_____________________________________________________________________________ Margit Sandemo SAGA O LUDZIACH LODU Tom XLI Góra demonów _____________________________________________________________________________ ROZDZIAŁ I Tego wiosennego wieczora 30 kwietnia 1960 roku nad ziemią rozlało się jakieś dziwne światło. Wieczór Valborgi, noc czarownic, jedyna w roku. W Norwegii mało kto już o tej niej pamięta. Nato- miast w Szwecji i w Niemezech, a także w wielu innych krajach północnoeuropejskich stare rytuały są wciąż żywe. To właśnie tego wieczura Szwedzi palą pierwsze wiosenne ogniska, podobnie jak wszvscy Skandynawowie w wigilię świętego Jana. Szwedzi zdaje się sądzą, że te ogniska mają trzymać czarownice z dala od ich kraju. Wieczór Valborgi bowiem, czy, też noc Walpurgi, jak się to nazywa w Niemezech, to niebezpieczna pora. Jakaś niezwykła cisza panowała wokół Lipowej Alei tego kwietniowego wieczora 1960 roku. Niebo miało delikatną liliowobłękitną barwę. Na zachodzie płonęło szkarłatną czerwienią przechodzącą w złocistą żółć. Jak cicho... Jak cicho... Gdzieś w oddali raz po raz rozlegał się jakiś sygnał, dźwięczny, jakby głos miedzianej trąbki. I tylko dwa tony, drugi znacznie wyższy od pierwszego. Sygnał brzmiał przeciągle i wolno zanikał. Został powtórzony trzy, razy. Benedikte z Ludzi Lodu miała się akurat kłaść spać. Wkroczyła właśnie w dziewięćdziesiąty rok życia, ale wyglądała najwyżej na siedemdziesiąt. Siedziała na krawędzi łóżka i noskiem jednego domo- wego pantofla próbowała zrzucić drugi, gdy dotarły do niej sygnały. Zaciekawiona, zwróciła się ku oknu. Zbyt daleko jej wzrok nie sięgał, bo dawna parafia Grastensholm została bardzo gęsto zabudowana. Widzia- ła jednak niebo rozjaśnione na zachodzie wieczorną zorzą. Krwisty blask sprawił, że ogarnął ją nastrój grozy, jakby przeczucie sądnego dnia. Nagle uświadomiła sobie, że nie jest w pokoju sama. Odwróciła się. Przy drzwiach stał Heike, jej opiekun z grona zmarłych przodków. - Ubierz się ciepło, Benedikte. Czeka cię dziś w nocy daleka droga. Przeniknął ją dreszcz. Czy to...? - Nie, twoje życie jeszcze nie dobiegło końca - uśmie- chnął się serdecznie. - Ale Gand wzywa nas wszystkich. Skinęła głową z właściwą sobie godnością. - Zaraz będę gotowa. Czy wszyscy z mojego domu pójdą na spotkanie? - Zarówno twój syn, Andre, jak i Mali pochodzą z Ludzi Lodu, wiesz przecież. A zostali wezwani wszyscy z naszego rodu. Wszyscy żyjący. A także wielu, bardzo wielu innych. Jak to powiedziała Dida, granica pomiędzy żywymi i umarłymi przestanie tej nocy istnieć. - A Sander? Heike posmutniał. - Nie. On nie. On nie był z naszej krwi. - Tak, rozumiem. Zresztą to może lepiej. Tak się zestarzałam. Wiesz, czekaliśmy na to, ale kiedy nareszcie przychodzi co do czego, człowieka ogarnia lęk - rzekła zakłopotana. - Tak to bywa, niestety. Wyjdź, kiedy się przygo- tujesz. Gdy Heike opuścił pokój, Benedikte zaczęła w pośpie- chu szukać odpowiedniego ubrania. Chciała ładnie wyglą- dać tej nocy, ale musiała też włożyć coś ciepłego. Czy ta perłowoszara sukienka byłaby odpowiednia? Chyba tak. Już gotowa, otulona w swoje piękne futro, starannie uczesana, zeszła do hallu. Andre i Mali siedzieli w salonie, w świetnych humo- rach, jak to czasem bywa w taki wiosenny wieczór, kiedy człowiekowi nie chce się iść spać, wszyscy siedzą, choć od czasu do czasu ktoś upomina: "No, czas najwyższy kłaść się do łóżek". Bardzo miły nastrój, trzeba powiedzieć. Nagle ktoś stanął na ich pięknym perskim dywanie. Oboje zerwali się na równe nogi. Andre przyglądał się przystojnemu panu ze stulecia, gdy mężczyźni ubierali się naprawdę bardzo po męsku. - Dominik? - wykrztusił zdumiony. Gość ukłonił się z łobuzerskim uśmiechem. - To rzeczywiście ja! W nadchodzącym czasie mam być pomocnikiem Mali, jestem tutaj po to, by was zabrać na spotkanie wszystkich córek i synów Ludzi Lodu. - Jesteśmy gotowi. Ale czy ja nie mam żadnego opiekuna ani pomocnika? - zapytał Andre. - Ty jesteś bardzo ważną personą, więc też musisz mieć silnego opiekuna. Tak powiedział Gand, nie wyjawił tylko, kto nim będzie. Ja dostałem polecenie przyprowa- dzenia was obojga. Andre zastanawiał się przez chwilę. - Chyba nie ma sensu ciągnąć też mojej starej matki. Tak mówił Andre, który sam dochodził siedemdzie- siątki. - Myślę, że Benedikte czułaby się głęboko dotknięta, gdybyśmy ją pominęli - uśmiechnął się Dominik. - Poza tym ona będzie nam potrzebna. Siła Benedikte zawiera się w tym, że potrafi ona poznać historię każdej rzeczy, której dotknie. - I specjalnie tej umiejętności nigdy nie wykorzys- tywała - wtrąciła Mali. Dominik skierował na nią swoje piękne oczy. Pojawił się w nich złoty błysk. - Benedikte sama wybrała zwyczajne