmawiali o narzeczonych i żonach. Gdy jednak chodziło o wygląd, brakowało mu pewności siebie, a wiadomo, że kiedy jej całkiem brak, znika także sporo wdzięku. Rikard uważał, że jest człowie- kiem śmiertelnie nudnym i od tej myśli nikt nie potrafił go odwieść. O swoich kompleksach zapominał tylko wtedy, gdy zajęty był pracą. Wówczas ogarniał go zapał. Raz w jego życiu pojawiła się dziewczyna, kiedy jednak okazało się, że interesuje ją tylko w mundurze, zasmucony odsunął się od niej i w samotności lizał rany. Później ujrzał tę samą pannę w towarzystwie żołnierza. Zastanawiał się, co się stanie, kiedy wojskowy wystąpi w nudnym cywilnym ubraniu. Istota sprawy polegała oczywiście na tym, że Rikard był jeszcze zbyt młody, tak samo jak dziewczęta, które znał. One nie miały dość rozsądku, by dostrzec i docenić jego zalety, do tego potrzeba było dojrzalszych kobiet. Czas Rikarda miał więc dapiero nadejść. Na razie całym sercem i duszą zaangażował się w swoją pracę i z czasem stał się nieodłącznym elementem obrazu ulicy, cenionym i lubiamym, kojarzącym się z poczuciem bezpieczeństwa. Nie mógł wiedzieć, że do jego miasta zawitała Śmierć. I że drobna, niepozorna Agnes wstąpiła na ścieżkę prowa- dzącą wprost do wielkiej grozy. ROZDZIAŁ II Rikard wędrował dalej przez miasto. Na ulicach panował teraz spokój, miał więc trochę czasu, by podumać o sobie i swoim życiu. Przez ostatnie dni uporczywie nękały go niespokojne myśli. Myśli o Natanielu. Cóż za wspaniały chłopiec! Rikard wspomniał jego trzecie urodziny, rok temu. Benedikte uroczyście wręczyła chłopcu mandragorę i sporą część skarbu Ludzi Lodu. Wszystkich w rodzinie uderzył wtedy szczery zachwyt Nataniela. Chłopiec poumieszczał przedmioty ze skarbu na specjal- nie dla niego nisko umocowanych na ścianie wieszakach, beztrosko zrzuciwszy z nich na podłogę ściereczkę i ręcz- niki. Mandragorę jednak potraktował jak lalkę. Zrobił dla niej łóżeczko, ubrał w delikatny czerwony jedwab, roz- mawiał z nią, karmił najlepszymi kąskami, a gdy miał gdzieś wyjść, koniecznie chciał mieć ją zawieszoną na szyi. Wprawdzie korzeń był dla niego zbyt duży, ale jak kiedyś Heike, tak i Nataniel traktował mandragorę niczym swego najlepszego przyjaciela. Wyglądało też na to, że alrauna dobrze się z nim miewa. Christa jednak nabrała obaw, że małec zniszczy amulet, nie pozwolono mu się więc nim bawić. Przeznaczono dla niego starannie wybrane wygodne miejsce w jednej z szuf- lad komody Nataniela i od tej pory chłopcu wolno było patrzeć na alraunę i rozmawiać z nią do woli, ale nie wyjmować. Zabroniono mu jej dotykać, mógł jedynie się w nią wpatrywać. Z początku Nataniel trochę się buntował przeciwko zakazowi, ale w końcu jakoś się przyzwyczaił. Chłopiec stale ich zdumiewał. Rikard wprawdzie nie widywał go często, gdyż Natanielowi nie wolno było odwiedzać Lipowej Alei, rodzina bowiem obawiała się, że Tengel Zły, który zawsze bacznie obserwował to miejsce, dowie się o istnieniu chłopca. Rikardowi jednak opowiada- no o osobliwej naturze Nataniela, o tym, co się wydarzyło podczas minionego roku. Były to historie wprost niewiaty- godne jak na tak małe dziecko. Ileż on wiedział! W jaki sposób myślał! I te jego oczy, gwałtownie ciemniejące od nagłego smutku. Albo promienna radość, gdy udawało mu się bez śladu zniknąć z pola widzenia rodziców, by następnie pojawić się w miejscu, w którym najmniej się go spodziewano. Nikt nie musiał martwić się o zagubione przedmioty - Nataniel zawsze wiedział, gdzie ich szukać. Można by o tym opowiadać w nieskończoność. A potem nadszedł dzień, kiedy chłopiec skończył cztery lata. Przed dwoma tygodniami Rikard wybrał się na przyjęcie w domu Christy i jej wielkiej rodziny. I wtedy właśnie miały miejsce wstrząsające wydarzenia, których nikt z nich nie rozumiał. Zebrali się wszyscy z Lipowej Alei, przyszli również Voldenowie. Nastrój panował miły i uroczysty, gdy Nata- niel, w jednej chwili zesztywniały na twarzy, popatrzył na nich z przerażeniem. - Ktoś jest w moim pokoju - oświadczył. - Muszę tam iść, teraz, zaraz. - O co ci chodzi? - dopytywał się jego ojciec Abel. - Oni chcą, żebym przyszedł. Tak mi się wydaje. - Jacy oni? - spytała matka chłopca, ale ten już pobiegł. Popatrzyli po sobie i wolno poszli za nim. Już na schodach wiodących do sypialni przystanęli zdumieni. Z pokoju chłopca dobiegały przerażające odgłosy, jakby huki i trzaski towarzyszące sypiącej iskrami błyskawi- cy, a gdy wyjrzeli na zewnątrz, zobaczyli blask bijący z okna, błękitnobiałą łunę, która pojawiała się i znikała. - To może wskazywać jedynie na obecność czarnych aniołów - mruknęła Benedikte. Z wahaniem pięli się dalej po schodach, przyciszeni, wystraszeni. Andre musiał powstrzymywać Christę, która chciała biec na górę, by ratować synka. Wreszcie znaleźli się na piętrze. Pod drzwiami pokoju Nataniela trzymały straż dwa olbrzymie wilki. Kiedy rodzina stanęła w hallu piętra, drapieżniki poka- zały zęby. - Nie podchodźcie bliżej - uprzedził stary Henning z napięciem w głosie. - One chcą tylko naszego dobra, lecz powinniśmy potraktować ich ostrzeżenie poważnie. Rikard nigdy jeszcze nie widział wilków towarzyszących czarnym aniołom, wiele jednak o nich słyszał. O tym, jak bardzo były przywiązane do Marca i Ulvara, Imrego i Vanji. A teraz Nataniel... Stając twarzą w twarz z ogromnymi bestiami zadrżał ze strachu. Poczuł także szacunek. Zdawał sobie sprawę, że wilki w rzeczywistości są czarnymi aniołami, które w razie potrzeby potrafią zmieniać się w zwierzęta. Mało brakowa- ło, a pochyliłby głowę i skłonił nisko przed tymi niezwyk- łymi istotami. I znów dobiegł z pokoju grzmot i trzask sypiących się iskier. Nataniel krzyknął krótko i przeraźliwie. - Mały Nataniel - wyszeptała śmiertelnie przerażona Christa. - On jest tam w środku! Nagle rozległ się głęboki głos mężczyzny, próbującego uspokoić malca, usłyszeli, jak Nataniel odpowiada swym dziecinnym głosikiem, ale nie mogli zrozumieć ani słowa. Nataniel płakał. Miał wszak dopiero cztery lata, a nawet dorośli zgroma- dzeni w hallu drżeli ze strachu, choć bezpośrednio nie brali udziału w tym, co działo się za drzwiami. Czegóż więc można żądać od małego chłopca? - Czy to może być Imre? - zastanawiał się niepewnie Christoffer. - Nie wiem - odrzekła Benedikte. - Nie potrafię tego stwierdzić. Pokrzepiali się nadzieją, że to Imre. Zaraz jednak usłyszeli jeszcze jeden męski głos. Nie- zwykły, na poły śpiewny, monotonny. W następnej chwili rozległ się jęk Nataniela, który stopniowo zmieniał się w krzyk najgłębszej rozpaczy. - Nie! Nie, bardzo proszę, nic róbcie tego, nie róbcie! Christa, odchodząca ad zmysłów z przerażenia, po- stanowiła wedrzeć się do środka, ale wilki nie pozwoliły jej nawet przejść przez halI. Podeszły bliżej do grupki Ludzi Lodu i zmusiły wszystkich, by wycofali się w kierunku schodów. Nataniel błagał, jakby walczył o życie. - Och, nie, tylko nie to, nie to! Błagam was, proszę! Abel pobladł jak kreda, a Vetle i Christoffer musieli zająć się bliską utraty przytomności Christą. Wszyscy odczuwali gwałtowną potrzebę wykrzyczenia strachu, ale jednocześ- nie próbowali nasłuchiwać, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami, milczeli więc. Wilki zmusiły ich do zejścia na parter. Kilka błyskawic rozświetliło okolicę, z piętra posypały się iskry, a monoton- ny głos nabrał siły grzmotu. Zorientowali się teraz, że słowa, które dobiegały z góry, były im nieznane, mowa niepodobna do niczego, co kiedykolwiek słyszeli tu na ziemi. - To nie jest Mar - szepnął Andre pobielałymi wargami. - Słyszałem jego zaklęcia, brzmiały zupełnie inaczej. Płacz Nataniela ustał. Nie wiedzieli, czy należy to przyjąć za dobry, czy zły znak. Umilkły także zaklęcia, ustały wściekłe błyskawice. Na górze zapadła niczym nie zmącona cisza. Spojrzeli po sobie. Czy już im wolno? Drzwi do pokoju chłopca ostrożnie się otworzyły. - Mamo! - rozległ się przestraszony głosik. Popędzili na górę. W drzwiach, z ręką jeszcze na klamce, stał Nataniel. Po wilkach nie zostało ani śladu, tak samo zresztą jak po tym czy po tych, którzy byli w pokoju chłopca. Christa porwała malca w ramiona. - Natanielu, co tu się wydarzyło? - wykrzyknął Vetle. - Czy to był Imre? - dopytywał się Andre. Nataniel popatrzył na nich zdezorientowany. - Dlaczego byłem w swoim pokoju? - spytał po dziecięcemu zdumiony. - Przecież bawiłem się nową ciężarówką w salonie. I nagle jestem na górze! Na jego buzi widniały ślady łez, najwyraźniej jednak niczego nie pamiętał. Oczywiście weszli do sypialni chłopca i Rikard z profes- jonalizmem policjanta starannie ją przeszukał. Nigdzie jednak nie było widać najdrobniejszego śladu po jakichś obcych istotach, pokój wyglądał dokładnie tak samo jak zwykle. Ten sam zabawny wzorek na tapecie, porozrzucane po podłodze zabawki, na łóżku kołdra w drobną kratkę. Nigdy nie otrzymali wyjaśnienia, co się właściwie wydarzyło, bo Nataniel niczego nie pamiętał, a oni też nie chcieli dręczyć dziecka pytaniami. Lepiej dla chłopca, by zapomniał o tej wizycie. Wszyscy jednak mieli pewność, że do Nataniela przyby- ły czarne anioły. Pochodził wszak z ich rodu, a poza tym wyznaczono go do niezwykłego zadania: podjęcia walki przeciw Tengelowi Złemu. Ale na to jeszcze za wcześnie! Nataniel był przecież tylko małym dzieckiem! W ciągu dni, które potem nastąpiły, Rikard wiele nad tym rozmyślał. Kiedy siedział w swoim pokoju, wydarzenia owego wieczoru stale wracały mu w pamięci. Wkrótce jednak jego myśli miało zaprzątnąć co innego. Numer 4, 5, 6 i 7: Willy, Herben, Gun i Wenche Miało to miejsce kilka godzin wcześniej tego samego wieczora, kiedy Vinnie i Agnes wybrały sig na spacer z psami. Pustą drugą na obrzeżach Halden wędrował mężczyzna. Nazywał się Willy Matteus, mial trzydzieści siedem lat. Jego niebieskie oczy ostro kontrastawały z osmaganą wiatrem, opaloną twarzą. Nosił ubranie w dobrym gatun- ku, choć nieco już zniszczone i bardzo wymięte, i zdecydo- wanie zbyt cienkie jak na obecne surowe chłody. Było jednak coś w jego postawie i zachowaniu, co ratowało go od przypisania do rzeszy uchylających się od uczciwej pracy włóczęgów. Ciszę na opustoszałej drodze zakłóciło nagle hałaśliwe towarzystwo, opuszczające jedną z willi. Podochoceni goście żegnali się z gospodarzami. Mężczyzna, wyraźnie dotknięty oznakami nieuchronnej otyłości, gwałtownie potrząsał dłonią gospodarza. - Dzięki za przewspaniały obiad! Było naprawdę wprost bajecznie przyjemnie! - O, to żadna sztuka w twoim towarzystwie, Herbercie - głośno zaśmiał się gospodarz. - Czy to nie fantastycznie mieć takiego wesołego człowieka za męża? - zwrócił się do żony Herberta. - Co za dowcip! Wprost tryska humorem. Założę się, że żaden dzień nie upływa ci z nim nudno. Żona Herberta w odpowiedzi tylko blado się uśmiećh- nęła. Ależ on ma nudną żonę, pomyślał gospodarz. Nie potrafi się nawet śmiać z tych jego szalonych dowcipów. Herbert z przesadną galanterią ucałował dłoń rozchicho- tanej gospodyni. - Żegnam, łaskawa pani! Obiad był wyśmienity! A wi- no! Oh, la, la! Zamaszystym gestem podkreślił swoje słowa. Jego żona sprawiała wrażenie zaniepokojonej. - Herbercie, czy naprawdę uważasz, że możesz prowa- dzić po tylu kieliszkach? Czy nie będzie lepiej, jeżeli... - Głupstwa! - zarżał Herbert. - Nigdy nie byłem w tak świetnej formie. Dziewięcioletnia dziewczynka, która do tej pory nie odezwała się ani słowem, przerwała mu zniecierpliwiona: - Tatusiu, kiedy wreszcie pojedziemy? Musimy zdążyć na bajkę dla dzieci w radiu! - Nic się nie bój, moja kochana - odparł Hetbert. - Tatuś chce się tylko pożegnać. - Przecież już długo się żegnasz - powiedziała dziew- czynka z przyganą. Wszyscy odwróciIi głowy w stronę drogi, kiedy nad- szedł nią Willy Matteus. - Przepraszam - powiedział. - Czy mogą mi państwo powiedzieć, jak dojść do dworca? Herbert natychmiast wykorzystał okazję, jaką było pojawienie się nowego widza. - Do dworca? Do tego wielkiego, paskudnego domisz- cza, koło którego pędzą wszystkie "tut-tut"? Oczywiście... W długich wywodach przeplatanych niemądrymi dow- cipami objaśnił drogę. Gospodarze zataczali się ze śmiechu, ale na twarzy żony Herberta malował się wyraz udręki. - Dziękuję - powiedział uprzejmie Matteus. - Nie wiedzą państwo przypadkiem, kiedy odjeżdża najbliższy pociąg do Sarpsborg? - Właśnie odjechał - stwierdziła gospodyni. - A następ- ny będzie dopiero za cztery godziny. - To się dopiero nazywa, że coś komuś przeleciało koło nosa - zarechotał Herbert. Willy Matteus przygryzł wargę. - Szkoda, bo bardzo mi się spieszy. No cóż... Herbert, po tylu kieliszkach życzliwie nastawiony do całego świata, wyciągnął rękę. - Może się pan zabrać z nami. Jedziemy w tę samą stronę. Matteus, nieco zaskoczony propozycją, podziękował i po kolejnej długiej porcji pożegnań samochód ruszył wreszcie drogą na północ. Herbert, w doskonałym nastroju, wyśpiewywał i opo- wiadał wątpliwej jakości dowcipy, zaśmiewając się przy tym do łez. Jego żona Gun i obcy pasażer siedzieli w milczeniu, uśmiechając się wymuszenie tylko w chwilach, gdy wydawało im się to konieczne. - Siedź spokojnie tam z tyłu, Wenche - Herbert zwrócił uwagę córce. - Jak będziesz tak kopała w siedzenie, nic nie dostaniemy za samochód. - Macie państwo zamiar go sprzedać? - spytał grzecznie Willy Matteus. - Nie, na razie jeszcze nie, ale prędzej czy później przyjdzie wymienić go na nowszy typ. Matteus zastanowił się przez chwilę nad takim rozumo- waniem. To znaczy, że człowiek nigdy nie jest prawdziwym właścicielem swojego samochodu. Jeśli w pamięci stale należy mieć jego wartość sprzedażną, to faktycznie jeździ się przez krótką chwilę za darmo samochodem przyszłego właściciela. Wyjrzał przez okno i zapatrzył się na Norwegię, o której marzył przez tak wiele lat. Zbliżali się do Sarpsborg, ale nie było to już to samo miasto, którego obraz nosił w pamięci. Jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, okolica pełna była brzydkich, czworokątnych piętrowych domów w funk- cjonalnym stylu, z małymi stereotypowymi ogródkami. Jako dziecko biegał tu po polach i bawił się w zagajniku, teraz gruntownie wyciętym. Stały tu też rozpadające się szopy i zaniedbane gospodarstwo. Przypomniał sobie, jak myślał, że należałoby to uzdrowić. Ale z takim rezul- tatem...? - A tak w ogóle - zagadnął Herbert - to zapo- mnieliśmy się sobie przedstawić. Jestem Herbert Som- mer. Po tych słowach nastąpiła sztuczna pauza i Willy zorientował się, że powinien rozpoznać to nazwisko. Nic mu ono jednak nie mówiło. Herbert podjął: - Słyszał pan chyba o mnie? - Nie, niestety, ale przez wiele lat przebywałem za granicą. - Ach, tak, to wiele wyjaśnia - zaśmiał się zadowolony i uspokojony Herbert. - Bo tak w ogóle to jestem dość sławny. Konferansjer, wodzirej i powszechny rozśmie- szacz. W radiu, no i wie pan... Nie uznał za konieczne wyjaśniać, że jęgo występ w radiu składał się z paru krótkich fragmentów lokalnej rewii. W swym samouwielbieniu zabrakło mu też czasu, by zainteresować się, kim jest ich dodatkowy pasażer. Ale działanie wina z wolna zaczęło ustępować i Herbert nie czuł się już tak doskonale. Ach, jak dobrze Gun znała wszystkie humory męża. W końcu jego monolog ucichł, w samochodzie słychać było jedynie piskliwy falset dziewię- cioletniej córeczki, która nuciła przywodzącą na myśl męki piekielne pieśń, zasłyszaną nie wiadomo gdzie i kiedy od jakiejś sekty. Uparcie, wczuwając się w słowa, powtarzała ostatnią linijkę: - Płacz i śmierć kroczyć będą jego śladem. Ojciec, nie mogąc już dłużej znieść zawodzenia córki, krzyknął na małą: - Czy możesz wreszcie skończyć te żałobne pienia, Wenche? Dlaczego nigdy nie zanucisz żadnej z moich piosenek? Takiej, która mogłaby nas ucieszyć? "Płacz i śmierć kroczyć będą jego śladem". Mój ty świecie! Willy Matteus uśmiechnął się do siedzącej obok dziew- czynki i wręczył jej tabliczkę czekolady. Wenchte po- dziękowała i z zainteresowaniem oglądala opakowanie. - O, jakie dziwne słowa! - To z Holandii - uśmiechnął się. - Właśnie stamtąd przyjechałem. Dziewczynka poczęstowała smakołykiem matkę, nato- miast Herbertowi ciarki przeszły po plecach na samą myśl o czekoladzie. Był zły, policzki mu obwisły i wy- glądało na to, że bardzo mu potrzeba świeżego powiet- rza. W pewnym momencie droga ostro skręcała. Samochód, jadący ze zbyt dużą prędkością, wpadł w poślizg na oblodzonej nawierzchni i Herbert brzydko zaklął. Z prze- ciwka nadjeżdżało inne auto, Gun Sommer zaniosła się przenikliwym krzykiem, gdy już-już wydawalo się, że nie unikną kolizji. Jednak kierowca jadący z przeciwka w ostat- niej chwili wykonał błyskawiczny manewr i wylądował w rowie. Samochodem Herberta rzuciło w bok i zakręciło, aż wreszcie zatrzymało go drzewo rosnące na skraju drogi. Po chwili, opanowawszy przerażenie, Gun powiedziała drżącym głosem: - Mówiłam, że nie powinieneś prowadzić, kiedy piłeś. - Nie pouczaj mnie, jak mam jeździć - warknął Her- bert. - Co mogę poradzić na śliskie drogi? To wina władz! Poza tym ten zakręt jest źle wyprofilowany, każdy to widzi. - Czy ktoś jest ranny? - spytała pani Sommer. Dziewczynka uderzyla w płacz, ale tylko ze strachu, a ponieważ nikomu nic się nie stało, Herbert zaczął popędzać: - Musimy jak najsżybciej stąd odjechać, zanim policja wetknie nos w tę sprawę. Nie żebym się bał, nawet dziecko przyzna, że zakręt jest źle wyprofilowany, ale... - A co się stało z tym drugim samochodem? - spytała Gun. - To nas nie dotyczy - parsknął Herbert i wysiadł, by wepchnąć samochód z powrotem na drogę. - Jak ktoś nie potrafi zapanować nad wozem, sam musi ponieść konsek- wencje. Niech pan pcha z drugiej strony, kolego! Ale Willy Matteus wysiadł już z samochodu, żeby sprawdzić, co się stało z pasażerami drugiego pojazdu. Szczęśliwie nikt nie doznał poważnych obrażeń, choć, rzecz jasna, wstrząśnięci byli wypadkiem, a ich auto miało uszkodzony przód. Willy zobaczył, że Herbert sam poradził sobie z wepchnięciem samachodu na szosę i czym prędzej odjechał. Bez skrupułów podał obcemu kierowey nazwisko Herberta i sam także opuścił miejsce wypadku. Ponieważ do miasta było już niedaleko, resztę drogi przebył piechotą. Numer 8 i 9: Ingrid i Kalle Stara ulica bardzo się zmieniła, ale dom Matteusów stał nadal. Willy zadzwonił do drzwi na parterze i czekając słyszał, jak z przejęcia bije mu serce. Nikt mu nie otworzył, a gdy uważniej popatrzył na tabliczkę, zorientawał się, że widnieje na niej obce nazwis- ko. Pad samym dachem otworzyło się okno i jakaś kobieta wychyliła przez nie obfity biust. - Nikogo nie ma w domu. Willy zrobił krok w tył i krzyknął: - Czy Matteusowie już tu nie mieszkają? - Matteusowie? Nie, już od wielu lat. Pani wyprowadzi- ła się po śmierci męża. Willy doznał wstrząsu. - Matteus nie żyje? Nie wiedziałem. Dokąd... dokąd ona się przeniosła? Kobieta wzruszyła ramionami. - Niech pan spyta u Karlsenów abok, oni lepiej się znali. Podziękował i przeszedł do sąsiedniego domu. Kiedy zadzwonił do drzwi, otworzyła mu młoda kobieta. Owszem, gdzieś mieli zapisany adres pani Matteusowej. Panna poprosiła Willyego do środka. Kiedy szukała adresu, Wally starał się otrząsnąć z szoku, w jaki wprawiła go wiadomość o śmierci ojca. Miał niezachwianą pewność, że rodzina nadal mieszka w tym samym miejscu, i nigdy nie pszyszło mu da głowy, że coś podobnego może się wydarzyć. Przez wszystkie długie lata, kiedy przebywał poza krajem, ani razu nie napisał do domu. Wyjechał pomimo sprzeciwów rodziców, opuścił ich w gniewie, młody i uparty. Mijający czas zatarł gorycz, zapragnął wrócić i pojednać się z rodziną. Ale ojciec już odszedł... Panna wróciła z notatnikiem w dłoni. Wyczytała w nim, że pani Matteus przeniosła sig do córki w Trondheim, podała dokładny adres. Trondheim? Willy prędko zaczął rachować w pamięci. Czy starczy mu pieniędzy? Odruchowo siggnął do kieszeni po portfel i zdrętwiał. - Mój portfel! Moje dokumenty... - Opuścił ramiona. - Przypominam sobie - powiedział zdruzgotany. - Położy- łem je na skrzyni na statku, kiedy chciałem otrzepać marynarkę. - Nieprzyjemma historia - współczuła mu dziewczyna. - Może uda się panu wrócić na statek? Willy wpatrywał się przed sieble pustym wzrokiem. - To nie takie proste, panienko. Widzi pani, ja... Zresztą wszystko jedno. Statek przybył dzisiaj do Halden, właśnie stamtąd przyjechałem. - A więc po prostu musi pan tam wrócić - stwierdziła dziewczyna z zapałem. - Jeśli pan sobie tego życzy, porożmawiam z Kallem, może pana podwiezie. To znajo- my szofer ciężarówki. Jego samochód stoi koło kawiarni, trochę dalej na tej samej stronie ulicy. Willy zawahał się. - To bardzo miłe z pani strony. Prawdę powie- dziawszy, jestem ogromnie zmęczony. Niedawno cho- rowałem, przeszedłem paskudną grypę, na tym statku hulał wicher, a i ta dzisiejsza wyprawa najwidoczniej mi nie posłużyła. Nadal czuję się nieco zamroczony, gdyby więc pani zechciała mi pomóc, byłbym ogromnie wdzięczny. - Oczywiście - zapewniła go dziewczyna. - Narzucę tylko płaszcz. Znaleźli Kallego i Willy, czekając, aż szofer przygotuje się do drogi, pożegnał się z miłą panną. - Okazała mi pani wielką życzliwość - powiedział. - Pewnie więcej się już nie zobaczymy, ale chciałbym się pani jakoś odwdzięczyć, kiedy odzyskam dokumenty i na dobre wykuruję się z tej grypy. Może będę mógł do pani zadzwonić? Dziewczyna zarumieniła się. - Taaak, chyba tak - odparła powoli. - Oto mój numer telefonu, a adres już pan zna. I życzę powodzenia! Willy usiadł w szoferce obok postawnego kierowcy. - Zgubiłeś portfel? - spytał Kalle grubym, ochrypłym głosem piwosza. - Ingrid mówiła, że jesteś marynarzem. - Nie, nie jestem. Po prostu przypłynąłem statkiem. - Jakim statkiem? - "Fanny", taki mał frachtowiec. Z Roetterdamu. - Miejmy nadzieję, że nikt nie zabrał pieniędzy. - Myślę, że nie. Są dobrze schowane. Ale dość kłopot- liwe będzie... - Co takiego? Willy zaśmiał się niepewnie. - Jak by ci to powiedzieć... Widzisz, byłem pasażerem na gapę. - Do kroćset! Niełatwo będzie ci wyjaśnić, czego szukasz na pokładzie. Jak właściwie do tego doszło? - Przyjechałem ze Wschodu przez Afrykę i znalazlem się w Holandii. Tam zorientowałem się, że w kiesie widać już dno, ale znalazłem "Fanny", która miała płynąć do Norwegii. Uznałem, że takiej szansy nie wolno przegapić. Miałem szczęście i udało mi się dostać na pokład, ale w miejscu, które sobie wybrałem, bylo strasznie zimno i porządnie się przeziębiłem. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że śmierć zagląda mi w oczy, ale jakoś mi przeszło. Co prawda teraz znów czuję się znacznie gorzej, całe ciało mnie boli. - Na pewno złapałeś grypę, chłopie, nie przywykłeś do północnego klimatu. A czort najlepiej wie, jaki on potrafi być paskudny. Katar i kaszel to najłagodniejsze dolegliwo- ści, jakich można się nabawić o tej porze roku. - To prawda - przyznał Willy. - Pocę się jak mysz, kark mi zesztywniał i w ustach mam taki dziwny smak. Dobrze będzie wylądować wreszcie w hotelowym łóżku i porządnie się wyspać. Bylebym tyłko odzyskał dokumenty... - Zdołałeś dotrzeć już tak daleko, to i z tym sobie poradzisz. Jesteśmy przecież w Norwegii i nasze władze to nie łobuzy. Jechali przez otwartą równinę, po której hulał wicher, w płomiennym blasku zachodzącego słońca, czerwonego i wyrazistego tak, jak to bywa tylko w styczniu. Śnieg, który w Ostfold nigdy naprawdę nie obejmuje świata we władanie, przysypał ziemię cienkim dywanem. Naga pozo- stawała jedynie pokryta zdradliwą warstewką lodu wstęga drogi ciągnąca się po horyzont. - Jak przedostałeś się na ląd? Willy drgnął, ocknął się z majaków wywołanych gorącz- ką. Czuł strach przed atakiem choroby. - Miałem szczęście. Statek na chwilę przybił do brzegu w Svinesund ze względu na trudności z lodem w cieśninie. Wtedy wykorzystałem okazję i wyskoczyłem na ląd. Nikt mnie nie zauważył i nie musiałem nawet specjalnie długo iść, bo jakaś rodzina zaproponowała, że podwiezie mnie samochodem do Sarpsborg. Akurat tam jechali. Mężczyzna był z rodzaju zawodowych wesołków. - Tak, tak, znam ten typ. - Pewnie w pośpiechu opuszczając statek zapomniałem o portfelu i dokumentach. Postąpiłem nierozsądnie, bar- dzo, bardzo nierozsądnie! Kawałek łańcucha przeciwśnieżnego obluzował się i uderzał w osłonę koła z monotonnym, metalicznym dźwiękiem. Willy z wysiłkiem wsłuchiwał się w głos Kallego. Od gorączki szumiało mu w uszach, miał wraże- nie, że łańcuch stuka go w gławę. Oparł się wygodniej. Agnes dotarła do przystani, z któtej można było się przeprawić na wyspę Sanoya. Dwie czy trzy łodzie rytmicz- nie stukały o pomost, Kiedy wyszła zza ostatniego rogu, lodowaty wicher pochwycił ją w objęcia. Tam był Doffen! już miała go zawołać, gdy zorien- towała się, że nie jest sam. Bawił się z innym psem, pudlem, co one... Ufff, psy to naprawdę zwierzęce zwierzęta! Policzki i szyja Agnes pokryły się czerwonymi plamami. Jakaś młoda kabieta pełmym rozpaczy głosem wołała na pudla: "Blancheflor!", ale zwierzę nie miało zamiaru jej słuchać. Oba psy zbyt były sabą zajęte. Minęli ich dwaj mlodzieńcy, kierujący się w stronę mostu. Agnes natychmiast się odwróciła, udając, że nie zna Doffena, że to wcalę nie jej pies. Chłopcy chichotali. - To dwa samce - śmiał się jeden w głos. Drugi odpowiedział mu wulgarnie, choć w zamiarze miał być z pewmością niezwykle wyrafinowany dowcip, i poszli dalej. Studencki humor, pomyśłała urażona Agnes, w dalszym ciągu nie przyznając się, że jest panią Doffena. Druga kobieta najpewniej także się zawstydziła, bo Agnes nie słyszała już więcej nawoływania Blancheflora. Nie bardzo wiedziała, co począć, nie mogła pozostawić Doffena na pastwę losu, ale nie miała zamiaru przyznawać się do niego, dopóki zajmował się takimi... takimi... niemoralnymi postępkami. Pragnąc pokazać, że przyszła tu w całkiem innej sprawie, zdecydowanym krokiem ruszyła ku przystani. Chciała jakoś przeczekać. Przy schodkach prowadzących do łodzi pochylony nad barierką stał jakiś mężczyzna. Pijany, oczywiście, pomyślała Agnes i zadrżała. Statała się pospiesznie go wyminąć, ale wtedy nagle ją zawałał. - Halo! Proszę chwilę zaczekać! Agnes podreptała dalej. Była przyzwoitą kobietą i nigdy nie odpowiadała na podobne zaczepki. - Proszę zaczekać! Potrzebuję pomocy! Nie jestem pijany, tylko chory. Bardzo proszę, niech mi pani pomoże! Zawahała się. Wreszcie odwróciła się powoli. Mężczyzna osunął się na schodki i siedział, kuląc się przed lodowatym wichrem. W źółtym oświetleniu nabrzeża Agnes spostrzegła, że jest cienko ubrany i bezradny. Jej dobre serce zwyciężyło. - Co mogę dla pana zrobić? Sprowadzić lekarza? Pokręcił głową. - Tym sam się zajmę, później. Najpierw muszę dostać się na statek, zabrać stamtąd coś, zanim odpłynie. Czy mogłaby mi pani pomóc, kiedy będę wsiadał do łodzi? Nie zdołam jej jednocześnie utrzymać, a w dodatku tak strasznie wieje. - Ależ mój drogi - zaptotestowała Agnes wzburzona. - Nie może pan nigdzie wyruszać w takim stanie! - Niech mi pani tylko pomoże wsiąść do łodzi. Pożyczę ją na chwilę, nie jest umocoarana na stałe, zresztą mnie nie zajmie to dużo czasu. Proszę mi podać rękę! Zatrzymała się przy nich młoda kobieta. Patrzyła, jak Agnes pamaga mężczyźnie zejść po schodkach i przy- trzymuje łódź. - Proszę poczekać moment, pomogę - zaproponowała nieśmiało. Wyglądała bardzo zwyczajnie, a tę jej po- spolitość potęgowała jeszcze wrażenie, iż dziewczyna prze- prasza, że żyje. Szybko jednak znalazła się na dole i przy- trzymała łódź. Była mocniejsza od Agnes. Mężczyzna niezgrabnie zsuwał się w dół, w pewnej chwili poślizgnął się i omal nie upadł na Agnes. Jego twarz na moment znalazła się bardzo blisko i kobieta poczuła rozpalony gorączką oddech. Druga jednak zaraz wyciąg- nęła rękę i podtrzymała chorego. Odzyskał równawagę i bezpiecznie usiadł w łodzi. - Dziękuję za pamoc - powiedział, odpychając łódkę od pomostu. Patrzyły, jak roztapia się w mroku. Kawałki kry uderza- ły o burtę z chrzęstem, wiosło skrzypiało w dulce. Od dużego statku przy nabrzeżu biło światło, wicher wył wśród składów i magazynów. Agnes nagle uświadomiła sobie, że zmarzła. Druga kobieta oświadczyła, że musi już iść, usprawied- liwiając się koniecznością zajęcia się psem, którego zo- stawiła przywiązanego do latarni. A Agnes okazała się zbyt tchórzliwa, by przyznać, że terier, którego kobieta nazwała bezdomnym psiskiem i który przyczynił jej kłopotów, należy do niej. W każdym tazie prawie do niej. Agnes milczała, zdradziła Doffena i wstydziła się, że się go wstydzi. Patrzyła, jak kobieta odchodzi w żółtych promieniach światła i znika wśród baraków magazynowych. Dopiero wtedy odważyła się cicho zawołać Doffena. Mały biały cień przydreptał nie wiadomo skąd i stanął przy niej, jak gdyby nic się nie stało. Szybko wzięła nieposłusz- nego psiaka na smycz i bez sława ruszyła ku miastu. Pastor Prunck rozmawiał w domu pzzez telefon. Jego gładka twarz błyszczała od potu. - Tak, ale przecież obiecuję, że w ciągu dwóch tygodni położę wszystko co do grosza na pańskim biurku, dyrek- torze Holt. Nie stanowi to dla mnie nagmniejszego prob- lemu, potrzebna mi tyllko króciutka prolongata... Głos dyrektora banku brzmiał surowo. - Zbyt wiele było już tych prolongat, Prunck. Bank nie może dłużej czekać. Musimy mieć pieniądze najdalej jutro, inaczej podejmiemy rutynowe działania, zwykłe w takich przypadkach. Odłożył słuchawkę. Pastor stał, postękułąc. Myślał z wysiłkiem. Po pięciu minutach podjął decyzję. Wyjął listę i rozpo- czął dzwonienie. - Dzień dobry, mówi pastor Prunck. Pan w swej łasce pozwolił mi dostąpić kolejnego objawienia. Już dziś w nocy musimy zebrać się w miejscu naszego schronienia, by tam oczekiwać Dnia Sądu. Pierwsze straszliwe znaki ukażą się już dzisiaj i nasza gromadka wybrańców musi się przed nimi uchronić, to my wszak mamy zbudować na ziemi nowe Królestwo Dziesięciu Tysiącleci. Uznał, że wyrażenie "Tysiącletnie Królestwo" brzmi wspaniale, postanowił je więc wykorzystać, nie kradnąc przy tym wprost nazwy od innej sekty. Dlaczego więc nie pomnożyć przez dziesięć? W ten sposób brzmi to jeszcze bardziej imponująco. - Dlatego zbierzemy wszystkie rzeczy, które wcześniej przygotowaliśmy, i zajmiemy świątynię. W tajemnicy, rzecz jasna, nikt z niewiernych nie dostąpi zbawienia. W ostatnie, ciche godziny wieczoru przerażeni, ale i podmieceni członkowie sekty przemykali się do groty, dźwigając tobołki z pościelą i rzeczami osobistymi, bez których nie mogli sig obyć. Pastor Prunck stał w bramie i liczył swe owieczki, witał wybrańców sławami otuchy i poklepywaniem po ramieniu, mrucząc od czasu do czasu dobrotliwe słowa błogasławień- stwa. Kalkulował, ile zdoła zarobić na tym czy owym. - O, nie, droga Karen Margrethe, psy nie pójdą do nieba. Kamma natychcniast się zatrzymała. - Nie mogę skazać Blancheflora na straszliwą śmierć w samotności. Wobec tego Lavinia pozostanie na zewnątrz z naszym pieszczoszkiem. Prunckowi przed oczami stanęła fortuna Vinnie, od- latująca jak na skrzydłach ptasich. - A więc dobrze, weź zwierzę - łaskawie zezwolił z wyraźnym niesmakiem. - Nie pozwól tylko, by zakłóciło duchowy spokój w naszej świątyni. - Na pewno będzie cicho. Nawet go pan nie zauważy. A zresztą nie idziemy chyba jeszcze do nieba? Czyż właśnie nie dlatego, by uniknąć śmierci, szukamy schronienia w świętej grocie? - Oczywiście, oczywiście - nerwowo zaśmiał się Prunck. Odwróclł się od natarczywej damy i zadał pytanie następnej rodzinie: - A gdzie macie Karla Johana? - Niedługo przyjdzie - odparł ojciec rodziny. - Musiał wyjść, ale już powinien wcócić. Zostawiliśmy mu wiado- mość. Pastor okazał niezadowolenie. - Za kwadrans zamykamy bramy. Z ciemności wyłoniła się kolejna zdyszana kobieta, obładowana pakunkami. Prunck już miał na końcu języka komentarz, że przecież na drugą scronę i tak nic ze sobą nie zabiarą, ale milczał, nauczony natrętnymi pytaniami Kam- my. Nie może pzzecież straszyć ich, że już niedługo wylecą w powietrze. Bo przecież nie było to wcale prawdą. Prunck niespokojnie rozejrzał się dokoła. - A gdzie kochana Bjorg? Matka dziewczyny odpowiedziała: - Bjorg przyjdzie, niech pan się nie obawia. Miał tylko zamknąć szopę na łodzie, żeby nikt jej nie plądrował, kiedy my będziemy tu w środku. Odetchnął z ulgą, ale pouczył surowo: - Ach, moja droga, zapominasz, dlaczego tu jesteśmy! Nikt z tamtych ludzi nie przeżyje, gdy spadnie na nich karząca ręka Pana. Do środka spieszyła starsza kobieta, usta pastora na- tychmiast rozciągnęły się w najbardziej uwodzicielskim uśmiechu, który zgasł, gdy tylko niewiasta weszła do pieczary. Wreszcie pojawiła się Bjorg. Prunck na jej widok poczuł, jak życiodajne soki znów zaczynają krążyć w jego ciele. Dłoń odruchowo sięgnęła, by pogładzić miękkie włosy dziewczyny. Zaraz potem przybył także młody łapserdak Karl Johan. Zardzewiałe żelazne drzwi zamknięto i starannie zabary- kadowano. Teraz zagłada świata może nastąpić, kiedy tylko zechce. I tak zakończył się ów zły dzień. Zwyczajny, niewinny z pozoru dzień, po którym nastała pora śmiertelnej grozy. Poranek, kiedy tchnienie Śmierci owionęło miasto. Gdy w ochrypłym, przeraźliwym wyciu fabrycznych syren kryła się złowróżbna zapowiedź. Dla wielu ladzi dzień ten oznaczał początek kosz- maru. Dla dwóch większych grup i dla dziewięciorga ludzi w szćzególności: Dla Karen Margrethe Dahlen i bratanicy jej męża Vinnie Dahlen. nla Willy'ego Mat- teusa, dla Herberta, Gun i Wenche Sammerów. Dla Ingrid Karlsen i szofera Kallego. I dla drobnej, niepora- dnej Agnes. A dla jednego z owych dziewięciorga linia życia dobieg- ła kresu. ROZDZIAŁ III Doktor Clemens Post wyłączył radio, które nadawało właśnie poranne nabożeństwa. Czy przypadkiem nie dzwo- nił telefon? Tak, rozległ się kolejny niecierpliwy sygnał. Z niechęcią podniósł słuchawkę, nie lubił takich wczesnych wezwań przed przystąpieniem do zwykłych obowiązków. Zawsze wtedy pacjenci czekali zbyt długo, zbierało się ich coraz więcej i musiał pracować aż do późnego popołudnia. Na stare lata doktor coraz częśćiej narzekał. Tym razem telefonował kapitan portu. - Dziś w nocy jakaś łódka wypłynęła na fiord, buja się teraz wśród lodów między wyspami Sauoya i Brattoya. Z tego, co możemy dojrzeć przez lornetkę, maże to być robota dla ciebie... Niecałe pół godziny później doktor Post, Rikard Brink i jeden z asystentów kapitana płynęli motorówką, torując sobie drogę między kawałkarni kry. Pacjenci Posta zostali poinformowani o tym, że muszą zaczekać lub przyjść kiedy indziej. Jednakże skoro już ktoś przed wizytą u doktora wykąpał się i założył nowy "zestaw do lekarza", łososiową bieliznę i błyszczący różowy gorset, niechętnie poddawał się takiej procedurze powtórnie. Wolał raczej poczekać, choćby trwać to miało nawet do samego wieczora. Doktor Post dobrze o tym wiedział, znał swoich pacjentów. Westchnął zrezygnowany. Siedzenie w otwartej łodzi przg pięciu stopniach mrozu, kiedy drobniutkie bryrłki lodu kłują w twatz tysiącami igieł, nie należy do przyjemności. Rikard skulił się, plecami odwracając do wiatru, i mocniej naciągnął na głowę kaptur anoraka. Człowiek z kapitanatu portu, spokojny i trzeźwo myślący starszy mężczyzna o twarzy jak wyrzeźbionej z drzewa, siedział na dziobie i wykrzywiał usta pod naporem wiatru. Siekący śnieg wdzierał się mu za kołnierz i smagał odsłonięte nadgarstki, ale to najwidoczniej nie wyprowadzało go z równowagi. Stanowczymi ruchami sterował motorówką, która mężnie przedzierała się przez lód, odrzucając kawałki kry na obie strony. Od dziobu dabiegał nieustannie trzask i huk. Twarz sternika zaczęła przybierać czerwonosiny odcień, u nosa wisiała mu kapka. - Czy to zimno nigdy nie ustąpi? - zaurołał Rikard. Tamten pochylił się i przekrzywił głowę. - Co takiego? Rikard, zmuszony do powtórzenia zbędnego frazesu, poczuł się jak idiota. Tym razem przedstawiciel kapitanatu zrozumiał go i wyprostował się, uśmiechając się pobłażliwie. Za ich plecami Halden zmniejszyło się do rozmiarów miasta lalek. Górował nad nim znajomy profil twierdzy Fredriksten, zwieńczony białą drewnianą wieżą. Na tle historycznych murów sprawiała wrażenie, jakby wybudo- wano ją w niewłaściwym miejscu. Asystent odłożył ster i podniósł się z miejsca. Zmniejszył gaz, trzaski i dudnienie stały się teraz wolniejsze. Rikard Brink z Ludzi Lodu odwrócił się i przechylił przez reling. Między dwoma ogromnymi kawałkami kry dryfowała czarna płaskodenna łódź wiosłowa. Skręcili nieco i dziób motorówki odepchnął kawały lodu od siebie. - Najwyraźniej mieliście rację - odezwał się zgnębiony doktor. W łodzi znajdował się mężczyzna. Leżał na brzuchu, jakby przerzucony przez ławeczkę, w zaciśniętej dłoni nadal trzymał wiosło. Pokrywała go warstewka śniegu. - Biedaczysko! Kto to może być? No cóż, weźmiemy łódź na hol. Bez słowa, nie wchodząc do łodzi, umocowali linę do jej dziobu. W tej chwili nie mieli sobie nic do powiedzenia. Powrotna podróż przebiegała w milczeniu. Żaden z nich się nie odwrócił, wszyscy jednak mieli świadomość, że parę metrów za nimi płynie łódź, wioząca martwego mężczyznę. Olava wbiła bezmyślne spojrzenie w swą siostrę Agnes. Olava królowała przy śniadaniu i wprost nieprzyzwoicie się opychała. Tłuste ramiona pożądliwie sięgały po parówki i jajka sadzone, podbródki drżały w podnieceniu. - To nieodpowiedzialne z twojej strony wracać do domu tak późno jak wczoraj, Agnes. Wiesz dobrze, że nie mogę zasnąć, dopóki drzwi wejściowe nie są porządnie zamknięte na klucz i na sztabę. - O, nie masz pojęcia, jaka przygoda mi się przytrafiła - powiedziała Agnes. Policzki miała zaczerwienione po porannym myciu. - Najpierw Doffen zerwał się ze smyczy, a kiedy za nim biegłam wśród kramów z rybami, poślizg- nęłam się i upadłam. To było straszne, wszyscy ludzie się gapili, ale pomógł mi niezwykle przystojny policjant, na pewno jest tu nowy i bardzo dobrze wychowany. Okropnie się uderzyłam w kość ogonową, a potem biegłam i... - Przestań! - osadziła ją Olava. - Twoje eskapady z prostymi policjantami ani trochę mnie nie interesują. Podaj mi cukier! Agnes podjęła już z mniejszym entuzjazmem: - Strasznie trudno mi było złapać Doffena. Zachował się naprawdę brzydko, nie chcę nawet o tym mówić, ale w końcu sam do mnie wrócił. Dlatego przyszłam tak późno. - Dlatego, że Doffen sam wrócił? - lodowatym tonem skomentowała jej wypowiedź Olava. - Wiesz, Agnes, naprawdę musisz się nauczyć właściwie wyrażać. Ale teraz nie mamy czasu na rozmowy o głupstwach. Ci Brandtowie, którzy mieli ochotę kupić zagrodę ojca na Hvaler, przyjadą w tym tygodniu, żeby ją obejrzeć. Nie ma czasu do stracenia, dom stał pusty od lata, na pewno okropny tam bałagan. Zawiozę cię ze Sponvika łodzią ojca, posprzątasz tam. A ja zadzwonię do Brandtów i powiem, że mogą przyjechać na inspekcję i sprawdzać do woli. - Teraz? - spytała oszołomiona Agnes. - Przecież jest tak zimno... - Dom szybko się ogrzeje. Daję ci na to dwa dni, potem przyjadę z Brandtami i zabiorę cię stamtąd. Nie, nie protestuj, wiatr z godziny na godzinę cichnie, obiecywali, że do popołudnia będzie spokojnie. Przygotuj się, pojedzie- my od razu. Autobus do Sponvika rusza za godzinę. Olava zawsze musiała postawić na swoim. Z nich dwóch była silniejsza, a o jej sile decydowała bezwzględność. Stanowiła przeciwieństwo Agnes, która nieustannie trosz- czyła się o innych. Teraz z lękiem myślała o nocach, które przyjdzie jej spędzić w samotności na wyspie. Szczęśliwie będzie miała przy sobie Doffena, zawsze to jakaś pociecha, kiedy stary dom trzeszczy wśród przejmującego wycia wichru. Motorówka kapitanatu przybiła do pomostu. Holowaną łódkę przyciągnęli także do jego skraju. Doktor Post, masując sine z zimna palce, pochylił się nad zmarłym. - Potrzebna obdukcja. Bez badań nie potrafię powie- dzieć, co było przyczyną zgonu tego biedaka, choć zawsze można zgadywać, że zamarzł na śmierć. Kto to w ogóle jest? Nigdy wcześniej go nie widziałem. - Ja też nie - stwierdził Rikard Brink. - Taki opalony w środku zimy! I ubranie ma cienkie. Doktor w roztargnieniu przypatrywał się znakowi na skroni zmarłego. Nagle drgnął i pochylił się niżej. Wyjął szpatułkę i odsunął nią pokryte szronem włosy z czoła mężczyzny. - Co to takiego? - zadał sobie pytanie złowróżbnym tonem. - Nie, nie zbliżajcie się! Podajcie mi gumowe rękawiczki, są w torbie! Dziękuję! W napięciu sprawnymi palcami odsłaniał nadgarstki zmarłego, podciągając zlodowaciałe rękawy. - Oooch! - jęknął Rikard. Lekarz, zacisnąwszy zęby, rozpiął koszulę zmarłego i odsłonił jego pierś. - Proszę mi podać szkło powiększające! Nie, nie zbliżaj- cie się ani do mnie, ani do łodzi! Połóżcie je tutaj. Rikard ze zmarszczonymi brwiami obserwował ściąg- niętą twarz doktora. On i pracownik kapitanatu zgodnie z poleceniem lekarza nie schodzili z pomostu. - Czy dotykaliście tego człowieka? - surowo zapytał doktor, prostując się. - Nie, ja nie - odparł asystent. - Ja też nie - mruknął Rikard. - To dobrze, teraz bowiem czeka cię niezła robota, Brink. A działać trzeba szybko! - O co chodzi? Lekarz przymknął oczy, jak gdyby czuł nadciągające ogromne zmęczenie. - Oczywiście niezbędne są dokładniejsze badania labo- ratoryjne, ale nie wolno nam czekać. Wszystko razem - postać wysypki, fakt, że ten mężczyzna jest obcy w mieście, opalenizna świadcząca o pobycie za granicą, prawdopodobnie w ciepłych krajach, nagła śmierć pomimo młodego wieku i niezłej formy fizycznej - wszystko wskazuje na jedno. Rikard z trudem przełknął ślinę. - Na co? - szepnął. Doktor westchnął. - To czarna ospa. Rikard Brink starał się zrozumieć konsekwencje słów doktora, ale jego umysł nie chciał go słuchać. Doktor Post powtórzył: - A więc nie dotykaliście tego człowieka? Świetnie. Ale pewnie inni mieli z nim kontakt. Muszą jak najprędzej znaleźć się w szpitalu! Dam znać, by przygotowano jeden oddział na ten cel. Zajmę się wszelkimi niezbędnymi w tym momencie formalnościami, powiadomię władze lekarskie i tak dalej. Porozmawiam także z szefem policji, teraz bowiem zaczną się kłopoty. Z jednej strony musimy ograniczyć rozprzestrzenianie się wiadomości, bo maso- wa histeria to najgotsze, co może się nam przytrafić. Z drugiej zaś strony musimy zidentyfikować tego czło- wieka, prześledzić drogę, jaką przebył od chwili, gdy postawił stopę na norweskiej ziemi - pewien jestem, że nie było to dawno - musimy też znaleźć absolutnie każdego, kto miał z nim jakikolwiek kontakt, z nim lub z jego rzeczami, mało tego, każdą rzecz, której dotykał, należy zdezynfekować. Wszystkich, z którymi miał kon- takt, trzeba odizolować, bo z tego, co widzę po jego pęcherzach, właśnie pękają i ciekną, to choroba jest w najbardziej zakaźnym stadium. Każdy, kto dotykał jego lub jego odzieży, wszystko, czego on sam dotknął, może być źródłem zakażenia. - I ci ludzie mogą kolejno zarażać innych - pokiwał głową Rikard. - Epidemia może przybrać niesłychane rozmiary! - Owszem, ale Norwegia potrafi się bronić! Kraj można przyrównać do mrowiska albo do ula, w którym zmobilizo- wane zostają wszystkie siły do walki z intruzem, ośmielają- cym się zniszczyć mur pracowicie zbudowanej ochrony. Poruszone zostaną wszelkie możliwe instancje, i to jak najszybciej. Dużą pociechą mogą okazać się także masowe szczepienia. Czy ty zostałeś zaszczepiony? Niedawno? - Dwa lata temu. - To wystarczy. - A pan, doktorze? - Ostatnio szczepiłem się jakieś dziesięć-dwanaście lat temu, ale powinienem dać sobie radę. Najlepiej będzie, jeśli dalej ja będę zajmował się tą sprawą, skoro już zacząłem. Nie można co prawda nikogo bezpośrednio zarazić, dopóki nie wystąpi wysypka, ale jakieś cząsteczki z ciała zmarłego mogą się umiejscowić na przykład pod paznokciami, w ubraniu i tym samym przenosić na innych. Przez jakiś czas więc nie wolno mi kontaktować się z rodziną, a moi pacjenci muszą zmienić lekarza. Pokój z nimi, z przyjem- nością odpocznę sobie od ich trosk. Wiem, że to mogło zabrzmieć cynicznie, ale nawet lekarzowi zdarzają się okresy przemęczenia. - Dobrze to rozumiemy. Z gorączkowego przemówienia doktora Rikatd pojął także, że lekarz jest bardzo wzburzony. Nikt lepiej nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Doktor Post zwrócił się do przedstawiciela kapitanatu: - Łódź, rzecz jasna, trzeba zdezynfekować, to samo dotyczy wszystkiego na przystani. Zajmiecie się tym, prawda? Tylko proszę, nie wciągajcie w to zbędnych ludzi! Czy pan był szczepiony? - Dawno - spokojnie odparł asystent. - Hm. To niedobrze. I tak lepiej, gdy w ogóle zostało się zaszczepionym w dzieciństwie, ale wartość takiej ochro- ny jest teraz bardzo wątpliwa. Proszę do tej mało przyjem- nej pracy znaleźć kogoś młodszego. Tylko dyskretnie! Rozdzielili się. Każda minuta była cenna i należało jak najszybciej prześledzić drogę obcego w Norwegii. Komendant policji wezwał Rikarda do swego biura, ale starał się trzymać od niego w bezpiecznej odległości. - Rozmawiałem właśnie przez telefon z doktorem Postem. Przeszukał ubranie zmarłego, ale nie znalazł portfela ani żadnych dokumentów. - Zdumiewające! - Miejmy nadzieję, że nie został obrabowany, aż szkoda mi złodzieja. To robota dla ciebie, Brink, jako jedyny niedawno się szczepiłeś. Później przybędą posiłki z Oslo, ale liczy się każda minuta. - Już rozpocząłem dochodzenie. Ale jak to właściwie jest z tą szczepionką? Czy nie możemy czuć się bezpiecznie, jeśli cały kraj został zaszczepiony? - Niezupełnie. Jasne jest, że w kraju takim jak nasz epidemia ospy nie przybierze naprawdę poważnych roz- miarów, ale zawsze znajdą się tacy, którzy nie zdołają oprzeć się chorobie. Członkowie sekt religijnych, zabrania- jących szczepień, matki, które bały się sprawić ból swoim dzieciom lub po prostu tego zaniedbały. No i niemowlęta, które jeszcze nie zostały zaszczepione. Zresztą szczepionka nie daje ochrony na całe życie, u niektórych owszem, ale z pewnością nie u wszystkich. Osoby starsze, osłabione mogą poddać się chorobie. Ogólnie uważa się, że człowiek jest całkiem bezpieczny przez trzy lata po szczepieniu, chociaż każda szczepionka zawsze łagodzi przebieg choro- by. Dlatego poprosiliśmy o przysłanie odpowiedniego zapasu do Halden w celu przeprowadzenia masowych szczepień. Każdy kto tego zechce, będzie mógł iść do swojego lekarza i się zaszczepić, a wiele osób z pewnością zdecyduje się na to natychmiast. - Sprawie trzeba więc nadać rozgłos? Czy nie lepiej utrzymać ją w tajemnicy, aby nie wybuchła panika? Komendant skrzywił się. - Problem w tym, że nie znamy tożsamości zmarłego i aby to ustalić, potrzebna nam pomoc społeczeństwa. Do wiadomości publicznej podane to zostanie jednak dopiero w popołudniowym dzienniku, jeśli więc do tej pory uda nam się ustalić, kim był zmarły i z kim się stykał, być może wcale nie będziemy musieli tego rozgłaszać. Ty prze- prowadzisz dochodzenie, a ja stąd będę pociągał za od- powiednie sznurki. