_____________________________________________________________________________ Margit Sandemo SAGA O LUDZIACH LODU Tom XXXIX Nieme głosy _____________________________________________________________________________ CZĘŚĆ I DRZWI, KTÓRYCH NIKT NIE UMIAŁ OTWORZYĆ ROZDZIAŁ I Trzeciej nocy spędzanej w zajeździe powrócił lęk, ten sam, którego Ellen nie odczuwała od czasu straszliwych wydarzeń w dzieciństwie. Raptownie usiadła na łóżku cała spięta, gotowa do ucieczki. Rozpaczliwie szukała choćby nitki, której mo- głaby się uchwycić, a która połączyłaby ją z rzeczywis- tością, ale coraz silniejsze stawało się wrażenie, że nie tylko ona, lecz także cały dom oddycha ciężko, z tru- dem. Szyld gospody wywieszony za oknem z małymi szyb- kami przeraźliwie skrzypiał na wietrze. Jesteś w tym domu sama, sama, sama, powtarzały uderzenia pulsu. Sama w długim, niskim, liczącym sobie dwieście pięć- dziesiąt lat domiszczu, pełnym zakamarków i schowków, z pustą stajnią i trzeszezącymi schodami, małymi pokoika- mi pod spadzistym dachem... No, i ten pokój! A przecicż w Oslo, w studenckiej restauracji pod gołym niebem, wszystko wydawało się takie przyjemne - idealna praca dla osoby świeżo po maturze, która chciała latem zarobić parę groszy. Wtedy jednak słońce radośnie oświetlało kolorowe parasole, dookoła rozlegał się gwar głosów, śmiechy i szelest jasnych letnich ubrań. Vivi, z niczym nie zmąconą pewnością siebie, zachęcała ją z całego serca. - Przejeżdżaliśmy obok tej gospody w zeszłym roku - opowiadała z zapałem. - To fantastyczne miejsce. Najprawdziwszy starodawny zajazd, tak stary i tak malo- wniczy, że wprost trudno w to uwierzyć! Musisz od- powiedzieć na to ogłoszenie! Ellen złożyła gazetę z rubryką "Oferty pracy". - Z obowiązkami w recepcji poradzę sobie bez naj- mniejszego trudu stwierdziła beztrosko, zapominając na chwilę o swym kompletnym braku zmysłu praktycznego i niepoprawnym optymizmie, który czasami pozwalał jej pokonywać bariery, a czasami stawiał ją w niezwykle kłopotliwych sytuacjach. - Ale na pewno wiele osób stara się o tę posadę. - Nie na takim pustkowiu - oświadczyła Vivi. - Na przestrzeni dwustu kilometrów nie ma żadnego miasta. Tylko lasy, lasy i lasy, człowiekowi później jeszcze tygodniami śnią się świerki. - Ale przecież zajazd nie może leżeć w samym środku gęstego lasu? - No tak, w pobliżu jest chyba wioska, jakieś centrum turystyczne. Zdaje się, że zajazd wybudo- wano w miejscu dawnej przeprawy promowej przez rzekę. Serwują tam pyszne jedzenie, jest olbrzymi kominek i... - Spróbuję - postanowiła Ellen. Rzeczywiście się zgłosiła i dostała pracę - dzięki wielkim, ufnie patrzącym niebieskim oczom w trójkątnej twarzyczce, nieszczególnie ładnej, ale miłej i pełnej wdzię- ku, dzięki skorym do uśmiechu ustom i kruczoczarnym włosom wijącym się tak, jak same tego chciały; na ogół zresztą z niezłym efektem, z wyjątkiem deszczowej pogo- dy, kiedy cała fryzura zmieniała się w totalny chaos. Mężczyzna w biurze pośrednictwa pracy zwrócił uwagę tylko na zewnętrzne walory Ellen, nie dostrzegł zagubienia dziewczyny, nerwowości w jej ruchach i niepewności kryjącej się w uśmiechu. Ellen nosiła w sobie wiele samotności i niepokoju, ale nie chciała tego zdradzać światu. Był rok 1959 i dorosłe życie Ellen ledwie się zaczynało. Jak większość młodyeh ludzi miała ambitne plany, wiele chciała osiągnąć i czerpać z życia ile tylko się da. Wybrać zawód i spróbować w nim sił, a wreszcie osiągnąć ten spokój, jaki ogarnia człowieka, gdy jest przekonany, że trafił na właściwe miejsce i dobrze wypełnia swe życiowe posłannictwo. Problemem pozostawało jedynie, że - tak jak większość młodych ludzi - wciąż jeszcze poszukiwała owej magicznej profesji. Było przecież w czym wybierać. Co jednak będzie, jeśli się pomyli? I te wszystkie plany, by tyle zrobić... Jak na razie ciągle jeszcze brakowało jej pieniędzy. Zamiast więc nastawiać się na karierę w wielkim stylu, postanowiła przyjąć pracę w recepcji, która pod względem zawodowego rozwoju nie popchnie jej ani o cal. Ale trzeba się przecież z czegoś utrzymać, za coś jeść, ubierać się, mieszkać... A na tę szarą rzeczywistość potrzeba pieniędzy. Zresztą... Doszła w końcu do optymistycznego wnios- ku, że czas spędzony w zajeździe z pewnością nie pójdzie tak całkiem na marne. Zdobędzie wiele nowych doświad- czeń, które pomogą jej budować przyszłość. Tak bezludnych okolic nigdy jeszcze nie widziała. Autobus godzinami wiózł ją między ścianami olbrzymich świerków, potem wyjechał w wąską dolinę, w której gdzieniegdzie dało się zauważyć zabudowania, i znów zanurzył się w las. Wreszcie domów zaczęło przybywać, zgrupowały się w niewielką wioskę, a nad brzegiem rzeki leżał prześliczny nieduży zajazd, dobrze utrzymany, pomalowany na biało. Nie był wyższy od parterowego domu, ale miał też pięterko. W jednym skrzydle mieściła się stajnia, w drugim niska kuchnia z mansardowym dachem. Do skrzydła kuchennego przylegał jeszcze jeden piętrowy budynek. Dwa szyldy z identycznym ozdobnym liternictwem - jeden nad niską furtką, a drugi na rogu budowli - obwieszczały, że tu się mieści "Stary Zajazd u Przeprawy. Jadłodajnia i Noclegi". Po to, by nikt już nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Pokryta kurzem podróżnym, lecz zachwycona Ellen znalazła za barem kierowniczkę. Przyszła szefowa okazała się urodziwą jeszcze pięćdziesięciolatką o surowym spo- jrzeniu i wypielęgnowanych blond włosach. Pani Sinclair przyjęła EIlen z chłodną życzliwością i oprowadziła ją po domu. A Ellen z całych sił starała się ukryć straszliwą niepewność, która jej nie opuszczała. Wspólnie obejrzały duże, niskie pokoje gościnne z wyła- niającymi się zza starych gobelinów ścianami z grubych bali, przeszły przez dyskretnie zmodernizowaną jadalnię - okazała się za mała i trzeba było ją rozbudować - zajrzały do staroświeckiej kuchni, a potem po wąskich schodach wspięły się na piętro. Od ostrego zapachu farby aż kręciło w nosie. - Jeszcze nie otworzyliśmy na sezon - wyjaśniła pani Sinclair. - Robotnicy nie zdążyli na czas z remontem. Poprzedni właściciel przy zakładaniu pryszniców i toalet tu na piętrze okazał niebywały brak smaku. Wiem oczywiście, że instalowanie nowoczesnych urządzeń w osiemnastowiecznym domu wymaga wiele trudu, ale tak jak jest po prostu nie może zostać! Otworzyła drzwi prowadzące do maluteńkiej łaziene- czki ze ściętym ukośnie sufitem, ukazując prawdziwą orgię bezguścia: podłogę w krzykliwą szachownicę i nie- dbale nałożone tapety z grubego plastiku. Na stykach brązowo połyskiwał klej, brzydko odcinając się od choro- bliwej, chłodnozielonej barwy tapety. Plastikowa zasłona we wzór w ospałe, zadumane ryby ukrywała prysznic. Wszystkie rury poprowadzono po ścianach, trudno też było wyobrazić sobie brzydsze wyposażenie łazienki. - Rzeczywiście - wzdrygnęła się Ellen. - Prawda? To piętro dla gości, którzy nocują tu tylko przejazdem, ale nie mogę ci teraz pokazać pokojów, bo nie da się tędy przejść. Na samym końcu korytarza jest pokój, w którym zamieszkasz, kiedy wszystko zostanie skończone. Tymczasem urządzisz się w drugim budynku, który będzie używany tylko w razie koniecznej potrzeby, kiedy wszyst- kie pokoje tutaj będą zajęte, bo jest w bardzo złym stanie. Wróciły do kuchni i przeszły do najstarszej części zajazdu. - Czeka nas cała masa pracy biurowej - powiedziała pani Sinclair, kiedy wspinały się na kolejne schody. - Dlatego musiałaś przyjechać tak wcześnie, reszta per- sonelu zjawi się dopiero za dziesięć dni, na otwarcie. - Czy pani tu mieszka? - ostrożnie spytała Ellen. - Nie, mam swój dom we wsi. - O - pawicdziała tylko Ellcn i bała się spytać o coś więcej. Na długim karytarzu z głębokimi wnękami okiennymi grube deski w podładze przeraźliwie trzesz- czały pod stopami. Pani Sinclair najwyraźniej jednak wyczula lęk dziew- czyny. - Pomieszkasz tu najwyżej przez parę dni - pocieszyła ją. - Nic złego się nie stanie, mażesz pozamykać wszystkie drzwi, żeby ustrzec się ewentualnych niepożądanych wizyt. W tym właśnie budynku pierwotnie mieścił się zajazd. Poprzedni właściciel najwyraźniej w ogóle nie miał zamiaru go wykorzystywać, ale moim zdaniem to niemąd- rze. Przygatowałam już niektóre pakoje. O, do tego możesz się wprowadzić. W niskim pokoju nie była ani jednego kąta prostego. Okienka z chropowatymi szybkami wychodzilo na dro- gę. Ellen zauważyła, że zaraz za nim wisi jeden z szyl- dów. - Jak tu miło - szepnęła, z podziwem patrząc na staromodną narzutę w róźyczki i miedzioryty na ścianach. Pani Sinclair już była na korytarzu. Ellen wyszła za nią, w drzwiach musiała się pochylić. - Numer cztery i pięć to pokoje dwuosobowe - wyjaś- niała kierowniczka, otwierając i zamykając kolejne drzwi. - Jedenaście i dwanaście dla rodzin z jednym dzieckiem. Skręciły. - A to są jedynki, numer sześć i dziewięć. Tutaj jest schowek na szczotki, toalety są na parterze, bardziej nie zdołaliśmy unowoczcśnić tej części. - A te drzwi... Dokąd one prowadzą? - spytała Ellen wskazułąc na niskie, krzywe, nie pomalowane drzwi na końcu korytarza. - To chyba pokój numer osiem? - Tych drzwi się nie używa - odparła krótko kierow- niczka i skierawała się ku schodom. Zanim EIlen skręciła za róg, zerknęła po raz ostatni na zamknięte drzwi. Każdy milimetr korytarza był starannie wyczyszczony i odmalowany - z wyjątkiem tych drzwi. Wszystko w tym domu była stare, ale te drzwi sprawiały wrażenie, jakby naprawdę nikt ich nie otwierał przez ostatnie sto lat. Działo się to za dnia, kiedy zajazd tętnił życiem, zewsząd dobiegały głosy ludzi, robotnicy stukali i pukali, a Elien z zapałem zapoznawaia się z obowiązkami recepc- jonistki. Nigdy nie przypuszczała, żc może ich być tak wiele, pani Sinclair zaś z trudem ukrywała irytację z powodu jej kompletnej ignorancji w tej dziedzinie. Pod wieczór jednak, kiedy zaczęło się zmierzchać, dom powoli przycichał, aż wreszcie i pani Sinclair pojednawczo powiedziała Elien "dobranac" i kazała jej zamknąć się na wszystkie spusty. EIlen wykonała polecenie, zabrała z kuchni szklankę soku pomarańczowego i przygnębiona poczłapała po stromych schodach do swego krzywego pokoiku w naj- starszej części domu. Smętny, monotonny szum rzeki słychać było teraz wyraźniej. Gdzieś w głębi lasu śpiewał drozd, jego smutne trele niosły się dokoła. Samotna, samotna... jeśli nawet we wsi znajdowali się jacyś młodzi iudzie, to nie było ich słychać. Ani warkotu samochodu, ani odgłosu motocyk- la... Ciszy wczesnoletniego wieczoru nie mącił żaden ludzki głos. Ellen starannie złożyła narzutę w różyczki. Doszła właśnie do wniosku, że wcale, ale to wcale nie jest jej przyjemnie w tym starym domu. Zaraz za drzwiami ciągnął się kręty korytarzyk i szereg zamknięaych drzwi. Pod nią - puste piętro, na którym mieszkał kiedyś sam właściciel zajazdu. Nicco dalej zaczynało się skrzydło kuchenne, przylegające do jeszcze jednego pustego bu- dynku, z drugiej strony zaś stajnie, gdzie za dawnych czasów trzymano konie na zmianę. A teraz w całym zajeździe przebywała tylkn ona, Ellen Knutsen, z dwu- dziestego wieku. Nigdy szczególnie nie bała się ciemności, ale pod wpływem dość niesamowitej atmosfery, wszyst- kich wspomnień, jakie musiał kryć w sobie ten dom, odczuwała pewien niepokój. Właśnie w takich chwilach człowiek uświadamia sobie, jak bardzo jest samotny, myślała przygnębiona. Ellen już wiele razy w swoim krótkim życiu doznała rozczarowań, ale wciąż z tym samym entuzjazmem całą duszą an- gażowała się w najbardziej szalone przedsięwzięcia: or- ganizowała zbiórki i kiermasze dobroczynne na cel, który właśnie poruszył jej serce, protestowała przeciw nie- sprawiedliwości i uporninała się za najsłabszymi tylko po to, by ostatecznie się przekonać, że nie zawsze można przełamać opór większości, że to właśnie ogół często ma rację, a słaby jest po prostu słaby i nie dorasta do sytuacji... Ach, ile już klęsk poniosła! Ile pogardy, drwin i po- uczeń musiała znieść, kiedy porywał ją zapał i sprowadzał na manowce! Ileż przykrych, mrocznych chwil przeżyła, takich jak teraz! Ellen chciała tyle z siebie dać, ale wciąż jeszcze była za młoda, by znaleźć właściwą drogę w życiu. Napłynęły przykre wspomnienia, przywołane srnutną piosenką drozda i odwiecznym szemraniem rzeki, a trza- ski starego domu przywiodły na myśl upiory niespokojnej przeszłości. W historii rodziny istniała bowiem ciemna karta, która dręczyła Ellen szczególnie w dzieciństwie. Nigdy co prawda nie łączyła tego ze swym strasznym przeżyciem, u którym nikomu nie powiedziała, ale to miejsce i ta chwila okazały się jakby specjalnie wybrane, by nękać ją takimi właśnie wspomnieniami. Na szczęście Elien była przemęczona i nie wierciła się długo w łóźku, wyolbrzymiając dźwięki i snując niemądre fantazje o przeszłciści. Zasnęła jak kamień. Następnego dnia poszła da wioski. Był tam wielki nowoczesny supersam i zwykły mały prowincjonalny sklepik. Wybrała ten drugi, choć może nie powinna była tego robić. Sklepikarka okazała się nadzwyczaj ciekawską osobą. - O, widzę, że już się u nas pojawili turyści. - Nie, ja pracuję w zajeździe. Będę tu przez całe lato. - Aha, kelnerka? - Nie, recepcjonistka. Ale Bóg jeden wie, jak to będzie. To chyba trudniejsze, niż sądziłam. Sklepowa położyła biust na ladzie. - Mieszkasz we wsi, prawda? Ellen po raz trzeci musiała odpowiedzieć przecząco. Nie, w zajeździe. Przyjechałam wczoraj i muszę przyznać, że czuję się tam trochę osamotniona. Kobieta plasnęła o ladę otwartą dłonią. - Na litość boską, ta szalona baba pozwoliła zamiesz- kać takiej młodej dziewczynie samej w tym nawiedzonym domu? Niesłychane! Usta Ellen zadrżały. Wzburzenie sklepikarki i śmieszy- ło ją, i dziwiło. - Nawiedzony dom? - Szczęśliwie zamknęli najstarszą część... - Chodzi pani o tę bliżej lasu? - spytała Ellen niepewnie. - Właśnie tam mieszkam. - Co takiego? - krzyknęła kobieta. - Co? To przecież szaleństwo! Nicolaysen nigdy by do tego nie dupuścił! Przenigdy! - No, zaczynam się bać - rzekła nieco zniecierpliwiona Ellen z wyrzutem. - Naprawdę tam straszy, czy pani żartuje? Sklepowa pojęła, że posunęła się za daleko. - No cóż, czy straszy... Nikt niczcgo nic widział, ale działy się tam różne dziwne rzeczy. - Jakie dziwne rzeczy? Kobieta, jakby w obawie, że ktoś przypadkiem je usłyszy, zerknęła przez ramię i ściszyła głos: - Powiem ci jedno: nie ruszaj tych drzwi! - Tych w samym końcu karytarza? - spytała Ellen z jakimś dziwnie nieprzyjemnym uczuciem. - Co to właściwie za drzwi? Dokąd prowadzą? Wiejska sklepikarka poufnie nachyłiła się jeszcze niżej. - Nikt nie wie, nikt z żywych, Ale wyliczyli, że za nimi musi znajdować się jeszcze jeden pokój. Ellen usiłowała odtworzyć w myśli plan zajazdu. - O ile dobrze sobie przypominam, na tej bocznej ścianic nie ma żadnego okna, tylko ukośny ścięty dach. Ale dlaczego nikt tego nie sprawdzi? Najwidoczniej teraz następował najbardziej dramaty- czny punkt całej historii, bo kobieta aż chrypiała, pod- ekscytowana. Tych drzwi nikt nie próbował otworzyć od począt- ku lat czterdziestych naszego wieku. A ten, który wtedy podjął próbę, umarł! Padł trupem właśnie w chwili, kiedy już, już miał się tam włamać. I wszyscy inni przed nim, którzy usiłowali tego dokonać, także zginęli, albo od zarazy, albo od wypadku. Ellen, odrzuciwszy dość wątpliwą informację o zara- zie, postanowiła uporządkować szczegóły dotyczące taje- mniczych drzwi. - Czyli że wtedy, około roku tysiąc dzicwięćset czterdziestego, tych drzwi także nie otworzono? - Nigdy nie udało się ich otworzyć. Nikomu się nie powiodło. Jeśli nie dokonali tego nawet Niemcy w czasie wojny, to jak mieliby sobie z tym poradzić zwyczajni przyzwoici obywatele? - A więc jakiś Niemiec próbował? - Tak, kapitan, wrzeszczał i krzyczał, wymyśiał swoim ludziom od tchórzy, a potem wyciągnął pistolet, żeby kulą roztrzaskać zamek, ale w tej samej chwili padł martwy. Szlag go trafił. - Pewnie zbytnio się uniósł - mruknęła Ellen, nie mogąc jakoś uwierzyć w złą moc tajemniczych drzwi. - To znaczy, że nikt nie umie wyjaśnić, dlaczego drzwi nie dają się otworzyć? Kobieta uśmiechnęła się krzywo. - O, oczywiście, że wiedzą! Podobno kiedyś, w końcu osiemnastego wieku, pewien szlachcic odebrał sobie tam życie. Zamknął się w jednym z pokoi i leżał tam, nie jedząc ani nie pijąc, aż wreszcie wysechł. Wyglądał jak najpraw- dziwsza mumia, kiedy widziano go po raz ustatni. - Po raz ostatni? To znaczy wtedy, kiedy gu stamtąd zabrano? Z pokoju i w ogóle z domu? - Tego nie wiadomo - szepnęła kobieta tajemniczo. - Tego nie wiadomo. Mówi się jedynie, że gdy widziano go ostatni raz, był suchy jak mumia. Podobno umarł z miłości. I choć nigdy nie wspomniano o tym wprost, nietrudno zgadnąć, w którym pokoju się zamknął. - Ale on nie straszy? - Ellen starała się zachować powagę. - Czy można być tego pewnym? Od tylu lat nikt nie mieszkał w tej części domu. Ale nie ucieknie się od prawdy: z tymi drzwiami łączy się jakaś dziwna historia. Ta kobieta najwidoczniej odnowiła stare pokoje. Chyba pomieszało się jej w głowie! Sądzi, że ktokolwiek będzie chciał tam nocować?! Letni dzień był złocistożółtozielony i Ellen w powrot- nej drodze śmiała się serdecznie z całej historii u duchach. Kiedy wróciła do zajazdu, wspomniała pani Sinclair o rozmowie w sklepie. - Tak, słyszałam u tym - krótko odparła kierownicz- ka. - Wsiowe bajdy! Poprzedni właściciel, pan Nicolay- sen, traktował tę sprawę śmiertelnie poważnie, ale dyrek- tor Steen, który odkupił od niego zajazd, jest chyba bardziej rozsądny, miejmy nadzieję. Prawdą jest, że odrestaurowałam najstarszą część domu z własnej inic- jatywy, ale wierzę, że ty tak samo traktujesz te głupstwa. - W nocy niczego nie zauważyłam, a poza tym historie o duchach nigdy nie robiły na mnie wrażenia. Chłodny powiew strasznego wspomnienia przeleciał przez głowę Ellen. To, co kiedyś przeżyła... Nie, odrzuciła tę myśl natychmiast. Pani Sinclair ciągnęła dalej niewzruszona: - Chciałam, oczywiście, otworzyć te drzwi, ale stola- rze mnie powstrzymali. A ponieważ nie ma do nich klucza, zostawiłam wszystko tak jak jest. Nie ma sensu ich wyłamywać. Sama nie jestem dość silna, a nikt nie chciał mi pomóc. Nie zgodzono się nawet na to, żeby je pomaluwać, więc zajmę się tym osobiście, jeśli starczy mi czasu. Poza tym uważam, że w obecnym stanie podkreś- lają atmosferę tego miejsca. Owszem, pani łatwo tak powiedzieć, pomyślała Ellen nie bez złości. Nie musi pani mieszkać całkiem sama w tym wielkim budynku. Rzeczywiście, drzwi wprowadzają szczególną atmosferę, ale jak na mój gust, trochę jej tu za dużo. I znów odezwało się przykre wspomnienie, którego nigdy nie potrafła sobie wytłumaczyć. Że też musiało powracać tak uporczywie akurat teraz, w najmniej odpowiedniej chwili! Zapadła noc, druga noc, którą Ellen miała spędzić w zajeździe. Z głową pękającą od zasad rezerwacji pokojów, cen posiłków i napojów i wszelkich rachunków Ellen wsunęła się pod kołdrę ubrana w dopiero co kupioną, nieco może zbyt frywolną koszulę nocną. Ellen nie mogła się po- wstrzymać od tegu zakupu. "Koszula na noc poślubną", stwierdziła ekspedientka. Dziewczyna starała się więc wyglądać na osobę, która takiej właśnie potrzebuje. Prawdę mówiąc, nie miała nawet sympatii, a co dupiero mówić o narzeczonym. Ale koszulę kupiła, takie cudo nie co dzień widzi się w sklepie. Biała, ozdobiona koronkami i tak romantyczna, że zapierało dech w piersiach. I tu, na tym ponurym, zapadłym pustkowiu, dodała Ellen trochę otuchy. Na dworze zerwał się wiatr, cisza nie była już tak przytłaczająca, poza tym w głównym budynku dwaj malarze pracowali po godzinach, nie czuła się więc całkiem samotna. Zasnęła w przyjemnym poczuciu, że pilnie wypełniała swe obowiązki przez cały dzień. Powoli zaczynała coraz lepiej pojmować, czego się od niej oczekuje, i można nawet powiedzieć, że między nią a panią Sinclair nawiązała się cieniutka nić przyjaźni. Robotnicy wreszcie poszli, Ellen wtedy już spała. W nocy coś ją obudziło, ale zaspana nie była w stanie określić źródła hałasu. Trochę zirytowana pomyśłała tylko, że ojciec powinien stardnniej nasmarować drzwi do gabinetu, bo skrzypią już naprawdę przeraźliwie. I nie musi tak trzaskać bramą do garażu, echo roznosi się po całym domu... Ciężki, głuchy huk rozległ się trzykrotnie, może znów zaskrzypiały drzwi do gabinetu, może było to coś innego. W tym stanie Ellen nie potrafiła odróżnić snu od rzeczywistości. A sen miała stcaszny, naprawdę okropny. Sen albo wrażenie, że nie jest sama w miejscu, w którym nikogo nie powinno być. Poderwała się raz, wstrząsnął nią dreszcz, i zasnęła znowu. Już nic się jej nie śniło. Ale to, co wydarzyło się trzeciej nocy, naprawdę poderwało ją na równe nogi... ROZDZIAŁ II W ciągu dnia do zajazdu zajrzał nowy dyrektor, Steen. Towarzyszył mu Nieclaysen, poprzedni właściciel. Steen, parweniusz o czerwonej nalanej twarzy, z grożącym mu w każdej chwili zawałem serca i jedną jedyną namiętnośeią w życiu, mianowicie pieniędzmi, sprawiał wrażenie nieco zagubionego, gdy słuchał relacji pani Sinclair o renowacji na starszej części domu i wyjaśnień, dlaczego drzwi pozostawiono nie ruszone. Uznał jednak, że historia zamkniętego pokuju jest świetną reklamą dla zajazdu. - Trzeba to jeszeze grubo polać sosem mokrej od łez romantyczności - przykazał pani Sinclair. - Cudzoziemcy to uwielbiają. Ale Nicolaysen zareagował z oburzeniem: Nie zdajecie sobie sprawy, o czym mówicie! Nie wolno narażać życia gości. Panna Knutsen nie może mieszkać w tym skrzydle. Proszę ją natychmiast stąd przenieść! Ellen zapewniła, że mieszka się jej tu jak najlepiej i nie chce sprawiać dodatkowych kłopotów pani Sinclair, zwłaszcza w sytuacji, gdy żaden z pozostałych pokoi nie nadaje się do użytku. Poza tym nie miała zamiaru otwierać owych owianych złą sławą drzwi, ani nawet wchodzić do tej części korytarza. Ostatecznie Nicolaysen, acz bardzo niechętnie, musiał ustąpić. Był zestresowanym człowiekiem w średnim wieku o zażółconych nikotyną palcach. Powieki nieustannie mu drgały, z włosów pozostał ledwie nieokreślonego koloru wianuszek, otaczający błyszczącą łysinę. Ponieważ prowadził także niedużą fabryczkę chemiczną we wsi, zaniedbał zajazd do tego stopnia, że był zmuszony go sprzedać. Zrobił to niechętnie, ale społecznie nastawieni mieszkańcy wioski głośno protestowali przeciwko upadkowi i niszczeniu tak czcigodnego zabytku, nie miał więc wyjścia. Steen odkupił budynek przed rokiem i natychmiast wyremontował fasadę i pokoje gościnne. Teraz przyszła kolej na małe sypialnie i najstarszą część domu. Steen zajrzał tu będąc przejazdem, wkrótce znów ruszył w drogę na wschód. Nicolaysen wrócił do swojej fabryczki i reszta dnia Przebiegła, zgodnie z planem, w wirze przygotowań do otwarcia zajazdu. Aż wreszcie nadeszła noc. Noc, kiedy Ellen zrozumiała wiele z tego, co do tej pory zamglone kryło się w głębi jej duszy. Powróciły dręczące wspomnienia z odległej prze- szłości, a życie nagle zmieniło bieg i zaczęło toczyć się nowym, zaskakującym torem. Kiedy Ellen się obudzila, nie miała pojęcia, która może być godzina, ale letnia noc zdawała się już rozjaśniać. W pokoju było szaro, z trudem odróżniała kolory swego nowego ubioru roboczego - stylizowanego stroju ludowe- go, który wisiał na drzwiach szafy. Wydawało jey się, że dobiegło ją skrzypnięcie jakichś dnwi - i wtedy przypo- mniała sobie, że poprzedniej nacy słyszała już coś podobne- go. Kto mógł się plątać po zajeździe nocą? Przecież wszyscy już poszli, sama zamykała drzwi za ostatnimi i gasiła światła. Nagle poderwała się i w jednej chwili oprzytomniała. Usiadła na łóżltu i próbowała wsłuchać się w odgłosy, nie zwracając uwagi na głośne kołatanie własnego serca. Ktoś był tu, na górze! - Kto tam? - spytała przestraszona. Nikt nie udpowiedział. Kroki na korytarzu minęły jej pokój i skierowały się ku schodom. Ku schodom? Skąd ów ktoś mógł nadejść? I które drzwi otworzy- ły się z takim zgrzytem? Tego dnia gdy kierowniczka oprowadzała ją po zajeździe, Ellen zwróciła uwagę na to, jak starannie naoliwione są drzwi do małych poko- jów. Ale te w głębi korytarza... O, nie, to niemożliwe! Cóż za głupstwa! W domu zapadła teraz cisza. Ten, kto przechodził korytarzem, zszedł piętro niżej. Ellen nie mogła się uspokoić. Strach, dławiący, nieopisany strach, który poczuła tylko raz jeden w dzieciństwie, powrócił. Nie był to zwyczajny lęk; tkwił głęboko w niej i był tak potworny, że Ellen nie wiedziała, jak zdoła go znieść. Odniosła wrażenie, że przygniata ją ogromny ciężar samotności i rozpaczy, sprawiając dosłownie fizyczny ból. Ach, nie, nie znów, błagała. Nie chcę tego przeżywać raz jeszcze! Długo tak siedziała, nasłuchując i ciężko oddychając. Rozpacz targała jej serce. Ellen była raczej odważna i rozsądna, a w każdym razie dość rozsądna, ale wówczas, przed wielu laty, przekroczyła granice wytyczone zdro- wym rozsądkiem. Teraz znów miała wrażenie, że niebez- piecznie się do nich zbliża. W pamięci odżyła idiotyczna historia opowiedziana przez wiejską sklepikarkę, dziew- czyna usiłowała w miarę dokładnie ją odtworzyć. Ledwie jednak zaczęła o tym myśleć, na dole schodów znów się rozległy powolne, miękkie kroki. Zaraz zacznę krzyczeć, pomyślała Ellen. Zerknęła na okno, może mogłaby się przez nie wyślizgnąć? Wiedziała jednak, że pod oknem usypano stos kamieni, który w przyszłości miał przemienić się w ogródek skalny, poza tym do ziemi było dość daleko. Bezszelestnie wstała z łóżka, naciągnęła sweter i spod- nie na swą śliczną nocną koszulę. Teraz szybko skarpety i buty... Serce waliło dzikim rytmem, dłonie nerwowo odwracały skarpetkę na prawą stronę. Powinna się ubrać, nie muże przecież stanąć uko w oko z tym czymś w samej tylko cieniuteńkiej przeźroczystej koszuli. W taki czy inny sposób musi wydostać się z tego domu! Spokojnie... tylko spokojnie! Wszystko z pewnością ma jak najbardziej naturalne wyjaśnienie. Na korytarzu może być każdy, na przykład robotnik, który zapomniał pilnika, albo ktoś zasnął w pokoju i teraz szuka toalety, albo... Spokojnie! Nie przejmuj się tym irracjonalnym, dławiącym uczuciem strachu, ono nic nie znaczy, nic się tu nie dzieje, wszystko jest normalne, uspokój się! Ellen odetehnęła głęboko. Świadomość, że jest ubrana, dodała jej odwagi, czuła się jakby osłonięta. Stała nieru- chomo na środku pokoju, nasłuchując zbliżających się kroków i walcząc z nierównym, urywanym oddechem. Gdybym była naprawdę odważna, pomyślała, to wy- jrzałabym teraz przez dziurkę od klucza, by się przekonać, że to pani Sinclair albo jakiś stolarz przechodzi koryta- rzem. Ale nie stać mnie na to. Kroki minęły pokój, zatrzymały się... Zaraz umrę, pumyślała Ellen. Szyld zajazdu skrzypiał poruszany wiatrem, las szu- miał, rzeka szemrała. Ale w prastarym domu panowała złowroga cisza. Bez względu na to, kto to jest, myślała Ellen, ów on czy ona wie o mnie. Czuję to, czuję napływające wrażenia. Lęk, zdumienie, przerażenie, nadzieję... Ale czy te uczucia, które mnie zaraz zadławią, są moje, czy też drugiej osoby ? A może jedno i drugie... Czy można czuć zamiast innych? Ach, Boże, nie chcę przeżyć tego jeszeze raz... Tego, co się zdarzyło już tak dawno temu! Nie chcę oszaleć, zmienić się w rozhisteryzowany kłębek nerwów. Nie chcę! Wiedziała, że to osoba nadal stoi w pobliżu jej drzwi; kroki umilkły tak nagle. I zaraz znów je usłyszała. Zacisnęła dłonie na zimnej żelaznej poręczy łóżka. Szuranie rozległo się bardzo blisko. Zatrzymało się. Ellen w napięciu drżała jak metalowa sprężyna. A jeśli ta istota zagląda teraz przez dziurkę od klucza? Nie mogę patrzeć w tę stronę, co będzie, jeśli nagle zobaczę tam oko? Co za głupstwa! Z takiej odległości? Przez długą chwilę, która Ellen zdawała się wieczno- ścią, stali tak, każdy po swojej stronie drzwi. Dziewczyna otworzyła usta jak zdumione dziecko, ale nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Cisza, taka cisza... Ogarnęła ją nieprzemożona chęć, by zapytać: "Czy mogę coś zrobić?", ale głos nie chciał jej słuchać. Zresztą pytanie była przecież całkiem bezsensowne, nie mogła zrozumieć, skąd wzięła się w niej potrzeba, by je zadać. A potem usłyszała, że coś miękko, z szelestem ob- macuje drzwi. Ellen, bliska szaleństwa z przerażenia, ujrzała, że drzwi nieżnacznie się poruszyły jak gdyby pod naciskiem. Coś przesuwało się w dół, do klamki. Klamka wolno, bardzo wolno opadała coraz niżej. Krzyk uwiązł Ellen w gardle, nie była w stanie wołać o pomoc. Zastygła tak jak stała, nie zdając sobie sprawy, co robi i gdzie jest. Modliła się tylko w duchu, by drzwi i zamek wytrzymały. Nagle ucisk, jaki czuła w piersi, ustąpił, ogarnęła ją głęboka niemoc. Chwyt na klamce zelżał, szelest u drzwi świadczył o tym, że istota skuliła się zrezygnnwana. Ellen wydawało się, że usłyszała ciche westchnienie, choć nie była pewna. Ale paraliż ciala ustąpił. Z żałosnym jękiem przez chwilę miotała się po pokoju, zanim zdołała się opanować na tyle, by zrozumieć, co powinna zrobić. Mocnym ruchem zerwała z łóżka prześcieradło, aż kołdra i materac spadły na podłogę, otworzyła haczyki drugiej, zacinającej się połówki okna i pomodliła się w duchu, by framuga okienna wytrzymała. Czytała o ucieczkach na prześcierad- le i widziała to na filmach, nie przypuszczała jednak, że przymocowanie płótna do framugi okaże się takie trudne. Wydawało jej się, że cała operacja zabiera niemożliwie dużo czasu, a przecież kiedy jej palce nerwowo plątały się w prześcieradle, to coś mogło sforsować drzwi! Za skarby świata nie odważyłaby się teraz obejrzeć. Nareszcie! Prześcieradło było zawiązane. Teraz wóz albo przewóz. Niestety, śpróchniała framuga poddała się z miękkim chrzęstem, ale Ellen puściła prześcieradło na sekundę wcześniej, nim doszło do katastrofy. Na szczęście stało się to już w połowie drogi, upadek nie był więc tak silny. Trochę potłuczona i podrapana podniosła się z usypis- ka kamieni i zaczęła biec jak szalona. Znów to samo, znów paniczna ucieczka przed wyimaginowanym prześladow- cą. Letnia noc była jasna, słońce już wstało. Ellen biegła gościńcem w stronę uśpionej wioski, popłakując ze strachu, gnana lękiem, którego doświadczyła jeden jedyny raz w życiu. Przez długi czas wierzyła, że to nigdy się nie powtórzy. Do najbliższych zabudawań nie było daleko. Kto mógł nie spać o tej porze? Lekarz? Ellen nie wiedziała, gdzie go szukać. Policja? Tak, na jednej z pobliskich willi dostrzeg- ła napis: "Urząd lensmana". Zaraz za rogiem... Jest! Budynek pogrążany był w ciemności i ciszy, ale najwyraźniej ktoś w nim mieszkał, może sam lensman? Ellen zadzwoniła do drzwi gwałtownie jak na alarm. Na piętrze otworzyło się okno, wyjrzała z niego rozczochrana głowa. - Co się stało? - Czy... czy pan jest lensmanem? Potrze... potrzebuję pomocy. Nie mogła wydusić z siebie słów. Całe ciało jej drżało, płuca bolały z wysiłku, kolana się uginały, strach dławił gardło. - Zaraz schodzę. Okno się zamknęło. Kiedy lensman otworzył jej drzwi, ciągle jeszcze wpychał koszulę w spodnie. Był to opanowany, grubo- kościsty mężezyzna o gęstych rudoblond włosach i byst- rych, trochę zaspanych oczach. - Proszę! Ellen weszła do środka. Wskazał jej krzesło, wy- glądało bowiem na to, że dziewczyna nie ustoi o włas- nych siłach. - Słucham! - Glos lensmana był cierpliwie wyczekują- cy. Ellen kilkakrotnie przełknęła ślinę i odetehnęła głębo- ko. - Zajazd... Mieszkam w zajeździe... sama... Te za- mknięte drzwi... Ktoś stamtąd wyszedł... Próbował we- drzeć się do mojego pokoju... Wyskoczyłam przez okno. Zmarszezył brwi. - Chwileczkę! Wierzę, że naprawdę coś przeżyłaś! Nigdy nie widziałem, by ktoś miał takie blade wargi! Kto wyszedł z zamkniętego pokoju? Tak, tak, znam tę historię. Widziałiś kogoś? - Nie, ale słyszałam... Myślę, że to był... Panie lens- manie, zapewniam, że jestem rozsądną osobą, zawsze uważałam, że duchy to twory wyobraźni, chorobliwej fantazji, ale... ale to było takie dziwne uczucie. Sądzę, że... - Spróbuj się trochę uspokoić, a ja zaparzę ci filiżankę herbaty. Zacznijmy od samego początku. W którym pokoju mieszkasz? Ellen zaczęła opowiadać o wszystkim, co zdarzyło się od chwili jej przybycia do zajazdu, także o tym, co słyszała w półśnie poprzedniej nocy: o skrzypiących drzwiach i ciężkich stuknięciach. Lensman słuchał uważnie, nie przerywając, i skrzętnie wszystko notował. Kiedy skoń- czyła mówić, oparł głowę na ręce i zapatrzył się w sto- jący na biurku statyw do pieczątek. Wreszcie westehnął głęboko: Szezerze mówiąc, ja także nie wierzę w duchy. Ale mógłbym cię odprowadzić... - O, nie, ja tam nigdy nie wrcicę! - Powiedziałem, że mógłbym pójść razem z tobą. Ale nie zrobię tego. Zrobię co innego. - Popatrzył na zegarek i sięgnął po telefon. To sprawa dla Nataniela. - Dla Nataniela? - powtórzyła Ellen zdumiona. Nie słyszałaś o Natanielu? No tak, oczywiście, to policja dobrze go zna. On jest swego rodzaju ekspertem w takich niejasnych sprawach jak ta. Sądzę, że może nam pomóc. Halo, tak, panienko, wiem, że jest dopiero piąta, ale czy mogę prosić o międzymiastową? Osobiście z komi- sarzem Rikardem Brinkiem... Ellen odkryła nagle, że spod jej swetra wystaje brzeg nocnej koszuli, śnieżnobiałej i frywolnie przezroczystej. Zakłopotana wcisnęła ją w spodnie. Po chwili połączenie zostało zrealizowane. W głosie lensmana pojawił się bardziej oficjalny ton, przedstawił się i zapytał: - Czy myślisz, że udałoby ci się przysłać tu do nas Nataniela, i to jak najszybciej? Dobrze go znasz i wiesz gdzie go szukać. Mamy sprawę, która, jak sądzę, mogłaby go zainteresować... Młodziutka dziewczyna zetknęła się z naszym lokalnym duchem. Najwyraźniej przeżyła szok, siedzi tu koło mnie i ciągle tak szezęka zębami o filiżankę, że porcelanę chyba diabli wezmą... Słyszysz, jak dzwoni? Prawdę powicdziawszy, mam dość sceptyczny stosunek do zjaw dziewczyna zresztą także, dlatego jej wierzę. Gdyby więc Nataniel mógł przyjechać i sprawdzić, co tu się dzieje, byłoby świetnie... Są w tej historii również drzwi, których nikt nie zdołał albo nie śmiał otworzyć podubno przez jakreś dwieście lat. Krążą straszne plotki, że wszyscy, którzy tego próbują, umierają. To właśnie przez te drzwi wyszedł dziś w nocy upiór... Tak, sądzę, że to zainteresuje Nataniela. Nastąpiła dłuższa przerwa, kiedy komisarz Brink mówił coś po drugiej Stronie. - Nie, zajmę się tym sam - odpowiedział lensman. - Nikt się o niczym nie dowie. Oficjalnie nie podejmiemy żadnych kroków w tej sprawue. Rozumiem... To prawda, dzieją się tu także całkiem zwyczajne, choć tajemnicze rzeczy, na przykład nocne kursy ciężarówek, a więc jest to możliwe... Tak, zapraszamy was obu. Lensman odłożył Słuchawkę i odwrócił się do Ellen. - Komisarz Brink także przyjedzie. To, dobry przyja- ciel Nataniela i chyba jakiś jego krewny. Nataniel najpierw zadzwoni, żeby usłyszeć pełne sprawozdanie, ale upłyną jakieś dwie, trzy godziny, zanim do nas dotrą, proponuję więc, żebyś w tym czasie wyciągnęła się na sofe na piętrze i spróbowała odpocząć. Dam znać pani Sinclair, ale nazwę to tylko histerią z twojej strony i powiem, że nie ma czym się przejmować. Nie chcemy, by ktokolwiek wiedział, że zamierzamy bliżej się przyjrzeć staremu zajazdowi. Masz klucz do drzwi? Świetnie, pożyczymy go sobie, myślę, że już tej nocy. Ellen zadrżała. Wiedziała, kto na pewno nie pójdzie z nimi do zajazdu. Z wdzięcznnścią przyjęła propozycję wyciągnięcia się na sofie, ale oczywiście o śnie nie ma mowy, była o tym święcie przeknnana. Nataniel? Cóż za dziwne imię! Ani chybi jakiś dzia- dek-jasnowidz, co to szuka wody za pomocą czarodziejskiej różdżki, odnajduje zgubione portfele i podobne rzeczy w tym stylu. Na pewno w niczym nie będzie umiał jej pomóc. Ellen zbudziły promienie słońca padające na elegancką sofę lensmana. A może uczynił to ten ogromny mężczyz- na, który akurat wszedł do pokoju? Prezentował się miło, wydawał się sympatyczny, choć trochę misiowaty. Miał bujną czuprynę, a wielkie ufne oczy przyglądały jej się z życzliwym zainteresowaniem. Nie, nie będziemy się zakochiwać w kolejnym młodym człowieku, pomyślała zaspana Ellen. Miała właśnie za sobą nieprzyjemną historię miłosną, kiedy to znów dała z siebie więcej uczucia niż otrzymała, i nadal jeszeze czuła się ośmieszona i upokorzona. Przyjrzała się mężczyźnie uważniej i z ulgą stwierdziła, że jest znacznie, znacznic starszy, niż się jej w pierwszej chwili wydawało. Mógł mieć około czterdziestu pięciu lat. Bezpieczny wiek. Wspaniale! - Nataniel? - spytała zaspanym głosem. Nie znała przecież jego nazwiska. Ale to był komisarz Rikard Brink. Nataniel miał do przebycia dłuższą drogę, ale i on wkrótce powinien się zjawić. Ellen usiadła na łóżku, starała się poprawić włosy i ubranie. - Która godzina? - spytała zachrypnięta. - Dziesiąta. Śniadanie już czeka. Kilka minut później, ogarnąwszy się nieco, usiadła do stołu razem z komisarzem. Wymienili parę zdawkowych uprzejmości, aż wreszcie Ellen zapytała wprost: - Kim jest Nataniel? Co robi? Jak się naprawdę nazywa? - Nataniel to jego prawdziwe imię, a nazwisko prze- milczymy. Zachowanie anonimowości jest dla niego bardzo ważne. Jest moim krewnym, obaj należymy do rodu zwanego... Nie, to nie takie ważne. Znam go chyba lepiej niż wszyscy. Myślę, że powinienem trochę ci o nim opowiedzieć, panienko, abyś wicdziała, że możesz mu zaufać. - O, tak, zwłaszcza że rozbudził pan moją ciekawość. Rikard Brink przez chwilę milczał, jakby rozważając, od czego zacząć. - Muszę chyba wspomnieć o rodzinie jego ojca - zdecydował. - Historia może ci się wydać nużąca, ale ma istotne znaczenie. Dziadek i babka Nataniela ze strony ojca żyli naprawdę zgodnie z biblijnym nakazem płodze- nia nowych mieszkańców Ziemi. Mój ty świecie! Szkoda, że nie widziałaś nekrologu, kiedy dziadek pożegnał się z nędznym ziemskim żywotem. Imiona jego dzieci zajęły pół szpalty. Jego siódmy syn Abel, bo wszyscy tam nosili biblijne imiona, poszedł w ślady ojca, kiedy ożenił się po raz pierwszy. I tak syn Abla, Efrem, stał się siódmym synem siódmego syna, a wszyscy wiedzą, co to oznacza. - Nie wszyscy - zaprotestowała Ellen. - Efrem miał uzdrawiające dłonie. - Aha, o to chodzi. - W każdym razie wyrastał w takim przeświadczeniu, gorąco wspierany przez swego ojca, Abla, i dziadka. Zaczęli przyjeżdżać ludzie, by ich uzdrowił, a Efrem kładł na nich dłonie przekonany, że ich zbawia. Wszyscy radowali się z działania cudownej mocy, wszyscy w rodzi- nie Efrema. Z wyjątkiem... Wyraz dezaprobaty, jaki odmalował się na twarzy komisarza, pozwolił Ellen zrozumieć, że nie należy on do rzeszy wielbicieli Efrema. - Nas, którzy nie wierzyli w nadprzyrodzune zdolno- ści Efrema, także było niemało - podjął Rikard Brink po chwili. - Bo my wiedzieliśmy lepiej. Wśród wątpiących była przede wszystkim matka Nataniela, Christa, druga żona Abla. Ona wiedziała, jak się sprawy mają, ale nic nie mówiła, nie chciała plamić pamięci jego pierwszej żony. Zdawała sobie sprawę, ze Efrem jest szarlatanem pierw- szej wody. Wiedźiała, że dzięki sugestii ludzie mogą poczuć się zdrowsi, a nawet wyzdrowieć, przynajmniej na jakiś czas. W miarę jak wieści zataczały coraz szersze kręgi, powiększała się gromada wielbicieli Ffrema. Efrem zawsze należał do tego okropnego typu ludzi, co to nie potrafią śmiać się sami z siebie. Bezwstydnie pobierał sowite opłaty za swoje "cuda", a potem cichcem upijał się w stodole. Ale ludzie go uwielbiali. Dlatego nikt nie zwracał uwagi na Nataniela. Nataniel uważany był za ósmego syna Abla. Tylko jego matka, Christa, była świadoma, co tkwi w chłopcu, rozumiała, co może znaczyć nagły strach i wyraz bólu w jego oczach. Wieczorami przesiadywali razem, roz- mawiając szeptem, matka wypytywała i drżała, słuchając odpowiedzi syna. Christa postanowiła nie zdradzać mężowi, że jeden z jego synów, Joaclnum, był owocem namiętnej, grzesznej miłości, jaka wybuchła między pierwszą żoną Abla a węd- rownym kaznodzieją. Oznaczało to, że siódmym synem siódmego syna jest nie chełpliwy, nieznośny Efrem, lecz Nataniel. Ellen wtrąciła gwałtownie: - Mówi pan, jakby naprawdę pan wierzył, że siódmy syn siódmcgo syna musi być kimś niezwykłym! Rikard Brink popatrzył na nią zrezygnowany. - Jeśli chodzi o Nataniela, wierzę we wszystko. Zrozum, to, że Nataniel jest siódmym synem siódmego syna, to ledwie początek. Nataniel jest wybranym. - Co chce pan przez to powiedzieć? - Hm... tego nie mogę ci teraz wyjaśnić, pusunąłbym się za daleko. Wspomnę tylko, że obaj wywodzimy się z bardzo osobliwego rodu zwanego Ludźmi Lodu. A wśród nas Nataniel jest najdziwniejszą osobą. Gdybym opowiedział ci wszystko o jego pochodzeniu i niezwyk- łych zdolnościach, jakie w sobie kryje, i tak byś mi nie uwierzyła. Dlatego nawet nie będę próbował. - Proszę mi wybaczyć, że odnoszę się do tego tak sceptycznie. Niech pan mówi dalej, chciałabym wiedzieć o tym Natanielu jak najwięcej. - On z pewnością potrafi leczyć chorych, ale nie chce się z tym ujawniać, bo nie na tym polega jego najważniej- sze zadanie. Wie bardzo wiele, sam z siebie, i prawie nienawidzi tej niesamowitej zdolności, jaką został ob- darzony. - To znaczy, że nie zazdrości Efremowi chwały, którą ten mu poniekąd skradł? - Ależ skąd! Szczęśliwy jest, że nikt nie zwraca na niego uwagi, i bardzo się boi, żeby ktoś go nie odkrył. Zrozum... zbiera siły na najważniejsze zadanie, jakie go czeka. Proszę, nie pytaj mnie o to. O tym mówić nie mogę. - Zgoda - powiedziała Ellen zamyślona. - Wspomniał pan, że on pragnie zachować annnimowość. - No właśnie. To dlatego, że nic chce zwracać na siebie uwagi, zanim nie spełni swojego... zadania. Nie bardzo tylko rozumiem, jak człowiek może dokonać czegoś takiego... Rikard Brink zatopił się w myślach. Ellen czekała. - Spotykałem Nataniela w latach jego dzieciństwa i wczesnej młodości, byłem świadkiem wielu dziwnych wydarzeń - podjął Rikard. - Raz na przykład szedłem z nim wiejską drogą. Mały dostał od matki piątaka na lody dla nas obu, ja się zaopiekowałem monetą i jak myślisz, co się stało? Oczywiście ją zgubiłem. I wtedy na twarzy Nataniela pojawił się wyraz zadumy, nagle jakby stał się nieobecny duchem. "Upadła w trawę, między niebieskie dzwonki - oznajmił. - Z tyłu rośnie rumianek, a przy drodze leży okrągły kamień w szaro-białe pasy". Nawet przez chwilę nie wątpiłem w słowa Nataniela. Wróciliśmy tą samą drogą, znaleźliśmy kamień, dzwonki, rumianki i piątaka. Lody były