życie. Teraz jednak nadchodzą ciężkie czasy dla wszystkich. - Domyślaliśmy się tego - powiedziała Mali. - Dla Ludzi Lodu nadeszła rozstrzygająca godzina, prawda? - Owszem. Trzeba będzie podjąć walkę. Andre i Mali spoglądali po sobie. - Zaraz idziemy - oświadczyli spokojnie. W hallu czekała na nich Benedikte w towarzystwie Heikego, którego powitali z wielkim szacunkiem. - Potężnych mamy opiekunów - rzekł Andre do swojej matki. - Nie mogłem tylko nigdy pojąć, dlaczego Nataniel, który jest z nas wszystkich najważniejszy, otrzymał do pomocy jedynie Linde-Lou. Heike zwrócił się ku niemu: - Ależ, Andre, czy tobie nigdy nie przyszło do głowy, kim naprawdę jest Linde-Lou? - Nie, on... - On należy przecież do rodu czarnych aniołów! To wnuk samego Lueyfera! Andre przystanął. - No tak, masz rację! Boże, miej nas w opiece! A raczej: miej w opiece tego, który próbowałby zrobić krzywdę Natanielowi! - Tak to powinno brzmieć - uśmiechnął się Heike. Wyszli na dziedziniec spowity wieczornym mrokiem. Nikt nie powiedział ani słowa, gdy Andre zamykał na klucz drzwi domu w Lipowej Alei, który przez jakiś czas miał pozostać pusty. Bo tylko oni troje teraz tu mieszkali. Mali, licząca sześćdziesiąt sześć lat, była wśród nich najmłodsza. Żywili nadzieję, że kiedyś majątek odziedziczy Tova. Wszyscy jednak mieli wątpliwości, czy ta nieszczęsna dziewczyna kiedykolwiek wyjdzie za mąż. No cóż, za to Vetle został obdarzony licznym potom- stwem. Może któreś z jego wnuków zamieszka w przy- szłości w Lipowej Alei. Jeśli Ludzie Lodu przetrwają... Teraz właśnie o to miała się toczyć gra. Aleję przesłaniała mgła, co wydawało im się trochę dziwne, bo poza tym było pogodnie i zaczynały się już pokazywać gwiazdy. W alei jednak mgła zalegała tak gęsta, że ledwie widzieli drogę przed sobą. I jak zimno! Benedikte skuliła się, zadowolona, że po pewnym wahaniu zdecydowała się włożyć na piękną suknię gruby żakiet. - Uff! - jęknęła Mali. - Zimno mi w plecy. Benedikte dobrze rozumiała, o co chodzi, to nie tylko chłód... Dobrze, że Heike i Dominik są z nami! Trudno było nie dostrzegać, że Andre i Mali próbują ukryć niepokój, a może nawet strach. Benedikte głęboko wciągnęła powietrze i odważnie wkroczyła w otuloną mgłą aleję. - Vetle! Ten glos Vetle już kiedyś słyszał. Dokładnie to samo wydarzyło się dawno, dawno temu w jego rodzinnym domu. Miał wtedy czternaście lat i był sam. Teraz miał lat pięćdziesiąt osiem i od tamtej pory mnóstwo wody upłynęło w rzekach. Nigdy jednak nie zapomniał tego głębokiego, głucho brzmiącego głosu, wzywającego tak stanowczo. Spojrzał w górę i zobaczył przy sobie Wędrowca. A więc to znowu on... Wędrowiec w Mroku, którego życie wciąź stanowi zagadkę. Ten, który towarzyszył kiedyś Tengelowi Złemu. Przyjaciel i opiekun Vetlego, podobnie jak kiedyś opiekun Heikego. Teraz Heike sam jest opiekunem. - Słucham - rzekł Vetle z uśmiechem. Tym razem już się go nie bał. - Czas nadszedł - rzekł Wędrowiec. - Ludzie Lodu spotkają się dziś w nocy. Twoja żona już się położyła i będzie spała głęboko. Tak samo jak twoja synowa, Lisbeth, i zięciowie Ole Jorgen i Joachim. Wszyscy spać będą w swoich domach i nie powinni nic wiedzieć o naszym spotkaniu. Weźmie w nim natomiast udział Jonathan i jego dzieci: Finn, Ole i Gro. Już zostali wezwani. - Ale one są jeszcze małe! Dwanaście, trzynaście i czternaście lat! - Ty wcale nie byłeś dużo starszy, kiedy wyruszyleś w bardzo niebezpieczną podróż. Twoim wnukom nic się nie stanie, nigdy nie będą lepiej chronione niż dzisiejszej nocy. A poza tym pewnie chcesz, żeby wiedziały o naszych sprawach? - Oczywiście! Ale co z resztą moich wnuków? Czy zostaną wezwane? - Naturalnie! - Tylko że Mari mieszka tak daleko stąd. Wędrowiec uśmiechnął się tajemniczo, jak to on. Vetle nie mógł jednak niczego dostrzec pod mnisim kapturem Wędrowca, domyślał się zaledwie. - Mari i jej dzieci bez trudu znajdą drogę tam, dokąd wszyscy mamy się udać. Będą mieć przewodnika jak pozostali członkowie rodu. Ja już zdążyłem wezwać Jonathana i jego dzieci, bo oni dopiero później poznają własnych opiekunów. Chodź już! Vetle wszedł na chwilę do sypialni i pocałował Hannę w czoło. Potem wyruszył z Wędrowcem. Spora gromadka czekała już na dziedzińcu domu Ve- tlego, drżąc w wieczornym chłodzie. Jonathan wraz z trój- ką dzieci miał towarzyszyć Vetlemu. Sytuacja była tak wy- jątkowa, że Finn, Ole i Gro zachowywali się spokojnie jak nigdy. Na ich twarzach malowało się skupienie i napięcie. Wędrowiec dał znak, by szli za nim. - Skąd się wzięła taka mgła? - zastanawiał się Finn. - I tylko tutaj, przed naszą bramą? Wędrowiec powiedział spokojnie: - Po prostu idźcie za mną, wszystko jest jak trzeba. Z wahaniem wkroczyli w obszar osłonięty mgłą i nagle