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Rozmawiałem już z Pettersenem, właścicielem łódki. Nie zna nikogo o opisy- wanym wyglądzie, podejrzewa, że ktoś po prostu pożyczył łódź, ponieważ była nie zabezpieczona. Zabrałem kilka wyretuszowanych fotografii zmarłego i przeszedłem się po Sauoya. Nikt go nie rozpoznał. Pokażywałem też zdjęcia we wszystkich statkach w porcie, bo ten człowiek mógł być marynarzem, ale nikt go nie zna. Przy Brattoya cumują jednak teraz trzy statki i za bardzo prawdopodobne uważam, iż wybierał się na któryś z nich. - Tak, tak mi się wydaje - przyznał komendant. - Masz tu jedyny ślad, który może cię na coś naprowadzić. W kieszeni zmarłego doktor znalazł karteczkę. Zapisałem dokładnie, co na niej było. Proszę, choć, prawdę mówiąc, to bardzo niewiele. Wyrwał kartkę z notatnika i podał ją Rikardowi. - Numer telefonu? - zdziwił się Rikard. - W każdym razie nie w Halden. Ciekawe, czy to nie w Sarpsborg. I inicjały I. K. Sprawdzę to. Jeszcze tylko jedno pytanie: czy to już całkiem pewne, że ten człowiek miał ospę? - Badania nie są jeszcze zakończone, ale laboratorium szpitalne stwierdziło, że wszystko na to wskazuje. Mają dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności. - Mnie tyle wystarczy. Nie ma czasu do stracenia. Rikard przeszedł przez rynek i skierował się do centrali telefonicznej. Poprosił urzędującą pannę o odszukanie nazwiska abonenta zapisanego numeru i oczekując na wynik, zadzwonił do kapitana portu, by dowiedzieć się, jakie statki i dlaczego stoją przy Brattoya. Okazało się, że dwa z nich to frachtowce, które tam właśnie są ładowane. Trzeci jako jedyny przybył z zagranicy. Nazywał się "Fanny" i przypłynął bezpośrednio z Rotterdamu. Papiery statku nie były całkiem w porządku, dlatego też nikomu z załogi nie zezwolono dotychczas zejść na ląd. - I dalej proszę im na to nie pozwolić - szybko nakazał Rikard. - I nie posyłać nikogo z pańskich ludzi, dopóki ja sam stamtąd nie wrócę. Kapitan przyrzekł, że tego nie zrobi. Znał już sprawę i rozumiał powagę sytuacji. Telefonistka podała Rikardowi kartkę z trzema nazwis- kami z trzech różnych miast - Sarpsborg, Fredrikstad i Moss. Jest! Rikard utkwił wzrok w nazwisku abonenta z Sarps- borg. Karlsen, to może się zgadzać z inicjałami I. K. Zamówił rozmowę i dość szybko otrzymał połączenie, ale na drugim końcu nikt nie odpowiedział. Wierzył, że na "Fanny", statku z Rotterdamu, będzie miał więcej szczęścia. Postanowił wyruszyć tam natych- miast. Olava ciężko dysząc wspinała się po niedużych schod- kach prowadzących do domu. Odstawiła Agnes. Miesz- kaniec jednej z wysp w archipelagu Hvaler obiecał dowieźć ją i Doffena na miejsce. Olava nie chciała widzieć, jak zrozpaczona była Agnes, kiedy wsiadała do wielkiej motorówki. Wspaniale być samej w domu! I nie myśleć o uciążliwych spacerach z Doffenem. Olava postanowiła spokojnie wypić zasłużoną filiżankę kawy, a potem zadzwonić do ludzi, którzy chcieli kupić zagrodę na wyspie. Powic im, że za parę dni mogą przyjechać, a ona wybierze się z nimi. Wiedziała, że zastaną dom porządnie wysprzątany, bez śladu kurzu, na tyle znała Agnes. Ruszyła do telefonu, ale zatrzymała się w pół drogi. A może by tak pozwolić sobie na szklaneczkę wina agrestowego? Nie, wino stało w piwnicy, lepiej więc z niego zrezyg- nować. Olava nigdy nie schodziła do piwnicy, przy jej tuszy było to niezwykle ryzykowne, miała wszak kłopoty z ser- cem. Zawsze zajmowała się tym Agnes, drobna, ruchliwa i uczynna. Ale przyjemnie byłoby wypić szklaneczkę... Dlaczego by nie...? Otworzyła drzwi do piwnicy. Ostrożnie stanęła na szczycie stromych schodów. Wciągnęła nosem przesycone zapachem pleśni i wilgoci powietrze. Światło...? Kontakt umieszczony był tak niewy- godnie, musiała zejść parę stopni i obrócić się... Olava miewała kłopoty z ciśnieniem. Ogarnęła ją sła- bość, zakręciło jej się w głowie, z krzykiem zaczęła szukać czegoś, o co mogłaby się oprzeć. Z wielkim łomotem stoczyła się po schodach. W domu zapanowała przerażająca cisza. Rikard Brink pożyczył łódź od kapitana portu i wy- prawił się na "Fanny". Kapitan, bergeńczyk, długo przyglądał się fotografii nieznajomego mężczyzny. Nie. Zdecydowanie nie. Twarz była całkiem obca. Wyprawa na "Fanny" nie wniosła więc nic nowego, a Rikard tak święcie wierzył w ten ślad. Teraz pozostawał jedynie ów I.K. z Sarpsborg. Oczywiście mógł porozmawiać z tamtejszą policją i po- prosić o sprawdzenie, kim jest I.K., uznał jednak, że im mniej osób będzie zamieszanych w tę sprawę, tym lepiej. Z poczucia obowiązku wybrał się jeszcze na dwa pozostałe statki cumujące przy Brattoya, gdzie otrzymał przeczącą odpowiedź, a potem wrócił do Halden. Z westchnieniem wsiadł do samochodu i wyruszył w trzydziestokilometrową drogę do Sarpsborg. Wiedział, że czas ucieka, ale co mógł na to poradzić? Musiał tam jechać. Jadąc miał wrażenie, że cały pokryty jest czymś ohyd- nym, jakby warstwą bakterii. Oczywiście wykąpał się, gdy tylko wrócił z przystani po raz pierwszy, ale uczucie skażenia pozostało. Jakby bakcyle usadowiły się na ubra- niu, na skórze, na języku... Było to uczucie bardzo nieprzyjemne, choć jego reakcję można określić jako dość naturalną. Musi zadzwonić do Lipowej Alei, dać znać, że nie może przyjechać do domu na niedzielę, jak wcześniej miał zamiar. Chętnie skorzystałby z pomocy wybranych z Ludzi Lodu, ale była to dla niego sprawa honoru. Jako policjant musiał wszystko wyjaśnić sam, inaczej oznaczałoby to, że nie jest wiele wart. Trudno stwierdzić, gdzie powstał przeciek, ale na długo przed nadaniem wiadomości i ukazaniem się gazet wieść o zarazie, któta nawiedziła miasteczko, obiegła Halden. Wylęknieni pacjenci nie dawali spokoju lekarzom. "Nie, pani Blom, to na pewno zwyczajny pryszcz". "Nie, on nie pracował w fabryce, panie Svendsen". "Ależ oczywiście pani Andersen, oczywiście może pani pić mleko". "Pani sąsiad wydawał się ostatnimi czasy jakiś dziwny? Nie, to z pewnością nie ospa. Nie, powtarzam, to nie ospa, kiedy ktoś mówi do siebie!" Rozhisteryzowana dama zatelefonowała z Oslo pytając, czy jej dzieciom zagraża niebezpieczeństwo. Dzieci sąsia- dów w poprzednim tygodniu były z wizytą w Halden. Czyżby plotka dotarła już do Oslo? zdumiał się komendant policji, do którego zwróciła się owa pani. Nie, ale jej szwagierka mieszkająca w Halden natychmiast ją powiado- miła. "Uważam, że powinna się pani bardziej niepokoić o szwagierkę" - odparł komendant i rzucił słuchawką. Większość ludzi jednak przyjmowała nowinę spokojnie. Zaszczepiona Norwegia uważało się za bezpieczną twier- dzę. Poza tym niewielu jeszcze wiedziało o zagrożeniu. Rikard Brink zadzwonił do drzwi Karlsenów, ale z głębi mieszkania nie dochodził odgłos żadnych kroków. Oby tylko nie okazało się, że I. K. prowadzi jakąś działalność usługową, bo źle to wróżyło jego lub jej klientom. Ale przecież osoba o inicjałach I.K. nie musiała wcale mieć kontaktu ze zmarłym. Rikard pragnął jedynie informacji, nic więcej. Z okna na piętrze w sąsiednim domu wychyliła się kobieta o wydatnym biuście. - Musi pan dłużej dzwonić. Ingrid po nocnych es- kapadach mocno śpi. W jej głosie brzmiał źle skrywany triumf. Ingrid! Ingrid Karlsen, to było to! Rikard długo naciskał dzwonek. Wreszcie drzwi się otworzyły i młody policjant ujrzał przed sobą parę zaspanych, zapuchniętych oczu. Dama w oknie wychyliła się jeszcze mocniej. - Policja - mruknął Rikard. - Czy mogę wejść? Przerażona Ingrid wpuściła go do środka. Pobiegła w głąb mieszkania, by ubrać się przyzwoiciej, i zaraz znów się pojawiła, jeszcze poprawiając coś przy sukni. - Nie pytam z ciekawości, ale czy wychodziła pani wczoraj wieczorem? - Nie, wczoraj nie, przedwczoraj, ale to teraz się mści. Spałam chyba aż dwanaście godzin! Rikard, słysząc taką odpowiedź, odczuł pewną ulgę. Pokazał Ingrid karteczkę z numerem telefonu i wyjaśnił, że musi się dowiedzieć, kim jest mężczyzna, przy którym ją znaleziono, i czy miała z nim osobisty kontakt. - Och, podaję numer telefonu wielu osobom. Czy to było dawno? Wtedy Rikard wyciągnął fotografię zmarłego. Dziew- czyna obracała ją na wszystkie strony. - To jakieś dziwne zdjęcie... - Zostało zrobione po jego śmierci - krótko odparł Rikard. - Ale mam jeszcze jedno, z proflu. - Och! - jęknęła dziewczyna. - Poznaje go pani? - Oczywiście, ale czy on naprawdę nie żyje? Widziałam go przecież wczoraj po południu, a raczej nawet wczesnym wieczorem. Ingrid Karlsen wydawała się miłą, dobrą dziewczyną. I Rikard z poczuciem ulgi przyjął wiadomość, że spotkała obcego przybysza nie dalej jak poprzedniego wieczoru. Im krócej przebywał w Norwegii, tym lepiej! - Proszę mi powiedzieć - poprosił - jak on się nazywał. - Nie wiem, jakie nosił nazwisko, ale w każdym razie pytał o rodzinę Matteusów, którzy dawno temu mieszkali w sąsiednim domu. Pewnie był ich bliskim krewnym, ale mało mówił o sobie. Przypuszczam, że był marynarzem. - Gdzie go pani spotkała? - Zadzwonił do drzwi. Podałam mu wszystkie informa- cje, które miałam, a on nagle zorientował się, że zostawił portfel ze wszystkimi dokumentami na statku, którym przypłynął. Oto i odpowiedź na pytanie, dlaczego nie miał przy sobie żadnych papierów, pomyślał Rikard. - Statek przybił do portu w Halden, załatwiłam więc, że Kalle go tam podwiezie. - Kto to jest Kalle? - Znajomy szofer, jeździ ciężarówką. Bardzo miły. Rikard zadał wszystkie niezbędne pytania: jak bliski kontakt miała z obcym, kogo spotkała później, aż wreszcie musiał jej wyznać prawdę. Ingrid na moment jakby skurczyła się w sobie, ale wiadomość przyjęła spokojnie. Jedyną osobą, z którą zetknęła się po spotkaniu z obcym, był Kalle, kontakt mieli zresztą zaledwie przez chwilę, kiedy przedstawiała sobie obu mężczyzn. - Ależ urządziłam Kallego! - zatroskała się bardzo po ludzku. Wzbudziła tym sympatię Rikarda. - Przykro mi, ale musi pani pojechać do szpitala w Halden na oddział izolacyjny. Ponieważ Ingrid w tym czasie nie korzystała z telefonu, posłużył się nim do przywołania ambulansu, który zabrałby dziewczynę, i służb sanitarnych, by zdezynfekowały jej mieszkanie. Oniemiała Ingrid przysłuchiwała się tylko jego rozmowom. - Mieliśmy sporo szczęścia, jeśli o panią chodzi - stwier- dził Rikard. - Nie rożmawiała pani z ludźmi. Pozostaje Kalle. Jak pani myśli, gdzie go mogę spotkać? - On mieszka w Halden - odparła cienkim głosem i podała pełne nazwisko i adres kierowcy. - Czy jest żonaty? - spytał Rikard. - Nie, wynajmuje pokój z kuchnią. Większość czasu i tak spędza na drogach w samochodzie. - Czy ma telefon? - Tak - odpowiedziała, sięgając po słuchawkę. Rikard natychmiast ją powstrzymał. - Proszę podać mi numer, ja zadzwonię, a pani w tym czasie przygotuje się na dłuższy pobyt w szpitalu. Ingrid, wzdychając ciężko, wyszła z pokoju. Rikard, czekając na połączenie, modlił się w duchu: Oby tylko Kalle był w domu! Oby nie wyruszył w daleką podróż albo nie wyszedł do jakiejś knajpy, w której teraz siedzi i rozsiewa zarazę! Kiedy na drugim końcu linii rozległ się bas piwosza, Rikard odetchnął z ulgą. Wyjaśnił szoferowi zaistniałą sytuację; komentarz Kal- lego nie nadawał się do przytoczenia. Nie, poprzedniego wieczoru, kiedy wysadził tego człowieka na przystani, z nikim więcej już nie rozmawiał, był zmęczony jazdą do Oslo, wprawdzie nie tak bardzo odległego, ale podróż przeciągnęła się ponad miarę. Błogosławione zmęczenie, pomyślał Rikard. Gdyby udało nam się ograniczyć to do... Wkrótce jednak okazało się to niemożliwe. Kalle zadał śmiertelny cios nadziejom Rikarda. Najpierw jednak po- wiedział, że od razu spostrzegł, iż jego pasażer był chory. - Musiał być cholernie chory - twierdził z niezachwianą pewnością. - Ale że to ospa... Mój Boże! W każdym razie za wszelką cenę chciał dostać się na statek, żeby zabrać stamtąd portfel. Zostawił go na jakiejś skrzyni wraz ze wszystkimi papierami. - Jak nazywał się statek? - Jakieś babskie imię. Przypłynął z Rotterdamu. - "Fanny"? - Tak, tak, właśnie "Fanny". - Ale na pokładzie nie było nikogo o takim wyglądzie. Rozpytywałem o niego. - Podróżował na gapę. Przybył ze Wschodu, przez Afrykę. Udało mu się wyskoczyć na ląd w Svinesund, nikt go nie zauważył. - Ale jak zdołał dotrzeć do Sarpsborg? I wówczas Kalle zadał śmiertelny cios: - Prawie od razu natknął się na jakąś rodzinę, podwieźli go samochodem, tak mi mówił. Facet, co prowadził, zdaje się był klaunem lub kimś takim. Sposób wyrażania się Kallego pozostawiał wiele do życzenia, ale Rikard go zrozumiał. - To znaczy, że przybył do Norwegii zaledwie wczoraj? - Tak, jakąś godzinę wcześniej. Więcej informacji Kalle nie potrafił udzielić, ale przecież i tak sporo powiedział. Rikard przekazał szoferowi smutną nowinę o tym, że musi udać się do szpitala w Halden oraz że ludzie ze służb sanitarnych przybędą zdezynfekować mieszkanie i jego ukochany samochód. Kalle najtrudniej chyba przełknął wieść o losach ciężarówki. Rikard był właściwie zadowolony. Sprawa powoli za- czynała nabierać jasności. Ten Matteus spędził w Norwegii zaledwie kilka godzin i większość osób, które się z nim zetknęły, została już odizolowana. Teraz pozostawało odnalezienie rodziny, która podwiozła go z okolic Svine- sund do Sarpsborg. Rikard jeszcze raz zadzwonił do centrali, poprosił o połączenie z kapitanatem portu i podczas gdy młody policjant wracał do Halden, motorówka władz portowych mknęła ku statkom cumującym przy Bratteya. Niedługo później na maszt frachtowca "Fanny" wciąg- nięto żółtą flagę, oznaczającą kwarantannę. Krąg zamknął się wokół jednej grupy, składającej się z dwunastu osób załogi statku. ROZDZIAŁ IV Rikard szedł właśnie przez spowity w zimową szatę rynek, gdy zorientował się, że w jego stronę zmierza jakiś mężczyzna. Młody policjant zatrzymał się, mężczyzna bowiem zdecydowanie kierował się ku niemu. - Czy to nie pan był dzisiaj na pokładzie "Elektry"? "Elektra" to jeden z wielkich statków, cumujących w miejskim porcie. Rikard potwierdził, że istotnie był tam wcześniej tego dnia. - Należę do załogi, właśnie dowiedziałem się o tym człowieku w łodzi. Myślę, że mógłbym podać informa- cję... - Słucham pana. - Wczoraj wieczorem stałem na dziobie naszego statku. Zobaczyłem wtedy, jak jakaś kobieta pomaga mężczyźnie wsiąść do łodzi. Sądziłem, że ten człowiek jest pijany, lecz równie dobrze mógł być ciężko chory. - Co takiego? To bardzo ważne! Rikard skierował wzrok ku wielkiemu statkowi, stojące- mu przy nabrzeżu. - Musiał pan stać na tyle blisko, by wyraźnie widzieć. Proszę mi ich opisać. - Mężczyzna stał długo przechylony przez balustradę w tym miejscu, skąd odpływają łodzie na wyspę. Mógł mieć jakieś trzydzieści-czterdzieści lat, trudno to określić. Nie miał płaszcza, był z gołą głową, w zwykłym garniturze. - To on, bez wątpienia! - Potem truchcikiem nadbiegła jakaś kobiecina, zawo- łał ją, ale ona nie od razu się zatrzymała... - Proszę poczekać! Jak ona wyglądała? Matynarz zawahał się. - Podstarzała... Nieduża, miała taki staropanieński wy- gląd, jeśli pan rozumie, o co mi chodzi. Działalność misyjna, te sprawy. Szary kapelusz i szary płaszcz. - Proszę mówić, co było dalej. - No, pomogła mu wejść do łodzi. Chociaż nie, wtedy przyszła jeszcze jedna. - Jaka jeszcze jedna? - Jeszcze jedna kobieta. Rikard jęknął. - Czy ona także mu pomagała? - Owszem, choć tak bardzo się nie zbliżała, raz czy dwa ujęła go pod ramię. - To i tak może okazać się tragiczne. - Nie słyszałem, o czym rozmawiali, bo motory wszyst- ko zagłuszały, ale czy to prawda, że ten człowiek miał ospę? - Tak. - Mogę się założyć, że mała kobietka się zaraziła. Prawie go niosła! Jeszcze dwie! pomyślał Rikard zrozpaczony. A sądziliś- my już, że mamy wszystkich. Jeśli nie zdołamy w porę powstrzymać zarazy, będzie się rozchodzić jak kręgi po wodzie... Nie śmiał myśleć, co jeszcze może się stać. - Czy potrafi pan opisać tę drugą kobietę? - Była dość młoda, dlatego uważniej się jej przyjrzałem, pan wie, miło zerknąć na dziewczynę. Ale tu nie było na co patrzeć! - Nie pytałem o jej atrakcyjność, prosiłem tylko, by ją pan opisał. - Ona także ubrana była na szaro. Przyszła, prowadząc na smyczy psa. - Psa! To może być istotny szczegół. Jakiej rasy? - Skąd mogę wiedzieć? Ale takie jak tamten nazywają się chyba pudle. - Wystrzyżony, z pomponikami na łapach i ogonie? - No, ten to chyba wcale nie był ostrzyżony, ale myślę, że to pudel. - Jakiej maści? - Chyba brudnoszary. To znaczy nie był brudny, tylko... - Wiem, wiem. Duży, mały czy średni? - No nie, tego to już na pewno nie umiem powiedzieć. Chyba taki, że swobodnie można go podnieść. - Ale nie miniatura? - Nie, raczej nie. - Średni szary pudel. Doskonale! Czy może mi pan powiedzieć coś więcej o tych kobietach? - Młoda uwiązała pudla do latarni i poszła im pomóc. Nie wiem, ale... - O czym pan myśli? - Może to nie ma żadnego znaczenia, ale odniosłem wrażenie, że obie te panie... trudno mi to wyrazić... - Proszę się nie spieszyć, to może okazać się ważne. - Po pierwsze, najwyraźniej się nie znały, to widać było ze sposobu, w jaki odnosiły się do siebie. A po drugie... To może zabrzmi głupio, ale w pewien sposób były podobne. - Z wyglądu? - Nie, nie. Ale wydawały się obie takie... stłamszone. Jak słabe dusze, które znajdują się pod wpływem czyjejś o wiele silniejszej woli. Rikard nie potrafił dopatrzyć się niczego istotnego w tej informacji, ale podziękował, mówiąc, że to być może cenne. Wydobywszy z marynarza dokładniejszy opis obu kobiet, zapytał na koniec: - Co się stało potem? - Stały razem na pomoście i patrzyły, jak łódka od- pływa. Później się rozdzieliły i młodsza odwiązała psa, a ja schowałem się do środka, bo zmarzłem. - A starsza kobieta, dokąd ona poszła? - Stała na przystani, jak gdyby nie była pewna, dokąd ma iść. Później już jej nie widziałem. Rikard westchnął. Czekała go kolejna wyprawa na Sauoya, by sprawdzić, czy kobieta niewielkiego wzrostu przypadkiem nie była stamtąd! Podziękował marynarzowi za pomoc z niemiłym uczu- ciem, że niewysoka kobieta, która pomogła obcemu wsiąść do łodzi, najbliżej zetknęła się z zarazą. Była tak przerażająco anonimowa. Jeśli okaże się, że nie ma jej na wyspie, trzeba będzie szukać jej przez radio. Runie mur dyskrecji i ludzie dowiedzą się o niebezpieczeństwie wybuchu epidemii. Pastor Prunck już wcześniej zainstalował w "świątyni" radio. Ukradkiern wysłuchiwał wiadomości ze świata i gdy działo się coś naprawdę złego, nastawiał odbiomik na cały regulatar, by wszyscy zebrani w pieczarze mogli się o tym dowiedzieć i, rzecz jasna, zrozumieć, że oto nadchodzi moment, kiedy spełnią się jego przepowiednie. Trzęsienie ziemi w obszarze Morza Śródziemnego bardzo mu odpowaadało, mógł wygłosić długie kazanie o straszliwej karze, jaka czeka wszystkich grzeszników, znajdujących się poza ich przybytkiem. - Pan czeka już na swą gromadkę wiemych, na nas, którzy obejmiemy we władanie ziemię, a później niebiosa - afektowanie plótł drżącym głosem. Zgromadzeni od- powiedzieli mu podnieconym szeptem, triumfując nad nędznikami, którzy pozostali na zewnątrz. - Będą czołgać się w cuchnących kałużach błota i roz- myślać nad popełnionymi grzechami - wołał Prunck podniecony coraz głośniejszymi westchnieniami i pojęki- waniem zgromadzongch. - Będą się smażyć w ogniu piekielnym, straceńcy, i żałować za bluźnierstwa, rozpustę i cudzołóstwo. Pastor Prunck paczuł lepką wilgoć na czubku najbar- dziej intymnej części swego ciała i zrozumiał, że musi nieco stłumić ogarniający go zapał. - Tylko ta świątynia, niczym arka Noego, uniknie zguby, chroniona przez Pana przed gniewem żywiołów... Prunck do niczego nie doszedł w życiu, gdyż nie potrafił zaakceptawać pozycji podwładnego. Pragnął rządzić, wła- dać życiem i duszami ludzi. Z takich jak on wyrastają kaznodzieje, grzmiący o zagładzie czekającej świat, a także sporo księży, demagogów i tyranów, choć o nich nie będzierny tu wspominać. Prunck był nikim, został więc prorokiem Dnia Sądu. Zawsze bowiem znajdą się ludzie dość naiwni, by uwierzyć w tego rodzaju przepowiednie. Z czasem sam przyzwyczaił się do myśli, że Bóg komunikuje się z nim w szczególny sposób, i w następstwie stałego poddawania się autosugestii uwierzył, że dzień zagłady jest bliski. Ale... zawsze pamiętał, by nie palić za sobą wszystkich mostów. Gdyby wbrew wszelkim oczekiwaniom świat miał jednak ocaleć, zawsze mógł twierdlzić, że to jego wstawien- nictwro u Boga uratowało cały ludzki ród. Plan odwrotu miał też dokładnie opracawany. Gdy tylko uspokoi swoich wyznawców, zabaerze w zystkie ich dobra - bez nich poradzą sobie o wiele lepiej - i zniknie im sprzed oczu, wyruszy w nieznane. A może nawet zabierze ze sobą jedną z wiernych? Śliczną, pulchną Bjorg? Pastor Prunck żywił także awersję do lekarzy. Gdy członkom sekty cokolwiek dolega, pawinni przychadzić do niego. Dumny był ze swych uzdrowicielskich zdolności i zwrócenie się o pomoc do zwykłego lekarza przyjmował za przejaw zwątpienia w moc wybrańca Pana. Twierdził, że wiara jest najważniejsza, a wymysły lekarzy nie mają żadnego znaczenia. W rzeczywistości osiągnięcia Pruncka jako cudotwórcy były nader skromne. Owszem, miało miejsce kilka trud- nych do udowodnienia cudów - na przykład mężczyzna, któremu w ekstazie zdawało się, że odzyskał słuch. Nie- stety, po powrocie do domu znów przestał słyszeć. Ustąpiły też typowe objawy neurozy u paru kobiet, którym pastor przyłożył swą lepką dłoń w rozmaite miejsca... Te drobne "cuda" jednak wystarczyły, by pastora otoczyła aura niezwykłości i sława mistycznego cudotwór- cy. Podstawowym warunkiem przystąpienia do sekty była obietnica, że nigdy więcej nie skorzysta się z pomocy lekarza. Członkowie nie mogli być także szczepieni, uważa- ne to bowiem było za skalanie się piętnem szatana. Znaleźli się jednak tacy, i to wcale liczni, którzy oszukiwali i przy użyciu rozmaitych smarowideł usiłowali kamuflować bliz- ny świadczące o nierozważnym postępku rodziców przed wieloma laty. Kamma, na przykład, nie została zaszczepio- na, nie była jednak pewna, jak jest z Vinnie. Dlatego też nie pytana solennie zapewniła pastora, że dziewczyna nigdy nie została poddana takiemu bezeceństwu. Kammie nie było teraz wcale lekko na duchu. Niepokoi- ła się o Hansa-Magnusa, przebywającego poza grotą, z myśli nie schodził jej testament ukryty w szyfonierze, pieniądze i wspaniały dom, które mogą przypaść Vinnie... No i pastor jakby przestał się ruą interesować. Przedtem, kiedy nikt inny ich nie widział, zdarzała się, że obdarzał ją ukradkową pieszczotą, dając do zrozumienia, że chętnie zostałby z nią sam na sam na dłużej, tylko nigdy nie miał na to czasu. Teraz zbyt dużo rozmawiał z Vinnie, a to przecież nie miało sensu, bo dzięki Kammie dziewczyna znalazła się już w świętej grocie. Wszystko nagle okazało się takie skomplikowane! Pastor Prunck miał wrażenie, że sam zastawił na siebie pułapkę. Podbijanie serc samotnych kobiet pięknymi słów- kami i obietnicami nie było rzeczą trudną, kiedy stykał się z każdą z osobna. Nagle jednak musiał stawić czoło wszystkim jednocześnie. Nie przypuszczał, że kiedy zamie- szkają razem w stosunkowo niewielkim pomieszczeniu, atmosfera będzie do tego stopnia intymna! Przecież te niewiasty nie spuszczają z niego oka! No cóż, i tak nie potrwa to długo. Musiał przyznać, że z ulgą przyjął fakt znalezienia się poza zasięgiem wierzyueli. A gdy wreszcie nastąpi Dzień Sądu, nie będzie musiał już nikogo się obawiać. Królestwo będzie jego. Kierował się właśnie do swej maleńkiej dziupli, kiedy jakaś drobna kobieta ujęła go za ramię. Prunck oparł się pokusie, by wyrwać się jej z dreszczem niechęci. - Przekazałam wszystko, co należy do mnie i do Johana, na konto naszej Świątyni - szepnęła kobieta poufnie. Na konto naszej Świątyni, czyli na konto pastora Pruncka! - Doskonale, doskonale - odparł szczerze uradowany. - Dostanie pani za to jeszcze jedną gwiazdkę w niebie, pani Strandberg. Ale co na to Johan? On przecież nie należy do naszej gromadki. - On o niczym nie wie, a zresztą chyba już wkrótce nie będzie musiał o niczym wiedzieć, prawda? Żądna krwi niewiasta, pomyślał Prunck. Uśmiechnął się jednak do niej porozumiewawczo i posławszy jej pełne obietnic spojrzenie, uwolnił się od uścisku jej ręki i wszedł do środka. To zaczyna być uciążliwe! Zastanawiał się, czy nie powinien zarzucić sieci na Vinnie, by łatwiej móc wejść w posiadanie jej majątku. Co prawda zarzucał na nią sieci już od chwili, gdy dowiedział się o zmieniającym sytuację testamencie, ale może należało- by przystąpić do akcji w sposób bardziej bezpośredni? Ale nie, ciotka przez cały czas pilnuje dziewczyny. Przeklęta Kamma, miał jej już dość, czy to babsko nie może tego pojąć? A na dodatek w jej spojrzeniu pojawiła się rozpacz, raz nawet mamrotała coś i ośmieliła się pogłaskać go po udzie! Co ona sobie wyabraża? Wszak to on o wszystkim decyduje, a jeśli nawet zdarzyło się, niestety, że otarł się o jej obwisłe, puste piersi, całkiem przypadkowo, w przelocie, to nie oznacza wcale, że ona może sobie pozwolić na takie umizgi! Pieniądze przecież już do niej nie należą! Ech, kobiety! A poza tym Vinnie też go nie obchadzila, nie miał ochoty się z nią zadawać. Taka jest beznadziejna, nieśmiała, czerwieni się i spuszcza wzrok, gdy tylko on zawadzi a nią spojrzeniem. Łatwe podboje są takie nudne! Tak, tak, Panie, ciężko jest twemu słudze. Pocieszyciel strapionych dusz ma trudne zadanie. Ukazały się gazety, radio rozesłało pierwsze wieści na całą Norwegię. Pilnie poszukiwano kilku osób: rodziny, która zabrała pod Halden obcego przybysza do samochodu i zawiozła go do Sarpsborg, a także dwóch ubranych na szaro kobiet, które pomogły mu wsiąść do łodzi na przystani w Halden - wiadomo było, że jedna z nich miała pudla. Poza tym proszono o kontakt wszystkich, którzy mogli udzielić jakichkolwiek informacji. Komendant policji otrzymał raport dotyczący papierów znalezionych na statku, dostał także dane z laboratorium. Wszystko to przekazał zmęczonemu i głodnemu Rikardowi Brinkowi. - Możemy już zidentyfikować tego człowieka. Nazywał się Villy Matteus, pracował w Bombaju, nie wiadomo, czym się zajmował, i wracał do domu via Port Sudan, Egipt i Rotterdam. Ponieważ okres inkubacji ospy wyno- si dwa tygodnie, mógł nabawić się choroby w Indiach lub w Afryce, to zależy, jaką trasę przebył statek. Wysyp- ka musiała się pojawie zaledwie wczoraj lub dzień przed- tem. - Biedaczysko. - Tak, to smutna historia. Ale mamy relację jeszcze jednego świadka, dotyczącą ubranej na szaro kobiety. - To wspaniale! Czy zostala zidentyfikowana? - Niestety nie, a czas ucieka. Jakiś człowiek zmierzający do Halden spotkał ją wczoraj wieczotem w porcie. Bardzo jej się spieszyło, sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Rikardowi coś się przypomniało. - Ja także spotkałem wczoraj wieczorem starszą, zdener- wowaną damę - powiedział w zamyśleniu. - Pomogłem jej nawet wstać po paskudnym upadku na ulicy... Dlaczego tak niedokładnie posypują chodniki? Ale ona miała na sobie brązowy płaszcz i płomiennie czerwony kapelusz. Rozdzwonił się telefon. Komendant podniósł słuchaw- kę, przez chwilę słuchał, po czym dał znak Rikardowi, by podszedł do drugiego aparatu. Rikard trafił akurat w pół zdania. Z końca linii dobiegał glos mężczyzny: -...odpowiada dokładnie opisowi, jaki podawano w ra- dio. - Gdzie zetknęliście się z Matteusem? - Pewien kierowca-szaleniec, który pędził z kierunku Halden w stronę Sarpsborg, zmusił mnie, żebym zjechał do rowu. Tamten samochód także wylądował w rowie, ale udało mu się wypchnąć go na drogę i zaraz zwiał. Matteus natomiast został, najwyraźniej tylko go podwozili. Podał nam nazwiska kierowcy, któsy omal się z nami nie zderzył. - Czy nadal je pan pamięta? - Oczywiście, to zresztą dość znana osoba, Herbert Sontmer, mieszkaniec Saspsborg. Całe zajście wydarzyło się na obrzeżach Sarpsborg i ten czławiek, który z nami rozmawiał, to znaczy Matteus, powiedział, że zostało mu do przejścia jeszcze kilkaset metrów. - Herbert Sommer... - powtórzył w zamyśleniu ko- mendant. - Uciekł z miejsca wypadku? - O, tak, zdecydowanie. Wydaje mi się, że Matteus mruknął pod nosem, że był pijany, ale głowy nie dałbym sobie uciąć. - Czy miał pan z Matteusem jakiś kontakt, fizyczny kontakt? - Nie, wysiadłem z samochodu, staliśmy tylko i roz- mawialiśmy, a potem zapisałem nazwisko Sommera w nota- tniku. - Nie brał go pan za rękę, nie zbliżał się do niego? A może on dotknął samochodu? - Nie, na pewno nie. Żadnego fizycznego kontaktu nie mieliśmy. - Naprawdę może się pan z tego cieszyć! Serdecznie dziękuję za informację, to dla nas wielka pomoc. Jak najszybciej złożymy wizytę naszemu żartownisiowi. - A więc to tak - lakonicznie powiedział komendant, odkładając słuchawkę. - Natychmiast pojedziesz do Som- merów, nie mamy ani chwili do stracenia. Herbert Sommer uwielbia towarzystwo, nie może żyć bez publiczności, która go podziwia. A on rozsiewa zarazki. - Ale ja jestem okropnie głodny - zaprotestował Rikard. - Od samego rana nie miałem czasu, żeby cokol- wiek zjeść. Czy nie ma nikogo innego, kto... - Wszyscy inni mają swoje zajęcia, a z każdą upływającą sekundą zarazić się może kalejny człowiek. Załatw jeszcze tylko tę sprawę, a zafunduję ci obiad na koszt państara, bo naprawdę sobie na to zasłużyłeś. Rikatd z westchnieniem zabrał się za wypełnianie zadania. Oczywiście zależało mu na zapobieżeniu epidemii i poczytywał sobie to za punkt honoru, ale głód zawsze bywa wrogiem wytrwałaści, a w dodatku od samego rana nie opuszczało go napięcie. Miał wrażenie, że cały dzień upłynął mu wyłącznie na wsiadaniu i wysiadanau z samochodów i łodzi, dzwonieniu do cudzych drzwi, wchodzeniu na pokład statków... Dla głodnego człowieka droga do Sarpsborg wydawała się nie mieć końca. Poszedł na kompromis i stanął przy budce, w której sprzedawano kiełbaski. Po zjedzeniu trzech porcji poczuł, że wraca mu humor. Odnalazł dom Sommerów i znów nacisnął dzwonek do cudzych drzwi. Otworzyła mu kobieta o zbyt wcześnie postarzałej twarzy. - Mój mąż... hmm... nie najlepiej się dziś czuje - od- powiedziała na jego pytanie z wahaniem, niechętnie. - Czy nie mógłby pan poczekać do jutra? - Niestety, nie - odparł Rikard. - To bardzo ważne. Podnieś z łóżka pijaczynę, którego masz za męża, pomyślał, błogosławiąc zarazem "niedyspozycję" Herber- ta. Dzięki niej mniej osób mogło się zarazić! - Wobec tego proszę wejść do środka, zaraz go przy- prowadzę. Jeszcze taz bacznie mu się przyjrzała, bo przybycie policji zawsze budzi zdumienie i strach. Z wyraźną nie- chęcią opuściła korytarz. Rikard usłyszał, jak kilkaktotnie woła męża po imieniu. Zaraz też wróćiła zdurniona. - To bardzo dziwne. Kilka minut tetnu jeszcze tam był. Nie rozurniem... Rikard w lot pojął sytuację. Przywykł do podobnych reakcji. - Czy jest tu jakieś tylne wyjście? - Tak, ale... Rikard nie słuchał jej dłużej. Wypadł na podwórze, okrążył dom i pobiegł do garażu. Zdążył akurat w ostatniej chwili, by zagrodzić drogę. Herbert Somrner miał do wyboru: zattzymać się albo przejechać policjanta. Zdecydował się na pierwsze. W tym czasie żana zdążyła już stanąć na kuchennych schodach. Nadal nie mogła zrozumieć, o co chodzi. Sommer wysiadł z samochodu, siny ze złości i wstydu. Z marynarką dziwnie kontrastowały pasiaste spodnie od piżamy. - Zakręt był źle wyptofilowany! - oświadczył, podkreś- lając moc swych słów zamaszystym gestem, mającym połoźyć kres dalszym dyskusjom. - Panie Sornmer, nie mówimy teraz o ucieczce z miejsca wypadku - chłodno powiedział Rikard. - Czy pan nie czytał gazet? Ani nie słuchał radia? - Choroba mego męża wymaga mroku i ciszy - nie- śmiało wtrąciła pani Sommer. - O co właściwie chodzi? - Pan ma rodzinę, prawda? - Mam córkę, jeśli to pan ma na myśli - odparł zbaraniały Hetbert. - Czy coś się...? - Gdzie ona jest? - W szkole, rzecz jasna! Rikard zdołał zapanować nad uczucicm zawodu i nie pokazać tego pa sobie. Do tej pory, starając się odizolować tych, którzy kontaktowali się ze zmarłym, on i jego współpracownicy mieli wyjątkowe wptost szczęście. Teraz jednak ich usiłowania legły w gruzach. Cała szkoła. O mój Boże! Pani Sommer zaraz jednak podniosła go na duchu. - Czy ty naprawdę o niczym nie wiesz, Herbercie? Wenche została dzisiaj w domu, boli ją brzuch. - Znów objadła się słodyczy - mruknął Herbert. - Ten dzieciak.. . Rikard pczerwał mu w pół słowa: - Dzięki wszystkim dobrym mocom, że nie poszła do szkoły! Czy nadal leży w łóżku? - Tak - odparła matka. - I nikc jej dziś nie odwiedzał? - Nie. A o co... o co chodzi? Rikard postanowił niczego nie owijać w bawełnę, choć wieści, jakie przynosił, były naprawdę nieprzyjemne. - Człowiek, którego podwieźliście wczoraj wieczorem, w nocy zmarł na ospę. Zapadła cisza, kiedy wiadomość powoli przenikała do ich świadomości, a potem pani Sommer krzykmęła roz- dzierajiąco: - Wenche! W samochodzie siedziała tuż obok tego mężczyzny! I dostała od niego tabliczkę czekolady! - I ty też zjadłaś kawałek! - wybuchnął Herbert. - Jak mogłaś być tak głupia! Pozwolić dziecku, by... - To ty zaproponowałeś mu podwiezienie - zmęczo- nym głosem odparła żona. - Dobrze już, dobrze - przerwał sprzeczkę Rikard. - Czy kontaktowaliście się z kimś później? Nie? To dobrze. Możemy więc spokojnie czekać, aż przyjedzie ambulans. - Ambulans? - wykrzyknęli chórem małżonkowie. Rikard wytłumaczył cierpliwie, że muszą przejść kwa- rantannę na odizolawanym oddziale w szpitalu w Halden. - Odizolowanym? - dopytywał się Herbert. - Co to znaczy odizolowanym? - Czy musimy zabrać ze sobą jedzenie? - żona myślała bardziej trzeźwo, ale też w jej głowie nie waliły tysiące młotków. - Nie, w szpitalu niczego nie będzie wam brakować. - Rikard starał się ich uspokoić. - Weźcie tylko szczotki do zębów i inne rzeczy osobiste. - Ile dni przyjdzie nam tam spędzić? Moje kwiaty... - Mniej więcej trzy tygodnie, aż upłynie okres wylęga- nia. Z oczu kobiety trysnęły łzy. - Wenche! Mała Wenche! Zaraziliśmy się, możemy umrzeć! - Uspokój się - syknął Herbert, ale widać było, że oblał go zimny pot. - Przecież w dzieciństwie zostaliśmy za- szczepieni. Rikard nie miał ochoty wyjaśniać, że wartość takiej szczepionki jest bardzo wątpliwa. Prędzej czy później i tak się tego dowiedzą. Rikard Brink z Ludzi Lodu zjadł wytęskniony obiad dopiero późnym wieczorem, tuż przed zamknięciem re- stauracji. Zatroszczył się natomiast, by państwo rzeczywiś- cie miało za co płacić! Przez całe popołudnie i wieczór tełefony u lekarzy i na policji dzwoniły prawie bez przerwy. Gazety wywieszały nowe informacje w redakcyjnych gablotach, w normal- nym wydaniu zdołały zamieścić ledwie krótką notkę z ostatniej chwili. Radio nadawało lokalne wiadomości, Odszukano i przepytano niezliczoną liczbę szarych dam, ale żadna z nich nie była tą właściwą. Komendant policji nigdy nie przypuszczał, że w jego mieście jest aż tyle smutno ubranych kobiet. Pewna młoda dama, która w sobotę wieczorem rozmawiała z Herbertem Som- merem, żądała, by ją także umieszczono w szpitalu. Lekarz usiłował tłumaczyć, że w sobotę wieczorem Sommer nawet nie widział jeszcze Willy'ego Matteusa. Przerażeni rodzice