uratowane. "Prawdę mówiąc mama zabroniła mi pokazywania komukolwiek takich sztuezek" - Nataniel uśmiechnął się nieśmiało. - "Ale mam taką ochotę na lody". Wiedział, że nikomu nie pisnę ani słowa. Tak, tak, pomyślała Ellen z niesmakiem. Miałam rację, to taki domorosły jasnowidz. Ludzie wykorzystują jego zdolności, ale śmieją się za jego plecami. Oryginał, wsiowy dziwak. Rikard opowiadał dalej: - Albo te straszne chwile rok później, kiedy nagle Nataniel zwinął się z bólu, nie mogąc zaczerpnąć powiet- rza. Przerażony patrzyłem, jak cierpi. Z całych sił zacisnął rękę na moim ramieniu. "Nie mogę wyjść" - szeptał, jakby się dusząc. - "Woda się podnosi, a ja nie mogę się wydostać". Wreszcie się uspokoił, ale nie chciał mi nic powiedzieć. Przez długą chwilę siedział w odrętwieniu. Następnego dnia na dnie jeziora, kilometr od naszego domu, znaleziono samochcid. Utonęły w nim cztery osoby, najprawdopodobniej w tym samym momencie, kiedy Nataniel doznał tak wstrząsającego przeżycia. Ale nigdy o tym nikomu nie mówiliśmy. Kiedy miał dwanaście lat, dostrzegł niebieskawą po- światę wokcił głowy swej babki. Poświata ta stawała się coraz wyraźniejsza, mocniejsza z każdym dniem, po tygodniu babka już nie żyła. Innym razem, kiedy byłem u nich z wizytą, wybraliśmy się we dwóch na spacer. Wydaje mi się, że Nataniel ma do mnie szczególne zaufanie i czasami nawet mi się zwierza, choć zwykle jest bardzo małomówny i woli samotność. Doszliśmy do niedużej chaty, w której mieszkała jakaś rodzina wątpliwej reputacji. Nataniel wyznał mi później, że ogarnęło go tam niezwykle przykre uczucie. Ja zauważyłem jedynie, że uporczywie wpatrywał się w brudną młodą kobietę. Wreszcie kazała nam się stamtąd zabierać. Następnego dnia sama zgłosiła się na policję, a w chałupie znaleziono mnóstwo skradzionych przedmiotów. Nikt nie łączył Nataniela z tym niespodzie- wanym przyznaniem się do winy. O, mógłbym opowiedzieć o setkach podobnych epizo- dów. O tym, jak nigdy nie dało się grać z nim w karty, bo zawsze wiedział, co partner trzyma w ręku, o tym, jak z góry uprzedzał, że zza zakrętu wyjedzie samochód i... Nie, już wystarczy. Na kilka lat nasze drogi się rozeszły, praca w policji zabierała mi sporo czasu, poza tym mieszkałem z rodziną dość daleko od niego. Ale pewnego dnia trafiła nam się niezwykle trudna sprawa do rozwik- łania. Tyle w niej było sprzeczności, tyle niejasnych punktów, nawet jakieś elementy ponadnaturalne. Wtedy właśnie przyszedł mi do głowy Nataniel. Niełatwo było go odnaleźć, bo wycofał się z życia i pracował jako strażnik tamy gdzieś na pustkowiu w górach, chcąc uniknąć ogromnej masy wrażeń napływających od innych ludzi. Przyjechał i w jednej chwili rozwikłał zagadkę. Wyelimi- nował wszystko, co sprawiało wrażenie jakichś tajem- nych, nieziemskich sprawek. W tej historii niezego takiego nie było, stwierdził to natychmiast, a potem połączył w całość pozostałe elementy. Policji pozostawało już tylko aresztować winnego. Od tamtej pory wielokrot- nie korzystaliśmy z jego usług. Pomagał w wyjaśnianiu całkowicie niepojętych zaginięć, spreparowanych historii o duchach i w podobnych zagmatwanych sprawach. Doprawdy, jakże często ludzie popełniający przestępstwo starają się zrzucić to na podświadomość, duchy i diabły! - Nie przypuszczałam, że policja chętnie współpracuje z osobami takimi jak on. - To prawda, większość odnosi się do tego z powątpie- waniem, ale są wyjątki, jak na przykład tutejszy lensman. - Ale że Nataniel się na to zgadza, przecież wspomniał pan, że on nienawidzi tych swoich zdolności. Rikard uśmiechnął się. - Oczywiście, przysparzają mu wiele cierpień, ale jest też trochę z nich dumny, choć nie chce się do tego przyznać. Możesz to nazwać miłością-nienawiścią. A poza tym lubi rozwiązywać zagadki. - I tę tutaj także rozwiąże? - Natychmiast się zgodził. Wiesz, dlaczego? - Nie? - Ze względu na ciebie. Ellen zarumieniła się po uszy. - Czy on mnie zna? To znaczy, czy może widzieć na odległość albo coś równie przerażającego? - Ależ nie. I nie potrafi czytać w myślach, tego się nie obawiaj. W każdym razie wydaje mi się, że nie umie, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nic, w twoim opowiada- niu znalazły się dwa elementy, które niezmiernie go zainteresowały, ale co to było, nie powiedział. Oświadczył jedynie, że w całej tej sprawie najważniejsza wydała mu się rola dziewczyny. - Nie uwierzył mi? - Ellen była wyraźnie rozczarowana. - Nic na to nie wskazywało, raczej przeciwnie. Ellen przez chwilę siedziała nieruchomo, pogrążona w myślach. - Uf! - westchnęła w końcu. - Dlaczego "uf"? - Wszystko razem. Jakoś dziwnie ściska mnie w pie- rsi, może ze współczucia, kiedy pomyślę o Natanielu. - Rozumiesz go? - spytał Rikard miękko. - Rozu- miesz jego ból? - Mam do tego pewne podstawy - odparła krótko, niechętnie. Rikard pokiwał głową. - Tak właśnie przypuszczałem. Nie myśl sobie, że wszystkim dookoła tyle opowiadam o Natanielu. W two- im przypadku zdecydowałem się na to częściowo ze względu na jego słowa, a po części dlatego, że masz taki sam wyraz oczu jak on. Jaki, tego określić nie potrafię. Widać w nich jakby głębię nieskończoności, jeśli mnie rozumiesz. Ellen nie do końca pojmowała. - Ale jaki on jest jako człowiek? Taki jak Efrem? Jeśli tak, to nie wróży to niczego dobrego. - Nataniel nie ma w sobie nic z obrzydliwego samu- uwielbienia Efrema. W jego rodzinie jest wielu wspania- łych ludzi, którzy nie mogą się pogodzić ze stylem życia Efrema. Nataniel jest... dziwny. Silny, potwornie silny pod względem psychicznym, a mimo to wrażliwy. Ogro- mny ciężar spoczywa na jego... Ale słyszę już samochód Nataniela. Zejdę do biura, żeby go przyjąć. I ty też zejdź, jak tylko skończysz. Ellen poczuła nagle silne zdenerwowanie. Dłonie zrobiły się jej zimne, zwilgotniały. Rikard zatrzymał się już w drzwiach. - Coś jeszcze... Nie podawaj mu ręki, kiedy będziesz się z nim witać. Nataniel stara się tego unikać. Gdy dotyka czyjejś dłoni, odbiera wiele niepotrzebnych wrażeń. Trudno powiedzieć, by ta informacja uspokoiła Ellen. ROZDZIAŁ III Nie od razu zeszla na dół. Zostawiła mężczyznom trochę czasu na rozmowę. Po tym wszystkim, co usłyszała o Natanielu, musiała przywołać tę odrobinę odwagi, jaka jej została. Mimo że Rikard Brink tyle jej opowiedział o swym krewniaku, nadal nie miała pojęcia o jego wieku ani wyglądzie poza tym, że ma smutne oczy. Z pewnością ciemne, głębokie jak studnie. To brzmiało zbyt romanty- cznie i nie bardzo się Ellen spodobało. A może jednak był dziadkiem-jasnowidzem? Nie, nie mogła już dłużej zwlekać. Przelotne spojrzenie na odbicie w lustrze pozwoliło jej dostrzec wielkie, przerażone oczy pod grzywą wzburzonych włosów. Ależ jest blada! kąciki ust zadrżały jej w przypływie nieoczeki- wanej wesołości. Wyglądała jakby właśnie czekała ją wizyta u dentysty. Albo jak bohaterka romansu wybiera- jąca się na spotkanie z szejkiem. To ci dopiero, pomyślała rozbawiona. Ale gdy zaczęła schodzić ze schodów, powróciło zdenerwowanie. Z biura dobiegał gwar głosów. Ellen wytarła spocone dłonie w spodnie i zeszła niżej. - O, jest i dziewczyna - oznajmił lensman. Nataniel stał tyłem, na dźwięk słów lensmana odwrócił się i spojrzał na Ellen. Okazał się zaskakująco młódy, mógł sobie liczyć około dwudziestu pięciu lat. Miał długie nogi, szerokie ramiona i silne, lecz delikatne dłonie. Bardzo ciemne włosy wkrótce będą prosić się o przycięcie, pomyślała. Później Ellen miała zwrócić uwagę na inne szczegóły jego twarzy: mocno zarysowane, świadczące o silnej woli, choć jedno- czcśnie subtelne usta, szerokie czoło, ostro zaznaczone kości policzkowe. Ale wtedy, w biurze lensmana, widziała tylko jego oczy. Biła z nich melancholia, to prawda, ale nie to przykuło jej uwagę. Były żółte, a nigdy dotąd nawet nie przypuszczała, że mogą istnieć żółte oczy! I to spojrzenie - tak niesamowite, tak przenikliwe, że niemal ją przeraziło. Zdziwiony przyglądał jej się z nieskrywanym zainteresowa- niem, w taki sposób nikt nigdy dotąd na nią nie patrzył. Ellen odpowiedziała na tę lustrację nieśmiałym uśmiechem. Niesamowicie fajny facet, pomyślała, trochę jak o kole- dze z klasy. Drogi Natanielu odezwał się Rikard. To prawda, że ona jest bardzo ładna, ale nigdy nie zauważyłem, byś tak bacznie przyglądał się dziewczętom. - Nie wygląd mnie interesuje - niskim, miękkim głosem odparł nieco zniecierpliwiony Nataniel. - To coś bardzo niezwykłego. Nigdy dotąd nie spotkałem się z czymś podobnym. - I ty to mówisz - westchnęła Ellen. - A ja właśnie tak samo myślałam o tobie. Nataniel ocknął się z osłupienia i ruszył w jej stronę z wyciągniętą na powitanie ręką. - Ależ, Natanielu! - wykrzyknął zdumiony Rikard. Ellen zrozumiała, że Nataniel naprawdę chce z nią nawiązać fizyczny kontakt. Ujęła go za rękę. Trudno opisać to, co wydarzyło się w następnej sekundzie. Ellen nie zdołała puwstrzymać jęku, ale jej reakcja była niczym w porównaniu z reakcją Nataniela. Wyrwał rękę i zasłonił twarz. Krzyknął przeciągle. Nikt nic nie mówił. Nataniel po chwili opuścił ręce i spojrzał na Ellen rozjaśnionymi oczami. - Zareagowałaś - rzekł zdumiony. - Ty też zareago- wałaś. Powiedz mi, jak to było! To bardzo ważne dla wyjaśnienia całej tej historii o duchach-nieduchach. Za- stanów się dobrze. Co czułaś? Postaraj się wyrażać tak dokładnie, jak tylko umiesz! Ellen nie musiała się długo zastanawiać. Podniosła głowę i zapatrzyła się w niezwykłe żółte oczy. - Przestraszyłam się - odparła zdecydowanie. - To... to było niczym... jak to określić... ostrzeżenie? Światło w jego oczach zapłonęło mocniej. - Właśnie! Dziękuję, Ellen! Czy możesz powiedzieć coś więcej o swoim strachu? Od początku bez wahania zwracali się do siebie na ty. To jeszeze wzmocniło więź, jaka się między nimi zrodziła. - To było takie nagłe, gwałtowne uczucie, prędko minęło. Nie znajduję dla tego wyjaśnienia. A co ty czułeś? - spytała nieśmiało. Po twarzy przebiegł mu skurcz bólu. - O wiele więcej. Zobaczyłem... - urwał. - Szkoda - dokończył zawiedziony. Ellen poczuła się dotknięta. W jednej chwili ogromnie ważne stało się dla niej, by coś znaczyć dla tego chłopaka o tak niezwykle silnej osobowości. - Nie sprawdziłam się? - spytała żałośnie. Przebudził się jakby ze snu. - Co powiedziałaś? Ach, nie, myślałem o czymś innym. O czymś zupełnie innym. Przyglądał się jej długo, uważnie, wreszcie spytał zdziwiony: - Kim ty jesteś, Ellen? - Ja? - zmieszała się. - Po prostu Ellen Knutsen. Mieszkam w Oslo z rodzicami. Chciałabym już bardzo wyprowadzić się z domu i zrobię to, jak tylko znajdę coś dla siebie. Nie ma we mnie nic szczególnego, oprócz... Nie. - Owszem, powiedz, co miałaś na myśli. - Nie, nie chcę nikogo w to mieszać. Pokiwał głową na znak, że szanuje jej lojalność wobec innych ludzi. - Porozmawiajmy więc o wydarzeniach dzisiejszej nocy. Czy mogę na chwilę zostać z Ellen sam? Ponieważ lensman musiał korzystać z biura, wskazał im malutki areszt, w którym zwykle zamykano pijaków. Ellen uznała, że odpowiada to stylem wszystkim niesamo- witym zdarzeniom, jakie miały miejsce ostatniej doby. Nataniel zabrał z biura krzesło, które zaproponował Ellen, sam zaś usiadł na pryczy. W ciasnym pomieszezeniu z konieczności znajdowali się bardzo blisko siebie, ale nie brał jej już za rękę. Z bliska trudno było uznać Nataniela za szezególnie urodziwego, ale z jego twarzy biła niemal magiczna siła przyciągania, jak to zwykle bywa u ludzi o silnej osobo- wości. Ellen czuła, że w zamian za najmniejszą oznakę sympatii bądź uznania z jego strony gotowa jest skoczyć w ogień. - Zdecydowaliśmy, że dzisiejszą noc spędzimy w two- im pokoju w zajeździe, wszyscy trzej - oznajmił. - Chcę, żebyś i ty nam towarzyszyła. - Nie! - sprzeciwiła się Ellen gwałtownie. Ach, więc tak daleko sięga jej oddanie, pomyślała z ironią. W ogień za jego przyjaźń... jak to pięknie brzmi! A nie chciała poświęcić dla niego nawet jednej nocy. - To niestety konieczne - powiedział cicho. - Dlaczego? - Na razie nie chciałbym o tym mówić. Dowiesz się, kiedy cała sprawa się wyjaśni. Nie mamy zamiaru narażać cię na żadne nieprzyjemne eksperymenty, proszę jedynie, abyś zechciała zostać w swoim pokoju. Poza tym nie opuścimy cię ani na chwilę. Jeden z nas cały czas będzie przy tobie. Ellen długo patrzyła w czarcidziejskie żółte oczy. Spoglądały życzliwie, wyczekująco. Wreszcie skinęła gło- wą. - Doskonale! - ucieszył się Nataniel. - Natanielu? - Tak? - Czy sądzisz, że to był... że to był... - Duch? Jestem tutaj po to, by to sprawdzić. Rikard i lensman są zdania, że to żywy człowiek z krwi i kości. Mają podstawy do takich podejrzeń. Ale jest w tej historii parę elementciw, które nie dałą mi spokoju... - Tak, Rikard wspominał o dwóch. Jakich? - O jednym nie będziemy na razie mciwić, ale to dlatego wziąłem cię za rękę. Chciałem coś potwierdzić. - Udałci ci się? Nataniel utkwił wzrok gdzieś w nieskończonej dali. - W pewnym sensie. Ale nastąpiło coś jeszcze, czego się w ugóle nie spodziewałem, a co uderzyło we mnie jak piorun. Ellen, kiedy się uporamy z tą historią, a wierzę, że nastąpi to już dziś w nocy, nasze drogi muszą się rozejść, to konieczne i nieodwołalne. - Wielka szkoda - wyrwało się Ellen i nagle zaświtało jej coś w głowie. - To dlatego powiedziałeś przedtem "szkoda"? Twarz chłopaka rozjaśniła się w szerokim uśmiechu i w pomieszczeniu od razu jakby zrobiło się jaśniej. Pierwszy raz się tak uśmiechnął, Ellen natychmiast po- czuła się pewniej. - Dlatego. - Dziękuję! - powiedziała. Wymienili ciepłe, przyjacielskie uśmiechy. Ellen po- czuła, że istnieje między nimi więź, jakiej nigdy nie doświadczyła. Zaraz jednak spoważniała. A ta druga sprawa, która cię zaniepokoiła? - O, właśnie! Tego bardzo chciałbym się dowiedzieć! Chodzi mi o tę ciągle powtarzającą się w twoim opowiada- niu uwagę o jakimś wydarzeniu w dzieciństwie. Czy to może w związku z tym musiałabyś włączyć inne osoby i dlatego nie chcesz o tym mówić? - Nie, to całkiem co innego. - Masz więc dwie tajemnice? - Można tak chyba powiedzieć, ale w tej drugiej chodzi o skandal rodzinny. Rozumiem. Zostawmy to. A jeśli chodzi o dzieciń- stwo... Bardzo chciałbym się dowiedzieć, co wtedy przeżyłaś. Ellen miała wrażenie, że strach zaciska jej gardło niczym pętla. Instynktownie wyciągnęła ręce do Natanie- la. Ujął jej dłonie. - Ależ, moja droga! - zawołał przerażony. - Cóż za strach! Co to było? Opowiedz mi! - Nie mogę - odparła prędko. - Nie mogę o tym mówić. To... to zbyt niejasne. I wstrząsa mną do głębi. Może kiedyś, później, ale nie teraz, teraz wysiarczy mi to, co zdarzyło się w nocy. Puścił jej ręce, lekko je przedtem uścisnąwszy. - Rozumiem - rzekł łagodnie. Ellen wiedziała, że powiedział prawdę. - Czy... czy otworzycie te... drzwi? - spytała prze- straszona. - To zależy. - Od czego? - Od tego, czy ich otwaccae grozi prawdziwym niebez- pieczeństwem. - Skąd będziesz o tym wiedział? - Stwierdzę to bardzo prędko. Rzebzy także mają swoją atmosferę, szczególny rodzaj życia. Wstał, przypominając w jednym momencie, jakie długie ma nogi, po kociemu miękkie ruchy i jaki jest przy tym męski. Ellen oblala się rumieńcem. - Pójdziemy do nich? - spytał Nataniel. - Chęrnie - odpowiedziała, czując, że doznała kolej- neou wstrząsu. Do tej chwili nie traktowała Nataniela jak mężczyzny. Wolała, by on był mistrzem, a ona dzieckiem, które od niego się uczy, nie chciała, by jego męskość wyprowadzała ją z równowagi. Postanowiła trwać w swym dziecinnym podziwie dla Nataniela przez te krótkie godziny, jakie mieli ze sobą spędzić. - O, jesteście - puwiedział lensman, kiedy wrócili do biura. - No i jak? Czy Ellen pójdzie z nami? - Tak - odparł Nataniel. - Świetnie - ucieszył się lensman. - Rozmawiałem już z panią Sinclair i poinformowałem ją, że w nocy przeżyła szok, dlatego zostaniesz tu do jutra. Rano wrócisz do pracy. Nie, nie, uspokój się. To z całą pewnością nie będzie aktualne. Jeśli przypuszczenia komisarza Brinka i moje okażą się słuszne, wybuchnie taki skandal, że zajazd na pewien czas zostanie zamknięty. A jeśli okaże się, że nie mamy racji, że to było... no, rozumiesz, to nikt nie może ci odmówić prawa do rzucenia pracy. - Czy nie ma trzeciego rozwiązania? - spytała cichut- ko. - Owszem, jest - udpuwiedział lensman. - Istnieje jeszcze jedna możliwuść wyjaśnienia tego, co przeżyłaś. Tak czy owak nadchodzącej nocy rozwiążemy zagadkę. Ellen nie potrafiła zarazić się jego optymizmem. Rikard i Nataniel poszli do hotelu, a Ellen posłano z powrutem do łóżka. Musieli wypocząć przed tym, co ich czekało. Kiedy już wszyscy robutnicy zakończyli pracę i opuś- cili zajazd, w zapadającym zmierzchu przemknęły ku niemu cztery postaci. Ellen wyciągnęła klucz, otworzyła drzwi i wpuściła mężczyzn do środka. Nie zapalając światła przeszli przez skrzydło kuchenne do starszego budynku. Ellen już na schodach zaczęła się trząść. - Sprubuj zapanować nad nerwami - szepnął Nata- niel. - Nic nie może ci się stać, kiedy jesteśmy przy tobie. Jak zwykle wiedział, co ona czuje. Mężczyźni zdawali się całkowicie wypełniać jej ma- leńki pokoik. Ktoś wcześniej prowizorycznie naprawił okno i usunął prześcieradło z miejsca, które nie było dla niegu przeznaczone. Ellen wiedziała, że lensman wy- tłumaczył jej ucicczkę obawą przed łobuziakami, którzy usiłowali wedrzeć się do zajazdu. Szyld za oknem skrzypiał niemiłosiernie. - Usiądźcie, proszę - powiedziała lekko zmieszana, w pokoju bowiem nie było na czym usiąść. - Później - odparł Rikard. Nie wróżyło to nic dobrego. Ellen nie znała planów na tę noc. - Czy możemy mówić głośno? - zapytała. Mężczyźni popatrzyli po sobie. - Sądzę... że powinniśmy tego unikać - odparł nieco zakłopotany lensman. - Jak już wspomnieliśmy, są trzy możliwości... Ale najpierw może zerknijmy na drzwi. - Ale co będzie, jeśli umrzecie? - szepnęła Ellen z dziecięco naiwnym przerażeniem w głosie. - Nataniel najpierw to sprawdzi. Chodźcie, idziemy! - Ale... - zaprotestowała Ellen. - Ach, tak, rzeczywiście - westchnął Rikard. - Ktoś przecież musi zostać z tobą. Zapadła cisza. Przy drzwiach, z dłonią na klamce, stał lensman, opanowany, pewny siebie, choć nieco zniecierp- liwiony. Rikard i Nataniel jakby się wahali, czekali na jej decyzję. Najwyraźniej wszyscy trzej mężczyźni chcieli obejrzeć tajemnicze drzwi. - Powinnam chyba poczuć się urażona - stwierdziła Ellen, siląc się na uśmiech. - Ale rozumiem was. Dobrze, idźcie, pójdę z wami do rogu korytarza, bo nie chcę zostawać sama. Ale jeśli coś się stanie, nie liczcie na mnie. Znajdę się w wiosce, zanim zdążycie się odwrócić. Była dzielna, dopóki stała w pokoju, bezpieczna w towarzystwie trzech prawdziwych mężczyzn. Gdy jednak całą czwórką wyszli na korytarz i mężczyźni zniknęli za rogiem, niemal zdrętwiała z przerażenia. Z lękiem popatrzyła przez ramię na czarną przepaść schodów. Stanęła w miejscu, gdzie korytarz zakręcał, dla pewności dotykając rękami przeciwległych ścian z grubych ciosanych hali, w każdej chwili gotowa do ucieczki w kierunku przeciwnym do tego, z którego pojawi się niebezpieczeństwo. Właściwie do Nataniela nie bardzo pasowało okreś- lenie "prawdziwy mężczyzna". Co prawda wprost czuło się bijącą od niego siłę ducha, ale też było w nim także coś eterycznego, nie z tego świata, coś, czego nie mogła pojąć. Jego dłonie chwilami poruszały się niczym ptasie skrzydła, a wtedy ogarniało ją wrażenie, że on jest naprawdę ptakiem w klatce, w każdej chwili może wzbić się w powietrze i pozostawić mieszkańców ziemi swojemu losowi. Uznała tę myśl za absurdalną, ale w Natanielu bez wątpienia kryło się coś niesłychanie osobliwego, prowo- kującego do szczególnego traktowania. Nie śmieli zapalać światła, korytarz pogrążony więc był w półmroku, tylko z głębokich niszy okiennych sączyły się jeszcze resztki dziennego światła. Ellen rozróżniała świeżo pomalowane na biało płaszczyzny drzwi, ale tych drzwi mużna się było ledwie domyślać. Starała się nie patrzeć w tamtą stronę, miała jednak wrażenie, że jakaś dziwna siła przyciąga jej wzrok w koniec korytarza. Mężczyźni zatrzymali się przy tajemniczym pukoju, za- chowując na wszelki wypadek bezpieczną odległość. Wszyscy czekali, aż Nataniel przystąpi do dzieła. Z wahaniem podszedł bliżej i stanął w odległości może pół metra ud drzwi. Omiótł wzrokiem stare, nierówne drewno. Ellen wstrzymała oddech. Przypomniał jej się dźwięk, który usłyszała poprzed- niej nucy. Jakby coś dużego obsunęło się po drzwiach... Potem ciężkie westchnienie. Czy to zrodziło się tylko w jej wyobraźni, czy ktuś chciał dla żartu ją przestraszyć, czy też...? Nataniel powoli unosił dłonie, wewnętrzną stroną zwrócone do drzwi. Ellen wytężała wzrok, wydawało jej się, że Nataniel nie dotyka ich powierzehni. Zataczał dłońmi koła nad całą płaszczyzną. Przez moment stał bez ruchu, a potem, podjąwszy szybką decyzję, przyłożył dłonie do drewnianej płyty. Ellen pisnęła. Nataniel jednak nie padł trupem, ośmieliła się więc odetchnąć głębiej. Zorientowała się, z jakim napięciem ona i dwaj pozostali mężczyźni śledzą poczynania Nata- niela. Długo, bardzo dokładnie obmacywał drzwi, w końću opuścił ręce i odwrócił się ku swym towarzyszom. - Nie ma niebezpieczeństwa - szepnął. - Drzwi nie mają żadnej własnej mocy. Dla Ellen przerażający był już sam fakt, że w ogółe brał taką możliwość pod uwagę. Zaczęła się zastanawiać, co właściwie widział i czego doświadczył w życiu Nataniel. Myśli te nie dodały jej szczególnej otuchy. Ton głosu lensmana zdradzał, że przyszło mu do głowy coś nieprzyjemnego: - To znaczy, że nie znajdują się pod wpływem jakiejś... jeszcze innej siły? Nataniel zastanowił się. - Nie. Nic na to nie wskazuje. Nikt tu nie zginął nienaturalną śmiercią, będącą wynikiem oddziaływania jakiejś magicznej siły. - A ten niemiecki kapitan? - przypomniała Ellen. - Prawdopodobnie stało się tak, jak przypuszczałaś: zbytnio się uniósł. Niewiele trzeba, jeśli się ma, na przykład, za wysokie ciśnienie. - A wszyscy inni, którzy przed nim próbowali ot- worzyć te drzwi? - Nie ma tu śladu atmosfery nagłej, nienaturalnej śmierci. Ludzie często łączą przypadki zgonu z nieczys- tymi mocami, a już szczególnie działo się tak w dawnych czasach. Sądzę, że mamy do czynienia z plotkami, które urosły do wielkich rozmiarów. - To znaczy, że nie wyczuwasz tu śmierci? - spytał Rikard. - Tego nie powiedziałem - zaprotestował Nataniel prędko, zbyt prędko. - Przeciwnie, wyczuwam silną... Zresztą wszystko jedno, najważnieisze, że te zgony nie kryją w sobie nic mistycznego. - Chcesz powiedzieć, że... otwarcie drzwi nie wiąże się z żadnym niebezpieczeństwem? - Z absolutnie żadnym. - A więc zabieramy się do dzieła - podjął decyzję lensman. - Aie przecież nie ma klucza - zauważyła Ellen. Rikard zabrzęczał czymś w kieszeni. - Moja kochana! Dla komisarza otwarcie zamka to najprastsza sprawa pod słońcem. Podeszli do drzwi. Nawet Ellen, teraz, kiedy już wiedziała, że drzwi są zwykłym kawałkiem drewna, ośmieliła się postąpić o parę kroków do przodu. Nigdy nie przypuszczała, że w sytuacji krytycznej okaże się takim tchórzem, zawsze uważała się za dzielną, trzeźwo myślącą dziewczynę. Wstyd i hańba! Zanim Rikard zabrał się do pracy, lensman zrobił jeszcze rundę po korytarzu, kolejno otwierając i zamyka- jąc drzwi do pozostalych pokojów. - Czy przypadkiem nie któreś z nich słyszałaś? - Nie - odparła Ellen. - Wszystkie przecież poruszają się bez szmeru, a ja słyszałam upiorne wprost trzeszczenie i zgrzyty, wiecie, o czym mówię. Słyszałam to dwie noce z rzędu i jestem przekonana, że dźwięk dochodził z dość daleka, właśnie z końca korytarza. - No dobrze, zaczynaj, Brink! Ellen czuła, że dobrze by jej zrobiło, gdyby w tej chwili mogła potrzymać kogoś za rękę, ale Rikard zajęty był zamkiem, Natanielowi zaś, bóstwu we własnej osobie, nie śmiała przeszkadzać. Dyskretnie złapała lensmana za połę marynarki. Rikard wybrał z pęczka odpowiedni wytrych i po omacku odszukał zamek. Obmacał go i... - Dziwne - mruknął. - Czy ktoś ma kieszonkową latarkę? Lensman zapalił delikatne, mdłe światełko. Ciekawość Ellen wygrała ze strachem, dziewczyna wypuściła z rąk materiał marynarki. Mężczyźni, pochyleni, uważnie oglą- dali zamek. Wszyscy trzej jednakowo zdumieni. Wyprostowali się i popatrzyli na siebie. - Nie ma dziurki od klucza - oznajmił krótko Rikard. - Te drzwi nie dadzą się otworzyć. Szum rzeki coraz natarczywiej wdzierał się w ciszę, jaka zapadła po słowach Rikarda. Z okna w niedużej czworo- kątnej niszy sączyło się mroczne światło wieczoru. - Co to za żarty? - spytał lensman. - Czyżby ślepe drzwi? - Nie wydaje mi się - odparł komisarz, obmacując futrynę. - Sprawiają wrażenie prawdziwych i pod nacis- kiem odrobinę się uginają. Ale nie ma dziurki od klucza, pod okuciem zamka jest tylko drewno. Mam wrażenie, że od wewnątrz jest rygiel. - To bardzo zabawne - podsumował lensman z kwaś- ną miną. - Czy zamek mógł zostać przesunięty? - zastanawiał się Nataniel. - Tak, że dziurka znalazła się pod oku- ciem? Łagodny głos chłopaka działał jak balsam na wzburzo- ne nerwy Ellen. Znów oświetlili zamek. - Nie, nie ma żadnego śladu, by go przesuwano - powiedział Rikard. Wszyscy trzej, powoli, z wyrazem oskarżycielskiego niedowierzania na twarzach, odwrócili się do Ellen. Dziewczyna zmieszana przenosiła wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. W ciemności kontury twarzy się rozmywały, pod oczami kładły się głębokie cienie. - Ale zapewniam... - rozpoczęła. W głosie lensmana zadźwięczała surowość: - Twoja historia z każdą chwilą staje się coraz bardziej niejasna i nieprawdopodobna, moja młoda damo. Czy przypadkiem nie jesteś mitomanką? - Mi... mitomanką? - Osobą, która zmyśla przeróżne historie i potem sama w nie wierzy? Ellen bezradnie pokręciła głową. Tak jak i mężczyźni nic nie mogła z tego zrozumieć. - Ellen nie jest żadną mitomanką - ostro zaprotes- tował Nataniel. - To, co przeżyła dziś w nocy, jest prawdą. - Skąd o tym wiesz? - cicho spytał Rikard. - Czy istnieje tu mimo wszystko jakaś atmosfera? - Istnieje, i to tak gęsta, że dałoby się kroić ją nożem - odparł Nataniel. - Przed chwilą powiedziałeś, że drzwi są bez znaczenia - zaczepnie przypomniał lensman, - Owszem, drzwi tak - powiedział Nataniel. - A jaka to... atmosfera? - zapytał Rikard z szacun- kiem w głosie. Nataniel potarł czoło. - Nie wiem. Jest nieprzyjemna. Tak wiele jest tutaj uczuć... Rozpacz, samotność, złość, żądza zemsty, chciwość, nadzieja, tęsknota i zwątpienie, wszystko wymieszane ze sobą. Ale dominujące wrażenie zwykłego podłego oszustwa. - To ci dopiero, - westchnął lensman. - Czy nie ma tu czegoś przyjemniejszego? - Nie! - Głos Nataniela zabrzmiał ostro jak wystrzał. - Nic przyjemnego. Rikard chrząknął znacząco. - Pijesz do nas czy do tego miejsca? - Chodzi mi o to, co kryje się za tymi drzwiami. Bije zza nich aura zła. - Chyba o czymś zapomntałeś w swojej wyliczance, Natanielu - powiedział Rikard: - Czy nie wyczuwasz śmierci? Nataniel gwałtownie odwrócił się do nich tyłem. - To w tym przypadku nieistotne - odparł prawie ze złością. Lensman westchnął. - Nogi mnie już rozbolały. Propanuję wrócić do pokoju Ellen. Będziemy mogli na siehie patrzeć i roz- mawiać normalnie, na głos. Dość już mam sterczenia tutaj i szeptania do cieni. Dobrze było znów znaleźć się w małym pokoiku. Lensman zajął większą część łóżka, Nataniel usiadł na podładze, opierając się plecami o ścianę. Ellen przycup- nęła obok niego, zostawiając krzesło Rikardowi. Przez głowę przemknęła jej myśl, że pod ubraniem ciągle ma nocną koszulę. Kiedy wreszcie będzie mogła przebrać się w bardziej odpowiedni strój? - I co teraz? - rzuciła w przestrzeń. - Wyłamiemy drzwi, jak tyłko zrobi się jaśniej - od- parł lensman. - Porąbiemy je siekierą. - Czy jest jakieś uzasadnienie dla takiego wandalizmu? - zastanowił się Rikard. - Bez wątpienia - odpowiedział Nataniel. - Co prawda ja sam nie jestem wcale tego taki pewien - westchnął lensman. - Obawiam się, żebyśmy w ten sposób nie spłoszyli jakiegoś łajdaka. Próbowaii nadążyć za tokiem jego myślenia. - Natanielu, nie wypowiedziałeś się jeszcze, czy to, co przeżyła Ellen, jest sprawą dla policji, czy też raczej... ma związek z czymś bardziej nieziemskim? - spytał Rikard. Ellen w napięciu czekała na odpowiedź. Prawdę mówiąc ogromnie się jej bała. Nataniel, którego w myślach nazywała "wybrańcem bogów", nie zdając sobie sprawy, jak bliska jest prawdy, nie spieszył się z odpowiedzią. Wreszcie przyznał: - Chciałbym dać wam jednoznaczną odpowiedź, ale wszystko tutaj jest takie wieloznaczne. Konglomerat wrażeń, z którego trudno wyłowić esencję. - Coś więc jednak się wydarzyło? - O, tak, bez wątpienia. - Widziałeś, co znajduje się za tymi drzwiami? - do- pytywał się komisarz Rikard Brink. Nataniel splótł ręce wokół kolan i z wyrazem niepoko- ju na twarzy zapatrzył się w sufit. - Zobaczyłem nieduże pomieszczenie. Ciasne i ciem- ne. Ściany poprzecinane ukośnymi belkami to oczywiście elementy konstrukcji budynku nie zakryte boazerią. Dostrzegłem też coś, czego nie rozumiem, co nie należy do tego miejsca. - Jak to wyglądało? - Duże, okrągłe... Kilka sztuk, nie mogłem się dobrze przyjrzeć. Nataniel coraz bardziej przerażał Ellen. Rikard naj- wyraźniej zdawał sobie sprawę z możliwości kuzyna, zawsze bowiem zadawał właściwe pytania. Lensman z rozdziawionymi ze zdumienia ustami wpatrywał się w Nataniela. - Coś więcej? - N... nie. W odpowiedzi zabrzmiało pewne wahanie, towarzy- szyło mu ukradkowe zerknięcie na Ellen. Rikard nie pytał już dłużej. Ci dwaj najwidoczniej świetnie się rozumieli. Otaczającą ich ciszę na chwilę przerwał szum silnika przejeżdżającej ciężarówki, potem znów zapanował spo- kój. - Wytłumacz mi - Ellen nieśmiało zwróciła się do siedzącego przy niej chłopaka. - Powiedziałeś, że moja obecność jest konieczna, ale jak na razie do niczego się nie przydałam. Odpowiedź Nataniela nie rozjaśniła jej w głowie. - Która godzina? - Północ. - A o której usłyszałaś tę istotę? - Na pewno później, ale dokładnie nie wiem. - Przybiegła do mnie około czwartej - wtrącił lens- man. - No, to czekamy. - Ale co ja mam zrobić? - ze strachem dopytywała się Ellen. - Nic, absolutnie nic! - zdcnerwował się Nataniel. - Czy ty niczego nie rozumiesz? Nie rozumiesz, że muszę się przekonać, czy posiadasz pewną niezwykłą zdolność, której szukałem... Och, zapomnij o tym, co mówię - zmienił ton na łagodniejszy. - Wybacz, ale trudno mi zapanować nad sobą. Często się tak dzieje, gdy mam do czynienia z równie zawiłą historią jak ta. Ellen pokiwała głową. Przykro jej było, że tak się zirytował z jej powodu, ale chyba potrafiła go zrozumieć. Poza tym naprawdę szczerze żałował swego wybuchu. - Zagadki tego typu bardzo wyczerpują jego siły - półgłosem wyjaśnił Rikard. - Jak tylko się dowie, o co chodzi, zaraz się uspokoi. - To znaczy, że ciągle nie wiesz, co tu się dzieje? - burknął lensman. Nataniel pobladł, widać było, że jest zmęczony. - Nie wiem. Tyle jest sprzeczności. Dlatego właśnie Ellen musi mi pomóc. Zaniepokojona dziewczyna przypomniała sobie opo- wiadanie Rikarda o tym, jak policja natknęła się na sprawę, w której nic do siebie nie pasowało, a Nataniel natychmiast się zorientował, że nie kryło się za tym nic nienaturalnego. Tym razem niczego takiego nie stwierdził. Dolna warga leciutko jej drżała. Niemożliwe, by w ciemności Nataniel mógł to zauważyć, ale natychmiast odnalazł jej dłoń i uścisnął. Ellen od razu poczuła się lepiej. Tak bardzo podobały jej się jego ręce, zgrabne, kształtne, obdarzone niezwykłą siłą. I nie chodziło tu wyłącznie o fizyczną siłę, promieniowało z nich ciepio, spokój, poczucie bezpieczeństwa. Póżniej miała się dowiedzieć, co jeszcze mogły przekazywać, na razie jednak jej znajomość z Natanie- lem była zbyt świeża, by znała wszystkie jego możliwości. Wiedziała jedynie, że w pokoju znajduje się niezwykła moc i że pochodzi ona właśnie od Nataniela. Nagle jego dłoń spoczywająca na jej ręce znierucho- miała, a lensman szepetął: "Cicho". Z dołu dobiegł odgłos powolnych, ostrożnych kroków. ROZDZIAŁ IV Z początku siedzieli nieruchomo, ale gdy skradające się kroki dotarły do schodów, wszyscy czworo bezszelestnie wstali i pokoik znów stał się niemiłosiernie ciasny. - Te same kroki, co wczoraj w nocy? - szeptem spytał komisarz. - Nie wiem - odpatła Ellen. - Być może, nie jestem pewna. Ale tamte najpierw rozległy się na górze. - To nieistotne - szepnął Nataniel. - Może spałaś, kiedy nocny gość wchodził na piętro. Lensman przesunął się do drzwi. - Zaczekaj! - powstrzymał go Rikard. - Daj temu czemuś przejść! Temu czemuś. .. Ellen się przeraziła, słysząc takie słowa na określenie istoty poruszającej się po korytarzu. Przycis- nęła rękę do piersi, by przytłumić bicie serca. Widząc to Nataniel uśmiechnął się leciutko. Kroki było już słychać na górze, Ellen odruchowo złapała Natantela za rękę, lecz on delikatnie ją odsunął. Popatrzyła na niego zdziwiona, ale kiedy pokręcił głową, zrozumiała w czym rzecz. Musiał być swobodny, by bez przeszkód odbierać wrażenia z tego, co działo się na korytarzu. Ostrożne, ciche stąpanie minęło drzwi. Ellen z całych sił starała się skoncentrować. Zmarszczyła czoło. Nie była pewna... W podłodze zatrzeszczała jakaś deska. Dziewczyna przecząco pokręciła głową. Poprzedniej nocy łogowe deski nie wydały żadnego odgłosu. - To możc być bez maczenia - szepnął Rikard. Ellen skrzywiła się z powątpiewaniem. Dobrze pamię- tała pierwszy dzień, kiedy wraz z panią Sinclair szły po przeraźliwie skrzypiącej podłodze. Kiedy tajemnicza istota skręciła za róg, kroki przycich- ły. Wytężyli słuch. Zapadła cisza. I nagłe wszyscy usłyszeli przeraźliwy zgrzyt otwierają- cych się prastarych drzwi. Oczy Ellen rozszerzyły się i pociemniały. - Chodźcie - szeptem powiedział lensman. Wymknęli się na korytarz. Ellen uczyniła to z waha- niem, ale wybrała mniejsze zło, nie chciała zostać sama. Pospieszyli ku załomowi korytarza. Za późno. Drzwi, owe drzwi, których nikomu nigdy nie udało się otwotzyć, zamknęły się na ich oczach, a istota, która przed momentem wędrowala korytarzem, zniknęła. Kiedy podeszli bliżej, usłyszeli, jak lensman przeklina. - Widziałeś to samo co ja? - spytał Rikard Nataniela. - Tak. Drzwi, które zatrzasnęły się nam przed nosem, były bardzo duże. - Właśnie. A te są małe. Ten, który wszedł do tajemniczego pokoju, nie mógł ich słyszeć, poruszali się i rozmawiali ze sobą prawie bezgłośnie. - Czy jest stąd jeszcze jakieś inne wyjście? - spytał lensman. Nataniel w milczeniu pokręcił głową. Tak silna jest więc osobowość Nataniela, pomyślała Ellen, że nawet lensman wierzy, iż chłopak może wie- dzieć, co się znajduje za zamkniętymi drzwiami. Jej podziw dla Nataniela nie miał granic. I choć brzuch bolał ją ze strachu - tak bardzo się bała tego czegoś, co się kryło za zamkniętymi drzwiami - nie mogła oprzeć się uczuciu triumfu. Nareszcie się przekona- li, że z nich nie drwiła. Naprawdę ktoś nocą, w tajemnicy, kręcił się po zajeździe. Ale już na samą myśl o wielkich drzwiach, które otworzyły się w miejscu, gdzie były tylko małe, ciarki strachu przebiegały jcj po kręgosłupie. Może kiedyś były tu większe drzwi? Może upiór przechodził właśnie przez nie? Och, nie wolno snuć takich makabrycznych fantazji! Rikard niepewnie uniósł rękę, by zbadać drzwi, które tak nagle się zamknęty, ale zamarł w pól ruchu. - Schować się! - nakazał i otworzył pokój numer siedem. Skryli się tam, zostawiając uchylone drzwi. Teraz i Ellen usłyszala: ktoś wchodził po schodach. Wielkie nieba, pomyślała. Pojawienie się wędrującego upiora numer dwa zmniejszyło przerażenie, jakie budziła w niej cała ta historia, nadając wydarzeniom nieco komiczny wymiar. Ellen już się tak nie bała. Prawdę mówiąc, tej nocy nie odczuwała wcale owego głębokiego, niedobrego lęku. Szeptem oznajmiła to Natanielowi. - Wiem - odpowiedział krótko. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. W jaśniejącym brzasku podniosła wzrok na jego twarz i odkryła, że uśmiecha się do niej porozumiewawczo. Po przyjacielsku. I on także wyczuł komizm związany z nie- oczekiwanym pojawieniem się kolejnej zjawy, dzieląc rozbawienie dziewczyny. Ellen ogarnęło nagle uczucie niezwykłej radości. Tajemnicze drzwi znów przeciągle zaskrzypiały, za- trzeszczały. - Teraz! - dał sygnał Rikard. Nagle Ellen została sama w pokoju. Z korytarza dobiegały odgłosy szamotaniny i okrzyki przerażenia, wyjrzała więc pokonując strach. Zagadkowe drzwi znów się zatrzasnęły, ale trzej mężczyźni przytrzymywali teraz między sobą jakąś wierz- gającą istotę. - Zapal lampy! - polecił lensman. Ellen pobiegła do schodów i odnalazła kontakt. Korytarz wypełnił się błogosławionym elektrycznym światłem. Zanim wróciła do załomu korytarza, usłyszała surowy głos lensmana: - O, doprawdy! To niezwykle interesujące. Popnedni właściciel zajazdu, pan Nicolaysen, patrzył na nich spode łba. - Liczyliśmy na to, że dziś w nocy wpadnie nam w sieć niezła rybka - pawiedział zadowolony lensman. - Nie wiedzieliśmy tylko jaka. Tak, tak! Od wielu lat słyszeliśmy o ciężarówkach, które nocą krążą w okolicach zajazdu, zwłaszcza zimą, ale nigdy nie przywiązywaliśmy do tych informacji szczególnego znaczenia. Proszę teraz otworzyć te drzwi! Nicolaysen nareszcie się opanował. - Drzwi? Jakie drzwi? Chciałem iść do pokoju numer dziewięć, sprawdzić, czy wczoraj nie zostawiłem tam okularów. - Proszę nie opowiadać bzdur! Wszyscy widzieliśmy, że chciał pan wejść w te drzwi, ale nie zdążył się pan prześlizgnąć. Proszę natychmiast je otworzyć! - Musiało się wam coś przywidzieć. Tych drzwi nie da się otworzyć. Komisarz jednak już wetknął palce między ścianę a framugę i przesuwał je w dół. Nagle wyczuł opór. - Tu jest haczyk - oznajmił. - Poświeć mi, Natanielu! - Uważajcie! Spotka was śmierć! - postraszył Nicolaysen. - To nam nie grozi - odrzekł Nataniel. Rikard delikatnie podniósł haczyk. Uchyliły się całe drzwi wraz z framugą. Ukazała się mroczna szpara. Lensman zamknął Nicolay- sena w jednym z pokoi. - Niech pan nie próbuje uciekać przez okno - ostrzegł. - Rama nie utrzyma pana ciężaru, Ellen coś o tym wie. W dodatku z tej strony jest o wiele wyżej - dokończył z nieskrywanym triumfem. Przy wtórze piekielnego zgrzytu otworzono drzwi do tajemniczego pomieszczenia. Rzecz jasna w środku nie było elektrycznego śwtatła, ale to wpadające z korytarza w zupełności wystarczało. Pokój, jak to już wcześniej powiedział Nataniel, był bardzo mały, ścian z grubych bali niczym nie przesłonięto. Nie było tu ani jednego okna, sufit spadał ukośnie. Całe umeblowanie stanowiła drewniana ława. Ale na powierzchni niespełna czterech mettów kwadratowych stały wielkie okrągłe pojem- niki, starannie zapieczętowane beczki. Wzdłuż jednej ze ścian ustawiono butelki z zagranicznymi etykietkami. Skulona postać na ławie próbowała udawać, że wcale jej tam nie ma. Lensman nie miał zamiaru z nikim się cackać. - Dyrektor Stein, jak przypuszczam? Mężczyzna skrzywił się, jakby właśnie łyknął octu. Komisarz Rikard Brink z surową, a jednocześnie ogromnie zadowoloną miną ze wszystkich stron oglądał beczki. - Co się w nich znajduje? - spytał lensman. - Czy sami mamy je otworzyć i sprawdzić? - Nie! - wyrwało się dyrektorowi Steenowi. - Co właściwie wytwarza się w fabryczce Nicolaysena? - aksamitnie przymilnym głosem spytał lensman. - Czy przypadkiem nie ma tam maleńkiego wydziału zajmujące- go się produkcją bimbru? Składowanego i przelewanego tutaj w oryginalne butelki? - A skąd ja miałbym to wiedzieć? - agresywnie bronił się Steen. - Nie mam pojęcia, co on tam robi. - O, nie, niech pan się nie wysila. - Lensman zniecier- pliwiony machnął ręką. - Nie jesteśmy dziećmi, ani pan, ani my. Podnieś pokrywę, Brink! Rikard otworzył beczkę. W pokoju rozniósł się trudny do pomylenia z innym zapach bimbru. - O ile się nie mylę, to właśnie odgłos toczenia tych beczek Ellen słyszała przedwczoraj w nocy - powiedział. - Pamiętasz te trzy głuche uderzenia, które, jak sądziłaś, były trzaśnięciem drzwi do garażu u ciebie w domu? - Tak, ten sen - przyznała Ellen. - To może być prawda. Pewnie przywieźli wtedy beczki i ustawili je tutaj. - Nie mieli pojęcia, że tu mieszkasz, dowiedzieli się o tym dzień później. I ogromnie ich to wzburzyło, prawda? - Tak, w każdym razie Nicolaysena. Ellen z niepokojem obserwowała Nataniela. Nie podo- bało jej się jego zachowanie. Przez cały czas stał nierucho- mo, jakby sztywny, poruszał tylko powoli głową: naj- pierw w jedną, potem w drugą stronę. Nozdrza mu drgały, żółte oczy poszukiwały czegoś, nie mogły znaleźć... - Owszem, ja też uważam, że właśnie wtedy przywie- źli tu beczki - stwierdził Rikard. - A dziś w nocy mieli zamiar usunąć stąd wszystko, prawda, Steen? Ponieważ wprowadziła się Ellen i zakłóciła wam spokój. Steen oparł się o ścianę i odwrócił wzrok. - Ta głupia Sinclair! Nie ja poleciłem jej odrestauro- wanie tej części domu, zrobiła to z własnej inicjatywy. Przeżyliśmy prawdziwy szok, kiedy przyszliśmy tu wczo- raj lub przedwczoraj, czy kiedy tam to było. Uzgodniliś- my, że przestraszymy dziewczynę, i właściwie udało się. Skąd mieliśmy wiedzieć, że pobiegnic prosto do lensmana! A więc to oni! Och, dzięki Bogu, westchnęła Ellen w duchu. - Nie wiedziałem, że ma pan udziały w chemicznej fabryce Nicolaysena - powiedział lensman. - jestem jej właścicielem, on reprezentuje moje inte- resy - odparł zgnębiony Steen. - Kiedy sprzedawał zajazd, nie miałem innego wyjścia, musiałem go kupić. - Tym samym mogliście nadal korzystać z tego doskonałego magazynu w pomieszczeniu, do którego nikt nie śmie się zbliżyć. Ale dwie kobiety zniweczyły wasze plany. Steen tylko prychnął w odpowiedzi, z kwaśną miną patrzył na Ellen. - A ty spodziewałaś się nocnej wizyty zalotników, że wywiesiłaś z okna prześcieradło? To niedopuszczalne u mojego personelu! - Pan nie ma już żadnego personelu - przypomniał lensman. Nicolaysen kategorycznie zaprzeczył, by w jego fab- ryce produkowano alkohol. "Przyjdźcie i sami się przeko- najcie" - zaproponował. - W takim razie to alkohol z przemytu - stwierdził Rikard. - Na jedno wychodzi. Lensman zabrał przestępców oó aresztu i obiecał wrócić jak najszybciej. - Co za ulga - powiedziała Ellen, kiedy wyszli. - A więc to oni przerazili mnie wczoraj w nocy. Co za ulga! Ale jak wprawnie to zrobili! Tak przekonująco! Zapomniałam zapytać, który z nich to był. - Straciłaś posadę - uśmiechnął się