przestali widzieć cokolwiek. Jakby cały świat zniknął, wszędzie panowała jedynie mlecznobiala mgła. - Powinnam była włożyć zimowe ubranie - szepnęła Gro, jedyna przedstawicielka kobiet w tym towarzystwie. - Jest po prostu lodowate zimno! - No, no, nie przesadzaj - odparł jej ojciec Jonathan równie cicho. Ciekawe, kto jest moim opiekunem, zastanawiał się Finn. To ci dopiero podniecająca sprawa! Ale dziadka opiekun jest nadzwyczajny! Ojciec też ma mieć kogoś ważnego, tak powiedział ten dziwny pan, który idzie przed nami. Uff, ciarki przechodzą mi po plecach. - Oj, co ten asfalt zrobił się taki twardy! - jęknął Ole. - Aż dźwięczy pod stopami! - Ja nic nie widzę - powiedział Finn. - Nie widzę nawet własnych stóp. - Jezu, ale ciemności! - jęknęła cicho Gro i przysunęła się do ojca. - Fajnie! - stwierdził Finn, ale słychać było, że głos mu trochę drży. Nataniel pojechał z kilkudniową wizytą do swojej matki. Nie był wcale zaskoczony, kiedy w drzwiach stanął Linde-Lou z tym swoim nieśmiałym uśmiechem. Nataniel skończył właśnie kolację. Zamknął spokojnie lodówkę i przywitał gościa pytaniem: - Domyślam się, że godzina próby wybiła? - Tak - potwierdził Linde-Lou. - Sprawiłem właś- nie, że twój ojciec zasnął bardzo głęboko. Nataniel poczuł, że serce bije mu mocniej i szybciej. A więc zaczyna się na poważnie, przede wszystkim dla niego, ale innych również. - Mama...? - Zaraz do niej pójdziemy. Nataniel wiedział, że mama siedzi w salonie, tam więc się skierowali. Ale Christa nie była sama. Rozmawiała z jakimś ciemnowłosym młodym mężczyzną o skośnych oczach, wystających kościach policzkowych i inteligentnej twarzy. Nieznajomy zwrócił się do Nataniela: - Jestem Tarjei, przewodnik twojej matki. Nataniel przywitał go z szacunkiem. To przecież jego poprzednik, ten, który miał poprowadzić walkę przeciw- ko Tengelowi Złemu, ale nie dożył tej chwili. - Jak długo nas... nie będzie? - zapytała Christa ostrożnie. - Tym nie powinniście się przejmować - uspokoił ich Tarjei. - Ziemski czas nie będzie tej nocy obowiązywał. Wrócicie przed świtaniem, choć dla was noc może trwać bardzo długo. W odpowiedzi Christa uśmiechnęła się niepewnie. Ci dwoje, którzy kiedyś kochali się najbardziej chyba beznadziejną miłością na świecie, Christa i Linde-Lou, popatrzyli na siebie smutno. Christa postarzała się, skoń- czyła już pięćdziesiąt lat, gdy tymczasem on... On był równie młody, równie ufny i niewinny jak wtedy, ponad trzydzieści lat temu. Mimo to Christa wyczuwała wibrujące między nimi napięcie. Nic niestosownego, nic nieczystego, wyłącznie głębokie wzajemne porozumienie i szczerość. A także smutek, który boleśnie ściskał jej serce. Po chwili milczenia powiedziała cicho: - Idziemy z wami. Na dworze panowała dziwna atmosfera. W powietrzu wyczuwało się... napięcie? Zdziwienie? A może strach? Nie, to nie strach. Raczej wyczekiwanie. Odległe sygnały już dawno umilkły. Świat pogrążony był w wieczornej ciszy. Nie widzieli niczego wokół siebie, bo nad dziedzińcem zalegała gęsta mgła. Dwoje ludzi, Christa i Nataniel, sądziło, że tuman okrył całą okolicę. Tak jednak nie było. Linde-Lou i Tarjei wprowadzili ich w obszar mgły i ludzie poczuli lodowaty chłód. Bez słowa podążali za przewodnikami, choć wszystko to bardzo ich dziwiło. I ta gęsta mgła, i nieoczekiwane zimno, i dziwnie głuchy odgłos ich własnych kroków. Chcieliby też wiedzieć, jak długo potrwa ta wędrówka. Ani Christa, ani Nataniel nie zapytali jednak o nic. Ufali tym, którzy po nich przyszli. Mój synu, myślała Christa. Mój ukochany synu, to ty musisz podjąć walkę, która nas czeka. Tovę obudził Gand. Tego wieczora położyła się wcześnie, a teraz ocknęła się, bo ktoś gładził ją delikatnie po policzku, i spojrzała w górę. Na ogół jedynie mama albo ojciec dotykali ją tak pieszczotliwie i serdecznie. Gdy stwierdziła, że to Gand, oczywiście natychmiast odwróciła się do ściany. Bo jeśli o niego chodzi, to nigdy nie panowała nad swoimi uczuciami. - Co ty tu, do diabła, robisz? - prychnęła z rozpaloną nagle twarzą. - Dlaczego tu przyszedłeś? O co chodzi? - Zbieramy się - odpowiedział z wielką powagą. - A ty jesteś w naszym gronie bardzo ważna, wiesz o tym. Tova przyjęła to z takim ożywieniem, że gotowa była natychmiast wyskoczyć z łóżka i zacząć się ubierać. Ale szybko się opanowała. Jej krótka nocna koszulka nie nadawała się do pokazywania, szczególnie mężczyznom, a już zwłaszcza komuś takiemu jak ubóstwiany Gand. - Mógłbyś przynajmniej... - zaczęła ostro, ale umilkła i wciąż siedziała na łóżku. W takiej chwili powinna zachowywać się z godnością. - A moi rodzice? Czy oni również wezmą udział w spotkaniu? - Rikard, twój ojciec, pochodzi z Ludzi Lodu, i już został powiadomiony. Trond stoi z nim