bali się, że Venche Sommer zaraziła dzieci w szkole, ale to chgba niemożliwe, po wyprawie samochodem nie stykała się przecież z nikim. No i ona sama nie była chora, zarazki mogła rozsiewać jedynie pod warunkiem, że osiadły na niej drobiny z ubrania Wil- ly'ego Matteusa, maleńkie kropelki śliny lub wydzieliny z krostowatych grudek. Niezwykle trudne okazało się wyjaśnienie rodzicom prostego faktu: ich dzieci stykały się z Wenche, zanim dziewczynka spotkała Willy'ego Matteusa. Komendant policji i lekarze osłabli już od daremnych prób tłumaczenia. A poza tym przecież wszystkie dzieci zostały poddane szczepieniom! Spośród odizolowanych osób Wenche była chyba najbardziej odporna na chorobę, właśnie dzięki niedawnemu szcze- pieniu. Wszystko to było bardzo męczące. Zanim Rikard nareszcie późną nacą położył się do łóżka, dokonał podsumowania: W izolatce było teraz pięć osób: Herbert, Gun i Wenche Sommer, Ingrid Karlsen i kierowca Kalle, Towarzyszył im zespół lekarzy, którzy mieli przebywać na oddziale we dnie i w nocy. Poza tym cała dwunastka załogi "Fanny" poddana została surowej kwaranfannie. Doktor Post zamknął się w domu. Rikard był przekonany, że odnalezieni zostali wszyscy ludzie mający kontakt ze zmarłym, z wyjątkiem dwu kobiet, które spotkały go na przystani. One też były najbardziej narażone na zachorowante. Ale tego wieczoru mic nie mógł na to poradzić. Muszą się zgłosić same. Rikard był zadowolony z wyników, jakie przyniósł dzień, i miał do tego pełne prawo. Działał szybko i zdołał dość szczegółowo prześledzić drogę Willy'ego Matteusa od chwili, gdy ten postawił stopę na norweskiej ziemi. Nie przypuszczał, że najtrudniejsza część pracy ciągle jeszcze przed nim. Nie wiedział, że jedna z kobiet zamknęła się w sektetnym miejscu wraz z sześćdziesięcioma trzema innymi osobami, wśród których znalazła się też kobieta, która oczyściła jej zakażone ubranie. A druga...? Zniknęła bez śladu. Na szczęście o tym wszystkim Rikard jeszcze nie wiedział. Wykąpał się starannie, wrzucił cały mundur łącznie z butami do kosza z brudną bielizną i wsunął się do łóżka. Zasnął w jednej chwili. ROZDZIAŁ V Agnes wpatrywała się w zimowy mrok. Nasłuchiwała głosów, przyjaznych głosów, które powiedziałyby: "Nie możesz tak siedzieć sama, Agnes, na bezludnej wysepce, mając za towarzysza jedynie pieska! Pojedziesz z nami na naszą wyspę, tam zostaniesz!" Ale żaden taki głos się nie rozległ. A gdyby nawet tak było... Przestraszyłaby się chyba jeszcze bardziej? Wiadomo, co za ludzie włóczą się wieczo- rami. Złodzieje, mordercy i gwałciciele, typy spod ciemnej gwiazdy. Mocniej przytuliła teriera. - Wszystko będzie dobrze, Doffen, mamy przecież siebie. Ale Doffen nie był jej wielką pociechą. Wystraszony jak ona, wsłuchiwał się w odgłosy nocy, chwilami przekrzywiał głowę i wpatrywał się w drzwi warcząc albo poszczekując, jak gdyby słyszał coś niepokojącego. - Tam nic nie ma, Doffen, przestań! Szkoda, że zimą z okna domku nie dało się dostrzec lądu. Migoczące w oddali światełka pomogłyby przezwyciężyć uczucie samotności, ale jedyne co Agnes widziała - a raczej czego się domyślała - to morze i łańcuch maleńkich nie zamieszkanych wysepek. Śmieszny czerwony kapelusz wisiał przy drzwiach. Zawsze go nie cierpiała. Odziedziczyła go po Olavie, której już się znudził. Wreszue wstała i zaczęła sprzątać ze stołu po samotnej kolacji. Położyła się spać, zwabiła Doffena, by zwinął się w kłębek w nogach łóżka, i starała się zasnąć, niestety, bez powodzenia. W głowie wirowało jej zbyt wiele nieprzyjem- nych myśli i wrażeń. Wyraźnie słyszała, że ktoś skrada się wokół domu. Nie, to tylko złudzenie. Kiedy jakaś fala z hukiem uderzyła o brzeg, pode- rwała się, krzycząc przeraźliwie. Doffen zaczął ujadać jak szalony. Sporo czasu upłynęło, zanim oboje się uspokoili. Kość ogonowa dawała się jej we znaki, kręciła się w łóżku, nie mogąc znaleźć odpowiedniej pozycji. Oby świt nadszedł jiak najprędzej, moje serce dłużej tego nie zniesie! Ale był styczeń i wiele jeszcze czasu miało upłynąć, zanim nastąpi poranek. Hans-Magnus wrócił do Bakkegarden w środku nocy i zastał dom pusty. Na stode leżał tylko zaklejony list. Kochany Hansie-Magnusie! Nadszedł już czas, udajemy się więc da cudownej Świątyni pastora Pruncka i zabieraramy ze sobą małego Blancheflora. Twój upór ogromnie mnie boli, ale nasz drogi pastor obiecał, że zortaniesz oszczędzony, gdy nastąpi Dzień Sądu. Czy mógłbyś pojechać automobilem do Saprsborg, do nowego domu Lavinii (adres zapiszę ci na dole kartki), i jak najszybciej odnaleźć szyfonierę? Mebel rozpada się z tyłu, wsuń rękę i wyciągnij kopertę, która tam leży. Zniszcz ją! Kiedy przeczytasz jej zawartość, zrozumiesz, dlaczego masz tak postąpić. Vinnie jeszcze tego nie widziała, a świadkowie nie stanowią niebezpieczeń- stwa, nic więcej nie mogą już zdziałać. Pastor prunck obiecał nam wszystkim miejsce w niebie, Hansie-Magnusie, ale by tam wejść, musimy coś ofiarować, to nie Iavinia zapłaci mu ten trybut! Hans-Magnus zmarszczył Pięknie ukształtowane brwi. Nie był głupi, prędko zrozumiał, że chodzi o bardzo niewygodny testament. - Ty też tego nie zrobisz, mamusiu - mruknął. - Ten obrzydllwy pastor nie położy łapy na moich pieniądzach, już ja do tego nie dopuszczę! Nie miał czasu, by nazajutrz jechać do Sarpsborg, wzywała go służba wojskawa. Ale później wszystko zała- twi... Vannie obudziła się, kdedy na dworze nastał szary świt. Wrażenie ze snu, że coś ściska ją w piersi, nie ustąpiło. Usiadła na posłaniu, plecami opierając się o drewnianą ściankę, oddzielającą jej przegrodę, i podciągnęła kolana, kuląc się przed światem. Jakie tu wszystko nieprzyjemne! Mimo że w pieczarze zainstalowano ogrzewanie, od skalnych ścian, choć były przesłonięte, ciągnęło chłodem i wilgocią. Zewsząd dobiegało posapywanie i chrapanie, ścianki działowe były cienkie. Ludzie wzdychali ciężko, wiercili się na posłaniach, pochrząkiwali przez sen. Prze- szkadzali jej. W powietrzu czuć też było ciężki, przenikliwy odór potu. Pragnęła wrócić do domu. Ale babcia już odeszła, a ją samą przecież wypędzono. Zresztą tam wcale nie było miło, nigdy, uniemożliwiała to obecność Kammy. Teraz ciotka spała tuż obok niej. Bliskość ciążyła im obu. Blancheflor też usnął. Vinnie czuła się samotna i zagubiona. Tutaj także nikt jej nie lubił. Pojmowała, że była w tym wina Kammy. Człowiek stłamszony, unikający tawarzystwa z obawy przed drwiną albo zastaje wyśmiany, albo też całkiem nie zwraca się nań uwagi. Tutaj nikt zdawał się Vinnie nie dostrzegać, jej obecność dla nikogo nie miała znaczenia. Gdy ktoś chciał porozmawiać, zwracał się do Kammy. No, może tylko pastor Prunck... W ostatnich dniach zrobił się taki miły. Vinnie jednak trudno było uwierzyć w jego życzliwość, częściowo dla tego, że nigdy nie umiała docenić samej siebie, a poza tym od jego ciepłych uśmie- chów wiało chłodem... Dziwnie to brzmi, pomyślała, ale inaczej nie umiała tego określić. Vannie nigdy nie nauczyła się właściwie wyrażać swoich myśli. Ciotka zawsze w pół słowa ucinała jej nieśmiałe odpowiedzi ostrym: "Niczego nie pojmujesz!" Albo pytała: "Czyś ty spała na lekcjach norweskiego? Nie umiesz nawet porządnie mówić!" Nie wywierało to wcale dobrego wpływu na biedną Vinnie. Tak jak przedwczoraj wieczorem, kiedy wróciła do domu za spaceru z Blancheflorem... "Dlaczego wracasz tak późno? Gdzieś ty była? Zobacz, jak wygląda twoje ubranie, zdejmij je, ja to wyczyszczę! Gdzie byłaś, pytałam!" Vinnie jąkając się usiłowała opowiedzieć ciotce o czło- wieku na ptzystani. "Musiałam pomóc pewnej pani pomóc mężczyźnie wsiąść do łodzi..." "Pomóc pewnej pani pomóc mężczyźnie? Wielkie nieba, czy nie mażesz wyrażać się porządniej? Dlaczcgo zadawałaś się z obcymi ludźmi?" "On był chory, podtrzymałam go, żeby mu pomóc. Tamta pani była mała i słaba, nie miała dość sił" "Chory? Na co chory?" "Nie wiem. Chyba miał gorączkę i kiedy dotknęłam jego nadgarstków, zobaczyłam, że ma na nich coś okropnego". "Nadgarstki? Co to wszystka ma znaczyć?" Akurat w tej chwili przerwał im telefon pastora Prun- cka. Zapanował chaos, musiały jak najprędzej się spakować, żeby dotrzeć na czas do groty. Vinnie zacisnęła powieki, by nie wybuchnąć płaczem, choć wiedziała, że nie potrafi już płakać, była jakby odrętwiała. Nie mogła pojąć, dlaczego ma dalej żyć, dlaczego właśnie ona? Jeśli cały świat ulegnie zagładzie, ona może zginąć wraz z nim. Po cóż miała żyć? Ciotce Kammie wyrwało się kiedyś, że Vinnie ma pełnić rolę zastępcy Hansa-Magnusa. Ta znaczy chyba, że ona sama, Vinnie, nic nie jest warta? Tak, tak chyba jest w istocie, wiedziała ptzecież o tym od dawna. Po cóż więc dłużej oddychać? Oddychanie - to jej główne zajęcie na tym świecie. Gdyby tylko... Gdyby tglko... Nie, nie potrafiła wyrazić, czego pragnie. Nie umiała tego nazwać słowami. W głębi duszy jednak wiedziała, jak bardzo jest to proste: gdgby tylko miała przyjaciela, kogoś, komu mogłaby zaufać, kto by ją lubił i kogo jej wolno by było polubić! Wówczas miałaby po co żyć. Vinnie jednak brakowało wiary w siebie, nawet nie ośmielała się przypuszczać, że kiedykolwiek będzie to możliwe. Dlatego też myśl ta kołatała się tylko gdzieś w głębi jej podświadomości. Z zewnątrz, ze świata, który wydał jej się niezwykle daleki, dobiegł ledwie słyszalny odgłos fabrycznej syreny. Budził się dzień. Oni jednak, zamknięci we wnętrzu czarnej góry, o niczym nie wiedzieli. Jedyne, dość upiorne, podobne do księżycowego blasku światło dawała piętnasto- watowa żarówka na suficie. Pastor nie należał do osób gotowych płacić za silniejsze oświetlenie. W jakiejś innej przegrodzie obudziło się dziecko i naj- prawdopodobniej przerażone obcym, nieznanym miejscem zaczęło przeraźliwie krzyczeć, budząc wszystkich zebra- nych w grocie. Rozległy się gniewne komentarze, nakazy, by uciszyć malucha. Ktoś cisnął nawet butem w cienką płytę ze sklejki. Tolerancja i wyrozumiałość nie były najwyraźniej cecha- mi wyróżniającymi gromadkę pastora spośród innych ludzi. Najmłodsza i najładniejsza wśród wybrańców pastora Pruncka, Bjorg, była jego ulubienicą. On co prawda określał to inaczej, twierdził, że jest wybranką Pana. Ach, jak pięknie wyglądać będzie wśród anielskich zastępów. Usiądzie po lewicy Boga Ojca... Nie, nie, Chrystus siedzi po prawicy, lewa strona pozostaje wolna. Bjarg nie była o tym przekonana, słyszała, że miejsce po lewej ręce Boga było już zajęte, przez Marię Pannę, a może przez Ducha Świętego? No, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by usiadła u stóp Pana. Bjorg nie była znów tak wiele młodsza od Vinnie, lecz pastor interesował się Vinnie tylko i wyłącznie ze względów materialnych, z wyglądu uważał ją za niegodną siebie. Natomiast Bjorg... Podczas nakładania rąk zatrzymywał się przy niej zawsze szczególnie długo, wdychając jej kobiecy zapach. Dziew- czyna też dziwnie często wzywana była do najświętszego miejsca, składziku z zapasami. Pastor nakazywał jej tam, by wyznała swoje grzechy, i kiedy Bjorg spełniała jego polecenie, stawał blisko i połykał ją głodnymi oczami. Spoconymi dłońmi gładził jej ciało, ściskał, cały drżąc. Dziewczyna, choć nieszczególnie rozgarnięta, ale ob- darzona swoją porcją chłopskiego rozumu, zorientowała się wkrótce, że im bardziej intymne i dramatyczne stają się jej wyznania, tym większe podniecenie ogarnia pas- tora. A że uważała go za przystojnego, pociągającego mężczyznę, każdego dnia dodawała coś nowego. Wie- działa, że pastor szczególnie lubi słuchać o grzesznych myślach, jakie nawiedzają ją tu, w świątyni, zmyślała więc marzenia o pewnym mężezyźnie, z którym, choć przemil- czała jego nazwisko, Prunck natychmiast się utożsamił. Właśnie zdyszani, zasapani spletli się w uściskach przery- wanych okrzykami: "Ależ, pastorze!" i: "Oczywiście, nie będę...", kiedy sielankę zakłócił im grobowy głos płynący z radia. Prunck uniósł blyszczącą od potu twarz znad półnagich piersi panny Bjarg. Rozpalonymi wargami z trudem chwy- tał powietrze. - Cicho! Co oni mówią? Wychylając się, by podkręcić głośnik, puścił dziew- czynę. Bjorg osunęła się na podłogę, przepełniona słodką ekstazą, nie mogła bowiem ustać na nogach o własnych siłach. Podtrzymywana ramionami pastora, pospiesznie zaczęła wygładzać suknię. - O czym oni mówią? O epidemii ospy? Alleluja, a więc nadszedł już Dzień Sądu! Pospiesznie sprawdził, czy aby spodnie zbytnio nie wydymają mu się z przodu, i pobiegł do wielkiej sali, gdzie wierni siedzieli właśnie przy śniadaniu. - Słyszeliście już? Czy słyśzełiście? Słuchajcie głosu Pana! Pan, który tym razetn przemawiał bardzo zwyczajnym głosem spikera radiawego, powtórzył informację a za- grażeniu epidemią ospy, jakie pojawiło się w rejonie Halden i Sarpsborg, a następnie nadano kotnunikat, które- go wybrańcy Pruncka do tej pory nie mieli okazji usłyszeć: - Władze Halden poszukują dwóch kobiet, które w nie- dzielę wieczotem pomogły choremu mężczyźnie wsiąść do łodzi w miejscu przeprawy na Sauoya. Obie proszone są o natychmiastowe zgłoszenie się na policję lub do lekarza, gdyż mogły zarazić się od chorego. Podajemy ich rysopisy: Niska, szczupła kobieta, wiek okało sześćdziesięciu lat, ubrana w szary płaszcz i szary kapelusz. Druga, młodsza, również ubrana na szaro, była z szarym średniej wielkości pudlem. Jeśli ktoś rozpazna poszukiwane osoby, proszony jest o natychmiastowe powiadamienie policji. Spiker zaczął mówić o czymś innym, Prunck wyłączył odbiornik. Na moment w grocie zaległa cisza. - Wybiła godzina triumfu dla nas, wierzących - oświad- czył z przejęciem pastor. - Gniew Boży obrócił się ku niewiernym. Módlmy się! Wszyscy padli na kolana. Pastor złożył dłonie. - Panie, Twój sługa dziękuje Ci za to, że zechciałeś uczynić go swym wybrańcem, by jak Noe w arce po- prowadził dalej nowy ród, podczas gdy niewiemi przeży- wać będą najstraszniejsze męki przed bramami tej świątyni. Zgotowałeś im śmierć, na jaką sobie zasłużyli. Panie, będą ginąć powoli, w cierpieniach, w oparach zarazy, tak jak mówi Twoja Księga. Będą... - Lavinia! - zakrzyknęła Kamma falsetem. Madlitwa ucichła. Kamma wstała i skierowała oskarżycielski palec na bratanicę męża. Ręka drżała jej z oburzenia i ze strachu. - Lavinio! Pudel... To Biancheflor! To ty pomogłaś temu mężczyźnie wsiąść do łodzi! To ty jesteś tą młodą kobietą... Vinnie poczuła na sobie wzrok wszystkich zebranych, jęknęła przerażona. - Ale ja byłam szczepiona... - To nieprawda - zaprotestował Prunck. - Twoja ciotka zapewniała, że nie byłaś. - To kłamstwo - łkała Vinnie. - Ja nigdy nie twier- dziłam, że nie zostałam zaszczepiona. Proszę tylko spojrzeć na moje ramię... Zaczęła już rozpinać sukienkę. - Dość tego! - zagrzmiał Prunck. - Czy wiesz, co uczyniłaś, grzeszna niewiasto? Sprowadziłaś tu grzech i owoc grzechu! Bądź przeklęta na wieki! Ty i twój pies! Efekt przekleństwa zmniejszyła nieco ostatnia jego część, ale pastor tego nie zauważył. Poczuł się naprawdę w swoim żywiole. - Twoją katą będzie wygnanie z raju na wieki. - Prunck uniósł ramię, przybierając dramatyczną pozę, jak gdyby trzymał w ręku wyimaginowany miecz. - Obosiecznym mieczem wygnał Pan Adama i Ewę... - Myślałem, że to zrobił anioł - rozległ się cienki dziecięcy głosik. Prunck posłał malcowi zabójcze spojrzenie. - Odejdę - powiedziała Vinnie ze spuszczoną głową. Kamma przyglądała jej się świdrującym wzrokiem. Myśli błądziły jej po głowie. Jeśli Vinnie zniknie stąd... I zachoruje... Majątek... - Zabierz ze sobą psa! - zawołał pastor, dostrzegając nareszcie możliwość pozbycia się bezdusznego potwora. - Blancheflor? Nie! - krzyknęła Kamma. - Pies musi stąd odejść - oświadczył Prunck tonem nie znoszącym sprzeciwu. - I pamiętaj, co przysięgłaś! Nikomu ani słowa o Świątyni Pana! Wśród milczącego potępienia zgromadzonych Vinnie zebrała swoje rzeczy. Wszyscy, stojąc nieruchomo, obser- wowali każdy jej najdrobniejszy ruch. - Chodź, Blancheflar. - Pokornie podniosła pieska i wtuliła twarz w kręcone futerko. - Nie zarażaj go! - zawyła Kamma. - Psy nie chorują na ospę - szepnęła Vinnie w odpowiedzi. Kiedy szła w stronę drzwi, wszyscy rozstępowali się przed nią. - Przystąpmy do oczyszczenia! - zawołał pastor. - Za- trzyjmy ślady grzechu w naszym małym raju. Vinnie opuściła grotę. Kobieta, która otworzyła jej bramę, odskoczyła jak najdalej. Ostatnie, co Vinnie usłysza- ła ze środka, były odgłosy wybuchającej paniki. - Jesteśmy zarażemi! Boże, jesteśmy zarażeni! - Uspokójcie się! - wrzasnął Prunck. - Pan nie opuszcza swoich wyznawców. Jedynie tych, którzy zachwieją się w wierze, dosięgnie kara. My, którzy się tu zebraliśmy, jesteśmy czyści. Wydawało się jednak, że wcale nie tak łatwo jest ich uspokoić. Kiedy drzwi zamknęły się za Vinnie, dziewczyna usłyszała nagły łomot, jakby wiele osób jednocześnie rzuciło się do wyjścia. Drzwi jednak już więcej się nie otworzyły. Vinnie stała sama w świetle dnia. Zrobiło się nieco cieplej. Zziębnięte zimowe słońce toczyło walkę, by wlać odrobinę życia w zmarzniętą ziemię. Niestety, bez powodzenia. Vinnie powinna chyba poczuć się upokorzona, opusz- czona, ale ku własnemu wstydowi odczuła ulgę. Miała wrażenie... że jest wolna? A przecież nie powinno tak być. Natychmiast ogarnęły ją wyrzuty sumienia i gotowość poniesienia odpowiedzialnoś- ci za zło, które wyrządziła, gotowość wysłuchania połajań. Ale Kamma była zamknięta w skalnym schronie! Vinnie bała się. Przypomniała sobie spotkanie z chorym mężczyzną na przystani. Jego nadgarstki... Pokryte okro- pnymi, przypominającymi pęcherze wypryskami. Ujęła go za rękę, nadal miała w pamięci nieprzyjemne uczucie, gdy go dotknęła. Vinnie gwałtownie zadrżaha ze strachu. Do miasta był spory kawałek. Bliżej miała do domu, ale na razie nie chciała tam wracać. Musiała zgłosić się na policję, poczucie obowiązku było w niej silnie zakorzenio- ne. Do lekarza rodzinnego nie chciała iść, łączyły się z tym zbyt przykre wspomnienia. Kamma zawsze jej towarzyszy- ła i wielkim głosem obwieszczała wszystkim obecnym w poczekalni o jej dolegliwościach, nawet tych najbardziej intymnych. Musi zgłosić się na policję, to jasne, ale skąd weźmie na to odwagę? Vinnie nie przywykła do samodzielnego działania. A teraz była wypędzona, odepchnięta. Będzie musiała żyć swym własnym życiem aż do nadejścia Dnia Sądu. Ale on jest już blisko, tak twierdził pastor. Dziś powiedział nawet, że już się rozpoczął. Straszliwa zaraza zaatakowała, i to tutaj, w jego mieście. A ona była nic niewarta, zaraza już ją dotknęła, Bóg uznał, że nie jest godna, by dalej żyć. Vinnie zaszlochała. Blancheflor znalazł jakiś fascynujący zapach przy drodze i gwałtownie się zatrzymał, a potem pociągnął Vinnie do tyłu. - Chodź - szepnęła. - Musimy się spieszyć. Lubiła pieska i chętnie się nim zajmowała. Vinnie i BIancheflor byli dobrymi przyjaciółmi. Co miała ze sobą począć? Do domu nie mogła iść, to już nie jej dom. A do Sarpsborg też nie mogła się sprowadzić, nie wolno jej tam zawlec zarazy. Była bezdomna. Przez nikogo nie chciana. Wyjątek stanowiła policja, oni pragnęli się z nią skontak- tawać. Świadomość, że ktoś chce się z nią zobaczyć, była pewną pociechą. Ktoś na nią czekał. Droga na rynek okazała się długa. Dźwigała sporo rzeczy, a w dodatku Blancheflor przy każdej okazji pod- nosił nogę. Nie darował żadnej skaie, narożnikowi domu, słupowi od latarni czy też po prostu śmieciom leżącym na ulicy. Dla małego pieska wszystko jest interesujące. Nareszcie rynek! Vinnie z zimna zsiniał nos i uszy. Pod posterunkiem policji długo się wahała. Co zrobić z psem? Przecież on w pewnym sensie był śwradkiem! Po długim namyśle powoli weszła na górę po schodach i zapukała do drzwi. Blancheflor czekał w napięciu. Nikt nie odpawiedział, więc Vinnie ostrożnie uchyliła drzwi. Ujrzała przed sobą korytarz, nic dziwnego więc, że nikogo tam nie było. Zapukała więc do kolejnych drzwi i usłyszawszy zrezygnawane: "Proszę'", weszła do pomiesz- czenia za nimi. Niechętny głos chciał pewnie powiedzieć: "Wchodźże, do diabła, głupcze, to przecież biuro, tu się nie puka do drzwi!" Ośmieszywszy się już przed wejściem, Vinnie straciła resztki odwagi, którą ledwie udało jej się zebrać. Cierpliwie stała przy drzwiach, trzymając na smyczy równie cierpliwego pieska. Blancheflor patrzył na nią pytająco, aż wreszcie usiadł. Dyżurny obrócił się na krześle i popatrzył na dziewczynę znad okularów. Nie wyglądał na szczególnie uradowanego przybyciem Vinnie, co jeszcze bardziej ją przeraziło. Skąd mogła wiedzieć, że przyjął już nieprzeliczoną rzeszę wy- straszonych do szaleństwa osób, dowiadujących się o za- grożenie chorobą. - Słucham? - przynaglił. - Jestem Vinnie Dahlen - powiedziała. Dyżumy czekał. Och, oczywiście, przecież oni nie wiedzą, jak nazywają się kobiety, które były na przystani. Nie spodobała jej się jednak obojętna postawa policjanta, sprawiała, że czuła się po dwakroć nic niewarta. - Czy mogę porozmawiać z ko-komendantem? - Jest zajęty. Razmawiał z Rikardem Brinkiem, ale o tym Vinnie nie wiedziała. - A a co chodzi? - Ja... mogę przyjść później. - O ca chodzi? - powtórzył tonem, jakby wydawał rozkaz. - Byłam na przystani... wtedy wieczorem. Szukano mnie przez... Poderwał się natychmiaśt. - Proszę tu zaczekać! Jak burza pobiegł ku drzwiom w głębi i pukając równocześnie wszedł do środka. Zaraz potem do dyżurki wyskoczyli dwaj mężczyźni. Jeden starszy, bardziej wład- czy, drugi niezgrabny jak wielki niedźwiedź, ale o miłych, dobrych oczach. - Proszę wejść - powiedział komendant policji, wska- zując jej drogę. Zawahała się i popatrzyła na psa, nie wiedziała, czy to wypada, ale gestem wskazali tylko, by szła dalej. Niewygo- dny bagaż zostawiła jednak w pokoju dyżurnego. Padano jej krzesła, a Blancheflor usiadł grzecznie obok na podłodze. Naprawdę patrafił się elegancko zachawać, kiedy czuł, że tego się od niego wymaga. - Tak, tak, pudel - westchnął młodszy z mężczyzn, wielkolud. - Nareszcie go mamy! Proszę nam opowiedzieć wszystko po kolei! - Pewnie się zaraziłam - zauważyła nieśmiało. - Czy była pani szczepiona? - spytał komendant. - Nie. To znaczy tak. Popatrzyli na nią ze zdziwieniem. - Byłam szczepiona. Ale moja ciotka nie chce się do tego przyznać. Po tej dość tajemniczej uwadze zaczęła opowiadać, jak to wybrała się na nabrzeże na wieczorną przechadzkę z psem. Wstydliwe intermezzo między dwoma psami przemilczała, uznawszy, że i tak nie ma to nic wspólnego ze sprawą. - Doszłam do przystani i tam zobaczyłam, jak jakaś drobna kobieta pomaga mężczyźnue wsiąść do łodzi. Wiał silny wiatr, kobieta miała wyraźnie problemy, uwiązałam więc Blanch... psa do latami i pospieszyłam jej z pomocą. - Czy dotykała pani tego mężczyzny? - Tak, ujęłam go za nadgarstek, akurat w miejscu, gdzie miał tę paskudną wysypkę. Ale tamta pani na pewno bardziej się zaraziła, bo miała go całego na sobie. To znaczy... Cóż za niewiarygodnie nieśmiała osoba, pomyślał Ri- kard ze współczueiem, obserwując nerwowe ruchy dziew- czyny, która bez przerwy obracała w dłoniach smycz i przestawiała stopy. Jak można się tah nieciekawie ubierać? - Czy zna pani tę drugą kobietę? - Nie. Ale ja znam bardzo niewielu ludzi. Tylko przyjaciół majej ciotki. Umilkła zmieszana. Ciotka, zdaje się, nie należy do szczególnie miłych asób. - Ale widziała pani tę damę z bliska. Jak by ją pani opisała? Vinnie pomyślała chwilę. - Niewysoka. Szczupła. Wystraszona. Ubrana w szary kapelusz i płaszcz, i kamasze. - Jeden ze świadków twierdzi, że widzlał w tym czasie na nabrzeżu dwa psy. Czy ten drugi mógł należeć do niej? - Ja także zauważyłam innego psa, teriera. - Vinnie zaczerwieniła się na to wspomnienie. - Ale chyba nie, nie sądzę, żeby to był jej pies. Nie wspominała o nim, a powinna, bo przecież ja też byłam z psem. To znaczy... chcę pawiedzieć... ludzie, którzy mają psy, zawsze... ze sobą roamawiają... Z zawstydzenia głos jej się załamał. - Co pani zrobiła później? Dotykała pani tego mężczyz- ny, dlatego to takie ważne! - Poszłam prosto do domu. Ciotka rozgniewała się na mnie, ponieważ tak długo mnie nie było. No i uszargałam ubranie. Rikard pachylił się ku dziewczynie. - Czy to pani je wyczyściła? - Nie, moja ciotka Kamma... Ona nazywa się właściwie Karen Margrethe Dahlen. Mieszkamy w Bakkegarden. To ona wyczyściła moje rzeczy. - A co pani robiła? Czy dotykała pani czegoś po powrocie do domu? - O, tak, oczywiście. Chociaż właściwie nie... Miała irytujący zwyczaj zaprzeczania samej sobie, jak gdyby sama nie wierzyła w to, co mówi, lub sądziła, że nikt inny w to nie uwierzy. - Ciotka Kamma zabrała moje rzeczy, a ja chciałam iść do swega pokoju. Mam oddzielną łazienkę i chciałam się wykąpać, bo myślałam o tej okropnej wysypce, ale za- dzwonił telefon. - Miała pani rację, panno Dahlen - stwierdził Rikard wstając - że chciała pani się wykąpać. Zawiozę teraz panią do szpitala, na oddział izolacyjny, jest tam kilka osób, które miały kontakt ze zmarłym. Tam jeszcze będziemy mogli porozmawiać. No i musi nam pani powiedzieć, gdzie możemy znaleźć pani ciotkę. - Moją... ciotkę? - Tak, to ona przecież zajęła się pani ubraruiem i zagraża jej wielkie niebezpieczeństwo. Gdzie ona jest? - Ależ to... to niemożlime - odparła Vinnie słabym głosem. Ciotka Kamma? Na miłość boską, ona mi tego nigdy nie wybaczy! Ta myśl przesłoniła Vinnie wszystko. Niebezpieczeń- stwo zachorowania na ospę, przymusowe zamknięcie... Wszystko przestało mieć znaczenie w oblicau groźby, że ciotka Kamma się rozgniewa! No i przecież Vinnie złożyła świętą przysięgę, że nigdy nie powie nikomu o tajemniczej skalnej grocie. Nie zdradzi gromadki wybranych Pana! Co miała teraz począć? ROZDZIAŁ VI Ulice Halden opustaszały, jedynie garstka wałęsających się beztrosko młodzieńców świadczyła o tym, źe miasto nie jest całkiem wyludnione. Nikt poza nimi nie ośmielał się opuszczać domu. Powszechnie uważano, że gdzieś, w jakimś pankcie miasta, chodzi po ulicach drobna, ubrana na szaro kobieta, rozsiewając wokół siebie śmierć. Wysłuchiwano komunikatów radiowych i śledzono, co piszą gazety, nie omijano najświeższych wiadomości wy- wieszanych w gablotach redakcyjnych. Policja "złapała" jedną z poszukiwanych kobiet. Świetnie, przynajmniej tę jedną zamknęli! Taki był pogląd na sprawę ludzi stojących z boku. Nie zastanawiali się, jak czują się ci w zamknięciu! Bezpośrednio zagrożonych było dziewięć pojedynczych osób, a także dwie grupy: dwumastu marynarzy na po- kładzie "Fanny" i sześćdziesiąt dwoje "wybranych". Z owych dziewięciorga Willy Matteus nie żył. Herbert, Gun i Wenche Sommer zostali odnalezieni i odizolowani, tak samo jak Ingrid Karlsen i Kalle, kierowca ciężarówki. A teraz dołączyła do nich Vinnie Dahlen. Pozostawały jeszcze dwie osoby: Kamma Dahlen i Agnes. I wierni pastora Pruncka zgromadzeni w świętej grocie, o nich jednak Rikard Brink nic nie wiedział. Vinnie nie śmiała wyznać prawdy, przecież złożyła przysięgę. Podjęcia decyzji nie ułatwuała jej wcale obietnica kogoś ze szpitalnego personelu, że gdy tylko odnajdą ciotkę, Vinnie będzie dzielić z nią pokój. Na samą tę myśl lodowaty dreszcz przenikał Vinnie od stóp do głów. Wszystkih odizolowanych zgromadzona na niedużym oddziale mieszczącym się w odrębnym pawilonie szpital- nym. Ciasnota sprawiała, że nie mogli się całkowicie odseparować, lecz w miarę możliwości starali się siebie unikać, co zresztą im polecono. Traktowali się nawzajem jak zadżumieni, bali się do siebie zbliżać. Mieli wrażenie, że zostali uwięzieni w jednej klatce ze śmiercią, pozbawieni jakiejkolwiek możliwości ucleczki. Gun Sommer siedziała w kąciku popłakując w rozpaczy. Wydawało jej się, że żyją w zamkniętym świecie, a wszyscy ludzie odwrócili się do nich plecami. Skazano ich na śmierć, a ludzi spoza tego zaklętego kręgu nic a nic to nie obchodziło, byle tylko oni sami pozostawali bezpieczni. Nikt nie interesował się losem zarażonych. "Szkoda ich, oczywiście, ale sami przecież sobie winni, jeśli byli na tyle głupi, że..." Ich to nie dotyczyło. I Wenche, mała Wenchc! Że też ona musiała się tutaj znaleźć! - Przestań zawodzić! - warknął zirytowany Herbert. - To w niczym nie pomoże. - Gniew też się do niczego nie przyda - parsknęła w odpowiedzi. W takich warunkach małżeństwo wystawione zostaje na ciężką próbę. Związek dwojga ludzi albo się umacnia, albo też od dawna panująca niezgoda przeradza się w otwartą wojnę. Herbertowi skończyły się papierosy, a jakiś lekarz- -idiota bezwstydnie odmómił mu dostarczenia nowych. "Niech pan wykorzysta szansę, by rzucić palenie. To naprawdę wspaniała okazja!" Ale Herbert nie chciał rzucać palenia. Uważał, że nonszalancko trzymany w ustach papieros dodaje wdzięku. Oczywiście mógł rzucić palenie w każdej chwili, ale po cóż miałby to robić? Papieros nazywano gwoździem do trum- ny, ale to przecież czysty nonsens! Od papierosów nikt jeszcze nie umarł! Co mógł poradzić na to, że stał się niespokojny i marudny? Każdy by tak zareagował na takie więzienie. Gorzej, że musiał zrezygnować ze swego codziennego kieliszeczka! Nie mówił o tym, rzecz jasna, głośno, ale czuł gwałtawne ssanie na myśl o czymś mocniejszym. Dość często zdarzało się, że składał dłoń, jak gdyby chciał chwycić za kiefiszek, a okazywało się, że na stole stoi tylko karafka ze wstrętną wodą! - Nie pojmuję, dlaczcgo muszę tu siedzieć - utyskiwał dalej Herbert gderliwym tonem. - Pomyśleć tyłko, ile okazji mi przepadnie! A ja nawet nie dotknąłem tego przeklętego całowieka. Poza tym jestem szczepiony. To zamach na wolność osobistą jednostki! - Takiej starej szczepionce nie można ufać! - załkała Gun. - Z nas tylko Wenche jest w pemnym stopniu bezpieczna, dzięki ci, dobry Boże. Wszyscy zostali teraz zaszczepieni ponownie dla spraw- dzenia, czy zareagują. Gdyby tak się stało, oznaczałoby to, że poprzednia szczepionka jest bezwartościowa, a to bardzo źle wróżyło. Ingrid stała przy oknie i wyglądała na zimowe miasto, szarobure, z brudnymi plamami śniegu. Tego dnia co prawda trochę się ociepliło i ulice pokryły się błotnistą mazią topniejącego śniegu. Był pierwszy dzień lutego, wiosna wydawała się niesłychanie odległa. Ingrid uporczywie nękała straszna myśl: Nigdy się stąd nie wydostanę, ten pobyt będzie trwał wiecznie. Nigdy już nie zobaczę niczego poza tymi brunatnozielonymi ślada- mi, przedzielonymi w połowie ciemnobrązową listwą. Pajęczyny w kątach ze zwieszającymi się długimi nićmi... I ci ludzie, z którymi nic mmie nie łączy! Ta pani, co ciągle płacze, i jej naburmuszony mąż, stale na nią krzyczy. Podobno jest zawodowym komikiem, ale niewiele poczucia humoru nam okazuje. Ich córka jest taka niecierpliwa, marudzi, nudzi się, ale trudno ją obwiniać, to przecież jeszcze dziecko. I ta nowa, samotna kobieta, która przemyka się pod ścianami i boi się choćby pisnąć. Jak ktoś potrafi w ogóle z nią rozmawiać? Dobrze, że mam Kallego! Jest miły, da się z nim przpnajmniej pogadać. Choć on trzyma się na dysnans, jest jakby bardzdej przytłumiony niż zwykle, a czasami wygląda na przerażonego. No i bez przerwy wzdycha do piwa. Oczywiście tu go nie dostanie. Karmią nas takim monotonnym szpitalnym jedzeniem, klopsiki rybne i wod- niste ziemniaki albo mięso bez smaku i rozgotowane warzywa. Ale trzeba przyznać, że wszyscy traktują nas życzliwie. Ten młody policjant często tu zagląda i najczęściej roz- mawia z tą nową. Najwyraźniej usiłuje coś z niej wyciągnąć, bo już kilka razy słyszałam, jak dziewczyna podniesionym głosem mówiła: "Powtarzam przecież, że nie wiem!" Wydaje mi się, że ona kłamie, jest z tych, co to nie potrafią łgać. Kiedy mu odpowiada, składa ręce, jakby prosiła o wybaczenie. Najwidoczniej jest bardzo religij- na. Kiedy się tu zjawiła, miała ze sabą psa, ale nie po- zwolono jej go zatrzymać. Zajęła się nim pielęgniarka, zwierzak musi odbyć kwarantannę. Ładny pudelek, taki miły i grzeczny. Szkoda, że nie może być razem z nami, poprawiłby trochę nastrój. O Boże, jak to się dalej potoczy? Vinnie gryzły straszliwe wyrzuty sumienia. Bóg postąpił bardzo niesprawiedliwie, stawiając ją przed takim dylema- tem! Powinna wyjawić miejsce pobytu ciotki Kammy, ale przecież złożyła przysięgę milczenia, przyrzekła, że nie zdradzi sekty, a poza tym Bóg obiecał, że wszyscy ucznio- wie pastora przeżyją! To znaczy, że w pieczarze są bezpie- czni, dlaczego więc miałaby ujawniać miejsca ich pobytu? Bóg trzymał chroniącą dłoń nad ciotką Kammą, nie miało więc żadnego znaczenia, że nie została zaszczepiona. Vinnie była szczepiona. W Świątyni, zgromadzeniu pastora Pruncka, uznano to za grzech, za przejaw nieufno- ści wobec Boga. Nic nie mogła temu zaradzić, ale teraz właściwie radowała się, że rodzice w jej dzieciństwie byli - choć bezbożni - tacy zapobiegliwi. O, znów pszyszedł ten młody policjant, znów jej szuka! Jest taki miły i tak z nią rozmawia, jakby miała jakąś wartość jako człowiek, ale dlaczego cały czas musi pytać o ciotkę Kammę? Czy tak trudno mu pojąś, że ciotka w rękach pastora jest najzupełniej bezpieczna? Rikard Brink postamowił zmobilizować wszystkie siły i znów zabrać się do wypytywania tej prostej kobiety. Oczywiste było, że kłamie, ale dlaczego nie chciała zdradzić miejsća pobytu ciotki? Czyżby ukrywała jakąś zbrodnię? Nie mógł w to uwierzyć. Lavinia Dahlen była zbyt ostrożna i nieśmiała, by mogła popełnić jakieś przestęp- stwo. Skinął głową innym. Herbert, widząć go, gwałtownie zerwał się z miejsca. - Żądam należnego mi prawa, panie stójkowy - oświad- czył opryskliwie, a Rikard nie dbał o to, by wyprowadzić go z błędu, że od dawna już nie jest stójkowym. - Jakiego prawa? - spytał przyjaźnie. - Być traktawanym jak człowiek! Nie macie prawa zamykać mnie tu i odmawiać czegoś tak normalnego jak zwykły papieros. Nie przywykłem do tak nędznego stan- dardu, rozumie pan! Rikard zapytał spokajnie, z troską: - Pan przywykł pewnie wypijać kieliszek albo dwa do jedzenia? I fikołka przed snem? - Może i tak! - Na cóż, żyćie artysty przynosi niestety wieie pokus. Pańskiej wątrobie na pewno dobrze zrobi parotygodniowy odpoczynek. Herbert pokraśniał na twarzy. - Pan jest taki sam jak lekarze! Wydaje się wam, że pozjadaliście wszystkie rozumy! Obrócił się na pięcie i odszedł. Gun Sommer zawołała zduszanym głosem: - Panie konstablu, kiedy się dowiemy? - Kiedy upłynie okres wylęgania. To już niedługo, kiłka dni przecież minęło. Gun znów uderzyła w płacz. - Na cóż, panno Dahlen - zwrócił się Rikard do Vinnie. - Może przejdziemy do pani pokoju. Vinnie szła za nim, jakby miała wstąpić na szafot. Usiedli w niedużym, ciasnym pokoiku. Rikard głęboko zaczerpnął powietrza i na wydechu oznajmił: - Ponieważ nie chce pani powiedzieć, gdzie przebywa ciotka, dla jej dobra sami podjęliśrny poszukiwania. - Och, nie! - jęknęła Vinnie. - Ona się na mnie rozgniewa! Strasznie! Och, nie macie pojęcia, jaka ona potrafi być! Rikard przyglądał się jej badawczo. - Jeśli pani sobie tego nie życzy, nie będzie pani musiała mieszkać z nią w jednym pokoju. Odniósł wrażenie, jakby z ramion dziewczyny spadł wielki ciężar, jakby przestała się czuć odpowiedzialna za wszystkie nieszczęścia świata. - Naprawdę? Naprawdę mogę tego uniknąć? - Oczywiście! Nie jesteśmy pzzecież... Ależ, moja dro- ga! Virmie wybuchnęła płaczem, rozszlochała się tak bar- dzo, że Rikard się przeraził. - Moja droga! - powiedział zdziwiony. - Wygląda na to, że nie czuje pani strachu przed ospą, natomiast ciotki śmiertelnie się pani boi! Vinnie nie zdołała odpowiedzieć, dalej rozpaczliwie płakała. - Naprawdę bardzo mi przykco - powiedział ze współ- czuciem. - Potrzebuje pani chyba ramienia, na którym mogłaby się porządnie wypłakać, ale w okresie kwarantan- ny nie wolno mi się da pani zbliżyć, ponieważ jako jedyny mogę się zająć dochadzeniem. Byłem nie tak dawno szczepiony. - Ach, oni odrzucą ciotkę Dammę, a ona nigdy mi tego nie wybaczy! Nigdy! O, wolałabym umrzeć, boję się dalej żyć! - Cicho, cicho, pani jest jeszcze młoda, przed panią całe życie, nie wolno tak myśleć! Mój ty świecie, jak to niezgrabnie brzmi, same wy- świechtane frazesy! Rikard postanowIł nadać swoim sło- wom bardziej osobisty ton: - Proszę teraz trochę odpocząć, a później znów poroz- mawiamy o tej starszej damie z przystani. - Ale ja nie mam już nic więcej do powaedzenia. - Musimy teraz pomówić o szczegółach, bo, niestety, nie natrafiliśmy nawet na najdrobniejszy ślad. Tak bardzo chciał pocieszyć tę prościutką dziewczynę, ale jedyne, co potrafił jej afiarować, to wytarte słowa, których ona i tak zdawała się nie słyszeć. Nagle coś mu się przypomniało: - Pani wyraziła się, że oni odrzucą pani ciotkę? Kogo miała pani na myśli? Vinnie tylko energicznie potrząsnęła głową i Rikard zrozumiawszy, że dziewczyna nie chce lub nie może odpowiedzieć, wstał. - No cóż, teraz musi nam pani udzielić bardzo konkret- nej pomocy. Byliśmy w Bakkeggrden, dzwoniliśmy do drzwi, ale nikogo nie ma. Musimy dostać się da środka i jak najprędzej zdezynfekować dom. Bardzo proszę, by dała nam pani swoje klucze i dokładnie opisała, w których pomieszczeniach przebywała w ciągu ostatniej godziny spędzonej w domu. Cieszyłbym się także, gdyby przypo- mniała pani sobie, co robiła i dokąd chodziła pani ciotka, czego obie dotykałyście i wszystkie podobne szczegóły. Vinnie skinęła głową i zdusiła łkanie. Z zaczerwieniony- mi od płaczu oczyma, z błyszczącym nosem zaczęła opowia- dać, starając się zrelacjonować wszystko możliwie najdok- ładniej. Bardzo poważnie potraktowała swoje zadanie. Rikard był w pełni usatysfakcjonowany wyjaśnieniami Vinnie i nie omieszkał jej o tym powiedzieć. Sądząc po wyrazie jej twarzy, po raz pierwszy w życiu spotkała ją za coś pochwała. Znów ogarnęła go ochota, by wyciągnąć rękę i pogładzić ją po policzku, okazać zrozumienie. Nie wolno mu jednak było tego robić. Szkoda, bo ta kobieta naprawdę potrzebowała choćby odrobiny życzliwości. Ufnie przekazała mu klucze, będące w depozycie u siost- ry przełożonej, i Rikard opuścił jej pokój. Poprosił pielęg- niarkę, by miała oko na dziewczynę, depresja taka jak u niej mogła okazać się niebezpieczna. Rikard zabrał ze sobą dwóch mężczyzn ze służb medycz- nych, którzy przez cały czas zajmowali się dezynfekcją rozmaitych miejsc. W poczuciu, że naruszają czyjąś prywat- ność, wkroczyli do opustoszałego Bakkegarden. Rikard ruszył przodem, wskazując punkty krytyczne, którymi należało zająć się ze szczególną starannością, W oczekiwaniu aż pracownicy uporają się z robotą, przeszedł do salonu. A więc tak mieszkała ta młoda kobieta, której wiek trudno określić. Była taka anonimowa, jakby starała się zatrzeć po sobie wszelki ślad, bez czasu, bez wieku, bez jakiegokolwiek szczególnego znaku. Nawet tu, w pokoju, który określała jako swój, także nie było żadnych śladów jej obecności. Spostrzegł natomiast bardzo wyraźne wpływy dominującego, skraj- nie konwencjonalnego smaku ciotki, poglądów pani Dahlen na to, jak powinien wyglądać dom ludzi z wyż- szych sfer. Był on zupełnie inny od gustu Rikarda. W myślach porównywał wnętrze z przytulną Lipową Aleją. Rozmyślania przerwał mu mężczyzna, który przyszedł z hallu, niosąc w tęku złożony papier. - Znalazłem to na podłodze w garderobie, w rogu. Nie byłem pewien, czy panna Dahlen tego dotykała, dlatego na to zerknąłem. Wydało mi się dość tajemnicze i uznałem, że chyba powinna na to popatrzeć policja. Rikard wziął od niego list, któty Kamma napisała do swego syna. Hans-Magnus najprawdopodobniej zgubił go, gdy z cywilnego ubrania przebierał się w mundur. Z początku treść listu wydała się Rikardowi bezładną plątaniną zdań, wkrótce jednak zaczęła nabierać znaczenia. Udajemy się więc do cudownej Świątyni pastora Pruncka - napisa- no - i zabieramy ze sobą małego Blancheflora. Ale pies się przecież odnalazł. No cóż, przynajmniej wie choć odrobinę więcej o miejscu pobytu pani Dahlen... Gdy nastąpi Dzień sądu... Jaki Dzień Sądu? Pojechać do Sarpsborg. Nowy adres Lavinii. Stara szyfoniera. Zniszczyć kopertę. Niegroźni świadkowie. La- vinia ma nie płacić pastorowi Prunckowi trybutu? Co to, na miłość boską...? - Skończyliście już z tym telefonem? - Tak, tak. Rikard zadzwonił do szpitala i poprosił o podanie nowego adresu Lavinii Dahlen. Pozostawił dom pod opieką dwóch pracowników służb sanitarnych i pobiegł do samo- chodu, by wyruszyć w drogę do Sarpsborg. Wydawało mu się, że zna ją już na pamięć. Rikard przybył we właściwym momencie. Gospodyni popatrzyła na niego zdumiona. - Ale w pokoju panny Dahlen jest już jeden pan! Jej kuzyn. Panna Dahlen jednak jeszcze nie przyjechała, a miała tu być już dawno temu. Bardzo cenię sobie punktualność... - Panna Dahlen jest chora. - Ach, tak! No cóż, nie mogę trzymać dla niej pokoju w nieskończoność, inni chętnie go wynajmą. - Jestem z policji. Czy mogę obejrzeć ten pokój? - Policja? W moim domu? Co... - Proszę mnie zaprowadzić do pokoju panny Dahlen! Nareszcie mógł wejść. Na dźwięk jego kroków Hans-Magnus obrócił się gwałtownie i niezdarnie wetknął do kieszeni jakiś papier. Stał ptzy pięknej starej szyfonierze. Rikard zauważył odstającą