Rikard pod nosem. - Uważa pan, że mi jej szkoda? Nie nadaję się na recepcjonistkę, teraz już o tym wiem. Ta praca wymaga wielkiej dokładności, a ja jestem taka roztrzepana. Cieszę się, że opuszczę to miejsce. Nagle EIlen umilkła. Nataniel ukląkł na podłodlze i wyciągnął spad ławy jakiś pakunek, owinięty szarozieloną ceratą. Nie wróżąca nic dobrego powolność jego ruchów zgasiła uśmiech na twarzy dziewczyny. - Co tam znalazłeś? - zapytał Rikard. Nataniel nie odpowiedział. Podniósł wzrok znad na wpół rozpakowanej paczki, potem opuścił róg ceraty i popatrzył na Ellen. - Czy możesz na chwilę wyjść? Ellen poczuła ogarniające ją lodowate zimno. Oczy Nataniela lśniły mrocznym, niebezpiecznym blaskiem. Znalazł to, czego szukał. Posłusznie wróciła do swego pokoju i drżąc na całym ciele usiadła na łóżku. Nataniel bowiem nie dość szybko zawinął ceratę. Kątem oka dostrzegła fragment zawartości pakunku. Wydłużony kształt pokryty czymś szarym niby kurz, przypominającym materiał, kępki jakby włosów. Kiedy Nataniel przyszedł i usiadł obok niej na łóżku, Ellen nadal drżała. Dostrzegła tylko jego dłoń, chwyciła ją mocno jak tonący i przytuliła głowę do jego ramienia. Czuła na sobie jego ciepłe spojrzenie. - A więc jednak miał tam miejsce wypadek nagłej, gwałtownej śmierci - szepnęła. - Ale kto to był? Kogo zamordowali ci dwaj bezwzględni złoczyńcy? - Nikogo. - Ale... - Popatrzyła na niego zdziwiona. Zmęczona tararz Nataniela wyglądała tak łagodnie. Wolną ręką bawił się jej włosami. - Kto... kto był tam... w środku? Nataniel sprawiał wrażenie, jak gdyby zmuszał się do odpowiedzi. - Szlachcic. Rzeka połyskiwała w pierwszych, bladych jeszcze promieniach słońca. Ellen siedziała na kamieniu i patrzyła na Nataniela, leżącego na brzuchu przy brzegu i moczące- go ręce w lodowato zimnej wodzie. Wciąż jeszcze nie otrząsnęła się z szoku, jaki niedawno przeżyła, zaledwie kilka minut temu opuścili zajazd. To Nataniel stanow- czym ruchem pociągnął Ellen za sobą, wyrywałąc ją z odrętwienia, i bez słowa przyprowadził na brzeg rzeki. O wschodzie słońca wszystko wokół wydawało się takie spokojne. - Lubisz rzekę - stwierdziła cicho. Nataniel wstał i usiadł obok niej. Na jego dłoniach zalśniły krople wody. - Słońce... dzień... światło i życie - zaczął mówić ze smutkiem. - Kocham to. Wodę igrającą wśród kamieni, wędrówkę chmur po niebie, blask słońca. Zwierżęta, drzewa, dzieci, wszystko, co jest życiem. Ale to nie jest mój świat. Przez chwilę siedzieli pogrążeni w milczeniu, roz- koszując się wzajemnym zrozumieniem. Ellen odbierała jego uczucia tak dobrze, że kiedy dostrzegła, jak jego oczy nagle cicmnieją od mrocznego smutku, który nigdy go nie opuszrzał, na jej ustach zadrgał uśmiech. Pochyliła się i lekko uderzyła dłonią o powierzchnię wody, posyłając ku jego twarzy kaskadę kryształowych kropli. Natanielowi na moment zaparło dech w piersiach, ale zaraz się roześmiał, zaczerpnął dłonią wody i przeniósł ją nad kark dziewczyny. - Przestań, przestań! - śmiała się. - Mam pod spodem tylko nocną koszulę! - Dobrze o tym wiem - zachichotał, ale cofnął rękę pozwalając, by reszta wody przeciekła mu przez palce. - To niemożliwe - zdumuała się. - Potrałisz patrzeć przez... - Wcale nie muszę. Jak myślisz, co to jest? Delikatnie pociągnął za skrawek białej koronki wy- stający na plecach spod swetra. - Ojej! - westchnęla Ellen, pospiesznie doprowadza- jąc ubranie do ładu. - Znów! Nie miałam okazji się przebrać. Jak długo tak wisiał? - Pewnie od wczarajiszego wieczoru. Czarujący wi- dok. - Dlaczego nic nie powiedziałeś? - jęknęła rozżalona. Znów wybuchnął śmiechem. Kiedy się śmiał, był taki piękny, taki pełen życia. Wydawało się, że nagle cienie z mrocznej krainy, o którą nieustannie się ocierał, prze- stały go gnębić. - Nie przejmuj się! Zobaczyłem koszulę jakieś pół godziny temu, kiedy siedziataś na łóżku. Nie byłem wtedy w nastroju, by mówić o ubraniu. I znów mrok otoczył ich myśli. - Och, Natanielu - powiedziała bezradnie. - Jak mogli być tak cyniczni? Po prostu schowali go pod łóżkiem? - Co innego mieli zrobić? Nie mogli sprawić mu pogrzebu, bo wtedy legenda o upiornych drzwiach przestałaby być legendą. Ellen zadrżała z zimna. Nataniel ujął jej dłoń w swoją chłodną, mokrą rękę, ale już sam jego gest ogrzał dziewczynę. - Ellen... - powiedział ostrożnie. - Czy myślisz, że mogłabyś mi opowiedzieć o tym, co wydarzyło się przed laty? Musimy się teraz rozstać i nigdy już się nie spotkamy. Bardzo mi zależy na poznaniu prawdy. Ellen nie odezwała się, długo siedziała pogrążona w myślach i złych wspomnieniach. - Zimno mi - powiedziała wreszcie cienkim głosem. Natniel zrozumiał, że nie chodzi jej o zewnętrzny chłód. Położył swe mocne ręce na jej drobnych dłoniach, jak gdyby chcąc dodać jej sił. - To takie trudne - szepnęła. - Właściwie nic nie ma do opowiadania. - To było tylko wrażenie, uczucie, prawda? Nie patrząc na niego potakująco skinęła głową. - Gdzie się to wydarzyło? - Moi rodzice wynajęli domek na lato w jednej z tych przepięknych dolin, ściślej mówiąc w Valdres. Miałam wtedy chyba dziesięć lat, dokładnie nie pamiętam. Nataniel czekał cierpliwie. Znów wyczuwał obłędny strach, jaki bił od dziewczyny. Ellen, jakby nie chcąc przekazywać mu tego co złe, uwolniła ręce, odsunęła się kawałek i dopiero wtedy podjęła: - Pewnego dnia poszłam sama na spacer... - opowia- dała, nerwowo poruszając rękami. - Och, Natanielu, nie mogę! Czy naprawdę muszę o tym mówić? - Tak. Dowiedziałbym się wówczas wiele o tobie. - O tym, czy mam... czy posiadam tę właściwość, o której mówiłeś? - Właśnie. Obak nich cicho szetzarała rzeka. Z daleka dobiegał szum samochodów. Wstawał nowy dzień. Pa długiej chwili milczenia przygębiona Ellen zebrała się w sabie. Zaczęła mówić niemal jak w transie: - Szłam drogą... starą, prawie całkiem zarośniętą ścieżką. Nie pamiętam, ale chyha minęłam jakąś opusz- czoną zagrodę... A może się mylę, nie wiem, nie przypo- minam sobie okolicy, Natanielu, tylko las... drogę... i... - Ellen oddychała coraz ciężej. - A potem ogarnął mnie nieopisany strach. Rósł we mnie bez powodu. Roze- jrzałam się... nic. Tylko stary płot. Mech, trawa, świerki... Plącze mi się po głowie obraz rsztek murów poroś- niętych mchem, ale to mogło być kiedy indziej, w jakimś innym miejscu. Nic już nie wiem. Głos dziewczyny stopniowo cichł, aż wreszcie umilk- ła. Nataniel przyglądał jej się uparczywie, w żółtych oczach płonął przerażający, intensywny blask. Ellen opi- sując otoczenie krążyła wakół sedna sprawy, przeciągała czas, nie chciała wyznać prawdy o bolesnych przeżyciach. - Mów dalej - poprosił cicho. Zabrzmiało to jak tchnie- nie wiatru. Ellen napotkała jego spojrzenie i zakręciło się jej w głowie. Miała wrażenie, że wciąga tą jakaś niezwykła siła, jakby wir. Nie było już odwrotu. - Ten strach... ten strach omal mnue nie zadławił, miałam uczucie, że w moje ciało wstąpiła jakaś inna dusza. Nataniel, słysząc to, zadrżał, ale ona tego nie zauważy- ła. Uklękła przed nim, przytuliła głowę do jego dłoni i ściskała je mocno, do bólu. Kiedy znów zaczęła mówić, jej głos przypominał raczej przepajony żalem krzyk: - To była nieszczęśliwa dusza, Natanielu, zła, bardzo zła, ale nieszczęśliwa! Bezdennie samotna, zmarznięta, wdarła się we mnie i błagała o coś, może o litość i wyrozumiałość, było w tym ogromne... cierpienie, rozpacz, którą trndno opisać. Nie mogłam oddychać, tak strasznie się balam, tak się bałam, do szaleństwa... Ellen i teraz z trudem chwytała oddech, łapała powiet- rze z bólem, niemal jęcząc. - A potem moje nogi same zaczęły biec. Nie ja o tym zdecydowałam, one po prostu ruszyły. Biegłam przed siebie, nie wiem dokąd, po prostu jak najdalej od tego miejsca... Biegłam chyba przez jakąś dolinę, bliska obłędu, coś mnie goniło, pędziło za mną, zaczęłam krzyczeć... Nagle Ellen podniasła na niego oczy, z których biło bezdenne zdumienie. - Słyszałam swój krzyk, ale nie tylko ja krzyczałam. To było takie dziwne! Bo oprócz własnego głosu słysza- łam także krzyk mężczyzny, przepojony strachem i nie- znośnym bólem. I to właśnie bylo takie dziwne, bo ta dusza, która zajęła miejsce w moim ciele... gotowa jestem grzysiąc, że to była kobieta. Takie rzeczy po prostu się wie. Nataniel kiwnął głową. - Tak, takie rzeczy się wie. Ellen nie zdawała sobie sprawy, że mówi i zachowuje się jak przerażona naiwna dziesięciolatka. Nataniel jednak wszystko rozumiał. - Biegłam, próbowałam uciec jak najdalej od tych krzyków, od mego własnego krzyku, ale od tego przecież nie mogłam uciec. A potem zdarzyło się coś strasznego. Dolina była długa, zdawała się nie mieć końca, usłyszałam jeszcze jakiś krzyk, ale zupełnie inny. - Jak to inny? - Niósł się wśród gór niczym ujadanie psa, urywany, okrutny, złośliwy. Rozumiesz? - Tak. Czy to był mężczyzna, czy kobieta? - Mężczyzna. Jedmocześnie słyszałam żałosną skargę tego drugiego, a za mną była kobieta, to znaczy ona za mną nie biegła, została w miejscu, od którego ja zaczęłam biec. Nie mogła stamtąd odejść Ostatnie słowa Ellen wypowiedziała ze zdumieniem, jakby nie mogła pojąć, co też zatrzymało kobietę. - Dolina nareszcie się skończyła, w oddali zobaczyłam domy, powoli zaczęłam się uspokajać, czary minęły. Ale nigdy nie zdołałam tego zapomnieć. Czuła, że Nataniel gładzi ją po włosach, a kiedy podniosła wzrok, zobaczyła, że ma łzy w oczach. - Kochana Ellen - powiedział zasmucony. - Kochana mała Ellen! - Czy otrzymałeś już odpowiedź? - spytała nieśmiało. - Tak. Teraz już wiem. Jest tak, jak przypuszczałem. Dałaś mi odpowiedź jeszcze wyraźniejszą, niż się spodzie- wałem. Ellen nie śmiała pytać, o jaką zdolność chodzi. Bała się usłyszeć prawdę. Odwróciła twarz, nagle zawstydzona. - Wybacz mi - szepnęła. - Jak ja się zachowałam! Rzucać się w ramiona obcemu człowiekowi, wygadpwać takie głupstwa, płakać i... Zmusił ją, by popatrzyła mu prosto w oczy. - Naprawdę uważasz, że jesteśmy sobie obcy? Czy tak właśnie jest? Ellen widziała jego życzliwe, pełne zrozumienia spo- jrzenie, dostrzegła smutek, jaki bił z twarzy Nataniela, jego samotność, i zrozumiała, że mają ze sobą wiele wspólnego. - Nie - odparła drżącym głosem. - Nie, nie jesteśmy sobie obcy. Nigdy mi się nawet nie śniło, że mogłabym o tym komukolwiek opowiedzieć, ale teraz to było takie naturalne. Wiedziałam, że mnie zrozumiesz. W jego uśmiechu krył się ból, który i ona odczuła. - O jedno tylko cię proszę, Ellen. Nie traktuj mnie jak boga, zapewniam, że nim nie jestem. - Wcale nie traktuję cię jak boga, raczej jak kogoś, kogo bogowie wybrali, zastanawiałam się nad tym dziś w nocy. Skąd zresztą wiesz, że... Uśmiechnął się gorzko: - Wyczuwam twój bezkryczny podziw dla mnie. Nie służy on naszej przyjaźni. Ale poza tym czy słyszałaś o bogu, który miałby uczulenie na pomarańcze, przezię- biał się trzy razy do roku i był tak kompletnie pozbawiony zdolności technicznych, że jcgo nauczyciel doznał załama- nia nerwowego? Ellen roześmiała się zawstydzona. - No to chyba rzoczywiście nie jesteś bogiem. Ale nie jesteś także zwyczajnym człowiekiem. Nataniel delikatnie poczochrał jej niesforne włosy. - I ty także nie, moja droga. Kim ty jesteś, Ellen? - Nieoczekiwanie podniósł się i ją także zmusił do wstania. - Mógłbym pomóc ci się uwolnić od tego ciężaru - powiedział impulsywnie. - Ale to niebezpieczne... - Dlaczego niebezpieczne? Przygryzł wargę. - Tak bardzo chciałbym jeszcze kiedyś cię spotkać, kochana. Sądzę, że moglibyśmy zostać bardzo dobrymi przyjaciółmi, tyle moglibyśmy sobie dać... Energicznie pokiwała głową, całkowicie się z nim zgadzała. Nataniel mówił łagodnym głosem: - Pierwszy raz spotykam kogoś nie związanego ze mną, kto być może potrafiłby zrozumieć moje życie w krainie cieni. Owszem, nieźle porozumiewam się z Rikardem, ale on jest trzeźwo myślącym, trzymającym się ziemi policjantem. Z tobą to zupełnie inna sprawa, ty żyjesz na granicy nieznanego świata. Moja matka i nie- którzy z jej rodu pojmują, co się we mnie dzieje, ale nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo spoza rodziny... Urwał, wzrok utkwił gdzieś w nieskończonej dali, zaraz jednak się opanował. - Ale nas rozdziela gwałt i śmierć, Ellen. Powinniśmy trzymać się od siebie jak najdalej. - Naprawdę sądzisz, że moglibyśmy stać się do tego stopnia wrogami, że... Nie, nie mogę w to uwierzyć! - Wcale nie o tym mówię. Czy nie pamiętasz, co się stało, kiedy przywitaliśmy się po raz pierwszy? - Pamiętam, ale nigdy nie wyjaśniłeś, dlaczego zarea- gowałeś tak gwałtownie. Otarł twarz dłońmi. - To tak trudno wytłumaczyć. Miałem wrażenie jak- by... jakby nagle między nami wyrosła czarna ściana niebezpieczeństwa. Ostrzeżenie było tak mocne, tak intensywne; miałem wrażenie, jakbym otrzymgł cios w piersi. Nie możemy się więcej spotykać. Naprawdę szczerze mi przykro z tego gowodu. - Mnie także - cicho powiedziała Ellen. - Poza tym - ciągnął Nataniel znów zapatrzony w dal. - poza tym mam pewne zadanie do spełnienia i dlatego nie mogę się z nikim wiązać, ani z przyjacielem, ani... Nie dokończył zdania. Co miał zamiar powiedzieć? Z dziewczyną? Z żoną? - Co to za zadanie? - spytała ostrożnie. Ocknął się. - Nie mogę o tym mówić. Nie, nie jestem tajnym agentem, jeśli to ci przyszło do głomy! - Wcale o tym nie myślałam - odwzajemniła uśmiech. - Kiedy masz spełntć to zadanie? Już nie- długo? Nataniel wyraźnie się zmieszał. - Nie wiem, Ellen. Naprawdę nie wiem. Najpierw miałem dorosnąć, a to już nastąpiło. Teraz pozostaje mi jedynie czekać na wezwanie. Patrzyła na niego zdziwiona, ale Nataniel znów zanu- rzył się w swym własnym świecie i najwyraźniej zapomniał o jej istrueniu. - Shira długo musiała czekać na wezwanie. Saga także. Ono rozlega się nagle, bez jakiejkolwiek zapowiedzi... Ale sądziłem, że ważne jest, bym jak najprędzej dotarł do Doliny. Na co oni czekają? Westchnął ciężko i znów powrócił do rzeczywistości. Przez dobrą chwilę oboje milczeli, żadne nie od- czuwało potrzeby wypowiadania słów. Ellen zbierała kamienie na brzegu i rzucała je do rzeki, Nataniel wzrokiem śledził jej ruchy. W końcu dziewczyna znów odwróciła się do niego. - Masz dla mnie jeszcze trochę czasu? Serdeczny uśmiech wystarczył za odpowiedź. Zaczynało robić się coraz cieplej. Obok nich w tane- cznym pląsie przefrunęła para motyli. Zakłopotana El- len nic wiedziała, od czego ma zacząć. Nataniel czekał cierpliwie. - Chodzi przede wszystkim o uczucia, prawda? - zdo- była się wreszcie na pytanie. Zaimponowała mu. - Tak. Jesteś bardzo dzielna, Ellen. - Wcale nie. Przez cały ranek bałam się tej chwili. - Kiedy... kiedy zrozumiałaś? - To przyszło z czasem. Podejrzenie... strach... wresz- cie pewność. To dlatego moje przeżycia zainteresowały cię już w trakcie rozmowy telefonicznej, prawda? Bez trudu podążał za jej chaotycznymi myślami. - Masz całkowitą rację. Właśnie informacja o tym, co czułaś podczas spotkania z nocną zjawą, najbardziej mnie zdumiała. Ale dla mnie twoje uczucia były szczere, prawdziwe. I jeszcze wzmianka o tym, że przeżyłaś coś podobnego w dzieciństwie. Teraz się to potwierdziło. - Natanielu - powiedziała bezradnie. Otoczył Ellen ramionami i przycisnął jej głowę do piersi. W tej chwili była jak wystraszone ciemnością dziecko, które pragnie, by je utulić. Tyle że jej strach był o wiele, wiele większy. - Dobrze już, dobrze, przcstań się bać. Kiedy to zaakceptujesz, ciężar będzie o wiele łatwiejszy do zniesie- nia. - O, Natanielu! - jęknęła. - Obejmij mnie mocno! - Pewność dały ci słowa dyrektora Steena, prawda? - Pewność dałcś mi ty. On wywołał tylko lęk. Te jego słowa o prześcieradle powiewającym w oknie... - Ellen mówiła z wysiłkiem, wiedziała jednak, że musi przez to przejść, powiedzieć na głos. - Kiedy przyszli, żeby mnie przestraszyć, prześcieradło już tam wisiało. A mnie nie było. Śmiertelnie przerażona, uciekłam przez okno. ROZDZIAŁ V Ellen nie wiedziała, jak długo stała drżąc ze strachu, przytulona do Nataniela. Chłopak gładził ją delikatnie. Wreszcie wtulając usta w jego marynarkę szepnęła: - Teraz możesz mi opowiedzieć o tej zdolności. - Dobrze. Jest niespotykanie rzadka, słyszałem o paru przypadkach, dawno temu w innych krajach, ale nigdy u nas. Oprócz, rzecz jasna, rodu mojej matki, w nim wprost się roi od osób obdarzonych podobnymi zdolnóś- ciami, ale to zupełnie inna sprawa. Twoja właściwość różni się od mojej, ale i u ciebie ma to związek z uczuciami. Jesteś bardzo wrażliwa, podatna na nastroje i wrażenia. Ale nie to jest najważniejsze. - Zacznijmy od ciebie - przerwała mu Ellen, jakby znów chciała przedłużyć rozmowę, choć zależało jej także na dokładnym wyjaśnieniu pojęć. - Wiem, że nie potrafisz odczytywać myśli, ale właśnie za twoim pośrednictwem zrozumiałam, że chodzi o uczucia. Ty zawsze wiedziałeś, co czuję. - To prawda. Wiesz z pewnością, jak to jest z nie- którymi zwietzętami. Są basdzo wyczulone na uczucia ludzi, a raczej na ich nastroje. Reagują na strach, gniew, życzliwość czy smutek. To dlatego uczucia wytwarzają atmosferę, czasami nawet zapach. Z myślami jest inaczej, one są szybkie i jakby martwe. Wszystkie moje "ponadna- turalne" zdolności opierają się na uczuciach innych, na impulsach, prądach, napięciach. Ellen pokiwała głową w zamyśleniu. - Przez cały czas wiedziałeś, że to szlachic stał pod moimi drzwiami, prawda? Wiedziałeś, że znajdował się w zamkniętym pokoju? - Tak, ale ten szwindel z beczkami bimbru zamieszał mi w głowie, od tego również napływały mocne wrażenia chciwości, nieuczciwości, oszustwa. Ellen, przytulona do Nataniela, wciąż czuła się nie- swojo. Policzkiem ocierała się o jego ramię, jakby chciała w ten sposób zaczerpnąć od niego spokoju i siły. Wiedziała, co nastąpi, ale pragnęła to odsunąć. Nie słuchając podszeptów rozsądku starała się zyskać na czasie i zaczęła mówić o czym innym. - Posłuchaj, a to trzecie wyjście, o którym wspomniał lensman, co to właśawie miało być? - O, po prostu brał po uwagę możliwość, że jakiś zwariowany staruszek zabarykadował się w pokoju i nocą wychodzi szukać jedzenia. Dlatego mieliśmy zachowywać się tak cicho. Pomówmy jednak o tym, co nazywa się "duchami"... Och, nic, o tym nie mówmy, zaprotestowała w myślach Ellen, ale nic nie powiedziała - Właściwie nie istnieje nic takiego jak duchy - zaczął Nataniel i ten wstęp trochę uspokoił Ellen. - Nie ma dusz, które po śmierci krążą po świecie żywych, ale tam gdzie pojawiły się silne emocjonalne napięcia, coś po nich zostaje. Rozumiesz, o czym mówię? - Oczywiście! - potwierdziła z zapałem. - Na ogół ludzie, o którgch się mówi, że nie zaznali spokoju po śmierci, także nie byli zwyczajni. Zmarii tragiczną śmier- cią, zgładzeni, w wyniku wypadku albo z własnej ręki. Źli ludzie, nieszczęśliwi... W każdym z takich przypadków w grę wchodziły niezwykle silne uczucia i napięcia. I to właśnie nie oni sami, lecz ich nastroje pozostają w danym miejscu? - Masz rację. Pojawiają się w tak zagęszczonej formie, że wyjątkowo wrażliwe żyjące osoby potrafią je wyczuć w sposób, który ma związek z dawnymi wydarzeniami. To ostatnie było dla Ellen zbyt skomplikowane. - Ale jaka jest w tym moja rola? - Twoja? O, moja droga, wyjaśnienie ci tego nie będzie dla mnie żadną przyjemnością. A więc to tak! Pułapka została zastawiona i Ellen wpadła prosto w nią. Dzielnie przełknęła ślinę. - Chciałabym, żebyś mi wszystko wytłumaczył. Bar- dzo cię proszę. Nataniel patrzył na nią ze smutkiem w oczach. - Jak już mówiłem, jesteś podatna na coś bardzo szczególnego. Zwracają się do ciebie o pomoc pogrążeni w rozpaczy nieszczęśnicy. Ellen poczuła, że cała krew odpływa jej od serca i ogarnia ją słabość. - Nie. To niemożliwe! Wiedziała jednak, że protesty na nic się nie zdadzą. Zdawała sobie sprawę, że Nataniel ma rację. Chłopak mówił dalej zamyślony: - Określiłbym to jako "wołanie niemych głosów", które tylko ty, ja i jeszcze parę osób potrafi usłyszeć. Ellen zacisnęła wargi. Chwilami starała się sobie wmówić, że wszystko jest tylko snem, ale rzeka, zajazd, bliskość Nataniela, koszula nocna pod swetrem były jak najbardziej rzeczywiste. - Nawiązują ze mną kontakt - szepnęła, potwierdzając jego słowa. - Ale dlaczego akurat ze mną? Nataniel uśmiechnął się ciepło, z czułością. - Dlatego, że w tobie tkwi paląca potrzeba niesienia pomocy innym. Czujesz się odpowiedzialna za wszystkich słabych i nieszczęśliwych, prawda? Wiele głupstw w życiu popełniłaś właśnie z powodu palącej potrzeby zrobienia czegoś dla innych. Nie zastanawiałaś się nad konsekwen- cjami. W zamian spotykały cię tylko połajanki wszech- wiedzących mędrków, prawda? - Zgadza się. - Potrafiłabyś oddać wszystko komuś, kto znalazłby się w potrzebie, nie mam racji? - Owszem - odparła Ellen bez tchu. - Gorące serce i nieustanna troska o innych połą- czona z balansowaniem na granicy dwóch światów sprawiają, że owi nieszczęśnicy z niewidzialnej krainy mogą do ciebie dotrzeć. Czy to nie jest dla ciebie zbyt zawiłe? - Nie, nie, mów dalej! - Ja osobiście nie traktuję tych światów oddzielnie, jako dwa różne, ale muszę posługiwać się takimi uprosz- czonymi określeniami, abyś lepiej zrozumiała, o co mi chodzi. - Wszystko rozumiem, przynajmniej na razie. Ale jak mogłabym im pomóc? - Ty nic nie możesz zrobić - odparł łagodnie. - Za to ja mogę. Głos Ellen żnów zaczął wyraźnie drżeć. - Ty możesz. Jak? W jaki sposób? - Tym się nie zajmuj, możc ci się to wydać zbyt straszne. W każdym razie potrafię sprowadzić na nich spokój, odegnać atmosferę tragicznych wydarzeń, spowi- jającą dane miejsce, ale sposób, w jaki to robię, to wyłącznie moja sprawa. - Chyba rzeczywiście nie chcę tego wiedzieć - stwier- dziła Ellen, czując dreszcze przebiegające jej przez ciało. - Naprawdę lepiej, żebyś nie wiedziała. Ale jeśli może to być dla ciebie jakąkolwiek pociechą, to wiedz, że ten szlachcic nie był szczególnie sympatycznym człowiekiem. Sam był sprawcą swoich cierpień. Zamknął się w tym pokoju powodowany żądzą zemsty, chciał dać nauczkę młodej pannie, która go odrzuciła... Leżał tak, użalając się nad sobą, i powoli zasychał. Nikt nie przyszedł mu z pomocą. Pamiętasz, jak mówiono o "ostatnim razie, kiedy go widziano"? - Tak. - To on sam zwlókł się z posłania i otworzył drzwi, chciał prosić, by go uratowano... Ale wtedy było już za późno. Wyglądał jak mumia, a osoba, która go ujrzała, wzięła go za ducha i zatrzasnęła drzwi z powrotem. Później zamknięto je na zawsze. Wiesz, ludzie w osiem- nastym wieku byli bardzo przesądni. A szlachcic nie miał już sił, by ponowić próbę wyjścia. - Skąd wiesz to wszystko? - Ależ moja droga, przecież byłem dziś w nocy w tym pokoju - Nataniel zdumiał się, jakby dla wszystkich powinno to być oczywiste. - Jasne - rzekła Ellen. - Ale nic nie poradzę na to, że mimo wszystko jest mi go żal - ciągnęła zaczepnie. - I on to właśnie wyczuł. - Może i tak, ale chyba nigdy nie zrozumiał, jak niemądrze postąpił za życia. Był po prostu nieszczęśliwy. Nataniel uśmiechnął się z czułością. - Pójdę teraz do pokoju i spróbuję oczyścić to miejsce. Nie, nie odprawiam modłów ani nie odmawiam zaklęć nad takimi jak ten szlachcic. Nie jestem ani księdzem, ani czarownikiem. Ale takie sprawy pozbawiają mnie sił. Nie chcę, żebyśmy się później spotkali. - O, Natanielu - powiedziała Ellen z nieskrywaną rozpaczą w głosie. - Jakiż musisz być samotny! - To prawda - odparł krótko i wypuścił ją z objęć. Wiedziała, że jej pytanie jest zbyt osobiste, ale nie mogła zapanować nad ciekawością. - Czy ty... czy masz dziewczynę? - W jaki sposób byłoby to możliwe? - odparł pod- niesionym głosem. - Przecież z góry wiem, jakie są. Może i kiedyś interesowałem się dziewczętami i podobałem się niektórym. Z pozoru wszystko wygląda dobrze. Ale jednej zależało na mnie, bo chciała się ze mną pokazać, a poza tym myślała tylko o pieniądzach, drugiej nie można było zaufać, trzecia miała za ostry język, choć starannie to ukrywała. Przejrzałem je na wylot, Ellen! A poza wszyst- kim: jakie życie mógłbym im zaproponować? Po pierw- sze, jest owo niezmiernie ważne, straszne zadanie, które zajmuje wszystkie moje myśli, a po drugie, jak można, twoim zdaniem, żyć ze mną i z tym mrocznym światem, o który się ocieram? Ale żadna z tych dziewcząt nie wiedziała o moich niezwykłych cechach. Tylko ty o nich wiesz. - A co... co widzisz we mnie? - Przecież już ci to powiedziałem! Moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Trudno przewidzieć, czy zostalibyśmy czymś więcej niż tylko przyjaciółmi, tego rodzaju uczucia spadają na człowieka nieoczekiwanie, często w bardzo nieodpowiednim momencie. Ale z całą pewnością mog- libyśmy zostać najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Mia- łabyś dla mnie cierpliwość, bo rozumiałabyś mnie. Ale to niemożliwe, ostrzeżenie było aż nadto wyraźne, Ellen. Widziałem, co się z nami stanie. Jeśli będziemy się trzymać blisko siebie, jedno z nas znajdzie się w niebezpieczeń- stwie i pociągnie drugie za sobą. A wówczas jednemu z nas pisana jest śmierć. Komu, tego nie wiadomo. Ellen powiedziała bardzo zasmucona: - Trudno będzie się z tobą rozstać. Nataniel ujął twarz dziewczyny w dłonie. - Byłaś nieszczęśliwa, kiedy tu przyjechałaś. Chłopak? - Tak. Widzisz, tyle miałam w sobie miłości, którą pragnęłam mu ofiarować, kiedy się mną zainteresował. Myślałam, że wystarczy tylko dawać, ale tak nie było. - A potem czułaś się upokorzona, miałaś wrażenie, że się wygłupiłaś, kiedy odkryłaś, że on szukał tylko krótkiej przygody. Czy ofiarowałaś mu całą swoją miłość? - Och, nie, nie. Byłam jak akumulator. Z każdym dniem coraz bardziej się ładowałam. Teraz mam jej dwa razy więcej niż przedtem. - Ale nie masz jej komu dać? Ellen spuściła wzrok. - Nie mam. I nie chcę się znów zakoclaać. To sprawia taki ból. Miała ochotę zapytać, skąd Nataniel aż tyle wie o jej przeszłości, ale wyglądał na bardzo zmęczonego i nie chciała zawracać mu głowy błahostkami. Nataniel cały czas był zamyślony. - I ja noszę w sobie miłość do świata. Miłość światła, radości i nadziei, lecz wokół mnie krążą cienie, nie pozwalając, bym kogmś obdarzył tym uczuciem. - Gdybym była twoją dziewczyną, Natanielu, przyjęła- bym całą twoją miłość i te mrocne cienie, które cię otaczają. Są one przecież częścią ciebie, nie da się o nich zapomnieć. Mam nadzieję, że kiedyś znajdzieaz kogoś, kto cię zrozumie. Odwróciła głowę, nie chcąc okazywać, jak bardzo jest jej przykro, ze względu na niego, na nią samą, na wszystko. Ale on, rzecz jasna, wyczuł to. - Ellen - powiedeiał cicho. - Tak. - Owo straszne, które ma się nam przydarzyć, jest dość odległe w czasie. Podniosła głowę i popatrzyła na niego. - Na pewno? - Tak. To nie stanie się od razu. Ale nie traktuj tego jako zachęty do nie wiadomo czego! - Nie bój się - roześmiała się Ellen uszczęśliwiona. - Nie mam zamiaru zakochiwać się w tobie. Po prostu chcę być ci przyjacielem i sama bezgranicznie potrzebuję twojej przyjaźni. - A ja twojej, Ellen. Myślałem tylko... - Tak? - dopytywała się z ożywieniem. - Mam do ciebie dwa pytania. Po pierwsze: jak to było z tym rodzinnym skandalem? Czy nie mogłabyś mi teraz o tym opowiedzieć? Wyczuwam, że nadal coś cię dręczy. Ellen zadrżała. - Rzeczywiście ta historia nie daje mi spokoju. Nie- ustannie! I bardzo bym chciała usłyszeć twoją opinię. Ale jak powiedziałam, ja sama mogę się przed tobą otworzyć, zwłaszcza przed tobą, ale moje poczucie honoru mówi mi, że nie powinnam wciągać w to innych. "Nic złego o zmacłych" i tak dalej. O żywych także nie. Patrzył na nią pytająco, ale kiedy nic już nie dodała, pokiwał głową. - Szanuję twoje stanowisko, choć uważam, że po- stąpiłabyś rozsądnie, gdybyś opowiedziała o tych czar- nych owcach w twojej rodzinie. A może nie ma żadnej czarnej owcy? - Owszem. Ale to wystarczy. Za to ty miałeś do mnie dwa pytania. Nie próbuj się teraz wykręcić! Uśmiechnął się. - Myślałem tylko, że ta straszna groźba, która wisi nad nami, nie spełni się tak od razu. Dlatego... - Dlaczego nie kończysz? - Ponieważ nie jestem pewien, czy nie postępujemy niewłaściwie. Ale... czy chcesz, bym spróbował uporząd- kować twoje przeżycia z dzieciństwa? - Odnaleźć źródło tego potwornego strachu? - Tak. Zastanowiła się. - Co należałoby w tym celu uczynić? - Przede wszystkim trzeba wrócić w to miejsce. Ellen miała wrażenie, że nagle powiało chłodem. Przystanęli na drodze prowadzącej w stronę zajazdu. Ellen próbowała się skupić, ale wszystko zlewało się w jedno. Pejzaż, rzeka, blask słońca, świergot ptaków, szum silników samochodowych... wszystko. Znów go spotkać... wrócić do tego strasznego miejs- ca... razem z Natanielem. Na nowo przejść przez cały ten koszmar... Nie, to nie wchodzi w grę! - Dobrze, zgadzam się - oznajmiła niespodziewanie dla samej siebie. - Świetnie! Ale nie możemy zabrać się za to od razu, bo najpierw muszę się zająć czym innym. Zniknęło bez śladu troje dzieci. Kolejno, w tygodniowych odstępach. Podejrzewają jakieś nieczyste siły, czarną magię. - Czy mogę jechać z tobą? Nataniel zastanowił się. - Do Anglii? Nie. To niemożliwe. Ale jeśli chcesz, mogę do ciebie pisać. - O, tak, bardzo proszę! Codziennie długie sprawo- zdanie. - Mój ty świecie - roześmiał się. - No, dobrze. Wobec tego muszę ci podać moje nazwisko i adres. Przy tych słowach wyraźnie się zawahał. - Rozumiem - pospieszyła Ellen z zapewnieniem. - Nie wszystkim zdradzasz, jak się nazywasz. Ale mnie możesz zaufać. Nie powiem nikomu o tobie ani o tym, co się tu wydarzyło. Nikomu też nie podam twojego nazwiska. - Doskonale - uśmiechając się wyjął kawałek papieru i długopis. Napisawszy co trzeba, podał jej kartkę. - Pójdziemy teraz po twój bagaż i zakończymy całą historię "Starrgo Zajazdu u Przeprawy"? - Z przyjemnością! Ruszyli. Słońce grzało już mocno. - Ta kartka, którą dostałaś, Ellen... Wezwij mnie, kiedy tylko będziesz mnie potrzebowała! Choć mam nadzieję, że w przyszłości unikniesz podobnych przeżyć. - A ty... - powiedziała nieśmiało. - Jeśli kiedyś będziesz potrzebował mojej pomocy... ale oczywiście tak się nie stanie. - Ależ tak! - zawołał z głębi serca. - Gdybyś wiedziała, jak bardzo cię potrzebuję, przestraszyłabyś się. Ellen zerknęła na karteczkę. Nataniel Gard z Ludzi Lodu przeczytała, a dalej adres hotelu w Anglii. Pod spodem Nataniel dopisał w nawiasie: Nie musisz pisać "z Ludzi Lodu" na kopercie. Oficjalnie nie używamy tego nazwiska. Ścisnęła mocno arkusik w dłoni. Miała wrażenie, że została obdarzona bezgranicznym zaufaniem. - Tengel Zły wciąż leży pogrążony w głębokim śnie. - To dobrze, bo chłopak jest, moim zdaniem, nadal bardzo słaby. - Może nie słaby, nazwałbym go raczej wrażliwym. - Pemnie masz rację. Dobrze, że ma okazję poćwiczyć w takich sprawach jak ta w starym zajeździe. - Tak. Postaramy się go wystawić jeszcze na inne podobne próby, zanim przystąpi do wypełnienia swego życiowego zadania. - Ale... - zastanawiał się Tengel Dobry. - W historię wkroczyła dziewczyna i wygląda na to, że Nataniel przywiązał się do niej. Co z tym zrobimy? - Nic - orzekła Dida. - Nataniel nic nie straci na silnych uczuciach do innych ludzi, przeciwnie. Jeśli nawet między nimi zrodziłaby się miłość, to pamiętajcie, że właśnie miłość jest ogromnie pomocna w walce z Tengelem Złym! - Oczywiście - przyznała Sol. - Przypomnijcie sobie, jak Vanji udało się zmienić Tamlina, Demona Nocy, w ludzką istotę, tylko dzięki sile miłości. - To prawda - zgodził się z nią Wędrowiec w Mroku. - Zobaczymy, jak się to ułoży. Może między Natanielem a tą dziewczyną do niczego nie dojdzie. My w każdym razie nie będziemy im przeszkadzać. - Zgoda - powiedział Tengel Dobry. - I pozwolimy chłpcu przejść przez kolejne próby, zanim przystąpi do tych poważnych, które zdecydują, czy ma dość siły. Do tych naprawdę ciężkich prób dla niego jako człowieka. Dida pokiwała głową. - Mamy czas. Gand prosił, abyśmy czekali. - Jeśli, oczywiście, Zły nie obudzi się pierwszy - z goryczą dodał Wędrowiec w Mroku. - Mam ochotę zniszczyć wszystkie flety, które istnieją na świecie. - O, nie ma chyba niebezpieczeństwa - niefrasobliwie zaśmiała się Sol. - Skoro ten idiota, nasz zły przodek, wybrał sobie tak piekielnie zawiłą melodię, to musi ponieść konsekwencje swoich decyzji. - Tak, tym samym dosłownie wykopał sobie własny grób - uśmiechnęła się Dida. Cztery duchy Ludzi Lodu opuściły Stary Zajazd u Przeprawy, gdzie z uwagą obserwowały zmagania Nataniela ze strasznymi przeżyciami Ellen. CZĘŚĆ II WOŁANIE NIEMYCH GŁOSÓW ROZDZIAŁ VI Sprawozdanie Nataniela dla Ellen Knutsen. Dzień pierwszy. "Droga Ellen! Pisanie listów nigdy nie było moją mocną stroną, kobietom zwykle przychodzi to łatwiej. Spróbuję jednak sklecić parę zdań, ale nie zdziw się, jeśli okażą się one trochę nieporadne. A więc przekonałem się nareszae, jak wygląda Lake Distrtct, co prawda niewiele udało mi się zobaczyć, ponieważ całą okolicę spowija wilgotna, niemal skra- plająca się mgła, która jakby wsysa w siebie ludzi, wszelkie kolory, nawet świergot ptaków. A może winę ponoszą za to chmury, zawieszone nisko na niebie, nie wiem. Przeszedłem przez maleńkie miasteczko, pełne ustawio- nych rzędami niskich, białoszarych murowanych domków, pprzypominających czworaki chłopów podległych feudal- nemu panu. Jest także feudalny domek, ale nie wygląda szczególnie imponująco, taka czworokątna bryła z brudno- czerwonej cegły, wyszczerbiona na rogach. Zaczymałem się w miejscowym hotelu, w wielkim zimnym pokoyu, który nie jest ani nowoczesny, ani antyczny, tylko staroświecko niewygodny. Mam dziwnie podejrzliwy stosunek do tego miasteczka, w głowie roją mi się same czarne myśli. Uważasz, że zbytnio narzekam? Jak już wspominałem, ta mgła odbiera wszelką radość życia. Tutejsza policja szczegółowo poinformowała mnie o całej sprawie. Oto co się wydarzyło przed moim przyjazdem: Piątek, 26 maja: Ken Brown, lat dziewięć, syn mechani- ka samochodowego, rankiem nie było go w łóżku. Właściwie wydaje się, że w ogóle nie kładł się poprzed- niego wieczoru. Wszelki ślad po nim zaginął od chwili, kiedy o ósmej odszedł do swego pokoju. Ken opisywany jest jako młody człowiek, który nienawidzi ludzi, za to hoduje w pokoju kijanki i większą część życia spędza leżąc na brzuchu nad kałużami i studiując faunę na dnie, o ile nie przebywa w stajni szkółki jeździeckiej. Ku wielkiej rozpaczy Kena jego rodziców nie stać na lekcje jazdy konnej, musi więc zadowalać się opieką nad końmi. Czwartek, 1 czerwca: Alex Fry, lat piętnaście, bratanek pana na brzydkim zamku, wyszedł o siódmej wieczorem na spacer z psem. Od tej pory nikt go nie widział. Alex zawsze był chorowitym dzieckiem i sporo czasu spędza za granicą, źle bowiem znosi surowy klimat rodzinnych stron. Nieśmiały, stroniący od ludzi marzyciel, który nigdy nie patrzy w oczy swojemu rozmówcy, nosi okulary i śmienelnie boi się dziewcząt. Jeśli dojdziesz do wniosku, że udało Ci się znaleźć zbieżności w usposobieniu obu chłopców, przemyśl to raz jeszcze, kiedy już przeczytasz o następnym zniknięciu. Piątek, 9 czerwca: Liz Thompson, przedwcześnie do- jrzała czternastolatka z dobrej rodziny, nie wróciła do domu z wieczornych tańców. Ponieważ jednak zdarzało się to już wcześniej, rodzina z początku nie zareagowała. Na alarm uderzono dopiero po trzech dniach nieobecności dziewczyny. Liz z opisu wygląda mi na bardzo rozpiesz- czoną pannę, włóczącą się po miejscach dla snobów, do których zabrania się wstępu bez stosownego, modnego stroju, wydającą co miesiąc niebotyczne sumy na stroje i kosmetyki. Nie może się pochwalić inteligencją, a wyob- raźnię ma bliską zeru. Otacza się wyłącznie osobami ze śmietanki towarzyskiej, nie mogła mieć żadnych powiązań z Kenem Brownem (nie jeździ konno, bo przecież konie śmierdzą) ani z Alexem, który zawsze chodzi samotnie i nie kontaktuje się z nikim. Liz z pewnością nie jest dziewczyną, w której Alex mógłby się zakochać. Jak widzisz, wszyscy troje są w wieku, kiedy to ucieka się z domu i wyrusza na poszukiwanie przygód, co prawda Ken dopiero wchodzi w ten okres. Są jednak przesłanki, by przypuszczać, żc nie zniknęli z własnej woli. Cała trójka z łatwością mogła zostać porwana. Dwoje dzieci w chwili zniknięcia znajdowało się poza domem, a pokój Kena mieści się na parterze. Okno jest niewysoko nad ziemią i nie wychodzi na żaden z sąsiednich domów. Rankiem następnego dnia po zaginięciu dzieci na łóżku Kena i na schodach domostwa Fryów znaleziono nieduży przedmiot z kawałeczków skóry przywiązanych do kości kurczaka. Matka Liz mówi, że być może widziała coś podobnego, w każdym razie wyrzuciła to prosto do śmieci, nie jest więc pewna. Ta dama ma przykurzony mózg. Miejscowa ludność jcst bardzo poruszona tymi wyda- rzeniami i doskonale się orientuje, kogo należy za nie obwiniać. W okolicy działa stowarzyszenie trzynastu wtajemniczonych osób, które podobno zajmują się czarną magią, ale nikt nie wie, albo nie chce powiedzieć, kto do tego związku należy. Wszyscy jednak mieszkańcy mias- teczka są przekonani, że mamy do czynienia z czarodziej- skimi praktykami. Zwróć uwagę, że dzieci zniknęły w czwartkową noc, z dawien dawna uchodzącą za tradycyjną noc czarownic. Dziś mamy środę, upłynął prawie cały tydzień od zaginięcia Liz. Policja poszukuje więc Kena od trzech tygodni, Alexa od dwóch, a Liz od tygodnia. W obawie przed następnym przypadkiem zniknięcia dziecka po- stanowiono zawezwać mnie. Nie wspominałem Ci chyba, że studiuję na uniwersytecie etnografię ze szczególnym uwzględnieniem wierzeń i przesądów ludowych. Podjęcie takich studiów wydało mi się ze wszech miar naturalne. Nie sądź, że jestem jakimś specjalistą o międzynarodowej sławie, także tutaj przybyłem za sprawą Rikarda, który mnie polecił przy okazji kontaktów policji angielskiej z norweską w zupełnie innej sprawie. Trafiłem więc do Anglii właściwie przypadkiem. Jest jeszcze coś, o czym muszę Ci opowiedzieć, Ellen, bo podczas naszego spotkania nie rozmawialiśmy o tym. Nad moją szczególną zdolnością właściwie nie mam władzy. Wrażenia na ogół napływają spontanicznie i nie- oczekiwanie. Owszem, mogę je także w pewnym scnsie wymusić, ale to wymaga ogromnej koncentracji i rezultat nigdy nie jest tak dobry jak wtedy, gdy pojawiają się same z siebie. Czasami, kiedy pozostaję pod silną presją oto- czenia, w ogóle nie udaje mi się ich przywołać, nato- miast moje spontaniczne wizje, czy jak je nazwać, wiedza byłaby chyba lepszym określeniem, nigdy nie bywają zafałszowane czy zniekształcone. Mam nadzieję, że mnie zrozumiałaś? Poza tym nie ze wszystkimi ludźmi nawiązuję kontakt, ty byłaś przypadkiem szczególnym. Niektórzy są w ogóle niewrażliwi albo to ja nie jestem dość czuły, by odbierać ich wpływ. Piszę o tym wszystkim, abyś lepiej zrozumiała problemy, jakie tutaj napotykam. Nie mogę nawiązać kontaktu z żadnym z zaginionych dzieci, Ellen! To naprawdę zdumiewające. W całej tej historii rzeczywi- ście kryje się coś bardzo dziwnego. Niezwykłe są już same okoliczności zniknięcia dzieci i te elementy czarnej magii, ale w owym niezwykłym kryje się jeszcze coś bardziej niezwykłego. Zanim rozpocząłem dochodzenie, zamknąłem się sam w pokoju z przedmiotami należącymi do dzieci. Niestety, nie nawiązałem z nimi kontaktu. Częściowo zrozumiałem powód, ale to wcale nie upraszcza sprawy. W dwóch przypadkach pojąłem przyczynę: jedno z dzieci prawdopodobnie nie żyje, drugie leży pogrążone w głębokiej śpiączce i z tego powodu nie mogę do niego dotrzeć, natomiast o trzecim nie zdołałem uzyskać żad- nych, ale to absolutnie żadnych informacji. Zwykle bez trudu udaje mi się odnaleźć zaginione osoby, lecz w tym przypadku nie napłynął ani jeden impuls. Nie ujrzałem nic, co mogłoby powiedzieć cokol- wiek o miejscu, w którym przebywają, miałem tylko niejasne przeczucie, że wszyscy troje są razem. Najbardziej jednak wystraszyło mnie przeświadczenie, że w tej historii jest o jedno dziecko za dużo. Kiedy stałem, trzymając w dłoniach należące do nich przedmioty, nie byłem wcale pewien, czy jedno z dzieci nie żyje, a mimo to pojawiło się wrażenie pustki: mocne, głębokie wibracje, charakterystyczne dla śmierci." (Ellen bardzo żałowała, że Nataniel nie napisał, które z dzieci mogło już nie żyć, ale, niestety, nigdzie nie znalazła takiej informacji. Może sam tego nie wiedział?) "Czy pamiętasz, jak staliśmy w tym małym strasznym pokoiku w zajeździe? Wiem, że zauważyłaś wtedy moją reakcję. Wibracje były tak silne, że cały pokój drżał, Ellen, wiedziałem, że szlachcic - albo też jakiś inny zmarły - musi się tam znajdować. Lepiej jednak zapomnijmy o tamtych wydarzeniach i skoncentrujmy się na sprawie zaginionych dzieci. Jeśli chodzi o kości kurczaka z przy- wiązanymi do nich skrawkami skóry, to nic mi to nie mówi. Albo owo tajemne stowarzyszenie posiada bardzo zaawansowaną wiedzę, albo po prostu blefuje. Takiego symbolu nigdy jeszcze nie widziałem, najbardziej przypo- mina ounga z wierzeń wudu, znak przynoszący nieszczęś- cie, ostrzeżenie o groźbie śmierci, jaka nad kimś zawisła, ale podobieństwo jest zbyt małe, by twierdzić, że to właśnie to. Odwiedziłem dotychczas tylko dom Kena, więcej zrobić dzisiaj nie zdążyłem. Położony jest na skraju miasteczka, ojeiec ma w szopie warsztat. Rodzice Kena są porządnymi, życzliwymi, zwyczajnymi ludźmi, pokoik chłopca jest skromny i przyjemny. Ken ma liczne młodsze rodzeństwo, ale i oni nie potrafili udzielić mi żadnych informacji. Rodzice są oczywiście zrozpaczeni; takie zniknięcie często bywa gorsze od prawdy o śmierci dziecka. Człowiek miota się między nadzieją a strachem dręczony świadomością, że mógłby uratować dziecko, gdyby tylko postępował właściwie. Czuję się zagubiony, Ellen, nie wiem, od której strony mam zacząć. Może jutro, kiedy porozmawiam z innymi rodzinami, wpadnę na jakiś trop. Mam tylko straszne przeczucie, że trzeba się spieszyć, że czas dobiega końca. Muszę też odnaleźć przywódcę tajemnego stowarzy- szenia! Jeśli jest człowiekiem odpowiednim do tej funkcji, znajdę go bez wsparcia policji. Jeśli nie, będę musiał chodzić i pytać od domu do domu. Wiesz, z ogromną niechęcią zabierałem się do pisania tego listu, ale okazuje się, że to całkiem przyjemne! Właściwie wręcz się cieszę, że jutro wieczorem zdam Ci kolejną relację z tego, co się tu dzieje. Oby tylko było czym się pochwalić! Proszę, napisz do mnie parę słów. Chciałbym wiedzieć, jak Ci się powodzi, a nie tylko ciągle mówić o sobie. Życzę Ci wszystkiego najlepszego. Twój przyjaciel Nataniel". Dzień drugi. "Droga Ellen! Dziękuję Ci za