przed bramą. Mama natomiast śpi mocno. Postarałem się, żeby niczego nie zauważyła. A teraz zaczekam za drzwiami, ubierz się spokojnie. Tylko włóż coś ciepłego. Będziesz poza do- mem przez całą noc i może być zimno. Nie odważyła się zapytać, dokąd mają iść. To by i tak nic nie dało. Troje dzieci Jonathana próbowało tymczasem wypytywać Wędrowca, ale ni- czego im nie powiedział. - Uff! - wzdrygnęła się Tova, zamykając drzwi. - Jaka paskudna, mglista pogoda! A dopiero co było tak ładnie! Starała się nie patrzeć w stronę Ganda. Był taki strasznie przystojny, że na jego widok doznawała skurczu serca. I po co się tak wygłupiała? Nie była w stanie rozsądnie odpowiedzieć na żadne jego pytanie. Ale też to zbyt wygórowane wymagania wobec kogoś, kto musi zawsze ukrywać swoje uczucia. Daleko na północy, w Trondelag, po Mari i pięcioro jej dzieci przyszła Ingrid, rudowłosa wiedźma. Mari niewiele ostatnio miała wspólnego z Ludźmi Lodu. Osiadła spokojnie jako żona i matka oraz gospodyni w sporej zagrodzie i była z tego zadowolona. Powszednie troski o dzieci i kłopoty materialne zaprzątały jej umysł bez reszty, nieustannie się o coś lub o kogoś martwiła. Nieczęsto też wspominała o swoim pochodzeniu z Ludzi Lodu. Nie żeby chciała o tym zapomnieć, ale wolała takie informacje zachować dla siebie. Wielokrotnie próbowała dowiedzieć się od Ingrid, o co tak naprawdę chodzi, ale zadowalającej odpowiedzi nie otrzymała. Tylko jakieś napomknienie, że Ludzie Lodu powinni się zebrać, by omówić problem walki z Tengelem Złym. Mari zagryzała wargi. Jej dzieci były już prawie dorosłe; Christel miała osiemnaście lat, a najmłodszy chłopiec czternaście. Skoro więc Ingrid zapewniła, że nic złego się nikomu nie stanie, przestała pytać. Tylko ona w rodzinie miała wątpliwości. Jej dzieci natomiast były niczym ogień. Wielokrotnie z zachwytem słuchały opowiadań dziadka Vetlego o wspaniałej historii Ludzi Lodu i odczuwały dumę, że należą do takiej rodziny. Christel jako jedyna z rodzeństwa wahała się trochę przed tą wyprawą. Wydawała jej się niezwykle podniecają- ca, to prawda, ale ona była przyrodnią siostrą młodszych dzieci, wnuczką Abla Garda i być może surowa moralność i bojaźń boża tej rodziny pozostawiła ślad w jej duszy. Jej zdaniem wszystkie te historie o duchach, demonach i Tengelu Złym zawierały w sobie coś niewłaściwego. Nie była pewna, jak Bóg odnosi się do tego rodzaju spraw. Poza tym Christel miała ukochanego chłopca, obawiała się więc zostawić go na dłużej samego, żeby go nie stracić. Druga w kolejności siostra miała siedemnaście lat i biegała już za chłopakami podobnie jak Mari w jej wieku. Mari skarżyła się kiedyś, że Ludziom Lodu brak fantazji jeśli chodzi o imiona, bo w rodzinie była obecnie Mari oraz Marit, poza tym Mali, a wcześniej Malin. Ale ona sama, bardzo niekonsekwentnie, swojej drugiej córce dała na chrzcie imię Mariana. Jakby to było bardziej oryginalne! Mariana przyglądała się pięknej Ingrid z niemym podziwem, zwłaszcza jej wspaniałej fryzurze. Całkiem jak Rita Haywonh. Będzie musiała to skopiować. Gdyby tylko miała rude i takie kręcone włosy... Bo ona miała mysi blond, proste i cieniutkie. Westchnęła! Mari długo patrzyła na swego męża, pogrążonego w głębokim śnie. Usta miał otwarte i pochrapywał. Pochyliła się nad nim i delikatnie pogładziła po policzku, całkiem poważnie przestraszona, że już do niego nie wróci. On ją przecież kochał! Już tylko dlatego zasługiwał na całą miłość świata! Mari miała zawsze własny, pogląd na miłość. Trzej synowie, ogromnie przejęci tym, co miało się stać, ledwo byli w stanie się ubrać. W końcu jednak wszyscy byli gotowi, więc Ingrid uśmiechnęła się jednym z najbardziej niebezpiecznych swoich uśmiechów, eokolwiek diabel- skim, trzeba przyznać, i poprosiła, by poszli za nią. Jedno za drugim, jak gęsi, opuszczali śpiącego ojca, gospodarza Olego Jorgena, i zanurzali się w gęstej mgle, która spowijała średniej wielkości chłopską zagrodę w Trondelag. Boże, co ja robię? myślała przelękniona Mari, prosząc Wszechmogącego o opiekę. Wkrótce ich kroki dzwoniły o jakieś twarde podłoże, po którym szli. Dzieci spoglądały po sobie pytająco, trochę przestraszone. Znały tę drogę, ale nigdy czegoś podobnego nie doświadczyły. Mari natomiast, której przez całe życie brak było pewności siebie, odwróciła się z lękiem, żeby poszukać wsparcia u Olego Jorgena, ale nie widziała już ani bezpiecznego domu, ani obejścia. Miała wrażenie, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Zimna, wilgotna mgła oblepiała ich szczelnie, a owa piękna kobieta, która szła przed nią kołysząc biodrami, równie dobrze mogła być huldrą, leśną boginką. Mari musiała zaciskać zęby, żeby inni nie słyszeli dzwonienia i żeby ona