tylną płytę. - Hans-Magnus Dahlen? - Hans-Magnus Olsen. - Policja z Halden. Czy mogę zobaczyć list, który właśnie wsunął pan do kieszeni? - To list prywatny. - Do Lavinii Dahlen, ptawda? Prosiła mnie, bym przyjechał tu i go zabrał. Był to blef, lecz Hans-Magnus, choć z wahaniem, dał się nań nabrać. Bardzo, bardzo niechętnie oddał wygniecione już papiery. Rikard przeleciał wzrokiem list babci do Vinnie i tes- tament. Hans-Magnus odzyskał już równawagę i powiedział szybko: - Właśnie miałem przekazać to Vinnie, niepotrzebnie więc się pan fatygował. - Wcale tak nie uważam - odparł Rikard gniewnie. - Czy Vinnie prosiła pana o przywiezienie papierów? - Oczywiście! - Vinnie nic o tym nie wie. A tak w ogóle to radziłbym uważać i nie rozsiewać papierów gdzie popadnie. - Rikard zamachał mu przed nosem listem od Kammy. - Pan i pańska matka będziecie mieli z tego powodu do czynienia z policją. - Ale ja przecież trzymam stronę Vinnie! To chyba jasne! - Raczej trudno to będzie udowodnić, zwłaszcza że próbawał pan ukryć przede mną testament. Ale przejdźmy do innej sprawy: czy nocował pan dziś w domu? - Nie, zajrzałem tylko na chwilę, by się przebrać, i to w dodatku wczoraj. - Czy wielu rzeczy pan dotykał? - Prawie niczego, tylko tego listu. Bardzo mi się spieszyło. - Wobec tego pojedzie pan ze mną do Halden i pozwoli, by pana ubranie zostało zdezynfekowane. Pan był szczepio- ny, prawda? - Owszem, niedawno, tuż przed wojskiem. A skąd to pytanie? - Może się pan z tega cieszyć! Panna Vinnie Dahlen zetknęła się z ospą i jest teraz w szpitalu, odizolowana od ludzi. - Do diabła! - A my poszukujemy pańskiej matki, zajęła się czysz- czeniem ubrania Vinnie po powrocie do domu. Gdzie ona teraz jest? - Matka? Do kroćset, na pewno u najświętszego Prunc- ka. - Tyle to i ja zrozumiałem. Ale gdzie to jest? - Nie mam pojęcia. To taka wielka tajemnica, że pewnie sami nie wiedzą. Ja nie jestem członkiem tej sekty. No co, policjantku, idziemy? W "świątyni"" czyli w skalnej grocie, członkowie sekty z zapartym tchem wsłuchiwali się w głos z radia. Wilgoć kroplami spływała ze skalnych ścian, skapując z melodyj- nym dźwiękiem. - "Powtarzam komunikat: Wdowa Karen Margrethe Dahlen praszona test o natychmiastowe zgłoszenie się na policję lub do lekarza, ponieważ zetknęła się z wirusem ospy i mogła się zarazić". Powoli wzrok wszystkich obecnych przenoslł się na Kammę. Wyczuwała płynący ze spojrzeń lodowaty chłód, odrzucenie. Została wyklęta. Radiowy spiker miał w zanadrzu jeszcze jedną informa- cję: - "Poniewaź wiadomo, że Karen Margrethe Dahlen nie była szczepiona przeciw ospie, niezwykle istotne jest, by natychmiast porozumiała się z władzami. Dla swojego dobra i ze względu na tych, z którymi będzie miała ewentualny kontakt". Jęk przerażenia niby jednogłośny krzyk wyrwał się z gardeł wybranych pastora Pruncka. Odsunęli się od Kammy na wiele metrów, miała wrażenie, że nagle stoi sama w opustoszałej sali. Pastor uniósł ramię w jej kierunku, dłoń zacisnął w pięść. - Anatema! - wrzasnął. Znaczyło to tyle co klątwa i właściwie było pojęciem z religii katolickiej, ale Prunckowi było wszysko jedno, skąd czerpał wyrażenia, którymi mógł zaimponować. - Odejdź stąd, skalana kobieto, odstąp od świętych Pana! - grzmiał. - Ale ja... ja jestem przecież tutaj bezpieczna - broniła się Kamma. - Przecież my należymy da wybranych! To my przeżyjemy! Sytuacja była dośt kłopotliwa, bo prawdę powiedziaw- szy pastor uważał za bardzo nieprzyjemne to, iż śmiertelne niebezpieczeństwo, które miało porazić tylko niewiernych, pozostających poza miejscem schronienia sekty, znajdowa- ło się teraz tylko wśród mich, zgromadzonych w pieczarze. Na jakie próby wystawla ich Pan? Ale pastor Prunck zawsze twierdził, że z każdej sytuacji jest wyjście. Także i teraz. - Nie mówię o zarazie, kobieto! My jesteśmy panad nią, ona nas nie dotknie! Ale pani zdradziła miejsce naszego pobytu! Pani albo pani bratanica! Wśród zgramadzonych podniosły się głosy przyznające rację pastorowi. - Chyba tak nie jest - odparła Kamma drżącym głosem. Jej wzburzenie nie miało granic, było to największe upokorzenie, jakiego doznała w życiu. Vinnie za to od- pokutuje! - Nie przypuszczam, by Lavinia ośmieliła się powiedzieć, gdzie jesteśmy. Sami słyszeliście, poszukiwali mnie, nie wiedzieli, gdzie przebywam. - Nic to nie pomoże - oznaymił Prunck, uparcie trzymając się swęgo zdania. - Mogą zacząć szukać, wypyty- wać ludzi, aż wreszcie trafią na nasz ślad. Proszę natych- miast opuścić świątynię, pani Dahlen. I wszyscy się spodzie- wamy, że miejsce naszego pobytu nadal pozostanie tajem- nicą. Dlaczego miałabym milczeć? pomyślała Kamma. Czy wy nie zdradziliście mnie w chwili, kiedy najbardziej was potrzebowałam? Pewnie zapomniała już, że ona sama zdradziła Vinnie w podobny sposób. A może nie dało się tego porównać? Vinnie była osabą pozbawioną jakiejkolwiek wartości, podczas gdy ona, Kamma, należała do najważniejszych członków sekty. Tak przynajmniej sama uważała. Na nic jednak zdały się protesty. Z podniesioną głową, choć policzki pokryły się czerwonymi plamami, musiała opuścić grotę, zabierając wszystkie swoje rzeczy. Przytar- gała tu pokaźny ekwipunek, lecz współwyznawcy stanow- czo nalegali, by zabrała ze sobą każdy najmniejszy drobiazg z dotkniętych zarazą rzeszy, musiata je więc szybko, byle jak spakować. Z węzełka wystawało żałosne prześcieradło, zamiatając z podłogi kurz. Bramy raju zamknęły się za nią z przerażającym hukiem. Kamma oczywiście nie zgłosiła się na policję. Odrobinę godności miała wszak prawo zachować. W domu oporządziła się co nieco. Przełknąwszy naj- boleśniejsze upokorzenie, zadzwoniła na komisariat. Tele- fon odebrał Rikard. Dumnie, jak przystało damie z wyższych sfer, wydek- lamowała: - Mówi Karen Margrethe Dahlen. Słyszałam przez radio, że życzycie sobie mojej wypowiedzi w związku z pewną sprawą. Do tej pory byłam nieosiągalna, ale teraz pozostaję do waszej dyspozycji. Przyjmuję w domu o pierwszej. Proszę o punktualne przybycie, mój czas bowiem jest bardzo cenny. Odłożyła słuchawkę, zanim osłupiały Rikard zdążył cokolwiek powiedzieć. Co za potwór! pomyślał. Ale spuści z tonu, kiedy zrozumie powagę sytuacji. I od nowa trzeba dezynfekować Bakkegarden! Do diabła! Zaczął odczuwać sympatię dla poniewieranej Vinnie. Sympatia ta przybrała znacznie na sile, kiedy przyszedł do Bakkeggrden, gdzie natychmiast otoczył go duszący zapach korzermych perfum, unoszący się niczym obłok nad nadętą władczynią. Melodyjnym głosem poprosiła, by wszedł do "bawialni". Rikard nie wiedział, że takie pokoje jeszcze istnieją. Właściwie przez cały czas odczuwał dla Vinnie ciepłą sympatię, a dokładniej mówiąc - współczucie dla ludzkiej istoty, która nie uważała się za godną, by żyć na tym świecie. Do tej pory jednak wydawała mu się zbyt bezbarw- na, by mógł się bardziej nią zainteresować. Teraz lepiej zrozumiał postawę dziewczyny, skazującej się na samozagładę. Karen Margrethe Dahlen natychmiast przejęła konwersację, która właściwie zmieniła się w mono- log. - Tak, tak, słyszałam, jakiego piwa nawarzyła sobie ta okropna bratanica mego męża. Mój rozum nie pojmuje, jak mogła zbliżyć się do takiego byle kogo! Z mego domu powinna wynieść naprawdę odpowiednie wychowanie, ale powiem panu, ona jest niepoprawna. Nie-po-praw-na! O ile dobrze zrozumiałam, to on był marynarzem. Jak mogła! Ale zapowiadam panu, konstablu, dostanie porządną nau- czkę, kiedy tylko wróci do domu. Kamma musiała nabrać oddechu, Rikard wykorzystał więc okazję, by wtrącić słowo: - Nie zapominajmy, że udzieliła pomocy potrzebujące- mu. Ale to teraz nie ma znaczenia. Ważniejsze jest pytanie: czy była pani szczepiona, pani Dahlen? Kamma z dumą wysunęła brodę. - Oczywiście, że nie! Zabraniają tego moje chrześcijań- skie poglądy. - Sądziłem, że to pani rodzice o tym decydowali. Zapłoniła się. - Tak czy inaczej nie jestem szczepiona. - Szkoda. W takim razie pojedzie pani ze mną do szpitala, do izolatki. - Nie widzę takiej potrzeby. Sama dam sobie tutaj radę. - Tu nie chodzi tylko o panią, pani Dahlen. Stanowi pani zagrożenie dla innych, dopóki... - Miał już na końcu języka "chodzi luzem", ale szybko poprawił się i dokoń- czył: - Dopóki porusza się pani między ludźmi. Z miną, jakby okazywała mu najwyższą łaskę, skinęła głową. ROZDZIAŁ VII Sąsiedzi Olavy i Agnes z ulicy Fortecznej siedzieli w kuchni przy kawie. Na stole stało modne ostatnimi czasy ciasto o tropikalnym aromacie. Byli to starsi ludzie, którzy, choć twierdzili, że nie pchają nosa w cudze sprawy, to bardzo lubili wiedzieć, czym zajmują się inni. - Okropnie głośno dziś stukają u sióstr Johansen - stwierdził mąż, siorbiąc gorącą kawę. - Słyszałam to już wczoraj - powiedziała żona między jednym a drugim łykiem. - Ciekawe, co robią. Nie widziałam żadnych robotników. - Kogo? Kobieta przełknęła. - Robotników. Psa też nie widziałam. - Racja. Może go zastrzelili. - To dobrze, nie będzie sikał na naszą ścianę. - No właśnie. Zapadła cisza, co prawda względna, bo oboje głośno siorbali i mlaskali. - Ustało. - Nareszcie - odetchnęła kobieta. - Brzmiało jakby z głębi domu. Może z łazienki. - One przecież nie mają łazienki - parsknął mąż. - Myją się nad kuchermym zlewem, a ubikację mają na podwórzu. - No tak, ty to świetnie wiesz. - Wcale się nie gapię na ich kuchnię, jeśli ci o to chodzi. - Nie? A dlaczego tyle siedzisz w wychodku? Stamtąd można zajrzeć do ich kuchni, przez szpary w ścianie i dalej przez podwórze. - Nie pleć bzdur, babo! Ten "przyjemny" dialog przerwało im ponowne stuka- nie, tym razem słabe i nieregulame. - Jakby ktoś walił w rurę. - Mnie tam wszystko jedno - stwierdził mąż, zły z powodu krytyki, jaka go spotkała. - Nie obchodzi mnie to. Wyszedł w poczuciu urażonej godności. Co ta kobieta sobie właściwie myśli? Jego oburzenie wywołał oczywiście fakt, że został złapany prawie dosłownie na gorącym uczynku. Koniec z tym długim przesiadywaniem w podwórzowym wychod- ku, koniec z przyjemnościami, gdy w tajemnicy przez szpary między deskami podglądał Olavę. Na Agnes nie było co patrzeć, poza tym zawsze przed myciem zaciągała zasłony. Ale za to Olava! Przypuszczał, że ona o nim wie, bo podczas wieczornej toalety od czasu do czasu zerkała w jego stronę. Stawała pod kuchenną lampą w samej tylko jasno- czerwonej halce, która nie sięgała jej zbyt nisko, i tak rozpustnie myła się myjką tam na dole, jakby to tarła ją męska ręka. Była tak pociągająca, taka pulchna! Jego żona nazywała ją tłustą krową, ale tak przyjemnie było na nią patrzeć. Pragnął uszczypnąć te rozłożyste uda, ścisnąć wielkie piersi. No i on wcale jeszcze nie miał takiej sklerozy, potrafił stojąc tak i patrząc, dogodzić sobie. Bo żona już więcej nie chciała tego robić. To nie dla nas, staruszków, mawiała, kiedy wyciągał do niej rękę. Twierdziła, że to bezbożne, sama więc sobie winna. Ale od jakiegoś czasu nie widział już "tłustej Olavy". W domu świeciło się światło, najwyraźniej więc ktoś tam był. Trudno, od tej pory przestanie ją podglądać. Szkoda, ale nie może dać żonie powodów do gadania. Pospiesznie wrócił do domu. Nic go nie obchodzi, co znów wymyśliły sąsiadki. Agnes pokonując zawieję wyszła na spacer z Doffenem. Ślady stóp i małych łapek na śniegu świadczyły o częstych wyprawach. Znała już wgsepkę jak własną kieszeń, zimowe plaże, opustoszałe letnie domki. Puste, bez życia... - Musimy znaleźć drewno, Doffen - mówiła Agnes głosem, w którym coraz wyraźniej dźwięczał strach. - W domku niedługo już się skończy. Że też Olava o tym nie pomyślała! Zatrzymała się, spoglądając na stalowoszare morze. - Dlaczcgo oni nie przyjeżdżają, Doffen? Kiedy wre- szcie tu będą? Jedzenie przygotowałam już wiele dni temu. Ciasteczka całkiem sczerstwiały, a ja nie mam z czego piec. Bezradnie popatrzyła na Singlefjord. - Wkrótce i dla nas nie będzie jedzenia, ani jedzenia, ani drewna. Na co komu wtedy pięknie wgsprzątany dom? Drżała z zimna w przenikliwym wietrze od morza. Najbardziej niepokoiły ją przypominające grypę objawy, które odczuła dziś rano, choroba to najgorsze, co mogłoby się jej teraz przytrafić. Myślała o Doffenie, jak piesek da sobie wtedy radę? - Dlaczcgo Olava nie przyjeżdża z Brandtami? - użaliła się raz jeszcze. - Chodź, Doffen, poszukamy opału. Pies z ożywieniem skakał wokół jej nóg. Wspaniale było biegać bez smyczy. Na razie nie miał żadnych trosk. Agnes schyliła się i pogłaskała małego teriera. Pło- miennie czerwony kapelusz spadł jej z głowy, nasadziła go z powrotem, wzdychając z niechęcią. Nie cierpiała go, wiedziała, że jest śmieszny, w dodatku nawet nie grzał. - Dzięki Bogu, że mam ciebie, Doffen - powiedziała z czułością. - Inaczej chyba bgm oszalała w te ciemne noce. Spróbujemy jakoś sobie poradzić, ty i ja, dopóki nie przyjadą. A przyjadą na pewno, przekonasz się! Sama jednak powoli zaczynała w to wątpić. Miasto trwało w okowach strachu. Policja nie zdołała jeszcze odnaleźć starszej damy w szarym kapeluszu i szarym płaszczu. Masowe szczepienia ruszyły pełną parą. Zdarzało się, że brakowało szczepionki, ponieważ także inne miasta i miejs- cowości południowej Norwegii musiały ją na żądanie mieszkańców sprowadzać z centralnego magazynu. W Hal- den wybuchła wtedy histeria, niektórzy uciekali z miasta do krewnych i znajomych mieszkająeych gdzieś dalej, by u nich schronić się przed epidemią. Gazety podtrzymując napięcie nie poprawiały ogólnego nastroju. Poszukiwania zaginionej kobiety traktowały jak historię kryminalną i do szaleństwa straszyły ludzi, pisząc: "Ona jest wśród nas, może to właśnie kobieta, która idzie obok ciebie ulicą. Miej oczy otwarte!" Lekarze i policja przyjęli dziesiątki zgłoszeń: doniesienia na sąsiadów, którzy przestali wychodzić z do- mu, a więc na pewno mają ospę, informacje o dzieciach z dziwną wysypką na twarzy (okazującą się zwykłą dziecięcą alergią). Wszyscy widzieli tajemniczą kobietę, lecz wszelkie tropy okazywały się fałszywe. Halden zostało odcięte od świata. Nikt tu nie przyjeż- dżał. Grand Hotel się wyludnił, odwołano seminaria i zawody, nie urządzano przyjęć, sklepikarze mieli coraz większe straty. Okropny czas. Ludzie siadywali w oknach, wyglądając na opustoszałe ulice i nasłuchując sygnałów płynących z głębi własnego ciała. Czy ja przypadkiem nie mam gorączki? A to swędzenie na karku? Te zaognione plamki przy kołnierzyku, czy to naprawdę zwyczajne pryszcze? I ból głowy? Od długiego czytania wieczorem przy marnym świetle? A może od czegoś innego? Silne bóle krzyża to jeden z głównych objawów ospy, a mnie chyba boli krzyż. Tak, boli, naprawdę! Tak oto paniczny lęk dopadał ludzi. Kontakty rodzinne tymczasowo zostały przerwane, bo przecież nigdy nic nie wiadomo! Babcia? Ona jest drobna, ubiera się na szaro. Może zadzwonić i spytać, czy nie wychodziła w szarym ubraniu? O, tam, koło latarni przechodzi właśnie nieduża kobieta. Nie widać jej zbyt wyraźnie, ale jasne jest, że ma na sobie piętno moru! To Śmierć we własnej osobie przechadza się po mieście. I odsuwano się od okna, by Śmierć przypadkiem nie podniosla wzroku i przez szybę nie rzuciła przekleństwa. Tylko najodważniejsi, a może trzeba by powaedzieć: najgłupsi, ośmielali się wychodzić na miasto. Syreny fab- ryczne już nie wyły, wiele zakładów zamknęło bramy, bo większość robotników i tak nie przychodziła do pracy. Nic nie pomagało, że lekarze pisali w gazetach o przesadnej panice. O tym, że ospa nie rozprzestrzenia się tak szybko, a szczepienia gwarantują ochronę. Nikt im nie wierzył. W Sarpsborg krewni Sommerów i Ingrid Karlsen stali się niemile widziani, zwolniono ich nawet z pracy tylko dlatego, że byli spokrewnieni z osobami odizolowanymi i być może nosili w sobie zarazki. Groza rosła z każdym upływającym dniem, zbliżał się czas, kiedy ujawnić się mogły picrwsze oznaki choroby. Wszyscy bez wyjątku ludzie w Halden i Sarpsborg zdjęci byli lękiem. Sprawdzano nadgarstki, czoło, piersi albo też nie oglądano nic ze strachu i unikano patrzenia na swe odbicie w lustrze, odpędzano myśli o gorączce, bólu głowy i krzyża. Tak jak wiele kobiet chowa głowę w piasek, nie dopuszczając do siebie myśli o raku narządów kobiecych czy piersi, tak samo zachowywała się niewielka część mieszkańców obu miast. Oni na pewno nie zachorują na ospę, o, nie, nie oni. Wmawianie sobie fałszywego poczucia bezpieczeństwa jest również formą strachu. Z Halden zniknęto życie. Jakby ludzie całkiem je opuścili. Strach rządził małym miastem u stóp twierdzy Fredriks- ten. W Sarpsborg było podobnie. Strach, rozchodząc się od tych dwu miejscowości jak kręgi po wodzie, docierał też do okolicznych wiosek, dalej w stronę Szwecji, do rzadko zaludnionych wiosek Dalslandu. Jedyna osoba, która mogła uwolnić miasto od paraliżu- jącego lęku, zniknęła bez śladu. Ta, która nosiła w sobie śmiercionośną zarazę. Dama w szarym stroju. Kamma bardzo prędko sprzykrzyła się wszystkim na oddziale izolacyjnym haldeńskiego szpitala. Dyrygowała pielęgniarkami, bez ustanku wydając im polecenia, zażądała własnego pokoju - otrzymała go natychmiast jak wszyscy inni pacjenci. Trudno było z nią wytrzymać. Ze swej separatki dwadzieścia razy dziennie dzwoniła po siostry, jej wysoki, świdrujący głos słychać było na całym oddziale. "To prześcieradło ma wystrzępione brzegi. Tak, tak, ma, proszę tylko przyjrzeć się uważniej! Nie nawykłam do slumsów, siostro!" Któregoś razu stanęła z triumfalnie podniesionym w gó- rę palcem. Biedna pielęgniarka zrozumiała w końcu, że powinna chyba bliżej się mu przyjrzeć, oględziny nie przyniosły jednak żadnego rezultatu. "Kurz!" - zawołała Kamma z gniewną radością. - "Kurz na ściennej listwie". "W każdym razie jest go bardzo niewiele" - odparła siostra. - "Sprzątamy często i regulamie". "Znalazłam kurz tutaj! Tu w kącie. A na suficie są pajęczyny!" "Sufit jest tak wysoko, że trzeba by przynieść drabinę, a wtedy zakłóca się spokój pacjentom." "Wykręty, wszystko to tylko wykręty! To niedopusz- czalne niedbalstwo!" Innym znów razem: "Proszę zabrać to jedzenie i przy- nieść coś przyzwoitego, co nadaje się do przełknięcia!" Pielęgniarka w tym momencie rozgniewała się już nie na żarty i oświadczyła, że nie widzi nic nieprzyzwoitego w porcji puddingu rybnego, a Kamma usłyszawszy to natychmiast zażądała rozmowy z dyrektorem szpitala, by oskarżyć pielęgniarkę o bezczelność. "W moim domu pokojówki musiały nauczyć się stosownego zachowania!" - wołała Kamma dramatycznym tonem. Prawdą jednak było, że właściwie nigdy nie miała pokojówki, żadna bowiem nie wytrzymywała u niej dłużej niż tydzień. Vinnie, gdy ciotka najbardziej dawała się personelowi szpitala we znaki, mądrze trzymała się z daleka. Zastraszona dziewczyna natomiast powoli poznawała się z innymi. Niepewnie i nieporadnie uśmiechała się do przyjaźnie nastawionej Ingrid, która starała się wciągnąć ją do szpitalnej społeczności. Co prawda stosunki panujące na oddziale trudno by nazwać serdecznymi; wszyscy odnosili się do siebie z dystansem. Rodzina Sommerów izolowała się od pozostałych, ale w końcu żona Herberta nie mogła już dłużej znosić jego kwaśnej miny i starając się nie spoufalać, zaczęła szukać towarzystwa dwóch pozostałych kobiet, Vinnie i Ingrid. Kierowca Kalle także trzymał z nimi, choć jego dawna wesołość zanikała w miarę jak narastał strach. Kto na świecie się nami przejmuje? myślała Vinnie siedząc przy oknie i wyglądając na ulicę. Wszyscy tylko się cieszą, że się nas pozbyli. I chyba było to słuszne rozumowanie. Ludzie czuli się bezpieczni, dopóki zagrożenie było odizolowane w szpital- nym pawilonie. Nie zastanawiali się ani chwili, że ci przebywający w zamknięciu doświadczają nieopisanego strachu. O sied- miorgu odbywających kwarantannę nie myśleli nawet jak o ludziach. Gdyby nie kobieta, której w żaden sposób nie dawało się odnaleźć, może naprawdę odctchnęliby z ulgą. W Oslo dyrektor Brandt zapytał żonę: - Jak myślisz, czy powinniśmy zrezygnować z tej zagrody na Hvaler? - Siostry Johansen nie odpowiadają na telefony - stwierdziła żona. - To znaczy, że nie są szczególnie zainteresowane sprzedażą, a my nie wiemy nawet, na której z wysp leży zagroda. Będziemy musieli wybrać spośród innych propozycji. Gdzie masz listę letnich domów? Rikard miał wrażenie, że przcz cały czas drepcze w miejscu. Wszystkie możliwości odnalezienia szarej damy wydawały się już sprawdzone. Gnany desperacją znów poszedł do szpita1a, by poroz- mawiać z Vinnie Dahlen. Ona jako jedyna widziała tę kobietę z bliska. Panna Dahlen była jednak tak małomów- na, że niemal siłą musiał wyciągać z niej odpowiedzi, zwłaszcza że nic nowego nic miała do dodania. Musiał poddać się tradycyjnym zabiegom dezynfekcyj- nym, założyć specjalnie ubranie, by móc wejść na oddział izolacyjny, i wolno mu było rozmawiać z Vinnie tylko z drugiego końca pokoju. Nie sprzyjało to przełamywaniu lodów. Zanim jednak dotarł do niej, obskoczyli go inni. Był człowiekiem z zewnątrz, a przebywający w szpitalu mieli już serdecznie dość widoku dobrze znanych twarzy. No i policjant mógł przynicść nowiny. Tym razcm nic nowego nie miał do przekazania, ale nie umiał opędzić się od ich pytań. Ingrid i Kalle, onieśmieleni, pytania mieli tylko w oczach. Rikard widział, jak miotają się między nadzieją a strachem przed druzgocącą prawdą. Wszyscy pragnęli opuścić szpital, to rzerz oczywista, musieli jednak zostać tu jeszcze przez jakiś czas. Strach nie opuszał ich ani na moment, symptomy choroby mogły pojawić się w każdej chwili. To musi być dla nich straszne, pomyślał Rikard. Herbert Sommer nie był powściągliwy - Jeśli nie wyjdę stąd jutro, to mój kontrakt artysty z agentem zostanie zerwany i stracę masę pieniędzy. Pociągnę pana do odpowiedzialności za każdy grosz, który mi przepadnie z powodu tych fanaberii. Przecież ja nie mam z tym nic wspólnego. Ja siedziałem z przodu, nie dotknąłem nawet tego człowieka, wszystko, co się tutaj dzieje, jest całkiem niepotrzebne. To bezczelność! - Dopóki stanowi pan choćby najmniejsze zagrożenie dla innych, musi pan zostać tutaj i dobrze pan o tym wie, panie Sommer! - Ale przecież już tak nie jest! Zostałem dokładnie wyszorowany, opłukany, wypudrowany, zdezynfekowa- ny, Bóg jeszcze wie co! Jestem czyściejszy od aniołów w niebie! - A gdyby pojawiły się u pana symptomy ospy? - Powiedziałem przecież, że go nie dotykałem! - Owszem, ale zarazki mogły znajdować się w samo- chodzie, Matteus mógł na pana kaszlnąć... - Nie sposób się z panem dogadać - prychnął Herbert i poszedł sobie. Gun Sommer obejmowała córkę ramieniem, jedynie im dwóm pozwolono na bliższe kontakty. - Córeczka jest taka rozdrażniona, panie konstablu. Czy nie może wyjść na trochę na dwór?. Powiedziano nam, że ona jest najbardziej odporna z nas wszystkich. - Bo tak z pewnością jest. Ale na tazie jeszcze nie wolno jej wychodzić. - A jeśli objawy ospy wystąpią nagle u kogoś z nas? Wówczas będziemy musieli zostać tu jeszcze dłużej? - Dlatego lekarze i ja prosiliśmy, byście trzymali się od siebie jak najdalej. W okresie wylęgania choroby nie zarażacie. Ale im bliżej końca tego okresu, tym staranniej zostaniecie odizolowani. Mała Wenche także. Zamieszkacie w osobnych pokojach i nie będziecie mogły się kontak- tować, jedynie rozmawiać przez ścianę. - Ależ ona nie poradzi sobie sama. - Wenche? - Rikard przeniósł wzrok na dziewczynkę. - Myślę, że świetnie da sobie radę. A i pielęgniarki są tu przez cały czas. - Oczywiście, że sobie poradzę - odpowiedziała matce nieco zniecierpliwiona Wenche. Zaufanie, jakim obdarzył ją Rikard, napawało ją dumą. - Nie muszę przez cały czas trzymać się twojej spódnicy. Matka wyglądała na zasmuconą, ale nie mówiła już nic więcej. Nareszcie Rikard mógł pójść do Vinnie. Usiedli we dwójkę w ciasnym pokoiku. Dwuosobowe pokoje prze- dzielono, by zapewnić jak najpełniejszą izolację. Vinnie nie chciała mieszkać w pokoju z ciotką, Rikard świetnie to rozumiał, a poza tym Kamma pełnym głosem żądała osobnego pokoju, zresztą ku uldze wszystkich. Vinnie siedziała bez ruchu, Rikard pochylił się ku niej, opierając łokcie na kolanach, i bezradnie składał i rozkładał ręce. Z tą kobietą wyjątkowo trudno się rozmawiało, wydawało się, że zgubiła gdzieś swoją osobowość. - No tak, panno Dahlen. A może wolno mi będzie mówić Vinnie? Dziękuję. Czas upływa, a ja nadal nie natrafiłem na żaden ślad. Stara kobieta ma niewielką odporność na ospę. Miejmy jednak nadzieję, że była kiedyś szczepiona, choroba będzie przebiegała łagodniej. Ale ona rozsiewa zarazki. Jeśli wystąpi wysypka, bez względu na to, czy łagodna, czy nie, epidemia może przybrać nieprzewi- dziane rozmiary. Musimy ją odnaleźć! Omówmy jeszcze raz przebieg wydarzeń na przystani. Roztrząsali każde słowo, każdy ruch, każdy najdrobniej- szy szczegół - bez rezultatu. Wszystko wiadome było już wcześniej. Vinnie nie mogła przypomnieć sobie niczego nowego. Zapadła cisza. Rikard patrzył na skuloną, zrezygnowaną dziewczynę. Powinien odejść, ale ona sprawiała wrażenie tak przeraźliwie samotnej. - Jak się miewasz? - spytał życzliwie. - Czy trudno jest żyć w zamknięciu? Drgnęła, wyraźnie zmieszana tak osobistym pytaniem. - Nie, właściwie nie - odparła jąkając się. - Ingrid Karlsen jest taka miła, pani Sommer także. I Kalle ze mną rozmawia. Ostatnie słowa wypowiedziała z takim zdumieniem, że Rikard od razu pojął, jak niewielu musiała znać mężczyzn. - Wiesz, Vinnie, przypominasz mi kogoś z mojej rodziny, Marit z Głodziska, tak się nazywała, zanim poślubiła mego krewniaka Christoffera Voldena. Przez pierwsze trzydzieści lat żyła pod wpływem despotycznego ojca. Kiedy wreszcie się od niego uwolniła, niemal przeszła przez piekło, dostosowując się do życia w normalnym świecie. Może uraził Vinnie tym porównaniem, ale chyba tak nie było. Podniosła głowę i popatrzyła na niego ze zdumie- niem, jakby przebudziła się ze snu. Rikard uśmiechnął się leciutko. - Marit jest wspaniałym człowiekiem. Wszyscy bardzo ją kochamy. Pod skorupą nieśmiałości kryło się gorące serce i piękna dusza. Vinnie sprawiała wrażcnie, jakby chciała wykrzyknąć: "Ależ ja też je mam!", milczała jednak wyczekująco. On więc musiał to powiedzieć: - I ty także je masz, Vinnie, jestem o tym przekonany. Spróbuj wyzwolić w sobie te cechy! Gwiżdż na to, co inni o tobie myślą, zainteresuj się raczej, jak się czują! To najlepszy sposób nawiązania kontaktu z ludźmi i zdobycia ich sympatii. Wszyscy są samotni, zrozum to, i wszyscy potrzebują świadomości, że ktoś inny się o nich troszczy. Nareszcie dziewczyna odważyła się powiedzieć coś o sobie. - To nauczka dla kogoś, kto zawsze się bał, że inni nie będą go lubić. Ale to takie... trudne. - Wiem. Kiedy przez całe życie ktoś słyszy jedynie uwagi o tym, jaki jest bezwartościowy, również może stać się osobą zapatrzoną w siebie, choć inaczej. Wiesz, Vinnie, chyba dobrze by ci zrobiła wizyta w Lipowej Alei. Tak, to mój rodzinny dom. Jest tam wielu wspaniałych ludzi. - Jestem tego pewna - szepnęła i zakryła twarz wsty- dząc się swej bezpośredniości. Rikard impulsywnie wyciągnął do niej rękę, ale zaraz ją cofnął. - Przepraszam, nie wolno mi się do was zbliżać! Ale powinnaś poznać starego Henninga i jego córkę Benedikte. To moja babka. I wszystkich innych, ród akurat teraz liczy sobie wielu członków. Ale najważniejszy z nich jest malutki synek Christy, Nataniel. Zdarzyło się coś bardzo dziw- nego... Nie, o tym nie będziemy mówić. - Nataniel? Naprawdę tak ma na imię? - Tak, Christa nalegała, by ochrzcić go Nataniel, nie Natanael, które to imię i tak samo w sobie jest niezwykłe. Powinnaś zobaczyć tego malca. Ma teraz cztery lata. Rikard zorientował się, że nieszczęśliwa Lavinia Dahlen potrzebowała takiej rozmowy z kimś, kto opowie coś tylko dla niej. Dlatego zaczął mówić o sprawie, która leżała mu na sercu, o małym Natanielu. Vinnie spoglądała na Rikarda z osobliwym uśmiechem na ustach. Jej oczy jaśniały blaskiem spokojnego szczęścia, radowała się, że ktoś poświęcił jej uwagę. Strachu, że nikt nie będzie jej lubił, jeszcze się nie pozbyła, ale nie krępował jej już wstyd, że istnieje i że wygląda jak wygląda. - Czy wiesz, że masz śliczne oczy? - spytał Rikard nieoczekiwanie. Nieoczekiwanie także dla siebie. Vinnie odwróciła głowę. - Nie drwij ze mnie - powiedziała cicho. - Wcale nie mam takiego zamiaru. Chcesz posłuchać o Natanielu? Kiwnęła głową, nadal nie odwracając twarzy. Rikard dostrzegł, że na rzęsach zabłysły łzy. - To... to bardzo niezwykły chłopiec - zaczął niezgrab- nie. - Z początku mógłby cię wystraszyć. Ale nie jest niebezpieczny, wcale nie, przeciwnie. - Dlaczego miałabym się przerazić czterolatkiem? - Nie jest brzydki, jeśli o tym myślisz, wcale nie wygląda strasznie. Ale ma bardzo, bardzo dziwne oczy. A jeszcze dziwniejszy jest sposób, w jaki patrzy. Jakby przeszywał człowieka na wylot. - To rzeczywiście brzmi dość groźnie. - Tak, ale zaczekaj, słuchaj dalej! Pierwszy raz, kiedy nas zaskoczył, nie umiał jeszcze dobrze chodzić. Właściwie nie mieszka w Lipowej Alei, lecz z rodzicami na drugim końcu Oslo, często jednak przyjeżdżają z wizytą. Nataniel ma siedmiu starszych braci... - Mój ty świecie! Rikard uśmiechnął się rozmarzony. - Ale to nie są dzieci Christy. Wśród tej ósemki właściwie tylko Nataniel jest ze mną spokrewniony. Wtedy, gdy przyjechali w odwiedziny, a on nie miał jeszcze roku, zrobił się nagle bardzo niespokojny, kiedy weszli do kuchni. Wysunął się z ramion matki i poraczkował do schowka na szczotki. Stukał w drzwi i zaczął płakać. Dorośli, rzecz jasna, otworzyli schowek i znaleźli w środku królika mojej matki, który zniknął przed czterema dniami. Zwierzątko było ledwie żywe, ale jakoś dało sobie radę. Nataniel osobiście pilnował, by królik dostawał jedzenie i wodę, dbał, by było mu jak najlepiej. - Oj - szepnęła Vinnie. - Skąd on mógł to wiedzieć? - Nataniel wiele potrafi. Jak już ci mówiłem, ma teraz cztery lata i sąsiedzi wręcz się go boją. On za dużo wie. Kilka tygodni temu złapał złodzieja, ot tak, po prostu, niczego nie podejrzewając. Lensman odwiedził moich rodziców i opowiadał, że jeden z sąsiadów zgubił portfel. "Ale przecież ma go Stein", oświadczył Nataniel, szeroko otwierając oczy. Malec nie chciał oczywiście na nikogo donosić, to było po prostu zwykłe stwierdzenie faktu. Lensmanowi pozostawało jedynie iść do domu Steina - innego sąsiada, któty wykorzystał okazję w autobusie - i portfel się odnalazł. Chłopiec nigdy wcześniej nie był u Steina. Nie jechał też autobusem, kiedy się to wydarzyło. - Chce pan... Chcesz powredzieć, że chłopiec, Nataniel, jest jasnowidzem? - O, o wiele więcej. Nataniel jest tynr, na którego wszyscy czekaliśmy. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem i Rikard zrozumiał, że myślał na głos. - Tak, wielu w naszym rodzie posiada zdolność jasno- widzenia - odpowiedział niemal pszepraszająco. - I wie- dzieliśmy, że jeden z nas musi być czymś więcej niż inni. - Ty też jesteś jasnowidzem? - Ton głosu dziewczyny świadczył o tym, że ani trochę nie wierzy w podobne historie. - Ja? Nie, ani odrobinę. Miał wrażenie, jakby z ramion spadł jej jakiś ciężar. Czego ty się bałaś? pomyślał. Że zajrzę w głąb twojej duszy? Uznał, że opowiadaniem, które w najmniejszym stopniu nie dotyczyło dziewczyny, nadał rozmowae zbyt poufały ton. Wstał onieśmielony. Vinnte także poderwała się z krzesła, starając się zachować obojętnie, ale czy w jey oczach nie kryło się rozczarowanie? Zawód, że Rikard wygadywał takie głupstwa? A może, że przestał je wygadywać? Postanowił tego nie roztrząsać. Podziękował za chęć udzpełenia mu pomocy w rozwiązywaniu zagadki zaginionej kobiety i wyszedł. Nie było mu jednak dane tak prędko opuścić oddziału izolacyjnego. Dostrzeżono go w hallu. - Konstablu! - wołała Kamma groźnym tonem, jak gdyby złapała go nad stłuczonym najpiękniejszym wazo- nem. - Proszę tu przyjść! Przywołała go ruchem wskazującego palca jak uczniaka. Usłuchał, wzdychając. Czego ona tym razem chce? Z punk- tu widzenia dochodzenia wcale go nie intetesowała. Jak zwykle chodziło o bagatelkę: - Konstabiu, jak długo mam tu siedzieć? Kto się opiekuje moim domem, podczas gdy jestem tutaj? Mogą zakraść się złodzieje, podpalacze i... Rikard miał już Kammy po dziurki w nosie i od- powiedział całkowicie zgodnie z prawdą: - Zrozumiałem, że to dom panny Lavinii Dahlen. Szyja Kammy poczerwieniała, na policzkach wystąpiły ogniste plamy. - Mój syn Hans-Magnus Olsen potrzebuje mnie, kon- stablu. Nie może dłużej przyjeżdżać do pustego domu. - Pani syn został złapany na gorącym uczynku, kiedy usiłował zniszczyć niekorzystny dla niego i pani testament. Poza tym jest już dość dorosły, by radzić sobie samodziel- nie, a w kasynie oficerskim nie dzieje mu się krzywda. Czym jeszcze mogę służyć? Powoli prostowała i tak już proste plecy i kark, wydawało się, jakby nagle urosła o dobre pół metra. Odwróciła się od Rikarda. - Nie rozmawiam z podwładnymi. Następnym razem proszę przysłać komendanta. - Bardzo chętnie - odparł Rikard. - On może nie jest taki ustępliwy jak ja. Ale... - Teraz nadeszła pora, by to jego głos zabrzmiał groźnie. - Jeszcze nie skończyłem z panią rozmawiać, pani Dahlen. Znów odwróciła się w jego stronę z wyraźną pogardą. Pomiędzy nimi toczyła się walka i Kamma nie miała zamiaru jej przegrać. "Nędzny robaku", mówiło jej spojrzenie. - Nie powiedziała mi pani jeszcze, gdzie przebywała po tym, jak zajęła się pani ubraniem Vinnie, do czasu, gdy pani do nas zadzwoniła. Twierdziła pani, że była sama w domu, ale to nieprawda, zaprzeczają temu sąsiedzi. Vinnie pierw- szych dni także nie spędziła w domu, wiedzieliśmy o tym od dawna. Obie więc kłamiecie. Zirytował się, że zapomniał ponownie spytać o to Vinnie. Jak mogło wylecieć mu z pamięci? No, tak.. - To chyba nieistotne, gdzie przebywałam! - Przeciwnie. Mogła pani rozsiać maleńkie, niewidocz- ne gołym okiem zarazki pochodzące z ubrania Vinnie. - Mój panie! Jestem porządną, schludną kobietą! - Wcale w to nie wątpię. - A w dodatku przebywałam w całkowicie bezpiecz- nym miejscu. - Żadne miejsce nie jest bezpieczne wobec wirusów, które widać tylko pod mikroskopem. Czy pani nie rozumie, że nie mówiąc nam prawdy naraża pani życie swoje i innych ludzi? Kiedy pani tu przybyła, nie była pani nawet szczepio- na! - Niczego się nie boję. Bóg czuwa nad swymi wiernymi. - Czy przebywała pani w tym okresie z innym ludźmi? - I co z tego? Bóg chroni także ich, bo tylko oni zostaną ocaleni, kiedy Dzień Sądu dotknie Halden. A więc zaczęła posługiwać się cytatami z Biblii. - Tylko Halden? - spytał nieco złośliwie. - Tu rozpocznie się karanie grzeszników. Przeżyją tylko wybrani. I to się zgadza, prawda? Dzień Sądu już nastąpił. Jeden z czterech jeźdźców Apokalipsy, Mór, najechał nasze miasto! Rikard wpatrywał się w nią oniemiały. - Chwileczkę! - zająknął się zniecierpliwiony. - Chwile- czkę, poznaję to... - Powinien pan. Zapisano to w Objawieniu świętego Jana, rozdział... - Nie, nie w Biblii! Ten szaleniec, jak on się nazywał? Wspomniała go pani w liście do syna, Hansa-Magnusa. Jak on się nazywał? Słyszałem to nazwisko już wcześniej. Mam! Pastor Prunck? Ten co grzmi, że zbliża się sąd ostateczny? Mój Boże, iluż takich szaleńców przeżyła histotia? I ilu głupców daje się omamić ich wywodami? - Pastor Prunck nie jest wcale... Rikard przerwał jej: - Otrzymaliśmy kilka zgłoszeń od krewnych jego uczniów. Podobno ukryli się w bezpiecznym miejscu, by w spokoju przeczekać "dzień sądu". Nikt jednak nie wie dokładnie, gdzie to jest. Pani Dahlen, czy pani nie pojmuje, co pani uczyniła? Naraziła pani tych ludzi na potworne ryzyko zarażenia. Czy Vinnie również tam była? - To nie pańska sprawa. - Owszem, to jak najbardziej moja sprawa. A więc była tam. W jaki sposób się wydostała? - Została oczywiście wypędzona. - Dzięki Bogu! A więc pastor miał respekt dla maleń- kich bakcyli? A raczej wirusów? - Wcale nie! Ale Lavinia była szczepiona, a żadnemu z uczniów pastora nie wolno wątpić w siłę Pana. Poddanie się szczepieniu oznacza zwątpienie w jego uzdrawiającą moc. - No, a pani? Czy panią także stamtąd wyrzucono? - Ja nie byłam szczepiona. - Nie o to pytałem. Czy panią wyrzucono? - Odeszłam dobrowolnie. - Pani kłamie! Od razu widać, że pani kłamie! Napraw- dę pragnie pani chronić tego pastora-szaleńca nawet po tym, jak panią odepchnął? I to tylko dlatego, że mogła pani przywlec zarazę? Czy nie dostrzega pani luk w jego naukach? Przecież on się boi, a powinien być całkiem pewny boskiej opieki. Wspomnienie upokorzenia doznanego w świątyni, czyli w grocie pastora Pruncka, wypisane było na twarzy Kammy, widoczne w oczach i mocno zaciśniętych ustach. - Porozmawiam z Vinnie - stwierdził Rikard, szykując się do odejścia. - Nie! Zaczekał. - A więc słucham. Kamma jeszcze się wahała. Młody policjant zrozumiał, że pastor odebrał od nich świętą przysięgę milczenia. - Czy chce pani mieć życie tych ludzi na sumieniu, pani Dahlen? - Oni się nie zarażą. - Prawdopodobnie nie, ryzyko jest niewielkie, ale i pani, i Vinnie przebywałyście tam, a obie miałyście kontakt ze zmarłym Willym Matteusem lub z rzeczami, których on dotykał. Ilu jest uczniów łącznie z pastorem? - Sześćdziesięciu czterech. Beze mnie i bez Vinnie oczywiście sześćdziesięciu dwóch. - Sześćdziesiąt dwoje ludzi... I wszyscy nie szczepieni? - Chyba nie. Wiem, że wielu się nie przyznało, ale większość... tak. - Uważa pani, że pastor zachował się lojalnie wobec pani, pani Dahlen? Kamma nie odpowiedziała. Rikard westchnął. - Pomówię z Vinnie. A jeśli ona mi nie odpowie, wrócę do pani. Tym razem pozwoliła mu odejść. Przedstawiała sobą obraz najbardziej gorzkiego rozczarowania, wcielenie nie- zdecydowania. Wracając do pokoju Vinnie doszedł do wniosku, że pastor musiał mieć nieprawdopodobną władzę nad tymi kobietami i zapewne nad wszystkimi swoimi uczniami. Oczywiście od dłuższego czasu dochodziły go słuchy o szalonym proroku Dnia Sądu, ale takie pogłoski często puszcza się mimo uszu. Nikt jednak, nikt w całym mieście, nie wiedział, gdzie znajduje się miejsce schronienia sekty. Jej członkowie musieli dostać czkawki ze strachu albo też nałożono im solidny kaganiec. Vinnie rozjaśniła się na jego widok, uśmiech jednak zgasł, gdy usłyszała, czego od niej żąda. - Nie mogę powiedzieć - szepnęła. - Moją duszę czekają wieczne męki w piekle za to, że ich zdradziłam. - Sądzę, że twoją duszę za życia czekają jeszcze większe męki, jeśli skażesz sześćdziesiąt dwoje ludzi na śmierć. Popatrzyła na niego uważnie i zrozumiała powagę sytuacji. Odetchnęła głęboko i wyznała, gdzie schroniła się sekta. - W środku miasta? - Rikard nie dowierzał. - No, na obrzeżach? Sześćdziesiąt dwoje ludzi. Niczym nie chronionych, nie szczepionych, zamkniętych być może wspólnie z morder- czymi wirusami! I kto ośmielał się twierdzić, że służba zdrowia choćby w pewnym stopniu kontroluje epidemię! ROZDZIAŁ VIII Agnes przestała już wychodzić. Nastała nieznośna pogoda, na wysepce wiało tak mocno, że Agnes nie mogła nawet stanąć wyprostowana. Trzy razy dziennie wypuszczała Doffena. On także się spieszył i za każdym razem, gdy skrobał do drzwi, Agnes ogarniała radość. Co by było, gdyby nie wrócił? Doffen był jej jedyną pociechą w tym bezmiarze smutku. Skończyło się drewno, zgromadziła więc na swoim łóżku całą pościel, jaką znalazła w domku. Spała jak księżniczka na ziamku grochu, pod sobą miała tyle samo kołder, co na sobie. W ciągu dnia siadywała w najwygod- niejszym fotelu, otulona w grube koce, przypominając wielką paczkę. Wystawały tylko rozczochrane włosy, czer- wony z zimna nos i sine, zgrabiałe dłonie tulące Doffena leżącego jej na kolanach. Bolały ją plecy, dokuczała gorącz- ka, czuła, że zapadła na poważną grypę. Skończyło się także jedzenie. Zostało tylko trochę herbatników (Agnes nigdy nie lubiła tego zapachu wanilii), miała też wodę. Dzięki Bogu, że była woda, oboje z Dof- fenem mogli się napić, gdy głód solidnie im dokuczył. Nie brakowało jej czasu, by zastanawiać się nad swoim życiem. Przegranym życiem, jak by teraz powiedziała. Co z niego miała? Ukochane córeczki mamusi i tatusia poniosły klęskę. Śliczne panny trzymały się na wodzy. Strzeżcie się chłopców! Skąd się biorą dzieci? Fuj, do kąta, o tym nie wolno mówić! Olava była bardziej zmysłowa i niejednego próbowała za plecami rodziców. Miała nawet zalotnika, ale jego pensja subiekta okazała się za mała, rodzice więc go odrzucili. Nie był dość majętny dla ich córki! Olava i tak się z nim spotykała i wkrótce spodziewała się dziecka. Agnes z po- czątku niczego nie rozumiała, nie wiedziała, co znaczył ten zakrwawiony drut i ciężka choroba Olavy ukrywana przed rodzicami. Olava udawała zapalenie gardła i złożona wyso- ką gorączką leżała z szyją owiniętą wełnianą pończochą, a w śmietniku leżała paczka poplamionych gazet. Agnes przypadkiem zobaczyła, jak Olava ją zwija. W środku była jedynie nieduża krwawa grudka, Agnes przez wiele lat zastanawiała się, co to mogło być. Po latach dopiero zrozumiała. Olava wciąż miała swoje tajemnice, Agnes