kartkę, nasze listy musiały się minąć, ale to nic nie szkodzi. Czy naprawdę musisz pisać tak sucho, wręcz oficjalnie? Wiem, że potrafisz inaczej. Odniosłem wrażenie, jakbyś się obawiała, że pomyślę sobie, iż się we mnie zakochałaś. Droga Ellen, dobrze wiem, że tak nie jest! Głowę ciągle masz pełną tego chłopca, który Cię porzucił. (Gdyby tu był, zrobiłbym coś bardzo przyziemnego i bynajmniej nie wyrafinowanego, a mianowicie z radością bym go pobił!) Sam także nie planuję zakochać się w Tobie. Pisz więc o wszystkim, co Ci leży na sercu, i bądź spokojna, na pewno nie zrozumiem tego opacznie. Jesteśmy, co dość rzadkie i bardzo piękne, przyjaciółmi, Ellen. Co prawda nawet i takich stosunków nie wolno nam dłużej utrzymy- wać, ale żadne ostrzeżenia nie powstrzymają nas od pisania listów! Dzieli nas przecież całe Morze Północne. Takie długie wprowadzenie, a ja mam Ci tyle do napisania. Wiem, że lektura będzie ciężka, żywię jednak nadzieję, że starczy Ci cierpliwości, by przeczytać tyle stron. Siedzę teraz w hotelowym pokoju, jestem bardzo zmęczony. Wiele się dzisiaj wydarzyło i... Nie, najlepiej przedstawić wszystko w porządku chro- nologicznym. Po smacznym i obfitym, choć trochę dziwnym śniada- niu w hotelowej jadalni poszedłem do dworu. Mogłem pojechać samochodem, ale wolałem przyjrzeć się okolicy. W gęstej mgle spowijającej dolinę ledwie dostrzegałem porośnięte lasem wzgórze Foggy Hill. Orientowałem się też, że przy końcu doliny zaczynają się wrzosowiska. Nie było ich widać, ale powiedziała mi o nich policja. Gdzieś niżej zapewne leżał brzeg jeziora, dostrzegłem je wczoraj wieczorem z okna jadalni. Naprawdę nie jest to miła okolica, Ellen. Z pewnością piękna w blasku słońca, ale mimo wszystko wyczuwam tu coś nieprzyjemnego. Może dlatego, że skrywa jakąś tajemnicę. Poza tym naprawdę są tu wszelkie elementy niezbędne w makabrycznym scenariuszu: mgła, stary dwór, tajne zgromadzenie i poszeptujący mieszkańcy. Na miasteczku, przez które szedłem, odcisnęła piętno epoka feudalna, wspominałem już o tym, ale na zboczach w dole Foggy Hill stoi nowoczesny panerowy dom, w którym mieszka rodzina Liz Thompson. Najpierw jednak zamierzałem udać się do dworu. Gdzieniegdzie dostrzegałem rozrzucone po dolinie te fantastyczne an- gielskie domy z wykuszami, dachami krytymi słomą i oknami, których szyby oprawiono w ołów. Niedaleko dworu zobaczyłem zupełnie nieprawdopodobny budynek - dom z otoczaków z olbrzymimi oknami i ogród z altanami w najmniej oczekiwanych miejscach. Pomyś- lałem, że musi należeć do jakiegoś niewyżytego artysty lub sfrustrowanego dyrektora. Znalazłem się mniej więcej w połowie drogi między szkaradną budowlą a dworem, kiedy przystanąłem i za- cząłem nasłuchiwać. Jeśli piszę o nasłuchiwaniu, to mam na myśli głosy w moim wnętrzu. Panowała jednak kompletna cisza, a mimo wszystko gotów byłem przysiąc, że ktoś mnie wzywa. Słyszałem wyraźną prośbę o pomoc. Pamiętasz, o czym ostatnio rozmawialiśmy? O wołaniu niemych głosów. Nie mam co prawda Twojej zdolności przyciągania cierpiących, nieszczęśliwych duchów, ale też nie miałem w tym przypadku do czynienia z duchem. To było nieme wołanie żywej duszy. Takie niezwykłe, Ellen. Takie... takie obce. I docierało do mnie najwyżej przez sekundę, później nie mogłem już go złapać. Rozejrzałem się dokoła. Przed sobą widziałem aleję wiodącą do dworu, obok teren lekko opadał aż do jeziora, ale z prawej strony zobaczyłem w wysokiej trawie wąską ścieżkę, biegnącą w stronę Foggy Hill. Postanowiłem pójść dróżką, nie chciałem marnować tej nikłej szansy nawiązania kontaktu, jaka się przede mną otworzyła. Ścieżka wiodła wśród wysokich osik, z wolna pnąc się pod górę. Doszedłem w końcu do czworokątnej budki transformatora, nieco dalej widziałem murowaną stację pomp. Nic poza tym. Poszedłem jeszcze kawałek pod górę, zagłębiłem się w szpilkowy las, ale nie wyłapałem już więcej sygnałów, wróciłem więc do drogi. To, co słysza- łem, nie musiało przecież mieć żadnego związku ze sprawą. Kiedy dotarłem do dworu, byłem komplemie przemo- czony, nie przypuszczałem, że mgła może być taka mokra. Drzwi otworzyła mi śliczna młoda panna, córka gos- podarzy. Szesnastolatka, jak oceniam, o długich, jasnych, jedwabistych włosach, cieniutkich brwiach, ubrana bar- dzo po dziewczęcemu. To w dzisiejszych czasach nieco- dzienne zjawisko, przeważnie dziewczęta starają się ubie- rać jak najbardziej po męsku. Czy wiesz, że niektóre moje kuzynki nie mają ani jednej sukienki, na wszystkie okazje zakładają spodnie!" (Ellen spąsowiała czytając te słowa. I ona, zanim postanowiła ubiegać się o pracę w nieszczęsnym Starym Zajeździe u Przeprawy, miała tylko jedną jedyną sukienkę. Musi sobie dobrze zapamiętać, że Nataniel ma słabość do kobiecych fatałaszków.) "Maureen, bo tak właśnie miała na imię, zaprowadziła mnie do salonu, gdzie powitał mnie gospodarz, właściciel dworu, pan Fry. Wyglądał jak żywcem wyjęty z parodii o angielskim dziedzicu. Z siwizną na skroniach, prosty jak trzcina, ubrany w tweedową marynarkę, spodnie do kolan i robione na drutach podkolanówki. Jego żona, wypielęg- nowana i sztywna, bardzo przejęta swą pozycją najelegan- tszej damy w całej okolicy, okazała się niezwykle mało interesującą osobą. Oczywiście bardzo niepokoili się o Alexa, zwłaszcza ze względu na słabe zdrowie chłopca. Pani domu wyrwało się też przez nieuwagę, że dobry stan Alexa interesuje ich także ze względów materialnych. Z innych fragmentów rozmowy zorientowałem się, że sprawa przedstawia się następująco: Po śmierci rodziców Alexa przcd kilku laty (matka cierpiała na tę samą chorobę, co chłopiec, zorientowałem się jedynie, że chodzi o jakieś niedomaganie serca i płuc, nic więcej na ten temat nic wiem) pan Fry zobowiązał się do opieki nad Alexem do końca życia chłopca. Nikt nie liczył, że Alex będzie żył długo. Fry został więc prawnym opiekunem swego bratanka i najwyraźniej otrzymał poka- źną sumę jako zapłatę, poza tym miał zarządzać majątkiem chłopca. W razie śmierci Alexa wszystko przeszłoby na jego krewnych ze strony matki, majątek bowiem po- chodził z tamtej strony. Państwu Fry nic się nie należy. Dlatego właśnie tak troskliwie zajmowali się chłopcęm. Według jednego z sąsiadów, którego odwiedziłem nieco później, wprost bezwstydnie go rozpieszczali. Traktowali mnie z wielką podejrzliwością, nie wierzą w takich jak ja. Ale ja już przywykłem do niedowiarków, w naszej profesji, droga Ellen, trzeba być gotowym do znoszenia wielu upokorzeń". (Delikama uwaga o tym, co ich łączy, poruszyła czułą strunę w duszy Ellen. Przeczytawszy ją, uśmiechała się zachwycona). "Cierpllwie jednak odpowiadali na moje pytania, choć przypuszczam, żc policja pytała dokładnie o to samo. Zastanawiasz się pewnie, co czułem w tym domu? U Kena wszystko było jak najbardziej w porządku, tu natomiast coś mi nie pasowało. Naturalną rzeczą byłoby, gdyby z tych ludzi bił niepokój, troska, rozpacz. Ja jednak wyczuwałem przede wszystkim strach, a to wydało mi się co najmniej dziwne. Pozwól jednak, że przedstawię ci naszą rozmowę, na tyle, na ile ją zapamiętałem. Szczegółami, o które wypytywała policja, takimi w co Alex był ubrany, dokładnym ustalaniem godziny wyda- rzeń i tak dalej, zbytnio się nie przejmowałem. Znałem je już z wcześniejszej relacji, którą mi zdano na posterunku. - Czy Alex znał Kena Browna? - zapytałem. - Alex nie znał tu nikogo - odparła pani Fry. - Kiedy przyjeżdżał, najczęściej siedział w domu, a większą część życia spędzał w sanatorium w Szwajcarii i innych krajach. Spostrzegłem, że przy słowach matki Maureen się zaczerwieniła, postanowiłem więc nią się zająć. - Może ty znałaś Kena? - Tego dzieciaka! - zaśmiała się. - Tego, co cały dzień pałęta się po stajni? Struga ważniaka i myśli, że wie wszystko o koniach? O, nie, on nie należy do kręgu moich znajomych. - Może wobec tego znałaś Liz Thompson? - No nie, to już zupełny absurd. To taki typ, który próbuje poderwać wszystkich chłopców. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby naprawdę źle skończyła, sama się o to prosiła. - I Alex też jej nie znał? - Oczywiście, że nie! Być może na papierze Maureen wydaje się niesym- patyczna, ale w rzeczywistości wcale taka nie jest. Cały czas mówiła z nieśmiałym uśmiechem na twarzy, jej głos brzmiał łagodnie i życzliwie. Chyba naprawdę mam słabość dla takich jasnowłosych eterycznych istot". (Dziękuję! prychnęła Ellen zerkając w lustro na swoje ciemne niesforne loki i mocno zarysowane linie twarzy.) "Potem musiałem postępować ostrożniej. - Proszę mi powiedzieć... Czy wiadomo państwu coś o tajnym sprzysiężeniu, zajmującym się czarną magią? Popatrzyli na siebie ukradkiem, wahali się z od- powiedzią. Wreszcie pan domu rzekł niechętnie: - O to chyba powinien pan zapytać naszego szanownego sąsiada. On wie o takich sprawach znacznie więcej od nas. Ponieważ z tonu jego głosu aż nadto wyraźnie sączył się jad, zrozumiałem, że wpadłem na właściwy trop. - A któż to taki ten sąsiad? - Przypuszczam, że nie mógł pan nie zauważyć jego gniazdka z kamienia, szkła i stali. Nazywa się Douglas Bigby i mówi o sobie, że jest pisarzem. Podejrzewam, że w latach trzydziestych napisał jeden artykuł do jakiejś gazety. - Ależ, tatusiu, przecież on nie jest aż taki stary! - O, wszystko jedno, bogowie wiedzą, z czego żyje. Pewnie sprzedaje czarodziejskie zioła i receptury na wieczną młodość. Wyraźnie dało się wyczuć, że nikt w rodzinie nie ma ochoty na dalszą dyskusję na temat pana Bigby, po- stanowiłem więc nie owijać już niczego w bawełnę i zapytałem wprost: - Dlaczego aż tak się boicie? Wszyscy troje drgnęli i popatrzyli na mnie z nie- skrywanym gniewem. - Czy nie jest rzeczą naturalną, że ktoś się boi, kiedy nagle znika mały chłopiec? - To zupełnie inny rodzaj lęku - odparłem. - A was zlewa zimny pot ze strachu. Ze strachu o was samych. Zapadła cisza, słychać było jedynie drżący oddech dziedzica. Wreszcie Maureen wykrzyknęła: - Nie wiem, kim pan jest, może zwykłym naciąga- czem, ale niech pan coś zrobi! Niech pan odnajdzie Alexa, to bardzo, bardzo ważne! - Bez wątpienia, zwłaszcza dla chłopca - odpowie- działem chłodno. - Ale wy macie swój szczególny interes w jego odnalezieniu, prawda? Pan domu wreszcie odzyskał mowę: - Owszem, ma pan rację. Fakt, że zniknął właśnie teraz, jest dla nas prawdziwym nieszczęściem. Za kilka dni odwiedzi nas siostra jego matki, przyjeżdża raz do roku, żeby sprawdzić, czy z chłopcem wszystko w porządku. To bardzo władcza dama i żywi wobec nas wiele podejrzeń - jestem wszak rodzonym bratem potwora, który poślubił jej wspaniałą siostrę - tak, tak właśnie traktuje nas ta rodzina. Przypuszczam jednak, że ona przede wszystkim ma oko na pieniądze Alexa, to ona kiedyś je po nim odziedziczy. - Jeśli, oczywiście, umrze pierwszy. Fry westchnął. - Niestety, taka groźba jest bardzo realna. Jego życie wisi na włosku. Postanowiłem nie drążyć tego tematu. - Czy mają państwo jakąś fotografię chłopca? Pani Fry wstała i po chwili przyniosła album. - To zdjęcie sprzed pięciu lat, zrobione, jak pan widzi, u fotografa, jest najwyraźniejsze spośród tych, które mamy. Alex jako dziesięciolatek był drobnym ciemnowłosym chłopcem z nieco kwaśnym grymasem twarzy. Sprawiał wrażenie samolubnego i rozpieszczonego. Rodzinne po- dobieństwo między nim a Maureen było uderzające. A jeszcze bardziej podobny do kuzynki - pomimo iż teraz nosił okulary - był na ostatnim zdjęciu amatorskim, które zrobiono około roku temu. Alex miał ciemniejszą cerę, bardziej okrągłe policzki i mocniej zarysowane brwi, lecz z powodzeniem mogliby uchodzić za rodzeństwo. No, ale byli przecież spokrewnieni. - Jak długo przebywał w domu tym razem? - spytałem. - Zaledwie parę tygodni - powiedziała pani Fry. - Pierwszy raz wyszedł na dwór, wcześniej pogoda nie dopisywała. Och, to straszne, straszne! Wszędzie go szukaliśmy! Maureen odezwała się podniesionym głosem: - Jeśli pan naprawdę posiada ponadnaturalne zdolno- ści, to co pan widzi? Wie pan, gdzie jest Alex? Czy on żyje? Zastanowiłem się chwilę, zanim odpowiedziałem. - Cała sprawa dotyczy trojga dzieci. I jest w niej coś bardzo osobliwego. Raz po raz ogarnia mnie uczucie, że jedno z nich, a może nawet wszystkie, żyją i zarazem nie żyją... Nie, to złe określenie. Mam wrażenie życia i śmierci odnoszące się do tego samego dziecka. Wpatrywali się we mnie z ogromnym zdumieniem, a ja poczułem się śmiesznie. Nie mogłem przecież im tego wytłumaczyć. Wkrótce potem opuściłem dwór i skierowałem się do monumentalnego domiszcza z metalu i szkła. Przy jego budowie architektowi najwyraźniej pozostawiono wolną rękę, a on skrupulatnie to wykorzystał. Pogoda była tak samo paskudna jak przedtem, ale nagle wpadłem w świetny humor. Zacząłem myśleć o Tobie, stanęłaś mi przed oczami i od razu wszystko zrobiło się jaśniejsze, ujrzałem świat w przyjemniejszych barwach. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że mam prawdziwego przyjaciela. Ellen, nasza przyjaźń jest taka piękna, taka czysta, prawda? Od pierwszego wejrze- nia spodobały mi się Twoje wyraziste oczy i twarz, jesteś taka szczera i otwarta. Czy wiesz, że na wszystko, co dzieje się wokół Ciebie, reagujesz ze spontanicznością trzylatka? Nie udając przy tym ani przez moment małego dziecka, co często robi wiele dziewcząt. Kiedy coś Cię przerazi, Twoje oczy ogromnieją, pojawia się w nich autentyczny strach, a kiedy się z czegoś cieszysz, uśmiechasz się najpierw delikatnie, jakby na próbę, a zaraz potem na twarzy zapala Ci się uśmiech jak słońce. A kiedy Ci przykro, wyglądasz jak spaniel, któremu przyszło spędzić wiele godzin na deszczu. Masz w tym wszystkim nieodparty wdzięk, nie znoszę tych panien o głupich krowich oczach, które czasami widuje się na ulicy, takich co to patrzą przed siebie pustym wzrokiem. A najgorzej, kiedy żują gumę. Nic nie zabija spojrzenia tak jak guma do żucia. Z drugiej strony nie sądzę, byś należała do dziewcząt, które udają gwałtowną namiętność i pożądanie. Może poruszam kwestie zbyt osobiste, ale znałem kiedyś jedną taką. Podczas naszych dwóch spotkań odegrała całe przedstawienie, rzucała mi się na szyję, obdarzała namiętnymi pieszczotami, wzdychała, wiła się i wydawała jakieś okrzyki, ale nic z tego nie było prawdziwe. Och, Ellen, to było okropne, poszedłem z nią do łóżka tylko raz, ale nawet wtedy nie mogłem się przemóc. Opuściłem ją w pół słowa, uprzednio poprosiwszy tylko, by następnym razem, kiedy pozna jakiegoś chłopaka, zachowywała się bardziej natural- nie. Przepraszam, nie powinienem był o tym pisać, ale tylko Tobie mogę się z tego zwierzyć. Tak wspaniale jest nareszeie znaleźć powiernika. Jeszcze raz przepraszam, zapomnij o tym. Jesteś taka szczera i naturalna, dlatego mogę powie- dzieć Ci o wszystkim, có tylko przyjdzie mi do głowy. Od pierwszej chwili zauroczyły mnie także Twoje włosy, te czarne niesforne loki, w które ma się od razu ochotę zanurzyć palce, okręcić je wókół nich albo pociągnąć, rozprostować, żeby przekónać się, co się stanie, gdy się je puści. I kiedy tak szedłem, rozmyślając o Tobie, po- czułem, że nienawidzę chłopca, który miał Twoją miłość i ją odrzucił. Czyżby nie rozumiał, co traci?" (Ostatnie akapity Ellen czytała wiele razy, musiała podejść do lustra i sprawdzić, czy wszystko naprawdę się zgadza. Nie mogła dostrzec nic z tego, o czym pisał Nataniel, ale radowało ją, że on znalazł w niej coś interesującego.) "Z dreszczem odrazy powróciłem do zamglonej rze- czywistości angielskiego miasteczka, a w chwilę później siedziałem już na kanapie obliczonej na zmieszczenie co najmniej słonia i przyglądałem się gospodarzowi, panu Bigby... Douglas Bigby trzymał kość kurczaka w dwóch smukłych wypielęgnowanych pakach jak najdalej od siebie. - Cóż, u licha, ma wyobrażać to obrzydliwe paskudz- two? - Sądziłem, że wyjaśnienie uzyskam od pana. - Och, doprawdy - powiedział pan Bigby urażony. Mówił rozciągając słowa, tonem wyrażającym pogardę. Ubrany był w przypominającą szlafrok jedwabną czarną szatę z czerwonymi wyłogami, a na nogach miał kapcie ręcznej roboty. Bigby na oko jest czterdziestolatkiem, ma jasne ufryzowane włosy, a w jego mocno opalonej twarzy o drobnych, po panieńsku zaciśniętych ustach i półprzy- mkniętych oczach wyraźnie odbija się spleen i dekadencja. - Nie zajmujemy się takimi szarlatańskimi sztuczkami. Ta kość nie pochodzi nawet z kurczęcia, to kość brojlera! Jego pogarda nie miała granic. Nic w nim nie było naturalne, to najbardziej afektowany człowiek, jakiego zdarzyło mi się spotkać. - A więc jest pan przywódcą tutejszego czarnoksięs- kiego sprzysiężenia? - spytałem. Zadowolony uśmiechnął się pod nosem. - Nie będę zaprzeczał. Jestem najwyższym magiem, Cieszę się także sporym uznaniem w naszych kręgach w całej Anglii. Pan wspomniał, że trochę się zna na tej dziedzinie? Jest pan z Norwegii? Jego ton naprawdę był obraźliwy. - Tak, sporo studiowałem ten temat - odpowiedzia- łem nieśmiało. - To bardzo interesujące - stwierdził pan Bigby, wyginając się niczym kot, i muszę Ci powiedzieć, że akurat w tej samej chwili jego kot stanął na parapecie. - Zdumiałyby pana wyniki, jakie osiągamy w naszym małym kółku. Specjalizujemy się w egzorcyzmach. Egzorcyzmy - zaklinanie duchów! Ledwie powstrzy- małem się od westchnienia rezygnacji. - Czy to znaczy, że są tu demony, które trzeba wypędzić? Nie wyczuł chyba sarkazmu w moim pytaniu. - Zdumiałby się pan, gdyby pan wiedział, jak wielu ludzi jest opętanych przez diabły - perorował. - Pan na przykład jest nawiedzony przez demona Apollyona. Jak można tak blefować, pomyślałem. Uciekać się do takiej amatorszczyzny jak pomocnicy Antychrysta! - Widzi pan, poziom moich zdolności ekstrasensory- cznych jest absolutnie nadzwyczajny - plótł dalej pan Bigby. Najwidoczniej lubi używać długich, mało zro- zumiałych słów. - Na przykład w teście psychometrycz- nym, polegającym na odgadywaniu znaków na odwróco- nych klockach, osiągam przeciętnie rezultat dziewięć właściwych odpowiedzi na trzydzieści możliwych. A to przecież sensacyjne. Przyznałem, że to niezwykle wysoki wynik. Na moje pytanie, czy mógłbym wziąć udział w jednym z or- ganizowanych przez nich seansów, odpowiedział łas- kawie, że niestety, wprawdzie bardzo chciałby pomóc koledze z Norwegii, ale osoby z zewnątrz z zasady nie są dopuszczane do ich zebrań. Zapytałem, czy zwykle zbierają się w czwartki, ale zaczął się wykręcać, tłumacząc, że nie mają wyznaczonej stałej pory spotkań. Nie pamiętał, czy zbierali się w trzy ostatnie czwartki. Owszem, słyszał o zaginionych dzieciach i ogromnie irytowały go pode- jrzenia mieszkańców wioski skierowane na ich tajemne stowarzyszenie. - Nie mamy z tym absolutnie nic wspólnego - podkreś- lił swoje słowa zamaszystym gestem. - Już sam taki pomysł jest śmieszny. My nie praktykujemy składania ofiar z dzieci. O składaniu ofiar nie było do tej pory mowy, ale chciałem się przekonać, jak się sprawy mają. Pode- jrzewałem, muszę przyznać, że pan Bigby jest zdolny do wszystkiego. Żałowałem, że nie dopuszczono mnie do ich seansu. Bigby zainteresował się moją opinią na temat zaginio- nych dzieci. Powtórzyłem to, co już mówiłem u państwa Fry, o umarłym, a mimo wszystko nie umarłymn. Ku memu oburzeniu zaczął się drwiąco śmiać. - Może tak jak zombie? Żywy trup z Haiti? Niegłupi pomysł. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby właściciel dworu porywał małe dzieci i wykorzystywał ich ożywione zwłoki jako swoich niewolników. Cóż za okrutny cynizm! Poczucie humoru pana Bigby zupełnie nie było w moim guście. Wiesz, Ellen, z każdą chwilą coraz bardziej mnie irytował. O rodzinie Fry w ogóle nie chciał rozmawiać. Zidiocieli wieśniacy, tak się o nich wyraził, obrzydliwi łgarze. Z rodziny Thomp- sonów nikt nie był członkiem tajnego stowarzyszenia, to śmieszni parweniusze bez żadnych zainteresowań. Brown? Nie chodzi mu chyba o tego mechanika? Ton jego głosu świadczył o przepaści, jaka dzieli go od zwykłych robotników. A moim zdaniem porównanie wypadało na korzyść Brownów. W końcu doprowadził do tego, że zrobiłem coś, czego nigdy nie robię, ale chciałem spotkać się z tą jego grupą, poza tym rozzłościł mnie i postanowiłem utrzeć trochę nosa temu czarnoksirężnikowi z bożej łaski. Bigby z wyra- żającym udrękę, ale też i satysfakcję uśmiechem oznajmił mi, że zna datę swej śmierci. Powiedział, że umrze młodo (powinien się, wobec tego, spieszyć, pomyślałem złoś- liwie), po długich i strasznych cierpieniach. - Nic podobnego - odparłem. - Dożyje pan wieku osiemdziesięciu trzech lat. Umrze pan nagle na obu- stronne zapalenie płuc, nie potrwa to dłużej niż jeden dzień. Odpowiedział mi uśmiechem, który oznaczał: <>. - Blizna, którą ma pan na brodzie - powiedziałem - pochodzi z czasów dzieciństwa, kiedy poślizgnął się pan i uderzył o komodę z okuciami z brązu. To była rokokowa komoda. Zmarszczył czoło. Widzisz, Ellen, ogarnął mnie gniew, a wtedy wrażenia nabierają ostrości, stają się bardzo wyraźne. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale zauważy- łem to już wcześniej. - A właśnie teraz bardzo się pan martwi - mówiłem dalej. - Bo tuż przed moim przyjściem w szufladzie biurka znalazł pan rachunek, którego pan nie zapłacił, a akurat bardzo to panu nie w smak. Pan ma poważne problemy finansowe, panie Bigby. Oniemiał. Odsunął się ode mnie, jakbym był za- dżumiony, a to jeszeze bardziej mnie rozdrażniło. - Ten kot... czy chce pan, żeby zamruczał? Nareszcie odzyskał mowę. - Ten kot mruczy bardzo rzadko, a już na pewno nie na komendę! Nawiązałem kontakt ze zwierzęciem - bez kłopotu, bo koty są bardzo podatne - popatrzyło na mnie, przymknęło oczy i zaczęło mruczeć, głośno, z zadowoleniem, ostrząc przy tym pazury o obrus. Stało się tak, ponieważ skoncentrowałem na nim całą swoją życzliwość. Pan Bigby patrzył na mnie z szeroko otwartymi oczami i zapomniał wreszcie o swej pogardzie. Ocknął się i poderwał z miejsca, zniknął w innym pokoju i za chwilę wrócił, niosąc stosik klocków, dobrze znanych badaczom zajmującym się parapsychologią. Kostki oznaczone są kółeczkami, czworokątami, gwiazdkami, falami i innymi przeróżnymi znakami. Układa się je rysunkiem do dołu i trzeba zgadnąć, co się znajduje na spodzie. Wynik pana Bigby dziewięciu dobrych odpowiedzi na trzydzieści możliwych jest naprawdę świetny i wskazuje, że ma on pewne zdolności. Najwyraźniej jednak trwoni je na głupstwa. Brałem do ręki klocek za klockiem, a on skrzętnie notował, co, moim zdaniem, znajduje się na spodniej stronie kolejnych cegiełek. Kiedy lista była już gotowa, odwróciliśmy klocki. - No, proszę, proszę, pierwszy się zgadza - powie- dział łaskawie. - Drugi także. I trzeci... - Głos coraz bardziej mu zamierał, a po dziesiątym klocku nie mó- wił już nic więcej, tylko odwracał je mechanicznie. Pod koniec zrobiłem dwa błędy, bo gniew już mnie opuścił, a poza tym miałem dość wszystkiego i wstyd mi było przed samym sobą, że zachciało mi się takiego taniego triumfu. - Dwadzieścia osiem dobrych - rzekł pan Bigby z nabożeństwem w głosie. Ukłonił się przede mną z szacunkiem. - Wielkim honorem byłoby dla nas, gdyby zechciał pan uczestniczyć dziś wieczorem w naszym seansie. Natychmiast zawezwę wszystkich członków. Podziękowałem za zaszczyt, zanotowałem sobie w pa- mięci fakt, że nie mieli zamiaru spotykać się w ten czwartek, i opuściłem dom, nie odpowiadając na powódź pytań, jaka mnie zalała. Dodałem jedynie: - Przybyłem tu, aby odnaleźć troje dzieci, panie Bigby. - Jestem pewien, że się to panu uda. - Tym razem w jego głosie zabrzmiała uniżoność. Droga przyjaciółko, wstyd przyznać, ale uradowało mnie, że utarłem mu nosa. Kiedy opuściłem dom Bigby'ego, zobaczyłem pana Fry powracającego do dworu. Pewnie oglądał swoje włości. Ze strzelbą na ramieniu skręcał akurat na drogę ze ścieżki prowadzącej na Foggy Hill, którą szedłem wcześ- niej tego dnia. Ruszyłem w stronę miasteczka i zaraz dotarłem do drogi wiodącej ku nowoczesnej dzielnicy willowej, akurat tam się wybierałem. Musiałem wszak odwiedzić także dom rodziców Liz Thompson. I tam właśnie, Ellen, maszerując u stóp Foggy Hill, znów wyczułem ów niemy głos, przedziwne wezwanie, którego nie potrafiłem zidentyfikować. Tak jak poprzed- nio dochodziło od strony lasu, lecz wcale nie z kierunku posiadłości państwa Fry, teraz istota wzywająca pomocy znajdowała się nade mną. Zatrzymałem się, oczywiście, ale tym razem nie było żadnej ścieżki, żadnej możliwości, by wspiąć się pod górę, bo drogę zagradzała mi stroma skała. Mogłem jedynie iść dalej. Uszedłem jakieś dwieście metrów, kiedy znów wy- czułem owo nieme wołanie dochodzące z góry. Tym razem jednak błaganie o pomoc pomieszane było ze strachem. Strachem przede mną. Wkrótce ucichło. Skonsternowany wszedłem na wysy- paną żwirem ścieżkę, która zaprowadziła mnie do domu Thompsonów. Być może potraktowałem tę wizytę zbyt lekko, ale tak bardzo chciałem rozwiązać zagadkę wzywającego mnie niemego głosu, że nie przejąłem się zbytnio tą rodziną. Jak wspomniał pan Bigby, okazała się dość nudna. Pokój, do którego mnie wprowadzono, umeblowany był niezwykle konwencjonalnie, bezosobowo. Miało się wra- żenie, że w ogóle nie mieszkają tu ludzie. W domu była tylko pani Thompson, zadbana, całkowicie pozbawiona fantazji gospodyni domowa z wyższych sfer. Liz co prawda zniknęła jako ostatnia, ale to przecież nie powinno wcale znaczyć, że mniej się o nią niepokoili. Pani Thompson była przekonana, że córka padła ofiarą gwał- ciciela, i nic nie obchodził ją fakt, że zaginęło również dwóch młodych chłopców. - Nasza córka jest dobrą dziewczyną - starała się przekonać bardziej siebie niż mnie. - Stykała się wyłącznie z przyzwoitymi ludźmi i jej zniknięcie nie jest dobrowol- ne, może być pan tego pewny. Liz nie należy do tej rozwydrzonej młodzieży, która ubiera się w koszulki a'la Marlon Brando i jeździ motocyklami. Moja córka jest świadoma tego, co robi. Delikatnie dałem jej do zrozumienia, że zetknąłem się z innymi opiniami. Pani Thompson leciutko się zaczer- wieniła - prawdopodobnie była to jedyna dopuszczalna w jej kręgach oznaka uczuć, jakie nią miotają. - Oczywiście Maureen Fry tak powiedziała? - stwier- dziła odrobinę ostrzejszym głosem. - Nie musi obrzucać gównem innych ludzi tylko dlatego, że nie udaje jej się złapać żadnego chłopa, gdyż wszyscy wolą Liz. Stłumiłem uśmiech. Kiedy damę z wyższych sfer ogarnęło wzburzenie, wyrwały się z jej ust prostackie słowa, zdradzając jej pochodzenie. Okazało się, że od innych mieszkańców Lake District, których odwiedziłem dzisiaj, odróżniała panią Thomson przynajmniej jedna dobra cecha. Miała dość rozumu, by zaproponować mi herbatę i coś do jedzenia. Skończyliśmy posiłek, który zdecydowanie poprawił mi humor, i dalej rozmawialiśmy. Pani Thompson odcięła się od jakiejkol- wiek znajomości z Kenem Brownem i jego rodziną, nie miała też nic dobrego do powiedzenia o Bigbym. Wyjawi- ła mi natomiast, że między panem Bigby a właścicielem dworu toczy się spór z rodzaju tych, co to w moim przekonaniu były charakterystyczne dla średniowiecza: o granice posiadłości i prawo do użytkowania terenu. Skorzystałem z okazji, by zapytać o ścieżkę. - Wie pani, ta, która prowadzi pod górę między posiadłością państwa Fry a działką Bigby'ego - wyjaś- niłem. - Stoi tam budka transformatora i stacja pomp... - Stacja pomp? - zdziwiła się. - Tak, nieco wyżej, jakby zapadnięta w ziemię. - Budkę transformatora widziałam, ale... och, nie, przecież to nie jest wcale żadna stacja pomp! - A co to takiego? - Naprawdę się pan nie zorientował, co to jest? W tej samej chwili zadzwonił telefon, doszedłem też do wniosku, że najwyższy czas zakończyć wizytę. Kiedy wstawałem, pani Thompson podchodząc do telefonu powiedziała: - Ta ścieżka po prostu pnie się pod górę przez las ku szczytowi wzgórza. Do widzenia panu, zapraszam pono- wnie. Zaczęła rozmowę, nie pozostawało mi więc nic innego, jak wyjść. Jestem pewien, że nie miała pojęcia, kim jestem ani czego chcę. Była całkiem pusta w środku, Ellen, nie wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo męczą mnie tacy ludzie! Ileż więcej ducha mają w sobie niedorozwinięci, upośledzeni umysłowo, których osobiście bardzo wysoko cenię, niż tacy jak ona, obdarzeni inteligencją, której nie chce im się wykorzystywać. Niewiele udało mi się z niej wydobyć, choć kilka razy przelotnie dotykałem jej rąk. Była jedną z tych osób, które nic nie potrafią mi przekazać, może dlatego, że kompletnie pozbawieni są emocji. Niczego nie przeżywają. Niektórzy ludzie przekazują mi impulsy tak silne, że potrafię odczytać całe ich życie, i to minione, i to, które jeszcze ich czeka. Ty jesteś jedną z nich - znam twoje życie do pewnego punktu w przyszłości, rozumiesz chyba, co mam na myśli. Później nie wiem już nic, bo wszystko zależy od tego, czy nasze drogi się rozejdą, czy też doprowadzimy do punktu krytycznego. Jeśli tak się stanie, źle będzie z nami, droga Ellen". (To brzmi tak, jakbym to ja miała umrzeć, pomyślała Ellen. Ale z Natanielem nigdy nic nie wiadomo. Jego odpowiedzi czasami brzmią równie niezrozumiałe jak przepowiednie wyroczni. Och, jak bardzo bym chciała nadal się z nim spotykać! On jest taki wspaniały! Nareszcie się wyjaśniło, skąd on tak wiele wie o mojej przeszłości. To bez wątpienia trochę przeraża! I tak irytuje! Ellen zaczęła się zastanawiać, co właściwie wydarzyło się w jej życiu i czy jest coś takiego, o czym Nataniel nie powinien się dowiedzieć. Oprócz jednak kilku drobnych głupstw nie dopatrzyła się niczego, czego tak naprawdę powinna się wstydzić. Wróciła do listu.) "Pozostaje istotne pytanie, czy uda mi się ujść z życiem z mego wielkiego, prawie nadludzkiego zadania. Ryzyko jest ogromne, oceniam je na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Niestety, nie mogę Ci zdradzić, na czym owo zadanie ma polegać, zresztą i tak byś tego nie zrozumiała. Ale uwierz mi: nie jestem osobą godną Twojego zainteresowania!" (Już chyba za późno na taką uwagę, Natanielu, pomyślała Ellen. Jestem tobą tak zafascynowana, że sama się tego boję.) "Kiedy wyszedłem od Thompsonów, od razu znalaz- łem drogę prowadzącą do lasu. Powłóczyłem się trochę po okolicy, ale nie usłyszałem już żadnego wołania. Dookoła panował spokój. Byłem już tak zmęczony i przemoczony tą wieczną mgłą, że wróciłem do hotelu. Czułem, że jestem psychicznie wyczerpany, że nie przyjmę żadnyeh kolej- nych wrażeń, dopóki się nie prześpię. Dobrze, że pracujesz u ojca jako maszyna do adresowa- nia kopert i lizania znaczków. Łatwiej będzie Ci wziąć parę wolnyeh dni, abyśmy mogli jak najszybciej pojechać do owego miejsca przerażających wydarzeń z Twojego dzie- ciństwa. Powinniśmy się spieszyć, nie należy zbytnio zwlekać. Cieszę się, że nie dręczy Cię to już tak bardzo głęboko, ale nie próbuj od tego uciekać. Jeśli chcesz zostać gruntownie wyleczona ze swego lęku, musimy dotrzeć do samych korzeni zła. Nie wystarczy o tym porozmawiać. Najmilsza Przyjaciółko, tak ogromnie się cieszę, że Cię spotkałem. Jak już mówiłem, nigdy nie miałem do kogo pisać, wybacz mi więc, że zalewam Cię teraz potokiem słów i myśli. Musisz mi dać znać, jeśli stanie się to dla Ciebie zbyt uciążliwe. Zawsze dokuczało mi ogromne poczucie samo- tności. Ponieważ jestem inny niż wszyscy ludzie, wiem, że nikt nie może towarzyszyć mi w moich wizjach, w wędrów- kach do obcego świata. Tak wiele tam cieni, Ellen, a Ty jesteś dla mnie bezpieczną przystanią codzienności, prawdziwym życiem pełnym światła, i jednocześnie możesz śledzić tory, po których krążą moje myśli. Od chwili, kiedy jest nas dwoje, wszystko stało się łatwiejśze. Ellen, tak bardzo chciałbym... Nie, to nie ma sensu, nie mówmy już o tym więcej". (Ellen dobrze go rozumiała. I ona znajdowała wielką pociechę w samym fakcie, że Nataniel istnieje, że nie jest osamotniona w swych koszmarnych przeżyciach. Ale Nataniel był przecież taki silny, nie mogła pojąć, jaką pociechę może mu dać ona, niepozorna, zwyczajna dziewczyna.) "Napiszę jutro, jeśli mi pozwolisz, teraz wybieram się na tajemny seans. Niewiele się jednak po nim spodzie- wam. Lokalni czarodzieje trącą amatorszczyzną, to zresztą bardzo dobrze. Nie mam ochoty na udział w prawdziwym sabacie czarownic. Ellen! Przeczytałem ten list i oniemiałem. Ależ ze mnie dureń! To wszystko jest takie proste! A ja, głupiec, naiwnie zdradziłem, ile wiem, i dopiero teraz się zorien- towałem, co uczyniłem. Już wszystko rozumiem, Ellen. I wiem, że nie ma czasu do stracenia!" ROZDZIAŁ VII W poniedziałek, po tym jak przez niedzielę zdążyła trzykrotnie przeczytać długi list od Nataniela, Ellen zeszła na dół do kuchni. - Czy była już poczta? - Owszem - odpowiedziała matka. - Gdzie jest mój list? - Nie było nic do ciebie. - Nie żartuj! Gdzie jest? - Mówię prawdę. Nie było żadnego tajemniczego listu z Anglii. Kogo ty właściwie tam znasz? - Poznałam kogoś w Zajeździe u Przeprawy. - Byłaś tam zaledwie cztery dni! - W ciągu czterech dni wiele może się zdarzyć - powiedziała Ellen tajemniczo. - No cóż, widocznie nie miał czasu napisać. Na pewno list przyjdzie jutro. - Aha, a więc to jakiś on? Zapomniałaś już o Royu? - Nie za wszystkim od razu musi kryć się miłość! - Ha! Temu, kto wypisuje takie długie listy, bez wątpienia nie jesteś obojętna - orzekła jej młoda duchem matka i powróciła do rozwiązywania krzyżówki. Ellen poszła do pracy. Nataniel z pewnością napisze jutro, powtarzała sobie. Ale następnego dnia listu także nie było. Ellen zastanawiała się nad tym przez bite trzy godziny. Próbowała skontaktować się telefonicznie z Rikardem Brinkiem, ale okazało się, że wyszedł gdzieś w sprawie służbowej i nie można go złapać. Wreszcie postanowiła zadzwonić do hotelu w Anglii, gdzie zatrzymał się Nataniel. Numer podany był na hotelowych kopertach, w których przyszły listy. Zbyt szybko podjęła tę decyzję i głos mówiący po angielsku po drugiej stronie linii całkowicie ją zaskoczył. Uf, mój szkolny angielski, myślała przerażona, jak ja sobie poradzę? Poszło jednak dość gładko. Nie, pana Garda nie ma w hotelu, nie pojawił się już od ładnych paru dni. Od ilu? Wyszedł w czwartek wieczorem i od tej pory nikt go nie widział. Zaglądali nawet policjanci i pytali o niego, ale przypuszczali, że napotkawszy na jakiś ślad wyprawił się gdzieś na własną rękę. Z tego, co zrozumiał portier, nie wszczęli poszukiwań. Ellen w głosie rozmówcy wyczuwała podejrzliwość w stosunku do ekscentrycznego cudzoziemca. Prawdopodobnie pan Nataniel Gard mógł wyprawiać najdziwniejsze sztuki, a miejscowa ludność i tak by nie zareagowała. Ellen odłożyła słuchawkę. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić na policję w Lake District, ale zorientowała się, że ma przy sobie zaledwie trzy korony. Zakończyła już na ten dzień pracę w biurze ojca, język ciągle jej się kleił od lizania znaczków. Poza tym nie bardzo wierzyła w moż- liwości angielskiej policji; swoją drogą bardzo niesprawie- dliwie oceniała tak sprawnie działającą instytucję. Zresztą chętnie porozmawiałaby z tamtejszą policją, ale nie przez telefon! Co by było, jeśli bez powodu poruszyła- by niebo i ziemię? Gdybym tylko wiedziała, gdzie on teraz jest, rozmyś- lała w drodze z pracy. Może mnie potrzebuje, a ja nie mam nawet kogo zapytać. Po powrocie do domu nikogo tam nie zastała. Poszła do swojego pokoju i jeszcze raz przeczytała list, ale wcale nie rozjaśniło jej się w głowie. Ellen nie dostrzegała tego, co na gęsto zapisanych kartkach zobaczył Nataniel. Gdybym tylko mogła nawiązać z nim kontakt, pomyś- lała. Serce od razu zabiło jej mocniej. Nawiązać z nim kontakt? Może właśnie to potrafi? W taki sposób, jak robi to Nataniel. O, nie, nie ona. Nigdy przecież nie zauważyła u siebie żadnych zdolności telepatycznych. Ale była chyba bardziej wrażliwa niż większość ludzi, Nataniel sam to powiedział. No, tak... przyciągała do siebie dusze, które nie mogą zaznać spokoju, ale Nataniel był przecież żywym człowie- kiem.Taką w każdym razie miała nadzieję. Podjęła nieśmiałą próbę przekazania mu swoieh myśli, ale prędko się poddała, śmiejąc się z samej siebie. I tak nic by z tego nie wyszło. Nataniel był już tak blisko rozwiązania zagadki. Wybierał się na sabat! I nie pokazał się od dwóch, trzech, od pięciu dni! I nikt się nim nie zainteresował. Zaczną pytać dopiero wtedy, kiedy może już być za późno. Ellen spoważniała. Nataniel był niezwykłą osobą, o przeogromnych ponadnaturalnych siłach. A ona miała ich zaledwie odrobinę. Nataniel często mówił o koncent- racji... Jeszcze wiele godzin miało upłynąć do powrotu rodziców. Dom był pusty. Ellen postanowiła zabrać się do dzieła. Musi się dowiedzieć, czy Nataniel jej potrzebuje. Joga i medytacje nie były jej całkiem obce, wiedziała, w jaki sposób należy się rozluźnić, oczyścić umysł ze zbędnych myśli. Nie wolno jej rezygnować! Nawet jeśli możliwości ma minimalne, to być może Nataniel jest dostatecznie silny, by pochwycić jej sygnały. Usiadła na dywanie, plecami opierając się o ścianę, z listem Nataniela w ręku. Nie była to dokładnie pozycja wskazana przez hinduskich mędrców, ale Ellen czuła się rozluźniona, a to najważniejsze. Kiedyś próbowała się rozprężyć w pozycji leżącej, ale bezwstydnie zasnęła, od razu więc odrzuciła taką możliwość. Rozpoczęła żmudny proces stopniowego wyłączania kolejnych partii ciała i kiedy wszystko z wyjątkiem mózgu, serca i płuc wydawało jej się pozbawione życia, jakby nie należące do niej, także umysł wreszcie zaczął się odptężać. Nataniel... Nataniel... Nataniel... powtarzała w duchu, czując, jak zapada się w coraz głębszą ciemność. Chwilami przez głowę przelatywała jej niespokojna myśl: śmiesznie muszę teraz wyglądać, po co ja to robię? Wtedy cały proces się przerywał. Za każdym razem jednak, gdy zaczynała od nowa, zapadała się coraz głębiej. Nie śmiała otworzyć oczu, poza tym odpłynęła już tak daleko, że nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest. Nie miała świadomości, że minęło pół godziny od chwili, gdy poczuła, że jej stan zaczyna się zmieniać. Wydawało jej się, że robi się lekka i zaczyna unosić się w powietrzu, zrozumiała, że osiagnęła już stan maksymalnego od- prężenia. Rozpoczęła się kolejna faza: koncentracja. Przed oczami stanął jej młody przyjaciel, taki, jakim go pamiętała ze strasznych chwil spędzonych wspólnie w za- jeździe, ale trudno jej było przywołać obraz jego twarzy, była taka rozmyta. Zaraz jednak przypomniała sobie jeden z rzadkich momentów, kiedy się do niej uśmiechał, i wtedy zobaczyła także niezwykłe oczy i wszystkie rysy twarzy, włosy spadające na uszy, nieco przydługie, ale tak mu w nich było ładnie... Natanielu, Natanielu, gdzie jesteś? Odpowiedz mi, prosiła, koncentrując się tak, że całe ciało ogarnęło drżenie, a trzymany w dłoni list wydawał się ciężki jak z ołowiu. Głowa sprawiała wrażenie pustej, zamroczonej, mięśnie zwiotczały... I wtedy w korytarzu zadzwonił telefon. Och, jakże mogła postąpić tak głupio i go nie odłączyć? Powoli, ociężale, czując fizyczny ból powróciła do świata. Ogromny wysiłek poszedł na marne. Dzwonek telefonu zakłócił cały proces, więc w tej sytuacji równie dobrze mogła go odebrać. Z wielkim trudem prostując zesztywniałe ciało wstała z podłogi. Jakaś pani chciała rozmawiać z matką Ellen, dziew- czyna zanotowała zatem jej numer i odłożyła słuchawkę. Z gniewem wyciągnęła wtyczkę z kontaktu. Teraz jednak nie mogła rozpocząć całego procesu od początku, usiadła na krześle w korytarzu, drżącymi dłońmi przysłaniając twarz. Odczuwała wielki zawód, w piersi wzbierał płacz. Wybacz mi, Natanielu, wybacz, nie wiem, czy by mi się to udało, w każdym razie zaszłam dosyć daleko. Poczucie rozczarowania wzięło górę i Ellen wybuch- nęła rozpaczliwym płaczem. Łzy ciurkiem płynęły po policzkach, wiedziała, że przyczyną takiej reakcji jest w dużej mierze zmęczenie psychiczne. Eksperyment zupełnie ją wyczerpał. Upłynęła dość długa chwila, zanim zorientowała się, że nie jest sama. Ach, mój Boże, czyżbym zapomniała i o zamknięciu drzwi wejściowych? Wyciągniętą z kieszeni chusteczką osuszyła oczy i wy- tarła nos. Nareszcie łzy nie przesłaniały jej widoku. Co za wstyd zostać tak zaskoczonym! Siedzieć w przed- pokoju i zalewać się łzami! - Przepraszam - mruknęła niewyraźnie i podniosła wzrok, choć uważała, że osoba, która przy niej stała, bez względu, czy było to któreś z rodziców, czy też ktoś obcy, powinna okazać się bardziej dyskretna i po prostu odejść, a nie stać jak słup i gapić się na nią! Zobaczyła młodego mężczyznę, obcego, lecz niezwyk- le sympatycznego! Ubrany bardzo skromnie, wręcz biednie, jasnowłosy, trochę onieśmielony, ale z niebieskich oczu biło niezwykłe światło. Tak, z tych oczu promieniowała dobroć tak wielka, że Ellen znów była bliska łez. Wstała z krzesła. - Słucham? - zapytała. Z początku chłopak tylko na nią patrzył, uśmiechając się cieplo, a potem oznajmił: - Chciałbym, żebyś nie przerywała. - Co takiego? - zmieszała się Ellen. - Nie rozumiem. - Jesteś jedyną osobą, która może teraz pomóc Nata- nielowi. Proszę, spróbuj raz jeszcze do niego dotrzeć! Ellen poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. - Skąd wiesz...? Kim ty jesteś? Należał do ludzi, do których zwraca się od razu na ty, prostych, o gorącym sercu. Słowo "pan" w rozmowie z nim nie przeszłoby jej przez usta. - Nazywam się Linde-Lou - odparł miękkim, przy- jaznym głosem. - Jestem opiekunem Nataniela. On cię teraz potrzebuje, bo ja nie mogę do niego dotrzeć bezpośrednio. Tylko ty możesz go ocalić, ale pospiesz się! - Kiedy ja nie mam już siły. Nie potrafię się z nim skontaktować, jestem zbyt słaba. - Spróbuj! Wierzymy w ciebie. - "My"? Gdzieś trzasnęły drzwi. - Muszę już iść - szepnął gość. - Zrób, co w twojej mocy. Zniknął. Ellen była zbyt oszołomiona, by go zatrzymywać. Wybiegła pa schody, ale chłopaka nigdzie nie było już widać. Zdumiona wróciła do domu, starannie zamknęła drzwi na klucz i skierowała się do swego pokoju. Czyżbym naprawdę poprzednio zostawiła drzwi ot- warte? zastanawiała się. Nie mogłam chyba tego zrobić? Nie, nie warto tego roztrząsać. Lepiej nie zastanawiać się w ogóle, bo dzieją się tu naprawdę dziwne rzeczy. Skąd ten chłopak mógł wiedzieć, czym ona się zajmuje? Czyżby mimo wszystko udało jej się nawiązać kontakt z Natanie- lem, który z kolei posługując się telepatią przesłał młode- mu człowiekowi wiadomość, by się z nią porozumiał? Tak chyba właśnie musiało być. Ale to