sama nie zaczęła krzyczeć ze strachu albo, co gorsza, nie rzuciła się do ucieczki. Miała przecież dzieci, o nie powinna się martwić. Te zaś nie zdradzały chęci powrotu do domu, choć były w najwyższym stopniu zdziwione i niezbyt pewne siebie. Trzymały się blisko matki i Mari co chwila się o któreś potykała. To śmierć, myślała. Wszyscy jesteśmy już martwi, może zaczadzieliśmy i teraz idziemy do królestwa śmierci? O, nieszczęsny Ole Jorgen, który obudzi się rano i znaj- dzie wszystkich swoich ukochanych bez życia! W tej chwili Ingrid odwróciła głowę i uśmiechnęła się do nich uspokajająco. - Nic wam nie grozi, wkrótce wyjdziemy z tej mgły. Mari nie była taka pewna, czy rzeczywiście chce oglądać to, co znajduje się poza mgłą, cokolwiek by to było. Ellen Skogsrud dopiero co wróciła do domu z Zachod- niego Wybrzeża. Nie miała jednak odwagi nawiązać kontaktu z Natanielem. I nieustannie dręczył ją strach, że Nataniel znajdzie sobie inną dziewczynę. Podobny niepokój nie opuszczał też Nataniela. Po świecie chodzi przecież tylu młodych mężczyzn, a Ellen jest taka ładna. Siedziała na balkonie z rodzicami, podziwiała wtaz z nimi zachód słońca, gdy przyszła Villemo. Stanęła bez słowa w drzwiach salonu. Wszyscy zerwali się zakłopotani. Mama Ellen najpierw pomyślała o napa- dzie, tylko dlaczego ta obca kobieta była tak dziwnie ubrana? Ellen natomiast i jej ojciec, Knut, pojęli natychmiast, o co chodzi. Oto odwiedza ich ktoś z przodków Ludzi Lodu. Tylko kto? I że odwiedza właśnie ich? Od wieków ich mała rodzina żyła jakby na marginesie wydarzeń związanych z Ludźmi Lodu. - Witamy - powiedział Knut, który bardzo dokładnie przeczytał wszystkie kroniki. - Jesteś Ingrid czy Villemo? - Villemo - odparła młoda kobieta z uśmiechem. - Przychodzę, żeby zabrać Ellen na chwilę. Knut odczuł rozczarowanie i nieprzyjemny ciężar w sercu. W tym samym momencie jednak pojawiła się jeszcze jedna pani. Szła ku nim powoli. I wtedy wszyscy uświadomili sobie, że stoją przed kimś, komu należy się kłaniać. Spostrzegli też, że nie zdając sobie z tego sprawy, witają gościa, jak by to była królowa. I tak rzeczywiście wyglądała. Wysoka, czarno- włosa, ubrana na czarno, poruszająca się z rzadko spotyka- ną godnością. Ale najdziwniejsze ze wszystkiego... Zda- wała się jakby przezroczysta, choć dostrzegali wszelkie detale w jej stroju i postaci. Knut domyślił się, że przybyła z daleka, z bardzo odległych stuleci. - Witaj, Dido, nasza prababko z zasnutej mgłami przeszłości - pozdrowił ją wzruszony. - Nigdy bym się nie spodziewał, że dane mi będzie cię spotkać! Pani się uśmiechnęła, a gdy zaczęła mówić, jej głos dochodził jakby z oddali. - To ciebie mam ochraniać i o ciebie się troszczyć, Knucie Skogsrud. To ty miałeś takie tragicznie nieszczęś- liwe dzieciństwo u ojca tyrana, Erlinga Skogsruda. W oczach Knuta pojawiły się łzy. - Ja? To ja będę miał za opiekunkę samą Didę? - Jak widzisz - uśmiechnęła się z ciepłym błyskiem w oczach. - Ale prawdę powiedziawszy dzieje się tak nie dlatego, że to akurat ty będziesz najbardziej narażony w starciu z Tengelem Złym. Wprost przeciwnie, on nawet niewiele wie o tobie. Nie, powód jest taki, że ja znajdę się tam, gdzie będzie najgoręcej. Dlatego mogę mieć jedynie takiego podopiecznego, który nie będzie mi sprawiał zbyt wielu kłopotów. Tak jak Wędrowiec, który opiekuje się Vetlem. Bo Vetle też nie będzie specjalnie narażony. - Rozumiem - uśmiechnął się Knut skrępowany. - Mimo to jestem ci głęboko wdzięczny. Do rozmowy wtrąciła się Villemo: - Chciałabym dodać, że ani Sol, ani Tengel Dobry w ogóle nia mają żadnych podopiecznych. Ani Shira, ani Mar. Bo oni po prostu nie mogą nawet na chwilę odwracać uwagi od najważniejszego! Wtedy wszyscy troje żyjący uświadomili sobie powagę sytuacji. Knut i Ellen przygotowali się do drogi. - Oni... chyba wrócą? - spytała matka Ellen ze strachem, bo ona również bardzo dobrze wiedziała, na co się zanosi. Z czasem nauczyła się akceptować niezwykłe dziedzictwo ciążące nad rodziną męża. - Oczywiście, że wrócą - odparła Dida w tym swoim staroświeckim języku. Przyglądała się uważnie pani Skogs- rud. - Ty natomiast powinnaś się teraz położyć. Kiedy się obudzisz, oni będą już z powrotem. - Dobrze - powiedziała matka Ellen i posłusznie wyszła do sypialni. - Ona nie będzie nic z tego pamiętać - wyjaśniła Villemo. - Zaśnie natychmiast, gdy tylko przyłoży głowę do poduszki. - Czy my wybieramy się daleko? - spytał Knut. - I tak, i nie. Ale ubierzcie się ciepło. Wiosenna noc jest chłodna. - Czy Nataniel... też tam będzie? - szepnęła Ellen. - Oczywiście! I na pewno bardzo się ucieszy, widząc ciebie. Ale wy dwoje musicie być bardzo ostrożni. Złe nie śpi. - Tak, wiem - szepnęła znowu Ellen. - No to chodź