nie chciała tego słuchać, zatykała uszy palcami. Agnes nie nawiedzały erotyczne myśli. Rodzice zdołali je zabić ciągłymi napomnieniami i obrzydzaniem, prawie- niem o grzechu i rozpuście, o karze niebios. Nie należeli do ludzi szczególnie religijnych, ot, zwyczajnie chodzili do kościoła, ale w kwestii moralności okazali się przerażająco bogobojni i surowi. Oduczyli wrażliwą Agnes wszelkich marzeń o mężczyz- nach. Owszem, bardzo chętnie by się kimś zajęła, mężem, może dziećmi, ale jeśli koniecznie musiały się z tym łączyć nocne obowiązki, wolała zrezygnować. A poza tym żaden mężczyzna o nią nie pytał. Agnes była zerem, nic zabawnego nie mogło się z nią przydarzyć. Miła, życzliwa i pomocna wszystkim, ałe tak przy tym nieśmiała, że niemal odstraszała ludzi. Kto bowiem zwraca uwagę na człowieka, który unika wszelkich kontaktów udając, że go po prostu nie ma? Raz kiedyś się spotkały, Agnes Johansen i Lavinia Dahlen. Nie dostrzegły, jak bardzo są do siebie podobne. Nie zrozumiały, że Vinnie jest na najlepszej drodze, by stać się dokładnie taka jak Agnes. W tych czasach, obciążonych dziedzictwem ery wiktoriańskiej, w Norwegii żyło wiele podobnych samotnych kobiet. Niepodzielnie panowały poglądy odrzucające wolność jednostki. Zniszczyły one tak wiele istnień! W opinii ogółu kobiety winny być uległe, pozostawać w tle i nie wyrażać swych myśli. Owe zasady dotyczyły wszystkich kobiet, bez względu na ich pozycję w społecznej hierarchii. Na ogół nad uległą duszą domino- wała jakaś silniejsza osobowość. W przypadku Vinnie była to Kamma. Z Agnes sytuacja przedstawiała się jeszcze gorzej. Na początku jej wolę i radość życia złamali rodzice, później tę pokorną duszę wykorzystywała Olava dla włas- nej wygody. Ugotuj kawę, Agnes! Przynieś pocztę, Agnes! Wyjdź z Doffenem, Agnes! To polecenie wydane siostrze przez Olavę okazało się ostatnim. Gdy Rikard wrócił na posterunek, by ruszyć z miejsca operacfę "Świątynia pastora Pruncka", ujrzał na swym biurku karteczkę z notatką: W piwnicy jednego z domów znaleziono zamarzniętą kobietę. Może to ta, której szukamy? "Świątynia pastora Pruncka" musiała zatem poczekać. Rikard skontaktował się z osobą przyjmującą wiadomość. Był nią starszy policjant, któremu nigdy nie udało się awansować, ale zdawał się zadowolony ze swego stanowis- ka. - Tak, właśnie otrzymaliśmy informację - powiedział nieco flegmatycznie. - Znaleźli ją sąsiedzi, zresztą są tutaj, masz ochotę zamienić z nimi kilka słów? Owszem, Rikard bardzo sobie tego życzył. Od razu poczuł instynktowną antypaaę do pary, która czekała w drugim pomieszczeniu: ponurej, zagniewanej kobiety składającej się z samych zwałów tłuszczu i mężczyz- ny w typie starego rozpustnika. - Słyszałem, że to wy znaleźliście martwą sąsiadkę. Proszę mi o tym opowiedzieć. - To było tak. Od wielu dni nie widzieliśmy ani sióstr Johansen, ani Doffena. - Doffena? - Psa - wtrąciła kobieta. Rikardowi zaświtało w głowie: - Białego teriera? - Tak, prawie białego. Miał kilka brązowych plamek. - Dobrze, proszę mówić dalej! - No i w kuchni cały czas się świeciło, a przez pierwszą dobę coś stukało. Rikard zmarszczył brwi. - Słyszeliśmy, że ktoś stuka w głębi domu, jakby w jakąś rurę. Myśleliśmy więc, że siostry są w domu. A potem przestało stukać... - Długo trwało to stukanie? - Nie, może jeden dzień. Albo dwa - odparł męż- czyzna. - Doktor powiedział, że umarła już dawno - po- spieszyła z zapewnieniem kobieta. - Dzięki Bogu, że się nie męczyła - mruknął Rikard. - Dziwne wydawało nam się to stukanie, ale my nie z takich, co to pchają nos w nie swoje sprawy. Każdy ma własne kłopoty. Ale potem zauważyliśmy, że na okrągło pali się u nich światło, a to wydało nam się dziwne, bo one były bardzo oszczędne. No to wybiliśmy okno i weszliśmy do środka. Z początku nic nie znaleźliśmy, ale potem zobaczyliśmy Olavę w piwnicy. Spadła ze schodów i złama- ła kość udową. Potem zamarzła na śmierć. Tak powiedział doktor, bo od razu go wezwaliśmy. Ciekawe zresztą, kto za to zapłaci? - Nie musicie się o to martwić. Chciałbym jednak dowiedzieć się czegoś więcej o tej Olavie Johansen. Czy ona była drobna i szczupła? - Drobna i szczupła? Nie, to Agnes. Siostra - wyjaśnił mężczyzna. - Olava była gruba jak beczka, ciężko dyszała i nie powinna nigdy wchodzić na te schody. - Ale gdzie wobec tego jest Agnes? I pies? - Nie mamy pojęcia, nie widzieliśmy jej od dawna. Rikard spróbował ustalić, kiedy ostatni raz widzieli Agnes z psem i kiedy słyszeli stukanie w rurę. Małżonkowie przy okazji wyjaśnili, że rura biegła wzdłuż schodów do piwnicy i właśnie w nią musiała uderzać Olava, znaleziono bowiem przy niej polano. Biedna kobieta, pomyślał Rikard, w miarę jednak napływających wyjaśnień zrozumiał, że musiała umrzeć dość szybko. Prawdopodobnie zasnęła i we śnie zmarła z zimna. Bardziej jednak interesowała go Agnes. Wydawało się, że zniknęła mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pojawił się Willy Matteus. - Czy wiecie, jak ubierały się siostry? - spytał. - Wiem dokładnie, jakie miały ubrania - bez zmrużenia oka oświadczyła kobieta. - Agnes zwykle chodziła w szarym kapeluszu i w sza- tym płaszczu, prawda? - Agnes? O, nie, nigdy nie przyszłoby jej to do głowy. To Olava wybierała dla niej stroje i biedna Agnes musiała chodzić w okropnym czerwonym kapeluszu i w swoim starym brązowym płaszczu. Od lat w tym samym, pewnie jakby go postawić, to by się nie przewrócił! Rikard kilkakrotnie pokiwał głową. Zapomniał całkiem o swoich rozmówcach, wtócił myślą do wieczoru, kiedy pomógł na ulicy niedużej, zmieszanej damie w czerwonym kapeluszu i brązowym płaszczu. Tuż przed tym kobieta piskliwie wołała Doffena i Rikard kątem oka zauważył także niedużego teriera. Wielu świadków wspominało kobietę w czerwonym kapeluszu, której towarzyszył pies. Później kobieta zniknęła bez śladu. Ale niewiasta, która pomogła Willyemu Matteusowi, z całą pewnością miała na sobie szary strój, wszyscy to poświadczyli, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Nie miała też psa. Agnes Johansen okazała się więc ślepym torem. Gdzieś jednak musiała przebywać! Powinna zostać poinformowana o śmierci siostry. No cóż, niech zajmą się tym koledzy, on ma co innego do roboty. Podziękował małżonkom i wybrał się do tak zwanej świątyni pastora Pruncka. Rikard wiedział doskonale, gdzie znajduje się stary, nie używany szyb kopalni, nikt jednak od wielu lat nim się nie zajmował. A więc to tam postanowił schronić się pastor, by przeczekać zagładę świata! Rikard zabrał ze sobą dwóch kolegów, funkcjonariusza i aspiranta, chodziło wszak o wielu ludzi zamkniętych w pieczarze, i wszystkich należało odizolować. Dano znać do szpitala i dyrekcja postanowiła przezna- czyć na ten cel jeszcze jeden budynek. Już wcześniej liczono się z tym, że przybędą kolejni podejrzani o zarażenie. Ale sześćdziesiąt dwie osoby jednocześnie...? To wielki, ogromny problem, stwierdzono w szpitalu. Z zewnątrz świątynia w niczym nie przypominała raju. Wiodły do niej zardzewiałe żelazne drzwi w skalnej ścianie. Doprawdy, pozostawało duże pole do popisu dla wyobra- źni. Rikard zastukał mocno. Żadnej odpowiedzi. - Policja! Otwierać w imieniu prawa! Nadal cisza. Czyżby wewnątrz nikogo nie było? Pchnął drzwi, ale okazały się zamknięte od środka. Nic im się chyba nie stało? Straszne myśli o zatruciu tlenkiem węgla, zamarznięciu, braku tlenu, a nawet maso- wym samobójstwie zakłębiły mu się w głowie, zanim wreszcie ze środka dobiegł głos: - Przepadnij, mocy policyjna! - wołał pastor. - Nie macie prawa, by wstąpić do naszej uświęconej siedziby. Oto nastał dziś Dzień Sądu, zagłada czeka wszystkich mieszkań- ców świata, my zaś jesteśmy przygotowani, by w świętych szatach przejąć po was ziemię. Nie przerażą nas wasze groźby. Będziemy się chronić tutaj, aż wybije nasza godzina. - Proszę przestać pleść bzdury, otworzyć te drzwi i wpuścić mnie do środka. To bardzo poważna sprawa! - Żaden niewierny nie przestąpi tego progu. Za późno, by czołgać się i błagać o łaskę. Bramy raju pozostaną dla was zamknięte na całą wieczność! Rikard i jego koledzy popatrzyli na siebie zrezygnowani. Rikard kilkakrotnie odetchnął głęboko, by nie unieść się gniewem. - Pastorze Prunck, sprawa jest naprawdę najwyższej wagi! Udało nam się powstrzymać atak ospy (nie było to do końca prawdą, wszak nadal nie odnaleziono zaginio- nej kobiety), ale tu, w tej pieczarze, być może roi się od wirusów, a większość z was nigdy nie była szczepiona! Czy tego nie rozumiecie? Zagłada grozi nie tym miesz- kańcom Halden, którzy znajdują się poza bramami wa- szej świątyni, jak to nazywacie, lecz wam, którzy w niej jesteście! Zapadła długa cisza. - Wypuśćcie przynajmniej najmłodsze dzieci! - apelo- wał Rikard. Z głębi dobiegł histeryczny, niezrozumiały krzyk, prze- rwany przez głos pastora. Potem Prunck znów zwrócił się do policjantów: - Czy nie rozumiecie, że nas chroni Pan? Na nas zwykła ziemska zaraza nie ma wpływu. Policjanci się naradzali. Żelazne drzwi wyglądały na solidne, nie mieli odwagi ich wysadzić. Ktoś z ludzi znajdujących się w środku mógłby zostać przy tym ranny. Dopóki zresztą członkowie sekty przebywali w zamknię- ciu, nie stanowili zagrożenia dla innych. Wreszcie Rikard zawotał jeszcze raz: - Jesteś tam jeszcze, Prunck? - Pastor Prunck jest tutaj - odpowiedziano z godnością i z naciskiem na słowo "pastor". - Proponuję kompromis, mam nadzieję, że pan go zaakceptuje. Twierdzi pan, że świat ulegnie zagładzie jeszcze dzisiaj. Doskonale! Daję więc wam czas do jutra rana. Jeśli my wszyscy przeżyjemy, wyjdziecie stąd i dob- rowolnie pozwolicie się odizolować w szpitalu. - Przystanę na to z radością - odparł pastor z triumfem w głosie. - Zobaczymy, kto ma rację! Policjanci odeszli. Zza drzwi dobiegł ich śpiew. Za- brzmiało "Alleluja". - Niewiele czasu mu zostało - mruknął funkcjonariusz. - Zapadł już zmrok. Rikard uśmiechnął się gorzko. - Będzie się na pewno tłumaczył tak samo jak wszyscy jemu podobni, że to jego błagalne modły ocaliły świat. Oni bywają śliscy jak węgorze. - Mam wyrzuty sumienia - wyznał młody aspirant - że tak ich zostawiamy samym sobie. Zwłaszcza dzieci. - To zrozumiałe - odparł Rikard. - Nie mamy jednak możliwości, by wyciągnąć ich stamtąd, dopóki przewodzi im ten fanatyk. Możemy się tylko cieszyć, że ten ich dzień sądu nastał już dzisiaj. Gorzej by było, gdyby miał nadejść za dwa tygodnie, wtedy musielibyśmy wysadzić drzwi. - Przejdziemy się nabrzeżem? - spytał najmłodszy z całej trójki. - Może przypadkiem natrafimy na jakiś ślad tej zaginionej kobiety? - To mało prawdopodobne, ale nic nie stoi na przeszko- dzie, byśmy poszli tamtędy. A jak się miewa załoga "Fanny"? - Burzą się, to oczywiste - odparł funkcjonariusz. - Głośno przeklinają całą historię, ale nigdzie ich to nie zaprowadzi. - Można ich zrozumieć. Siedzenie przez wiele tygodni na małej szkucie niczym w więzieniu i w dodatku tracenie przez to pieniędzy nie jest szczególnie zabawne. Nie pojawiły się u nikogo objawy choroby? - Na razie nie, a oni chyba powinni zachorować jako pierwsi, przecież Matteus przebywał na pokładzie długo, zanim dotarł tutaj. - Zarażać zaczął dopiero w ciągu ostatnich dni. Ale... wracając do tej świątyni w grocie, postawimy chyba straże? Trzeba dopilnować, żeby nikt się stamtąd potajemnie nie wymknął i nie rozniósł zarazy. Nie sądzę wprawdzie, by groziło im jakieś szczególne niebezpieczeństwo, są naraże- ni, że tak powiem, z trzeciej ręki. Chodzi mi o to, że Vinnie Dahlen dotknęła Matteusa, Kamma Dahlen czyściła jej ubranie, a dopiero potem obie znalazły się w grocie. Nie ma więc chyba większego ryzyka, ale nie wolno nam przyjąć tego za pewnik. - Postawimy kogoś na straży - zdecydował funk- cjonariusz. - Zadbam o to jeszcze dziś wieczorem. - Weź przynajmniej ze dwóch ludzi - powiedział Rikard. - Jeśli wszystkie sześćdziesiąt dwie osoby opuszczą schron jednocześnie, niełatwo będzie nad nimi zapanować. Wędrowali ulicami Halden w stronę centtum. Zmrożo- ne błocko chrzęściło pod nogami, nad twierdzą Fredriksten pokazał się księżyc. Mróz szczypał w uszy. - A już sądziłem, że udało mi się ustalić nazwisko zaginionej kobiety - westehnął Rikard. - Wydawało się tak blisko! Agnes Johansen... A jednak to nie ona. - To jakaś wielka tajemnica - orzekł funkcjonariusz. - Wiesz, Rikardzie, zapomniałem ci o czymś powiedzieć. Ta młoda kobieta, która jest w szpitalu, Vinnie Dahlen, telefonowała po południu i chciała z tobą rozmawiać. - Naprawdę? - Zdziwiony Rikard przystanął. - Pewnie akurat wtedy, kiedy wyszedłem na chwilę. Nie wiesz, o czym chciała mówić? - Płakała i mówiła, że się boi. Twierdzila, że nastał dzień sądu. Próbowałem uspokoić ją, mówiąc, że pastor to zwyczajny oszust i szalbierz, ale ona była ogromnie wzburzona. Najwidoczniej ma do ciebie wielkie zaufa- nie. - Biedna dziewczyna - westchnął Rikard. - Dziś wie- czorem pewnie już nie wpuszczą mnie na oddział, ale mogę do niej zadzwonić. - Świetnie, wydaje mi się, że jest jej niezwykle ciężko. - I to jak jeszcze! Młody chłopiec, świeży nabytek policji, tak świeży, że nie otrzymał jeszcze munduru, idąc bawił się końcami płomiennie czerwonego szalika. - "Jesteśmy przygatowani, by w świętych szatach przejąć po was ziemię". Mój Boże, to przecież czyste bluźnierstwo. - I to najgorszego gatunku - zgodził stę Rikard. Skręcili w stronę nabrzeża i wkrótce ujrzeli ciemne szczeliny w błękitnym lodzie skuwającym wodę. Ponury zimowy obrazek, od którego ciało przenikał dreszcz. Pastor rozgorzał podnieceniem. A więc nastał dzień, w którym świat zachłyśnie się ze zdumienia, że dokładnie spełniają się jego proroctwa. jego sława rozniesie się po wszystkich... Ach, prawda, po końcu świata nie pozostanie nikt, kto będzie świadkiem jego triumfu, tylko ta żałosna, nieliczna gromadka. Szkoda! W jakiś sposób musi rozgłosić swe przesłanie o zbliżają- cej się zagładzie, zanim ona nastąpi. Choć, prawdę powiedziawszy, pora na to była już dość późna. Zgromadzeni byli dziwnie niespokojni, niemal eksta- tycznie podnieceni. Należało zająć ich modlitwą, wznosić dodające otuchy okrzyki. Prunck uważał, że Bóg pozwala już nieco zbyt długo czekać na dźwięk trąb archanielskich. Kilka bakcyli, to zbyt skromnie. Pastor oczekiwał wyraź- niejszych znaków. Radio nie podawało żadnych informacji o katastrofach i masowych zgonach, jak zwykle mówili tylko o rybołówstwie. Czy te zakute łby nie rozumieją, co się dzieje? Światu pozostało do końca ledwie kilka nędz- nych godzin, a oni wciąż swoje o połowach śledzi w rejonie Sklinna! To on powinien być teraz w radiowym studio, tak, właśnie on! Z drugiej jednak strony nie chciał, by ludzie masowo ocalili swe nędzne istnienia, wszak tylko ci, którzy wietzyli w niego, Pruncka, mieli dostąpić łaski. Pastor w pośpiechu nie zauważył, że traktuje samego siebie jako wcielenie Chtystusa, zbyt zajęty był roztrząsa- niem dylematu: czy odebrać całemu światu możliwość skorzystania z łaski, czy też zakosztować sławy jednego z wielkich proroków? Wśród jego uczniów pojawiło się wielu wątpiących, zorientował się już wcześniej. Ludzie bardziej bali się wybuchu epidemii ospy, który podobno był możliwy tylko wśród nich, niż katastrofy, która niszczy cały świat. To prawdziwe przekleństwo, że te dwie diabelskie kobiety Dahlen sprowadziły na nich zarazę! To wstrętne, bezwstyd- ne, przeklęte! Ale... o czym to on myśli? On przecież, wszyscy w jego grupie, są nietykalni, znajdują się pod jego, Pastora Prunc- ka, ochroną, nic złego nie może im się stać. On należy do wybranych, cóż znaczy kilka małych żałonych bakterii? Prunck nie odróżniał bakterii od wirusów, ale on przecież był ponad takie przyziemne sprawy. Podeszła do niego jakaś kobieta z dzieckiem na ręku. - Mała ma gorączkę, pastorze. Może powinnam pójść z nią do lekarza? Patrzył na nią surowo, z góry. - Zachwiałaś się w swej wierze? Wiesz przecież, że zostałem wyznaczony, by doprowadzić was wszystkich do raju! - Och, ale pnecież nie mamy jeszcze umierać? - Oczywiście, że nie. Najpierw ziemia będzie należała do nas, a potem udamy się na niebieskie pastwiska. - Sporo myślałam o swoich rodzicach... Oni nie po- winni zginąć, czy nie ma dla nich żadnego ratunku? - Okazali mi wzgardę, spotka ich za to kara. Kobieta załkała i wróciła na swoje miejsce. Prunck w pośpiechn zapomniał położyć dłoń na główce dziew- czynki i powiedzieć: "Bądź zdrowa!" Ale miał na to jeszcze czas, niedługo już tylko oni zostaną na zienui. Zaniepokojony spojrzał na zegarek. Jeszcze trzy godzi- ny do północy. Uczyń coś wreszue, Boże! Uderz, zadaj ten najdotkliw- szy cios! Jesteśmy przygotowani na huk, który oznajmi nam, że wszystko na zewnątrz obraca się w ruinę! Trzej policjanci wędrowali wzdłuż nabrzeża. Wielkie statki, które poprzednio tu cumowały, odpłynęły, a żaden nowy nie przybił. W tych strasznych dniach nikt nie chciał przybywać do Halden. Mężczyźni dotarli do miejsca przeprawy na Sauoya. Schody prowadzące do wody starannie spłukano i zdezyn- fekowano, tak samo jak łódź Pettersena. Jak wszystkie łodzie znajdowała się teraz przy Sauoya. Nikt, kto nie był zmuszany najwyższą koniecznością, nie wyprawiał się do Halden. Wieczorne życie miasta przestało istnieć. Kawały kry z chrzęstem obijały się o siebie i o kamienny pomost. Zimowy wieczór był nieprzyjemny, każdy marzył o domowym zaciszu. - Jak człowiek może ot, tak, rozpłynąć się w powietrzu? - zastanawiał się funkcjonariusz. - Musiała przecież czytać albo słyszeć o epidemii ospy. Czy ona też jest jedną z tych, co to chowają głowę w piasek? Próbuje zapomnieć, że była tutaj i pomogła choremu? A może tak boi się władz, że nie śmie dać się rozpoznać? - Niemożliwe, by taka drobna starsza kobieta do tego stopnia bała się ludzi, skoro okazała miłosierdzie i pomogła dorosłemu mężczyźnie wsiąść do łodzi - stwierdził Rikard. - To naprawdę niepojęta historia! - Może była w Halden tylko z wizytą? - podsunął najmłodszy. Rikard skierował wzrok na niego. - Chyba czyta gazety i słucha radia bez względu na to, gdzie jest? Zmarszczył czoło i w zdumieniu przyglądał się młodemu policjantowi. - Co się stało? - spytał chłopiec ze zdziwieniem. - Dlaczego tak na mnie patnysz? - Czyżby pamięć aż tak mnie zawodziła? Gotów bym przysiąc, że miałeś na szyi czerwony szalik! Chłopak opuścił głowę. - Ale przecież... co to, do licha... Funkcjonariusz stwierdził w osłupieniu: - Przecież ten szalik jest całkiem szary! Rikard spojrzał w górę na latarnię. - To żółte światło! Żółte światło, dlaczego nie wpadliś- my na to wcześniej? W jego blasku wszystkie kolory wydają się szare! Prawdopodobnie brązowy też wygląda jak szary, tak, popatrz na swoje rękawiczki, były brązowe, prawda? - Tak - odparł chłopak. - A teraz są szare? Przez chwilę stali w milczeniu. - A więc to jednak była Agnes Johansen! - zawyroko- wał funkcjonariusz. - Teraz najważniejsze, by ją odnaleźć. Ją i jej psa. Wydaje się, że zapadli się pod ziemię. Ale reraz wiemy przynajmniej, kogo szukamy! ROZDZIAŁ IX Tej nocy sen nie był pisany Rikardowi Brinkowi i jego kolegom. Należało zmobilizować wszystkie siły, by ustalić, gdzie znajduje się Agnes Johansen. Najpierw jednak Rikard pastanowił wygospadarować trochę czasu i zatelefonować do szpitala. Wiedział, że osoby odizolowane podlegają surowym restrykcjom, wolno im było poruszać się tylko w obrębie oddziału i nie mogły korzystać z telefonu, wspólnego dla wszystkich. Wiedział też jednak, jak bardzo rozmowa z kimś potrzeba jest Vinnie. Szalonemu pastorowi naprawdę udało się ją za- straszyć. Tego dnia wszak świat miał ptzestać istnieć, a ona znalazła się poza bezpiecznymi bramami świątyni pastora. Nie interesawało go, co myśli i czuje Karen Margrethe Dahlen, ona miała dość sił, by samodzielnie dać sobie z tym radę. Vinnie natomiast sił nie miała, pozbawiła ją ich Kamma. Pielęgniarka pełniąca nocny dyżur z początku nie chciała pozwolić Vinnie na odebranie telefonu, zwłaszcza że dziewczyna popadła w niełaskę, ośmielając się zadzwonić do Rikarda po południu. On jednak jakoś zdołał przekonać siostrę, że tozmowa z nim ma istotne znaczenie dla stanu pacjentki, i Vinnie wreszcie podeszła do telefonu. Musiała tylko owinąć słuchawkę ręcznikiem, by jej przypadkiem nie zakazić. - Jak się miewasz, Vinnie? - zapytał ciepło. - Słyszałem, że do mnie dzwoniłaś. - Boję się - wyznała żałośnie; Rikard potrafił nawet wyobrazić sobie, jak drży jej dolna warga. - Boisz się, że się zarazisz? - Nie, że świat się kończy. Dzisiaj. A ja zostałam odrzucona. Ciotka Kamma i ja jesteśmy wyklęte. - Co na to ciotka Kamma? - Nie wiem. Zamknęta się w swoim pokoju. Próbowa- łam z nią rozmawiać, ale ona nie chciała. Powiedziała, żebym poszła do diabła. - Kochana Vinnie... Posłuchaj mnie uważnie! - po- prosił Rikard stanowczo. - Owszem, grozi ci niebez- pieczeństwo, nie będę temu zaprzeczać. Ale to niebez- pieczeństwo jest znacznie bardziej realne, niż bzdury wygadywane przez jakiegoś samozwańczego pastora! Jest już po dziesiątej, Vinnie, na to, by jego szaleńcze proroctwa się urzeczywistniły, nie zostało więcej niż dwie godziny. Zapomnij o tym, on tylko blefuje, od początku do końca! - Ale on sam w to wierzy - zaszlochała. - Doznał objawienia. - To nonsens! Prawdopodobnie coś mu się przyśniło, może jakiś anioł, który mu to obwieścił. Ale czy ty sama nie miałaś proroczych snów, które jednak się nie spełniły? - Tak. Głos dziewczyny zabrzmiał tak żałośnie, że Rikarda ogarnęła ochota, by przytulić ją mocno i trzymać w ramio- nach do chwili, aż przepowiadany dzień sądu upłynie. Tego jednak nie wolno mu było robić. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu wyraził głośno to, co właśnie pomyślał. - Naprawdę chciałbyś to zrobić? - spytała zdumiona, jak gdyby stwierdziła, że słońce spadło na ziemię. - I został- byś ptzy mnie? Och, dziękuję, mój drogi, jesteś taki życzliwy. Nie wiedziałam, że istnieją tacy dobrzy ludzie. Rikard nie wiedział, czy potraktować określenie "dob- ry" jako komplement, czy też powinien poczuć się urażony. Tak bardzo chciał przecież być wielkim, silnym mężczyzną, opiekunem, ale dobry...? To brzmiało tak jakoś miękko, zupełnie niemęsko. - Choć pastor oczywiście także był dla mnie dobry - wyszlochała, kiedy udało jej się stłumić kolejny atak płaczu. - Doprawdy? - Rikard był sceptyczny w tej kwestii. - Tak, on... - Zastanowiła się. - Nie, chyba jednak nie - stwierdziła. - Wydawało mi się, żs jest dobry, bo w ogóle zauważał, że istnieję. Patrzył na mnie. Mówił do mnie. Zwłaszcza gdy dowiedział się, że... Znów nie mogła mówić. Rikard słyszał, że wyciera nos. Już wcześniej opowiedział jej o testamencie, Vinnie roz- mawiała też o tym z Kammą. Ciotka głośno, triumfalnie oznajmiła, że pastora nic a nic nie obchodziła Vinnie, tylko jej pieniądze. - Gdy dowiedział się, że to ty dziedziczysz wszystko po babci? - dopowiedział Rikard. - Tak. Ach, jak to boli! - Boli, że tak się na nim zawiodłaś? Vinnie oddychała głęboko, najwidoczniej starała się nad sobą zapanować. - Nie - odpowiedziała wreszcie. - Ale był jedynym człowiekiem, który się do mnie odzywał. - Czy ty... czy ty byłaś w nim zakochana? - W pastorze Pruncku? Nnie, chyba nie - odparła z namysłem. - On mnie... przytłaczał. - Bardzo trafnie się wyrażasz, Vinnie. - Naprawdę? - zdumiała się. - Ciotka Kamma zawsze powtarza, że nie potrafię się wyrażać jak należy! - Twoja ciotka postanowiła za wszelką cenę cię znisz- czyć, czy tego nie rozumiesz? - Tak, chyba zaczynam to dostrzegać, po tym jak i ona została tak źle potraktowana przez tego... tego... - Powiedz to wreszcie, zobaczysz, ulży ci! - Przez tę nadętą bułę! - powiedziała Vinnie z przeko- naniem. - Brawo! Tak to powinno brzmieć. Głos dziewczyny znów posmutniał, zgasł jak zwiędły kwiat. - Ale Bóg odwrócił się ode mnie. W głosie Rikarda pojawiła się czułość. - Nie wolno ci tak myśleć! Jeśli ktoś się od ciebie odwrócił, to Prunck, na pewno nie Bóg. Vinnie znów zaczęła pociągać nosem i wytarła go. Zajęło to nieco czasu, musiała pewnie otrzeć także łzy. Potem pawiedziała schrypniętym ze wzruszenia głosem: - Wiesz, nigdy nie było nikogo, z kim mogłabym porozmawiać. Nigdy też nie umiałam rozwawiać, tak jak teraz z tobą. Próbowała się roześmiać, ale udało jej się to tylko w połowie. - A nie wiem nawet, jak ty się nazywasz! - Przepraszam, nie pomyślałem o tym! Mam na imię Rikard. Rikard Brink. A jeśli chcesz poznać moje pełne nazwisko, to brzmo ono Rikard Brink z Ludzi Lodu. - O? - wyraźnie jej zaimponował. - Jakie to piękne nazwisko! Pierwszy raz ktoś określił jego nazwisko jako piękne. Najczęściiej spotykał reakcje w rodzaju: "Z Ludzi Lodu? Jakie to dziwne! Co to znaczy?" Ale Vinnie powiedzlała tylko: "Jakie to piękne nazwis- ko!" Bardzo go to wzruszyło. - Vinnie - rzekł szybko. - Muszę teraz iść, bo nareszcie ustaliliśmy, jak nazywa się kobieta, którą spotkałaś na przystani. Ale jeśli ada mi się znaleźć jej fotografię, przyjdę do szpitala, o ile pora nie będzie zbyt późna. Może będziesz mogła na nią zerknąć i stwierdzić, czy ją poznajesz. Vinnie oniemiała. Rikard niemal mógł czytać w jej myślach. Miał do czynienia z kobietą nienawykłą do rozmowy. Otworzyć się przed obcym w rozmowie telefoni- cznej to jedno, a stanąć twaszą w twarz z osobą, której się zwierzyło, to zupełnie coś innego. Przez głowę niczym błykawica przemknęło mu wspomnienie z dzieciństwa, kiedy wyznał coś któremuś z dorosłych. "To zostanie między nami" - zapewnił go wtedy tamten człowiek, a Rikardowi słowa te przyniosły ulgę i poczucie bezpieczeństwa. - Vinnie, do tego, co jest między nami, nikt inny nie może się wtrącać. Wiedz, że nie powtórzę nikomu, o czym mówiliśrny, a więc, na miłość boską, nie bój się mnie! Sprawiłabyś mi tym naprawdę ogromną przykrość. I zoba- czymy się tylko na moment, jeśii w ogóle znajdę taką fotografię i przyjdę. Czy zgadzasz się na to? - Taak - odszepnęła. - Ale tylko jeśli nie będzie za późno - powtórzył. - W przeciwnym razie zjawię się rano. Dobranoc, Vinnie, i uważaj na siebie! - Dohranoc - usłyszał jej szept. - Dziękuję! Rikard westchnął i po odłożeniu słuchawki jeszcze przez chwilę stał przy telefonie. Przyszła mu do głowy myśl o "złamanej duszy" i ogarnęła go ochota, by wytrząsnąć cały egoizm z ciotki Kammy. Wkrótce potem wyruszyli do domu sióstr Johansen. W środku zastali wnętrze, jakiego Rikard się spodzie- wał. Umeblowane konwencjonalnie, nieco po staroświec- ku, bez wyraźnego stylu, z brokatowymi obiciami w salonie i wszechabecnymi haftami na ścianach, stołach i podusz- kach. Wyczuwał jednak, że mieszkały tu dwie osoby o hardzo różnych charakterach, jedna staranna i ostrożna, druga beztroska, korzystająca z uciech życia. Ciało Olavy zostało już usunięte, jej zgon zresztą akurat w tej chwili nie interesował Rikarda, chciał jedynie odnaleźć jakiś ślad, zorientować się, gdzie zniknęła Agnes z psem. Na komodzie w saloniku znalazł fotografię obu sióstr z rodzinami. Widać było, że nie jest najświeższa, ale wsunął ją do kieszeni. Rozpoczęli drobiazgowe poszukiwania. Było to niełatwe zadanie. Agnes wydawała się tak anonimawa, że nikt nie zwrócił uwagi na jej parodniową nieobecność. Pastor Prunck zaczął się niepokoić. Dochodziła już jedenasta, a żaden z członków sekty nie zdradzał ochoty, by udać się na spoczynek. Wszyscy w napięciu oczekiwali godziny zwycięstwa. - Sądzi Pan, że to już się stało, pastorze? - spytała młoda Bjorg, która przez cały czas starała się trzymać blisko mistrza. - Co takiego? - Pastor okazał zniecierpliwienie, bo akurat w tej chwili myśli zaprzątały mu jej obfite kształty. - Unicestwienie, rzecz jasna - odparła, odroblnę zdzi- wiona. - Nie wiem - odrzekł. - Nie wyjdziemy, by się o tym przekonać, dopóki ta doba nie upłynie. - Och, oczywiście, to może być niebezpietzne - kiw- nęła głową ze zrozumieniem. Nie starał się nawet podjąć walki z pokusą przywołaną bliskością dziewczyny. - Przyjaciele! - zawołał pochlebczo do ludzi zgroma- dzonych w sali. - W tej godzinie ważą się losy ziemi. Strzeżmy radości, jakie ofiaruje nam życie! Chwalmy Pana, radując się z bliskimi, którzy są tu z nami! A ty, kochana Bjorg, aż do ostatniej chwili pozostałaś nieufna, tak, tak, widzę to, chodź ze mną, pomodlimy się wspólnie o twoje zbawienie! - Ależ ja wierzę w pana naukę, pastorze - zaprotes- towała Bjorg, kiedy znaleźli się już w samym sercu schronu, czyli w ciasnym składziku. - O, nie, dobrze wiem, że byłaś niegrzeczną dziewczyn- ką. - Pastor Prunck żartobliwie trzepnął ją po palcach. - I za to twój mały tyleczek dostanie lanie! Bjorg z początku niczego nie magła pojąć, ale kiedy ramię pastora otoczyło ją, niby po przyjacielsku, i przełoży- ło przez kolana, zachwycona zaczęła brać udział w zabawie. - Nnie, myślę, że pan nie zdaje sobie sprawy, o czym pan mówi, pastorze - rzekła na wpół ze śmiechem wypina- jąc się, by łatwiej mógł uderzać. Pastor podciągnął spódnicę dziewczyny i wymierzył jej kilka lekkich razów. Zachicbotała głośno, aż musiał ją uciszać, bał się, że któraś ze starych bab jeszcze się obrazi. - Ależ, pastorze - powiedziała Bjorg wstając. - musimy chyba zachować powagę w godzinie, w której ważą się losy świata. - Oczywiście, oczywiście - odparł popychając się ku stołowi. Za wszelką cenę nie chciał myśleć o zbliżającej się wielkimi krokami klęsce, nie chciał pamiętać, że do północy pozostała zaledwie godzina. - Oczywiście jestem poważny, ale teraz, kiedy świat ma zginąć, musimy wykorzystać tę chwilę szczęścia, jaka jest nam dana... - Ale my przecież przeżyjemy - zauważyła Bjorg odrobinę rozsuwając nogi, by ułatwić dostęp dłoni pastora. Ułożył dziewczynę na stole, a ona chętnie na to przystała. - Nic nam o tym nie wiadomo, Bjorg, nic nam o tym nie wiadomo - mamrotał. Pocąc się ściągał z niej solidne majtadały. - Nikt nie zna dróg Pana, a jeśli to jest nasza ostatnia chwila, musimy uczcić jego dzieło... Aaach! - Oooach! - szeptała Bjorg. - O, pastorze! Bjorg nie była dziewicą, chętnie pozwalała, by chłopcy w ciemne i chłodne wieczory dostawali to, czego chcieli, po bramach i mrocznych zaułkach między domami Halden. Pastor nie bardzo miał jej czym zaimponować, ale pod- niecająca była sama myśl, że oto bierze ją autorytet, mężczyzna poważany i szanowany. Było to bardzo szcze- gólne, ekscytujące uczucie. Pastor nie mógł prawie uwierzyć w swoje szczęście, że śliczna, cudowna Bjorg tak prędko uległa jego zalotom. Zorientował się, że moment ekstazy jest już blisko, napierał stękając, przed oczami zawirowały mu czerwone plamy, pot płynął strumieniem, stół trzeszczał, aż w pewnej chwili runął z okropnym, ogłuszającym hałasem. Bjorg zawyła i oboje zwalili się ciężko na podłogę w plątaninie rąk, nóg i połamanego drewna. - Dzień Sądu! - zawołał ktoś w sali i drzwi do składziku zostały otwarte. Oniemiali członkowie sekty wpatrywali się w kłębawis- ko na podłodze. Sytuacji nie dawało się zrozumńeć opacznie, była nad wyraz oczywista. Nogi Bjorg sterczały w górze, a między nimi tkwił Prunck. W oczy rzucał się jego jasnoróżowy tyłek, spodnie plątały się wokół łydek, pod kolanami obnażyły się mało romantyczne podwiązki, a szelki wiły się po podłodze niczym węże. Pastor na sekundę odwrócił głowę ku wyjściu, po czym z jękiem ukrył twarz. Ktoś okazał się na tyle miłosierny, by zamknąć drzwi. Nieduży atrybut pastosa utracił swą prężność, przypo- minał teraz rozgotowaną kluskę. Oboje błyskawicznie poderwali się z ziemi i nie patrząc na siebie doprawadzili do ładu ubrania. Bjorg wybiegła i starając się nie dostrzegać szyderczych spojrzeń współwyznawców, schowała się w swojej przegrodzie. Pastor został w składziku, próbując dojść do siebie. Ominęło go spełnienie, ale nie to było najgorsze. Jak teraz będzie mógł występawać z godnością wobec swoich uczniów? O rozpaczy, cóż to za dzień! Jedyne, co mogło go jeszcze uratować, ta zagłada zewnętrznego świata. Czas jednak płynął, a nic się nie działo. Ukradkiem jak najciszej nastawił radio. - Bądź miłasierny, spraw, aby Dzień Sądu już się rozpoczął - mamrotał, osobliwie rozumiejąc pojęcie miło- sierdzia. Usłyszał jednak tylko słowa pożegnanla na dabranoc i powtórzenie komunikatu. Poszukiwano Agnes Johansen, ostatnio widzianej z biało-brązowym szorstkowłosym te- rierem. Nic mu to nie mówiło. Rikard pospieszył do szpitała, zanim nastała późna noc, ale Vinnie nie położyła się jeszcze, czekała, mimo że inni dawno poszli już spać. Bardzo go to wzruszyło. Nocna pielęgniarka już wcześniej otrzymała wiadomość i wpuściła go bez sprzeciwów. - Wyglądasz o wiele lepiej, Vinnie - powiedział za- skoczony. - Co zrobiłaś? A to takie proste. Rozpuściła okropne grajcarki przy uszach i luźno związała włosy wstążką. Vinnie, słysząc pochwałę, zarumieniła się z zadowolenia i nie powiedziała, że pielęgniarka pomogła jej oczyścić niezdrową od przesia- dywania w zamknięciu cerę i ożywić ją odrobiną pudru i różu. Trochę koloru na powiekach - bardzo dyskretnie - i równie dyskretne muśnięcie szminką po wargach zmieniły bardzo zwyczajną młodą kobietę w żywą, pociąga- jącą dziewczynę. Przede wszystkim jednak odmiany doko- nał nowy blask w jej oczach. Gdyby Rikard zdawał sobie sprawę, co go wywdało, być maże by się zafrasował. A może... może nie? Vinnie długo na niego czekała, bojąc się, że nic przyjdzie z żadną fotografią, jak zapowiadał. Raz po raz przeglądała się w lustrze, nie posiadając się ze zdumienia nad tym, co widzi. Pielęgniarka z nocnego dyżuru, bystra, miła i śliczna, zapewniała, że Vinnie wygląda teraz naprawdę ładnie, ale jej trudno było w to uwierzyć. Chociaż... podabała jej się ta nowa Vinnie, którą widziała w lustrze. Rikard spojrzał na nią jeszcze raz, ale gdy nadal nie mogła wydusić z siebie słowa, położył po prostu zdjęcie rodziny Johansenów na stole - nie wolno mu było zbliżać się do dziewczyny - i poprosił, by uważnie się mu przyjrzała. Vinnie spełniła jego życzenie. - Tak - kiwnęła głową. - Ta, która siedzi z lewej strony rodziców, kropka w kropkę przypomina kobiety na przy- stani, tyle że na zdjęciu jest znacznie młodsza. Musiało zostać zrobione wiele lat temu. - Z pewnością. Wydaje się, że na początku lat dwu- dziestych. - Wobec tego gotowa jestem przysiąc, że to ta sama osoba. Tych oczu, które jakby boją się wielkiego, paskud- nego świata, nie można pomylić. - A więc jesteśmy na właściwym tropie. Dziękuję ci, Vinnie... za pomoc... Przeciągał chwilę pożegnania. Ku swemu zdziwieniu zorientował się, że nie ma ochoty odchodzić. Ale, niestety, załatwił już to, po co przyszedł. - Ty... nie zauważyłaś jeszcze żadnych objawów choro- by? - Nie, ale ciotka Kamma narzekała dzisiaj na krzyż. - Czy lekarze o tym wiedzą? - Tak. Ciotka niczego nie trzyma w tajemnicy, uważa, twarde łóżko szpitalne wywołało bóle, i zażądała nowego. - No, to prawdopodobnie nic jej nie dolega - stwierdził Rikard, uśmiechając się lekko. - Muszę już wracać, będzie- my chyba pracować przez całą noc, żeby znaleźć tę Agnes Johansen. Trzymaj się, Vinnie! - Ty też! Uważaj na siebie, sprawiasz wrażenie bardzo zmęczonego. - Bo też i jestem. Dziękuję za troskę. Odszedł. Dzigkuję za traskę, tak powiedział. Vinnie uśmiechnęła się do siebie. A więc jest ktoś, komu sprawił przyjemność jej niepokój o niego... Czy można być bardziej szczęśliwym? - Coś podobnego, jeszcze nie jesteś w łóżku, Lavinio? - rozległ się ostry głos Kammy. Stanęła w drzwiach. - I jak ty wyglądasz! Jak... jak ladacznica! Włosy zwisają w strą- kach i jesteś uszminkowana! Jak zdobyłaś takie wstrętne przybory! Natychmiast, ale to natychnuast zmyj to z twa- rzy! Twoja biedna matka przewróciłaby się w grobie, gdyby to zobaczyła! Sposób mówienia Kammy zawsze charakteryzował się mnogością wykrzykników, ale Vinnie ze zdumieniem stwierdziła, że słowa ciotki spływają po niej jak woda po gęsi. Wybuch Kammy nie mógł zakłócić jej szczęścia. Ktoś się z nią liczył! Rikard wrócił do domu sióstr Johansen, gdzie jego koledzy przeczesywali starannie kolejne pokoje w po- szukiwaniu śladów, które mogłyby doprowadzić ich do Agnes. Musieli zachowywać ostrożność, wszystkiego doty- kać w rękawiczkach, bo Agnes pezecież była osobą, która miała najbliższy kontakt z chorym na ospę Willym Mat- teusem. Wydawało się, że siostry nie miały bliższgch krewnych, nie znaleziono także żadnych śladów wskazujących na to, że się z kimś przyjaźniły. Nie było więc kogo się poradzić, zapytać. Najbardziej prawdopodobnym rozwiązaniem zagadki było, że Agnes zabrała psa i wyjechała gdzieś daleko, ale przeprowadzona wcześniej tego dnia rozmowa z weteryna- rzem wykazała, że Agnes nie zgłosiła się po świadectwo zdrowia Doffena. Nie mogła więc wyjechać do Szwecji. A w Norwegii powinna była usłyszeć komunikat przez radio. Gdzie więc była? Jeden z kolegów wstał od stołu, przy którym sortował rozmaite listy. Nie było ich wiele. - Mam tu coś niejasnego. Nie wiem, czy gdzieś to nas zaprowadzi, ale jest stosunkowo świeże... - Tak? Rikard ujął papier w dwa osłonięte rękawiczką palce i szybko przeczytał tekst: W odpowiedzi na ogłoszenie z 4 bieżącego miesiąca zgłaszamy nasze zainteresowanie. Oczywiście najpierw chcielibyśmy obejrzeć to miejrce. Czy będzie to możliwe? Z poważaniem, Dyrektor C. Brandt. Podany był także adres i numer telefonu w Oslo. - Świetnie! - powiedział Rikard z uznaniem. - Brawo! To trzeba sprawdzić. Oczywiście mogły mieć na myśli sprzedaż lub wynajęcie tego domu, ale to nie jest pewne. Która godzina? - Za pięć minut północ. Rikard zastanawiał się. - Dla Agnes Johansen czas ucieka szybko, w dodatku może ona zarazić niezliczoną liczbę osób, jeśli nie odnaj- dziemy jej, zanim na jej ciele pojawią się ewentualne pęcherzyki. Dzwonimy do tego dyrektora, niech się złości, ile mu się podoba. W domu dyrektora Brandta nikt jednak nie odpowie- dział. - Ogłoszenie - podsunął jeden z mężczyzn. - Tak, też o tym myślałem - zgodził się Rikard. - Oslo. Dyrektor. Chyba możemy zgadywać, że to gazeta "Aften- posten". - To najbardziej prawdopodobne. Czy oni mają nocne dyżury? - Na pewno, choćby ze względu na napływające infor- macje. Ale czy zechcą szukać jakiegoś ogłoszenia w środku nocy... - Będą do tego zmuszeni. - Ogłoszenie ukazało się czwartego stycznia, prawda? - Tak, wydaje mi się, że na zatartym stemplu po- cztowym da się odczytać rok: tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy, a o luty nie może chodzić. Dyżurujący w redakcji "Aftenposten" nie byli szczegól- nie zachwyceni zadaniem, jakie im zlecono, ale gdy Rikard wyjaśnił, że chodzi o zaginioną kobietę, mającą związek z epidemią ospy, dyżurny zaraz zabrał się za przeglądanie gazety z czwartego stycznia. - To musiało być w dziale "Domy na sprzedaż albo "Domy do wynajęcia" - powiedział Rikard. - Znalazł pan? - Tak. Rikard czekał. Przeglądali starannie ogłoszenie po ogłoszeniu i wresz- cie wybrald cztery pasujące. Dyżurny przeszedł do innego działu, by sprawdzić adresy ogłoszeniodawców. Obiecał oddzwonić, gdy tylko coś odnajdzie. Spoco czasu upłynęło, zanim zatelefonował: - Przykro mi, archiwum jest zamknięte i nie udało mi się znaleźć klucza. - Kto może go mieć? - Ci, którzy tu pracują, nie wiem kto. Jestem tu tylko na zastępstwie. Rikard westchnął. - Cóż, będziemy musieli poczekać do rana. Kiedy oni przychodzą do pracy? - Nie wiem, o ósmej, ósmej trzydzieści albo dziewiątej, naprawdę nie wiem. - Dziękuję za dotychczasową pomoc. Policjanci kontynuowali przeszukiwanie domu dwóch samotnych kobiet. Takie grzebanie w cudzym życiu nie było najmilszym zajęciem. Ale próbowali przecież uratować Agnes Johansen, a może i wielu, wielu innych. Dźwięk kościelnych dzwonów wybijających północ dotarł i do groty, w której schronili się członkowie sekty. Jak zaklęte rozniosły się echem wśród skalnych ścian i sprawiły, że wszyscy zaczęli drżeć ze strachu. Rozległo się uderzenie na pół do pierwszej, a później oznajmiające wybicie pełnej godziny. Ludzie nie spali, nasłuchiwali z lękiem, aż wceszcie popatrzyli po sobie. - Pastorze Prunck! - zawołała jedna z kobiet. - Czy nastąpił już koniec świata? Ze składziku nie dobiegła żadna odpowiedź. Prunck się gniewał. Głos kobiety nabrzmiał agresją. - Bo jeśli świat się nie skończył, to nie pojmuję, dlaczego tu jesteśmy. Przecież tutaj jest naprawdę niebez- piecznie. Grożą nam bakcyle ospy, możliwość gwałtu i nie wiem co jeszcze. Zduszony głos Pruncka brzmiał, jakby pastor przema- wiał przez szparę w drzwiach: - Milczcie! Przez cały wieczór modliłem się, by ocalić ziemię od zagłady! Jeśli się to spełni, to będzie moja zasługa, pamiętajcie o tym! Niebiosa mnie słuchają, moje dzieci, słuchają! - No, może nie przez cały wieczór się modliłeś - złoś- liwie zauważył jakiś mężczyzna. Wśród zebranych dał się słyszeć równie złośliwy chichot. - "Niech ten, co jest bez grzechu, pierwszy rzuci kamieniem" - dostojnie powiedział Prunck. - Zapamiętaj- cie sobie to, moje zbłąkane owieczki: "Duch jest chętny, lecz ciało słabe". - Ciało jest chętne, a duch słaby, chciałeś chyba powie- dzieć? - drażnił się ktoś bez odrobiny szacunku. Coraz więcej osób