znaczy, że ten młodzieniec mieszka gdzieś w pobliżu. Jak on się nazywa? Linde-Lou? Dziwaczne imię. Opiekun Nataniela? Niezwykłe określenie. Ale i sam chłopak był niezwykły, sprawiał wrażenie, że jest uosobieniem dobroci i miłości. Zdołała się wreszcie jakoś pozbierać. Wiedziała, że stoi przed zadaniem, któremu być może jest w sta- nie sprostać. Ona, i tylko ona, mogła pomóc Na- tanielowi. Być może. Nie, nie wolno teraz wątpić! Jeśli się wierzy w to, co się robi, można sprostać nawet niemożliwemu. Mówi się, że wiara przenosi góry. Usadowiła się na dywanie jak przedtem i od samego początku rozpoczęła żmudny proces wprowadzania się w trans. Udało jej się ponownie osiągnąć stan absolutnej czarnej pustki, kiedy ciało wydaje się jak martwe. Upływały minuty. Ellen ledwie oddychała, jej świado- mość skupiła się wyłącznie na Natanielu. Nawet najdrobniejszy szmer dobiegający z głębi domu albo z zewnątrz mógł sprawić, że Ellen wypadłaby z transu i uznała, że to do niczego nie prowadzi. Wokół niej jednak panował idealny spokój, cisza tak wielka, że poczuła, iż powoli zaczyna się w niej dziać coś niezwyk- łego. Nigdy nie przypuszczała, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Wrażenie było całkiem inne niż ten wielki strach, który przeżyła w dzieciństwie i który powtórzył się w zajeździe, kiedy to zrozpaczona dusza zajmowała miejsce w jej ciele. To było coś zupełnie innego, wspaniałego, ale zarazem przerażającego. Po uptywie może trzech kwadransów zorientowała się, że znajduje się w jakimś innym miejscu. Wokół niej panował mrok i chłód, powietrze było ciężkie, duszne, przesycone zapachem ziemi. Nie była sama, towarzyszyło jej kilka osób, ale siebie nie potrafła rozpoznać. Jej myśli nie były jej myślami, nie miała świadomości, że jest młodą, beztroską dziewczyną. W jej głowie mieściło się teraz wiele mądrości, przytłaczająca wiedza o przyszłych i minionych czasach. I choć Ellen nie potrafiła w tej chwili myśleć samodzielnie, zdawała sobie sprawę, że jest kimś innym. Odczuwała pragnienie, głód, ból i odrętwiające zmęczenie. I bezradność. Mając możliwość wejrzenia w to, co ukryte, bała się. Ale to nie ona, Ellen, się bała, lecz ta druga osoba, którą teraz była. Istniało jeszcze coś, co Ellen natychmiast odsunęła od siebie, coś strasznego, o czym nie chciała wiedzieć, ale istota, która w nią weszła, wiedziała o tym aż za dużo. Umarły, a mimo wszystko nie umarły... Ścieżka w lesie. Wołanie niemego głosu. Elementy układanki stopniowo trafiały na swoje miejs- ca, choć jeszcze nie wszystkie. Nadal brakowało ich tyle, że trudno było dojrzeć pełen obraz, ale z bezładnej plątaniny faktów i słów powoli wyłaniały się zarysy. Umarły, a mimo wszystko nie umarły. Wstrząs okazał się zbyt silny dla Ellen, oeknęła się z krzykiem i wycieńczona osunęła na podłogę, nie będąc w stanie nawet ruszyć ręką. Serce waliło jej mocno, oddychała szybko, głęboko, jak po długim biegu, jakby chcąc nadrobić za cały ten czas, kiedy nie pamiętała o oddychaniu. Nigdy więcej, pomyślała. Nigdy, nigdy, nigdy więcej. O, biedny Nataniel, który musi żyć z taką świadomością! Nie myślała wcale o teraźniejszości, lecz o tym, czego ledwie skrawek zdołała dostrzec. Wyczuła, co w tej chwili najbardziej dokucza Natanie- lowi. Tak przecież kochał życie, słońce i światło! Nataniel, jej najdroższy przyjaciel. Zrozumiała, że najważniejszy jest czas. Miała go bardzo mało. Zmusiła się, by stanąć na nogi. Która może być godzina? Czy zdąży do banku? Była pełnoletnia i mogła podjąć pieniądze, latami gromadzone przez rodziców na jej koncie, którego do tej pory nie ruszała. Była to wielka suma, a ona potrzebowała teraz zaledwie jej niewielką część. Telefon na lotnisko, list do rodziców, ubranie odpowiednie na wyjazd... Parę godzin później Ellen siedziała w wieczornym samolocie do Londynu. Maleńkie miasteczko w Lake District okazało się zupełnie inne, niż Nataniel opisał je w liście. Nazwa się zgadzała, miejsce także, ale Ellen nie mogła pojąć, dlaczego wyrażał się o nim tak negatywnie. Okolica była przecież czarująca! Łagodne zbocza Foggy Hill lśniły w blasku słońca, a nad brzegiem jeziora w doli- nie zbiły się w gromadę prześliczne małe domki. Do- strzegła też zamek, otoczony bujnymi drzewami, a nad wszystkim imponującą wysokością królowało Foggy Hill. Dalej, na krańcu doliny, rozciągały się pagór- kowate wrzosowiska, niknąc na horyzoncie w błękitnej mgle. Chciałabym tu zamieszkać, pomyślała Ellen, ale zaraz przypomniała sobie, w jakiej sprawie przyjechała. Choć z trudem dało się w to uwierzyć, spokojne angielskie miasteczko skrywało straszną tajemnicę, gdzieś tutaj musiał przebywać Nataniel, któremu groziło wielkie niebezpieczeństwo. I nikt go nie szukał. Nadal odczuwała trudy podróży, choć pokonała długą drogę najszybciej jak się dało, ostatni etap taksówką z najbliższego lotniska. Natychmiast po zakwaterowaniu się w hotelu i otrzymaniu wiadomości, że Nataniel jeszcze się nie pojawił, zgłosiła się na policję. Pozwolono jej rozmawiać z samym komendantem, wysokim chudym mężczyzną, który przyglądał jej się spokojnie nieprzeniknionym wzrokiem. Z trudem przy- szło jej wyjaśnić, dlaczego przyjechała, ale jakimś cudem ją zrozumiał. Postanowiła trzymać się wersji, że większość informacji o poczynaniach Nataniela otrzymała od niego w liśeie, nie udało jej się jednak pominąć swego telepaty- cznego eksperymentu. Zdanie komendanta policji na temat jej porozumienia z Natanielem pozostało jego tajemnicą. Niewiele się odzywał. - Jestem pewna, że on potrzebuje pomocy - zakoń- czyła swą przemowę Ellen. - Trzeba go znaleźć jak najprędzej. Sądzę, że mniej więcej wiem, gdzie on jest. Komendant nareszcie przemówił, otwierał usta z tru- dem, jakby spięte były klamerkami: - Sporo się wydarzyło od czasu gdy... hm... gdy ostatnio miała pani kontakt z Natanielem Gardem. W pią- tek rano, dzień po tym, jak pan Gard zniknął, odnalazł się Ken Brown. - Co takiego? - zawołała Ellen. - Żywy? Uroczyście pokiwał głową. - Ale wycieńczony. Leży teraz w szpitalu, cały po- kryty śladami po ukłuciach igieł, dochodzi do siebie po tym, co przeżył. Nic nie potrafi powiedzieć. Wie tylko, że kiedy przed czterema tygodniami wszedł do swego pokoju, ktoś musiał się tam schować, bo na głowę narzucono mu cuchnącą szmatę. Potem już nic nie pamięta do chwili, kiedy w piątek wczesnym rankiem obudził się na tutejszym cmentarzu. Człowiek zamiatający ulicę zoba- czył, jak idzie chwiejnym krokiem. - Nie pamięta niczego, co wydarzyło się przez tak długi czas? - Nie. Bredzi tylko o przedziwnych lotach w powiet- rzu, o tym, że sam potrafi fruwać jak ptak, o przerażają- cych wizjach. Sporo fragmentów jego opowieści wskazu- je na to, że był pod działnniem jakiegoś narkotyku i miał halucynacje. - Ale jak zdołał przeżyć przez cztery tygodnie? - W zgięciu łokcia ma wyraźne ślady wskazujące na to, że odżywiano go dożylnie. Ubranie miał wilgotne, ubru- dzone ziemią, ale to może dlatego, że spędził noc na cmentarzu. - Nie byłabym tego wcale taka pewna - powiedziała Ellen. - Nataniel znajdował się w miejscu, gdzie była ziemia, chłód i mrok. Ach, czy nie możemy zacząć go szukać? - Czekam tylko na moich ludzi, niedługo tu będą. Na ciele Kena, a także w miejscu, gdzie odzyskał przytom- ność, odkryliśnty przedziwne znaki, jakieś symbole, mu- sieliśmy więc zaaresztować pana Bigby. W niemałym stopniu wpłynęła na to opinia publiczna. - Tak, tego z pewnością nie dało się uniknąć - wes- tchnęła Ellen. - Czy znaleźliście psa? - Psa? - Tak, psa Alexa. Alex wyszedł z psem na spacer i wtedy zniknął. Nataniel bardzo się niepokoił o zwierzę. - W listach, które pani przeczytała, nie było o tym ani słowa. Ach, te listy! Przetłumaczone z norweskiego na angiel- ski tak nieporadnie, że stary nauczyciel Ellen nigdy by tego nie zaakceptował. - Nie, wyczułam to podczas naszego... naszego ekspe- rymentu. To pies naprowadził go na trop. To on właśnie niemym głosem wzywał go z lasu, a jednocześnie bał się ludzi. Dlatego sygnały były tak trudne do odebrania, Nataniel początkowo nie zrozumiał, że wzywa go zwierzę. Inspektor dostał ataku kaszlu. Zgoda, Natanielowi Gardowi mogło grozić rzeczywiste niebezpieczeństwo, ale policjantowi-realiście trudno było potraktować serio całą tę parapsychologiczną gadaninę. - Dlaczego tak niepokoił się o psa? - Nie wiem, ale to właśnie wyczułam. - Rozumiem - powiedział, ale nie zabrzmiało to szczerze. - Nie, nigdzie nie widzieliśmy psa, ale faktem jest, że zbytnio się nad tym nie zastanawialiśmy. Trak- towaliśmy go jako doczepkę do Alexa. - Jaka to rasa? - Chyba seter. - Dzięki Bogu - mruknęła Ellen. - Setery potrafią zwykle dać sobie same radę. Wiem jedno, inspektorze: pies ma ogromne znaczenie. Mam nadzieję, że jeszcze żyje, jemu także coś grozi, ale nie zdołałam się zorientować, co. Czy dzisiaj jest środa? - Tak. Ellen zamyśliła się. - Ciekawa jestem, co się stanie jutro, w czwartkową noc. - Tak, rzeczywiście jest się nad czym zastanawiać. W pierwszą czwartkową noc zniknął Ken. W drugą Alex, no i pies. W trzecią Liz. W czwartą Nataniel Gard, ale za to odnalazł się Ken. Co to za sztuczki? - Z pewnością nie planowano udziału Nataniela w ca- łej tej sprawie. Wplątał się w nią przypadkowo, dlatego właśnie się boję. Na posterunek przybyli dwaj policjanci. Kilka minut później cała czwórka kierowała się już ku dworowi i domowi pana Bigby. - Czy pani naprawdę ma jakiś pomysł? - spy- tał Ellen inspektor, kiedy już siedzieli w samocho- dzie. - Tak, chyba tak - odparła. - Ale najpierw muszę przyjrzeć się okolicy. Ta mała ścieżka... - Sądzi pani, że Nataniel Gard poszedł tamtędy? - Ale chyba nie bardzo daleko, nie jestem pewna. Podczas tego... tego eksperymentu z przekazywaniem myśli wyczułam coś, co wskazywałoby na to, że on jest zamknięty w tej stacji pomp. - W stacji pomp? W jakiej znów stacji pomp? - zdziwi- li się policjanci. Jechali dalej w milczeniu. Ellen siedziała jak na szpilkach, dręczona lękiem i niecierpliwością. Dom pa- na Bigby wyglądał dokładnie tak, jak opisywał go Nataniel. Wprost zakłócał wiejską sielankę. Owszem, otoczaki są materiałem odpowiednim dla budownictwa wiejskiego, ale cały pomysł architektoniczny był nie na miejscu. Samochód zwolnił. - To ta ścieżka, prawda? - spytał kierowca. Ellen wyjrzała prze okno, zobaczyła budkę transfor- matora z żółtawego betonu. - Tak, to tutaj. Trzasnęły drzwi samochodu. Wszyscy powoli ruszyli ścieżką w górę. Trawa była tu wysoka i miękka, wśród drżących osik rosły bez planu nieduże krzewy. Ellen przystanęła. - Tam jest ta stacja pomp niepomp - wskazała i zboczyła ze ścieżki. - Wielkie nieba! - mruknął jeden z policjantów. Inspektor nie odezwał się ani słowem, posłał tylko Ellen wymowne spojrzenie. Podeszli bliżej, Ellen szła jako pierwsza, policjanci kroczyli za nią jakby niechętnie. Ogrodzony budyneczek z kamienia leżał zagłębiony w ziemi, dostęp do niego był możliwy tylko od jednej strony. Niezwykle piękne ogrodzenie jak na stację pomp, pomyślała Ellen. Jest nawet maleńka żelazna furtka. Otworzyła ją i poszła dalej. - Proszę się zatrzymać! - zawołał inspektor. - W tra- wie pełno jest śladów. Ostatnio musiał tu panować podejrzanie duży ruch, a od wielu lat nie było ku temu żadnych powodów. - Zobaczcie tutaj - wskazał policjant stojący jeszcze przed furtką. - Przygnieciona trawa. Leżało tu jakieś zwierzę. Popatrzyli na siebie. Wszyscy myśleli o tym samym stworzeniu. - Idziemy? - spytał inspektor stłumionym głosem. Ellen obróciła się w stronę wejścia do budynku. Dwa zarośnięte trawą schodki prowadziły w dół do ciężkich drzwi w kamiennym obramowaniu, zaopatrzonych w so- lidną kłódkę. Nad drzwiami widniała nieduża metalowa płytka z jakimś napisem. Ellen pochyliła się i zmrużyła oczy, by odczytać litery wyryte w lśniącym w słońcu brązie. The family of Fry. Rest in peace. Stali przed grobowcem rodziny Fry. ROZDZIAŁ VIII Osłupiała Ellen wpatrywała się we wrota grobowca. Przypomniała sobie młodego człowieka, który tak nie- spodziewanie ją odwiedził. Linde-Lou. Smutek, żal w je- go miłych, tchnących dobrocią oczach... "Pomóż mojemu podopiecznemu", mówił jego wzrok. "Jestem odpowie- dzialny za Nataniela, a nie mogę do niego dotrzeć. Tylko ty możesz tego dokonać. Proszę, spróbuj go uratować!" Ellen żałowała teraz, że nie zaofiarowała ubogiemu chłopakowi pieniędzy na pokrycie kosztów podróży, aby mógł przyjechać tu razem z nią. Na pewno uspokoiłoby go to i ucieszyło. Inspektor zwrócił się do jednego z policjantów: - Masterson, jedź do dworu, sprowadź państwa Fry! - Chce pan otrzymać od nich pozwolenie, sir? - Nie ma na to czasu - ostrym głosem powiedział inspektor. - Zaginęło troje ludzi i pies, a ja sam zaczynam stawać się zwolennikiem spirytyzmu! Ellen nawet nie próbowała wyjaśniać, że zdolności Nataniela nie mają nic wspólnego ze spirytyzmem. Niecier- pliwie przestępowała z nogi na nogę, kiedy funkcjonariusz odchodził z westchnieniem - chciał być przy otwieraniu grobowca - a pozostali dwaj zabrali się za rozbijanie kłódki ostrym kamieniem. Zamek okazał się bardzo solidny. Ellen czuła, że ze strachu oblewa ją zimny pot. Co będzie, jeśli przyszli za późno? A jeśli ten trop okaże się fałszywy? Może jej kontakt z Natanielem był tylko wytworem jej wyobraźni albo autosugestii? Nareszcie zamek puścił. Inspektor niemal go wyrwał i odciągnął przytrzymującą sztabę. Zazgrzytały zawiasy i drzwi do grobowca stanęły otworem. Buchnął nieprzyjemny odór. Ellen odwróciła głowę, by zaczerpnąć świeżego powietrza, rozpoznała zapach, który wyczuła podczas eksperymentu: chłodna, duszna woń ziemi, zmieszana z zapachem człowieka, z zapachem życia i śmierci... Och, nie, nie śmierci, byle nie Nataniel! W środku panował gęsty mrok, światło słońca rozjaś- niało jedynie samo wejście, rysując na ziemi niewielki czworokąt. Policjant towarzyszący inspektorowi zapalił kieszonkową latarkę i z ociąganiem wszedł do środka. Ellen zacisnęła powieki i jak dziecko zakryła dłońmi uszy, nie chciała słuchać ich komentarzy. - Wielkie nieba! - westchnął policjant. - Wielkie nieba! Dziewczyna niechętnie odsłoniła uszy i otworzyła oczy, z wahaniem przekroczyła próg i weszła do niedużej krypty. Kiedy wzrok już przyzwyczaił się do ciemności, okazało się, że grobowiec nie jest wcale taki mały. W głębi krypty Ellen dostrzegła trumny, stare i nowsze, pousta- wiane w niszach lub spoczywające na cokołach. Gdy padł na nie snop światła latarki, na jednej odczytała rok I795, na innej 1920. Uwagę mężczyzn przykuły jednak wcale nie trumny, lecz dwa łóżka polowe rozstawione na środku. Jedno było puste, na drugim zaś spoczywała dziewczyna, pogrążona w głębokim śnie, śpiączce lub... Nie, Ellen miała nadzieję, że dziewczyna jeszcze żyje. Gumowy wężyk łączył jej ramię z zawieszonym na statywie szklanym pojemnikiem - najwyraźniej podawano jej dożylnie glukozę albo inny rodzaj płynnego pożywienia. - Liz Thompson? - szeptem spytała Ellen. - Tak. Musimy ją stąd zabrać, ale nie mam odwagi ruszyć tej igły, którą w nią wbili. - A tamci? Nataniel i Alex? I pies? - nerwowo pytała Ellen. Światło latarki jeszcze raz omiotło wnętrze i wydobyło z mroku leżące w kącie ciało człowieka ze związanymi rękami i nogami. - Nataniel! - jęknęła Ellen i padła na kolana. - Och, Natanielu, co oni ci zrobili? - Wynieśmy go, prędko! - zarządził inspektor. Nataniela ułożono na trawie, rozcięto więzy. W tej samej chwili nadjechał samochód z dworu, na ścieżce zaroiło się od ludzi. - Co to ma znaczyć? - wrzasnął poczerwieniały na twarzy z gniewu dziedzic. - Kto ośmielił się zakłócić spokój zmarłym? Co na miłość boską robi tu ten człowiek? Inspektor zwięźle przedstawił mu sytuację. Pani Fry uderzyła w krzyk: - Alex! Czy znaleźliście Alexa? - Jeszcze nie - odparł inspektor. - Najpierw musimy zająć się Norwegiem, jego stan wydaje się poważny. Przez tyle dni bez jedzenia i bez wody, w dodatku w takim zimnie. Dziewczynę przynajmniej opatulono wełnianymi kocami. Masterson przyglądał się leżącemu bez życia Natanielo- wi. - O ile dobrze rozumiem, to on miał umrzeć. Ellen, która wraz z drugim policjantem klęczała przy Natanielu, podniosła na Mastersona zrozpaczony wzrok. - Ale jeszcze żyje! Prawdopodobnie wyłącznie dzięki woli przetrwania. Jego siła psychiczna jest naprawdę ogromna, wiem o tym. Boję się tylko o jego płuca, tam w środku było tak okropnie zimno, tak zimno... Inspektor przerwał jej potok słów. - Masterson, sprowadź natychmiast lekarza i am- bulans. Sami nie zdołamy wyciągnąć stamtąd Liz. Masterson odszedł, trochę zły, że znowu odsyłają go z miejsca wydarzeń. Nataniel był blady i wycieńczony, wyraziste rysy jego twarzy wyostrzyły się teraz wprost przerażająco. Ciemne rzęsy na tle kredowobiałych policzków wydawały się niemal całkiem czarne. Oddychał nieprawdopodobnie wolno - Ellen przypuszczała, że sam wyregulował od- dech, by spowolnić funkcje organizmu. Utwierdziła się w tym, wsłuchując się w rytm pulsu chłopaka. Uderzenia następowały po sobie niezwykle powoli, chwilami sądziła, że kolejne już nie nastąpi. Najwidoczniej nie tylko ona słyszała o jodze... Zaczęła rozcierać mu dłonie, by choć trochę go rozgrzać. Wstrząśnięci właściciele grobowca stali bezrad- ni, niczego nie rozumiejąc. Elien patrzyła na nich z rozpa- czą. Starała się omijać wzrokiem Maureen, która była eteryczną blondynką i dlatego podobała się Natanielowi... - Czy nikt nie ma przy sobie piersiówki? Przydałoby mu się coś mocniejszego. Fry, zapalony myśliwy, ocknął się i sięgnął do tylnej kieszeni. - Oczywiście, oczywiście - wyjąkał, drżącymi rękami usiłując odkręcić korek. - Proszę. To whisky. Policjant wziął od niego płaską butelkę i wlał kilka kropli do ust Natanielowi, który musiał je przełknąć. Zachłysnął się, więc go posadzono, ale najważniejsze, że się ocknął. Kiedy już się wykaszlał, kilka razy odetchnął głęboko i popatrzył na nich oszołomiony, oślepiony nagłym blaskiem słońca. - Ellen? - spytał z niedowierzaniem. - Gdzie ja jestem? Ellen załkała, czując ogromną ulgę. - Och, Natanielu, udało mi się nawiązać z tobą kontakt, zrozumiałam, że grozi ci niebezpieczeństwo, przyjechałam tu więc jak najprędzej. Niech Bóg błogo- sławi twoje zdolności! Natanieł skrzywił się raczej niż uśmiechnął. - Gdyby nie one, nie znalazłbym się w tej sytuacji. Wyczułem jednak, że mnie poszukujesz. Pomyśleć tylko, że jesteś taka silna, Ellen! Wiesz, to otwiera przed nami niesamowite możliwości! - Dobrze, ale bardzo bym się cieszyła, gdybym na przyszłość mogła uniknąć podobnych eksperymentów. Wejrzenie w świat twoich myśli było... Ale, Natanielu, nie mówmy o głupstwach. Opowiedz, co się stało! Nataniel rozpoznał inspektora i przeszedł na angielski: - To znaczy, że już wszystko wyjaśniliście? - Nie wyjaśniliśmy absolutnie niczego - odparł in- spektor. - Po prostu odnaleźliśmy was i bardzo się z tego cieszymy. Z szaloną prędkością nadjechał ambulans i samochód lekarza, Liz przeniesiono do karetki. Nataniel kategorycz- nie sprzeciwił się odwiezieniu go do szpitala. Stwierdził, że później zajmie się sobą, na razie wystarczy mu tylko szklanka mleka. - Któż nosi przy sobie mleko? - roześmiał się doktor, który odesławszy Liz do szpitala został z nimi. - Ale dostaniesz ode mnie coś na wzmocnienie. Po niedługiej chwili Nataniel doszedł do siebie na tyle, że mógł sam usiąść, opierając się plecami o ścianę grobowca. - Gdzie jest chłopiec? Ken? - zapytał. - Bezpieczny, w szpitalu. - A pies? - Nie widzieliśmy go. Ale co z Alexem? Nataniel jednak bardziej niepokoił się o psa. - Znajdźcie go! On potrzebuje pomocy. - Natanielu, gdzie jest Alex? - ostro zapytała Ellen. - Musiał tu być, bo pies warował pod grobowcem. - Pies wcale nie poszedł za Alexem - odparł Nataniel zmęczony. - Nie opuszczał Kena. - Kena? Ale przecież to pies Alexa! - To bardzo mądre stworzenie. Towarzyszy temu, kto naprawdę kocha zwierzęta. Kiedy Maureen miała lekcje jazdy konnej, Ken zwykle się nim zajmował. - Ale przecież Alex i pies bardzo się ze sobą przyjaźnili - zaprotestowała pani Fry. - Owszem, Alex tak - wymamrotał Nataniel z za- mkniętymi oczami. - Ale to było dawno temu... - Ken zniknął wcześniej niż Alex - wtrącił inspektor. Nataniel tylko się uśmiechnął. Wyglądał na całkiem wycieńczonego, ale czegóż innego można było się spo- dziewać? - No, musimy wracać do domu - oznajmił pan Fry. - Oczekujemy wizyty ciotki Alexa, może się tu zjawić w każdej chwili. Nataniel otworzył oczy. - Czy ona chce zobaczyć się z Alexem? Z ust państwa Fry wydobył się jednogłośny okrzyk. Inspektora ogarnęła irytacja. - Co to ma właściwie znaczyć? - Nie pozwólcie im odejść - szepnął Nataniel ostat- kiem sił i jakby znów zapadł w sen. Wszyscy czekali w napięciu. Policjanci uciszyli protes- ty państwa Fry. - Ellen - odezwał się wreszcie Nataniel. - Pamiętasz, co ci pisałem o "umarłym, a mimo wszystko nie umarłym"? - Tak. Chodziło o Alexa, prawda? - Właśnie. Kiedy trzymałem w ręku jedną z należą- cych do niego rzeczy, zabawkę z czasów dzieciństwa, wyczuwałem wibracje śmierci. Ale kiedy dotykałem skarpetki, którą niedawno nosił, czułem, że on żyje. - Ależ to się przecież nie zgadza - zdziwił się inspek- tor. - Powinno być odwrotnie! Nie mógł przecież powstać z martwych? Czy on żyje, czy nie? Teraz żądam odpowiedzi. Nataniel westchnął udręczony. - Alex nie żyje. Nie żyje od pięciu lat. - Co takiego? - spytał inspektor z niedowierzaniem. - Ależ ja go widziałem na własne oczy, i to całkiem niedawno. W ciągu ostatnich lat widywałem go kilkakrot- nie. Nawet z nim rozmawiałem. - Nie, wcale tak nie było. Widział pan Maureen, przebraną za Alexa. Maureen, która w rzeczywistości ma krótkie ciemne włosy, ale skrywa je pod jasną peruką. Kiedy występuje jako Alex, wypycha policzki, dokleja brwi i zakłada okulary. Ale dłużej to już niemożliwe, Maureen bowiem staje się dojrzałą kobietą. Dobre lata minęły, Fry. Skończyły się dochody z dziedzictwa Alexa. Jego ciotka natychmiast rozpoznałaby Maureen. Maureen cofnęła się, gdy padł na nią wzrok wszystkich obecnych. Nie, nikt już nie mógłby wziąć jej za chłopca, nie z takimi kształtami. Nic dziwnego, że "Alex" śmiertelnie bał się dziewcząt, pomyślała Ellen. I że Maureen nosiła tylko dziewczęce stroje, podkreślając kontrast między dwiema rolami, jakie grała. - Nietrudno było powiedzieć, że Alex przebywa za granicą albo leży w domu chory - mówił Nataniel. - Widywało go niewiele osób, Maureen nieczęsto więc musiała się przebierać za swego kuzyna. Jak to było, doktorze, czy pan miał ostatnio do czynienia z Alexem? - Nie, zerwali kontakt ze mną przed pięcioma laty. Powiedzieli, że znaleźli specjalistę. Poza tym pani Fry, zanim wyszła za mąż, pracowała jako pielęgniarka, mieli więc zawsze pomoc w domu. Ellen nie wytrzymała: - Rozumiem, że Alex zmarł naturalną śmiercią, ale co z nim zrobili, kiedy umarł? Gdzie jest jego ciało? Wzrok Nataniela jakby się zmącił. - On jest gdzieś blisko nas, ale dokładnic nie wiem gdzie. Czy ktoś może mi pomóc? Czuję w nogach taką dziwną słabość. Chętne dłonie pośpieszyły mu z pomocą, podtrzymując wprowadziły do krypty. W grobowcu zrobiło się ciasno. Państwo Fry usiłowali się wycofać, ale policjanci zmusili ich, by weszli do środka. Wewnątrz Nataniel na chwulę stanął nieruchomo. Na jego twarzy odmalował sdę dobrze już znany Ellen wyraz, który zawsze budził jej przerażenie. Wiedziała, że teraz Nataniel szuka. - Tutaj - oznajmił wscszcie, wskazując na jedną z wielkich trumien, zawierających prochy przodków rodu Fry. Ellen wyszła. Nie miała już sił na nic więcej. Usiadła na trawie. Wszyscy opuścili już grobowiec. Rodzinę Fry wyprowadzili stamtąd policjanci. Nikt nie odezwał się ani słowem, ale twarze niektórych wyraźnie pozieleniały. Inspektor głośno wytarł nos. Pani Fry płakała, ale raczej nie nad Alexem. Ellen popatrzyła na bladą, ściągniętą twarz Nataniela. Próbował się uśmiechnąć, ale bez powodzenia. Szli ścieżką, gdy Nantaniel nagle się zatrzymał. - Cicho! Poczckajcie! W tym momencie zebrani skłonni już byli uwierzyć, że Nataniel potrafi wszystko, usłuchali więc bez najmniej- szego sprzeciwu. - Szkoda, że nie ma z nami Kena - szepnął. - Pies? - spytała Ellen. - Tak. Jest bardzo blisko, ale boi się podejść. - Czy nikt z rodziny Fry... - zaczął inspektor. Nataniel potrząsnął głową. - On się ich śmiertelnie boi. Jak ma na imię? - Boy - odparł pan Fry z niechęcią. - Idźcie przodem - polecił Nataniel. - Może teraz, kiedy wiem, że to pies mnie wzywa, pójdzie mi łatwiej. Już wcześniej mnie wołał, ale był zbyt wystraszony, a ja nie mogłem zrozumieć, kto czy co to jest. Ruszyli naprzód i zatrzymali się przy samochodach. Państwu Fry nakazano wsiąść do jednego z nich. Usłyszeli łagodny, wabiący głos Nataniela, a w chwilę później z lasu wypełzło wylęknione, zabiedzone stworzenie i położyło się przy nim na grzbiecie. Nataniel przyjaźnie przemawiał do pieska, głaszcząc go, i zwierzę wkrótce poczuło się bezpieczniej. Nataniel wziął je na ręce i zaniósł do samochodu doktora. Dwie wycieńczone istoty, ledwie trzymające się na nogach... - Czy możliwe, by został w szpitalu, przy Kenie? - spytał Nataniel. Głos lekarza zabrzmiał niezwykle stanowczo, gdy odparł: - Myślę, że możcmy zrobić wyjątek. - Pojedziemy teraz na posterunek - zdecydował in- spektor. - Chcę usłyszeć wszystkie wyjaśnienia. Panie Gard, należy się solidny obiad i panu, i psu. Nataniel stał przy samochodzie obok Ellen, czekali na zajęcie miejsca. Odwrócił się do dziewczyny i z udawaną desperacją w głosie i spojrzeniu szepnął: - Muszę do toalety! - Jasne! - roześmiała się uszczęśliwiona tym, że zwierzył się tylko jej. - Dzięki Bogu, że jesteś taki ludzki! Wiesz, Batman i inni bohaterowie nie mają takich potrzeb. - Batman nie może zdjąć spodni - z błyskiem w oku odpowiedział Nataniel. Kiedy Nataniel był już rozgrzany, najedzony, wykąpa- ny i wzmocniony zastrzykami z witamin, usiedli całą grupą w pokoju inspektora. Liz leżała w szpitalu nadal pogrążona w głębokim śnie, wszystko jednak wskazywało na to, że wkrótce się obudzi i tak jak Ken niczego nie będzie pamiętała. Ustalono, że ani Ken, ani Liz nigdy się nie dowiedzą, gdzie przebywali przez ten czas, powie się im jedynie, że byli więzieni na dworze. Rodzina Fry siedziała w areszcie, pan Bigby wrócił do swego pałacu ze szkła i stali, a pies rozsiewał zarazki w szpitalnym pokoju Kena. Chłopiec nie posiadał się z radości, że ma Boya przy sobie i z tego powodu nadspodziewanie szybko powracał do zdrowia. - Dlaczego? - zachodził w głowę inspektor. - Dlacze- go dwoje innych dzieci? - Oczywiście po to, by ukryć prawdziwe przestępst- wo, oszustwo z Alexem. Znaleźli się w potrzasku. Alex musiał w jakiś sposób "umrzeć", ale nie mogli przecież pokazać ciała biedaka, które... leżało w jednej trumnie razem z dawno zmarłym... Nataniel urwał i pochylił głowę. Wspomnienie było takie przykre. - Czy nie mogli zrobić tego tak, żeby tylko on zniknął? Wiele dzieci ginie i nigdy nie zostają odnalezione - powie- działa Ellen. - Oczywiście, ale wówczas postawiono by im zarzut, że nie dość troskliwie zajmowali się Alexem, a do tego nie mogli dopuścić. Wynika to z cech charakteru całej rodziny Fry. Są chciwi, bezwzględni i wszędzie robią sobie wrogów. Czy ktoś z was słyszał, by kiedykolwiek wyrazili się o kimś dobrze? Zwłaszcza Maureen jest agresywna i mściwa, nie pozwala, by ktokolwiek nadepnął jej na odcisk. - Pisałeś, zdaje mi się, że jest łagodna i miła - nie mogła się powstrzymać Ellen. Nataniel popatrzył na nią i z lekkim uśmiechem pokręcił głową. Czyżby dosłyszał w jej głosie ton zazdro- ści? Na moment jednak poczuła jego dłoń ściskającą ją za ramię w uspokajającym, poufałym geście, mówiącym "ty i ja", który sprawił jej wiele radości. - To prawda, właściciel dworu i Bigby toczyli wieczny spór - przypomniał jeden z policjantów, który najwidocz- niej zaczął dostrzegać logiczne powiązania w całej tej sprawie. - Właśnie. W Bigby'ego, z uwagi na jego czarnoksięs- kie zapędy, nietrudno było uderzyć. Państwo Fry po- stanowili jednym strzałem położyć dwie kaczki i przy okazji zarobić na jeszcze kilka ładnych lat życia w luksusie. Gdyby Bigby'ego zaczęto podejrzewać o porywanie dzieci i wykorzystywanie w jakiś straszny sposób w magi- cznych praktykach, największy wróg dziedzica zostałby wyeliminowany. Gdyby na przykład w trzy kolejne czwartki znikało jedno dziecko, nikt nie powziąłby podejrzeń, że jedno z nich wyróżnia się czymś niezwyk- łym. Istotne było wybranie odpowiednich dzieci. Liz odbiła chłopca Maureen, a wszyscy wiemy, jakim upoko- rzeniem może to być dla młodej dziewczyny. A Ken i Maureen nie cierpieli się nawzajem, Ken jej nienawidził za to, że okrutnie traktowała zwierzęta, przede wszystkim psa Boya, źle odnosiła się też da koni. Sama przyznała, że kiedyś w szkółce jeździeckiej przywołał ją do porządku. Nataniel otarł twarz dłońmi, wyraźnie ciągle jeszcze nie odzyskał formy. Ellen nie spuszczała z niego wzroku, ale on nie patrzył w jej stronę, pochłonięty opowiadaniem. - Starannie wszystko zaplanowali - podjął. - Naj- pierw porwali Kena, "tego zarozumiałego smarkacza", jak nazywała go Maureen. Ich celem nie było nigdy wyrządzenie krzywdy żadnemu z dzieci, chcieli je tylko wypożyczyć. Kena, głęboko uśpionego, umieszczono w krypcie... - Poczekaj chwilę - poprosiła Ellen. - Jak sobie radzili z dożylnym kamieniem i narkotycznymi zastrzy- kami? Uf, jej angielski, gdy przychodziło do bardzdiej facho- wych terminów, okazywał się taki marny! - Pani Fry jest przecież dyplomowaną pielęgniarką - wyjaśnił inspektor. Znów zaczął mówić Nataniel: - Narkotyki były niezbędne, aby dzieci opoeiadały później o czarodziejskiej podróży w przestworzach i in- nych dziwacznych wizjach. - Ależ to mogło wyrządzić im krzywdę - uniósł się Masterson. - Mogli się przecież uzależnić od narkotyku. - Nie - zaprzeczył lekarz. - To była tylko prosta mieszanka rozmaitych ziół, takich, jakimi kiedyś w daw- nych czasach posługiwały się czarownice, lub ich niegroź- nych zamienników. Dawka też nie była specjalnie silna. Ironią losu można nazwać to, że właśnie pan Bigby podał im przepis na tę mieszankę w czasie, bardzo zresztą krótkim, kiedy między sąsiadami panowały stosunki przyjacielskie. - Tak, tak - mruknął Nataniel. - No cóź, w na- stępny czwartek zniknąć miał "Alex". Oczywiście Maureen tylko zamknęła psa w grobowcu, a sama wróciła do domu. Pies miał istotne znaczenie, planowa- no wykorzystać go później. Następnego dnia jednak, kiedy przyszli go nakarmić, wymknął się i nie zdołali zwabić go z powrotem. W trzeci czwartek napadli Liz, wracającą do domu z potańcówki, i ułożyli ją na polowym łóżku sąsaadującym z łóżkiem Kena. Jak zaplanawano, nieudolne symbole - kość kurczęcia z kawałeczkami skóry - naprowadziły myśli mieszkań- ców miasteczka na tajemne stowarzyszenie i pana Bigby. W następny czwartek postanowili spreparować naj- ważniejszy dowód przeciwko Bigby'emu. Podczas sabatu zaaranżowanego gdzieś w okolicy pies miał zostać złożo- ny w ofierze i odnaleziony następnego dnia. Nie wiem, jak państwo Fry wyobrażali sobie taką czarną mszę, ale podejrzewam, że i tym razem byłoby to coś bardzo odległego od profesjonalizmu. Nic jednak się nie udawa- ło. Nie mogli złapać psa, uciekał, gdy tylko się zbliżali. Kiedy nie czuwał pod kryptą, w której leżał jego jedyny przyyaciel Ken, krążył po lesie. A potem zjawiłem się ja i napędziłem im strachu. Nie wiedzieli, kim jestem, nie bardzo wierzyli w maje zdolności jasnowidza, ale podczas odwiedzin we dworze nie zachowałem należytej ostrożno- ści i powiedziałem im o "umarłym, a mimo wszystko nie umarłym"... - No właśnie - pokiwał głową inspektor. - Czuł pan ciemność, pustkę i wuibracje śmierci, kiedy trzymał pan w ręku starą zabawkę Alexa. Ale skarpetka, którą nosił niedawno... W rzeczywistości należała do Maure- en, prawda? - Tak właśnie było. Dlatego też miałem wrażenie, że jest o jedno dziecko za dużo. Tak naprawdę było czterech właścicieli przedmiotów, które mi dano, abym skontak- tował się z trojgiem dzieci. - A propos kontaktu... - przerwala mu Ellen. - Pisałeś, że jedno być może nie żyje, oczywiście chodziło tu o Alexa, drugie leżało pogrążone w śpiącz- ce, to musiał być Ken, bo z trzecim nie udało ci się nawiązać absolutnie żadnego kontaktu, a to nie mógł być nikt inny niż kompletnie pozbawiona fantazazji, nudna Liz. Nataniel uśmiechnął się. - Ona właśnie należy do rodzaju ludzi całkowicie pozbawionych zdolności pozazmysłowych. Nie da się ich wprowadzić w trans hipnotyczny ani wywrzeć wpływu w żaden inny sposób. - Czy ty posługugusz się hipnozą? - Nie, nigdy. Nie wiem nawet, czy to potrafię, jakoś nie miałem ochoty próbawać. Cisza, jaka zapadła w pokoju, świadczyła aż nadto wymownie, że zdaniem wszystkich zebranych poradziłby sobie z tym bez trudu. A Ellen zmarszczyła czoło. Przypomniała sobie, jak nad rzeką koło starego zajazdu zmusił ją, by opowiedziała mu o swym przeżyciu z dzie- ciństwa. Jak zakręciło jej się w głowie, gdy na nią spojrzał, jak miękko, monutonnie brzmiał jego głos. Może z jego strony było to podświadome działanie, ale jeśli to nie hipnoza, to co to mogło być? Nataniel znów zaczął mówić. Kiedy odwiedziłem pana Bigby, natychmiast się zorientowałem, że nie ma on nic wspólnego z kidnapin- giem, ale chciałem spotkać pozostałych członków taj- nego stowarzyszenia. Gdy opuszczałem jego dom, zoba- czyłem wychodzącego z lasu pana Fry ze strzelbą na ramieniu. Próbował zastrzelić psa, ale nie zdołał go odnaleźć. Musieli porzucić plany o złożeniu psa w ofie- rze i zamiast tego skoncentrować się na mnie. Tym razem mieli więcej szczęścia. Przeczytałem list, który napisałem do Ellen, i wszystko zaczęło mi się układać w całość: lęk przed wizytą ciotki, wrogość w stosunku do osób zamieszanych w sprawę, podobieństwo miedzy Maureen i Alexem. Ponieważ wiedziałem, że w okoli- cach ścieźki kryje się coś osobliwego, wróciłem tam, by przyjrzeć się stacji pomp, której pani Thompson nie zdążyła mi opisać. Powiedziała tylko: "To nie jest stacja pomp, naprawdę nie zorientował się pan, co to jest?", kiedy zadzwonił telefon. Wcześniej niezbyt dokładnie przyjrzałem się budowli, skupiałem się bowiem na do- cierających do mnie sygnałach, których nie mogłem rozszyfrować. Teraz się nad tym zastanowiłem i po- stanowiłem przyjrzeć się jej jeszcze raz przed udaniem się na spotkanie z magami i czarownicami. Byli tam także państwo Fry, by przygotować powrót Kena. Od samego początku bowiem planowali prze- trzymanie dzieci tylko przez jakiś czas i uwalnienie ich w kolejną czwartkową nac z głowami pełnymi czarodziej- skich wizji. Liz miała zostać wypuszczona jutro rano. Alex jednak nigdy nie miał się odnaleźć, Ciało chłopca leżało zamknięte w trumnie, nikomu nie przyszłoby do głowy by go tam szukać. Jego zniknięcie miało pozostać zagad- ką, której rozwiązanie znali tylko pan Bigby i jego sprzysiężeni. - Aha - powiedział inspektor. - A to by oznaczało, że opiekunowie Alexa jeszcze przez kilka lat zarabialiby niezłe grosze, zawiadując jego majątkiem. Bo przecież upływa dużo czasu, zanim osobę zaginioną uzna się za zmarłą. - Właśnie. Ale posłuchajcie, co było później... Kiedy przyszedłem do krypty, państwo Fry się ukryli. Zorien- towałem się właśnie, jakim celom służy budynek, kiedy zaatakowali mnie od tyłu. Nie sprawdzili nawet, czy jeszcze żyję, związali mnie tylko i zostawili. Żebym umarł. Ellen jęknęła. - Że też nie zorientowałeś się, że są w pobliżu - zdziwił się Masterson. - Wyczułem, że coś jest nie w porządku - odparł Nataniel. - Ale skoncentrowałem się na grobawcu, na tym, co może kryć się za drzwiami. Przez następne dni starałem się zachować przytomność. Słyszałem, jak za- glądają do Liz. Wyczuwałem także bliskość Alexa, ale wśród tak wielu zmarłych... Raz usłyszałem psa pisz- czącego pod drzwiami, nawiązałem z nim kontakt, myślą oczywiście. Dlatego tak chęinie dzisiaj przybiegł. Ale sił mi ubywało i kiedy już zaczynałem tracić świadomość, usłyszałem wołanie Ellen. Próbowałem odpoeiedzieć, ale bałem się, że to się nie uda. Taki byłem słaby, uderzenie w głowę bardzo mi zaszkodziło. - Phi! - parsknął doktor. - Nigdy jeszcze nie spot- kałem osoby, która zachowałaby taką kondycję po sześciu dniach całkowitego postu. W dodatku bez wody! Jak ci się to udało? - To tylko kwestia zwolnienia rytmu organizmu - wyjaśnił Nataniel. - Tylko! - wykrzyknął doktor. - Wiem, że jogowie i fakirzy to potrafią, ale... No cóż, właściwie to dość oczywiste, że i ty to umiesz. - Czy nadal chciałbyś spotkać się z członkami tajem- nego sprzysiężenia? - spytał inspektor. - Nie, to głupota - oświadczył Nataniel. - Oni się bawią w gry towarzyskie. - Myślę, że nieźle się wystraszyli i zrezygnują z całej tej działalności. - Tak, Bigby powiedział, że nie ma zamiaru brać w tym udziału. - A bez niego cały pomysł legnie w gruzach - pokiwał głową inspektor. - Dzięki Bogu! Wszyscy widzieli, jak bardzo zmęczony jest Nataniel, rozeszli się więc, przyrzekając, że nie będą w przyszłości nadużywać jego nazwiska. Nie życzył sobie rozgłosu, nie chciał, by dodatkawo obciążały go błahe kłopoty innych ludzi i zwariowane prośby o wróżby na przyszłość. Gotów był pomóc tyłko w sprawach, gdy chodziło o życie lub zdrowie psychiczne. Poza tym, dodał w zamyśleniu, czeka go prywatne zadanie, trudne, nadludzkie zadanie, na które musi zebrać siły... Zebrani papatrzyli na niego ze zdumieniem, ale Nata- niel zagłębił się w swój własny świat i zapomniał, że nie jest sam. Tajemnicze zadanie, o którym Nataniel tak często wspominał, rozpalało coraz bardziej ciekawość Ellen. Wydawało się jednak, że przed nikim nie chce zdradzić żadnych szczegółów, nawet przed nią. No, zaczyna popadać w nieskromność, stawia wyma- gania i wyobraża sobie nie wiadomo co. Dlaczego akurat ona miałaby cieszyć się szczególnymi przywilejami? Ale czy nie właśnie z tego powodu odczuwała taką dumę? Dlatego, że Nataniel wybrał ją na swoją powier- nicę, na najlepszego przyjaciela? Dlatego czuła się trosze- czkę urażona jego powściągliwością, jeśli chodziło o stoją- ce przed nim wielkie zadanie. Nie miała pojęcia, jak wiele musiałby jej wyjaśnić, zanim mógłby w ogóle zacząć o tym mówić. Ellen i Nataniel wrócili do hotelu. Ellen bardzo się cieszyła, że wszystko tak dobrze się skończyło, i właściwie dawno już pogodziła się z faktem, że Nataniel coś przed nią ukrywa. Cieszyła się także na wspólny powrót do domu samolotem następnego dnia i rozumiała, że jest zbyt zmęczo- ny, by jeszcze chwilę z nią porozmawiać, ale mimo to... Kiedy rozstawali się w hotelowym westybulu, ogar- nęło ją przykre, niczym nieuzasadnione uczucie wewnęt- rznej pustki. ROZDZIAŁ IX Ellen akurat ułożyła się w łóżku, kiedy zadzwonił hotelowy telefon. W słuchawce rozległ się głos Nataniela, tak zmieniony, że Ellen wystraszyła się nie na żarty. - Ellen? Czy możesz do mnie przyjść? Do mojego pokoju, jak najprędzej! - Oczywiście! Daj mi tylko dwie minuty na ubranie! Czego mógł od niej chcieć, co miała na siebie założyć, jak wyglądała? Właśnie wzięła prysznic, była więc czysta, ale instynktownie wyczuwała, że jej wygląd w tym momencie nie ma znaczenia. W głosie Nataniela brzmiały zbyt poważne tony.. Kiedy onieśmielona weszła do jego pokoju, zabaczyła go leżącego na łóżku i wstrząsanego dreszczami. Wy- chudzona twarz była ściągnięta, pod oczami kładły się sine cienie, ciemne włosy lepiły się do spoconego czoła. - Och, mój drogi! - zawołała Ellen wystraszona. - Co ty zrobiłeś, co się stało? - Nic, ja... Jak to często się zdarza z ludźmi, którzy bardzo się o kogoś boją, Ellen zaczęła od wyrzutów: - Powinieneś się zgodzić, żeby zabrali cię do szpitala, ty uparciuchu! Mogłeś nabawić się zapalenia płuc albo wstrząsu mózgu, albo... - To nic takiego - przerwał jej zniecierpliwiony. - To tylko reakcja. Ja... ja... Te ciemności, Ellen, nienawidzę ich, chcę, żeby wokół mnie zawsze było światło i życie, ale ciągle muszę poruszać się w półmroku. Zamknęli mnie w ciemnaści, razem ze... zmarłymi... Ellen, zostań przy mnie, ty przyniosłaś mi słońce i światło, potrzebuję cię, tak bardzo cię potrzebuję... Chwycił jej rękę i przysnął do swego policzka. Ellen ukłękła przy łóżku i objęła jego drżące ramiona. Nataniel uniósł się na łokciu, przywarł do niej jeszcze mocniej, jakby chciał zaczerpnąć od niej woli życia. Uczucie pustki i niepokój dręczący Ellen odeszły. Wiedziała, że jego strach nie ma nic wśpólnego ze zwyczajnym lękiem przed ciemnością. Przywykł do nocy, do śmierci, ale uwięzienie w ciemnicy, odcięcie od ukochanego słońca, to musiało być dla niego straszne, okrutne! - Natanielu! - błagała ze łzami w oczach. - Połóż się i spróbuj odpocząć! Posiedzę przy tobie, bo dobrze wiem, co czujesz. Rozumiem cię, mój drogi, serce mi się ściska z bólu, kiedy pomyślę, co musiałeś tam przeżywać. Pamiętaj, że twoja dusza na moment wstąpiła we mnie. Przez krótką chwilę poczułam, co musisz znosić. Nataniel położył się i patrzył na dziewczynę siedzącą u jego boku. Czule otarł łzy spływające jej po policzkach. - Tak, byłem wtedy z tobą, Ellen. Ty i ja... Patrzyła, jak przymyka ocz gwałtowne drżenie wstrząsające całym ciałem stopniowo ustaje. Obserwowa- ła jego twarz, przypoinniała sobie, jak wyglądał, kiedy znaleźli go w krypcie, brudnego, z tygodniowym zaros- tem, który zaczął już mięknąć i skręcać się, z zaczer- wienionymi oczami i popękanymi wargami... Teraz był czysty i świeżo ogolony, ale tamtego widoku nigdy nie wymaże z pamięci. Ellen trzymała go za rękę, starając się myśleć o słońcu, cieple i samych jaśnych stronach życia, i chciała te myśli przekazać Natanielowi. Zobaczyła, że chłopak uśmiecha się z zamkniętymi oczami, a uścisk wokół jej dłoni staje się mocniejszy. - Naprawdę to potrafisz, Ellen - szepnął. - Dziękuję ci, kochana, że jesteś. Że istnieje na ziemi człowiek, któremu otwarcie mogę okazać, co czuję. Nigdy nie miałem przyjaciela. I dziękuję, że przybyłaś! Nie wiedziała, czy chodzi mu o jej przyjazd do Anglii, czy też o to, że znalazła się teraz w jego pokoju. Powoli uspokajał się, aż wreszcie rytm oddechu zdra- dził, że usnął. Ellen patrzyła na jego niezwykle piękną twarz i z lękiem, szybko i lekko, jakby czyniła coś zakazanego, obrysowała palcem jej kontury. Czyżby Nataniel się uśmiechnął? "Nataniel jest bardzo silny", powiedział kiedyś Rikard Brink. "Ale też łatwo go zranić". Tak, zawsze ufała psychicznej sile Nataniela, ale teraz miała okazję