z nami! Bez słowa ruszyli w drogę. Jako ostatnia została zabrana Karine i jej mały synek Gabriel. W całej grupie zresztą Karine była chyba osobą najmniej znaczącą, Gabriel natomiast został wezwany po to, by mógł być obserwatorem dramatu, który miał się rozegrać po zakończeniu nocnego spotkania. Chłopiec jednak niewiele o tym wszystkim wiedział. Dwunasto- latek już się ułożył do snu, gdy Karine przyszła go obudzić. Podobnie jak wszyscy zaproszeni na spotkanie, natychmiast zerwał się całkiem przytomny i rześki jak przed kolejnym, ciekawym dniem. Zresztą nikt nie czuł się zmęczony, mimo że był już taki późny wieczór. W oczach matki widział egzaltację. Za jej plecami stał jakiś mężczyz- na. Gabriel zmrużył oczy, żeby widzieć lepiej. Był to jakiś niebywale wysoki i rosły człowiek. A jak wyglądał! Jak dzikus! Tak strasznie, że Gabriel musiał odwrócić wzrok. - To Ulvhedin, Gabrielu. Będzie twoim opiekunem także w czasie, który nadejdzie. Gabriel uznał, że to bardzo wygodne mieć kogoś takiego przy sobie. A poza tym słyszał przecież o Ulvhedi- nie. Drżącymi wargami uśmiechnął się do niego. Udało mu się jednak wywołać jedynie jakiś grymas, co musiało wyglądać okropnie głupio. Ulvhedin odpowiedział uśmiechem. Choć Gabriel chyba by nie nazwał tego uśmiechu łagodnym... Mama wyjęła najładniejsze i naj- cieplejsze ubranie chłopca i wtedy zauważył, że drżą jej ręce. Dorośli wyszli z pokoju, a Gabriel był tak zdener- wowany, że włożenie spodni zajęło mu wiele czasu. Może lepiej zostać w domu? Ktoś musi zająć się psem... Czekali na niego w przedpokoju. Był z nimi jeszcze jeden mężczyzna. Młody blondyn o żółtozielonych oczach. Gabriel ukłonił mu się uprzejmie. Gość przed- stawił się, miał na imię Niklas, i wyjaśnił, że będzie się opiekował mamą Gabriela. To budziło poczucie bezpieczeństwa. Że ktoś zajmie się także mamą. Gabriel rozejrzał się jeszcze za tatą, Joachimem, ale nigdzie go nie zauważył. Na dworze było chłodno, ale w powietrzu czuło się wszystkie podniecające zapachy wiosny. Dym ognisk, wilgotna ziemia, młoda zieleń. Gabriel rozglądał się z zaciekawieniem. Nie przywykł wychodzić nocą z domu. Ojca naprawdę z nimi nie było, ale Gabriel nie miał odwagi o niego pytać. Zresztą sam się chyba domyślał, dlaczego. Tata nie pochodzi przecież z Ludzi Lodu. Tata nazywa się Gard. Wielu z Ludzi Lodu ma krewnych nazwiskiem Gard. Christa, Nataniel, mama Karine, sam Gabriel. A także Christel. Jej mama, Mari, była z Józefem, synem Abla. I to on jest prawdziwym ojcem Christel, chociaż nigdy się o nią nie troszczył. Wuj Józef jest głupi. Ulvhedin wziął Gabriela za rękę. Jego dłoń wydawała się chłopcu niebezpieczna. Wielka, niezdarna i dosyć straszna. Nie taka jak ręka taty. Całkiem niepodobna! Gabriel zapomniał, że jest już dużym chłopcem, który ma dwanaście lat. Skończył dopiero siedem i ma iść do pierwszej klasy. Czy mógłby zabrać ze sobą psa? Nie, psa zabrać nie może. Ale dziwna pogoda! Skąd się wzięła ta mgła, która przesłania bramę i drogę do domu? Jak to dobrze, że mama też tu jest! Gabriel nie sądził, że odważyłby się pójść sam. Z tym duchem, który zmarł dwieście lat temu. Mama nie wyglądała na przestraszoną, chociaż jej duch był tak samo stary. Ale może ona tylko udaje spokój? Ze względu na Gabriela. Chociaż jeśli chodzi o tego ducha... Dłoń, która trzymała jego rękę, zdawała się bardzo realna. Nie ciepła, co to, to nie, ale silna i kształtna. I w ogóle sprawiała wrażenie żywej! Co to Ulvhedin powiedział przed chwilą? "Dzisiejszej nocy granica między żywymi i umarłymi przestanie istnieć". Gabriel zadrżał. To wszystko brzmiało strasznie. Żeby to tylko nie oznaczało, że on będzie musiał umrzeć! Nie, tego nie chciał... Tylko nie mógł okazać się tchórzem. Nie wolno mu dać poznać, że najbardziej ze wszystkiego chciałby odwrócić się i uciec do domu, ukryć się w ramio- nach kochanego i bardzo ludzkiego taty. Gabriel jednak pamiętał, że pochodzi z Ludzi Lodu, i wiedział, że powinien być z tego dumny. Wuj Nataniel wbijał mu to od dzieciństwa do głowy. Wyprostował się. Chwilowa słabość minęła. Znajdowali się we mgle. Wszyscy żyjący członkowie Ludzi Lodu znajdowali się teraz w tym niepojętym gęstym tumanie. ROZDZIAŁ II Ależ zimna ta mgła! Zdawała się opadać na ziemię igiełkami szronu, choć to, oczywiście, tylko takie wrażenie... Czy spoza tej mgły nie wyłaniają się jakieś twarze? Duże twarze o rozmazanych rysach majaczące w miękkiej, wilgotnej bieli? Niewyraźne twarze wypływające z wirują- cego wolno tumanu i zaraz potem ginące w kłębowisku obłoków. Na ich miejsce natychmiast pojawiały się nowe. Groźne, ponure oblicza. Na drodze żwir już nie chrzęścił pod stopami. Może zabłądzili? Nie. Pobocza tutaj były porośnięte trawą. Gabriel