nie mogło powstrzymać się od śmiechu; szczególnie kobiety, które po nocach śniły, że pewnego dnia pastor, gdy będą z nim sam na sam, pozwoli naturze wziąć górę nad wychowaniem. Czuły się teraz wzgardzone i oszukane, a takie kobiety nie są łaskawe. Przestały odzywać się do Bjorg, a i cały szacunek dla Pruncka gdzieś przepadł. - Opuśćcie Świątynię! - wołał Prunck dramatycznie ze swego ukrycia. - Wyjdźcie na zatracony świat i sami się zatraćcie! Nie jesteście mi potrzebni, wy, nieufni, niewierni! Ale nie przychodźcie więcej prosić mnie o pomoc, gdy czołgać się będziecie pośród ruin Halden! Kiedy wszystko się skończy, sam obejmę ziemskie królestwo! Wśród uczniów zapadła cisza, w milczeniu rozważali możliwości. Mimo wszystko jednak od wielu już miesięcy w pokorze i czci słuchali swego mistrza. I tak nagle się od niego odwrócić... A jeśli on ma rację? Przecież ta idea przyświecała im już od dawna. Królestwo Dziesięciu Tysiącleci... ich czas na ziemi. Cześć. Blask wspaniałości. - Mamo, ja chcę do domu - rozpłakało się jakieś dziecko. - Nie chcę już być w tej okropnej górze, tu jest tak strasznie! - Cicho, cicho! - On jest głupi! I dlaczego leżał na podłodze bez spodni? Był w wychodku i zapomniał się ubrać? Kolejna fala chichotu. Jeden z mężczyzn podszedł do drzwi pokoiku Pruncka i zapukał. - Dawaj klucz, Prunck, idziemy do domu! - Idźcie, idźcie, poganie! Odstępcy! Bóg ukarze was w Dniu Są... Najwyraźniej zorientował się, że nie jest to chwila odpowiednia, by wspominać Dzień Sądu, bo przecież właśnie rozpoczął się następny dzień po końcu świata. Całkiem zwyczajny dzień... - Modlę się! - zawołał. - Modlę się w pocie czoła oblicza mego, by wszyscy nasi współbracia wybawieni zostali od strasznego losu. Nie przeszkadzajcie mi więc! Dwie starsze kobiety płakały cicho nad straconymi złudzeniami, ale agresywny mężczyzna nie był tak wraż- liwy. - Prunck, północ już dawno minęła i nic się nie wydarzyło. Nie chcemy już dłużej uczestniczyć w tej błazenadzie. Brałem w tym udział ze względu na żonę, ale dosyć już tego! Nie mamy zaufania do kaznodziei uwodzą- cego młode panny i... - Doskonale - ostro odpowiedział pastor. Najwidocz- niej podjął decyzję i stanął w drzwiach. - Doskonale, zrobicie, jak zechcecie. Oto klucz, proszę, idźcie, odstąpcie od Pana, odstąpcie ode mnie, proszę, idźcie. Ja umywam ręce. Mężczyzna pożądliwie chwycił klucz, zanim Prunck zdążył na powrót zatrzasnąć drzwi. Wszyscy z mniejszym lub większym wahaniem zaczęli pakować swoje rzeczy, kiedy nagle jedna z kobiet zamarła w pół ruchu. - A co nasz miły pastor ma zamiar teraz zrobić? - zadała złowieszczym tonem pytanie swym współtowarzyszkom, które jeszcze nie pozbyły się strachu przed Dniem Sądu i przekanania, że zdradziły swego mistrza. - O czym myślisz? - spytała inna, jedna z tych, które się nie wahały. - Nic nas to nie obchodzi. Co za rozpustnik! - To prawda, ale przekazałam mu pod opiekę całe swoje oszczędności. Wszyscy przerwali pracę. - Ja także - wyznał ktoś głośno i zaraz szum potwier- dzenia z ust niemal wszystkich zebranych wzniósł się pod sklepienie groty. Mężczyzna już doskoczył do drzwi i zaczął je szarpać. - Wychodź, Prunck! - Nie wyjdę, dopóki stąd nie odejdziecie. Bjorg i ja rozpoczniemy nowe życie w nowym królestwie, poradzimy sobie bez was, szczurów, opuszczających kapitana okrętu. - Bjorg stoi przy drzwiach gotowa do wyjścia. Najwyra- źniej bardzo jej się spieszy, by opuścić ten przybytek. My też pójdziemy, ale najpierw chcemy z powrotem nasze pieniądze! W składziku przez chwilę panowało milczenie. - Jakie pieniądze? - Te, które przekazaliśmy panu, pastorze. - Ja nie przyjmowałem żadnych pieniędzy. Dostaną je tylko ci, którzy mają na to pokwitowanie. Ludzie patrzyli na siebie zdumieni. - Ty nędzny oszuście! - zawołała jedna z kobiet. - Powiedział, że w nowym królestwie nie będą potrzebne żadne papiery! Rozgniewani ludzie krzyczeli. Wszyscy rzucili się do drzwi kryjówki pastora. - Odejdź ode mnie, pomiocie szatana! - zagrzmiał Prunck, natura bowiem obdarzyła go donośnym głosem. - Słuchajcie odgłosów burzy! Teraz! Słyszę teraz dźwięki trąb archanielskich! Rozpoczęła się zagłada świata! Zatrzymali się, bo dusze mieli proste, inaczej zresztą pastor nie zdołałby nigdy manipulować nimi w taki sposób. Kiedy Prunck wyczuł ich niepewność, stanął w drzwiach. Odzyskał z powrotem swoją godność. - Pan wysyła mi przesłanie. Oto wszystko obraca się w ruinę. Nie słyszycie huku dobiegającego z oddali? Stojąc całkiem nieruchomo, próbowali nasłuchiwać, a kiedy nic do nich nie docierało, w pokorze uznali, że nie są godni, by słyszeć cuda, jakich dokonuje Pan. Prunck zorientował się, że znów ma ich w garści. - Wystawiłem was po ptostu na próbę, nędznicy. Myśleliście jedynie o zyskach, tak maluczkie są wasze dusze. Ale wybaczam wam, moje dzieci, wybiła godzina, pamiętaj- cie, że nie na całej ziemi jest ta sama pora, i oczywiście w niebie także jest inna. Liczyliśmy według czasu norwes- kiego, a to okazało się błędne. Czy chcecie, bym wyszedł stąd jako pierwszy i jako pierwszy ujrzał obraz znisz- czonego świata? Jestem gotów się poświęcić, bo ufam, że Pan uchroni swoje owieczki. Wpatrywali się w niego bez słowa, nie wiedząc, co powinni myśleć czy powiedzieć. Jeśli nawet wydał im się nieco grubszy niż zwykle (wszystkie kieszenie miał wy- pchane pieniędzmi i papierami wartościowymi), to nie zdążyli się nad tym zastanowić, bo Prunck stanowczym krokiem podszedł do bram swojej świątyni. - Dajcie mi klucz - zażądał tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Narażam własne życie, by zbadać, jak potoczy- ły się losy ludzkości... Nim ktokolwiek zdołał coś powiedzieć, otworzył drzwi i wyszedł. Odwrócił się już, by od zewnątrz zamknąć wszystkich swych kłopotliwych uczniów, gdy nagle czyjaś ciężka ręka spoczęła na jego ramieniu. Ze strachu zaczął bełkotać. Ciemne sylwetki zamajaczyły w mroku, snop światła kieszonkowej latarki uderzył go prosto w oczy. - Policja. Proszę nam oddać klucz, przewieziemy was wszystkich do szpitala, dwa autobusy już czekają. Taki był koniec Królestwa Dziesięciu Tysiącleci pastora Pruncka. W rzeczywistości trwało ono nad wyraz króciutko. ROZDZIAŁ X Na wyspie panawała cisza. Już po paru pierurszych dniach Agnes wciągnęła na podwórzowy maszt stary czerwony obrus bożonarodzenio- wy jako sygnał wzywający pomacy. Na dach nie mogła się wspiąć i niewielka była szansa, że ktoś dostrzeże serwetę od strony fiordu, ale nie udało jej się też przestawić masztu na front domu, podstawa była zbyt ciężka. Czerwony obrus łopotał więc daleko, w miejscu, z które- go nikt nie mógł go zobaczyć, aż wreszcie wicher złamał maszt. Ślady Agnes na śniegu znlieniły się nie do poznania, wyglądały teraz jak olbrzymie dziury. Małe łapki Doffena zostawiły trop przypominający trop małego słonia. Upłynęło już zresztą wiele dni, od kiedy jakiekolwiek świeże ślady zostały zrobione wokół domu. Agnes nie wstawała z łóżka. Oczy miała przymknięte, policzki płonęły od gorączki, oddychała słabo, ze świstem. Wycieńczony Doffen łaził po pokoju. Od czasu do czasu wydawał z siebie żałosny pisk. Przy drzwiach wejściowych stały małe kałuże, a miseczka na wodę była pusta. Agnes nie zdawała sobie z tego sprawy. Z rzadka tylko pojmowała sens majaków wywołanych gorączką. Dręczyły ją koszmary nie mające żadnego związku z rzeczywistością. Na dworze pośród budynków starej zagrody hulał wicher. Singlefjord, szary jak niebo, pokrywały kawały kry. Bliżej brzegu woda zamarzła na stałe, szczeliną w lodzie od dawna już nie pływały łodzie. Wyspa Agnes nie leżała na szlaku komunikacyjnym, oddzielało ją od niego kilka mniejszych wysepek, zasłaniających także widok ze szlaku na małą zagrodę. Ta nie zamieszkana w zimie część archipelagu Hvaler była ponurą, skutą lodem krainą. Nikomu nie przyszło na myśl, że mogą tam być jacyś ludzie. Od wielu już lat zagroda zimą stała pusta. Człowiekowi, który przywiózł tu Agnes, nawet się nie śniło, że jeszcze nie wróciła. Sam mieszkał w pobliżu szwedzkich wysp i nie słuchał norweskiego radia. Poza tym nawet gdyby słyszał komunikaty o poszukiwaniach Agnes, i tak nie skojarzyłby ich z jej osobą. Na wyspie wiatr wył w zaroślach, przyginając je niemal płasko do ziemi. Tylko on mącił ciszę na tym pustkowiu. O ósmej rano Rikatd skontaktował się z biurem ogło- szeń gazety "Aftenposten". Od tej chwili wszystko poszło jak po maśle. Wykonywaniem jego polecenia zajęła się bardzo ener- giczna pani, która wkrótce odnalazła cztery odpowiednie ogłoszenia z danego dnia w styczniu. Drobiazgiem pozastawało wyciągnięcie tego, które podpisane zostało Jobansen, ul. Forteczna, Halden. - Świetnie - oznajmił Rikard kolegom, gdy odłożył słuchawkę. - Do sprzedaży wystawiły zagrodę na Hvaler, nie wiadamo jednak, na której z wysp jest położona. W damu sióstr nie znaleźliście żadnego dokumentu, świad- czącego o tym, że w ogóle posiadały taki dom? - Niestety nie, ale nie wiemy przecież, gdzie trzymają swoje papiery wartościowe, mogą leżeć w jakiejś skrytce bankowej. - Dowiemy się w biurze notariusza, oni przechowują wszystkie takie dokumenty. Ale biuro notariusza otwierano dopiero o dziewiątej i nie zastali tam żadnego urzędnika. - W każdym razie dzięki Bogu, że nie wypadła nam akurat niedziela - mruknął Rikard. - Ładnie byśmy wyglądali! Wykorzystując czas oczekiwania na otwarcie biura, zadzwonił do szpitala porozmawiać z Vinnie. Okazało się, że u niej wszystko w porządku, ale ciotka Kamma cierpiała silne bóle krzyża. Poza tym od tego ranka wprowadzono jeszcze ściślejszą izolację, wkraczali bowiem w krytyczną fazę okresu wylęgania choroby. Jeśli ktokol- wiek z nich się zaraził, przyszedł już czas na pierwsze symptomy. Chorzy mogli stać się źródłem bezpośredniego zarażenia, nie tylko rozsiewając drobiny, które ewentualnie przejęli od Willy'ego Matteusa. Od teraz już sami moglli rozsiewać strach i zagrożenie dla innych. Vinnie wydawała się uradowana, zaskoczona i bardzo wdzięczna za jego telefon. Ucieszona, że wybrał właśnie ją. Mógł przecież zadzwonić do Ingrid, Kallego albo do Sommerów, a nawet do ciotki Kammy. Ale chciał roz- mawiać właśnie z nią! Kiedy się rozłączył, Vinnie siedziała dalej, nie wypusz- czając słuchawki i obracając ją w dłoniach. Zamknęła oczy, usiłując powstrzymać łzy szczęścia. Czasami zdarza się, że radość musi znaleźć ujście w postaci łez, Opowiedziała mu o Ingrid i Kallem, którzy, jak się wydawało, odnaleźli się nawzajem w szpitalu. Nie mogli się dotykać, nie mogli się nawet do siebie zbliżać, ale Vinnie domyślała się uczucia, jakie zrodziło się między nimi. Czułość, oddanie, ciepło. Podobało jej się to. Natomiast stosunki między małżonkami Sommer zmie- rzały dokładnie w przeciwnym kierunku. Vinnie była prawie pewna, że żona ma ochotę odejść od męża, ale rozwód nie był taką prostą sprawą. Ona i córka stałyby się w społeczeristwie całkiem bezbronne, jeśli Gun w ogóle pozwolono by zatrzymać dziecko. Trudno to przewidzieć. Dziewczynka także się poddała, przestała nawet maru- dzić. Najczęściej leżała w łóżku przeglądając dawno już przeczytane czasopisma. Vinnie musiała przyznać się przed samą sobą, że i ona zaczęła się bać. W tych dniach miało się rozstrzygnąć, czy zapadła na ospę, czy też nie. Lekarze bezustannie robili teraz badania, a ona za każdym razem z lękiem myślała o wyni- kach. Każdy dzień był sukcesem. - Doskonale - stwierdził Rikard na postetunku policji. Oczy miał czerwone, przekrwione z niewyspania w ciągu ostatnich nocy. - Wiemy więc, gdzie leży zagroda. Musimy zabrać jakiegoś pilota, który dobrze zna wyspy Hvaler. Zaraz wyruszamy. Dochodziło pół do dziesiątej. Nareszcie udało im się zdobyć w kancelarii notarialnej informacje dotyczące za- grody sióstr Johansen. - A i tak niewykluczone, że to kolejny ślepy tor - powiedział młody kolega Rikarda, który także pracował nad tą sprawą. - No bo co oma miałaby robić na wyspie o tej porze roku? - Zamierzały sprzedać zagrodę - przypomniał mu Rikard. - Bardzo prawdopodobne, że dyrektor Brandt pojechał tam z jedną z sióstr obejrzeć ewentualny nabytek. - Co, wobec tego, stało się z dyrektorem? Czy nadal tam siedzi? - No właśnie - westchnął Rikard. - Muszę zadzwonić do doktora Posta, chciałbym, żeby nam towarzyszył na wszelki wypadek. Nic przecież nie wiemy, absolutnie nic. Najprawdopodobniej zastaniemy zagrodę pustą, ale nigdy nic nie wiadomo. To jedyny ślad po naszej tajemniczej szarej samarytance. Była już pierwsza po południu, kiedy duża łódź cel- ników przedzierała się przez lód na Singlefjordzie. Przez chwilę płynęli nawet po otwartej wodzie, co było o niebo łatwiejsze, ale teraz, wśród wysepek Hvaler, kawały kry dryfowały gęsto, przypominając ławicę śledzi. Rikardowi i jego koledze udało się wykraść godzinę snu na wąskich ławeczkach. Obudzić się było trudniej, ale odrobina lodowatej wody na twarz szybko przywróciła im dobrą formę. - Czy jesteśmy już blisko wyspy? - zawołał Rikard do pilota. Nie był to, rzecz jasna, prawdziwy pilot, a po prostu człowiek, który znał Hvaler jak własną kieszeń. - Nie, jeszcze spory kawałek. Od czasu do czasu harpunem musieli rozpychać nawars- twione zwały kry, a raz natrafili na lód sięgający aż do brzegu, musieli więc zawrócić i nadłożyć drogi okrążając wyspę. Kiedy pilot wreszcie wskazał palcem na tę właściwą, jasność, przepuszczana przez bladoszare niebo, zaczęła przemieniać się w zmierzch. Od strony, skąd nadpływali, nie widać było domu. Brzegi wyspy skuwał lód, broniąc dostępu, zdołali jednak znaleźć wąski pas otwanej wody i podpłynęli bardzo blisko. Zeszli na ląd, uprzednio starannie sprawdziwszy, czy lód wytrzyma ich ciężar, aż wreszcie poczuli pod stopami ziemię. Było ich ośmiu, Rikard, młody aspirant, doktor Post, człowiek, który ich pilotował, a także czterej pracow- nicy służb medycznych, by ewentualnie zdezynfekować zagrodę. Płynęli oni oddzielną łodzią w ślad za łodzią celników. Gdyby Agnes rzeczywiście tu była... Niestety, nic na to nie wskazywało. - Powinniśmy przynajmniej usłyszeć psa - mruknął aspirant. - To prawda. Rikard przystanął. - Tu są jakieś ślady. Wszyscy pochylili się nad pokrytą śniegiem ziemią. - To wygląda na trop hipopotama! - Słońce i wiatr niszczą śnieg - powiedział doktor Post. - To mogą być ślady człowieka, ale teraz trudno to stwierdzić na pewno. Poza tym mogą być stare, jeszcze z jesieni. - No tak, oczywiście. Poszli dalej, im bardziej jednak zbliżali się do zagrody, tym wyraźniejsze stawało się, że to rzeczywiście są jakieś ślady. Odległość między poszczególnymi odciskami była zbyt mała jak na łosia, zresztą wątpliwe, by łosie znalazły się na tej niemal nagiej wyspie. Tutejszy lasek był dla nich zbyt mały. - Tutaj są jakieś mniejsze ślady - wskazał jeden z męż- czyzn. - Przypominają niedźwiedzie. - To mogą być ślady psa, które się roztopiły - odparł Rikard. - Musimy znaleźć coś bardziej konkretnego. Zagroda sprawiała wrażenie nie zamieszkanej, zmarz- nięta i opustoszała. Doszli do celu. Rikard pchnął drzwi. Zamknięte na klucz. Zapukał. Cisza. Popatrzyli po sobie. - Znowu pudło? - spytał młodziutki policjant. - Ciii! - szepnął ktoś. Nasłuchiwali. Z początku nie słyszeli niczego, po chwili jednak odnieśli wrażenie, że za drzwiami coś się poruszyło. Rozległo się jakby węszenie przy progu. W milczeniu wszyscy razem próbowali otworzyć drzwi. Rikard wyciągnął duży nóż, wetknął go przy zamku i wygiął. - Uważaj, złamiesz ostrze - ostrzegł pilot. - Nic na to nie poradzę. Czy ktoś jeszcze ma przy sobie nóż? Znalazł się jeszcze jeden i podczas gdy Rikard trzymał swój nóż wygięty nad zamkiem, drugi mężczyzna wsunął swój przed zapadkę i zdołał wepchnąć ją do środka. Drzwi stanęły otworem. Odór, jaki buchnął im w nos, powiedział od razu, że jest tu pies, który od wielu dni nie mógł wyjść na dwór. Doffen leżał na podłodze przy drzwiach i patrzył na nich błagalnie czarnymi ślepkami. Rikard, wielki przyjaciel zwierząt, poczuł, że coś ściska go w gardle. - Znajdź wodę dla psa - polecił młodszemu koledze. - My idziemy dalej. Drzwi wejściowe prowadziły do kuchni. Za nią był salonik i sypialnia. Tam właśnie leżała Agnes - Dobry Boże! - przeraził się Rikard. - Czy ona jeszcze żyje? - Tak - odparł doktor. - Ale jest nieprzytomna. Nie dotykajcie jej! Ja i Rikard przeniesiemy ją do łodzi. Dam jej tylko najpierw zastrzyk na wzmocnienie. Opatuloną w koce Agnes przetransportowano na brzeg. Małego Doffena niósł na rękach aspirant, pies bowiem osłabł tak, że nie mógł utrzymać się na nogach. Czterej przedstawiciele służb medycznych zostali, by oczyścić zagrodę ze wszystkich ewentualnych zarazków. Nie wie- dzieli jeszcze, co dolega Agnes, lepiej więc było się zabezpieczyć. Agnes miała wszak bezpośredni kontakt z Willym Matteusem. Wydawała się kompletnie wycieńczona. Prawdopodob- nie już wcześniej musiała być bardzo chuda, a więc organizm nie miał z czego czerpać. Jasne też było, że ma wysoką gorączkę, a słaby, świszczący oddech świadczył o zapaleniu płuc. Doffen także mógł być źródłem zarazy. Jeśli Agnes zapadła na ospę, musiała przekazać psu całą masę wirusów. Psy wprawdzie nie chorują na ospę, ale bakcyle mogły zagnieździć się w sierści. Rikard z radości zauważył, że aspirant najwyraźniej polubił Doffena. Chłopak głaskał zabiedzone, owinięte w koc stworzonko, które ufnie ułożyło mu się na kolanach. Parę łyków wody pomogło mu wyraźnie, a aspirant wyciągnął jeszcze z kieszeni tabliczkę czekolady i połamał ją na drobne kawałeczki. Doffen nie odmówił. Pies na pewno wyjdzie z tego. Ale Agnes...? Biedna, nieszczęsna istota, pomyślał Rikard, spoglądając na nieprzytomną kobietę, leżącą bez sił na ławeczce. Tak strasznie wychudzona, podstarzała i samotna, najpewniej niewiele szczęścia zaznała w życiu. Czy umrze teraz, nie odzyskując przytomności? Czy ostatnim jej doświadcze- niem będzie samotność, poczucie, że wszyscy ją opuścili na małym szkierze? Boże, jak Ty właściwie rządzisz tym światem? Dlaczego tak często zapominasz o tych, którzy nie uczynili nic złego? O tych, którzy być może przez całe życie modlili się do Ciebie, wierzyli w Ciebie, u Ciebie szukali pociechy, kiedy już życie stało się zbyt trudne do zniesienia? Wielką zagadką było, jak ci, którzy doznali tyle zła, mogli dalej wierzyć w tego Boga, który nie pozwalał, by choć jeden wróbel padł na ziemię bez jego wiedzy! Kiedy mijali przystań promową w okolicy Svinesund, zmarznięci, przewiani do szpiku kości, Agnes wystraszona otworzyła oczy. Rozejrzała się dokoła, niczego nie rozumie- jąc. Rikard pochylił się nad nią i powiedział, starając się nadać swemu głosowi możliwie jak najbardziej przyjazny ton: - Już niedługo będzie pani w bezpiecznym, ciepłym miejscu, panno Johansen. Znaleźliśmy panią na wyspie, pojedziemy do szpitala w Halden... Bardzo po kobiecemu szepnęła właściwie tylko do siebie: - Ach, nie zmieniłam bielizny! - W szpitalu na pewno to zrozumieją. Proszę napić się trochę wody, o, tak! Oprzytomniała trochę. - Doffen? - spytała ze strachem i próbowała się podnieść, ale nie starczyło jej sił. - Doffen miewa się dobrze. Dostał wody i podniósł nogę przy łodzi na brzegu, a w tej chwili leży na kolanach u policjanta i zajada czekoladę. Agnes zamknęła oczy. - O, to dobrze! Teraz wszystko będzie dobrze. Byle tylko Olava się nie gniewała... Znów straciła przytomność. Rikard patrzył na nią zakłopotany. Olavy przecież już nie było. Czy dla tej słabej, chorej kobiety będzie to tragedia czy też ulga? Prawdopodobnie i to, i to. Późnym wieczorem, kiedy łódź wreszcie zawinęła do portu w Halden, Rikard pomyślał: Oto wiadomość dla wszystkich, którzy tak się jej bali. Już ją mamy. Jest po prostu samotną, nieszczęśliwą kobietą i w miejscu, w któ- rym przebywała, nie dokonała zniszczeń. Możecie ode- tchnąć z ulgą i wypełznąć z nor, w których się ukryliście. Śmierć nie krąży już po waszym mieście. Chociaż co on o tym wiedział? Upłynęło dwanaście dni od czasu, gdy w zamarzniętej łodzi znaleziono chorego na ospę Willy'ego Matteusa. Kończył się okres wylęgania choroby, trwający od jedenastu do siedemnastu dni. Teraz dopiero się okaże, ilu naprawdę jest zarażonych. Nikt nie wiedział, czy zdołali odnaleźć wszystkich, z którymi zetknął się Willy Matteus po przybyciu do Norwegii. Owszem, dość dokładnie prześledzili drogę, jaką przebył, ale nie wszystko było jasne. Co się z nim, na przykład, działo od chwili, gdy zszedł na ląd w Svinesund, do spotkania z Sommerami? Mógł z kimś rozmawiać, choć to raczej mało prawdopodobne. A między rozstaniem z Sommerami do rozmowy z Ingrid? Albo po tym, jak Kalle wysadził go niedaleko portu w Halden, do przyjścia Agnes i Vinnie, które pomogły mu wsiąść do łodzi? Przez parę chwil był sam. Co się wówczas wydarzyło? Pozostawało tylko mieć nadzieję, że nie wydarzyło się nic. W szpitalu z powodu tak ogromnego zagęszczenia zapanowała niemal panika. W końcu trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że dłużej tak nie da rady. Nie było możliwości, by zająć się sześćdziesięcioma trzema nowymi osobami podejrzanymi o zarażenie ospą, zarówno ze względu na brak miejsca, jak i wytrzymałaść personelu. Większość więc uczniów pastora Pruncka przeniesiono do Sarpsborg i Fredrikstad. Zostało jedynie dziewięć osób, wśród nich sam pastor, a ponadto siedmioro wcześniej- szych pacjentów: Sommetowie, Ingtid, Kalle, Vinnie i Kamma. I jeszcze Agnes umieszczona w separatce, przekształconej w salę intensywnej opieki. Doffena czekała kwarantanna, stał w klatce i szczekał na Blancheflora, zajmującego sąsiednią "celę". Oba psy w ten sposób skutecznie stymulowały u siebie nawzajem produk- cję adrenaliny i przypływ sił życiowych. Pastora Pruncka zatrzymano w Halden z wielu powo- dów. Po pierwsze podczas przyjmowania do szpitala urządzał straszliwe sceny, nie chciał zgodzić się na takie internowanie (wszak tutaj mogli go dopaść jego wierzycie- le). Później nalegał na przeniesiente do Sarpsborg albo Fredrikstad, aby mógł przebywać w pobliżu swych uczniów. Potrzebowali go w tej tragicznej gadzinie, kiedy nierozumni ludzie siłą zamknęli ich w więzieniu! Byli wszak jego, Pruncka, uczniami, a ponieważ pastora, jako wybrań- ca Pana, nie mogła dotknąć żadna ziemska zaraza, oni również byli od niej bezpieczni. Nagle jednak zmienił zdanie, za żadne skarby nie chciał dołączyć do stadka swych owieczek. Przypamniał sobie bowiem, że ma przy sobie wszystkie ich pieniądze i papiery wartościowe. A przypomniał sobie o tym dość prędko, bo głupcy z personelu szpitalnego nalegali, by wszystko, co ma, poddać dezynfekcji. Prunck odmówił oddania im czegokolwiek, nie chciał się rozebrać ani opróżnić kieszeni. Wreszcie trzeba było siłą zdjąć z niego ubranie, a pokręt- ne, mrukliwe wyjaśnienia, że bogactwa zostały mu przeka- zane przez członków sekty pod opiekę, przyjęto z niedowie- rzaniem. Parę pytań zadanych kilkorgu uczniom przebywa- jącym w szpitalu wystarczyło, by sytuacja stała się jasna. Pastor miał zamiar ulotnić się z pieniędzmi, a powstrzymała go od tego ingetencja policji przy wyjściu ze "świątyni". Od tej chwili sprawa Pruncka stała się sprawą policji. Pastor kilkakrotnie podejmował próby ucieczki, tak samo bowiem bał się swych wierzycieli, jak policji i człon- ków sekty. Ale policjanci pozostali niewrażliwi na wszelkie argumenty pastora. Nie udało mu się wydostać ze szpitala, a już na samym początku pobytu otrzymał wiadomość, że ma się zgłosić do banku, gdy tylko uznany zostanie za zdrowego. A bank miał o co się upominać! Prunck przeczuwał, że czeka go czarna przyszłość; świat jest głupi i niczego nie rozumie. Niebiosa także sprawiły mu zawód. Godzina zagłady dla ziemi wcale nie wybiła, choć powinna, a zachorowanie na ospę groziło przede wszystkim jego uczniom. Było odwrotnie, niż być powinno! Szczytem wszystkiego była wiadomość od Bjorg, że nie chce go już więcej widzieć. Jeśli o nią chodzi, może sobie iść choćby na koniec świata. Prunck czuł, że dotknęła go rażąca niesprawiedliwość. Oficjalnie, w radiu i gazetach, pozbawiono go tytułu pastora. Szczęśliwie nie czytał artykułów, w których drwio- no z niego niemiłosiemie, ale i tak jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Nikt zdawał się nie pojmować jego wielkości. Czy należy więc się dziwić, że się burzył? Badania wykazały, że Agnes jest zarażona. Była jednak szczepiona i żywiono nadzieję, że choroba będzie miała stosunkowo łagodny przebieg. Gdyby tylko nie była tak wycieńczona, bez odrobiny sił! Starana się przede wszyst- kim ją odżywić, dzień i noc czuwały przy niej ofiarne pielęgniatki. Wszyscy gorąco pragnęli, by Agnes przeżyła. Wśród pielęgniarek, które od samego początku odizało- wane zostały wraz z pacjentami, dwie zachorowały, niezbyt ciężko. Musiały leżeć w izolatce, ale chroniły je wcześniejsze szczepienia, przypuszczano więc, że nie grozi im niebezpieczeństwo. Z "Fanny" padano informacyę, że nie wystąpiły żadne oznaki charoby. Marynarze także poddają się szczepieniom częściej niż zwykli ludzie, statek otrzymał więc pozwolenie na wypłynięcie, jeśli nic nowego nie zajdzie w ciągu nadchodzącego tygodnia. Wiadomość tę przyjęto z radością. Dzień po przywiezieniu Agnes do szpitala jasne się stało, że Karen Matgrethe Dahlen ciężko zachorawała na ospę. Sytuacja była naprawdę poważna, ponieważ Kamma nigdy nie była szczepiona. Piękny obraz, który Rikardowi i jego współpracow- nikom udało się naszkicować, zaczynał się rozmazywać. Kammę przeniesiono do ściślejszej izolatki. Kiedy wie- ści o jej chorobie rozeszły się po oddziale, wśród owieczek pastora Pruncka wybuchła panika. Większość z nich nie była przecież szczepiona, jako że pochodzili ze związanych z różnymi grupami wyznaniowymi rodzin, w których szczepienia uważano za bluźnierstwo. Matki modliły się za dzieci, które także spędziły jakiś czas w grocie, inni próbowali wydostać się ze szpitaia, uciec jak najdalej. W małej grupce, która od samego początku przebywała w szpitalu, atmosfera była ciężka, ale ci już dawno temu pogodzili się ze swym losem. Wszyscy oprócz Herberta Sommera. I, jak na ironię losu, on właśnie zachorował. Ciężko. W następstwie faktu, że płynęli łodzią, która przywiozła Agnes, zamknięci w szpitalu zostali także Rikard Brink, młody aspirant i doktor Post - tym razem nie wymówił się prywatną izolacją w domu - a także wszyscy pozostali mężczyźni. Mieli oni bezpośredni kontakt z Agnes, która akurat znajdowała się w zakaźnym stadium choroby. Szpital w Halden pękał w szwach. Niektórych mężczyzn przeniesiono do Fredrikstad, ale Rikardowi pozwolono zostać. Nie wszystko jednak było samym smutkiem. Orzeczo- no, że Ingrid i Kalle są już zdrowi. I tych dwoje rzeczywiś- cie odnalazło się podczas trudnych dni, spędzonych w szpi- talu. Dwoje dojrzałych ludzi, znających już życie. On miał czterdzieści lat, ona trzydzieści dwa. Szczęśliwi opuścili szpital odprowadzani przez innych życzeniami wszystkiego dobrego. Uznano, że Wenche Sommer jest zdrowa. Gun także. Gun żegnała szpital z mieszanymi uczuciami. Miała szczerze dość swojego Herberta i na poważnie zastanawiała się nad rozwodem. On jednak teraz był chory, w stanie określanym jako ktytyczny, zaczęły pojawiać się ze strachem oczekiwa- ne pęchetze. Gun ogarnęły wyrzuty sumienia z powodu myśli o rozstaniu się z mężem. Podejrzewała, że to właśnie dlatego Herbert został tak ciężko ukarany. Z płaczem schodziła w dół zbocza, opuszczając szpital. Za rękę prowadziła córkę. Ale cztery bardzo potrzebne łóżka nareszcie się zwol- niły. Zmniejszyła się ciasnota. Vinnie bardzo się bała. Została teraz sama. Ingrid i Kalle odeszli, pani Sommer także. I Rikard przestał przychodzić. Nie wiedziała, dlacze- go, i bała się pytać. Co prawda fakt, że nie miała już towarzystwa, był bez większego znaczenia, gdyż w tej fazie choroby nie po- zwolono im się ze sobą widywać, nawet gdy dzieliła ich odległość pokoju. Ale tamtych wypuszczono - a ją nie. Orientowała się, z jakiego powodu. Miała padwyższoną temperaturę, wyższą, niż można hy sabie tego życzyć. Siostry nic nie mówiły, ale wiele razy dziennie przychodziły zapytać, jak Vinnie się czuje. I lekarz, główny lekarz dowodzący walką z epidemią, często przychodził ją zbadać. Nigdy nie miała mu nic do powiedzenia. Dopiero pewnej nocy obudził ją ból głowy iście nie z tego świata. Kark miała zesztywniały i kiedy się poruszyła, odniosła wrażenie, że w plecy wbijają jej się noże. Boże, pomyślała. Boże! Ukradkiem przyjrzała się nadgarstkom i klatce piersio- wej. Nic. Skronie? Pomacała. I tam żadnego znaku. Nic nie powiem, pomyślała. Będę udawać, że nic się nie zdarzyło. Ale oczywiście natychmiast zadzwoniła po nocną pielęg- niarkę. Siostra zaraz stanęła w drzwiach. W ustach Vinnie miała całkiem sucho. Trudno jej było wydobyć słowa. - Bardzo chciałabym porozmawiać z Rikardem Brin- kiem. Z policji. - To niemożliwe, on jest izolowany. - Co takiego? - Jest w tym samym budynku, tyle że na innym oddziale. - Rikard? Zaraził się? - Tego nie wiemy. Ale płynął łodzią razem z Agnes Johansen do Halden. Wszyscy, którzy byli w łodzi, zostali zamknięci. Och, Rikard? To dlatego nie przychodził. Wiadomość przyniosła jej ulgę. Ale jeśli zachoruje... Nie, to nie może się zdarzyć, nie on! Spokojnie opadła na poduszkę i przymknęła oczy. - Siostro, zauważyłam objawy choroby. Pielęgniarka tylko pokiwała głową. - Spodziewaliśmy się tego. Zaraz sprowadzę doktora. Vinnie została sama. A więc moje życie dobiega końca, pomyślała i nie mogła powstrzymać łez płynących po policzkach. Nie było to życie, którym można by się przechwalać, ale widziałam promyki nadziei. Jakiś człowiek o mnie myślał. Wydaje mi się nawet, że za bardzo polubiłam Rikarda Brinka. Może więc tak będzie najlepiej, bo przecież i tak nigdy bym go nie dostała. Nie ja, Vinnie, takie zero! A jednak... pewnie jestem głupia, ale, Boże, nie chcę umierać! ROZDZIAŁ XI Także i pastor Prunck nie chciał przyznać się do swego stanu. Lekki ból w krzyżu? Phi, a co w tym dziwnego, skoro szpitalne materace są takie niewygodne! I oczywiście było mu gorąco, jakby miał podwyższoną temperaturę, ale przecież na oddziale jest tak ciepło i duszno, że nie ma czym oddychać? Przecież Pan nad nim czuwa, niemożliwe więc, by zachorował. Wszyscy inni mogli umrzeć, ale nie on, który w każdej chwili mógł rozmawiać z Bogiem i otrzymywać odeń odpowiedź. (I to taką, jakiej najbardziej sabie życzył.) Och, przestań już mówić mi o ospie, myślał sobie, Nigdy nie byłem szczepiony, albowiem wierzę. Bóg zadaje cios tylko niewiernym, głupcom, którzy odwracają się od niego i idą po poradę do lekarza. Nie moją winą jst, Panie, że leżę teraz w szpitalu, Ty o tym wiesz. Ja jestem bez skazy, zostałem wybrany przez Ciebie, od zawsze o tym wiedzia- łem. Oceniłeś, które z Twoich stworzeń jest najbardziej Ciebie godne, i wybrałeś mnie, dlaczego więc oni wyob- rażają sobie, że mogę zachorować na ospę? To śmieszne! Bóle krzyża przybrały na sile. Stały się nie do wy- trzymania, wprost piekielne. Doprawdy, strasznie marne mają tu łóżka. Ależ nie, siostro, nie mam gorączki! Powiedziałem już, że nie mam gorączki, proszę więc zabrać ten głupi termometr! O, nie, proszę nie sprowadzać doktora, czy pani naprawdę nie widzi, że jestem zdrowy? Mówiłem już, że ktoś taki jak ja nigdy nie zachoruje! Dlaczego? Nie, tego pani nie powiem. I tak by pani tego nie zrozumiała, to zbyt trudne, by zwykły człowiek mógł to pojąć. Proszę pamiętać, kim jestem, siostro! Nie, po- wtarzam, nie chcę tego termometru, to narzędzie szatana! Proszę mnie zostawić, nie zgadzam się, protestuję, nie wolno sobie na tyle pozwalać! Wyjdźcie stąd, wszyscy. Wszyscy! Pomocy! Ku ogólnemu zdumieniu i uldze Vinnie bardzo prędko doszła do siebie. Jedynymi symptomami, jakie u niej wystąpiły, hyła gorączka oraz silny ból głowy i krzyża. Już po paru dniach odzyskała dobrą formę. Bez wątpienia choroba jej nie ominęła, ale w istocie miała bardzo lekki przebieg. - Tak, panno Dahlen - orzekł lekarz, który ze zmęcze- nia przypominał swój własny cień. - W zasadzie może się pani uważać za całkiem odporną na wirus ospy, nie jest też pani nosicielem zarazków. Za parę dni będzie pani mogła już wrócić do domu, potrzebne nam pani łóżko, jak pani zapewnie wie - dodał niemal przepraszając. W podświadomości Vinnie kołatała się niejasna myśl o cierpiącym Rikardzie. - Ja... słyszałam, że... brakuje wam pielęgniarek i in- nego personelu tu, na oddziale izolacyjnym - wyjąkała zawstydzona. - Pomyślałam więc... Może mogłabym trochę pomóc? W najprostszych sprawach? Na przykład sprzątać. Chodzić na posyłki. I tak dalej - zakłopotana zakończyła niejasno. Lekarz popatrzył na nią uważnie, oceniając jako człowie- ka. Zrozumiał jej zagubienie. - Pani prośba spada nam jak manna z nieba, panno Dahlen. Niełatwo jest znaleźć kogoś do pomocy. Ludzie unikają tego miejsca, jakby było zadżumione. Porozma- wiam z dyrektorem. W ten oto sposób kilka dni później Vinnie dostała pierwszą w swym życiu pracę. Potraktowała to jako wyzwanie. Przydzielono jej proste prace pomocnicze, lecz należało przestrzegać surowych zasad. Nie wolno jej było opuszczać oddziału i musiała pamiętać, by za każdym razem, gdy stykała się z którymś z chorych, wrzucać biały kitel do prania. Dotykać czegokolwiek magła jedynie w cienkich gumowych rękawiczkach, które pa użyciu wędrowały do kosza. Musiała się myć, myć i jeszcze raz myć, aż dłonie zrobiły się białe i pomarszczone. W dodatku przydzielono jej pad opiekę najciężej cho- rych pacjentów. Z ich separatek na oddział, na którym umieszczono osoby będące jedynie pod obserwacją, nie wolno jej było przechodzić. Nie mogła więc zobaczyć się z Rikardem. Wiedziała, że młody policjant musi odbyć dwutygo- dniową kwarantannę, tak jak wcześniej ona. Ale z wy- znaczonego czasu upłynęło już przecież kilka dni. Była rozczarowana tym, że nie może spotykać się z Rikardem, ale mimo to z dużym zapałem i poczuciem odpowiedzialności wykonywała przydzielone jej prace. Jednym z pierwszyeh zadań było przyniesienie świeżej wody ciotce Kammie. Zebrała się w sobie i nastawiła odpowiednio, by znieść jadowity sarkazm, z którym, jak wiedziała, przywita ją ciotka. W drzwiach jednak zatrzymała się z okrzykiem przeraże- nia. Kamma Dahlen cała była w pęcherzach. Każdy widocz- ny fragment skóry, twarz, szyja, ramiona i dłonie pokryte były ohydną wysypką. Pęcherze i grudki na palcach były tak gęste i duże, że chora nie mogła zamknąć dłoni. Zajęte miała wargi, uszy i powieki, a nawet same gałki oczne. Ciotka Kamma była jedną wielką raną, krostowatą grudą, pęche- rzem, z którego sączyła się surowica. - Ach, mój Boże - jęknęła Vinnie ze współczuciem. Na widok ciotki zrobiło jej się słabo. Kobieta w łóżku powoli zwróciła ku niej przekrwione oczy. Kamma nie mogła już mówić, nic też nie widziała. Vinnie zorientowała się po tym, że wzrok ciotki nie spoczął na niej. Biedne, straszne oczy przemawiały jednak aż nader wyraźnym językiem. Bił z nich bunt i gniew. Mówiły: "To twoja wina, Lavinio! To ty ściągnęłaś zarazę do domu!" - Wybacz mi - powiedziała Vinnie odruchowo. - Bła- gam, wybacz. Ciociu, co mogę dla ciebie zrobić? Powiedz tylko, zrobię wszystko! Z oczu posypały się błyskawice. "Odejdź, nie chcę, żebyś tu była". - Czy mam posłać po Hansa-Magnusa? - spytała Vinnie bez zastanowienia. W oczach Kammy pojawiła się panika. - Ach, oczywiście, że nie, głupia jestem - mruknęła Vinnie swym dawnym uległym tonem, którego Rikard tak bardzo chciał ją oduczyć. - Ale może mam mu coś przekazać? Kamma odwróciła twarz, nie chciała już więcej mieć z Vinnie do czynienia. Dziewczyna spostrzegła, że rozjąt- rzone pęcherze wykwitły także na głowie ciotki między włosami. - Jeśli byś mnie potrzebowała, ciociu, to pamiętaj, że tu jestem - powiedziała cicho i postawiwszy na stole karafkę z wodą, wyszła. Był to dla Vinnie bardzo trudny czas. Ciotka Kamma zawsze umiała wywołać w niej poczucie winy, a teraz stało się ono jeszcze silniejsze niż kiedykolwiek, było bowiem w części uzasadnione. Dni upływały Vinnie na różnych posługach przy innych poważnie chorych. Najczęściej sprzątała. Herbert Sommer cały pokryty był już pęcherzami, podobnie jak wielu członków sekty, przede wszystkim starsze panie, ale wśród zarażonych znalazło się także dziecko. Vinnie przyjęła to z ciężkim sercem, oskarżała siebie, a kiedy opuściła pokój dziewczynki, płacz uwiązł jej w gardle. Wyglądało jednak na to, że Agnes Johansen zwalczy chorobę dzięki dawnej szczepionce. Zapalenie płuc także zbierało się do odwrotu. Na widok Vinnie Agnes bardzo się uradowała. - Czy myśmy się już kiedyś nie spotkały? Wtedy, tamtego wieczoru na nabrzeżu? Nie wiedziałam, że pani jest pielęgniarką! Vinnie wyjaśniła, jaką pełni funkcję w szpitalu. - Ach, tak się niepokoję o Doffena - westchnęła Agnes. Leżąc w łóżku przypominała zwiędły kwiat. - To znaczy o mojego psa. - Wiem, gdzie on jest - Vinnie uspokoiła ją z uśmie- chem. - Doffen i Blancheflor stoją każdy w swojej klatce i na siebie szczekają. Słyszałam, co prawda, że ostatnio chyba z tego zrezygnowały, leżą tylko, ale jeden drugiego nie spuszcza z oka. Agnes westchnęła. - Ten mały, kochany psiak... gdyby go nie było ze mną na wyspie, nigdy nie przetrwałabym tych strasznych dni. Gdyby jeszcze nie nazywał się Doffen. Blancheflor to o wiele ładniejsze imię. Vinnie zaśmiała się. - Blancheflor to właściwie imię dziewczęce, z opo- wieści o Floresie i Blancheflor. Ale moja ciotka uważała, że to Flores jest dziewczyną, a Blancheflor chłopcem. Wydaje mi się jednak, że to nie ma znaczenia, pies nie czuje się urażony. Agnes wybuchnęła śmiechem. Tak bardzo uradowało ją, iż nareszcie ma z kim porozmawiać o piesku, że prosiła, by Vinnie częściej do niej zaglądała. Dziewczyna obiecała, że jeszcze przyjdzie, sama ucieszona z nawiązanej znajomości. Rikard miał rację - obie były do siebie nadzwyczaj podobne, Vinnie i Agnes, choć oczywiście nie szło tu o wygląd. Vinnie przestała splatać włosy w ciasne grajcarki nad uszami. Nigdy nie lubiła tej fryzury, a kiedy jeszcze Rikard stwierdził, że bez nich wygląda ładniej... Życie w tym czasie wydawało się dziewczynie bardzo interesujące. Podczas tragicznych wydarzeń Vinnie przeży- wała wielką życiową przygodę. Zachodziła też często do pastora Pruncka, wszak dobrze go znała. Prunck był wzburzony i wystraszony, bo nawet on dłużej nie mógł przymykać oczu na fakty. Głośno wykrzykiwał słowa, wypowiedziane przez Jezusa na krzy- żu, jak gdyby porównując się do Zbawiciela: "Boże, Boże, czemuś mnie opuścił", źle akcentując słowa. - Eli, Eli, lema sabachthani - bez zastanowienia po- prawiła go Vinnie. Prunck oderwał wzrok od szarego suftu, w jego pojęciu wyobrażającego niebiosa, i popatrzył na nią oskarżycielsko. Uniósł się na łokciu i syknął ze złością: - Przeklęta bądź, niewiasto, która zbezcześciłaś mą Świątynię bakcylami. "Do mnie należy kara", mówi Pan. Wynoś się, zniknij mi z oczu! Vinnie musiała przyznać, że podjęcie się zadania pielęg- nowania chorych nie było jej najmądrzejszym posunięciem. Bezustannie napotykała oskarżycielskie słowa i gniewne spojrzenia. Odwieczne wyrzuty sumienia znów się w niej odezwały, ciążyły tak, że musiała znaleźć kąt, by się wypłakać. Wyrządziła tym biednym ludziom taką straszną krzywdę! Humor bardzo się jej poprawił, kiedy drugiego dnia po południu udało jej się po drugiej stronie szklanych drzwi dzielących oddziały zobaczyć Rikarda. Policjant zatrzymał się natychmiast, zdumiony strojem dziewczyny, i pomachał do niej ręką. Vinnie, wzruszana i szczęśliwa, odpowiedziała mu tym samym gestem. Następnego dnia także skradła chwilę, by zajrzeć w to samo miejsce. Rikard już czekał i dał jej znać, by wyszła na zewnątrz i okrążyła budynek. Vinnie usłuchała go i nagle zobaczyła go w otwanym oknie. - Witaj, Vinnie, co tu teraz robisz? Opowiadaj! - Jestem już zdrowa! Całkiem odporna. I dostałam tu pracę. - Świetnie, Vinnie - pokiwał głową z uznaniem. - Bar- dzo ci ciężko? - Praca nie jest ciężka. Tylko... - Co takiego? - Nie, nic. Niemożliwe, by interesawał się jej troskami, żalem nad losem chocych, wyrzutami sumienia i ciążącym jej poczuciu winy. - Chyba muszę już iść - powiedziała szybko, nie chciała, by miał jej już dość, nie chciała zawadzać. - Oczywiście, musisz iść, rozumiem - odparł Rikard. Vinnie wydawało się, że w jego głosie zabrzmiał cień zawodu. Oczywiście tylko to sobie wmówiła. Czuła, że gotowa jest tańczyć po zamarzniętej żwirowa- nej ścieźce. Rozmawiała z nim, rozmawiała, radość roz- pierała jej piersi. Kiedy jednak wróciła na swój oddział, spotkała dwie pielęgniarki pchające zakryte prześcieradłem łóżko. Siostra przełożona z kamienną twarzą wydała jej surowe polecenie: - Posprzątaj pokój pani Dahlen! Usuń stamtąd wszyst- kie przedmioty i zanieś je do spalarni! Później przyjdą zdezynfekować pakój. Vinnie czuła, że twarz jej drętwieje. Ciało z trudem słuchało rozkazów mózgu. Wydawało jej się, że wieki upłynęły, żanim wreszcie stanęła przy drzwiach pokoju ciotki Kammy, otworzyła je powoli