poznać i jego słabe punkty. Różnił się od superbohaterów o kamienaym wyrazie twarzy, którzy szli przez ogień i wodę, przeszywani pięćdziesięcioma kulami, i nie umierali. Nataniel był żywym, wraużliwym człowie- kiem, nie pozbawionym ludzkich słabości. Puściła jego rękę. Wiedziała, że potrafi odbierać jej stany i nastroje. A o tym, co do niego czuła, Nataniel nie może się za nic dowiedzieć. Nikt jednak nie mógł zabronić jej wpatrywania się w jego fascynującą twarz. Kiedy następnego dnia siedzieli w samolocie, wszystko wydawało się jasne i łatwe, gawędzili ze śmiechem, wspominali podróż samochodem przez Anglię. Ellen na wszelki wypadek zażyła tabletkę przeciw chorobie loko- mocyjnej, bo postanowiła skosztować zaproponawanego przez stewardesę drinka. Okazał się dla niej stanowczo zbyt mocny. Puszyste chmurki chwilami przesłaniały widok na Morze Północne, ale oni świetnie bawili się we własnym towarzystwie. Jakby zapomnieli o tym, co było już za nimi i co jeszcze ich czekało; żyli wyłącznie teraźniejszością. Gdyby zobaczył ich teraz Rikard, w jed- nej chwili by zrozumiał, jak bardzo pragną oderwać się od złych wspomnień. - Podoba nai się twoje imię, Natanielu. Długie i nie- zwykłe, ale piękne. Zwłaszcza dlatego, że ty je nosisz. - A ja lubię, kiedy je wymawiasz - uśmiechnął się z czułością. - W twoim głosie jest tyle ciepła. Czy to takie dziwne? pomyślała Ellen, ale nic nie powiedziała. Zaśmiała się. - Cieszę się, że nie nazywasz się Ffrem tak jak twój brat. Równie dobrze tobie mogło przypaść to imię. Efrem... nie, to niemożliwe! Albo Manasse... - Ha! - wykrzyknął Nataniel. - Mam stryja, który nosi imię Manasse. Kiedyś poznasz wszystkie te dziwaczne biblijne imiona, powszechne w rodzinie mego ojca. Naprawdę miałem szczęście, że nie przypadło mi nic gorszego niż Nataniel. - Pasuje do ciebie - przyznała Ellen: - Kiedy je pierwszy raz usłyszałam, przypuszczałam, że jesteś gar- batym, bezzębnym starcem. Nataniel roześmiał się tak głośno, że ludzie zaczęli się na nich oglądać. - Ale w rodzinie twojej matki nie nadaje się takich imion? Nataniel spoważniał. - Nie, w rodzie mojej matki... - To trochę niezwykły ród, wspominałeś o tym kilkakrotnie. - Trochę niezwykły! Dziewczyno, nie wiesz nawet o czym mówisz! Ich imiona... Sporo wśród nich ekscent- rycznych. Co powiesz na takie, jak Kolgrim, Tancred, Tristan, Dominik, Villemo, Ulvhedin, Vendel, Shira, Heike, Vinga, Tula, Tova, Saga, żeby wymienić tylko parę. - Hm - mruknęła zaskoczona Ellen. - Rzeczywiście nie są wyjęte z Blblii... I znów wybuchnęli śmiechem. Potrafili śmiać się razem i to właśnie, zdaniem Ellen, było takie wspaniałe. Razem. Za oknem pojawiło się już wybrzeże Norwegii, wrócili więc do rzeczywistości. - Ellen, muszę wybrać się do domu, zobaczyć z matką, czasami obojgu nam potrzebna jest rozmowa, ona żyje trochę odizolowana od swojej rodziny, a ja jestem jednym z nich. Matka bardzo kocha swego męża, między nią a większaścią jej przybranych synów panują przyjacielskie stosunki, ale od czasu do czasu musi złapać trochę wiatru w skrzydła i wtedy zawsze myśli o Ludziach Lodu, o wspólnocie, jaka panuje między nami. Nic nie ma przeciwko głębokiej religijności w domu mego ojca, uważa bowiem, że jest szczera, prawdziwa. Oprócz, rzecz jasna, pobożniści Efrema, która bardzo ją draźni. Ale... sama rozumiesz. - To prawda, doskonale ją rozumiem. Musi bardzo tęsknić za bliższym kontaktem z tobą lub kimś z krew- nych. - Tak właśnie jest. Posłuchaj, czy mogłabyś przyje- chać pociągiem do Valdres? W poniedziałek w południe wyjdę po ciebie na stację w Fagernes. Czy to ci od- powiada? Ellen, miotana między strachem przed powtórnym ujrzeniem okolic, gdzie spotkały ją tak stsaszliwe przeży- cia, a chęcią przebywania z Natanielem, spytała z powąt- piewaniem: - Może powinniśmy to zlekceważyć? - Sama wcale tak nie uważasz. - Nie wiem. - Czy chcesz, aby przez całe życie dręczyła cię niepew- ność, co naprawdę cię wtedy spotkało? Pamiętaj, że potrafię uwolnić od przykrego napięcia i ciebie, i tamto miejsce. Ellen westchnęła. - Dobrze - zgodzala się wreszcie. - Ale nie chcę ci jeszcze bardziej dokuczać. - Ty mi nie dokuczasz. No cóż, w każdym razie dokucza to mnie, pomyślała zmęczona i zrezygnowana. Życie w jednej chwili bardzo się skomplikowało. Nagle przestała być pewna, czego naprawdę chce. Naj- lepiej o wszystkim zapomnieć. - Posłuchaj, Natanielu... - Co chciałaś powiedzieć? - Czy chciałbyś być zwyczajnym człowiekiem? Prag- niesz utracić tę swoją... moc? Zamyślił się, zaskoczony. - Nie, ależ skąd, nie wyobrażam sobie życia bez niej! Za nic na świecie nie chcialbym być zwykłym śmiertel- nikiem. - Ale przecież jej nienawidzisz? - Rikard określa zwykle moje nastawienie jako mi- łość-nienawiść, sama z pewnością to słyszalaś, i chyba ma rację. Moja moc daje mi także wiele radości, Ellen. Szkoda jedynie, że ty masz okazję zetknąć się tylko z jej ciemnymi stronami. Ellen zadowoliła ta odpowiedź. - Miałam nadzieję, że chcesz zachować swoją siłę - uśmiechnęła się. - Ona jest częścią ciebie. Nataniel skrzywił się lekko. - To znaczy, że bez ngej jestem nikim? - Och, nie, wcale tego nie powiedziałam - odrzekła Ellen z przekonaniem. Pochyliła się nad torbą, chcąc ukryć rumieniec, jakim oblały się jej policzki. Nagle Nataniel oświadczył: - Nie, nie mogę już dłużej odkładać przeczytania listu. Rano wręczył mi go portier w hotelu. - Pewnie, czytaj - powiedziała zdumiana i troszeczkę urażona Ellen. - Nie mam zamiaru ci przeszkadzać. - Wiem, chociaż najchętniej przeczytałbym go w sa- motności. - A ja przez cały czas nie daję ci spokoju? Odwrócę się do ściany i spróbuję się zdrzemnąć. A ty sobie czytaj! Nie mógł nie zauważyć obrażonego tonu i cienia smutku w jej głosie. - Ależ, Ellen! Naprawdę nie wiesz, kto jest nadawcą? - Skąd mogę wiedzieć? Na pewno jakaś jasnowłosa, eteryczna... O, nie! Całkiem o tym zapomniała! To był jej iist, ten, który wysłała, gdy zarzucił jej przesadną oschłość. - Oddaj mi to! - zażądała i zabrała mu list. Ale reakcja Nataniela ją zdumiała. W niepojęty sposób koperta znów znalazła się w jego rękach. - On należy do mnie! - stwierdził z uporem dziec- ka. - Napisałaś go do mnie i nie możesz mi go teraz odebrać. - Owszem, napisałam nie wiedząc, że tak prędko się spotkamy. Są tam fragmenty, których nie powinieneś czytać - starała się przemówić mu do rozsądku. - Właśnie dlatego muszę to przeczytać. Tak mało o tobie wiem, Ellen. - Myślałam, że potrafisz dostrzec wszystko - powie- działa cicho. - Nie, nie potrafię. Mogę wyczuć silne przeżycia, napięcia, ale o twoim codziennym życiu nie wiem nic. I przestań już mówić o eterycznych blondynkach, wymyś- liłem to, aby zwiększyć dystans między nami. Nie mam żadnego ideału. Czy mogę wreszcie przeczytać list? - No to czytaj już, ale tyle w nim bzdur. Pisałam to późnym wieczorem, a wtedy nie zawsze myśli się trzeźwo. - Właśnie te bzdury chcę przeczytać. Umilkli, Nataniel oddał się lekturze. Ellen siedziała sztywno, napięta. Starała się przywotać w pamięci całą treść listu, ale w większości składał się on z urywanych opowieści o jej życiu. Wtedy, wieczorem, w ciepłym świetle lampy, miała ochotę wszystko mu opisać, ale teraz wydało jej się to śmieszne. Sporo też opowiedziała mu o swych wielkich planach na przyszłość, o tym, co pragnie uczynić dla ludzkości, jakże dziecinne musi się mu to wydawać! Pęknie ze śmiechu, czytając o jej infantylnym idealizmie. Pamiętała też o dwóch zdaniach, które pragnęła jakimś cudem wymazać z listu. Pozostawała nadzieja, że nie rzucą mu się w oczy. Pierwsze brzmiało: 'Wydaje mi się, że trochę źle zro- zumiałaś mój związek z Royem. Powiedziałam Ci, że dałam mu wszystko, co tylko miałam do dania, ale to nieprawda, bo musiałam chyba mieć przeczucie, że spotkam kogoś innego, kto będzie znaczył dla mnie więcej.' Fatalne zdanie, zwłaszcza w połączeniu z innym, co prawda występującym pod koniec listu: 'O, jakże bym chciała, żebyś nie wiedział, co się z nami stanie, wszystko byłoby o niebo łatwiejsze!' Osobno - całkiem niewinne zdanka, czytane razem - katastrofa! Nataniel złożył zapisane arkusiki. Ellen ośmieliła się zerknąć na niego ukradkiem. Tak, zauważył je! Siedział pobladły, z zaciśniętymi wargami, wpatrując się w pust- kę. Samolot zaczął podchodzić do lądowania, Ellen za- tkały się uszy. Nataniel coś powiedział. - Co mówiłeś? - zawołała Ellen, gestem dając mu do zrozumienia, że na chwilę ogłuchła. - Telefonowałem rano do Rikarda. Będzie czekał na Fornebu, na lotnisku. Pokiwała głową, ale informacja wydała jej się dość niejasna. Czy Rikard wyjdzie tylko po Nataniela? Czy po oboje? Nie, na pewno na lotnisku prędko się pożegnają. I tak chyba będzie najlepiej. Musi mieć czas, żeby o nim zapomnieć.. Kiedy spotkają się następnym razem, jej stosunek do Nataniela nie będzie już tak gorący. Samolot wylądował, wstali i ruszyli do wyjścia. W koń- cu znaleźli się przy schodach. Nareszcie znowu na norweskiej ziemi! Przygoda dobiegła końca. - Natanielu, kim jest Linde-Lou? Przystanął, hamując tym samym całą kolejkę cisnącą się do schodów. Odwrócił się na moment w stronę Ellen, a jego twarz wyrażała najszczersze zdumienie, jakie dziewczyna kiedykolwiek widziała. Nataniel zorientował się, że tamuje ruch, i zaczął schodzić w dół, ale kiedy oboje znaleźli się na dole, złapał ją mocno za rękę i szybkim krokiem ruszył w stronę terminalu. - Co ty wiesz o Linde-Lou? Pewnie wczoraj mówiłem przez sen? - Nie, wcale nie. Poznałam go. Znów stanął jak wmurowany. - Ty... spotkałaś... Linde-Lou? - Tak. Kiedy próbowałam nawiązać z tobą kontakt telepatyczny, zadzwonił telefon i... - Mów dalej! - Wyrwał mnie z transu, czy jak to nazwać, i wtedy się poddałam. Tak mi było przykro. - I co potem? - Potem on przyszedł. Musiałam nie zamknąć drzwi na klucz, choć niemal pewna jestem, że to zrobiłam, w każdym razie on nie zadzwonił ani nie zapukał, tylko nagle stanął w korytarzu i powiedział, żebym spróbowała jeszcze raz. Mówił, że mnie potrzebujesz. - Jak wyglądał? Ellen nie mogła się pozbierać. Nataniel musiał chyba wiedzieć, jak wygląda Linde-Lou, byli przecież przyjaciół- mi. A może Linde-Lou był oszustem zagrażającym Nata- nielowi? To niemożliwe, miał takie dobre oczy. Ruszyli podziemnymi korytarżami lotniska. - Był młody. Wyglądał na ubogiego, miał jasne włosy, ładny chłopak, ale te nieprawdopodobne oczy... - Dziękuję, to mi wystarczy! Nataniel pociągnął Ellen za sobą. Był ogromnie wzbu- rzony, poznawała to po każdym jego ruchu. Kiedy czekali na swoje bagaże i przechodzili przez odprawę celną, nie odezwał się ani słowem. Ellen czuła się nieszczęśliwa, ale nie śmiała zapytać, dlaczego tak się rozgniewał. Czy był zły na nią, czy na tego Linde-Lou? Wyszli do wielkiego hallu, tam czekał już na nich Rikard. - Dobrze was widzieć w formie - zaczął, ale urwał spostrzegając ściągniętą twarz Nataniela i pobladłą Ellen. - Rikardzie, musimy porozmawiać we trójkę. Natych- miast! - Możemy pójść do restauracji. - Doskonale! Ellen nie czuła się ani odrobinę głodna, ale poszła z nimi. Zamówiła tylko filiżankę herbaty. Kiedy już ich obsłużono, Nataniel przerwał milczenie. - Rikardzie, Ellen widziała Linde-Lou! Odwiedził ją i poprosił, żeby przyszła mi z pomocą! Rikard długo siedział nic nie mówiąc. - Linde-Lou? - spytał wreszcie z niedowierzaniem. - Ellen spotkała Linde-Lou? Rozmawiała z nim? - Mówi, że był ładnym, ale zwyczajnym chłopakiem. - Ależ... przecież tylko twoja matka Christa i ty możecie... - No właśnie! - Wybaczcie, że zapytam - wtrąciła się Ellen lekko zagniewana. - Ale kim jest Linde-Lou? Nataniel odwrócił się do niej zdenerwowany. - Bardziej na miejscu jest pytanie, kim ty jesteś, Elien! - Przestań wreszcie mówić zagadkami - poprosiła. - Mam już tego dosyć. Rikard westchnął. - Linde-Lou to opiekun Nataniela. - Wiem, sam mi o tym powiedział. Ale nie wydawał się wcale starszy od Nataniela, raczej wręcz przeciwnie. - Jest o wiele, wiele starszy. Lande-Lou umarł sześć- dziesiąt lat temu! Ellen poczuła krew napływającą jej falą do twarzy. - Niemożliwe - oświadczyła. - Owszem, i tylko Christa i Nataniel mogą go zoba- czyć. Kiedyś próbował ukazywać się zwykłym ludziom, ale oni widzieli tylko przerażający obraz, zmarłego Lin- de-Lou. Ty zobaczyłaś go żywego. Ellen w oczach zakręciły się łzy. - On był takim wspaniałym chłopcem. Z oczu biła mu dobroć całego świata. - Tak, Linde-Lou to uosobienie dobroci, dlatego odgrywać będzie niezwykle istotną rolę w walce z Ten- gelem Złym. - Z kim? - Nic jej nie mówiłem - mruknął Nataniel. - Znamy się tak krótko. Całe życie, pomyślała Ellen. Ta rozmowa całkiem wyprowadziła ją z równowagi. Czyżby naprawdę zoba- czyła upiora? - Linde-Lou nie jest zwykłym upiorem - powiedział Nataniel, jakby wypowiedziała swoją myśl na głos. - On także jest jednym z Ludzi Lodu, a jak ci już wspomniałem, to niezwykły ród. Nazwijmy go duchem, bęziemy bliżsi prawdy. Ellen siedziała w milczeniu, wstrząśnięta, nie wiedzia- ła, jak ma się do tego odnieść. Czy z powściągliwością osoby wszystkowiedzącej zaakceptawać to, co oni mówią, czy też okazać sceptycyzm i zaprotestować? Zanim zdążyła się na cokolwiek zdecydować, Nataniel powiedział ze spokajem, który nie wróżył nic dobrego: - Myślę, że czas najwyższy, abyś opowiedziała nam o skandalu w twojej rodzinie, Ellen. - Co takiego? Ach, to. Ale to przecież nie ma żadnego związku z... - Mów! Ellen zaczęła się wykręcać. - To takie okropne! - Wiem, że nie chcesz zdradzać tajemnic innych ludzi, ale to bardzo ważne - powiedział Nataniel. - Kogo dotyczy ten skandal? Ellen spuściła wzrok. Zabaczyła, że rozlała herbatę na obrus. Cała ona, im bardziej jej zależy, żeby dobrze wypaść, tym bardziej się wygłupi. - To mój dziadek... nie, nie chcę o tym mówić! Rikardawi, inspektorowi policji, przyzwyczajonemu do rozwiązywania zagadek, zaświtało w głowie. - Nazywasz się Ellen Knutsen. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, Natanielu? Ona nazywa się Ellen Knutsen! - No tak, już to mówiłeś - odparł Nataniel, nie rozumiejąc, o co chodzi Rikardowi. - Czy imię Knut jest tradycyjnym imieniem w rodzinie twego ojca? I imiona rozpoczynające się od E? Ellen zmarszczyła czoło. - Owszem. Mój ojciec nosi imię Knut, tak samo nazywał się jego dziadek. - A między nimi imiona na E. Na przykład Erling. Ellen pokraśniała. - Czy od zawsze nazywaliście się Knutsen? - wypalił Rikard. - Ojej - szepnął Nataniel. Teraz i on zrozumiał. - Nie - odparła Ellen cichutko. - Czy po tym skandalu rodzinnym zmieniłaś nazwisko na nowe, od imienia twego ojca? - Nie, to moja babcia, matka ojca, wzięła nazwisko po swym teściu. On, ojciec mojego dziadka, też się nazywał Knut. Ale jakie to ma znaczenie? - Twoja babcia, matka twego ojca... - powiedział Rikard z naciskiem na każde słowo. - Twoja babcia wzięła nazwisko po swoim teściu, by ukryć się przed swoim mężem, twoim dziadkiem, kiedy zaczął się przeobrażać? Czy tak było? Ellen straszliwie pobladła. - Tak, to prawda. Nataniel pochylił się bliżej Ellen. - To znaczy, że wasze właściwe nazwisko powinno brzmieć Skogsrud, prawda? A twój ojciec urodził się w tysiąc dziewięćset dziewiątym roku? Ellen tylko kiwała głową, nie była w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa. Rikard poderwał się z krzesła. - Muszę zatelefonować do Andre. Czy macie dzisiaj wolny wieczór? Oboje? - Właściwie to nie - odparł Nataniel. - Ale mogę się o to postarać. - Ja też - szepnęła Ellen. - A twoi rodzice? Zwłaszcza ojciec. - Nie wiem. Przypuszczam... przypuszczam, że tak. Co...? Rikard zadzwonił z budki w pobliżu ich stolika. Zostawił drzwi otwarte i podczas rozmowy patrzył na nich przez cały czas. - Andre? Możesz zakończyć poszukiwania. Znaleźliś- my brakujące ogniwo... Właśnie! Skogsrud. Ellen Skogs- rud, siedzi teraz z Natanielem i ze mną... Tak, wieczorem przyjedziemy do Lipowej Alei, dobrze by było, żeby wszyscy stawili się w komplecie. Nataniel odwrócił się do Ellen i z promiennym uśmiechem wyciągnął do niej rękę. - Witaj wśród Ludzi Lodu! Spędzili fantastyczny wieczór w Lipowej Alei. Nataniel, który miał zamiar pojechać do domu zoba- czyć się z Christą, zamiast tego zabrał ją i Abla do Lipowej Alei. Nie zastał żadnego ze swych przyrodnich braci, prawie wszyscy się pożenili i mieszkali gdzie indziej. Rikard przywiózł swoją rodzinę, Vinnie i córkę Tovę, nieszczęśnicę, która była radością i światłem ich życia. Zebrali się więc wszyscy, była nawet Mari, akurat bowiem przyjechała na tydzień w odwiedziny z całą swoją liczną rodziną. Rodzice Ellen z początku bardzo sceptycznie odnosili się do tej wizyty. Nigdy nie słyszeli o żadnych krewnych noszących nazwisko Ludzie Lodu. Ale z oczu córki bił taki entuzjazm, że zrozumieli, jak wielkie ma to dla niej znaczenie. Poddali się więc i, wprawdzie niechętnie, ale założyli wizytowe stroje. Drogę opisano im dokładnie, ale odnalezienie adresu w plątaninie małych uliczek Baerum nie należało do najłatwiejszych. Dotarli jednak na miejsce, spóźnieni zaledwie o dwie minuty. Jakież powitanie ich czekało! W Lipowej Alei wprost roiło się od wnuków Vetlego Voldena. Przy wjeździe na dziedziniec dworu dzieci rozwiesiły girlandy kwiatowe i wielką płachtę z napisem WITAJCIE. Każdą literę wymalowały innym kolorem, a ponieważ wszystkie dzieci popełniają zawsze ten sam błąd i nie pamiętają, że żółtego z daleka nie widać, wyglądało to jak WITACIE. Nikomu jednak to nie przeszkadzało. Tyle ludzi! Z tyloma trzeba się przywitać! Wszyscy zgromadzili się wokół Ellen i jej rodziców. Ellen poznała brzydką, starą damę o cudownie łagodnych oczach, która nosiła imię Benedikte. Z jej synem Andre rozmawiała przez telefon, miał w sobie tyle zapału, a i w rzeczywistości okazał się równie sympatyczny. Był ojcem Rikarda, a Rikarda przecież dobrze znała. Matka Nataniela okazała się doprawdy czarującą oso- bą. Jak to możliwe, by kobieta już niemłoda zachowała tak olśniewającą urodę? Był też mężczyzna o imieniu Vetle, jego żona, Francuzka, miała olbrzymi tempera- ment. Uściskała Ellen i ucałowała w obydwa policzki. Pani nosząca imię Mali musiała chyba być żoną Andre, uff, nie, Ellen nie mogła ich wszystkich spamiętać. Rodzeń- stwo Jonathan, Mari i Karine z małżonkami, Joachim Gard był mężem Karine, a ponadto przyrodnim bratem Nataniela, to zaczynało robić się coraz bardziej zawiłe. Ojciec Nataniela, Abel, oj, tyle starszy od swej żony, ale też miły. Dziewięcioro wnuków Vetlego zlało jej się w jedno. Wyróżniał się spośród nich tylko najmłodszy, Gabriel, syn Karine. Bratanek Nataniela. Chłopiec o poważnych, mądrych oczach, które z uwagą obserwowały Ellen. W salonie Lipowej Alei zebrała się naprawdę wielka gromada ludzi. Dzieciom pozwolono także wziąć udział w uroczysto- ści, bo nie były już maluchami, wszystkie skończyły dziesięć lat. Knut Knutsen Skogsrud był kompletnie oszołomiony. Nie mógł pojąć, że nagle ma tak wielką rodzinę, i to jaką! Andre jednak wyciągnął drzewo genealogiczne i udowod- nił pokrcwieństwo. Tak, Knut potwierdził, że jego nieszczęsny ojciec nosił imię Erling, a dziadek - Knut. Wiedział nawet, że prababka miała na imię Emma. Wszystko się zgadzało, a Mali z dumą stwierdziła, że jest jego najbliższą krewną, ona i jej syn Rikard. Ellen i Rikard rzucili się sobie w objęcia uradowani z odkrycia łączących ich tak bliskich więzów krwi. Ellen za ich plecami zerkała ukradkiem na tablice genealogiczne, aby stwierdzić, jakie pokrewieństwo łączy ją z Natanielem... O, chyba sięgało aż XVI wieku! Bardzo ją to uspokoiło. Knut opowiedział, że jego stara matka nadal żyje, i cieszył się, że będzie mógł jej o wszystkim opowiedzieć. Nie pochodziła z rodu Ludzi Lodu, ale z całą pewnością zainteresuje ją nowina. - To znaczy, że teraz możemy dodać do naszego nazwiska "z Ludzi Lodu"? - spytał Knut ze śmiechem. Był wysokim, postawnym mężczyzną o nieco nerwowych ruchach. To, jak powiedział, pozostałość po ciężkich czasach dzieciństwa, kiedy to razem z matką musiał ukrywać się przed ojcem. - Tak, tak, możecie nazywać się "z Ludzi Lodu" - pokiwał głową Andre. - Ale nie używamy tego nazwiska na co dzień, poza tym zastrzeżone jest ono dla tych, których łączą z rodem więzy krwi. Ci, którzy weszli do rodu poprzez małżeństwo, nie mogą się nim po- sługiwać. Po kolacji, kiedy największe podniecenie trochę opad- ło, Skogsrudom opowiedziano co nieco o dziejach Ludzi Lodu. Ellen siedziała nieruchomo, zasłuchana. Z Natanielem miała niewielki kontakt, usadowiono go bowiem dość daleko od niej, ale zbytnio jej to nie przeszkadzało, bo od każdego tutaj promieniowało tak wiele serdecznego ciepła. Knut postanowił, że wrócą do nazwiska Skogsrud; ogromnie się ucieszył, gdy poznał przyczynę okrutnego postępowania swego ojca Erlinga i dowiedział się, że przemiana w złego, niegodziwego potwora nastąpiła wyłącznie za sprawą złego dziedzictwa. Tak, widzieli wszak starą Benedikte i młodziutką Tovę, i zrozumieli rozpacz całego rodu. Vetle, który zetknął się ze strasznym Pancernikiem, Erlingiem Skogsrudem, w Hiszpanii, nie opowiedział jednak wszystkich szczegółów. Nie zdradził, jak bestia wetknęła opancerzoną rękę w jego kryjówkę i niemal go stamtąd wyrwała. Nie dowiedzieli się także, że Erling Skogsrud prawdopodobnie wciąż żyje i jest jednym z najwierniejszych sług Tengela Złego. Poznają prawdę później, z czasem, o ile okaże się to konieczne. Spotkanie przeciągało się, tak wiele mieli sobie do opowiedzenia, a i tak zdołali przedstawić zaledwie ułamek historii rodu. Ale Knut i jego rodzina zabrali ze sobą do domu przepisane na czysto kroniki Ludzi Lodu, by w spokoju poznać historię rodu z wszystkimi szczegóła- mi. Rozstali się w znakomitych humorach, wymieniwszy adresy i telefony i umówiwszy na kolejne spotkanie w niedługim czasie. Ellen ledwie zdołała pożegnać się z Natanielem, zmierzali bowiem każde w swoją stronę, a osoby, które miały im towarzyszyć, czekały. Spotkają się jednak już w poniedziałek... Jeśli ona, Ellen, będzie miała dość odwagi. Chwilami chciała tego, chwilami nie. Wiedziała jednak, że w końcu się zdecyduje. Nie mogła przecież zbyt długo nie widzieć Nataniela. W całym zamieszaniu nie wyjaśniono szczegółowo zadania, jakie czeka Nataniela, powoli jednak Ellen zaczynała się domyślać. Kiedy siedziała z tyłu w samochodzie za zajętymi rozmową rodzicami, przeszył ją dreszcz. Słyszała wszak o wybranym, tym, na którego czekał przez wieki cały ród Ludzi Lodu. Wszystko wskazywało na to, że jest nim właśnie Nataniel. Serce ściskało jej się z lęku o niego. Ciągle jeszcze znała zaledwie cień tego, o którym wszyscy mówili: Tengela Złego. Ale i to wystarczyło, by chłód przenikał ją do szpiku kości na samą myśl o nim i o wrażliwym, delikatnym Natanielu. CZĘŚC III SPRAWIEDLIWI Wołanie niemych głosów, które wrażliwa Ellen usły- szała w dzieciństwie, miało swój początek w znanej historii z dawnych czasów. Dramatyczne zdarzenia roze- grały się w końcu XVIII wieku w Bjorgo w Valdres. Ich przebieg, miejsce, a także niektóre okoliczności zostały nieznacznie zmienione. ROZDZIAŁ X Ellen do tey pory kojarzyła swą znajomość z Natanie- lem z przepiękną pogodą i blaskiem słońca, ale, niestety, gdy pociąg toczył się ku środkowi jednej z najpiękniej- szych dolin Norwegii, nad ziemią zawisła ciężka warstwa chmur, przesłaniając cały widok. Niech to licho, chciałam przecież pokazać Natanielowi, jak pięknie jest w Valdres, zdenerwowała się Ellen. W dodatku zerwał się wiatr, a drobny deszcz siekł brzozy rosnące wzdłuż torów. Moje włosy, pomyś1ała nieco spanikowana. Nie lubią deszczu ani wilgoci, skręcają się wtedy jak same chcą, burząc staranną fryzurę. Co powie Nataniel? Uczepiła się myśli o włosach, żeby choć na krótką chwilę oderwać się od dwóch naprawdę trapiących ją trosk: spotkania ze strachem z czasów dzieciństwa, a przede wszystkim od swych uczuć do Nataniela. Jak zdoła udawać obojętną, tak aby jej nie przejrzał? Nie potrafił wprawdzie czytać w myślach, ale doskonale odgadywał nastroje innych ludzi. Z każdym dniem było jej coraz trudniej, uczucia bowiem mają przykry zwyczaj rozkwitania podczas rozłąki. To niesprawiedliwe, niespra- wiedliwe! On wiedział o niej wszystko, a ona o nim - nic. Ellen gniewnym ruchem zgarnęła tekturowy kube- czek, papierek od czekolady i okruszki chleba i wrzuciła wszystko do kosza na śmieci. Chwiejąc się ściągnęła walizkę z półki nad siedzeniem. Właściwie jej skromny bagaż zmieściłby się w niedużej torbie podróżnej, ale w przyzwoitych hotelach łaskawiej patrzono na gości z eleganckimi walizami, sprawiła sobie więc walizkę za osiemdziesiąt koron, która próbowała udawać kilkakrot- nie droższą. Wątpiła jednak, by ktoś z personelu dał się nabrać, hotelarze umieją odsiewać ziarno od plew. Jak zwykle podniosła się za wcześnie i jeszcze przez kilka minut musiała stać przy drzwiach wagonu, przy- trzymując walizkę, zanim pociąg się zatrzymał. Ludzie Lodu... Tak wiele o nich myślała przez ostatnie dni. Wczytywała się w kroniki rodu z szeroko rozwartymi oczami. Czy to wszystko była prawda, czy też kolejni potomkowie przez tyle wieków snuli wciąż te same fantazje? Ona i jej ojciec z jednakowym zapałem przystąpili do lektury i musieli tak zaplanować czytanie, by nie wy- dzierać sobie poszczególnych tomów z rąk. Oboje byli tak samo zdumieni i tak samo zafascynowani. Matka Ellen także zaglądała do ksiąg, ale nie traktowała ich z taką śmiertelną powagą jak mąż i córka. W miarę lektury rosła sympatia Ellen i jej ojca do nowych krewnych. Ellen coraz bardziej lubiła Rikarda Brinka. Widziała młodą Tovę, a miłość i troska, jaką Rikard i Vinnie otaczali nieszczęśliwą córkę, poruszyła ją do głębi. Zrozumiała, że główną cechą wszystkich Ludzi Lodu, ich znakiem szczególnym, jest głębokie poczucie więzi, wspólnota wewnątrz rodu i wzajemna miłość. A także miłość do wszystkich żywych stworzeń, do najsłabszych, do zwierząt i całej przyrody. Jakie to niesprawiedliwe, że taki wspaniały ród prze- śladowało zło! Ale w którejś z ksiąg przeczytała, że to właśnie wisząca nad Ludźmi Lodu odwieczna groźba przyczyniła się do rozkwitu ofiarności i wzajemnego zrozumienia. Z pewno- ścią Tengel Zły nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Jeśli oczywiście w ogóle się w to wszystko uwierzy. Ellen na razie traktowała historię Ludzi Lodu jak inte- resującą sagę. Ale co myśleć o Linde-Lou? Czyżby był projekcją ogromnej siły myśli Nataniela? Choć pizecież i Nataniel, i Rikard tak się zdziwili, gdy się okazało, że ona widziała Linde-Lou. Nie pojmowali, jak to możliwe, by ujrzała chłopaka, który nie żyje od sześćdziesięciu lat. Ellen zadrżała na samo wspomnienie. Nareszcie poćiąg zatrzymał się z gwałtownym szarp- nięeiem. Ellen, odzyskawszy równowagę, złapała bagaż i odetchnęła głęboko. Znów miała się spotkać z Natanie- lem! Na stacji zaraz do niej podszedł i wziął walizkę, nie poświęcając nowemu nabytkowi Ellen ani odrobiny uwagi. Wyglądał na zadowolonego, takie przynajmniej Ellen odniosła wrażenie, ale nie śmiała w to wierzyć. W Lipowej Alei prawie się do niej nie odzywał, choć, prawdę mówiąc, niewielkie miał na to szanse. W takiej gromadzie! Nataniel pod krótkim białym trenczem nosił brązowy sweter polo i jasne spodnie z zamszu. Ellen ubrana była w jasnoniebieskie spodnie i kurtkę z mocnego, odpornego materiału, odpowiednią na taką okazję. Żywiła jednak nadzieję, że wyjaśnienie całej tajemnicy przebiegnie w miarę spokojnie. Nataniel ani słowem nie wspomniał o włosach, które otaczały teraz twarz dziewczyny niczym karbowana chmura, zapytał tylko, czy zabrała ze sobą płaszcz od deszczu. Ellen odpowiedziała lekkim skinieniem głowy. Rozkojarzona, oczywiście zapomniała o wyjęciu go jeszcze w pociągu. - Uszy do góry, Ellen - uśmiechnął się Nataniel. - To nie będzie aż tak niebezpieczne. Wcale nie o tym myślałam, odpowiedziała w duchu dziewczyna. Po prostu działa na mnie twój zniewalający urok, jestem pewna, że stracę całą pewność siebie. Ellen nie uświadamiała sobie, jak bardzo sama jest pociągająca. Zwracała na siebie uwagę niebieskimi oczami i białymi zębami kontrastującymi z opaloną twarzą w ob- ramowaniu ciemnych kędziorów, chłopięco szerokimi ramionami i kształtnym biustem, wąską talią i młodzień- czo rozkołysanymi biodrami. Fakt, że nie była idealną pięknością, skrywała bijąca od niej ogromna radość życia i - o ile można sobie pozwolić na uszczypliwość - długie spodnie. Nogi Ellen były bowiem bardziej proste i mocne niż elegancko długie. Dziwiło ją początkowo, że inne dziewczęta nie pożera- ją Nataniela wzrokiem, zrozumiała jednak, że jego uroda "ogółowi" musi wydawać się zbyt niecodzienna. Ją samą pociągał on nieprawdopodobnie, ale nie musiało to znaczyć, że wszystkie dziewczyny padną przed nim na kolana. Prawdę mówiąc, była z tego raczej zadowolona. Nataniel zaprowadził ją do zamówionego wcześniej pokoju w hotelu i zaprosił na obiad. Ellen z całych sił starała się jeść ładnie i elegancko i właśnie dlatego, że tak bardzo chciała wywrzeć dobre wrażenie, zalała się zupą i zasypała stół okruszkami chleba. Nataniel uśmiechał się do niej pogodnie, swobodnie prowadząc rozmowę, ale Ellen przez cały czas czuła się nieswojo. Miała bolesną świadomość, że jej uczucia zostały rozpoznane, a Nataniel jest tym wyraźnie wzburzony. Wreszcie odważyła się odezwać: - Twoja matka jest taka cudowna! Nigdy nie spot- kałam piękniejszej kobiety. Rozjaśnił się słysząc te słowa, ale i dlatego, że Ellen wreszcie w ogóle coś powiedziała. - To prawda, ale też i w jej żyłach płynie krew, jaką niewielu wśród Ludzi Lodu może się poszczycić. - Tak? Nie dotarłam jeszcze tak daleko. Czytam teraz o przygodach Villemo. - Naprawdę nie doszłaś dalej? - A jak myślisz, ile da się przeczytać przez dwa dni, zwłaszcza gdy ojciec wyrywa z rąk kartki? Nataniel roześmiał się szczerze. - No, to jeszcze dużo przed tobą. Myślę, że możesz się nieźle wystraszyć. - Przyznaję, że próbowałam zajrzeć do fragmentów, gdzie pisze się o tobie, ale ich nie znalazłam. - Na razie nie ma tam o mnie zbyt dużo, bo każdy sam musi spisać swoją opowieść, ja mam ją jeszcze w brudno- pisie. Poza tym niewiele dotychczas przeżyłem. Ale moja matka... i jej matka, Vanja... Nataniel westchnął, przytłoczony myślami. Ellen wy- dawało się, że pod nosem mruknął coś o czarnych aniołach i demonach nocy, ale uznała, że się przesłyszała. - Matka bardzo cię polubiła - rzekł Nataniel już głośno. - Powiedziała, żebym kiedyś przywiózł cię do domu... Och, tak, pomyślała Ellen. Bardzo tego chcę! Nataniel jednak zaraz brutalnie rozwiał jej nadzieje: - Ale to oczywiście niemożliwe. Musimy się spieszyć i jak najprędzej skończyć z tą historią, żeby nasze drogi mogły się rozejść na dobre. Czy wolno w taki sposób niszczyć nastrój dnia? Ellen posmutniała, ale postanowiła wziąć się w garść. Jeśli on potrafi traktować to tak lekko, to ona nie może być gorsza. - A jak się miewa Efrem? - spytała nienaturalnie wesołym głosem. - Twój brat pozbawiony poczucia humoru, któremu się wydaje, że jest siódmym synem siódmego syna? To musi być dość trudna kombinacja. - Rzeczywiście - westchnął Nataniel. - No cóż, Efrem się stacza. Próbujemy mu pomóc, ale on tylko się złości, że wtrącamy się w jego życie. On przecież jest największy. Nietykalny. O, jakie to tragiczne! Kiedy ktoś czczony jest przez ludzi niczym święty i sam wierzy, że został zesłany przez Boga, choć wcale tak nie jest, na dłuższą metę staje się nie do zniesienia. Zwłaszcza gdy jest tak słaby jak Efrem. Prawi kazania o ogniu piekielnym, a jego ulubione bóstwa to butelka i on sam, czci je w przybytkach o bardzo złej sławie. Dobrze, że mój dziadek tego nie dożył, to on go zachęcał do kaznodziejstwa. - Czy nie lepiej by było, żeby wszyscy, łącznie z Efremem, dowiedzieli się, żz to ty jesteś siódmym synem siódmego syna? - Żebym z kolei ja został świętym? O, nie, dziękuję! Rozgłosiliby to po całym kraju i obwołali nie wiadomo kim, a ja nie mam na to czasu! Czeka mnie niczwykle trudne zadanie i ono jest najważniejsze. Ale jeśli już skończyłaś, to proponuję, żebyśmy zabrali się do dzieła jeszcze dziś po południu. Musimy się spieszyć. Ellen wstała od stołu i mocno otuliła się kurtką, jakby chciała ochronić się przed czymś niewidzialnym. To przypominało trochę wizytę u dentysty albo wygła- szanie mowy przed liczną publicznością. Człowiek chętnie podejmuje się zadania i myśli sobie: E, tam! jeszcze do tego daleko. Z początku nie wydaje się to wcale straszne, ale kiedy nadchodzi wyznaczona pora, zlewają go zimne poty. Wyznaczona pora nadeszła. Było pół do piątej, gdy wjechali samochodem na główną drogę. Ze świstem mijały ich wozy niecierpliwych turystów, sprawiających wrażenie, że chcą jak najprędzej zostawić za sobą przepiękną okolicę. Niskie chmury czyniły dzień jeszcze smumiejszym, Ellen ze strachem myślała o zmierzchu. Żałowała, że nie zaprotestowała przeciwko wyruszeniu jeszcze tego samego popołudnia. Rankiem wszystko wydaje się jaśniejsze i łatwiejsze. Ale przecież Nataniel pragnął pozbyć się jej jak najszybciej... - Jak to wyglądało? - spytał teraz. - Czy ta dolina znajdowała się daleko od leśnej drogi, na której po raz pierwszy doświadczyłaś uczucia czegoś strasznego? - Kawałek - odparła Ellen. - Chyba biegłam całkiem na oślep. Potem zorientowałam się, że znacznie bliżej były jakieś domy, ale pędziłam dalej, w dodatku pod górę... Musiałam być bliska postradania zmysłów. Zapatrzyła się w nadjeżdżające z przeciwka samochody. Cudownie było skupić uwagę na czymś tak zwyczaj- nym jak samochody. To odsuwało złe myśli, przynajmniej w pewnym stopniu. Ellen siedziała z dłońmi zwiniętymi w pięści i stopami mocno wciśniętymi w podłogę. - Odpręż się, Ellen - powiedział Nataniel łagodnie. - Twoja reakcja wówczas była całkiem naturalna. Znałem kiedyś osobę, którą w lesie ogarnął paniczny lęk, za- błądziła i wydawało jej się, że schodzi w dół strumienia, w dolinę, a tymczasem przez cały czas szła pod górę i ocknęła się dopiero na bezleśnym szczycie. - Czy to możliwe? - Możliwe. W panice traci się rozsądek. I tak właśnie stało się wtedy. Mogłaś równie dobrze biec przez pola, łąki i domy, nawet drogi, w ogóle ich nie zauważając. Ellen kiwała głową w zamyśleniu, pocierając dłońmi kolana. - Już dobrze, dobrze, uspokój się - prosił Nataniel. - Będę przy tobie przez cały czas. To ja przyjmę na siebie najmocniejszy cios. - Czy ty wiesz, czego byłam świadkiem? - spytała zaskoczona. - Nie, ale brałem udział w podobnych historiach, ostatnio w pewnym zajeździe... - No tak - prędko powiedziała Ellen. Wolała do tego nie wracać. - Czy dużo wyjaśniłeś takich zagadkowych historii o duchach? - Nie nazywam tego historiami o duchach - odparł. - Zawsze mówię, że trafiłem do miejsc, w których zaszły wstrząsające wydarzenia. Nie, nie było ich tak wiele. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto tajemnica, o której wyjaśnienie mnie proszono, miała całkiem naturalne wytłumaczenie. - Sądzisz, że to, co przeżyłam, także da się w ten sposób wyjaśnić? Zerknął na nią z ukosa. - Ponieważ chodzi o ciebie... Nie! Jestem pewien, że przeżyłaś coś, co wydarzyło się w dawnych czasach. Pewien jestem również, że nikt inny tego nie wyczuł. - No a ty? - Ze mną to zupełnie inna sprawa. Ja prawdopodob- nie wyczuję to przez skórę. Dłonie Nataniela pewnie spoczywające na kierownicy wydawały się takie ciepłe i silne. Jeśli on się nie boi, to chyba i ona nie musi? Powodowana nagłym impulsem pogładziła dłonią czarną błyszczącą skórę tablicy rozdzielczej. - Dlaczego to zrobiłaś? - uśmiechnął się Nataniel. Nie mogła wyznać mu prawdy: że jest taka szczęśliwa, ponieważ siedzi w jego samochodzie, że kocha ten samochód, ponieważ należy do niego, Nataniela, że samochód wydaje jej się małym domkiem, w którym oni dwoje przebywają tak blisko siebie. - Skóra jest taka gładka - powiedziała tylko. Szybkie, zdumione spojrzenie Nataniela i uśmieszek błąkający się na ustach wprawił ją w zmieszanie. - Tutaj! - zawołała nagle. - Właśnie gdzieś tutaj weszłam w las. Tyle tu nowych domów, których wtedy nie było, ale jestem pewna, że to gdzieś w pobliżu. Samochód miękko zahamował na poboczu. - Na pewno tutaj? Przecież tu nie ma żadnej drogi. - Ale chyba możemy się rozejrzeć? Piechotą. Jestem pewpa, że to było dokładnie tutaj. Pokręciwszy się w kółko przez dobrych dziesięć minut, musieli wresżcie przyznać, że "dokładnie tutaj" Ellen jest nieco na wyrost. Nigdzie nie było widać żadnej drogi, ale też i trudno zrekonstruować wspomnienie przeżycia sprzed dwunastu lat. Wsiedli do samochodu, nie wiedząc, co robić dalej, kiedy Ellen przyszedł do głowy pomysł, by odszukać miejsce, w którym po swej dzikiej ucieczce wyszła wreszcie na główną drogę. Nataniel przystał na jej propozycję i jechali dalej aż do momentu, kiedy Ellen - trzeba przyznać trochę niepewnie - powiedziała "stop". Nerwowym ruchem wytarła spoco- ne dłonie o spodnie. Nataniel dostrzegł ten gest. - Jesteśmy na właściwej drodze - stwierdził spokoj- nie. - Szosa numer trzydzieści pięć, w stronę Gjovik. Ellen ani drgnęła, jakby wcale nie miała zamiaru wysiadać. Ujął ją za rękę. - No, chodź - powiedział, a Ellen poczuła, jak jego siła poprzez dłonie spływa w jej ciało. - Ależ... czy jesteś pewna, że to było właśnie tutaj? - zdziwił się Nataniel, kiedy wysiedli z samochodu. - Absolutnie! Tym razem nie mam najmniejszych wątpliwości. - Ale... To znaczy, że musiałaś minąć tory kolejowe! Nic o tym nie mówiłaś. Ellen zdziwiona rozejrzała się dokoła. Stali teraz dość wysoko, widok rozciągał się na kilometry. Pod nimi w dole biegły tory. - To zupełnie nieprawdopodobne! - zakrzyknęła. - W ogóle tego nie pamiętam, a przecież musiałam... musiałam przejść przez stację, Natanielu! I nie widziałam żadnej stacji, przysięgam! - Znów ta panika - mruknął Nataniel. Ellen nie była tego wcale taka pewna. Może kryło się za tym coś więcej? Ale co - tego nie potrafiła powiedzieć, przemilczała więc swoje wątpliwości. Odetchnęła głęboko i powiedziała stanowczo: - Chodź, wjedziemy na tę ścieżkę. To tutaj wyszłam. Będziemy musieli przebyć tę drogę "od tyłu", ale nic innego nie wymyślimy. Początkowo Ellen kroczyła pewnie, jakby zmierzała ku określonemu celowi. Potem jednak zaczęła się wahać. - Zdumiewające - oświadczyła wreszcie. - Co takiego? - Musiałam zabłądzić... Ale nie, to na pewno ta droga. Nie pojmuję... - Czego nie pojmujesz? - pytał Nataniel cierpliwie. - Głowę bym dała, że były tutaj małe niskie domki. Wiem, bo właśnie wtedy doszłam do siebie i przytomnie spojrzałam na świat. Próbowałam się zorientować, gdzie jestem... Dlatego wiem tak dokładnie, że tu właśnie wyszłam. Ale gdzie się podziały te domy? Powinny tu być! - Może je zburzono? Ellen podniosła głowę i popatrzyła na czubki drzew. - A te świerki? Wyrosły takie wielkie przez dwanaście lat? Niemożliwe! Jeden z domów stał dokładnie w miejs- cu, gdzie teraz rośnie to drzewo. - Niewiele wiem o tempie wzrostu świerków, ale ten olbrzym to na pewno nie młodzieniec. To rzeczywiście dziwne, Ellen. Pójdziemy jeszcze trochę, może wpad- niemy na właściwy trop? - Dobrze. Zejście w dolinę jest kawałek dalej, zaczyna się... Urwała. Wyszli z lasu i stali przed wielką łąką, za którę rozciągała się dolina zamknięra stromymi zboczami. W jednej chwili szary letni wieczór rozweseliły barwne polne kwiaty. - Nie - szepnęła Ellen. - Nic nie rozumiem. Tu nie było żadnej łąki, tylko bagniska i las, a to, co widzisz przed nami, było kiedyś ugorem. - Widocznie w ciągu ostatnich dwunastu lat zlik- widowano go i zasiano łąkę. - Możliwe, ale popatrz na wioskę! Tam w dole, w tym lasku na prawo, po raz pierwszy ogarnęło mnie to uczucie lęku i zmusiło do ucieczki. Czy widzisz to co ja? Nataniel pokiwał głową zamyślony. - Wybrałaś całkiem idiotyczną drogę, dlaczego bieg- łaś aż tu na górę? Musiałaś minąć nie tylko linię kolejową, ale także szosę numer sześćdziesiąt, nie mówiąc już o wielu dużych gospodarstwach! - Ale ja niczego nie zauważyłam, Natanielu, niczego! Jedynie las, mokradła, pustkowia i tylko kilka małych szarych chałup, których już nie ma. Co to ma znaczyć? Nataniel patrzył na nią z powagą. Wyraz jego oczu zdradzał, że w głowie zaczęło mu świtać straszliwe podejrzenie. - To niemożliwe - powiedział do siebie. - O czym myślisz? - spytała Ellen pobielałymi war- gami. - Czy naprawdę mogło tak być? - Nataniel cały czas głośno myślał. - Prawdą jest, że mnie może się to przytra6ć. Ale Ellen? Nieprawdopodobne! - Przestań mnie straszyć! - Ale przecież ona też pochodzi z Ludzi Lodu... A nie mam odrobiny wątpliwości, że jest to właśnie to miejsce. Wiesz, co myślę? - zwrócił się wreszcie do dziewczyny. - Sądzę, że kierując się w to miejsce po drodze przeszłaś w całkiem inne czasy. Musiałaś się przenieść w okres, kiedy to się naprawdę wydarzyło. Cofnęłaś się o sto lat, może nawet więcej, nie wiem dokładnie. Jeśli mogłaś zobaczyć Linde-Lou, mogłaś doświadczye niepojętych przeżyć i tutaj. Te domy, które widziałaś, nie były duże? - Małe, takie jak najstarsze chaty, które zachowały się po dziś dzień. - Nie widziałaś torów kolejowych - mówił zamyślony - ani budynku stacji, ani żadnych innych domów, ani szosy. Może dlatego, że tego tu wówczas nie było? To znaczy było, ale przesłonięte dla twoich oczu. Widziałaś wszystko tak, jak wyglądało kiedyś. - Chcę wracać do domu - poprosiła Ellen żałośnie. Nie słuchał jej, zatopiony we własnych myślach. - Coś musiało się wydarzyć tu, w tej dolinie. I na drodze przez las, daleko stąd. Sądzę, że nieszczęśnicy wplątani w tę historię przywiedli cię tutaj, abyś im pomogła... Wołanie niemych głosów. Ellen, wrażliwa Ellen o gorącym sercu. Gnana po- trzebą niesienia pomocy wszystkim cierpiącym. Fale wibracji jej dobroci i miłosierdzia docierały aż do świata duchów. Spotkali się wzrokiem, te same myśli krążyły im po głowie. Gdyby tylko Nataniel wyciągnął rękę i w geście pociechy pogładził ją po policzku, momentalnie, bez wahania, rzuciłaby mu się w ramiona. Nie zrobił tego jednak. Był silniejszy niż ona, pod każdym względem. Ellen zapatrzyła się w dolinę, z której wyszła jako dziecko. Miejsce budziło grozę. Wysokie, strome, niedostępne zbocza, zbudowane z poszarpanych skał i obluzowanych kamieni. - Teraz nie słyszę żadnego wołania - powiedziała ze zdziwieniem. - Ja także o tym myślałem. I ja nic nie słyszę, niczego też nie wyczuwam. Żadnego strachu, żadnej atmosfery zła. Tylko spokojne wyczekiwanie, jak gdyby ktoś