próbował patrzeć w dół, ale gęsta mgła sprawiała, że nie widział nawet własnych kolan. Dokąd zmierzają? I gdzie się znajdują? Czy Ulvhedin i Niklas są pewni, że idą we właściwym kierunku? Nigdzie przecież nie ma żadnych punktów odniesienia, wszędzie tylko te gęste opary, kapiąca z nich lodowata woda, a wszystko wirujące powoli w jakimś niesamowitym tańcu. A jeżeli zabłądzili? I dotarli do jakiegoś okropnego miejsca, które może się pojawić jedynie w czyjejś chorej wyobraźni? Poszukał ręki matki. Nie robił tego już od dawna, był przecież prawie dorosły. Dwanaście lat to wiek, który musi budzić respekt. Teraz szedł między matką a Ulvhedinem i trzymał oboje za cęce. To, oczywiście, dość dziecinne, ale nie umiał inaczej, postępował po prostu zgodnie z nakazami instynktu samozachowawczego. A i tak serce biło mu jak młotem i bał się, że za chwilę zemdleje. Niklas szedł po drugiej stronie matki Gabriela. Jakby oba duchy chciały ochraniać dwoje słabych ludzi przed jakimiś niewidocznymi wrogami, czającymi się w gęstej mgle. Uff! Nie powinien straszyć sam siebie! Nagle dotarły do niego głosy, stłumione i niewyraźne. Christa! To przecież głos Christy! I Nataniela! O, jak to dobrze! Mama i on nie są sami w tym obcym, przerażają- cym świecie. Są krewni, tuż obok. - Bogu dzięki - szepnęła Karine. Przywitali się pospiesznie. Z Christą i Natanielem przyszło jeszcze dwóch obcych mężczyzn. Młody, bardzo sympatyczny chłopiec o oczach jak gwiazdy. - To jest Linde-Lou - przedstawił go Nataniel. - A to Tarjei, niebywale utalentowany - wyjaśniał, wskazując ręką na drugiego, średniego wzrostu młodzieńca o wyra- zistych rysach i przenikliwym spojrzeniu. Sprawiał ogro- mnie sympatyczne wrażenie. Od razu zrobiło się przyjemniej. Ruszyli w dalszą drogę. Gabriel marzł przeraźliwie, takiego zimna we mgle jeszcze nie przeżył. W końcu zapytał cicho: - Gdzie jesteśmy? - Właśnie przekraczasz granicę - wyjaśnił Ulvhedin głębokim głosem, który brźmiał dość surowo, lecz mimo to wyczuwało się w nim wesołość. - Zmierzamy do całkiem nieznanego miejsca. - Daleko od domu? - zapytała Christa. - I tak, i nie. Nie szliśmy zbyt długo, ale mimo to jesteście bardzo daleko od domu. A przy tym sami nie znaleźlibyście tego miejsca, choć byście przeszukali całą ziemię. - Tak właśnie myślałem - wtrącił Nataniel. - Ale chyba wrócimy do domu? - szepnął Gabriel, a broda mu drżała. Myślał przede wszystkim o ojcu, który by pewnie strasznie tęsknił. - Oczywiście, że wrócicie. Już jutro wcześnie rano, nim ktokolwiek zauważy waszą nieobecność. W ciszy słychać było tylko ich kroki. Po chwili Nataniel powiedział w zamyśleniu: - Sądziłem, że granicę można przekraczać tylko w jed- nym miejscu, na wzgórzach w pobliżu starego Grastens- holm. Tam, gdzie Heike sprowadził kiedyś na świat szary ludek. I gdzie zniknęła Vanja z Tamlinem. Tymczasem my idziemy po żwirowej drodze, więc... - Nie, tamto przejście było tymczasowe, sami Ludzie Lodu je odkryli. Ale to była niebezpieczna droga, spoty- kało się na niej wiele niepożądanych istot. Ta, którą idziemy, jest właściwa. - Ty... jak sądzę, nie możesz powiedzieć, dokąd idziemy? Ulvhedin się uśmiechnął. - Szczerze mówiąc, to i my nie bardzo wiemy. Ja wiem, którędy, ale nic poza tym. To Gand nas wezwał. Powiedział, że zostaliśmy zaproszeni. Na miejsce spotka- nia odpowiednie i dla żyjących, i dla umarłych. - W marmurowych ciemnych salach czarnych anio- łów? - zapytała Christa. - Nie. Z początku myśmy też tak myśleli, ale Gand mówi, że to niemożliwe. Nie, to ktoś inny zaprosił nas na spotkanie do swego domostwa. Nie wiemy jednak, kto. - To brzmi niezwykle interesująco - rzekł Nataniel. - Ale chyba wiele mamy do zawdzięczenia Gandowi, prawda? - Oczywiście - potwierdził Tarjei. - Bez niego nigdy by takie spotkanie nie doszło do skutku. Miłość Sagi i Lucyfera to naprawdę wielka wygrana dla Ludzi Lodu. - Masz rację - przyznał Nataniel. - Wydaje mi się, że walka byłaby dużo, dużo trudniejsza, gdyby nie dziedzic- two czarnych aniołów, które związały się z naszym rodem. - Byłaby to walka beznadziejna - stwierdził Ulvhedin. Zrobiło się teraz znacznie jaśniej wokół, a i ziąb nie był już taki przejmujący. - Idziemy teraz po podłodze! - zawołał Gabriel. - Nie, to nie podłoga - uśmiechnął się Niklas. - To jest skała, tak jak mówił Nataniel. Nagle znaleźli się poza zasięgiem mgły. Przed nimi wznosiły się wysokie góry, skały mieniły się dziwnym blaskiem, antracytowym i ciemnogranatowym, to tu, to tam skrzyły się płaszczyzny lodu, zielonkawe, niebieskie, liliowe. Góry zdawały się lśnić i migotać tak, że trudno było na nie patrzeć. Światło? To nie było zwyczajne światlo. To jakaś niezwykła poświata, która otaczała również wędrujących ludzi. Jakby