i... Łóżko zniknęło. Ciotka Kamma umarła. Tego wieczoru po skończeniu swojej pracy Vinnie odbyła długą rozmowę z Rikardem. Stała na dziedzińcu pod oknem i z zimna szczękała zębami, choć z całej siły starała się to ukryć. Wyrzuciła z siebie wszystko, powiedziała mu o śmierci ciotki, o dręczących ją wyrzutach sumienia, że tak wielu ludziom przysporzyła strasznych cierpień. Rikard, wysłuchawszy jej do końca, powiedział łagod- nie: - Najdroższa Vinnie, to nie twoja wina. Agnes i ty spełniłyście dobry uczynek, pomagając człowiekowi w po- trzebie. Żałujesz tego? Wolałabyś przejść obok i zostawić go leżącego na schodach? Albo pozwolić, by starsza, słaba kobieta sama się nim zajmowała? - Nie, ale... - Czy chcesz powiedzieć, że gdybyś wiedziała o jego śmiertelnej chorobie, odeszłabyś? - Nie - zgodziła się z nim. - Ale bardziej bym uważała, nie dotykała jego ręki. - Vinnie, Willy Matteus sam nie wiedział, że ma ospę. Żadnej z was nie można obwiniać. To bardzo okrutne i głupie ze strony twojej ciotki składać winę na ciebie. - Ciotka Kamma nie żyje. - Wiem, ale i tak postąpiła głupio. Nie można wybaczać ludziom wszystkiego tylko dlatego, że już ich nie ma. Prunck oskarżając ciebie także niemądrze postąpił, ale po nim nie można się niczego innego spodziewać. Wszelkie winy przypisuje innym, uważa się za nieomylnego, co za łotr! A przy okazji, co się z nim dzieje? - Ma wysypkę, coraz mocniejszą, rozszerza się na całe ciało. Wygląda strasznie. - Jak rozumiem, Bóg go opuścił - powiedział Rikard nie bez goryczy. - Nie wolno dla własnych celów igrać z Dniem Sądu. - Jest już skazany na śmierć, prawda? Teraz, kiedy ma wysypkę? - Nie, niekoniecznie. Wiele osób miało pęcherze na całym ciele i wyzdrowiało. Ale ospa zostawia paskudne, wyraźne blizny. Skóra przypomina potem płytę kutej miedzi. - Ooch - zadrżała Vinnie. - Cóż za okropna choroba! - To prawda. Jak się miewają inni? - Z Herbertem Sommerem jest nie najlepiej. Doktor sądzi, że on tego nie przetrzyma, zbyt wiele lat upłynęło od szczepienia. Natomiast ta mała dziewczynka z sekty będzie zdrowa, dzięki Ci, dobry Boże! I Agnes nabiera sił. Co prawda niełatwo zauważyć różnicę, nadal jest słaba jak sitowie na wietrze, ale można mieć nadzieję. A co z wami? - Dowiemy się dopiero za tydzień. Ale wydaje mi się, że ja jestem całkowicie odporny, tyle czasu już przecież miałem do czynienia z tą paskudą. - Ja też tak myślę - powiedziała Vinnie z nadzieją w głosie. - Czy wiesz, co słychać w Sarpsborg i we Fredrikstad? - W Sarpsborg mieli jeden zgon, a we Fredrikstad dwa, wśród nie szczepionych uczniów pastora. Spodziewają się kolejnych zgonów, wiele osób ma przerażająco dużo pęcherzy. - O, Rikardzie, to takie straszne! - To prawda. - I wszystko przeze mnie. - Nie wolno ci tak mówić! Gdyby ci ludzie pozwolili się zaszczepić... - To chyba wina rodziców. - Z początku owszem. Ale nie ma wytłumaczenia, dlaczego nie zrobili tego później, kiedy już dorośli. Zresztą nie mogę zrozumieć takich rodziców, są przecież szcze- pionki także na inne choroby dziecięce, nie tylko na ospę. Niepojęte, jak mogą wystawiać życie własnych dzieci na takie ryzyko! - Myślą raczej o duszy i jej zbawieniu. - Nie rozumiem, co ospa ma wspólnego ze zbawieniem duszy - parsknął Rikard zniecierpliwiony. - Te sekty mieszają wszystko naraz w jednym garncu, a głównie są to wymysły jakiegoś przebiegłego, domorosłego proroka. Doprawdy, ogromnie mnie to gniewa! Vinnie, sama zmuszona do przystąpienia do sekty, nie umiała mu odpowiedzieć. Stała rozmyślając, ledwie miała odwagę spytać: - Czy wśród zmarłych były jakieś dzieci? - Na razie nie. Umierali tylko starsi, słabowici ludzie. - Biedacy! Nie zasłużyli na taki los. - Oczywiście, że nie, choć triumfowali nad wszystkimi, których spotkać miała zagłada podczas końca świata pas- tora Pruncka. Ale tobie jest zimno, Vinnie. - Nic nie szkodzi. - Masz siną twarz, a poza tym nie powinnaś przebywać dłużej na mrozie, przecież całkiem niedawno byłaś chora. W dodatku moi współmieszkańcy narzekają na przeciąg. - Ach, oczywiście! Przepraszam! - Nie przepraszaj za wszystko, co tylko przyjdzie ci do głowy! Porozmawiamy jutro. Dobranoc, Vinnie! Jeszcze przed chwilą tak gorąco pragnęła być blisko niego, poczuć uścisk jego ramion. Odnosiła wrażenie, że przy nim jest bezpieczna. Teraz jakby nagle została ode- pchnięta. - Dobranoc - odpowiedziała cienkim głosem. Z rozczarowaniem w sercu weszła do budynku. Ale Rikard miał rację. Cudownie było znaleźć się znowu w cieple, choć miejsce, do którego wróciła, trudno nazwać przytulnym. Co się stało z moim dawnym życiem? pomyślała. Życiem w Bakkegarden, w którym nic się nie działo, w wiecznym strachu przed ciotką Kammą i w strasznym przekonaniu, że życie przecieka mi przez palce. Teraz tak wiele dzieje się wokół mnie. Wszystko jest takie bolesne, trudne, pełne smutku i strachu. A jednocześ- nie najcudowniejsze na świecie. Noszę w sobie uczucie, o którym tylko czytałam i nie sądziłam, by kiedykolwiek dane mi było je przeżyć. Wszystko jedno, czy wyniknie z niego coś więcej, ale w każdym razie pozwolono mi go doznać, przekonać się, że mogę czuć tak samo mocno jak inni ludzie. Nie proszę już o nic więcej. Czy okłamuję teraz samą siebie? Jeśli powiem, że to prawie wszystko jedno, czy to do czegoś doprowadzi czy nie, będę bliższa prawdy. Od czasu do czasu chyba wolno pomarzyć? Herbert Sommer zmarł dwa dni później. W lokalnej gazecie poświęcono mu króciutką notatkę z marną foto- grafią z dawnych lat, na której rozpromienionymi oczyma patrzył prosto w obiektyw, na głowie zaś miał kapelusz, włożony zawadiacko na bakier. Zdjęcie musiało zostać zrobione co najmniej dwadzieścia lat temu, kiedy jeszcze nikt go nie znał. Wtedy też dla wszystkich w szpitalu stało się jasne, że pastor Prunck nie przeżyje. Zmarł kolejny z jego uczniów. Z innych miast nadeszły meldunki o jeszcze trzech ofiarach. Spodziewano się, że to już ostatnie, wiadomo jednak było, że większość owieczek Pruncka zaatakowała choroba i w najlepszym razie zostaną potwornie oszpecone na całe życie. Wśród nich była także młoda Bjorg, która przeklinała Pruncka w żywy kamień za to, że zwabił ją do pieczary. Trwało to do czasu, gdy dowiedziała się o jego śmierci. Wówczas ogarnęła ją rozpacz, nie potrafiła bowiem określić swoich uczuć. Po zmarłych wszak należy nosić żałobę, prawda? Ale ten skandal, w który ją wplątał, kiedy na oczach wszystkich goła leżała na podłodze, fikając w powietrzu nogami, z tym tłuściochem na sobie. Jak to możliwe, by kiedykolwiek uważała go za przystojnego? Teraz na samą myśl o pastorze robiło jej się niedobrze. Och, przecież on już nie żyje, śmierć wymaga szacunku. Jakież to wszystko trudne! A w dodatku choroba tak ją oszpeciła! Teraz nie będzie już mogła wyjść bogato za mąż, może nawet nigdy nie znajdzie męża! Z oczu Bjorg znów trysnęły łzy. Dla samego Pruncka śmierć była może najlepszym rozwiązaniem. I tak czekała go nieunikniona kara więzie- nia. Zrujnowane życie. Chociaż... kto to wie? Prunck należał do ludzi, którzy zawsze spadayą na cztery łapy. Z pewnością po kilku latach w jakimś innym miejscu zacząłby wszystko od nowa. Może nie tak samo jak wcześniej, ale pewnie wplątałby się w jakieś ciemne sprawki. Czas jego jednak dobiegł już końca i tylko on sam wiedział, czy po śmierci znalazł się w raju, czy też w tym drugim miejscu. A może w ogóle nigdzie, a w takim razie i tak niczego nie wiedział. Zagrożenie epideniią czarnej ospy powoli już mijało. Teraz czekano już tylko, jak potoczą się losy mężczyzn, którzy przewieźli Agnes z wysepki do Halden. Oni byli ostatni oprócz personelu szpitali, który w trzech miastach przez rały czas pielęgnował zarażonych. Grupę ryzyka stanowili także ludzie ze służb sanitarnych, którzy zajmowali się dezynfekcją. Na razie jakoś się im udało... Cała Norwegia wstrzymała oddech i ściskała kciuki. Vinnie i Rikard rozmawiali codziennie, dziewczyna za nic nie chciała się wyrzec chwil spędzanych pod oknem młodego policjanta, chociaż pogoda robiła co mogła, by ją od tego odwieść. Kiedy zimno stawało się naprawdę nie do wytrzymania, Rikard zapędzał ją do środka, ale Vinnie wiedziała już, że nie robi tego, by się jej pozbyć. On po prostu chciał jej dobra. Jak cudownie mieć taką świado- mość! Rozmowy dodawały jej sił. Oczywiście nie o wszystktm mogli mówić przez otwarte okno w zimowynu Halden, ale Vinnie przez całe swoje życie nie nagadała się tyle co teraz. Była szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Ciała zmarłych zostały poddane kremacji, by zmnaejszyć ryzyko rozprzestrzeniania się choroby. Vinnie nie mogła iść na pogrzeb ciotki Kammy, nadal musiala pozostawać w izolacji. Kiedy ciotkę już pachowano, Vinnie miała wrażenie, że z serca spadł jej wielki kamień. Nic nie mogła na to poradzić. Oddział zaczął pustoszeć. Agnes w szpitalu nabrała trochę ciała i pozwolono jej wrócić do domu. Zabrała Doffena i rozpoczęła nowe, samotne życie na ulicy Fortecz- nej. Ale i ona w skrytości ducha cieszyła się trochę wolnością. Zaprzyjaźniły się z Vinnie. Dziewczyna obiecała, że odwiedzm Agnes, kiedy, i ją wypuszczą ze szpitala, i starsza pani już zaczęła planować, jak ją ugości. Jakie to pod- niecające! Vinnie Dahlen mieszkała wszak w Bakkegarden! I nagle całkiem niespodziewanie nastąpił dzień, kiedy dyrektor szpitala przyszedł do Vinnie i oznajmił, że nie musi pozostawać tu już dlużej. Doskonale się spisała, ale teraz nie jest już im potrzebna. Vinnie poczuła się, jakby wylano na nią kubeł zimnej wody. Nie mogla też skontaktować się z Rikardem, choć długo czekala pod jego oknem w nadziei, że ją dostrzeże. Zdruzgotana powlokła się drogą prowadzącą ze szpitala. Powrót do samotności, do bezczynnego życia. Skąd będzie teraz czerpać siły, by dalej borykać się z losem? By szukać pracy, by wyjść do ludzi? To przecież Rikard był źródłem tej siły. Nie miała odwagi ponownie szukać z nim kontaktu. A on...? Zapomni o nudnej Vinnie Dahlen, kiedy tylko wróci do pracy. Słońce Vinnie przesłoniły chmury. Uważała, że nie ma już po co żyć, bo przez moment podniosła się zasłona i dziewczyna zobaczyła inną stronę świata. Teraz zasłona z powrotem opadła. ROZDZIAŁ XII W Lipowej Alei w napięciu śledzono przebieg epidemii ospy, która nawiedziła Halden. Rikard nie pisał ani nie dzwonił, nie cbciał niepokoić rodziny. Wszyscy jednak czytali gazety i zobaczyli jego nazwisko, sami zatelefonowali więc na posterunek. Wów- czas to Andre, ojciec Rikarda, dowiedział się, że syn zrobił wielką robotę, spisał się na medal, ale teraz przebywa w szpitalnej izolatce. Należało sprawdzić, czy rzeczywiście jest wolny od zarazków. Nie, niczego nie wykryto, ale często kontaktował się z ludźmi podejrzanymi o nosiciel- stwo, szczególnie ostatnio. Andre natychmiast połączył się ze szpitalem i poprosił o rozmowę z synem. Rikard starał się uspokoić ojca, przecież niedawno był szczepiony, nie grozi mu więe niebezpieczeńst- wo! Andre nie do końca w to uwłerzył i tego wreczoru wszyscy głęboko zatroskali się nad losami potomka Ludzi Lodu, który wybrał sobie dość niezwykły w ich rodzinie zawód. - Uważam, że wykazał się ogromnym hartem ducha, nie zwracając się z prośbą o pomoc do naszych przodków lub do Imrego - stwierdziła babcia Rikarda, Benedikte. - Rikard zawsze za punkt honoru poczytywał sobie samodzielne wykonywanie zadań - powiedział Henning, ojciec Benedikte. - Bez trudu mógłby wezwać Imrego, by odnaleźć tę kobietę, Agnes Johansen, i w ogóle wszystkich, którzy się zarazili, ale Rikardowi nigdy nie przyszłoby to do głowy. Bardzo go za to szanuję. I zdołał sam wytropić zarażonych i ograniczyć rozprzestrzenianie się epidemii. Chwała mu za to! - Owszem - przytaknęła zamgślona Benedikte. - Ale powinien teraz być w domu. - To prawda - zgodziła się z nią matka Rikarda, Mali. - Jak się Sander dzisiaj czuje, Benedikte? Jej teściowa westchnęła. - Żadnej poprawy, przeciwnie. Spodziewałam się tego już od wielu lat, dziękując za każdg dzień, kiedy wolno mi było go zachować, ale to już chyba nie potrwa długo. Christoffer mówi, że on nie doczeka do końca tygodnia. Odwróciła się, chcąc ukryć poruszenie. Sander i Benedi- kte przeżyli razem wiele szczęśliwych lat, ale ostatnio starszemu panu nie dopisywało zdrowie i nie można było temu zaradzić. Benedikte raz wezwała nawet Imrego, prosząc go, by powstrzymał niepokojący rozwój choroby, tak bardzo chciała zatrzymać swego Sandera. Imre jednak powiedział tylko, że każdy człowiek ma swój wyznaczony czas, a jemu nie wolno się mieszać w losy zwykłego śmiertelnika. Gdyby chodziło o któregoś z potomków Ludzi Lodu, sytuacja przedstawiałaby się inaczej, ale Sander do nich nie należał i jedyne, co mógł zrobić Imre, to dodać mu więcej sił, niż ich zostało w jego schorowanym ciele. Benedikte błagała, by to zrobił, i Imre został u Sandera. Przez cały wieczór trzymał chłodne, wychudzone dłonie Sandera, przekazując mu magnetyczne ciepło, potem jed- nak musiał odejść, nie mógł zbyt długo przebywać w Lipo- wej Alei. Jego istnienie należało utrzymywać w tajemnicy przed Tengelem Złym - straszliwy przodek nader często kierował swe myśli ku staremu dworowi, twierdzy jego niewiemych potomków. Teraz piasek w klepsydrze Sandera już się przesypał, a jego ukochanego wnuka Rikarda nie było w domu i nie mógł się z nim pożegnać. Benedikte nie śmiała już prosić lmrego o kolejną próbę przedłużenia życia Sandera do czasu przyjazdu Rikarda. Była jedyną, która mogła wezwać Imrego... Chyba że...? Chyba że mógł tego dokonać maleńki synek Christy, Nataniel? Nic o tym nie wiedzieli, wiadomo było jedynie, że to on jest wybranym, nawet przez moment nie mieli co do tego wątpliwości. Ale wtedy, gdy Imre przybył, by pomóc Sanderowi, Nataniel był w domu u rodziców. Nie znali więc relacji między tym niezwykłym dzieckiem a Imrem, jego dalekim krewnym. Imre, syn Marca. Skąd przybywał? I gdzie jest Marco? O jedenaście lat młodszy od Henninga, czy żył jeszcze? Prawdopodobnie nie. Jedynie Andre, który najwięcej czasu poświęcał bada- niom i poszukiwaniom członków rodu, od czasu do czasu zamyślał się, kiedy rozmowa schodziła na Imrego. Inni dostrzegali w jego oczach coś, czego nie potrafli odczytać. Raz jeden wyrwało mu się: "Ciekawe, czy Imre wkrótce nie będzie miał dziedzica?" Ot, i wszystko, niewiele im to wyjaśniło. Henning wydawał się nieśmiertelny. Miał już osiem- dziesiąt siedem lat, ale wyglądał na siedemdziesięciolatka, a sprawny był jak czterdziestolatek. Nic nie mogło go zmóc. Nie miało to nic wspólnego z dotkniętymi czy też wy- branymi w rodzie, po prostu w ten sposób przejawiła się fantastyczna siła życiowa rodu, odziedziczona po Arem, poprzez Ulvhedina, Heikego i innych niebywale mocnych mężczyzn. I Henning także był niespożytych sił, młody duchem i nadzwyczajnie dobry. Wszyscy mieli nadzieję, że jeszcze przez wiele lat zostanie głową rodziny. No, ale przecież swego czasu dwaj czarni aniołowie dodali mu sił! Henning ogromnie bolał nad faktem, że jego ukochana córka utraci swego męża. Zwykle jednak potomkowie Ludzi Lodu przeżywali swych małżonków, to było nieunik- nione. Mijały dni, a stan Sandera się nie zmieniał. Pogrążony w śpiączce czasami tylko odzyskiwał pełną świadomość, ale wtedy dręczyły go niespokojne myśli. Zbliżał się do siedemdziesiątki i zdawał sobie sprawę, że nie doczeka okrągłych urodzin. Żal mu było, że jego jedyny wnuk Rikard nie może przyjechać, Sander tak bardzo pragnął zobaczyć go jeszcze raz. Często wracał pamięcią w przeszłość, oceniał własne życie. Przypominał sobie niezwykłą historię przewoźnika. Wtedy w górach po raz pierwszy spotkał Benedikte. Uwiódł ją, uważając, że spełnia dobry uczynek wobec wielkiej, brzydkiej dziewczyny. Później jednak zdołał zro- zumieć, że znaczy ona dla niego o wiele więcej niż wszystkie inne panny, był jednak już wtedy żonaty z prześliczną gąską. Później znów los złączył go z Benedikte w szpitalu w Lillehammer. Dowiedział się wówczas, że Benedikte ma syna i że to jego dziecko. Tego dnia Sander Brink stał się dorosłym człowiekiem. Pamiętał przeciągający się rozwód ze swą niby-żoną. Potem sprowadził się do Lipowej Alei i tu wiódł niezwykle szczęśliwe życie wraz z Benedikte i synem Andre. Żona Andre, wojująca feministka Mali... Pamiętał, jak z początku gwałtownie zareagował, uważając, że Andre dokonał fatalnego wyboru, choć oczywiście głośno o tym nie mówił. Mali jednak okazała się właściwą osobą. Teraz traktował ją jak swego najlepszego przyjaciela, była bystrą i mądrą kobietą, naprawdę potrafiła z nim dyskutować. I ten ich cudowny dzieciak, Rikard! Sander z radością obserwował dojrzewanie chłopca. Kiedy Rikard był mały, chadzali we dwóch na wycieczki do lasu, na pola, Sander opowiadał o przyrodzie, a Rikard słuchał, ufnie wtulając małą rączkę w dłoń dziadka. Teraz Rikard był już samodzielny. Nie wyrósł na tak ładnego chłopca, jak spodziewał się Sander, odziedziczył zbyt wiele z grubych rysów Benedikte. Był jednak praw- dziwie dobrym człowiekiem, jednym z najlepszych, jakich Sander kiedykolwiek spotkał. Wszystkich zdumiała jego chęć wstąpienia do policji, ale zaakceptowali wybór chłop- ca, byli wręcz z niego dumni. Ten zawód daskonale do niego pasawał, potężnego, wielkiego mężczyzny, pełnego wyrozumiałości i dostojeństwa. Halden zaatakowała ospa. Sander w chwilach przytom- ności dokładnie wypytywał Benedikte o szczegóły. Tak, Rikard wspaniale wywiązał się ze swego zadania i niedługo okres kwarantanny powinien już się skończyć... Rikard zaskoczony wpattywał się w swego kolegę, z którym dzielił izolatkę. - Naprawdę była tu wczoraj rano? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Kolega wzruszył ramionami. - Myślałem, że chcesz, żeby cię zostawiła w spokoju. Zawsze jesteś dla niej taki opryskltwy, kiedy z nią roz- mawiasz, i wypędzasz ją na jej oddział. Sądziłem, że masz jej już dość. Rikard niczego nie mógł zrozumieć. - Ja jestem opryskłiwy dla Vinnie Dahlen? Po prostu się boję, że zmarznie! - Ale przecież ona jest taka nieciekawa, taka nudna, myślałem, że to przez delikatność nie chcesz jej wprost wygonić. - O mój Boże - jęknął Rikard. - Będę musiał do niej zadzwonić. Wkrótce dowiedział się, że Vinnie opuściła szpital poprzedniego dnia. Większość pacjentów została już wypi- sana, jej pomoc nie była więc potrzebna. Rikard zatelefonował do Bakkegarden, ale tam nikt nie odpowiedział. Przymknął oczy ogarnięty poczuciem bezsilności. Tyle pragnął jej pawiedzieć. Naprawdę mówił opryskliwym tonem? W każdyrn razie nie zdawał sobie z tego sprawy, to pewnie dlatego, że nie chciał okazać, jak wiele dziewczyna dla niego znaczy. Zostały mu jeszcze dwa dni kwarantanny. Przecież mogła w tym czasie gdzieś wyjechać. Albo zrobiło jej się tak przykro, ponieważ on się z nią nie pożegnał, że znów odcięła się od świata, gnębiona poczuciem winy. Mieszkanie w Sarpsborg? Nie pamiętał, jak nazywają się gospodarze, a tym bardziej numeru telefonu, poza tym wątpił, by tam pojechała, teraz kiedy Bakkegarden należało do niej. Jeszcze całe dwa dni trzeba czekać... Epidemia ospy minęła. Ogłoszono, że kraj wolny jest od choroby. Zaraziło się nią pięćdziesiąt siedmioro ludzi, jedenaścioro z nich zmarło. Mogło być znacznie więcej ofiar, gdyby Rikard i jego koledzy tak prędko i skutecznie nie zabrali się do pracy. Ostatniego dnia pobytu w szpitalu Rikard rozmawiał przez telefon ze swym ojcem. Andre nareszcie wyznał mu prawdę: - Twój dziadek leży na łożu śmierci, Rikardzie. Już wcześniej wiedziałeś, że jest poważnie chory, ale nie chcieliśmy ci mówić, że jego stan jest krytyczny, dopóki siedziałeś zamknięty w szpitalu. Jak myślisz, czy będziesz mógł przyjechać? - Ocźywiście - zapewnił go Rikard zdjęty żalem, że straci ukochanego dziadka, i jednocześnte zaniepakojony, w jaki sposób odnajdzie Vinnie. - Wyjadę, kiedy tytko mnie stąd wypuszczą, przebiorę się i tak dalej. Ucałujcie go! Ucałujcie go jak najmocniej! - Dobrze, Rikardzie. Wydaje nu się, że powinieneś się spieszyć. - Przyjeżdżam. W Bakkegarden nadal nikt nie odbierał telefonu, Rikard więc postanowił mimo wszystko poświęcić nieco czasu i wybrać się tam przed odjazdem pociągu. Bakkeggrden okazało się pięknym, dużym domem położonym na obrzeżach Halden. Rikard zadzwonił do drzwi, przekonany, że i tak nikogo nie ma. Ale otworzyła mu Vinnie. Kiedy go ujrzała, zaczer- wieniła się z onieśmielenia i radości. Bezskutecznie próbo- wała uciszyć rozszczekanego Blancheflora. - Jesteś w domu? - spytał Rikard niemądrze. - Dzwoni- łem i dzwoniłem. - Telefonu nie... I dużo czasu spędzałam u Agnes - powiedziała trochę bez związku. - Czy... czy zechcesz wejść? - Tylko na moment - odparł, dając wielki krok. - Muszę jechać do domu, do rodziny. - O - powiedziala tylko i radość zniknęła z jej twarzy. - Mój dziadek jest umierający. - Bardzo mi przykro. - Byliśnzy wielkimi przyjaciółmi. Ale... jak tu pusto? Co ty zrobiłaś? - Ktoś tu był i zabrał wszystkie wartościowe sprzęty - odpowiedziała z pochyloną głową. - Dlaczego nie zgłosiłaś tego na policję? - Nie chciałam... wywoływać awantury z powodu rzeczy - szepnęła zawstydzona. - To takie... takie mało- stkowe. - Ależ moja droga! Chcesz w ten sposób osłaniać złodzieja? - To nie był dosłownie złodziej... - Hans-Magnus Olsen? Mogłem się tego domyślić. On nie ma prawa do niczego w tym domu. - Niektóre meble należały do ciotki Kammy. - Owszem, te być może mógł zabrać, na razie za wiele o tym nie wiem. Ale tu przecież nic nie zostało! Zaraz zadzwonię do... ach, prawda, nie ma telefonu! Czy to on również go zabrał? - Tak. Chyba zażądał, by go przeniesiono i przy- dzielono nowy numer. - Wielkie nieba! Vinnie, mój pociąg zaraz odchodzi. Czy nie mogłabyś pojechać razem ze mną do Lipowej Alei? O tak wielu sprawach chciałbym z tobą porozmawiać. Popatrzyła na niego zdumiona. - Ależ przecież ja nie mogę... - Wszystko wyjaśnię ci w pociągu. Chcesz jechać ze mną? - Ale co powie twoja rodzina? - Nic. To wspaniali ludzie. Poza tym od wielu lat już nie dają mi spokoju prosząc, bym przywiózł do domu jakąś dziewczynę. A ja po prostu nie miałem kogo. Dziewczynę, tak powiedział. Ale przecież ja jestem od ciebie znacznie starsza, już miała Vinnie na końcu języka. To jednak zabrzmiałoby niemądrze, on przecież się nie oświadczył, tylko zaprosił ją do domu. - Muszę się chyba spakować - zauważyła nieśmiało. - Dobrze, zajmij się tym, a ja w tym czasie pobiegnę na posterunek i poproszę, by spróbowali odnaleźć Han- sa-Magnusa. Ten łobuz ma już za dużo sprawek na sumieniu, musimy go powstrzymać od sprzedaży twoich mebli. Vinnie nic na to nie odpowiedziała, nie mogła. Ona i Hans-Magnus dorastali razem, nigdy nie zostając przyja- ciółmi. Jak daleko sięgała pamięcią, bezustannie z niej drwił, w dużym stopniu przyczynił się do tego, że wyrosła na taką, jaka jest. Vinnie słusznie więc uważała, że nie zawdzięcza mu zbyt wiele. Duża część rzeczy, które zniknęły, pochodziła z domu babci i on nie miał do nich żadnego prawa. Właściwie Kamma niewiele wniosła dobytku, ale Hans-Magnus powi- nien otrzymać to, co mu się należy, Vinnie nie miała zamiaru mu tego odmawiać. Ze spakowaną torbą, ogromnie zdenerwawana czekała już gotowa, kiedy Rikard,przyjechał taksówką. Zdobyla się na drżący uśmiech i mało elegancko usadowiła się w samo- chodzie. Z największą dozwoloną prędkaścią zajechali na dworzec. Blancheflor nie posiadał się ze zdziwienia. Teraz, kiedy znalazła się sam na sam z Rikardem, kiedy miała go już tak blisko, nie potrafiła z nim rozmawiać. On także niewiele się odzywał, a sytuacji nie ułatwaało to, że odpowiadała monosylabami. Na stacji pomógł jej nieść torbę, kupił bilety i znalazł wygodne miejsce przy oknie. W pociągu nie było tłoku. Ruszyli więc do Oslo z psem grzecznie leżącym pod ławką. Rikard wyglądał przez okno na tartak przy torach, na port w Halden. Fiord w miejscu, gdzie jeszcze niedawno cumowała "Fanny", był pusty. Ujrzał wysoki, porośnięty lasem szczyt na Sauaya i zaczął rozmyślać, czy mieszkańcy wyspy odważyli się już odwiedzić miasto. Pociąg jechał dalej, wkrótce Halden zniknęło im sptzed oczu. Jeszcze tak niedawna dokładnie wiedział, o czym chciałby porozmawiać z Virmie. Teraz nie wiedział już nic. Rozmowa w wyobraźni nie jest żadną sztuką, ale gdy miał dziewczynę naprzeciwko siebie w ciasnym przedziale, wszystko wydawało się takie idiotyczne. Chciał wyznać, że nauczył się cenić jej łagodne, nieśmiałe usposobienie, przelotne uśmiechy i nieporadność. Jej spon- taniczność, gdy zapominała o strachu przed napominaniem ciotki Kammy i była sobą. Wydawała mu się wówczas nieodparcie kusząca. Tak wiele o niej myślał przez ostatnie dni, za każdym razem, gdy stawała mu przed oczami, robiło mu się ciepło na sercu. To wszystko chciał jej opowiedzieć, ale jak miał to zrobić? Słowa więzły w gardle, oblał go zimny pot, gdy uświadomił sobie, że ona czeka. Oświadczył, że chce z nią pomówić, więc czekała. Siedziała z lekko pochyloną głową i wyglądała przez okno, ale z całej jej postaci mógł wyczytać, że czeka. Z pewnością zadawała sobie pytanie, dlaczego on nic nie mówi. A Rikard upateie milczał. Był wściekły na siebie, ale nie potrafił zmusić się do wykrztuszenia choćby słowa. Pociąg minął Skjeberg. Przed nimi jeszcze daleka droga. A on nie potrafił znaleźć najbardziej nawet banalnego tematu do zwykłej uprzejmej konwersacji. To najgłupsza sytuacja, w jakiej kiedykolwiek się znalazł. - Zaczyna się wiosna - odezwała się wreszcie straszliwie zawstydzona Vinnie. Szybko i on pochylił się w stronę okna, wyjrzał i przytaknął. A przecież nigdzie nie było jeszcze widać ani śladu wiosny. Vinnie tym sposobem udalo się jednak rozładować napięcie, teraz mogli przynajmniej mówić o krajobrazie, który dudnił za oknami. To raczej pociąg dudnił, ale oni byli tak zmieszani, że nie potrafili tego odróżnić. W Sarpsborg do ich przedziału wsiadło kilkoro pasaże- rów. Nie wydawali się szczególnie sympatyczni i gdy wysiedli we Fredrikstad, Vinnie i Rikard z ulgą wymienili uśmiechy. Teraz wiedzieli już, że należą do siebie, bo w zetknięciu ze światem zewnętrznym uświadomili sobie, jak dobrze się rozumieją. I nareszcie Rikardowi rozwiązał się język. Najpierw zaczął opowiadać o swoim życiu, o rodzinie, potem wypytywał Vinnie. Kiedy pociąg minął stację w Kambo, Rikard już zwierzał się dziewczynie ze swych odczuć, o których tak wiele rozmyślat. A Vinnie promieniała jak słońce, do chwili gdy nagle powiedział: - Zastanawiam się, czy ty i ja nie moglibyśmy się pobrać. Rozpłakała się, bo niczego innego bardziej nie pragnęła, a nigdy nie przypuszczała, że on o to zapyta. Ciotka Kamma i Hans-Magnus lata całe wpajali jej, że musi być przygoto- wana na spędzenie życia w staropanieństwie. Żaden męż- czyzna na świecie nie zechce przecież kogoś tak brzydkiego i beznadziejnego jak ona. Rikarda płacz dziewczyny wprawił w zmieszanie, ale jej dłonie mocno zaciskające się na jego rękach dały mu nadzieję, że całkowicie jego oświadczyn nie odrzuciła. - Jeszcze się co prawda dobrze nie znamy - wyjąkał. - Pewnie więc poczekamy z tym przez jakiś czas. Nie musisz zatem się tak przejmować, ale uważam, że bardzo do siebie pasujemy i... Sam zapomniał, co chciał jeszcze powiedzieć. Nie były to szczególnie romantyczne oświadczyny. Bez namiętności, bez burzy uczuć, w najzwyklejszym przedziale kolejowym, pełnym kurzu i sadzy, choć sprzątaczki zapew- ne pracowały uczciwie. Rikardowi intuicja podpowiadała, że nie powinien jeszcze całować Vinnie, zresztą było to prawie niewykonalne, oddzielał ich składany stolik, i jesz- cze te przeklęte drewniane ławki! Ale wyciągnął rękę i pogładził ją po policzku, a ona na moment przytuliła mocno twarz do jego dłoni. - Zrozum - powiedział wzruszony. - Mój dziadek umiera, a zawsze pytał, czy nie mam zamiaru wkrótce się ożenić. Dlatego dałem ci tak mało czasu. Ja wiem, że pragnę ciebie, tylko ciebie. Ale wiem także, że to wszystko spada na ciebie zbyt nagle właśnie dlatego, że chciałbym cię pokazać dziadkowi. Rozumiesz? Kiwnęła głową, przełykając łzy. - Ale mnie nie warto nikomu pokazywać. - Dla mnie jesteś najpiękniejsza na świecie. Vinnie wybuchnęła płaczem. Do Lipowej Alei dotarli późnym wieczorem. Oboje zorientowali się, że panuje tam szczególny na- strój. - Co się dzieje? - spytał Rikard matkę. - Benedikte siedzi przy nim - odparła cicho Mali. - Przez ostatnie doby jest przy nim dzień i noc. Sander na pewno się ucieszy, kiedy cię zobaczy. Rikard kiwnął głową. Zebrali się wszyscy. Henning, Andre, Christoffer i Ma- rit, Vetle i Hanna wraz z trójką dzieci: Mari, Jonathanem i Karine, młodziutkimi nastolatkami. Karine natychmiast zatroszczyła się o wodę dla psa. Wszyscy byli jakby przytłumieni, uroczyści. Mali odwróciła głowę. - Jedzie jakiś samochód. - To Christa - powiedział Andre. - Prosiłem, żeby zostawili siedmiu starszych chłopców w domu, by zbytnio nie obciążać ojca. Ale mieli przywieźć Nataniela. Ojciec chciał go zobaczyć po raz ostatni. Vinnie stała nieco zakłopotaela, podczas gdy rodzina wyszła, by przywitać nowo przybyłych. Wrócili już wszyscy razem. Baśniowo piękna kobieta, to musiała być Christa. Rikard opowiadał o jej niezwykłej urodzie i ani trochę nie przesadził. Teraz jednak sprawiała wrażenie bardzo zdenerwowanej, przejętej, jak gdyby chciała coś im przekazać, lecz uznała, że jeszcze nie pora na to. Towarzyszył jej znacznie starszy mężczyzna, Abel Gard. I... Vinnie zdumiona patrzyła na czteroletniego chłopca, którego przywieźli ze sobą. Ach, mój Boże, pomyślała. Mój Boże, co to takiego? Skąd wzięła się tu ta istota? ROZDZIAŁ XIII Nataniel ze swymi kręconymi włosami, przyciętymi z grzywką na pazia, i buzią marzyciela wyglądał, jakby wyjęto go z arcydzieła nadwrażliwego artysty. Był bardzo podobny do swej matki, cudownie pięknej Christy. Miał złotobrązową cerę i wielkie, niesamowite oczy, nos ufor- mowany tak kształtnie, jak czasem spotyka się u Angielek czy Irlandek, a usta regularne i pełne wyrazu. Ale wcale nie jego frapująca uroda tak uderzyła Vinnie. Zdumiał ją przede wszystkim kolor jego oczu. Były ogniście żółte, o niespotykanym odcieniu i intensywności barwy. A gdy spojrzał na nią, rozżarzyły się badawczo i przenikliwie. Wokół chłopca unosiła się aura dostojeńst- wa, ale i coś więcej. Czytała w jego oczach bezbrzeżny smutek, dręczącą go wiedzę o ludziach i zrozumienie. Jej pierwsza myśl graniczyła z absurdem. To leśny troll, on nie należy do naszego świata, przybywa z krainy, w którą ludzie dawno przestali już wierzyć. Potem doszła do wniosku, że określenie "troll" nie jest właściwe. Nataniel byl istotą. Jaką? Trudno było znaleźć dla niej imię. Nie był złym duszkiem, ale skąd się tu wziął? Pozostali członkowie rodziny zauważyli zainteresowa- nie chłopca Vinnie i nagle malec się uśmiechnął. Podszedł do niej, ujął ją za rękę i bez wahania poprowadził do Christoffera. - Wiesz, trochę się przestraszyłem - powiedział do Vinnie jasnym głosikiem. - Bałem się, że umrzesz. Ale Christoffer ci pomoże, prawda, Christofferze? Christoffer Volden przenosił wzrok z chłopca na Vinnie i z powrotem. Wreszcie powiedział: - Oczywiście, możecie mi zaufać. Rozumuem, że po- ślubisz Rikarda, Vinnie, a więc witaj w rodzinie! - Ale ja... - zaczęła, bo przecież jeszcze nie odpowie- działa na oświadczyny Rikarda, a zresztą skąd mogli o wszystkim wiedzieć? Żadne z nich do niczego jeszcze się nie przyznało! - Jeśli Nataniel tak twierdzi, to na pewno tak będzie - uśmiechnął się do niej Rikard, ale oczy miał dziwnie zasmucone. - Przykro mi tylko, że tak to się odbywa. - Nie wiem, o czym mówicie - oświadczyla zmieszana Vinnie. - Wylejesz wiele łez - znów odezwał się do niej chłopczyk. - Ale będziesz się także cieszyć. I wszystko ułoży się szczęśliwie. Spostrzegła, że cała rodzina patrzy na nią ze smutkiem. - Co to ma znaczyć? - zapytała. - Wyjaśnimy ci później - odparł Andre. - Moja matka wie wszystko. Ona ci wytłumaczy. Jego matka? Benedikte? Vinnie nie miała jesżcze okazji jej poznać. Staruszek o dobrych oczach, który nosił imię Henning, położył jej rękę na ramieniu. - Dawno temu postanowiono, że pokolenia nie mogą pojawiać się równo, abyśmy lepiej byli uzbrojeni, kiedy nadejdzie czas walki. I to właśnie się spełnia. Ale widzę, że moje słowa jeszcze bardziej zamieszały ci w głowie. Moja córka Benedikte wyjaśni ci to najlepiej, o ile starczy ci cierpliwości, by poczekać, aż ona znajdzie czas. - Ach, oczywiście - odpowiedziała. Czuła dławienie w gardle, wszystko brzmiało tak strasznie, wolałaby, aby Nataniel nic nie mówił. Ale on był przecież tylko dzieckiem. Wyszła do nich starsza kobieta, wielka, niezgrabna i brzydka, lecz biła od niej taka siła, autorytet i dobroć, że Vinnie poczula ogarniające ją wzruszenie. Po jej oczach znać było zmęczenie, Vinnie zauważyła, że i one są żólte. Benedikte ciepło przywitała Vinnie i Rikarda i po- prosiła, by od razu weszli do Sandera. - Ale ja nie powinnam... - wyjąkała Vinnie. - Owszem, powinnaś - przerwali jej chórem. - To bardzo ważne. Rikard ujął ją za rękę i przeszli do pogrążonego w półmroku pokoju. Benedikte kroczyła za nimi. - Rikard jest tutaj, Sanderze - powiedziała do leżącego w łóżku męża. - I jest z nim jego przyszła żona. Skąd oni to wiedzą? Znów coś zaprotestowało w duszy Vinnie. Owszem, pragnę poślubić Rikarda bardziej niż czegokolwiek pod słońcem, ale to przecież nie zostało jeszcze oficjalnie ogłoszone. Rikard też nic im nie powie- dział, chciał poczekać na moją decyzję. Najdziwniejsze, że oni w ogóle nie mieli wątpliwości, oni po prostu wiedzieli! Wiedzieli, jaka będzie jej odpowiedź, choć Rikard przedstawił ją tylko, mówiąc: "To Vinnie. Lavinia Dahlen. Jesteśmy bardzo dobrymi przyja- ciółmi". Szczególnie dobrze zdawała się wiedzieć o wszystkim para o żółtych oczach. Mały Nataniel i Benedikte. Sander Brink wyciągnął do Rikarda drżącą dłoń, a wiel- kolud pochylił się i utulił dziadka w długim uścisku. Potem Rikard przedstawił Vinnie. Sander, dziadek Rikarda, profesor, długo z nimi roz- mawiał. Umysł miał jasny, tylko ciało już się poddało. Bardzo się cieszył, że Rikard nareszcie znalazł tę, z którą, jak powiedział, chciał dzielić życie. Prosił też, by Vinnie troszczyła się o jego wnuka, który jest wspaniałym, dobrym chłopcem, ale bardzo wrażliwym i zapominalskim. - To jedyna cecha, jaką odziedziczył po mojej profesor- skiej rodzinie - roześmiał się. - Poza tym jest tak zwyczajny, że aż szkoda. Vinnie nie postrzegała Rikarda jako osoby wrażliwej, dla niej był silną, bezpieezną opoką, Kiedy jednak głębiej się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że starzec ma rację. Rikard musiał opowiedzicć, jak się poznali. Stary profe- sor słyszał bowiem o epidemii ospy i wszystko to bardzo go interesowało. Zauważyli jednak, że rozmowa odbiera mu siły, po kolejnych uściskach powiedzieli więc dobranoc i wyszli. Oboje zdawali sobie sprawę, że jest to pożegnanie na wieki. - Cieszę się, że przyjechałam - szepnęła Vinnie, ukrad- kiem ściskając Rikarda za rękę. - Ja także - odszepnął. - Dziadek cię polubil, Vinnie. Zostaniesz? Wiedziała, że nie chodzi mu tylko o ten dzień. - Tak, Rikardzie, zostanę. - Dziękuję. Myślę jednak, że najpierw powinnaś wy- słuchać, co babcia ma ci do powiedzenia. To bardzo ważne. - Dlatego, że Nataniel tak się zachował? - Tak, i dlatego, że historia naszego rodu jest niezwyk- ła. - Wspominałeś już o tym kilkakrotnie, bardzo chciała- bym ją poznać. - Już niedługo. Wcale nie jest pewne, czy potem będziesz mnie jeszcze chciała. - Co ty tam wiesz! - uśmiechnęła się Vinnie. Choć na początku doznała prawdziwego wstrząsu, to jednak wśród tych ludzi czuła się w niezwykły sposób wolna. Z nikim jeszcze nie rozmawiała tak otwarcie, bez wysiłku. Ale też prawdą było, że nie musiała już obawiać się surowych, nieprzychylnych spojrzeń ciotki Kammy. Biedna ciotka Kamma! Nie powinno być tak, że czyjaś śmierć przynosi ulgę. Znów zaczęły ją gnębić wyrzuty sumienia. Próbowala choć przez chwilę pomyśleć ciepło o ciotce Kammie, ale mimo że z całych sił się starała, nie umiała znaleźć powodu. Sander Brink zmarł tej nocy. Pod koniec chciał już tylko, by zostati przy nim Benedikte i Nataniel. Wcześniej rozmawiał kolejno ze wszystkimi, najdłużej z Andrem i Mali, synem i synową. Gdy stało się jasne, że koniec jest już bliski, był przy nim także Christoffer, występując przede wszystkim w roli lekarza. Christoffer opowiedział im później, że Sander trzymał dłoń Nataniela w swojej aż do chwili, gdy przestał oddychać. A chłopiec siedział spokojnie, bez strachu. Kiedy Sander umarł, Nataniel westchnął głęboko i wyja- śnił z ciepłym uśmiechem, że wujkowi Sanderowi jest teraz dobrze, spotkał się z tymi, których znał. Benedikte zdumiona poprosiła, by wytłumaczył jej to. Tak, powitali go jego przodkowie, matka i ojciec. Nie było natomiast z nimi starszego brata, bo Sander nigdy nie darzył go sympatią. Tak, tak, nie tylko Ludzie Lodu spotykają po śmierci swych przodków, czeka to wszyst- kich, choć w inny sposób. Ludzie Lodu uczestniczą w wydarzeniach w świecie żyjących, zwykli śmiertelnicy po prostu przechodzą w inną sferę i spotykają tylko tych, których pragną zobaczyć. Christoffer zapytał wówczas, czy nie lepiej byłoby, gdyby zetknęli się także i z tymi, z którymi nie układało się im najlepiej, by mogło dojść do ugody, ale Nataniel uśmiechnął się tylko, jakby nieobecny duchem. "Myślisz teraz o niebie i raju, ale to jest trochę inaczej". Więcej nie chciał powiedzieć, no ale ile można wymagać od czterolatka? Rikard jednak wiedział swoje. Antypatia do innej ludzkiej istoty może być głęboka i płynąć znikąd. Czasami po prostu nie da się jej przezwyciężyć i przejście do innej sfery niewiele tu pomoże. Rikard znał kilkoro ludzi, których nie mógł znieść, a oni także nie znosili jego, choć nigdy nie padło między nimi żadne złe słowo. Za skarby świata nie chciałby ich spotkać po śmierci. Nataniel więc miał rację. Jak zwykle. Przy śniadaniu, spożywanym, co oczywiste, w atmo- sferze przygnębienia, Henning zapytał: - Kochana Christo, coś ci leży na sercu, prawda? Christa drgnęła. - Czy aż tak bardzo to po mnie widać? Wszyscy przyświadczyli jej zgodnym chórem. Westchnęła. - Nie chciałam mówić o tym wczoraj wieczorem, kiedy wszystkich nas zajmowała choroba Sandera. Ale... Rozejrzała się, sprawdzając, czy Nataniela nie ma w po- bliżu, ale chłopiec na podwórzu bawił się z Blanche- florem. - To... to było wczoraj, kiedy mieliśmy wyjeżdżać z domu. Szukałam czapki dla Nataniela w szufladzie jego komody. I wtedy to odkryłam. Patrzyli wyczekująco. - Alrauna zniknęła. - Co takiego? - Henning poderwał się z miejsca, a Benedikte przerażona wpatrywała się w Christę bez słowa. - Najdroższy przyjaciel Ludzi Lodu - westchnął Andre. - Ale chyba ją odnalazłaś? - Nie, Abel i ja szukaliśmy wszędzie, dlatego wczoraj trochę się spóźniliśmy. - Ale chłopiec? Co on na to? - Nie chciałam go pytać, był do niej ogromnie przywią- zany. - Czy mógł ją gdzieś zawieruszyć? - dopytywał się Vetle. - To nie do pomyślenia! Przypomnieliśmy sobie jed- nak, że Nataniel od kilku tygodni nie wspominał o mand- ragorze. Od czasu, gdy... - Aha - rzekł uspokojony Henning. - Tak, my też doszliśmy do takiego wniosku. Od- wiedziny czarnych aniołów. Teraz wiemy, co robili w jego pokoju. - Anioły zabrały mandragorę? - nie dowierzał Rikard. - Dlaczego? - Nie wiem. W ogóle tego nie rozumiem - stwierdziła Christa. - Jasne jest jednak, że całkiem wymazały ją z pamięci Nataniela, nie mówił o niej, kiedy szykowaliśmy się do wyjazdu, a przecież zawsze wszędzie chciał ją ze sobą zabierać. - To znaczy, że całkiem zapomniał? - spytał Vetle. - Tak. Tak samo jak zapomniał o wizycie czarnych aniołów. Abel dodał: - Muszę przyznać, że tak naprawdę to przyjęliśmy to z ulgą. Przez cały czas niepokoiliśmy się, że czarne anioły odprawiły nad chłopcem jakiś magiczny rytuał. Dla nas to dobra nowina, że chodziło o mandragorę. - Choć ta strata ogromnie nas zabolała - wtrąciła Christa. - To prawda - przyznał Henning. - I mnie bardzo jej brakuje. - Mnie także - powiedziała Benedikte, a pozostali pokiwali głowami. - Nie pojmuję tylko, na co im mandragara - za- stanawiał się Christoffer. Henning usiadł wygodniej. - Może spełniła już swoją rolę u Ludzi Lodu? Po- zwolono jej na spoczynek po długiej i wiernej służbie? Wsżyscy przyjęli jego słowa z powątpiewaniem. Prawdą było, że mandragora pomagała rodowi przez wiele setek lat, ale tak bardzo była przywiązana właśnie do Nataniela. A on miał przecież jeszcze całe życie przed sobą! I co oznaczały błyskawice? I zaklinanie? Niepojęte! Vinnie została jeszcze po pogrzebie. Wszyscy tego pragnęli, a ona także chciała przebywać jak najdłużej z Rikardem, no i ciekawa była rozmowy z Benedikte. Ale nikt nie mógł żądać, by Benedikte odbyla z nią taką rozmowę, dopóki jej ukochany Sander nie spocznie w zie- mi. Następnego wieczocu po pogrzebie Benedikte poprosiła Vinnie do siebie. Nastolatki zajęły się rozbrykanym pud- lem. Vinnie nastawiała się, że usłyszy