czegoś się spodziewał... Tak, i Ellen tak to odbierała. Potajemne czekanie. Nataniel podniósł głowę. - No, znów zaczyna padać, a ja zostawiłem płaszcze od deszczu w samochodzie. Poczekaj tutaj, zaraz je przyniosę. Ellen skinęła głową. Przed nią rozciągała się prześlicz- na łąka, zejście do doliny było oddalone o jakieś pięć- dziesiąt metrów. Nie wyczuwała, aby groziło jej jakieś niebezpieczeństwo. Nataniel zniknął w lesie dzielącym ich od szosy. Ellen zadarła głowę, wystawiła twarz na pieszczotę lekkich, miękkich kropli deszczu. Ogarnęła ją osobliwa słabość... Może lepiej nie patrzcć tak w górę. Nagle zmarszczyła brwi. Gwałtownie opuściła głowę. Zaparło jej dech w piersiach. - Natanielu! - spróbowała zawołać, ale spomiędzy warg wydobył jej się zaledwie żałosny pisk. Zakończyło się potajemne oczekiwanie. Ellen zro- zumiała, że to obecność Nataniela powstrzymywała do- tychczas owo straszne, które miało się stać. Teraz, kiedy Nataniel odszedł, Ellen, którą duchy prosiły kiedyś o pomoc, została sama na ich terytorium. Wokół niej zaczęły wyrastać kłujące krzaki, tak że musiała usunąć się na bok. Łąka zniknęła, na jej miejscu rosły teraz spragnione słońca świerki, z bagniska tu i ówdzie wyzierały olbrzymie głazy. Drzewa i ktzewy popychały ją naprzód, coraz bardziej przesłaniając drogę, którą odszedł Nataniel. Ellen mogła posuwać się tylko w głąb doliny. Opierała się, ale przesuwały ją do przodu, wyrastały za jej plecami i popę- dzały, aż wreszcie znalazła się w dolinie. Rozdzierającym krzykiem przywoływała Nataniela. Z oddali, jakby z innego świata, dobiegło ją jego zrozpaczone wołanie: - Ellen! Więcej już go nie słyszała. Była sama w odległym, dawno minionym czasie. A wokół niej rozbrzmiewały tylko potworne, dzikie, pełne skargi okrzyki duchów. ROZDZIAŁ XI Gdy Ellen zrozumiała, że nie może powrócić do Nataniela i do teraźniejszości, straciła nad sobą panowa- nie. Uciekała w dół, coraz dalej w głąb doliny, jedyną drogą, jaka się przed nią otwierała. Krzyk nie opuszczał jej ani na moment, biegł razem z nią po skałach. Nie chcę wyrządzić wam krzywdy, myślała zroz- paczona. Jestem tu po to, żeby wam pomóc! Dlaczego zagradzacie dostęp Natanielowi? To on wam pomoże. Czego żądacie ode mnie, czego chcecie? Odpowiedział jej żałosny jęk, a zaraz po nim rozległ się drwiący śmiech. I nagle Ellen się zorientowała, co to jest. To nie ludzie ją ścigali, lecz sama dolina, na wskroś przesycona ich zbrodniami, to zbocza skalne, ziemia i drzewa nasiąkły złem, jakie kiedyś się tu panoszyło. To dolina nie chciała wpuścić Nataniela, dolina, która sama stała się tak zła, że natychmiast skorzystała z okazji i pochwyciła w swe szpony ofiarę: słabą, bezbronną, wrażliwą dziewczynę. Nie btąkały się tu niczyje duchy, istniało jedynie wspomnienie popełnionej zbrodni. Nareszcie dolina mogła dać ujście złu, jakie zaczerpnęła od Człowieka, tej korony stworzenia, które nauczyło się krzesać ogień, myśleć logicznie, prowadzić samochód i maszyny w lesie, niszczyć naturę tak, jak tylko Człowiek miał do tego prawo z uwagi na swą potęgę. Ellen biegła naprzód, potykała się, padała, znów wstawała i gnała dalej. Słyszała żałosną skargę udręczone- go mężczyzny i wycie drugiego od strony skał, okrutne, bezwzględne niczym charkot rozwścieczonego psa. Nie rozpoznawała jednak głosu kobiety, choć wiedziała, że powinna tam być. Dlaczego powinna, o tym Ellen nie miała pojęcia, po prostu to wiedziała. Biegła w kierunku przeciwnym niż przed dwunastu laty, ale to najwyraźniej nie miało żadnego znaczenia. Głosy nie odstępowały jej ani na krok. Znalazła się już przy krańcu doliny i wtedy usłyszała coś, co jeszcze bardziej ją przeraziło. Odgłos kroków kogoś, kto biegł w ślad za nią! Z jękiem rozpaczy Ellen rzuciła się w przód, w połys- kujące wodą bagnisko. Poczuła, że grunt usuwa jej się spod nóg, słyszała chlupot wody pod własnymi stopami, zaczęla się zapadać, zapadać... Jakiś głos zawołał: - Ellen! Ellen! Wróć do mnie! Walczyła na oślep, bo ktoś mocno ją trzymał, postanowiła uwolnić się za wszelką cenę. I nagle w jednej chwili wokół niej pojaśniało, zorientowała się, że istotą, przed którą tak zaciekle się broniła, jest Nataniel. Zawołała z gniewem: - Nie musiałeś wcale straszyć mnie do szaleństwa, biegnąc za mną... - Ellen... - powiedział błagalnie. Spostrzegła wtedy, że nie leży wcale w błotnistej wodzie, nad którą pochylają się ponure gałęzie świerków. Znajdowała się na łące dokładnie w tym samym miejscu, w którym stała, kiedy odszedł Nataniel. Teraz próbował przemówić jej do rozsądku. - Ellen, uspokój się, nic się nie stało, nie ma żad- nego niebezpieczeństwa, musiał cię dręczyć jakiś kosz- mar. Ellen z trudem chwytała oddech. Powoli odzyskiwała równowagę. - Koszmar? Nie mogłam chyba ot, tak sobie, po prostu zasnąć? Leciutki uśmiech zaigrał na ustach Nataniela. - Nie spałaś, zemdlałaś. Byłaś nieprzytomna, kiedy cię znalazłem. Zobaczylem, jak wystawiłaś twarz na deszcz i zaraz po tym osunęłeś się na ziemię. Z początku leżałaś całkiem nieruchomo, ale kiedy zaczęłaś się budzić, wyraź- ne się stało, że przeżywasz coś strasznego. - Bo tak rzeczywiście było. - Ellen cała drżąc opowie- działa mu o swoim śnie. - Ale, Natanielu, nie mogę tego zrozumieć. Naprawdę nie mam zwyczaju mdleć. Nataniel spoważniał. - Od momentu kiedy spotkaliśmy się na stacji, byłaś napięta jak struna. Chaciaż być może sama nie zdawałaś sobie z tego sprawy, śmiertelnie bałaś się tej chwili. A potem popatrzyłaś w niebo. Więcej nie trzeba, aby człowiekowi tak zdenerwowanemu zakręciło się w głowie. - Jak długo byłam nieprzytomna? - Krócej niż ci się wydaje. Może ze dwie minuty, nie wiem. Ellen roześmiała się z goryczą. - To były bardzo długie minuty. - Może pozbyłaś się choć trnchę tego napięcia? Przy- widziało ci się dokładnie to, co obawiałaś się zobaczyć, prawda? - Tak. I muszę ci powiedzieć, że teraz, kiedy wiem, że to był tylko sen, czuję ulgę tak wielką, że wszystko wydaje mi się możliwe do zniesienia. Zejdźmy w dół! - Świetnie, Ellenł Niedługo najgorsze będzie już za nami. Pomógł jej otrzepać ubranie zabrudzone od leżenia w mokrej trawie i założył jej płaszcz od deszczu. Nataniel nie wypowiedział głośno tego, co pomyślał: sen Elien był straszliwie realistyczny. Naprawdę pokazał jej wejście do doliny takie, jak wygtądało dawno temu, dokładnie nie wiadomo kiedy. I że głosy, które usłyszała... to były te same głosy, które prześladowały ją poprzednio, a nie tylko ich wspomnienie. To były prawdziwe głosy osób uczest- niczących w dramacie, który musiał się kiedyś rozegrać w tej okolicy. Nataniel wcale tego nie zgadywał. On to wiedział, miał tę swoją szczególną pewność, objawiającą się myślą lub wazją z krainy cieni. Trzymając się za ręce ostrożnie weszli do doliny zła. - Jak tu cicho - szepnęła Ellen spoglądając na skały. - Nikt nie woła. - Tak, twoja misja już się skończyła. Oni cię wezwali, a ty wróciłaś. Czekają na twoją pomoc. Znają cię. Wiedzą, że jesteś gotowa oddać wszystko, aby pomóc innym. Ufają ci. - Tak, czuje się wyraźne wyczekiwanie. Ale czy to naprawdę jacyś "oni"? Czy to nie sama dolina? Natura? Nataniel przystanął i nasłuchiwał. Wyglądał przy tym tak tajemniczo i zniewalająco, że Ellen musiała odwrócić głowę. Długo stali bez ruchu w ciasnym, porośniętym mchem przejściu pomiędzy wielkimi blokami skalnymi. Podłoże było tu bardzo zdradliwe, pod mchem kryły się jamy i kamienie. Po obu stronach na stromych zboczach zamykających dolinę rosły na wpół umarłe, urodzone w ciemności świerki. Najniższe gałęzie były zupełnie martwe, żyły jedynie wierzchołki. Nataniel milczał tak długo, że Ellen zaczęła się niepo- koić. Wreszcie powiedział z wahaniem: - Tak, to na pewno sama dolina. Tak jak mówisz: zło wżarło się tu na stałe. Ruszyli. Nataniel był rad, że Ellen nie wyczuła tego samego, co on: że nie są sami w dolinie. Ktoś szedł za nimi, cicho, wyczekująco. Ellen miała rację, to miejsce było naprawdę złe. Popełniono tu okrutną zbrodnię, wprost trudno uwie- rzyć, że człowiek może być Zdolny do czegoś takiego. Ale z wrażenia szaleńczej pogoni, prześladowania, którego Ellen doświadczyła w dzieciństwie, nic teraz nie zostało. Kiedy o tym pomyślał, Ellen ubrała to w słowa: - Czy czujesz ten cichy smutek? Krople deszczu skapujące z gałęzi świerków, welony mgły snujące się w powietrzu, wszystko czeka, pogrążone w żałości. To takie piękne, zapada głęboko w duszę. - To prawda. Nietrudno będzie oczyścić to miejsce. Dolina dojrzała już do przyjęcia pomocy. Dość wycier- piała z powodu swego zła. Całkiem nieoczekiwanie stanęli przy krańcu doliny, drogę zagrodziło im bagniste jezioro. Nataniel zesztyw- niał, chłonąc wrażenia każdym nerwem. - Co się stało? - spytała Ellen. - Nic - mruknął. - Idź brzegiem, pójdziemy dalej. Pozwolił, by poszła przodem, sam odwrócił się i spo- jrzał na dolinę, a potem na uroczysko rozctągające się u jego stóp. - Wrócę tu - szepnął. - Bez dziewczyny... Ellen czekała na niego. - Łatwo poszło - powiedziała zadowolona. - Tym razem nic się nie stało. Uśmiech Nataniela zmienił się w sztuczny grymas. - Nie. Nic. Jak uważasz, zajrzymy od razu w to drugie mieysce? - Skoro już zaczęliśmy... W głosie Ellen nie wyczuwało się już napięcia. Nic złego nie mogło się stać, kiedy był z nią Nataniel. Odegnał mroczne cienie. Szli dalej w milczeniu. Minęli już tory kolejowe i kilka gospodarstw, w których nie było żywego ducha, bo wszyscy pewnie przenieśli się do letnich zagród. Potem przecięli szosę numer sześćdziesiąt, i wkrótce weszli na leśną dróżkę, na której Ellen dwanaście lat temu po raz pierarszy ogarnął potworny strach. - Natanielu - powiedziała Ellen z wahaniem. - Mo- że po prostu uważasz mnie za histeryczkę? Udało nam się bez trudu przejść przez dolinę, w dodatku zemdla- łam... Nataniel znalazł się w kłopocie. Nie chciał teraz, kiedy odzyskała spokój, znowu jej straszyć. Pragnął jednak rozwiać wątpliwości dziewczyny. Otoczył dłońmi jej zabawną twarzyczkę. - Kochana Ellen - Powiedział łagodnie. - Wcale nie wątpię w twoje słowa. Wiem, że niczego nie wymyśliłaś. To musiało na razie wystarczyć. Nie powiedział nic więcej pomimo pytającego spojrzenia Ellen. Ale jej to nie wystarczyło. - Skąd o tym wiesz? Nie mógł jej opowiedzieć o swoich wizjach. Na szczęście przypomniał sobie coś, co mogło mu pomóc wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. - Zanim przyjechałaś, próbowałem badać tę sprawę na własną rękę, dzwoniłem tu i tam. Nie umiałem określić dokładnie miejsca wydarzeń, ale teraz wiem, że to, co usłyszałem wspomniane ledwie półsłówkami, jest prawdą. Jutro spotkam się z pewnym człowiekiem, który udzieli mi dalszych wyjaśnień. - Chcesz powiedzieć, że mimo wszystko istnieje jakaś znana historia o duchach związana z tym miejscem? - Nie, nie, to nie jest żadna historia o duchach. O ile dobrze zrozumiałem, nigdy tu nie straszyło. Wiadomo natomiast, co się naptawdę wydarzyło. - Co to było takiego? - Mówiłem ci już, że nie znam szczegółów, bo osoba, z którą rozmawiałem, niezbyt dobrze pamiętała tę historię, wiedziała jedynie, że popelniono tu straszliwą zbrodnię. Ten człowiek przyraczał różne opowieści zasłyszane w promieniu wielu kilometrów, bo nie potrafiłem podać nazwy tego miejsca. Dopiero teraz zacząłcm się domyślać, które z tych wszystkich smutnych wydarzeń rozegrało się tu w przeszłoś- ci. Młodsze pokolenie, do którego on należy, niewiele o tym wie, a starsi niechętnie mówią o takich sprawach. Uważają, że należy o nich zapomnieć. W każdym razie człowiek, z którym rozmawiałem, podał mi adres kogoś, kto zna tę historię na tyle, na ile da się ją zrekonstruować. Jeśli chcielibyśmy mieć ją na piśmie, musielibyśmy pojechać do Archiwum Państwowego w Hamar, wykopać stare księgi parafialne i protokoły sądowe, a na to nie mamy teraz czasu. Musimy zadowolić się ludowymi przekazami. Dość długo już wędrowali ledwie widoczną leśną drożyną, gdy nagle jakby obezwładniła ich cisza, kroki spowolniały, a na twarzy Nataniela pojawił się wyraz napięcia - wyraz, który Ellen tak dobrze znała i którego tak się bała. Miała ochotę poprosić, by wziął ją za rękę, ale zabrakło jej odwagi. Zamiast tego podeszła tak blisko, że prawie deptała mu po piętach. W tej chwili dałaby wszystko, byle tylko znaleźć się w bezpiecznym samocho- dzie. Atmosfera odmieniła się w jednej chwili. Byli już głęboko w lesie, Nataniel wydał jej się nagle taki obcy. Coś zajęło jego zmysły, coś tak przeraźliwie silnego, że zapomniał o całym świecie. Ulga, jaką Ellen czuła przez moment, zmieniła się w nadpełzający zdradzie- cko lęk. Wśród wierzchołków drzew wzdychał wiatr, świer- ki i brzozy przechylały się niczym żałobnice. W głębi lasu światło kończącego się dnia przeobrażało się w mrok. Ellen wstrzymała oddech, nie śmiała nawet drgnąć. Z wolna napływało potworne wrażenie czegoś trud- nego do zdefiniowania. Bezradności, samotności, roz- paczy, ale przede wszystkim zła. Ohydnego, okrutnego zła, które zdawało się żyć w powietrzu, nadciągając z wielu stron równocześnie, od wielu istot, tak gęstego, jakby gromadziło się tu przez wiele lat, ba, przez wieki! W tym momencie Ellen ogromnie była rada, że należy do Ludzi Lodu i ma przy sobie jednego z najsilniejszych jego przedstawicieli. Uważała, że cała ta sprawa jeszcze bardziej zbliżyła ich ze sobą, sprawiła, iż odczuli łączące ich pokrewieństwo, pomimo iż było ono dość dalekie. Usłyszała urywany oddech Nataniela. - Coś ty za miejsce znalazła? - powiedział cicho, jakby z przyganą. - Ze wszystkich ludzi na ziemi oczywiście ty musiałaś tutaj trafić. - Co... co to takiego? - Nie wiem jeszcze - mruknął. - Ale potrafię odgad- nąć. Wyczuwam bliskość sprawiedliwych, tych strasznych sprawiedliwych, których wszędzie można spotkać! Ellen nie rozumiała, o co mu chodzi, a pytać nie śmiała. Czuła tylko, że pod wpływem samego miejsca robi się jej słabo, tak jak zresztą było i poprzednim razem. Żałowała, że odważyła się powtórnie tutaj przybyć. Gdyby tylko mogła tak jak dwanaście lat temu wziąć nogi za pas i uciec stąd jak najdalej! Ale teraz Nataniel mocno ściskał ją za rękę, jakby wyczuwał jej nieodpartą chęć ucieczki. Szli coraz wolniej, noga za nogą. Wilgotny mech kłębił się pod poskręcanymi świerkami. Zobaczyła, że jakiś stary płot poddał się i runął na ziemię, poszarzały ze starości, porośnięty mchem. Pamiętała ten płot. Wtedy jeszcze stał, ale już zacżynał chylić się ku ziemi. Stopy miękko zapadały się w trawę na drodze. Ellen otarła krople deszczu z twarzy. Dłonie na- brzmiały jej od wilgotnego zimna. Ciężar uciskający duszę, ten, który czuła i wtedy, stawał się coraz przykrzej- szy, trudniejszy do zniesienia. Przypominał głęboką, trawiącą duszę i ciało depresję. - Teraz wrażenia jakiejś pojedynczej istoty nabierają ostrości - szepnął Nataniel. - Wyczuwasz je? Ellen zesztywniał kark, ledwie zdołała skinąć głową w odpowiedzi. - To właśnie czułam poprzednio. Nie wiedziałam nic o tych, którzy się tu gromadnie pojawili. - Ich wyczuwasz dlatego, że ja jestem z tobą, wrażenia płyną przeze mnie. Ale ta istota szukała pomocy u ciebie. Miałaś rację, Ellen. To kobieta. - Ale w jaki sposób możemy... Nagle Nataniel jęknął głośno i przyciągnął Ellen do siebie. Przycisnął ją mocno, ukrył jej twarz na swej piersi. - Nie patrz w tamtą stronę! - zawołał. - Na miłość boską, nie patrz tam! ROZDZIAŁ XII Wyszli na niedużą polanę w lesie. Za plecami mieli resztki fundamentów dawno już nie istniejącej zagrody. - Ach, mój Boże - szepnął Nataniel. - Niczego nie widziałam - poskarżyła się Ellen żałoś- nie. - Czy to te domy...? - Nie, nie widziałaś płotu? - Tego wywróconego? Co w nim takiego dziwnego? Puścił ją niechętnie. Ellen odwróciła się z lękiem. - Nie. Niczego nie widzę - wyznała zaskoczona. Nataniel milczał. Na jego twarzy malowało się niedo- wierzanie pomieszane z obrzydzeniem. Wciąż wpatrywał się w coś, co dla niej pozostawało niewidzialne. - Ale wyczuwam - powiedziała Ellen szczękając zębami. - Ktoś na mnie patrzy. Wyczuwam otaczającą mnie nienawiść, drwinę i pogardę, wyczuwam żarliwe błaganie o pomoc, a przede wszystkim czuję, że moje nogi nie chcą tu zostać ani chwili dłużej. Już zamierzała odejść, lecz Nataniel mocno ją przy- trzymał. - Nie wpadaj znów w panikę - zażądał surowo. - To ci w niczym nie pomoże, przeciwnie. Oczywiście możesz uciec jak poprzednio, ale wtedy pozostaniesz na tym samym etapie. Nie uwolnisz się od przykrych przeżyć z dzieciństwa, a ci, któtzy szukali twojej pomocy, nie otrzymają jej. Nie wyczuwam błagania o pomoc tak mocno jak ty, bo to twoja domena, ale rozumiem je, mój Boże, jak dobrze je rozumiem! - To ta kobieta tak się we mnie wpatruje, prawda? Nataniel gwałtownie zadrżał. - Tak, ona błagała cię o miłosierdzie. - To zło - jęknęła Ellen. - To straszliwe zło! Skąd ono się bierze? Sama staję się zła, Natanielu, ono we mnie wstępuje, ściąga mnie w przepaść. Co my zrobimy? Las rozbrzmiewał niezwykłą, smutną muzyką wiatru. Ellen trzęsła się z zimna, ze strachu i z potwornego napięcia. Nataniel wciąż z niedowierzaniem patrzył przed siebie. - To najbardziej fantastyczna wizja, jaką kiedykol- wiek miałem - powiedział wolno. - Najwyraźniejsza i najbardziej intensywna. Widocznie sprawia to twoja obecność. Jest nas teraz dwoje, uzupełniamy śię na- wzajem. - Zawahał się, popatrzył na Ellen badawczo. - Jak oceniasz swoją siłę? - Psychiczną? Obawiam się, że nie jest zbyt wielka. - Szkoda. Najlepiej by było, gdyby... także i dlatego, że to ciebie ona przywołuje. Ale nie! Wracaj do samo- chodu, możesz iść szosą, spróbuję sam sobie z tym poradzić. Ellen popatrzyła na jego bladą, zdradzającą napięcie twarz i podjęła decyzję. - Nie, Natanielu. Już tyle razy sobie pomagaliśmy. Jeśli potrzebujesz teraz mojego wsparcia, nie zawiodę cię. I ja także muszę za wszelką cenę przekroczyć ten próg, sam to powiedziałeś. Nie mogę zatrzymać się w pół drogi. Powiedz mi, co widzisz! Zniosę to, przynajmniej mam taką nadzieję. Spróbował się uśmiechnąć, ale bez powodzenia. - Jeśli mamy pomóc i tobie, i tej kobiecie pozbyć się duchowej udręki, musisz być naprawdę bardzo dzielna. Ellen spojrzala mu prosto w oczy, na wpół nieprzytom- na ze strachu. - Starczy mi odwagi - oświadczyła. Twarz mu złagodniała. Kochana Ellen - rzekł czule. - Spotkanie ciebie było najwspanialszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła. Ale zaraz wyraz jego twarzy się zmienił, rysy stały się ostre, niemal okrutne. - A więc zobaczysz. Ujrzysz wszystko moimi oczami. A potem zdecydujesz, czy naprawdę chcesz pomóc. Postąpił o krok do przodu, przykucnął i zaczął szukać czegoś na ziemi. - Spróbujemy psychometrii, to powinno wzmocnić wrażenia. Ellen zobaczyła, że wziął do ręki kawałek drewna, dotknął go parokrotnie i odrzucił. Wreszcie gdzieś głębo- ko w mchu znalazł to, czego szukał. Wrócił do niej i położył jej na dłoni kawałeczek niezwykle kruchego drewna, być może cząstkę jakiejś żerdzi, ale na pewno nie z rozwalonego płotu. Ten kawałek drewna był o wiele, wiele starszy, Ellen bała się, że rozsypie się jej między palcami. - Przyłóż go do piersi i staraj się w niego wczuć. Zapomnij o wszystkim, co cię otacza. Nataniel odwrócił Ellen. Sam stanął za nią i przycisnął się mocno do jej pleców. Jego ramiona przytrzymywały ją mocno jak imadło, a ręce objęły jej dłonie zamknięte na spróchniałym kawałku drewna. - Zobacz to, co ja widzę - przemówił obcym, mono- tonnym głosem, który brzmiał jakby wypowiadał zaklęcie. Gdyby Nataniela nie było przy niej i gdyby nie trzymał jej tak mocno, Ellen na pewno straciłaby przytomność. On jednak dał jej tyle poczucia bezpieczeństwa, ile było w jego mocy, a ona zdecydowała się wszystko wytrzymać. Intensywnie, jak jej polecił, wpatrywała się w otwartą przestrzeń. - Widzisz te dwie nieduże sosny? Spójrz między nie. Zapomnij o wszystkim, tylko patrz! Sądzę, że możesz przejąć moje zdolności, nie wiemy też, jak zareagujesz na psychometrię. Może się uda. Ellen patrzyła i patrzyła, aż wreszcie pejzaż zaczął wirować jej przed oczami, ale nadal widziała tylko dwie sosny, a między nimi ciężką od deszczu, przechylającą się na wietrze trawę. - Niczego nie widzę - rzekła ze skargą w głosie. - Rozluźnij się, jesteś zanadto spięta. Ellen próbowała w ogóle o niczym nie myśleć, utkwiła wzrok w dali. Nic się nie wydarzyło. Czas upływał. Zapomniała wreszcie o strachu, rozzłościła się na siebie, że nic jej nie wychodzi. Rozumiała, że złość w tej chwili w niczym nie pomoże, zaczęła oddychać wolniej, by ją stłumić. Za wszelką cenę chciała okazać się godna Nata- niela, nie zawieść go. Wydawało się jednak, że jest za słaba. Przycisnął ją mocniej do siebie, z jego dłoni spływały w nią strumienie potężnej siły. Ogarnęło ją głębokie rozczarowanie, że nie sprosta jego oczekiwaniom. Aż nagle... Zachłysnęła się powietrzem, Nataniel natychmiast wzmógł czujność. - Natanielu! Niczego nie widzę, ale słyszę. I wy- czuwam! Mam wewnętrzne wizje, o ile mnie rozumiesz. - Świetnie, Ellen! Poza tym możesz się tylko cieszyć, że nie widzisz konkretnych obrazów, są naprawdę strasz- ne. Powiedz mi, co słyszysz? - Coś stuka i szeleści tuż obok nas. Przed nami. Czy to się zgadza? - Jak najbardziej. Co więccj? - Nie podoba mi się ten dźwięk - poskarżyła się jak dziecko. - Ten kawałek drewna... To drewno, które trzymam w rękach, nie chcę go! Palce Ellen z całych sił walczyły, by pozbyć się drewienka, ale uścisk dłoni Natanicla był silniejszy. Ellen wiedziała, że to spróchniałe drewno przekazu- je jej wrażenia, dźwięki pochodzącc z punktu odleg- łego od nich zaledwie o kilka metrów. Drewno paliło jej dłonie, nie mogła tego znicść, ale Nataniel nie miał litości. - Nie chcę tego! - jęknęła Ellen głośno. - Musisz! Musisz się dowiedzieć, dlaczego ta kobieta błaga o twoją pomoc. Ona jest zła, pomyślała Ellen. Ona jest zła, zła, wcale nie chcę jej pomóc. - I zło także może cierpieć - szepnął jej Nataniel prosto do ucha. - To prawda - mruknęła Ellen. - Ona rzeczywiście bardzo cierpi. Ale nie wiem, dlaczego. - Powiedziałaś, że masz wewnętrzne wizje. Zamknij więc oczy i wtedy patrz, a wizje staną się wyraźniejsze. Ellen usłuchała. - Tak - szepnęła po chwili. - Teraz coś pojmuję. Ludzie... wielu ludzi... ale nie widzę tej kobiety. Wiem, że jest tuż przy nas, ale jej nie widzę. - Tak jest dobrze - cicho powiedział Nataniel. - To ja staram się to uniemożliwić. Chcę, żebyś zobaczyła spra- wiedliwyeh. - Tak naprawdę niczego nie widzę, jedynie przeży- wam. Trudno to wytłumaczyć. - Ja i tak rozumiem - odpowiedział Nataniel. - Po- wiedz, co przeżywasz. Ellen starała się pozbierać myśli i ubrać je w słowa, ale okazało się to niezwykle trudne. Trzęsła się ze strachu, a jednocześnie chciała pokazać Natanielowi, że jest trzeź- wo myślącą dziewczyną. Chociaż on i tak z pewnością ją przejrzał. - To takie niezwykłe - zająknęła się. - Mam... takie dziwne wrażenie długiego czasu. Wiele lat. Nie wiele lat temu, lecz wiele lat jednocześnie. - Bo tak jest. Mów dalej. - Tu... stał kiedyś dom. Fundamenty, te, które... I droga... Droga jest ważna. Jest tutaj cały czas, ale wygląda na dużą i rozjeżdżoną. Nie taka jak teraz. Wielu ludzi... Ciągną tutaj nieprzerwanym strumieniem. Za- trzymują się. Śmieją albo wzdrygają, albo szybko ucieka- ją. Dzieci... dzieci się boją, wyczuwam ich strach. Przebie- gają z zamkniętymi oczami, takie wystraszone. Nawet konie zaprzężone do wozów stają dęba. Pożółkłe jesienne liście... Chłód zimy... Wicher... lodowaty... posępne wy- cie... tak blisko... Żar słońca, zawieje, wiosny... Ellen mówiła sennym głosem, jakby w transie. - Domy zapadają się w ziemię. Kamienie... rzucają kamieniami, Natanielu! Dlaczego to robią? Słyszę modlit- wy odmawiane z obrzydzeniem i lękiem. Echo drwin roznosi się po lesie. Tak, to sprawiedliwi! Przychodzą tutaj, przeświadczeni, że sami są bez grzechu. Natanielu! - Ellen zaczęła krzyczeć. Nie mogła złapać oddechu. - Teraz... teraz już rozumiem! Rozumiem, Natanielu! Zbliża się jakiś mężczyzna, zdejmuje to. Och, dzięki ci! Dzięki, że wśród nas znalazł się choć jeden miłosierny! Uścisk wokół jej dłoni zelżał. Kawałek drewna upadł na ziemtę. Wizje ustąpiły. Ellen znów stała w lesie tylko z Nata- nielem. Odwróciła się do niego i wpadła rnu w ramiona, usiłując stłumić płacz. - Pomóż jej, Natanielu! Pomóż jej, ty, który to potrafisz, błagam cię! - Najpierw musimy się dowiedzieć, co ona zrobiła - powiedział cicho. - A jeśli się nie mylę, to właśnie to przeżyłaś w tamtej dolinie. O twoją pomoc prosiły dwie osoby, pamiętaj o tym. - Wiem już, dlaczego kobieta nie mogła pójść za mną do doliny - powiedziała Ellen udręczona, jakby cała wina kobiety spadła na nią. - Wiem, dlaczego nie mogła opuścić tego miejsca. - Tak - powiedział Nataniel. - Ale w jaki sposób pomagasz zbłąkanym duszom odzyskać spokój? - spytała bezradnie. - Nie modlisz się o nie ani nie odmawiasz zaklęć. Wspomniałeś, że bardzo cię to męczy. Co wobec tego robisz? - To odbiera mi całą siłę, Ellen - powiedział głosem zdradzającym cierpienie. - Ale nie mam innego wyjścia. Wiesz, każdy człowiek ma w sobie pokłady dobroci, życzliwości i miłosierdzia. Mają je wszyscy, i ty także. Te zapasy ciągle się odnawiają, im więcej się z nich czerpie, tym więcej ich przybywa. Sama do tego doszłaś, wspomi- nałaś mi kiedyś. Ja oddaję dotkniętym złem miejscom i duszom całą swoją dobroć, cały spokój i poczucie bezpieczeństwa, przekazuję je nieszczęśliwym, którzy nadal żyją poprzez swą rozpacz. Nic więcej poza tym nie robię. Odpędzam złe myśli i uczucia, które ciążą nad takim miejscem, dławię je swoimi myślami o dobroci i życzliwo- ści. - Rozumiem. - Dlatego nie chciałem spotykać się z tobą później w zajeździe, wiedziałem bowiem, że będę całkiem pus- ty, wypalony. Potrzebowałem czasu, by dojść do sie- bie. Ellen z oczu nieprzerwanie spływały łzy, ale teraz płakała nad Natanielem. Pogłaskała go po policzku w geście pociechy i podziękowania. Chłopak przygarnął ją do siebie i wtulił twarz w jej włosy. Przez chwilę stali nieruchomo - dwie niezwykłe istoty w świecie zwyczaj- nych ludzi. Wreszcie Nataniel powiedział: - Najpierw skoncentruję się na samym miejscu, nie na kobiecie, postaram się odegnać zło sprawiedliwych. Czy uważasz, że możesz sama wrócić do samochodu? - Nie, chcę zostać przy tobie. Już się nie boję i... ale może będę ci przeszkadzać? - Nie, na pewno nie - odparł powoli. - Myślałem o tobie, to może być... Ellen przerwała mu: - Może... może potrzebny ci ktoś, kto czuje podobnie jak ty i nie będzie się niczemu dziwił? Poważna twarz Nataniela rozjaśniła się. - Dobrze wiesz, że tego potrzebuję. Usiądź więc pod tymi świerkami i dotrzymaj mi towarzystwa! Bardzo ci będę za to wdzięczny, złagodzisz moje poczucie osamot- nienia. Ale musisz być całkiem cicho, żeby nie wytrącić mnie z koncentracji. - Oczywiście. Czy myślisz, że mogę ci pomóc? Uśmiechnął się. - Głuptasku! Przecież ty jesteś jedną z tych, którym ja mam udzielić pomocy! Ellen siedziała zapatrzona w odwróconego do niej plecami Nataniela. W lesie zapadł półmrok, deszcz nie- przerwanie lał się z nieba, ale widziała go wyraźnie, szerokie ramiona, długie, szczupłe nogi. Stał całkiem nieruchomo, zwrócony twarzą ku polanie, w stanie głębokiej koncentracji. Ellen miała nadzieję, że gorące fale, które wzbierały w jej ciele, nie dotrą do niego i nie zakłócą mu skupienia. Starała się o niczym nie myśleć, ale w końcu musiała się odwrócić - bliskość Nataniela stała się zbyt namacalna, porażała ją jego męskość i siła. Przypomniała sobie, jak bardzo blisko stał, kiedy zmuszał ją, by spojrzała jego oczami. Raz zdołał wówczas odczytać jej myśli: kiedy w duchu powiedziała, że nie chce pomagać tej złej kobiecie. Nie mógł jej słyszeć, a przecież odrzekł, że zło również może cierpieć... Co prawda zbliżyli się wtedy tak bardzo do siebie - i psychicznie, i fizycznie, może więc nie było w tym nic dziwnego, że bez trudu czytał w jej myślach. Ellen była przekonana, że Nataniel doskonale wie, jak się mają sprawy z jej uczuciami, jest tylko na tyle delikatny, by o tym nie wspominać. Wie, że między nimi nigdy nie może do niczego dojść, najlepiej więc stłumić wszystkie nadzieje i nie dostarczać im żadnej pożywki. Ach, jakie to mądre, jakie rozważne z jego strony! Ellen jednak gotowa była oddać wszystko za najdrobniej- szy znak, że jest dla niego kimś więcej niż tylko przyjacie- lem. Kiedy tak siedziała rozmyślając, wcale nie zauważyła upływu czasu, choć należało już zacząć liczyć go w godzi- nach. Mogła tkwić tu przez całą noc, byle tylko pozwolono jej być w pobliżu Nataniela. Próbowała sobie wmawiać, że jest dla niego duchowym wsparciem, bo przecież już sam fakt, że nie okazuje zniecierpliwienia, musi coś znaczyć. Stopniowo Ellen zaczęła zdawać sobie sprawę, że atmosfera w lesie się zmienia. Już od dobrej chwili przestała odczuwać strach i obecność dławiącego zła. Gdzieś w niej zapłonęło jasne światełko i wolno, lecz nieprzerwanie rozprzestrzeniało się po całym ciele. Na- pływał spokój i cicha radość. Chłodne powiettze letniej nocy nabrało przejrzystości, ogrzało się. I wreszcie przeszyło ją uczucie wdzięczności. - Natanielu - powiedziała cicho. - To już minęło. Głęboko odetchnął z ulgą. Ellen wstała i podeszła bliżej. Nataniel ledwie trzymał się na nogach, miał zamknięte oczy, pot spływał mu z czoła. Odruchowo go objęła, by go podtrzymać. Ocknął się, jakby wypadł z transu. - Usiądź - szepnęła tkliwie. Były to zbędne słowa, bo chłopak osunął się na ziemię. Siedział, otoczywszy kolana ramionami, i Ellen zdała sobie sprawę, że jeszcze przez jakiś czas nie będzie w stanie się ruszyć. Teraz w niczym jej to nie przeszkadzało. Przestała się już bać tego miejsca. Sprawiedliwi zostali wymazani ze wspomnień okolicy, pozostał tylko czło- wiek, który przekazał im swoją dobroć. Ellen usiadła przy Natanielu i nie odzywała się ani słowem. Była przemoczona do suchej nitki, istnieją bowiem granice wytrzymałości każdego płaszcza przeciw- deszczowego. Wiedziała, że twarz posiniała jej z zimna, a włosy sterczą, że wygląda jak strach na wróble, ale to się nie liczyło. Ważny był tylko Nataniel. Zapadła głęboka, ciemna noc, kiedy wreszcie podniósł głowę i spojrzał na nią oczami pełnymi udręki, z których jednocześnie płynęło ciepło. Ellen bardzo się ucieszyła, że znów widzi jego twarz. Wiedziona impulsem wsunęła mu rękę pod ramię i szepnęła: - Dziękuję, Natanielu, bardzo, bardzo dziękuję! Uśmiechnął się. - To ja powinienem dziękować - powiedział. - Nigdy jeszcze nie przyszło mi przekazywać swojej siły innym z taką łatwością jak teraz. I tak szybko dojść do siebie. - Dlaczego? - zdziwiła się Ellen. - Dlatego, że przez cały czas wspomagało mnie mocne, dobre uczucie płynące od ciebie, moja kochana. - Oj - zawstydziła się i odwróciła głowę. - Prze- praszam. - Naprawdę nie ma za co przepraszać - zaprotestował gwałtownie. Ellen, zgnębiona, umierała ze wstydu. Teraz jednak, kiedy już jasne się stało, że on wie, mogła o tym rozmawiać. - Taki pojedynczy sygnał - zaczęła cienkim głosem. - Taki niepewny... Poczuła, jak Nataniel delikatnym ruchem odwraca jej twarz ku sobie. Popatrzyła w te niezwykłe oczy, mroczne, choć jednocześnie połyskujące złotym blaskiem, i to, co w nich wyczytała, rozpaliło gorączkę w jej ciele. Dłoń Nataniela zamknęła się wokół jej dłoni i popłynęły z niej uczucia po dwakroć silniejsze, cieplejsze, bardziej inten- sywne niż jej samej. Ellen ze wzruszenia zabrakło tchu. Położyła sobie jego rękę na ramieniu i otarła o nią policzkiem, potem ukryła w niej twarz, aby Nataniel nie mógł dojrzeć wyrazu jej oczu. - Zgadzam się z tym, co napisałaś w liście, Ellen - powiedział cicho. - Gdybyśmy nie wiedzieli, co nas czeka... Ellen nareszcie odważyła się spojrzeć mu w oczy. - Czy to naprawdę aż tak wielka groźba? - Tak - odparł zrezygnowany. - Niestety. Moje przewidywania, czy jak to nazwać, nigdy mnie jeszeze nie zawiodły. Musimy się rozstać, Ellen, to dla nas jedyny ratunek. Nie mogę wziąć na siebie odpowiedzialności... - Co właściwie wiesz? Znów otoczył ramionami kolana, nie chciał na nią patrzeć. - Zobaczyłem, że cię obejmuję i... i... pocałowałem cię, Ellen, między nami panowało cudowne, pełne zro- zumienie. Wiedziałem, że to pierwszy raz, nigdy wcześniej się to nie stało. A potem nadszedł ogromny strach. Przeszył mnie palący ból, a powietrze wokół nas wypeł- niło się głębokim, wibrującym tonem zwiastującym śmierć. A ty... Ty zniknęłaś. W miejscu, gdzie jeszeze przed chwilą stałaś, była pustka. Ellen nie potrafiła odgadnąć, które z nich umrze i dlaczego. Zresztą jakie to ma znaczenie? Jeśli jedno z nich odejdzie, co się wówczas stanie z drugim? Jakie życie ich czeka? Ale na myśl, że Nataniel od momentu, kiedy spotkali się po raz pierwszy, wiedział, że ich przyjaźń przerodzi się w miłość i że kiedyś ją pocałuje, zakręciło jej się w głowie. Westehnęła w uniesieniu. - Smutne jest także to, że oboje jesteśmy z Ludzi Lodu - ciągnął Nataniel. - A Ludzie Lodu mają ogromną potrzebę przebywania razem. Powinniśmy się spotykać także jako członkowie rodu, Ellen. A i tego nam nie wolno. Och, los jest taki bezlitosny, taki niesprawiedliwy! - Czy nie moglibyśmy... - zaczęła nieśmiało. - O co ci chodzi? - Jeśli niebezpieczeństwo kryje się w... w pocałunku... - Z trudem przyszło jej wymówić to słowo, tak by nie zdradzić najskrytszych pragnień. - Czy mimo wszystko nie moglibyśmy się spotykać? Bez... - Tak ci się wydaje? - spytał Nataniel z goryczą. - Już i tak za daleko się posunęliśmy. Czy ciebie na to stać? Spojrzała na jego usta, na oczy, głębokie, lśniące złotym blaskiem studnie, na mocne dłonie, na mięśnie grające pod ubraniem, i odwróciła twarz. - Nie - odparła cicho. - A już na pewno niedługo. - Mnie też nie. Prawdą jest, że ja... chodź, idziemy - zakończył nagle, wstając. Ale kiedy szli przez ciemny las, wziął ją za rękę, a Ellen lekkim krokiem wędrowała u jego boku. Nataniel popatrzył na nią z czułym uśmiechem. - Lepiej się teraz czujesz? - O wiele lepiej, pod każdym względem. Powiedziałeś niedawno, że zło także może cierpieć. Ja bym to trochę odwróciła i powiedziała, że i smutek może mieć swoją radość. - Owszem, kiedy jest się we dwoje. Powinienem pomyśleć o tym wcześniej. Wiedziałem, że dzielisz moje uczucia, ale ty nie znałaś prawdy o moich. Wybacz mi, Ellen. - Nie ma czego wybaczać - oświadczyła Ellen wielko- dusznie. - Och, Natanielu, ale przemokłam! Zmarzłam, jestem głodna i zmęczona, ale taka szczęśliwa! Nataniel nie miał serca przypominać jej, że ich zadanie zostało wykonane zaledwie w połowie. A ponieważ już wcześniej miał do czynienia ze wstrząsającymi zbrodniami, wiedział, że mogą ich jeszcze czekać straszne przeżycia. Dotarli do szosy. - Ellen, wróć teraz do samochodu! Co prawda musisz iść okrężną drogą, ale życzę sobie, żebyś wróciła. - Ale dlaczego? Co ty zamierzasz? Zacisnął zęby. - Ja... obiecałem wrócić nad jezioro. Do doliny. Oczyścić ją ze zbrodni, którą tam popełniono. Muszę to zrobić bez twojego udziału. - Dlaczego? - Dlatego, że dla ciebie przeżycie może okazać się zbyt silne - Dlaczego? - Czy nie znasz już innych słów, Ellen? Sama powie- działaś, że jesteś zmęczona. Nie wytrzymasz tego. - Ale ty wytrzymasz? Czy ty wiesz, jak wyglądasz? Czy wiesz, że w oczach płonie ci zmęczenie, a ręce drżą, twarz masz bledszą niż upiór, którego masz wyzwolić. Jeśli obojgu nam nogi odmówią posłuszeństwa, to chyba możemy się gdzieś tu zdrzemnąć? Co mi na to odpowiesz? - Myślałem przede wszystkim o stanie twoich nerwów - uśmiechnął się Nataniel. - Mam netwy ze stali, lodu i kamienia - zapewniła Ellen zdecydowanie. - Dokładnie tak jak dom pana Bigby. Uśmiechnął się na wspomnienie. Wyglądał na bardzo zmęczonego, wycieńczonego tak, że Ellen zaczęła się bać nie na żarty. - Potrzebujesz mnie - zadecydowała. W końcu Nataniel się poddał. - Może masz rację. No to chodź, najdroższy przyjacie- lu. Razem na pewno nam się uda! Albo wspólnie zginiemy! Kiedy jednak doszli do doliny, Nataniela spotkała największa w życiu niespodzianka. Spodziewał się ciężkiej walki, gotów był odesłać Ellen do samochodu i pozostać na placu boju samotnie, a tymczasem przy bagnisku nad jeziorem panowała cisza i spokój. To był szok. Nie pozostał nawet ślad po dwóch cieniach, które ich nie odstępowały, kiedy szli przez nieprzyjazną dolinę. Były wówczas zbyt niewyraźne, by mógł przewidzieć ich poczynania, ale przy moczarach ogarnął go straszliwy niepokój i wiedział, że oto znaleźli się w miejscu, gdzie przed laty popełniono nieludzką zbrodnię. Teraz jednak nic tam nie było. Nic! - Natanielu - powiedziała Ellen ze zdumieniem. - To odeszło! A więc i ona to wyczuła! Mówiła jednak tylko o wrażeniach, nie miała wizji. - Sądzisz, że moje dwa przeżycia były ze sobą związane? - Oczywiście - odparł Nataniel. - Nierozerwalnie. Nie podejrzewałem jednak, żc zdołam jednocześnie oczyś- cić ze zła oba miejsca. - Chyba odczułeś ulgę? - I to jaką! - wyznał. - Możemy od razu wracać do sarnochodu. Nie ehcę, żebyś się przeziębiła, poza tym robi się naprawdę późno! Jeśli jestem chociaż w połowie tak zmęczona jak Nataniel, to znaczy, że on jest naprawdę wykończony. I rzeczywiście na to wyglądało. Ellen zrozumiała, jak wiele sił musiał poświęcić na koncentraeję. Kiedy tak pięli się pod górę, widziała, jak słabnie z każdą chwilą. Obserwowała go z lękiem, ale próbowała się uśmiechać, by dodać mu otuchy. Tak rozpaczliwie go kochała. Każdą linię zmęczonej twarzy, każde ścięgno ramion, wciąż nie podstrzyżone włosy, a przede wszystkim siłę ducha, niezwykłą odwagę i dobroć. Dopiero teraz spostrzegła, że noc zaczyna ustępować świtowi. Ciężkie ciemne chmury wisiały nad ziemią, pierwsze promienie słońca ledwie zdołały się przez nie rzebić. - Czy naprawdę spędziliśmy tu całą noc? - spytała zdumiona. - Rzeczywiście! Nic dziwnego, że jesteśmy wykoń- czeni. Ellen wiedziała, że najdłużej trwało oczyszczanie złe- go miejsca. Wszystko jednak, co ich spotkało, było przeżyciem tak niezwykłym, że nie zauważyli upływu czasu. Kiedy dotarli do wysokich świerków, na których miejscu, zdaniem Ellen, znajdowały się kiedyś chaty, ujrzeli przed sobą człowieka, prawdziwego żywego czło- wieka niosącego wiązkę żerdzi. Na ich widok gwałtownie się zatrzymał. - Uf, aleście mnie wystraszyli - roześmiał się. - Cie- kaw byłem, co to za ludzie idą z Doliny Jęków. Dolina Jęków, pomyślała Ellen wstrząśnięta. Poczuła na sobie wzrok Nataniela. - Sądziłeś, że jesteśmy upiorami? - spytał Nataniel. Wiedział, że mieszkańcy tych okolic zwracają się do wszystkich wyłącznie na ty. - Nigdy nie słyszałem, żeby tu straszyło - odparł mężczyzna. - Ale w takim miejscu wszystko może się zdarzyć. - Wcześnie wstajesz. - Najlepsza pora do pracy. - To prawda. Mężczyzna nie był wścibski. Nie spytał, co tu robią o tak wczesnej porze, przemoczeni do suchej nitki. To dobrze, bo co by odpowiedzieli? Ellen rozejrzała się dokoła. - Powiedz mi, czy kiedyś w tym miejscu stała jakaś zagroda? Wyczuła napięcie ogamiające Nataniela. Mężezyzna, skory do pogawędki, przysiadł na kamie- niu. Poszli za jego przykładem. - Nie jesteście stąd, jak rozumiem? To dziwne, że wiedzieliście... Rzeczywiście, była tu kiedyś zagroda, ale to już dawno temu, bardzo, bardzo dawno... Wyciągnął fajkę i postukał nią o obcas. Światło zaczęła się zmieniać, wstawał nowy dzień. Nataniel trochę mart- wił się o Ellen, która kichała raz za razem, ale nie mógł przepuścić takiej okazji. - Słyszałem gdzieś, że z tym miejscem wiąże się jaka! straszna historia? - zagaił Nataniel ostrożnie. Na mężczyźnie zła sława okolicy zdawała się nie wywierać żadnego wrażenia. Z zadowoleniem wdychał fajkowy dym, przez ramię zerknął na dolinę. Cybuchem wskazał wioskę. - Tam w dole przy Piaskach Męki... Tej zagrody już nie ma, stała głęboko w lesie po drugiej stronie szosy... Tam skończyła ta Berit. - Tak miała na imię? - spytał Nataniel. - Czy ona była stąd, z tej zagrody? - Nie, nie stąd. Ellen siedziała skupiona. Czy poznają teraz całą praw- dę? - No cóż, pamiętajcie, że istnieje zawsze kilka wersji takich historii. Ja sam znam parę opowieści o losach Berit Thon i jej żałosnym końcu. Ludzie wiele gadają. Sam jednak najbardziej wierzę w tę, która, jak powiadają, odnosi się do końca osiemnastego wieku. Podobno było to przedostatnie ścięcie na terenie Oppland, ale w to nie wierzę. Po niej taki los spotkał jeszcze wiele innych. Ellen poczuła, że zaczyna ściskać ją w gardle. Zerkała na Nataniela w nadziei, że wkrótce stąd odejdą, ale na próżno. Pozostawało jej jedynie dzielnie wytrwać do końca. - Widzicie, jej głowa wbita na żerdź przy płocie tkwiła tak przez wiele, wiele lat. Ku przestrodze, jak to się pięknie nazywa, choć ja raczej nazwałbym to żądzą sensacji. Ten kawałek drewna, pomyślała Ellen, czując, że ogarnia ją słabość. To właśnie trzymałam w ręku! Kawa- łek żerdzi! Nigdy ci tego nie wybaczę, Natanielu! Mężczyzna ciągnął: - Wielu tutejszych ludzi miało w rodzinie babkę albo pradziadka, którzy widzieli głowę o słynnych długich czarnych włosach. Ja sam spotkałem takich, którzy twierdzili, że ją pamiętają, ale oni w czasach mego dzieciństwa byli starcami i widzieli ją, kiedy sami byli dziećmi. Musiało więc to być dawno temu. Wszyscy jednak mówili o strachu, jaki ich ogarniał w tym miejscu. Dzieci bały się tamtędy chodzić, bo włosy szeleściły na wietrze, a zimą, kiedy pokrywał je lód, stukały o żerdź. Wiodła wówczas tamtędy droga na zachód, są jeszcze po niej ślady... Z czasem tutejszą zagrodę i całą dolinę nazwano Doliną Jęków. Ostatnia informacja nie związana była bezpośrednio z poprzednimi, jednak uważali, że kawałek po kawałku układa się w całość. - Opowiedz, co się tam wydarzyło, bardzo nas to interesuje - poprosił Nataniel. Stara historia zapewne nie bawiła wieśniaka, bo skrzy- wił się z niechęcią, ale zaczął mówić: - Opowiem wam tę wersję, w którą najbardziej wierzę, ale to długa opowieść. - My mamy czas, więc opowiadaj, jeśli tobie to nie przeszkadza - powiedział Nataniel, a Ellen pokiwała głową. - No, to było tak: Przybyli tu dwaj szwedzcy robot- nicy. Zamieszkali w zagrodzie zwanej Północne Thon, szukali w górach żelaza. Znaleźli złoże w bagnach w pobliżu Północnego Thon i zostali tam na całe lato. Potem jeden z nich odjechał. Drugi Szwed został, bo miał jakieś nieczyste sprawki z żoną gospodarza, Berit. Podobno była to piękna kobieta i nie bardzo obyczajna, w każdym razie zakochała się na zabój w tym Szwedzie. Ludzie już wtedy wzięli ich na języki. Znacie tę ludową piosenkę "Widzę cię za oknem"? - Oczywiście - odpowiedzieli jednogłośnie. - Ona jest właśnie stąd! To Berit Thon śpiewała ją wieczorami, kołysząc dzieci do snu. Śpiewała ją kochan- kowi, a jeśli pamiętacie tekst, to na pewno rozumiecie, dlaczego. Ellen zaczęła cichutko nucić: "Widzę cię za oknem najdroższy mój, poznaję twój cień, nie możesz wejść. Nie wywiesiłam dzisiaj znaku, ten chłopak to szaleniec, nie słyszy, że ojciec jest w domu najdroższy mój". - I tak dalej przez kilka zwrotek - powiedziała Ellen. - Tak, to na pewno było ostrzeżenie dla kochanka. - Oczywiście. A kiedy męża nie było w domu, kochanek przychodził. Nadeszła jesień, mąż poszedł kosić trawę, a Szwed odwiedził Berit. Kobiecie udało się go namówić, żeby zabił męża. Przystał na to, poszedł na łąkę, strzelił, mąż upadł na kosę i umarł. Łąkę nazwano później Polaną Śmierci. Nie wiem, jak się im udało ukryć zbrodnię, ale mężczyznę pochowano bez przeszkód. Pewnie ludzie przypuszczali, że nadział się na kosę, nie zauważyli rany od kuli, zresztą nie wiem, jak było. Kochankom jednak po morderstwie nie układało się najlepiej. Po śmierci męża zaczęło im brakować pieniędzy, kradli więc i łupili w wiosce. Szweda nękały wyrzuty sumienia, coraz czgściej wybuchały między nimi kłótnie. Wreszcie zapowiedział, że doniesie na Berit za nakłanianie do wielkiej kradzieży. Wiecie, jak to jest, kiedy ktoś raz już zabił, za drugim razem ma mniejsze opory. Berit przestała ufać swemu kochankowi. Niektórzy mówią, że się nawet pobrali. Kiedy więc wybrał się w góry wytapiać żelazo, szpiegowa- ła go. Było to późną wiosną, Szwed wieczorem ułożył się do snu pod świerkiem. Berit zakradła się, roztopiła cynę, którą zabrała ze sobą, i wlała mu ją do ucha... Ellen jęknęła głośno i odwróciła się. Czuła, że ogarniają ją mdłości. - Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo cierpiał ten biedaczysko. A co ona zrobiła? Nie miała czasu czekać, aż umrze, więc ciągnęła go za włosy przez wszystkie te wzgórza, podobno całe trzy kilometry, a on wył z bólu. Targała go przez dolinę aż do jeziora... Ellen i Nataniel pokiwali głową. Dziewczyna zauważy- ła, że Nataniel straszliwie pobladł, opowieść wieśniaka i na nim wywarła wrażenie. - Nad jeziorem Berit utopiła Szweda w bagnie. Dobrze ukryła ciało. Tej nocy jednak dwaj ludzie z zachodu podróżowali drogą i słyszeli rozdzierający krzyk biedaka. To było akurat tutaj, przy Dolinie Jęków. Przerazili się, rzecz jasna, i kiedy następnego dnia dotarli do ludzi, opowie- dzieli o swych nocnych przeżyciach. W wiosce nie od razu uwierzono podróżnym, przypuszczano raczej, że słyszeli lisa. Ale kilku mężczyzn wyprawiło się do doliny, by sprawdzić, co to było. Na miejscu zauważyli ślady czegoś ciężkiego ciągniętego po trawie. Ślady urywały się przy moczarach. I znaleźli martwego Szweda. Biedaczysko wreszcie skonał. Ellen odetchnęła głęboko. Nie mogła opanować drże- nia. - Taka jest jedna z wersji - powiedział wieśniak, - Istnieje również inna, która wydaje się prawdopodo- bna. Początek się nie zmienia, piosenka "Widzę cię za oknem", niewierność i tak dalej. A potem kochan- kowie postanowili zgładzić męża i kiedy spał, wlali mu do ucha roztopioną cynę. I to jego właśnie ciągnęli przez całą dolinę, nazywaną od tej pory Doliną Jęków, bo tak strasznie krzyczał, zanim skonał. Utopili go w bagnisku, ale krzyki umierającego usłyszeli ludzie i zwloki odnaleziono. Ponieważ w jego uchu odkryto cynę, stało się jasne, że popełniono zbrodnię. Ale ko- chanek uciekł i nigdy go nie odnaleziono. Podobno utonął w Begna. Ellen spojrzała na Nataniela. Chciała się zorientować, którą z wersji uważał za prawdziwą, lecz jego twarz pozostawała niepnenikniona. Zrozumiała jedynie, że cała ta historia bardzo go poruszyła. - Berit pojmano - mówił dalej wieśniak. - Została skazana na śmierć i ścięta, a jej głowę wbito na długi pal przy drodze. Tak kiedyś robiono, aby odstraszye innych przed popełnianiem podobnych zbrodni. Głowę Berit wbitą na żerdź umieszczono na Piaskach, które później pnemianowano na Piaski Męki. Jej długie czarne włosy powiewały na wietne. Szczególne wrażenie robiły nocą, bo szeleściły jakby poszeptując. Głowa tkwiła tam przez długi, długi czas. Wreszcie jednak, kiedy z dumnej urody Berit nie pozostało już nic, spadła na ziemię. Pewien starzec, który mieszkał w po- bliżu, zlitował się nad nią i zakopał przy drodze. Okazało się jednak, że bez względu na to, jak głęboko kopał, czaszka zawsze wyłaniała się spod ziemi i straszyła swym widokiem tych, którzy obok niej przechodzili. Jakby chciała coś powiedzieć. - Tak - potwierdziła cicho Ellen. - Bo tak właśnie było. - Nie znalazła spokoju - stwierdził mężczyzna. - Owszem - odparł Nataniel. - Już go znalazła. Ona, jej mąż i kochanek. Wokół niej jest już spokoj- nie. Mężczyzna dość niepewnie kiwnął głową, nie bardzo wiedział, jak ma przyjąć tą informację. - Mój przyjaciel zna się na podobnych sprawach - wyjaśniła Ellen. - Aha, rozumiem. W lesie zapadła cisza. U ich stóp rozglągała się wioska, a po drugiej stronie doliny wznosiło się potężne czarno- zielone zbocze wzgórza. Na dnie zagłębienia wody rzeki Begny lśniły jak zakrzepła cyna. Ellen odwróciła głowę. Mężczyzna wstał, a Nataniel podziękował mu za rozmowę. Ellen milczała. Szok wywołany opowieścią o potwornej zbrodni, która okazała się znacznie okrutniej- sza, niż się spodziewała, powrót do zdarzeń, które już dawno powinny zostać zapomniane - to już było dla niej za wiele. Czuła się niemal fizycznie chora. - Miłość nie zawsze była piękna - filozoficznie podsumował wieśniak. - To prawda - przyznał Nataniel. - Ma różne oblicza. - Zgładzenie Berit musiało być ohydne, zwłaszcza gdy pomyśli się o ludziach, którzy się temu przyglądali. - Wyobrażam sobie - Nataniel pokiwał głową. - Znów ci sprawiedliwi. Mężczyzna zerknął na niego z ukosa. - No właśnie! Dziwne, jak wielu dobrych obywateli pojawia się przy takich okazyach. Tacy cnotliwi, brzydzą- cy się złem, a potem zabierają ze sobą pamiątki... Ellen zostawiła ich samych. Nataniel dogonił ją i razem poszli w górę ku szosie do Gjovik. - Już nie muszę odwiedzać tamtego człowieka - po- wiedział Nataniel. - To dobrze, on się mnie nie spadziewa. Ellen pokiwała głową. - Widzę, że źle się czujesz, Ellen - szepnął Nataniel. - Ale powiedz mi, umiesz prowadzić samochód? - Mam w każdym razie prawo jazdy. - Świetnie, bo chyba muszę cię prosić, żebyś zawiozła nas do domu. Dostrzegła drganie w kącikach jego ust i niemożiiwe do opanowania drżenie całego ciała. - Rozumiem - powiedziała ciepło. - Jeśli masz dość odwagi, by wsiąść ze mną do samochodu, chętnie po- prowadzę. Uważam, że to drobiazg w porównaniu z tym, co przeżyliśmy dziś w nocy. - Całkowicie się z tobą zgadzam - odrzekł Nataniel. ROZDZIAŁ XIII Ellen nie dało się nazwać doświadczonym kierowcą. Jej prawo jazdy było bardzo świeże i niemal nie wyko- rzystywane. Prowadziła jednak samochód w dół ku Fagemes, ciesząc się z każdego kilometra, jaki pozo- stawiali za sobą. Nataniel nie mógł służyć jej żadną pomocą. Siedział obok zasłoniwszy twarz dłońmi - nie z powodu strachu przed jazdą samochodem z Ellen w roli kierowcy, lecz po prostu starał się dojść do siebie po przebytych trudach. Dopiero gdy samochód stał w miejscu przez dobrą chwilę, odjął ręce od twarzy i zorientował się, że Ellen ma kłopoty na skrzyżowaniu z ruchliwą drogą z Gol. - Teraz możesz już jechać - powiedział z udawanym spokojem, słychać jednak było wyraźnie, z jakim wysił- kiem mówi. - Już dawno mogłam jechać - mruknęła Ellen. - Ale nie mogę sobie poradzić z biegami w twoim samochodzie. O, już, nareszcie. Dzięki Bogu, jedziemy. Raczej skaczemy, pomyślał Nataniel, ale nic nie powie- dział. Nie chciał odbierać dziewczynie tej odrobiny spokoju, jaka jeszcze jej została. Po dłuższej chwili Ellen oświadczyła gniewnie: - Zdaję sobie sprawę, że to była wyjątkowo bestialska zbrodnia, nie da się jej niczym wytłumaczyć. A mimo to na myśl o sprawiedliwych czuję obrzydzenie. - Masz rację - przyznał Nataniel. - Ona wiedziała, że popełnia przestępstwo, a wszyscy inni uważali się za nieskalanych grzechem i triumfowali nad skazaną. Nigdy nie mogłem znieść ludzi, którzy są tacy bezkrytyczni wobec siebie. Ellen, świadoma trudów jego życia i częstych kontak- tów z ludzką miłością, impulsywnie wzięła go za rękę. - Na miłość boską, trzymaj kierownicę! - krzyknął Nataniel. Ellen znów skupiła się na drodze, kiedy jednak wyjechali na prosty, spokojny odcinek, powiedziała zamy- ślona: - Natanielu... Przypuszczam, że wiele wiesz o przy- szłości. Czy wiesz także, co się z nami stanre, to znaczy ze światem i ludzkością? Jak to się dalej potoczy? Odpowiedź Nataniela padła nadspodziewanie szybko: - Nie zadawaj mi nigdy podobnych pytań! Nigdy! I tak nie odpowiem na nie. Ellen zrobiło się głupio. - Przepraszam - szepnęła. Odwróciła się i spojrzała na jezioro: - O, tam leci orzeł! Przysięgam! - Patrz, jak jedziesz! - zawołał Nataniel. - Nie mogę przecież patrzeć jak jadę, kiedy się odwracamn, ty głuptasie! - parsknęła Ellen. Na moment zapadła cisza, po czym oboje wybuchnęli gromkim śmiechem. - Chyba jednak następnym razem sam zdecyduję się prowadzić - stwierdził rozweselony Nataniel. - O ile w ogóle będzie jeszcze jakiś następny raz - cicho powiedziała Ellen. W hotelu Nataniel od razu kazał Ellen położyć się do łóżka i posłał jej do pokoju tacę ze śniadaniem, szklaneczkę wina i napomnienie, by starannie wysuszyła ubranie i dobrze się wyspała. Sam jednak się nie poka- zał. Ellen usnęła, nareszcie uwolniona od strachu z dzieciń- stwa, snując beznadziejne mrzonki związane z Natanie- lem. Cała znajomość z nim była dla niej niezwykłą przygodą. I nie chodzi tylko o ogromne emocje, znaczenie miały także drobniejsze sprawy, jak na przykład wypady na międzynarodowe lotniska, obiady w hotelach w kraju i zagranicą, wszystko to, o czym Ellen dotychczas zaledwie czytała. Życie hotelowe okazało się przy okazji nieszczególnie zabawne - luksus był tylko powierzchow- ny, przy wnikliwszym spojrzeniu blakł. Łóżka, w których przedtem spało już wiele osób, zadrapania na meblach, jedzenie raczej drogie niż smaezne... Ponieważ jednak przeżywała to wszystko ze swym ubóstwianym Natanie- lem, cała oprawa nabierała nieodparcie pociągającego, romantycznego kolorytu. Zbudził się nowy dzień, wybiła godzina rozstania. Ellen, gotowa do podróży, stała w swoim pokoju i wy- glądała przez okno. W gardle i w nosie pojawiło się charakterystyczne pieczenie, nieomylnie zwiastujące prze- ziębienie. Ale co tu się dziwić, po takiej nocy! Deszcz ustał, w powietrzu, choć było lato, ciągnęło chłodem, jak okiem sięgnąć nigdzie ani śladu słońca, tylko wysokie, jasnoszare niebo nad zamarłym krajobrazem. Nataniel stał dalej, w głębi pokoju. - Nie będę do ciebie pisać - oznajmił. Ellen poczuła, jak serce ściska jej się z żalu. - Tak pewnie będzie najlepiej - odpowiedziała cicho. - Należy zerwać wszelkie kontakty. Mam nadzieję, że wkrótce znajdziesz chłopaka, który... - Och, przestań - obruszyła się Ellen. - Natanielu... Czy wiesz, kiedy owo straszne ma nas spotkać? Odwróciła się w jego stronę. Dopiero teraz zobaczyła, jaką udręką i dla niego była ta chwila pożegnania. - Nie, tego nie wiem - westchnął. - Kiedy... kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, wiedziałem, że to nie stanie się natychmiast. Ale od tamtej pory upłynęło już sporo czasu. - Czy masz wrażenie, że to może stać się już teraz? Zastanowił się, zmarszczył czoło. - Nie, takiego wrażenia nie mam. A dlaczego pytasz? Ellen wyjąkała zażenowana: - Mówiłeś, że... że to nastąpi kiedy... kiedy pierwszy raz mnie pocałujesz? Nareszcie zrozumiał, do czego zmierza Ellen. - A ja nie mam poczucia zagrażającego nam niebez- pieczeństwa! Ellen! Chcesz powiedzieć, że moglibyśmy odwrócić zły los poprzez... Wiesz, ta myśl mnie zafas- cynowała. Ellen uśmiechnęła się, dumna z pomysłu. - To całkiem bezpieezny hotelowy pokój - mówił Nataniel. - I ja wiem, wiem, że nic nam tu nie grozi. Ellen, ja się nigdy nie pomyliłem, nigdy. Czekała. Nie mógł się pohamować i podszedł bliżej. Serce Ellen omal nie wyskoczyło z piersi. Usta Nataniela znajdowały się na wysokości jej oczu, patrzyła na nie, wiedziała, że za parę sekund... Przyjemne drżenie ogarnęło całe ciało i falą napędziło krew do policzków. Jej dłonie niesłychanie delikatnie otoczyły głowę chłopaka, w jego oczach także dało się wyczytać oczekiwanie. Nagle drzwi otworzyły się z hałasem, do środka wtargnęła pokojówka z naręczem prześcieradeł. - O, przepraszam, myślałam, że pokój jest już pusty... Czy panienka nie miała jechać pociągiem? - Owszem - odparła Ellen, nadal ogarnięta rozmarze- niem, którego nie zdołała jcszcze zabić irytacja. - Lepiej się pospieszyć, do odjazdu tylko kilka minut. - Ojej! - zawołała Ellen i już zbiegali na dół do hallu. - No, nie jest tak źle - stwietdził Nataniel, zerkając na zegar. - Nie musisz bić żadnych rekordów, pokojówka trochę pnesadziła. Ellen zwolniła. - Pan Gard? - zawałała recepcjonistka. - Jakiś pan pytał o pana. - O mnie?! Okazało się, że to Rikard Brink. Jego zwykłe pogodna twarz była poszarzała i zasmucona. - Nataniel! Dowiedziałem się od Christy, że tu jesteś. - Co się stało? Rikard wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. - Chodzi o Tovę. Niedobrze jej się wiodło, ale nikomu nic nie wspomniała... - Chodź z nami na dworzec - zaproponował Nataniel. - Ellen wraca pociągiem. Możemy porozmawiać po drodze. A więc jak? Co z Tolą? Przeszli przez ulicę w stronę stacji, gdzie czekał już pociąg. - Sam wiesz, jaka ona jest. Ma dwadzieścia dwa lata, a jej życia nie można nazwać łatwym. Ale nie przypusz- czaliśmy... - Nic sobie chyba nie zrobiła? - Nie, nie, ale trudno jej było znaleźć przyjaciół, jej wygląd odstrasza większość ludzi, i, Natanielu... strasznie się boję, że ona wybrała stronę Tengeła Złego! Przystanęli gwałtownie. - Nie! To niemożliwe! - Nie wiem - powiedział Rikard zmęczanym głosem. - Przekleństwo dotknęło ją niezwykle ciężko, a drwiny i prześmiewki kolegów bołały ją znacznae mocniej, niż nam się wydawało. Dlatego związała się z pewnym chłopakiem, dawnym kolegą z klasy. To prawdziwy łobuz, Natanielu, ale nasza córka nie ma w czym wybierać. Może się zakochała, a może po prostu cieszy się, że on ją dostrzega i w ogóle z nią rozmawia. Ale on ją po prostu wykorzystuje. Tova pomagała mu w rozmaitych ciem- nych sprawkach. - Och, nie! - zawołali jednocześnie. - Owszem. Ona potrafi czarować, lepiej niż mogliśmy przypuszczać. Bezpośrednio nie uczestniczyła we włama- niach, ale odwracała wzrok ludzi. Chłapakowi udało się też bez przeszkód uciec z więzienia. - Ależ, Rikardzie, to okropne! - Niestety, taka jest prawda. Biedna Vinnie, przez małżeństwo weszła do naszego nieszczęsnego rodu i uro- dziła dziecko obciążone przekleństwem. Ale wiedzcie, że bardzo kochamy Tovę. - Wszyscy ją kochamy - zapewnił Nataniel. - Ale co ja mogę zrobić? - Oni się ukrywają gdzieś tutaj, w górach Valdres. A ponieważ już tu jesteś, to pomyślałem sobie, że może zechcesz nam pomóc. Znaleźć ją i z nią porozmawiać... Naprowadzić na inne myśli. Doszli do pociągu, Ellen znalazła sobie miejsce i wy- chylona przez okno starała się uczestniczyć w rozmowie. - I ona jest jedną z tych, którzy mają wziąć udział w walce z Tengelem Złym! - Jęknął Nataniel. - Och, oczywiście, że pomogę ją odszukać. I chętnie z nią porazmawiam, jeśli, rzecz jasna, będzie chciała mnie wysłuchać. Czy mniej więcej wiadomo, gdzie oni są? - Tak, tak, ale jest jeszcze coś groźniejszego. Tutejszy lensman wysłał za nimi pościg. Niby nic w tym złego, ale wśród jego ludzi jest jeden fanatyk, w dodatku uzbrojony! - Ależ... och! - westchnęła Ellen. - Zostaję. Ja też chcę pomóc. - To zbyt niebezpreczne - sprzeciwił się Rikard. - Chłopak może być zdesperowany, nie mówiąc już o tym łowcy głów! - Znów ci sprawiedliwi! - westchnął Natan. - Rzeczywiście, można tak powiedzieć - zgodzał się Rikard. - Zawsze znajdą się tacy, którzy chcą wymierzać sprawiedliwość osobiście, bo czują się o niebo lepsi od innych. Musimy ich odnaleźć, Natanielu! - Oczywiście, pójdę z tobą - Nataniel skinął głową. - Czy możesz poczekać chwilę, aż pożegnam się z Ellen? Zawiadowca już zaczyna trochę groźnie wymachiwać chorągiewką. Rikard uścisnął na pożegnanie dłoań Ellen i poszedł do hotelu, by tam czekać na Nataniela. - Och, Natanietu, jakie to straszne! - powiedziała Ellen wzburzona. - Po wizycie u was tak wiele myślałam o Tovie, o tym, co musi czuć młoda dziewczyna, tak upośledzona pod względem wyglądu jak ona. Wiesz, w tym wieku uroda może być najważniejsza. Zwłaszeza dla niemądrych chłopców. Milczeli przez chwilę, myśląc o Tovie. Wreszcie jednak przypomnieli sobie o swej sytuacji. - Wiedziałem, że między nami do niczego nie może dojść - powiedział Nataniel zrozpaczony. - To, co ma nastąpić, z pewnością nastąpi, zro- zumiałam to, kiedy ta pokojówka pokrzyżowała nam plany odwrócenia złego losu. - To prawda - rzekł Nataniel. Zaraz jednak zawołał: - Ellen, zostań ze mną, nie mogę cię teraz utracić! Wysiądź z pociągu i zostań ze mną, potem odwiozę cię do domu! - Dobrze - zdecydowała się w jednej chwili. - Będzie- my szukać Tovy. Już idę. W tym momencie pociąg ruszył. W drzwiach wyrósł mur rozbawionej młodzieży, wybierającej się na szkolną wycieczkę. Koła toczyły się coraz szybciej i szybciej... Ellen opadła na siedzenie. - Na nic zda się sprzeciw - szepnęła do siebie. - Jeśli Nataniel coś zobaczył, to tak już musi być. Pozostaje nam tylko nauczyć się żyć bez siebie. A to jedyna rzecz, jakiej nie chcemy. Ellen wróciła więc do nieciekawej pracy w Oslo, a Nataniel przystąpił do kolejnego zadania. Ich jedynym wiernym towarzyszem pozostała tęsknota. - Idź do diabła, powiedziałem! Tova odsunęła się nieco na bok. W żółtych kocich oczach błysnęła urażona duma. - Ale ja mogę ci przecież pomóc... - Tylko mi przeszkadzasz, nie rozumiesz, ty strachu na wróble? Każdy cholerny glina znajdzie mnie bez trudu już po samym twoim opisie. "Skarlała czarownica z naj- brzydszą gębą świata, wygląda jak stare babsko z wy- strzępionymi kudłami i piekielnym ogniem w oczach..." - Nigdy tak nie mówili. - Ale ja tak mówię. - Wyciągnęłam cię z więzienia. - Tak, tak, tak! Czy już ci za to nie dziękowałem? Nie zabrałem cię ze sobą? Ale ty jesceś córką gliniarza, czy to nie może się pomieścić w twoim kurzym móżdżku? Idź do wsi i zgłoś się na policję! Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy zdradzić, gdzie jestem, bo rozszarpię ten twój wstrętny korpus na drobne kawałeczki! Zrozumiałaś? - Nie, zostanę z tobą - powiedziała Tova. - Ale będę szła w pewnej odległości, dopilnuję, żeby nic złego cię nie spotkało. Wiesz przecież, że potrafię tak zrobić, żeby nikt cię nie widział. - Przeklęta czarownico! - wrzasnął chłopak. - Nie chcę mieć nic wspólnego z czarownicami! To, że byłem dla ciebie miły i poprosiłem cię o pomoć, nie znaczy wcale, że się w tobie zakochałem! Ty chyba oszalałaś! Idź stąd! Zwiewaj! Zniknij mi sprzed oczu! Tova odeszła na bok, ale nie zastawiła swego towarzy- sza. On tak mówi dlatego, że się boi, pomyślała. Przed- wczoraj powiedział, że jestem niezłym kumplem. Żaden chłopiec mnie tak nie traktował. Muszę mu pomóc. Kryjąc się wśród zarośli ruszyła za nim. W porze obiadowej natrafił na ich ślad. Był nim całkiem już wyschnięty niedopałek. Leżał przy brodzie, za którym skrywało się wejście do doliny Geitebotn. Jon wyprostował się z prawie niewidacznym uśmiesz- kiem w kąciku warg. Pogładził palcami strzelbę. Na zimnej, twardej twarzy pojawiło się coś na kształt czułości, Strzelba była bardzo kosztowna, zaopatrzona w celownik, starannie wyczyszczona, kosztowała miesiące ciężkiej pracy i wyrzeczeń. Przeznaczona na polowanie na dzikie renifery i inną dużą zwierzynę. Dziś jednak Jon wybrał się na szczególne polowanie. Dzisiaj polował na czławieka! Opary mgły z huczących wód wodospadu otoczyły Jona. W cieniu stromego brzegu rzeki leżała brudna resztka śniegu. Pochylił się i zaczerpnął kilka garści wody. W wiosce, kiedy szykawali się do wyruszenia w góry na poszukiwania, dzień był ładny, przejrzysty, ale teraz wśród wierzchołków gór pojawiły się ciężkie welony mgły. Wilgotna bezkształtna masa otuliła brzozowy łas, niczym szarobiałe palce duchów rozciągała się nad mok- radłami i wierzbowymi zaroślami. Po kolei, jeden za drugim, roztapiały się w niej szczyty. Świat skurczył się do kilku metrów, dalej ciągnęło się morze nicości. Jon na myśl o lensmanie skrzywił się z pogardą. Przypomniał sobie niechętne spojrzcnia i upomnienia. "Panaiętaj, żadnej strzelaniny", zapowiedział lensman. "To tylko chłapak, chcę, żeby żywy wrócił do więzienia". Jon nie mógł pojąć, dlaczego lensman ma coś akurat przeciw niemu. W całej wsi nie było lepszego myśliwego, w dodatku zawsze postępował zgodnie z prawem. Kiedy rozmawiali, nie miał nawet przy sobie strzelby. Zabrał ją z domu dopiero później, ale lensmanowi nic do tego. Prychnął ze złością. Tylko chłopak? Żaden chłopak, to mały gangster, podlec, szumowina z miasta. Brał udział w napadzie, co prawda nie on go wymyślił, ale zawsze! Podobno razem z nim uciekła jakaś dziewczyna, musieli więc postępować ostrożnie, tak twierdził lensman. A niby dlaczego? Co to za różnica? Dziewczyny też umieją pokazać, co potrafią, czasami bywają jeszcze gorsze od chłopaków. A ta związała się z przestępcą. Mała dziwka, nie ma kogo oszczędzać. Głupi ludzie lensmana przedzierali się pewnie tyralierą przez świerkowy las w dole. Jon bardzo wcześnie po- stanowił się od nich odłączyć. Poprzedniego dnia jego psy ujadały przez cały wicczór, wiedział, że ktoś musiał przechodzić obok domu i skierować się tu, na górę. Prosto w pułapkę Geitebotn, Jon nie wspomniał jednak o tym ani słowem lens- manowi i innym tchórzom. Chciał sam pochwycić zdo- bycz. Mocno przycisnął strzelbę do boku, poczuł jedwabiście gładką kolbę ślizgającą się po anoraku i uśmiechnął się lekko. Nie strzelać, zapowiedział lensman. No dobrze, ale przypuśćmy, że chłopak będzie stawiać opór? A jeśli jest uzbrojony? Z pewnością ma broń. Albo spróbuje uciekać w mgłę, wtedy Jon będzie zmuszony użyć strzelby. Najpierw ostrzegawczy strzał, a jeśli i wtedy się nie zatrzyma, no to sam sobie będzie winny. Prawda? Olav, tak miał na imię ten chłopak. Olav Nilsen, Nazwisko. Marne zdjęcie w gazecie. To wszystko, co Jon o nim wiedział. Przestępca. Przeklęty łotr! Kradł samochody, włamywał się do domów, może bił uczciwych, pracowitych ludzi. Tacy jak on zasługują tylko na śmierć. Powinno się ich wystrzelać jak wilki. To przecież z nich wyrastają mordercy! Jon w gniewie zacisnął zęby i mocniej chwycił strzelbę. Trzeba oczyścić z nich świat, zetrzeć z powierzchni ziemi! Przeskoczył na płaskie kamiemie po drugiej stronie rzeki. Depcząc po płomiennych dywanach skalnicy i po dumnych białych kwiatach rozchodnika zaczął wspinać się na drugi brzeg. Gładkie kamienie umykały mu spod nóg, ześlizgiwał się do tyłu. Ale strzelbę, w każdej chwili gotową do strzału, trzymał mocno. Nigdy nic nie wiado- mo... Wreszcie znalazł się na górze, znów wśród krzewinek bażyny i jałowców, Ruszył ścieżką wydeptaną przez bydło, ciągnącą się między mokradłami, olbrzymimi głazami i gęstymi zaroślami wikliny. Powykręcane brzo- zy, szare ze starości, pojawiały się i znikały niczym statki we mgle. Zmierzał ku określonemu celowi, wiedziony jedną tylko myślą. Znaleźć chłopaka, a potem... Tak, i co potem? Czuł się całkiem spokojny, a mimo to serce waliło mu mocno. Tak podniecało go wymierzanie sprawiedliwości. Czsami natrafiał na ślady odciśnięte w ciemnej, wilgotnej ziemi, co jeszcze bardziej utwierdzało go w przekonaniu, że idzie właściwym tropem. Nietrudno było śledzić zbiegów. Tak, było ich dwoje. Drobniejsze ślady należą pewnie do dziewczyny. No, jeśli tak nisko upadła, że była razem z Olavem Nilsenem, to proszę bardzo! Nareszcie! Coś się chyba poruszyło wśród brzóz! Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Mżyło, zdawało się, że bezszelestne drobiny wody wcale nie padają, tylko wiszą w powietrzu, Z włosów pociemniałych od wilgoci spłynęła kropla i pociekła mu za kołnierz. Zadrżał. W lasku znów rozległ się szelest. Jon rzucił się na ziemię z bronią gotową do strzału. - Mam cię na muszce! - zawołał. - Najmniejszy ruch i strzelę! Cisza. Tylko skroplona wilgoć melancholijnie skapy- wała z liści brzóz. Jon zauważył we mgle jakiś majaczący cień. - Jak sobie chcesz, ostrzegałem! Rozległ się stłumiony, suchy odgłos wystrzału, dźwięk pochwyciła i zgasiła mlecznobiała mgła. Jakiś spory ptak, pewnie głuszec, z wrzaskiem zerwał się z zarośli. Jon wstał i siarczyście przeklął. Przedarł się przez gęstwinę jałowców i skarlałej wierzbiny, poganiany niena- wiścią do zbiegów i wstydem, że spudłował. Gałęzie brzozy z sykiem prześlizgiwały się po jego ciele, spuszczając kaskady delikatnych kropli na plecy. Spodnie lepiły się do kolan, ale Jon nie zwracał na to uwagi. Nagle przystanął. Przed nim leżały resztki koszuli. Z dołu oddarto kawał materiału, ale dookoła nie było widać śladów krwi. Pewnie tylka pęcherze na nogach, pomyślał Jon z pogardą. Przekradł się ostrożnie jeszcze kilka metrów w przód, potem sprawnie uskoctył w bok a skrył się za wielkim głazem. Przed nim, na wywróconej brzozie, plecami do Jona siedział przestępca. Ściągał but. Tak, to na pewno pęcherze! Żadnej strzelby przy nim nie było wiudać, ale jeśli ma jakąś ukrytą broń... Bez trudu mógłbym go teraz zastrzelić, pomyślał Jon i wycelował. Przy tej czynności zawsze ogarniało go niewypowiedzianie rozkoszne uczucie. Ale to nie byłoby polowanie, tylko rzeź. Gra cokolwiek nieuczciwa. Cho- ciaż to potwór, który nie zasługuje na to, by żyć, musi mieć szansę obrony. Jon zaczął rozważać następne posu- nięcie. Jeśli podkradnie się bliżej, wtedy chłopak może się odwrócić z pistoletem w ręku. Wszystko zależy od tego, kto zdąży strzelić pierwszy. Jon mógł też zawołać: "Ręce do góry!" Chłopak pewnie rznciłby się do ucieczki. A wtedy... bang! Jon nie był pewien, które rozwiązanie jest najlepsze. A może... Nagle drgnął. Usłyszał, jak chłopak mówi obojętnie: - Możesz stamtąd wyjść, ty za kamieniem. Nie jestem uzbrojony. Jon zmarszczył brwi, potem wstał i podszedł bliżej, cały czas trzymając palec na spuście. - Nie boję się ciebie, łajdaku - syknął. Chłopak odwrócił się i popatrzył na Jona. - Doprawdy? Tak mi się wydawało, inaczej byś we mnie nie mierzył. Jon, nadal czujny, opuścił strzelbę. Chłopak miał ze dwadzieścia lat, był dość przystojny. - Słyszałem, jak przed chwilą strzeliłeś - powiedział. - Dobrze, że przyszedłeś. Jon zmteszał się. NIe przewidział takiego rozwoju wypadków. - Dlaczego? - spytał krótko. Olav Nilsen wzruszył ramionami. - Głodny jestem. Otarłem nogę. Masz coś do jedze- nia? - Właściwie dobrze by ci zrobiło trochę się prze- głodzić, rozpieszczony smarkaczu, ale jestem chrześcijani- nem. Masz! - Jon sięgnął do torby z prowiantem i rzucił chłopakowi kanapkę. - To znaczy, że dobrowolnie wrócisz do więzienia? Chłopak zerknął na strzelbę. - Dobrowolnie? A mam jakieś inne wyjście? Jon mocniej ścisnął broń. - Możesz próbawać! - Pójdę z tobą, choćby po to, by cię rozczarować - zaśmiał się Olav. - Rozczarawać? Co masz na myśli? - Jon pokraśniał ze złości. - I tak tego nie zrozumiesz. Lepiej się rozejrzyj. Teraz co prawda jest mgła, ale rano było w górach przepięknie. Widziałem jelenia z ogromnym porożem, pławił się w jeziorze. Cudowny widok! Jon miał nadzieję, że chłopak wreszcie coś zrobi, przestanie tylko siedzieć i gadać. - Tak, tu są piękne tereny łowieckie. - Chcesz powiedzieć, źe zastrzeliłbyś jelenia? Do licha, ale jesteśmy podobni! - Podobni? My? - wybuchnął on. - Między nami nie ma nawet odrobiny podobieństwa, zapamiętaj, to sobie! Jestem uczciwym, prawym człowiekiem, a nie gang- sterem! - Chodzi mi o to, że obu nam potrzebne jest napięcie. Ty polujesz na zwierzgta. My, w mieście, próbujemy znaleźć je gdzie indziej. Zwierzęta wolno zabijać, kraść samochody - to nielegalne. Sądziłem, że tu, w górach, jest czysto i pięknie, ale jedyną osobą, którą spotkałem, jesteś ty... czyli... ludzie wszędzie potrafią nisko upaść. Jon otworzył usta, by zaprotestować, ale nagle nie potrafił znaleźć żadnego kontrargumentu. I jak wszyscy ograniczeni ludzie, którzy mają świadomość, że przegrali, zdecydował się użyć przemocy. Pięściami albo strzelbą wbije chłopakowi do głowy, że on, Jon, jest o wiele lepszym człowiekiem niż ten łajdak z miejskich slumsów. Już miał wrzasnąć, że przecież polowanie jest dozwolone, ale chłopak sam to przecież powiedział. Chciał wykrzyczeć mu, że przecież bliski był udziału w morderstwie, lecz przypomniał sobie swój własny strzał, który oddal w kie- runku brzozowego lasku. Nie mógł pojąć, dlaczego jego piękna, droga, ukocha- na strzelba z celownikiem nagle zaczęła palić go w ręce. Krzywiąc się z bólu upuścił ją na ziemię. W następnej sekundzie Olav Nilsen już trzymał strzel- bę w dloni. Celował w Jona jego własną bronią! - Przeklęty wiejski głupek! - Na ustach chłopaka pojawił się drwiący uśmieszek. - Jak można być tak sentymentalnym, żeby uwierzyć w taką durną gadaninę! Jon czuł, jak strach ściska mu gardło. Nie potrafił już rozsądnie myśleć. - O, tak - powiedział Olav. - Tak lepiej. Odwróć się. Jon usłuchał. Myślał o swej rodzinie, która została w wiosce, i przeklinał słabość, jaka ogarngła go przed chwilą. Podejmuje ostatnią próbę, rzucił: - Wiemy więc, kto jest największym łajdakiem. - Owszem - chłodno odpowiedział Olav Nilsen. Nagle Jon usłyszał za sobą jakieś poruszenie. Przerażo- ny chłopak wrzasnął, upadł jak długi na ziemię, strzelba wypaliła, a echo wystrzału rozniosło się wśród skalistych zboczy. Jon się odwrócił. Dziewczyna, najbrzydsza, jaką kiedy- kolwiek w życiu widział, siedziała na plecach Olava Nilsena, chowającego nos w mchu. - Oddaj strzelbę! zażądał Jon, uznając dziewbzynę za sprzymierzeńca. - Nie! - sprzeciwiła się młoda czarownica. - Chcecie się dowiedzieć, kto jest największym łajdakiem? Najwięk- szy łajdak zginie. - Nie! - zawołał Jon, zasłaniając twarz rękami. Powietrze rozdarl świst. Jon podniósł głowę i zdążył zobaczyć, jak jego najcenniejszy skarb, strzelba z celow- nikiem, zatacza nad nim ogromny łuk i wpada do jeziora na środku doliny Geitebotn. Wpatrywał się w niską, niesamowicie brzydką dziew- czynę, zaskoczony, roagniewany, czując jednocześnie ogromną ulgę. - Powiedziałam, że największy łajdak zginie - oświad- czyła, uśmiechając się krzywo. - Zbyt wielką pokusą była dla was obu. I czym jesteście bez niej? Jon próbował zripostować, ale nie potrafił. Strata strzelby mocno go zabolała. - Do diabła, będziesz mi musiała za nią zapłacić! Ołav Nilsen opamiętał się pierwszy i rzucił do ucieczki. Skierował się ku wyżynie, ale pojmano go szybciej niż się spodziewał. Już za chwilę dwaj mężczyźni przytrzymali go za kołnierz. Obdarzany zdolnością jasnowidzenia Nataniel bez trudu odnalazł zbiegów. - Ojciec! - zdziwiła sźę Tava. - I Nataniel! Co tu robicie? - Szukamy ciebie - surowo odparł Rikard Brink. - Widzieliśmy i słyszeliśmy, co się tu przed chwilą wydarzyło. Pójdziemy teraz wszyscy razem do wioski. - Ona wyrzuciła moją cenną strzelbę - poskarżył się Jon. Próbował nadać swemu głosowi groźny ton, ale mu się nie udało. - Widziałem - rzekł Rikard. - Zwrócę panu pieniądze, radzę jednak wydać je na kwiaty, słodycze albo ubranie dla rodziny. Jon nie odpowiedział, poznali pednak po jego nlinie, że pomyślał: "Zrobię, jak mi się podoba". - Zajmiesz się mężczyznami, Rikardzie? - spytał Nataniel. - Ja porozmawiam trochę z Tovą. Rikard skinął głową. Nataniel odczekał chwilę i w pew- nej odległości poszedł za nimi z dziewczyną. Z początku nic nie mówili, w końcu jednak Tova mruknęła: - Tonący zawsze chwyta się brzytwy. - Wiem - przyznał Nataniel. - Takim jak ty czy ja niełatwo jest znateźć osobę, która przyjmie naszą miłość. Tova zerknęła na niego z ukosa. Czyżby porównywał się do niej? Chyba oszaiał! - My stoimy z zewnątrz - dopowiedział. O, Ellen, Ellen, pomyślał z bólem. - Masz rację - przyznała Tova. - Myślalam, że on mnie lubi. W takiej sytuacji można dla drugiego człowieka zrobie wszystko, prawda? - Tak, niestety nawet dopuścić się czynu niezgodnego z prawem, jeśli to tylko zadawoii ukochaną osobę. - Czy ty...? - Na razie nie. Ale spotkałem dziewczynę i dla niej mógłbym pewnie zrobić to samo co ty. Na przykład wypuścić ją z więzienia. Czy bardzo go pokochałaś? - E, tam! Najmilsze słowa, jakie od niego usłyszałam, to że wyglądam jak strach na wróble. Posłużyłam się czarami, ten wieśniak sparzył się o swoją strzelbę i upuścił ją na ziemię. Ale Olav nadużył mojej pomocy. - Milczała przez chwilę. - Jestem taka samotna, Natanielu! - Dlatego próbowałaś się odnaleźć po stronie zła? Uważałaś, że tam jest twoje miejsce? - Z pewnaścią nie należę da tych, którym się udało! - Tovo, ty i ja jesteśmy wybranymi! - To ty jesteś wybranym, ja jestem tylko dotknięta. - Ale zostałaś wybrana, aby wspomóc mnie w walce przeciwko Tengelowi Złemu. - Dlaczegóż miałabym to robić? Przyszłam na świat pod jego znakiem i chętnie będę mu służyć. Wy jesteście tacy nudni. Tacy doskonali! Nataniel zatrzymał się i popatrzył na kuzynkę. Tak musiała wyglądać Hanna, pomyślał. Niska, krępa, jakby kwadratowa, o powykrzywianych członkach i twarzy zniekształconej tak, jakby ktoś złapał ją za uszy i przekręcił. Twarz pokryta naroślami i znamionami, o małych złośliwych oczkach i kartoflowatym nosie. Baże, pomyślał Nataniel z rozpaczą, jak przed nim myślało przez setki lat wielu innych. Można się pogodzić z tym, że od czasu do czasu obdarzasz jakiegoś biedaka takim wyglądem, bo i Tobie nie wszystko zawsze musi się udawać, ale jednocześnie dajesz im gorące, spragnione serce i zdolność do kochania! Co miał począć z Tovą? Gdyby naprawdę zdecydowała się służyć Tengelowi Złemu, oznaczałoby to prawdziwą katastrofę. - Staję się zła poprzez zło moich bliźmich - powiedzia- ła Tova. - Mam ochotę zadawać ciecpienia pięknym, tym wszystkim, którym się powiodło. I zsesztą to robię. - Naprawdę? - wykrzyknął przerażony. - Oczywiście - zachichotała. - Ale tylko trochę. Czasami wyczaruję pryszcz na nosie ślicznej dziewczyny, która wybiera się na pierwszą randkę ze swą nową miłością, innym razem wyciągam halkę spod spódnicy eleganckiej damy. Bawi mnie to, Natanielu, możesz sobie mówić, co chcesz. Moje życie nie jest usłane różami. - Ale twoi rodzice robią dla ciebie wszystko, wiem o tym. - Jasne. Ale pomoc rodziców nie na wiele się zda, kiedy w wigilię świętego Jana całe ciało drży z oczekiwa- nia, a nikt nie zaprasza cię na zabawę. Nataniel otaczył ją ramieniem. - Tova! Dobrze wiesz, że wszyscy Ludzie Lodu cię kochają. - Przestań być taki przesłodzony, Natanielu, po mnie i tak twoje słowa spływałą jak woda po gęsi. Odsunął się od dziewczyny. - Tova, sprawa jest poważna. Czeka nas piekielnie trudne zadanie. Musimy się do niego dobrze przygoto- wać. - Wiem, że jesteś ciągle za słaby. - Skąd możesz o tym wiedzieć? - Nasi szaowni przodkowie powiedzieli o tym Bene- dikte. Ona ma z nimi kontakt. - A co mówią o tobie? - Niepokoją się, a mnie to śmieszy. Nataniel nie wiedział, co na to powiedzieć, nie miał ochoty prawić jej kazań. Każde myślało o swoim i żadne nie znało myśli drugiego. Może tak zresztą było i lepiej. Nataniel nie mógł skonoentrować się na Tovie i bardzo mu było z tego powodu przykro. Jego myśli zaprzątała Ellen i tęsknota za nią. Nigdy jej już nie zobaczy. Nie zniesie tego, nie poradzi sobie bez niej teraz, kiedy wiedział już, że ona istnieje. A Tova? Jej myśli były tak straszne, że musiała je ukrywać. Nataniel? myślała z pogardą. Dobry, miły Nataniel, słaby jak mały kociak. Mogę się do ciebie uśmiechać, ale nie myśl sobie, że jestem z tobą. Mam inne ambicje, wiem, kto jest moim panem i władcą. Jemu pragnę służyć! Drgngła na dźwięk słów Nataniela. Czyżby wiedział? - Wiesz, kto jest twoim opiekunem? - zagadnął. - Słyszałam. Sam Imre we własnej osobie. Ale on najwidoczniej mocno śpi, nigdy go nie spotkałam. - Będzie stał po twojej stronie i pomagał ci przede wszystkim podczas decydujgcej bitwy. Tova zaniosła się diabelskim chichotem: - Nie przyjdzie mu to łatwo. - Tova... - zaczął Nataniel ostrożnie. - Nie jestem jeszcze gotów, by udać się do Doliny Ludzi Lodu. Ty także nie. Czy chcesz, żebym odwiedził cię kilka razy w tygodniu, abyśmy mogli sobie pomóc? Tobie potrzeba trochę mojej woli walki ze złem, a ty możesz mnie nauczyć swojego poczucia humoru. Zaśmiała się. - Jesteś szalony. Ale czemu nie? Jak już mówiłam, moje życie nie jest szczególnie ciekawe. Dręczertie ciebie trochę mnie zabawi. - Dobrze, Tovo, wobec tego jesteśmy umówieni. Nie wiedział, dlaczego w obecnnści Tovy czuje się tak nieswojo. Z pewnością to nie z powodu jej odrażającego wyglądu, Nataniel nie był z takich. Nie, to tkwiło w czym innym, w czymś, co podpowiadała mu intuicja... Dreszcz przebiegł mu po plecach. To z zimna, bijącego od tej wilgotnej mgły, pomyśłał. - A więc znalazłeś sobie dziewczynę - stwierdziła Tova zaczepnym tonem. Napięcie na twarzy Natanieła złagodniało. - Tak, to Ellen. Ale nie możemy być razem. - Nie gadaj głupstw - prychnęła. - Ona przecież wygląda normalnie. Nie możecie być razem? Nie wiesz, o czym mówisz! Nataniel popatrzył na kuzynkę, któa. sięgała mu zaledwie da pasa, choć byli niemal w równym wieku. Wiedział, że Tova mówi z własnego doświadczenia. Nie wolno mu było zdradzić, dlaczego on i Ellen nie mogą się ze sobą związać, ale zawstydził się. Zawstydził się, że tak wiele dobrego spotyka go za darmo, za nic otrzymał miłość Ellen. Nad jeziorkiem, skrywającym w swych wodach cenną strzelbę, tańczyły komary. Ludzie wtapiali się we mgłę, ich sylwetki stawały się coraz mniej wyraźne, aż wreszcie całkiem się w niej rozpłynęły. Nic nie mąciło gładkiej toni jeziora w odludnej dolinie Geitebotn, której znów nikt nie odwiedzi przez długi, długi czas. Tego wieczora, kiedy powrócili do ludzkich siedzib, Nataniel czuł się jak w gorączce. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zadzwoni. W słuchawce rozległ się głos Ellen. Pod Natanielem, kiedy go usłyszał, ugięły się nogi. - Ellen? Mówi Nataniel. Już sam sposób, w jaki zachłysnęła się powietrzem ze zdziwienia, wiele mu powiedział. - Nataniel? Czc... cześć.. ja... nie wiem, eo mam powiedzieć. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś będę z tobą rozmawiać. - Ja też nie przypuszczałem, ale... Tova... My jesteśmy uprzywilejowani, tylko nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy... - Przepraszam, Natanielu, ale o czym ty właściwie mówisz? - Musiałem tylko ci powiedzieć... że bardzo cię kocham, Ellen, nie możemy tego zmarnować. Mamy siebie, chociaż nie możemy się spotykać. Ellen przez chwilę się zastanawiała. - Ale jaki ma to związek z Tovą? - Tova, biedna mała Tova, nie ma w życiu żadnych szans. Pokochała chłopaka, całkiem tego niegodnego. Ale nawet on jej nie chce. Rozumiesz? A my mamy siebie. Mamy kogo kochać, mamy z kim dzielić swoje uczucia. Ellen? Jesteś tam? - Tak, jestem. Dziękuję, że zadzwoniłeś, Natanielu! Wiem, o co ci chodzi. Bardzo się cieszę. Muszę przyznać, że było mi ciężko, bo wiesz, że... że ja także wiele do ciebie czuję. - Posłuchaj, musimy się spotkać! Nic na to nie poradzimy, być może niewiele czasu nam zostało. - Och, nie! - Dlaczego? - Starałam się o przyjęcie do szkoły na zachodzie kraju. Mam zamiar zostać pedagogiem społecznym. No i dziś rano przyszła od nich odpowiedź. Przyjęli mnie, wysłałam natychmiast wiadomość, że jutro przyjeżdżam. Właśnie się pakuję, mam nawet bilet. Nataniel miał wrażenie, że słońce w jednej chwili przestało świecić. - Rozumiem. Znów zrządzenie losu. Najwidoczniej nie jest nam pisane być razem. - Tak mi przykro, Natanielu, mogłabym zrezygno- wać... Gdzieś w jego mózgu rozległ się sygnał ostrzegawczy. - Nic, nie rób tego - poprosił szybko. - Czuję, że to byłoby niebezpieczne. Dobrze, że zaczynasz szkołę. Ale nie przesadzaj ze swym idealizmem, sama wiesz, jakie masz skłonności - zakończył, śmiejąc się wymuszenie. - Czy to źle być idealistą? - Idealiści mogą narobić wiele kłopotów, moja droga, a ich idee nie zawsze bywają czyste. Często pragną zaspokoić wyłącznie własną próżność. Z wyższością traktują tych, którym tak wielkodusznie pomagają. - Jesteś złośliwy - stwaerdziła Ellen. - Ale dostrzegam niebezpieczeństwo. Znów widmo sprawiedliwych. Uwa- żasz więc, że realiści są lepsi? - Odwracasz kota ogonem. Najgorszy ze wszystkiego jest chłód uczuciowy. - W porządku - roześmiała się Ellen. - Postaram się zachować równowagę balansując na cieniutkiej linie. Oj, ale o czym my roamawiamy! To chyba po to, żeby utrzymać kontakt. Natanielu, dzięicuję, że mogłam cię poznać, i za to, że w ogóle jesteś! I pozdrów ode mnie Tovę, chociaż nie znam jej tak dobrze! - Dobrze. Potrzebna jej każda nawet najdrobniejsza oznaka życzliwości. Zanim wreszcie się pożegnali, obiecali, że będą telefo- nować do siebie i pisać, bo żadne z nich nie miało sił, by zerwać znajomość. Nataniel odłożył słuchawkę i wrócił do swego nowego problemu: do Tovy. Co on, na milość boską, miał z nią zrobić? Czekała na niego w swoim pokoiu w hotelu, nie chciała pokazywać się wśród ludzi. Nie dlatego, że przejmowała się ich reakcjami, do nich zdążyla już przywyknąć, ale tego wieczoru postanowiła być miła. Nataniel okazał łej tyle serca. Kiedy przyszedł, od razu zorientowała się, że jest smutny. - No i jak, odrzuciła cię? - Nie, przeciwnie, ale los nie chce, żebyśmy się spotkali. - Los! Nie mów jak bohater taniego romansu, Nata- nielu! Znów ją zirytował. Gniewało ją, że głowę zajmuje mu ta dziewczyna. Tovie nie zależało na Natanielu, a mimo to nie chciała, by myślał o kimś innym. Czuła, że zaczyna nie lubić tej Ellen. Nataniel wziął się w garść i uśmiechnął do niej życzliwie, ale z roztargnieniem. - Na pewno damy sobie radę z twoją skłonnością do zła, Tovo. Jestem o tym przekonany, bo wiem, że w głębi duszy jesteś dobrym człowiekiem. Tak ci się wydaje, pomyślała dziewczyna. Przeklęty dureń! Musiała odwrócić głowę, by nie dostrzegł jej diabel- skiego uśmiechu. Twarz wykrzywiła w takim grymasie, że gdyby Nataniel go zobaczył, zrozumiałby, że w jej rysy wryło się dziedzictwo Tengela Złego.