niezwykłą historię, mimo wszystko okazała się nieprzygotowana na taki wstrząs. Benedikte nakryła stolik do herbaty, wystawiła ciastecz- ka, które jeszcze zostały po stypie. Z początku rozmawiały o wspomnieniach z czasów przeżytych z Sanderem i jasne było, że Benedikte bezgrarucznie za nim tęskni. Kiedy jednak w filiżankach na dnie została już tylko odrobina herbaty i odsunęły półmisek z ciasteczkami, starsza kobieta zaczęła mówić: - Nasza historia jest długa i zawikłana, nie mogę jej opowiedzieć w całości. Pozostawiam to Rikardowi, kiedy będziecie mieli więcej czasu. Sądzę jednak, że powinnam zacząć od Anny Marii, praprababci Christy, która żyła w dziewiętnastym wieku. Ona i jej mąż długo pozostawali bezdzietni. Benedikte złapała się za głowę. - Uff, nie! Znów zaczynam od niewłaściwego końca! Czy Rikard mówił ci o Tengelu Złym? - Nie, niedokładnie. Mówił tylko, że miał przodka, który zawarł pakt ze Złym. - Niezupełnie ze Złym; tym, którego odpowiednikiem jest Szatan. Nasz przodek Tengel zaprzedał się Złu, tej potwornej sile, która obejmuje Szatana, Lokego i Arymana, i wszelkie złe moce dualistycznych religii na świecie. Wiem, że to brzmi dość niejasno, ale staram się wyrazić jak najprościej. Obiecano mu wieczne życie i władzę nad całą ludzkością, pod warunkiem jednak, że złoży w ofierze jednego ze swych potomków w każdym pokoleniu. - Złoży w ofierze? - wytrzeszczyła oczy Vinnie. - Tak. Mieli oni wstąpić w służbę zła. Ale jeden z naszych przodków, Tengel Dobry, zdołał to odwrócić, przynajmniej częściowo. Wielu z nas, dotkniętych prze- kleństwem, próbowało stać się dobrymi ludźmi. - Poczekaj chwilę, proszę, ty jesteś jedną z dotkniętych, prawda? - Tak. - I... Nataniel? - On także. Jego jednak nazywamy wybranym. Och, nie, to znów zbyt zawikłane, Rikard wyjaśni ci wszystko szczegółowo, Powinnaś też przeczytać nasze kroniki. Sporo ich się już zebrało. Ale na razie skoncentrujmy się na tym, że w każdym pokoleniu pojawiał się jeden dotknięty. Później rodzili się także wybrani, ale to inna historia, związana z Shirą. W każdym razie pokalenia następowały po sobie niezwykle równo, to znaczy dzieci w różnych gałęziach rodu były zawsze w tym samym wieku. Tak było do czasu, gdy Anna Maria i Kol długo pozostawali bezdzietni ku wielkiemu zdumieniu i żalowi całego rodu. Benedikte upiła łyk niemal całkiem już wystygłej herbaty. - Wówczas Heike, jeden z naszych wielkich dotknię- tych, skontaktował się z naszymi przodkami i... - Poczekaj chwilę! Z pnodkami? - Tak, nam, dotkniętym, czasami się to udaje. A już zwłaszcza Heikemu. Powiedzieli mu, że to celowe. Annie Marii i Kolowi dziecko urodzi się już niedługo, aby ów szczególny wybrany, ten, który kiedyś podejmie walkę z Tengelem Z&ym, mógł liczyć na pomoc i wsparcie jeszcze jednego dotkniętego z zastępnego pakolenia. Rozumiesz? - Chyba tak - odparła Vinnie niepewnie, uważając, że to wszystko brzmi zbyr fantastycznie, ale Benedikte wyda- wała się taka poważna. - Czy mam to rozumieć tak, że Rikard i Nataniel należą do tego samego pokolenia? Choć jest między nimi dwadzieścia lat różnicy? - Tak właśnie jest. Vinnie zaczęła odczuwać naejasny lęk. - A Nataniel...? Czy to on jest tym szczególnym wybranym? - Tak, to on. Nie ma co do tego żadnyeh wątpliwości. Czekaliśmy na niego przez czterysta lat. Kiedyś w siedem- nastym wieku już się urodził ten wybrany, miał na imię Tarjei, ale został zabity przez dotkniętego, zanim ktokol- wiek zrozumiał, że to właśnie na niego czekamy. Ale Nataniel ma o wiele, wiele większe szanse. - Dlaczego? - Nosi w sobie pięć potężnych sił. Jest szczególnym wybranym z rodu Ludzi Lodu, ale pochodzi także z rodu czarnych aniołów. W jego żyłach płynie krew Demonów Nocy i Demonów Wichru. No i jest siódmym synem siódmego syna. Vinnie, wychowana w surowym, religijnym domu, wcisnęła się w oparcie fotela. Zastanawiała się, czy siedząca naprzeciwko niej kobieta nie jest przypadkiem szalona. Ale Rikard także wspominał kiedyś przy jakiejś okazji o czar- nych aniołach. Chyba wszyscy obecni w tym domu nie mogli być chorzy na umyśle? - Widzę, że mi nie dowierzasz - uśmiechnęła się Benedikte ze smutkiem. - Ale też nie spotkałaś Imrego. - Kim jest Imre? - No właśnie, kim on jest? Jego dziadkiem był Lucyfer. - O, z tego nie należy żartować - powiedziała Vinnie z oburzeniem, - Patrzysz na Lucyfera jak na diabła, ale to nie jest słuszne, Lucyfer to upadły anioł światła, który zmienił się w czarnego anioła. Vannie, starając się być uprzejma, zapytała niechętnie: - To znaczg, że Imre też jest czarnym aniołem? - Po części. Jego babką była Saga z Ludzi Lodu, upragnione dziecko Anny Marii i Kola. Spotkała Lucyfera i urodziła jego synów: Bliźnięta. Dobrego i złego, jednego z najciężej dotkniętgch przekleństwem w dziejach Ludzi Lodu. Marco, ten dobry, obdarzony był niezwykłymi zdolnościami, które odziedziczył po nim jego syn Imre. Tengel Zły wie, że istnieje ktoś o niespotykanej mocy, króra może mu się przeciwstawić, ale nie widzi Imxego. Dostrzec go może tylko wtedy, gdy Imre przebywa tu, w Lipowej Alei, albo w Dolinie Ludzi Lodu. Dlatego Imre tak rzadko się tu pokazuje, tak jak i przedtem Marco. - A mały Nataniel? Czy... czy wasz zły przodek i jego się boi? - Powinien. Jak widziałaś, Christa i Abel jak najprędzej stąd odjechali do domu na drugim krańcu Oslo. Nie mamy odwagi zatrzymywać tu chłopca na dłużej. Vinnie westchnęła zrezygnowana. - Powinnam potraktować to wszystko jak bajkę, ale zbyt wielkim darzę was szacunkiem. Poza tym mam straszne, naprawdę straszne wrażenie, że Nataniel przekazał mi jakieś szczególne wieści. - Bo to prawda - pokiwała głową Benedikte. - Nie wszystko bowiem jeszcze ci opowiedziałam. Matkkom, które wydają na świat dotkniętgch z Ludzi Lodu, grozi śmierć. - Rikard wspominał mi o tym w związku z tobą, twoja matka zmarła przy twoim urodzeniu. - Tak. A mimo wszystko... chociaż nie jesterm piękno- ścią, nie jestem też najgorsza wśród dotkniętych. To mogą być prawdziwe potwory. - A więc to, co Nataniel powiedział mnie i Cluristof- ferowi, miało znaczyć: Jeślli poślubisz Rikarda, urodzisz dziecko dotknięte przekleństwem. Christoffer jako lekarz uratuje ci życie. Czy tak? - Właśnie tak. Wszyscy od razu to zrozumieliśmy. Dlatego Rikard tak się zasmucił. Rozmawiał o tym ze mną. Ze względu na ciebie jest gotów pozostać kawalerem, chociaż on naprawdę cię kocha. Vinnie przełknęła ślinę. To było za dużo jak na jeden raz. - Ale wówczas Nataniel pozostanie bez wsparcia? - Nic na to nie poradzimy. - Zrozumiałam jednak, że Christoffer może uratować mi życie? - Cesarskie cięcie jest obecnie niemal na porządku dziennym. Ale wychowanie dotkniętego dziecka to wielkie obciążenie, o tym właśnie myślał Rikard. Odwaga nigdy nie należała do najbardziej charakterys- tycznych cech Vinnie, teraz jednak nagle poczuła się niezmiernie silna. Wyprostowała się i powiedziała: - Jeśli Rikard nie boi się takiego ciężaru, to i ja się nie boję. Benedikte wstała i podniosła Vinnie z fotela. Mocno objęła młodą kobietę. - Witaj w rodzinie, Vinnie. Chodź, zawołamy Rikarda, powiemy mu o wszystkizm. A poza tym - dodała Benedikte, nadal ściskając Vinnie - poza tym nic nie wiadomo, możesz także urodzić takie dziecko jak Nataniel, piękne i doskonałe pod każdym względem. - Oczywiście - zaśmiała się Vinnie nerwowo. Wiedziała jednak, że tak nie będzie. Pamiętała smutek w oczach Nataniela. "Wylejesz wiele łez", powiedział chłopczyk. To znaczy chyba, że wyda na świat jednego z potworów! "Ale będziesz się także cieszyć - mówił dalej Nataniel swym delikatnym dziecięcym głosikiem. - I wszystko ułoży się szczęśliwie". Jak powinna to rozumieć? Miała jeszcze czas, by się wycofać. Mogła zapobiec temu, by maleńkie dziecko wzrastało w oczekiwaniu na straszliwy, nieznany los, na walkę z... samym złem? Ale w takiej sytuacji Nataniel musiałby sam podjąć walkę albo też komuś innemu z pokolenia Rikarda, Mari, Jonathanowi albo Karine, urodziłoby się takie dziecko. A może dziecko jej i Rikarda pragnie żyć? Czy jej wolno odmówić żywej istocie przyjścia na świat? Vinnie wiedziała, że chce związać się z Rikardem, z nikim innym. Gdyby teraz powiedziała "nie", żałowałaby tego całe życie, bo nawet jeśli mogła sobie wyobrazić poślubienie innego mężczyzny, wiedziała, że prawdopodo- bnie nie ma szans na znalezienie innego kandydata na męża. A zresztą nie chciała nikogo poza Rikardem. Nie miała więc trudnego wyboru, choćby ze względu na siebie. Ale co na to Rikard? I ich, na razie nawet nie planowane, dziecko? Czy kiedyś usłyszy od niego gorzkie oskarżenia? Za to, że zostało spłodzone do takiego życia? Vinnie nie wiedziała o tym, ale podobne wątpliwości miała większość kobiet z tego niezwykłego rodu, i te, w których żyłach płynęła krew Ludzi Lodu, i te, które związały się z rodziną przez małżeństwo. Wiedziały, jak straszne podejmują ryzyko, dla siebie i dla dziecka. A jed- nak decydowały się na urodzenie potomka. Vinnie właściwie także już podjęła decyzję. Ale ostatnie słowo należy do Rikarda. Powrócili do HaIden nie przeprowadziwszy rozstrzyga- jącej zozmowy. Oboje chcieli dać sobie nawzajem dość czasu na przemyślenia, chodziło wszak o życie trojga ludzi. Ale ich oddanie wciąż się pogłębiało. Rikard co prawda jeszcze nawet jej nie pocałował, oboje chcieli być absolutnie pewni, zanim zdecydują się na coś więcej. Tak wiele wszak musieli wziąć pod uwagę. Zaraz po powrocie do Halden Rikard zajął się aferą związaną z Hansem-Magnusem. Jego koledzy rozmawiali już z mło- dym kadetem, który, oczywiście, wypierał się wszystkiego. Zapraszał, by odwiedzili koszary przy twierdzy Fredriksten i przeszukali jego skromny pokój. Na pewno nie znajdą tam żadnych rzeczy z Bakkegarden! Co więc mógł z nimi zrobić? Rikard wybrał się tam już następnego dnia po przyjeź- dzie. Hans-Magnus był chodzącą uprzejmością. Czarował szerokim uśmiechem, elegancko palił długiego, czarnego papierosa, prawdopodobnie dlatego, że wyglądało to dość ekstrawagancko. - Nie, zapewniam pana, konstablu, że po tym, jak moją matkę i jej podopieczną dotknęła ta straszna choroba, moja noga nie postała w Bakkegarden. - Wiedział pan, że dom zdezynfekowano. Było to ze strony Rikarda proste stwierdzenie faktu, zdawał sobie bowiem sprawę, że Hans-Magnus jest świet- nie poinformowany. Kadet uniósł w górę brwi i nonszalancko wypuścił dym. - Zdezynfekowano... czy naprawdę można ufać, że zniszczono absolutnie wszystkie te maleńkie bakterie? - To nie bakterie, to wirusy - poprawił go Rikard nie bez satysfakcji. - O, to drobnostka - prychnął Hans-Magnus wzrusza- jąc ramionami. - Tak czy inaczej nie wiem, gdzie podziały się wszystkie meble i inne starocie. Pewnie Vinnie sama wszystko sprzedała i nie chce się do tego przyznać. Mało brakowało, a Rikard uderzyłby aroganckiego młodzika. - Vinnie niczego takiego nie zrobiła - syknął przez zęby. - Cóż, jeśli nie chce pan z nami współpracować, będziemy zmuszeni sami się tym zająć. - Uważam, że od dłuższego czasu nic innego nie robicie - odparł drwiąco Hans-Magnus. - I nie znaleźliście dosłow- nie nic. Sam chciałbym wiedzieć, co się z tym wszystkim stało, bo przecież spora część tego należy do mnie. Rikard odszedł trzęsąc się z wściekłości. Utrze nosa temu zarozumiałemn idiocie, nawet jeśłi miałaby to być ostatnia rzecz, jakiej dokona w życiu. Do Vinnie przyszła z wizytą Agnes, która wptost uwielbiała odwiedzać Bakkegarden bez względu na to, czy były tam meble, czy też nie. - Muszę ci coś powiedzieć, Vinnie - oznajmiła drobna dama. - Zmieniasz się wprost z dnia na dzień. Z początku nie zwracało się na ciebie uwagi, ale teraz stałaś się... prawdziwą osobowością. Liczącą się kobietą. - Och - roześmiała się Vinnie zażenowana. - Trudno mi w to uwierzyć. Ale to naprawdę niezwykłe, ile może zrobić dyskretny makijaż. - O, to coś więcej - zapewniła Agnes. - Obcięłam też włosy. To Mali z Lipowej Alei zachęciła mnie do tego. Rikardowi z początku nie podobał się ten pomysł, bo wiesz sama, jak mężczyźni lubią długie włosy... Agnes nic na ten temat nie wiedziała, ale z zapałem kiwała głową. - Ale potem stwierdził, że w takiej fryzurze bardziej mi do twarzy. To dziwne tak mówić o samej sobie. I cudowne, zdaniem Vinnie, która przez całe życie uczyła się tylko niszczyć samą siebie. Uważała, że takie zajmowanie się sobą przez krótką chwilę zostanie jej wybaczone. Daleko jej przecież do samouwielbienia. - Ależ zrozum, kryje się za tym coś jeszcze - utrzymy- wała Agnes. - Masz coś w oczach, w całej swojej postawie. Nowy człowiek, zapewniam cię! Sprawia to miłość do Rikarda, pomyślała Vinnie. I jego uczucie dla mnie. Jakże dodaje to sił, całkiem niepraw- dopodobnych. A zarazem człowiek staje się taki wrażliwy, niewiele trzeba, by wprawić mnie w rozpacz. Jakiż jednak sens ma przejmowanie się czymś z góry? Co prawda rozkoszowanie się teraźniejszóścią jest sztuką, którą bardzo niewielu ludziom udało się opanować. Więk- szość albo boi się przyszłości, albo rozpamiętuje przeszłość. Jakie to niemądre! Przecież żyjemy właśnie teraz, teraz oddychamy i możemy myśleć o wszystkich dobrych rzeczach, jakie nas spotykają. Ale zapewne nie każdemu jest tak łatwo... Agnes przerwała tok jej myśli: - Nic więcej nie słyszałaś o swoich rzeczach? Że też ludzie potrafią być do tego stopnia nikczemni, by tak kraść! - Nie, nic nie słyszeliśmy. Rikard ma, zdaje się, pewien plan... Owszem, Rikard w istocie miał plan. Następnego dnia znów zabrał Vinnie do Oslo. Jak szybko człowiekowi nudzi się podróż, pomyślała Vinnie. Wcześniej nigdzie nie wyjeżdżałam. Teraz jadę tą samą drogą trzeci raz w dość krótkim czasie i uważam, że podróż jest śmienelnie długa. Tyle przystanków, tyle małych stacyjek! I ten brud, który wdziera się do środka przez szczeliny w oknach... Z Rikardem czuła się bezpieczna. Z nim mogła roz- mawiać nie ważąc każdego urypowiadanego słowa oprócz chwil, kiedy on wpadał w bardziej romantyczny ton. Wtedy znów zamykała się w swojej skorupie. Dlatego Rikard bardzo się starał, by jej nie onieśmielać, podtrzymywał koleżeński ton rozmów. Także i w czasie tej podróży, a Vinnie była mu za to ogromnie wdzięczna. Kiedy wysiedli na dworcu w Oslo, zapytała: - Co będziemy tu tobić, jeszcze mi tego nie powiedzia- łeś? - W Halden nie ma lombardu, trudno też sprzedać cokolwiek tak, by nikt się o tym nie dowiedział. Jak zrozumiałem, w Bakkegarden znajdowało się wiele cen- nych przedmiotów? - Tak, babcia odziedziczyła sporo antyków. - No właśnie. Odwiedzimy lombardy, przedsigbior- stwa aukcyjne i antykwariaty tu w Oslo. Czy Hans-Magnus ma dostęp do ciężarówki? - Często przyjeżdżał wojskową ciężarówką - powie- działa Vinnie po namyśle. - Sam prowadził. Dawno już zrezygnowała z pokoju w Sarpsborg, do którego wynajęcia zmusiła ją ciotka Kamma. Nieliczne wyekspediowane tam sprzęty również wrócuły na Bak- kegarden. Rodzina, u której miała zamieszkać, czuła się urażona, Karen Margrethe Dahlen zapewniła im wszak bezpłatną pomoc domową, na której w dodatku można by się do woli wyżywać. Teraz znów musieli szukać sub- lokatora i okazało się to niełatwe. Żądali od Vinnie zapłaty za dwa miesiące, a ona w poczuciu winy już gotowa była im zapłacić, lecz towarzyszący jej Rikard powstrzymał ją w porę. Kiedy gospodarze dowiedzieli się, że jest z policji, natychmiast zrezygnowali z roszczeń. Vinnie i Rikard rozpoczęli żmudną wędrówkę po lombardach i podejrzanych lokalach aukcyjnych, bez rezul- tatu. - Sądzę, że Hans-Magnus nie mierzy tak nisko - stwier- dziła Vinnie. - Zawsze miał zajęcie. - Spróbujmy więc popytać w antykwariatach. Tu nie- daleko jest bardzo elegancki sklep. Cud nad cuda, poszczęściło się im już w pierwszym miejscu! Ledwie Vinnie zdążyła przestąpić próg sklepu, a już zawołała: - Och, to przecież barokowa szafka babci! I tak się to zakończyło. Wszystkie meble i bibeloty, wszystko, co zginęło, znajdowało się tutaj. Wstrząśnięty właściciel tłumaczył się, że zapewniono go, iż są to rzeczy po zmarłej osobie, i że działał absolutnie w dobrej wierze. Taki przystojny oficer... Rikard zapewnił, że Hans-Magnus zwróci co do grosza całą sumę, którą właścicieł zapłacił za "rzeczy po zmarłej" a potem skontaktowali się z firmą przewozową, której zlecili przetransportowanie wszystkiego z powrotem do Halden. - Uff - odetchnęła Vinnie, kiedy wracali już na dwo- rzec. - Dostał za to niezłą sumkę. - To prawda. Miejmy nadzieję, że nie zdążył jeszcze roztrwonić wszystkich pieniędzy. - Ale podpisał się swoim własnym nazwiskiem, nie może się więc chyba wyprzeć? - Z pewnością. Nareszcie go mamy. To dla mnie prawdziwa przyjemność, Vinnie. Kiedy z nim rozmawia- łem, zachowywał się nieprawdopodobnie arogancko i buń- czucznie. Szli główną ulicą Oslo, Karl Johan, przed sobą widzieli już sylwetkę dworca. - Vinnie - powiedział Rikard powoli. - Czy miałaś czas, by zastanowić się nad nami? Czy mamy pozwolić, by urodziło się dziwne, może kalekie dziecko? - I zapewnić mu cała naszą miłość? - wpadła mu w słowo. - Chronić przed światem, ale bez przesady, i kochać tyle, ile w nas sił? - Właśnie, choć nie wiemy, czy naprawdę będzie tak straszliwie zniekształcone. Vinnie nie miała złudzeń. - Nataniel przepowiedział, że wyleję wiele łez. - Tak, a Nataniela należy słuchać. Ale zapewnił też, że czeka cię wiele radości. Będziesz miała dość odwagi? - Zdecydowałam się już dawno temu. Ale czy ty zawsze musisz mi się oświadczać w miejscach publicznych? - Może ja też się wstydzę - uśmiechnął się Rikard. - Ale jeśli chcesz, powetujemy to sobie dziś wieczorem w Bak- kegarden. Zaśmiała się zawstydzona, ale szczęśliwa. - Na które pytanie mam ci odpowiedzieć? Na to, czy mam dość odwagi, by przeżyć z tobą całe życie, czy też że dziś wieczorem w Bakkegarden powetujemy sobie wszyst- ko? - I na to, i na to. Ale przede wszystkim to pierwsze. Vinnie pochyliła głowę, by ukryć ogarniającą ją radość. - Chyba zaryzykuję i na oba pytania odpowiem twier- dząco. Czy to wystarczy? Rikard nie dbał o przechodniów, pędzących do jakiegoś nieważnego celu. Przyciągnął Vinnie do siebie, uniósł delikatnie jej brodę i pocałował. A Vinnie po prostu zapomniała, że na świecie są jeszcze inni ludzie, choć niektórzy może się uśmiechnęli, a inni poczuli urażeni. Ci ludzie jednak niczego przecież nie wiedzieli. ROZDZIAŁ XIV Rikard Brink z Ludzi Lodu i Lavinia Dahlen pobrali się w haldeńskim kościele późną wiosną 1937 roku. Dziecko było już w drodze, choć nikt o tym jeszcze nie wiedział. Na uroczystość przybyli wszyscy z Ludzi Lodu i wszys- cy nalegali, by wolno im było wygłosić mowę podczas weselnego obiadu w Bakkegarden. Vinnie nie miała krew- nych, a Hans-Magnus, z którym wcale nie łączyły jej więzy krwi, siedział w więzieniu za rozmaite nadużycia. Była z nimi natomiast Agnes i wielu nowych przyjaciół Vinnie ze szpitala, koledzy z pracy, z którymi zaprzyjaźniła się podczas strasznej epidemii, Ingrid Karlsen i Kalle, Gun i Wenche Sommer. Mała Wenche w mgnieniu oka zadurzy- ła się w Jonathanie Voldenie z Ludzi Lodu, ale ponieważ miała dopiero dziewięć lat, trzynastoletni Jonathan prawie jej nie dostrzegał, a w każdym razie traktował jak osobnika płci nijakiej. Blancheflor upodobał sobie miejsce pod krzesłem chłopca i żebrał o co lepsze kąski. Z powodze- niem! Agnes ubrała się w swą najlepszą suknię, nieciekawą szatę z błyszczącego szarego jedwabiu, którą udało jej się ożywić przypinając do niej bukiecik sztucznych fiołków. Nieoczekiwanie dało to miły dla oka efekt. Na policzkach wykwitły jej rumieńce - pomyśleć tylko, została zaproszona na wesele do Bakkegarden, szkoda, że Olava tego nie widzi! Udało jej się natomiast przekazać tę nowinę swoim niesym- patycznym sąsiadom, którym okropnie zrzedły miny. Oto chwila triumfu po wszystkich latach złośliwości z ich strony. Vinnie często zerkała na Nataniela, raz napotkała jego wzrok. Okazał się dokładnie tak badawczy, jak się tego spodziewała i obawiała. Ten chłopiec wie, pomyślała. Wie, że jego przyszła podpora już została spłodzona, żyje we mnie. To dopiero zarodek, a mimo wszystko on już to wie. Boję się go, choć jednocześnie mnie fascynuje. Bądź przyjacielem mego dziecka, poprosiła w myślach. Chroń tę maleńką istotkę, będziesz od niej starszy! Stój po jej stronie bez względu na to, jaka będzie. Ty to potrafisz, jesteś silny. Mając ciebie za przyjaciela moje dziecko nie będzie musiało niczego się obawiać! Wieczorem, kiedy obiad już się skończył, znalazła Nataniela w kuchni. Zbierał na półmisek rozmaite słodko- ści. - Kogo tu widzę - uśmiechnęła się. - Jeszcze się nie najadłeś? Weź, na co tylko masz ochotę, proszę, wybieraj. - To wcale nie dla mnie - odwzajemnił uśmiech, a w żółtych oczach zapłonęło ciepło. - Muszę tylko zapytać Linde-Lou, czy nie jest przypadkiem głodny. Linde-Lou nigdy nie dostawał nic do jedzenia, przez całe życie głodował. Vinnie poczuła zimny dreszcz przebiegający jej wzdłuż kręgosłupa. Rikard opowiedział jej historię Christy i Lin- de-Lou. Wiedziała, że Natanielem opiekuje się właśnie on, młody mężczyzna zmarły w dziewiętnastym wieku. I oto stoi przed nią mały chłopiec i powiada, że chce zaprosić go na ciastka! Skinęła mu tylko przyjaźnie głową. Nie miała żadnego wpływu na Nataniela, to ona czuła przed nim respekt, nie odwrotnie. Sprawiał jednak wrażenie wesołego, miłego chłopczyka, który nikomu nie chce wyrządzić krzywdy. Nataniel zabrał talerz z ciastkami i z powagą wyniósł go na podwórze. Panował tam wyjątkowy spokój. Jego siedmiu btaci, których, rzecz jasna, także zaproszono, bawiło się z Wenche Sommer i trójką dzieci Vetlego przed frontem domu. Vinnie nadal stała zapatrzona w drzwi prowadzące na podwórze, kiedy do kuchni weszła Christa. - Wyglądasz, jakbyś spadła z księżyca, Vinnie - roze- śmiała się. - Nie widziałaś gdzieś tego łobuza, mego syna? Jak można takie cudo jak Nataniel nazywać łobuzem? - Właśnie... na niego patrzyłam - wyjąkała Vinnie. - Wyszedł właśnie z... - Nie jeżdżą tędy chyba żadne samochody? - zdener- wowała się Christa. - Nie, nie bój się. - No więc co cię tak poruszyło? - spytała Christa nadal z uśmiechem. Vinnie zorientowała się, że musi bardzo niemądrze wyglądać, ale nic nie mogła na to poradzić. - Zabrał ciastka. Żeby zanieść je... Nie, nie mogę tego powiedzieć! - Dla Linde-Lou? Vinnie tylko kiwnęła głową. - Co za spryciarz! - roześmiała się Christa. - Znów! - Ale przecież Linde-Lou nie istnieje! - Istnieje, jest opiekunem Nataniela. Tylko że Lin- de-Lou nie może jeść, wiem o tym, bo sama zaniosłam mu kiedyś chleb, który później znalazłam nie tknięty, spleś- niały. Sprawa przedstawia się inaczej, Nataniel uwielbia ciastka i tłumaczy się, twierdząc, że to Linde-Lou jest głodny. Chłopaczysko siedzi pewnie w jakimś kącie na podwórzu i zajada tort, aż mu się uszy trzęsą, cały usmarowany kremem. A Linde-Lou jest w pobliżu, bądź spokojna! Czy to dla ciebie szok? Vinnie jakoś się pozbierała. - Właściwie to nie. Dzięki Bogu, że Nataniel jest taki ludzki! W innym razie naprawdę można by się go prze- straszyć. - Ludzie boją się go do szaleństwa przez te jego oczy, ale jest normalnym dzieckiem, tyle że ma dość niezwykłe zdolności. - W oczach Chtisty pojawił się smutek. - Ale on cierpi. Czasami cierpi tak mocno, że nie umiemy go pocieszyć. - Dlaczego cierpi? - Widzi wiele rzeczy pozostających w ukryciu. Kiedy był mniejszy, wybuchał nagle płaczem i mówił: "Im jest tak źle, mamo! Czy ty i tatuś nie możecie im pomóc?" Kiedy wypytywaliśmy, o kogo chodzi, odpowiadał tylko: "Nie wiem". A czasami dodawał zasmucony: "Już nie żyją". - Jakie to straszne - szepnęła Vinnie. - Tak. Teraz nie chce już dzielić się z nami swoimi przeżyciami, ale wiem, że miewa wizje, które go dręczą. Mój biedny chłopczyk! Vinnie nie wiedziała, co powiedzieć. Myślała o swej egoistycznej prośbie, by Nataniel, jako starszy i silniejszy, opiekował się jej dzieckiem. Wkrótce przyszedł do nich Rikard, pytając, gdzie się podziewa panna młoda, więc Vinnie i Christa nie mogły już dłużej rozmawiać. A Vinnie tak wiele miała pytań. O Ludzi Lodu. O dzieci dotknięte przekleństwem. Wiele się jednak dowiedziała w ciągu następnych miesię- cy. Spodziewała się wszak dziecka, a to okazało się niezwykle trudne. Vinnie czuła się tak źle, że lekarz zalecił jej leżenie w łóżku niemal przez cały czas. Miała więc okazję, by zapoznać się z dziejami Ludzi Lodu. Stare, ręcznie pisane kroniki były już w bardzo złym stanie, energiczna Mali zabrała się za ich przepisywanie na maszynie. Oczywiście w ten sposób były bardziej przejrzys- te, ale Mali zachowała ich staroświecki język i styl, co znacznie opóźniało czytanie. Vinnie uznała jednak, że miała rację nie uwspółcześ- niając języka ani nie poprawiając błędów. W ten sposób historie były prawdziwsze, ich przekaz bardziej szczery. Z przerażeniem czytała o ciąży Sunnivy, o tym, jak przez cały czas niedomagała. Ów upiomy ból krzyża i pod żebrami, jak dobrze Vinnie to poznała! Przeczytała o strasz- nej śmierci Sunnivy przy urodzeniu Kolgrima. Biedna dziewczyna została dosłownie rozdarta i nigdy nie dane jej było zobaczyć potwora, którego wydała na świat. "Wylejesz wiele łez". Vinnie już płakała, w tajemnicy. Bała się, nie dało się temu zaprzeczyć, i wolałaby, by Nataniel nie mówił nic o dziecku, które miała urodzić. A jednak chłopiec postąpił słusznie. Jego słowa były ostrzeżeniem. Dzięki nim Christoffer często zaglądał do Halden. Długo rozmawiał z Rikardem i Vinnie i postanowił, że musi ona pojechać do szpitala w Drammen, gdy nadejdzie czas rozwiązania. Nie dlatego, by nie miał zaufania do lekarzy w Halden, ale oni nie wiedzieli, w czym rzecz, i sam chciał przyjąć poród. Nataniel prosił go o to, a Christoffer prawie na pamięć znał historię Ludzi Lodu. Dzięki jego wizytom Vinnie czuła się bezpieczniejsza. Czasami jednak właśnie podczas odwiedzin Christoffera ogarniały ich przerażające przeczucia. Wszystkie znaki wskazywały na to, że Vinnie urodzi dziecko dotknięte przekleństwem. A jeśli okaże się jednym z tych najbardziej złych? Tych, do których nic nie docierało, którzy całe życie poświęcili Tengelowi Złemu? Takim jak Kolgrim, Solve czy Ulvar, nie zapominając o Erlingu Skogsrudzie? Nie mieli żadnej gwarancji, że dziecko będzie walczyć z Tengelem Złym. A jeśli obróci się przeciw Natanielowi? Takie myśli nie dawały spokoju nie tylko im, ale i pozostałym członkom rodu. Rikard i Vinnie od dawna dyskutowali nad pewną sprawą. Rikardowi zaproponowano lepszą posadę w Sand- vika, a poza tym gdyby się tam przeprowadzili, znaleźliby się bliżej pozostałych Ludzi Lodu i w ten sposób byliby pod wieloma względami bezpieczniejsi. Vinnie nie miała nic przeciwko sprzedaniu Bakkegar- den. Mogła zabrać ze sobą całe wyposażenie, które odzie- dziczyła po babci, a Hans-Magnus już się nie liczył. Ciągle siedział w więzieniu, a poza tym nie był krewnym Vinnie. Otrzymał poprzez adwokata już wszystko, co mu się należało, i nie miał się nad czym użalać. Ale opuścić Halden? Rodzinne miasto? Dlaczegóż by nie? Nie wynosiła stąd samych jasnych wspomnień, poza tym uważała za naturalne, że towarzyszy się swemu mężowi bez względu na to, gdzie człowieka rzucą Iosy.Vinnie uświadomiła sobie, jak zresztą wiele innych osób przed nią, że większość małżeństw osiedlało się w miejscu zamieszkania żony. Pod tym względem więc najczęściej dominowały kobiety. Właśnie dlatego postanowiła jechać z Rikardem. Tak bardzo pragnęła mu okazać, że zgadza się na wszystko, czego on pragnie, i że jest to dla niej wielką radością. Oczywiście Agnes będzie przykro, ale i ona wyzwoliła się spod dominacji siostry i zaczęła spotykać się z innymi ludźmi. Poza tym nie będą się już musiały przejmować Doffenem i Blancheflorem, nieustannie ze sobą walczący- mi. Rikard rozejrzał się więc za mieszkaniem w pobliżu Lipowej Alei. Znalazł odpowiedni dom niedaleko Hval- strand, w zatoce z widokiem na Oslofjord. Ironia losu sprawiała, że była to ta sama zatoka, do której kiedyś Kolgrim zwabił małego Mattiasa i wyprawił go w samotną podróż łodzią. Ale o tym Rikard nic nie wiedział. Przeprowadzili się więc z ogromnym bagażem i podnie- conym Blancheflorem w szoferce. Kiedy dotarli na miejsce, pies wybrał się na staranną inspekcję swoich nowych terenów i ku wielkiej radości znalazł dwa agresywne psy po każdej stronie włości. Rozpoczął się koncert na trzy głosy. Vinnie westchnęła zrezygnowana. Tuż przed Bożym Narodzeniem długi bolesny okres oczekiwania doszedł do końca. Vinnie na czas zawieziono do szpitala w Drammen, a Christoffer Volden własnoręcz- nie wykonał cesarskie cięcie. Vinnie o niczym nie wiedziała, pagrążona w głębokiej narkozie, do Rikarda zaś wyszedł Christoffer niosąc na ręku mały tłumoczek. Miał bladą, ściągniętą twarz. Rikardowi wydawało się, że jest przygotowany na najgorsze, ale takiego widoku się nie spodziewał. Postrzępione szarawe włosy dziecka spadały aż na spiczaste ramiona. Dłonie poruszały się niczym ptasie szpony, kiedy mała istota głośnym wrzaskiem dawała znać o swej niechęci do obrzydliwego świata. Twarz miała szkaradną, Rikard nigdy jeszcze nie spotkał się z taką brzydotą. Dziecko było duże i silne, i takież miało rysy. Toporne, grube, nieregularne. Przez moment szparki oczu zalśniły żółtym blaskiem, a co gorsza między włosami widać było długie, ostro zakończone uszy trolla. Głowa noworodka miała wielkość głowy rocznego dziecka, a po wielkości dłoni można było przewidywać, że wyrośnie z niego olbrzym. Myśli, jakie opanowały Rikarda, były kompletnie irrac- jonalne, jakby nie chciał sięgać dalej niż do jutra. Vinnie będzie się za to obwiniać, pomyślał. A tego nie wolno jej robić. A może znienawidzi mnie, kiedy zrozumie, że to wina Tengela Złego? I co teraz będzie z fotografią, na którą tak się cieszył stary Henning? Pięć pokoleń na jednym zdjęciu. Nikt pewnie nie zechce... Wreszcie jednak myśli jego skierowały się tam, gdzie powinny. - O, mój biedny mały chłopczyku - szepnął. - Ale będziemy cię kochali tak samo, jak gdybyś był prześlicznym dzieckiem, bo właśnie miłości na pewno będziesz najbar- dziej potrzebował! Już cię kocham, mały odmieńcu! Głos Chtistoffera zabrzmiał sucho, kiedy oznajmił: - To dziewczynka. Rikard schował twarz w dłoniach, by ukryć łzy. Dziewczynkę ochrzczono Tova, było to pierwsze imię, jakie przyszło im do głowy, przypominała bowiem mały kłaczek brudnej wełny, a prześliczne dziewczęce ubranka, w które próbowała ubierać ją Vinnie, podkreślały tylko jej brzydotę. Kiedy więc mała zaczęła raczkować, a później chodzić, ubierano ją w proste kombinezony lub spod- nie-ogrodniczki. W takim stroju miała swoisty wdzięk, wyglądała niczym mały podziemny stworek, który tylko przez przypadek znałazł się w świecie ludzi. Grzeczna nie była, ale o Benedikte jako dziecku też nie można było tego powiedzieć, a przecież z upływem lat charakter bardzo jej się zmienił. Mieli więc nadzieję na poprawę. Tova była bardzo niska, jak gdyby coś przyginało ją do ziemi. Silje w jej krępej sylwetce natychmiast rozpoznałaby czarownicę Hannę. Vinnie jednak nie miała żadnych oporów i natychmiast pokochała swe osobliwe dziecko. Obserwując Tovę, przy- pominała sobie własne dzieciństwo. Ona, Vinnie, czuła się tak samo brzydka i wyobcowana pod surową kuratelą Kammy. I oboje z Rikardem starali się za wszelką cenę uczynić wszystko, by Tova nie miała tak jak jej matka poczucia, że jest niechciana. Właśnie w tym, że potrafiła się identyfikować ze swym dzieckiem, tkwiła siła Vinnie. Na razie udawało im się chronić małą przed złym światem. Co się jednak stanie, kiedy Tova wyjdzie do ludzi? Szkoła, inne dzieci, bezmyślne komentarze dorosłych... Tovie przyszło dzielić los najciężej dotkniętych z Ludzi Lodu. Cały ród myślał tylko o jednym: kiedy wreszcie uwol- nimy się od przekleństwa? Pewnego wiosennego wieczoru na początku marca w roku 1939, gdy śniegi już stopniały, Benedikte wybrała się na cmentarz odwiedzić grób Sandera. Pejzaż przybrał najbrzydszą z szat, łaty brudnego śniegu gdzieniegdzie pokrywały szarobrunatną ziemię. Nagie drzewa potrafią być piękne zimą, lecz nie wtedy, gdy wszystko w przyrodzie jest takie bezbarwne. Benedikte przykucnęła i zajęła się uprzątaniem z grobu zwiędłych liści i resztek jesiennych kwiatów. Często tu przychodziła, nadal boleśnie tęskniła za Sanderem. Za pięknym, nieodpowiedzialnym chłopcem i za dorosłym mężczyzną, który służył jej tak wspaniałym wsparciem przez życie. Za chorowitym staruszkiem, któremu ona musiała być podporą. Nigdy nie uważała, że jego choroba jest w najmniejszym stopniu kłopotliwa, zawsze żyła w strachu przed dniem, w którym odejdzie od niej na zawsze. Kiedy spoczął w grobie, poddała się, zrozumiała, że nareszcie przestał cierpieć. Ale tęsknota za nim nigdy nie wygasła. Ktoś nadchodził wąską ścieżką między grobami. Z początku nie zareagowała, po cmentarzu kręciło się sporo ludzi przychodzących tu z tych samych powodów, co ona. Ten człowiek jednak najwyraźniej kierował się w jej stronę, a w tej części cmentarza znajdowały się wyłącznie groby Ludzi Lodu. Dlatego podniosła głowę. - Imre! Jak dawno już go nie widziała! Ile to lat? Dwa? Chyba tak. A przedtem? Dwanaście. Tak rzadkie są ich spotkania. Uśmiechnął się do niej swym przepięknym uśmiechem, ale natychmiast zauważyła bijącą z jego oczu niespotykaną powagę. Piękne jasne włosy połyskiwały w marcowym słońcu, podkreślając nadziemskość jego postaci. - Najmilsza Benedikte - powiedział. - Jakże się cieszę, że znów cię widzę. W ogóle się nie starzejesz! - Ty także nie - odpowiedziała z uśmiechem. - Och, Imre, tym razem musisz pójść ze mną do Lipowej Alei i przywitać się ze wszystkimi. Mamy też nowy pączek w naszym drzewie, Tovę. I Vinnie tyle o tobie słyszała, na pewno chciałaby cię poznać. - Nie mogę, Benedikte, nie teraz. Muszę natychmiast wracać. Chciałem cię tylko o coś prosić. - Dobrze - odparła głosem pełnym powagi, jakby zabarwił się od wyrazu jego oczu. - Czy możesz zostać tu przez jakiś czas? - Na cmentarzu? - Tak. Do chwili, gdy odejdą stąd wszyscy ludzie. - Chyba tak - odparła z namysłem. - Nikt na mnie nie czeka, a w pobliżu Sandera zawsze czuję się spokojna i bezpieczna. Skinął głową. - Odejdę więc od razu, nie wolno mi zostać ani minuty dłużej niż to konieczne. Żegnaj, moja droga! Ujął jej głowę w dłonie i ucałował w czoło. Przez moment jakaś myśl zakołatała jej w umyśle, ale zaraz zniknęła. Zapytała tylko: - Czy to czarne anioły zabrały mandragorę? - Tak, ale mnie z nimi nie było. Należało ją zabrać. Nie pytaj o nic więcej! Poza tym znam dobrze małą Tovę - uśmiechnął się. - Ona jest pod moją szczególną opieką. - Naprawdę? - wykrzyknęła uradowana Benedikte. - Muszę powiedzieć o tym Vinnie i Rikardowi, czy mogę? - Oczywiście. - Ucieszą się. Czy zobaczymy się niedługo, Imre? - Tak. Może wcześniej, niż byśmy tego chcieli. - Przerażasz ntnie! Uścisnął ją szybko i odszedł ku bramom cmentarza. W następnej chwili zniknął za kościołem. Benedikte stała, ciągle czując uścisk jego ramion. Wraże- nie ciepła, owej niezwykłej mocy, jeszcze długo jej nie opuszczało. Cmentarz powoli pustoszał. Zapadł zmierzch. Znalazła nie opodal ławeczkę, złożyła w kostkę płaszcz przeciwdesz- czowy i usiadła na nim ze wzrokiem utkwionym w grób Sandera. W pobliżu znajdowały się groby Malin i Pera Voldenów, a po drugiej stronie miejsca spoczynku dwóch żon Henninga, Anneli i Agnety, grób Viljara i Belindy, jej babki i dziadka. Tak dawno temu... Wszyscy ludzie opuścili już cmentarz, została sama. Ale... czy naprawdę? Skąd wzięły się te mroczne, milczące postaci? Pojawiły się wokół nlej tak nagle. Podniosła się gwałtownie i odruchowo nisko pokłoniła, choć miała już swoje sześćdziesiąt siedem lat. Przed nią stał olbrzymi mężczyzna, odpychający i kuszą- cy zarazem, ubrany w strój sprzed stuleci. - Tengelu Dobry - szepnęła Benedikte. - Witaj! Nasi przodkowie nieczęsto nas odwiedzają. Przysyłacie w za- stępstwie Imrego, a przed nim Marca. - To prawda - rozległ się głęboki głos Tengela Dob- rego, a Benedikte zadrżała. - Imre jest żywym człowiekiem i nie musi się materializować tak jak my. - Ale nie powinien przybywać do Lipowej Alei, bo dwór pozostaje pod obserwacją. Gdzie on się podziewa, kiedy nie ma go tutaj? I Marco? On przecież był młodszy od mego ojca! - Sami się tego dowiecie, to wasza sprawa - uśmiechnął się Tengel. - Z czasem wyjdzie to na jaw. Zobaczyła, że są tu wszyscy, wszyscy dotknięci i wy- brani spoczywający na dawnym cmentarzu Grastensholm. Tarjei, Niklas, Ulvhedin, Ingrid. Heike, ach, Boże, to musi być Heike! Zadrżała z napięcia. - W jakiej sprawie przybywacie? - spytała z czcią w głosie. - Dlaczego chcecie ze mną rozmawiać? - By prosić was, abyście się strzegli - odparł Tengel Dobry. - Wydarzyło się coś bardzo poważnego. - Taaak? - nieco się przestraszyła. - Odszukał nas Wędrowiec. Każdego dnia zagląda do miejsca spoczynku Tengela Złego, by sprawdzić, czy jego sen jest dostatecznie głęboki. Był tam także dzisiaj, a jas- kinia okazała się pusta. Benedikte poraził strach. - Co takiego? Jest na to przecież zbyt wcześnie! - Rozumiem, co chcesz powiedzieć, mały Nataniel jest jeszcze dzieckiem, musi mieć więcej czasu, by nabrać sił do walki. Ale Wędrowiec mówi, że nic nie wskazuje na to, by Tengel Zły kierował się do Lipowej Alei. Wydaje się, że ma inne plany, tylko że Wędrowiec nie może go odnaleźć. - Jak mogło się to stać tak szybko? - Ktoś w jakimś miejscu widocznie zagrał na flecie. Wtrąciła się śliczna, rudowłosa Ingrid: - Zastanawialiśmy się także, czy przypadkiem ludzie nie zabłąkali się do jego jaskini i nie wzięli go za mumię, ale ten pomysł odrzuciliśmy. Benedikte pokiwała głową. - Odór... - Tak, nie zniesie go żadna żywa istota, po prostu się zadusi. Nie, ktoś go obudził... Tengel uciekł stamtąd i zdołał ukryć swe zamiary przed Wędrowcem. Musi jednak przesłonić wzrok Wędrowca, a to wymaga od niego wielkiego wysiłku i to nieustannego, więc nie może koncentrować się na niczym innym. Ale gdzie on jest? - Będziemy się strzec - zapewniła Benedikte. - O to właśnie chcieliśmy cię prosić - powiedział Tengel Dobry. - Wszyscy powinni ci się zwierzać z każ- dego, nawet niejasnego przeczucia, że on może być w po- bliżu, mówić, kiedy coś jest nie tak, jak być powinno. A ty wówczas nas wezwiesz. - Dobrze - skinęła głową. - Porozmawiam z całą rodziną. - Szczególnie poproś o czujność Christę, aby nie udało mu się skrzywdzić Nataniela! Niech chłopiec więcej nie przyjeżdża do Lipowej Alei, bo właśnie ten dom jest celem Tengela Złego. Ukryjcie także małą Tovę, niech zostaje w domu u Rikarda i Vinnie, niech was nie odwiedza! Benedikte obiecała im to wszystko. - Czy będziecie mnie informować o tym, co się dzieje? - Przez cały czas. Heike będzie naszym wysłannikiem. Popatrzyła na dobrotliwego olbrzyma i uśmiechnęła się doń nieśmiało. Heike odwzajemnił uśmiech. Dało jej to poczucie bezpieczeństwa, ale nie umiała zapanować nad niepokojem o najbliższych, o Henninga, Andre i Mali, Rikarda i jego Vinnie, a szczególnie o nie- szczęsną małą Tovę. Jak zdoła ich ochronić? - Ty nie możesz ich chronić - powiedział Tengel Dobry, czytając w jej myślach. - Ale każde z nich ma wśród nas swego opiekuna, pomocnika. Nataniel ma Linde-Lou, a mała Tova niezwykle potężnego Imre. - Ale Imre nie może przychodzić do Lipowej Alei. - Tova też tam nie mieszka. Poza tym był to ostatni raz, kiedy widziałaś Imrego. Od tej pory będzie przychodził kto inny, tak jak kiedyś Imre zastąpił Marca. - Jaka szkoda! Imre towarzyszył nam tak długo. - Dlatego właśnie ktoś musi zająć jego miejsce. - Ale przecież powiedział mi właśnie, że... że wkrótce się zobaczymy. Może wcześniej, niż byśmy tego chcieli! - Prawdopodobnie nie miał dokładnie siebie na myśli - odparł Tengel. - Tylko kogoś z jego rodu, nowego opiekuna. Nie przejmujcie się za bardzo Tengelem Złym. Musieliśmy was ostrzec, bo potrzebna nam wasza czujność, inaczej nic byśmy nie powiedzieli. Pamiętajcie, że przez cały czas go szukamy i wszystko jest tylko kwestią czasu. Wędrowiec ma przecież swój flet, którym może na powrót sprowadzić na niego sen. Żegnaj, Benedikte! Niedługo znów dostaniesz od nas wiadomość! Ich sylwetki powoli bladły, rozpływały się w powietrzu. Cmentarz był pusty, tylko wiatr szumiał wśród zeszłorocz- nych liści. Tydzień po obietnicy Hitlera, że nie zajmie już nic poza tym, co już zajął, czyli Austrią i rejonem Sudetów, Niemcy zaanektowały Czechosłowację. Wędrowiec wiedział już, gdzie powinien szukać. POSŁOWIE W roku 1937 w Halden nie wybuchła epidemia czarnej ospy, ale mogło się tak zdarzyć w każdej chwili w każdym innym mieście. Szwecję nawiedziła krótka epidemia w roku 1963 w okolicach Sztokholmu. Dwadzieścia siedem osób zachorowało, cztery z nich zmarły. W roku 1980 oficjalnie ogłoszono, że ospa zniknęła z mapy świata, choć dwa lata wcześniej pracownica labora- torium w Anglii przez nieuwagę zaraziła się wirusem, w wyniku czego zmarła. Zaraziła również kilka innych osób. Był to ostatni atak choroby, od tego czasu przestała istnieć.