znaleźli się w samym centrum wieczornej zorzy tuż po zachodzie słońca. Atmosfera płonęła złociście, pomarańczowo, purpurowo, ale w oczy to ludzi nie raziło. Gabriel uznał ostatecznie, że mu się to wszystko śni. Wokół górskich szczytów krążyły majestatycznie ogromne, czarne ptaki. A może to nie ptaki? Latały tak wysoko, że chłopiec nie rozróżniał szczegółów, ale owe dziwne stwory bardziej przypominały ludzi z rozpostar- tymi skrzydłami. Groteskowe ludzkie postaci. Na tle najbliższego szczytu ukazała się jakaś sylwetka, niemal równie wysoka jak góra i tak samo połyskująca ciemńym blaskiem; głowa zjawy przypominała głowę smoka. - Kto to? - szepnął Gabriel i cofnął się instynktownie. - Więc ty go widzisz? - zapytał Ulvhedin zdumiony. - No nieźle, to znaczy, że masz fantazję. Bo to jest rodzaj próby, żeby sprawdzić siłę twojej wyobraźni. To jest ktoś, od kogo zależą wszystkie twoje sny, on jest swego rodzaju pośrednikiem. Sprawia, że marzenia i sny stają się dla ciebie rzeezywistością. Twoja kuzynka, Mari, przed chwileczką przeszła tędy i nie zauważyła niczego. Christel również miała spore problemy, chociaż w końcu go dostrzegła. - Czy on jest niebezpieczny? - Nie, w żadnym razie. To najlepszy przyjaciel, jakiego człowiek może mieć. Ale pod warunkiem, że człowiek nie pozwoli mu przejąć nad sobą kontroli, bo wtedy może być źle. Ale oto nasi znajomi, zobacz! Gabriel zamarł przestraszony, ale zaraz się uspokoił. Czekała na nich liczna grupa krewnych z Lipowej Alei i Voldenowie. Byli też z nimi Heike i Dominik, którym Nataniel przedstawił Gabriela, swego kuzyna i ze strony ojca, i ze strony matki. Wędrowiec, który przyszedł razem z tamtymi, przyprowadził jakąś tajemniczą postać, która na pierwszy rzut oka bardzo chłopca przestraszyła. Ale tylko na moment, bo smok, ta ledwo dostrzegalna fanta- styczna figura, nieustannie nad nimi krążąca, dodała mu odwagi. Teraz umiał już sobie wyobrazić, że przeżywa to wszystko w przyjaznym świecie snu. Z uśmiechem spo- jrzał w górę na przypominającą smoka postać, która w odpowiedzi skinęła mu porozumiewawczo głową. - Dokąd pójdziemy teraz? - zapytał swego towarzy- sza. Od jakiegoś czasu już uważał Ulvhedina za sojusznika i traktował jak starego znajomego. To spora odwaga jak na małego chłopca, który po raz pierwszy w życiu spotkał wszystkie duchy przodków Ludzi Lodu. - Skierujemy się do tamtego przejścia wśród skał, naprawdę nie ma się czego bać - powiedział Ulvhedin obdarzając chłopca spojrzeniem, które mówiło, że po- dziwia jego odwagę. Usłyszeli wołanie Nataniela, biegnącego pospiesznie na spotkanie dwojga obcych ludzi, przyprowadzonych tu przez dwa duchy kobiece. - Ellen - mówił Nataniel z taką miłością w głosie, że Gabriel poczuł ciepło koło serca. Oczekiwał, że Nataniel obejmie i uściśnie przybyłą, on jednak tego nie zrobił. Ujął tylko jej dłoń i nieprawdopodobnie długo trzymał ją w swoich rękach. I on, i Ellen mieli dziwnie błyszczące oczy. Gabriel wzroku nie mógł oderwać od dwóch pięknych kobiet, które przyprowadziły nowo przybyłych. Dida i Villemo, wyjaśnił Ulvhedin. Z największą uwagą chłopiec wpatrywał się w Didę, tak pełną godności, że niemal wyniosłą. Zdawało się, że pochodzi z epoki tak odległej, iż zwykłemu człowiekowi po prostu trudno to pojąć. Mimo woli Gabriel wziął znowu Ulvhedina za rękę. Żeby pokazać, do kogo on przynależy. - Czy to królowa? - zapytał szeptem. - Tego nie wiemy - mruknął Ulvhedin w odpowiedzi. - Być może właśnie dzisiejszej nocy poznamy jej historię. Na te słowa Gabriel zadrżał z lęku, lecz także z niecier- pliwego oczekiwania. Rikard i Tova przyszli wraz z chłopcem, którego nazywano Trond oraz w towarzystwie najpiękniejszego mężczyzny, jakiego Gabriel kiedykolwiek spotkał. Nie był w stanie oderwać oczu od tego zjawiska. Stwierdził, że wszyscy pozostali witają nowo przybyłego z wielkim szacun- kiem. I wtedy Gabriel uświadomił sobie, kogo widzi. To musi być Gand, o którym cała rodzina mówi niemal z czcią. Wszyscy żyjący członkowie Ludzi Lodu byli już na miejscu. Benedikte, Andre i Mali, Rikard i jego córka Tova, Vetle Volden, jego syn, Jonathan, wraz z dziećmi: Finnem, Olem i Gro. Była też córka Vetlego, Mari, z pięciorgiem swoich dzieci, a także druga córka, Karine, czyli matka Gabriela, a ponadto Christa Gard z synem Natanielem oraz Knut Skogsrud z córką Ellen. Razem dwadzieścia dwie osoby. Już dawno ich ród nie był tak liczny. Największą grupę stanowili w nim potomkowie Vetlego. Razem z nimi przyszło na spotkanie dwanaścioro pomocników: Dida, Wędrowiec, Heike, Villemo, Dominik, Niklas, Tarjei, Trond, Ulvhedin, Ingrid, Linde-Lou i Gand. Ale tylko Gand wiedział, dokąd idą i kto ich zaprosił do swej siedziby. Okolica była zupełnie wyjątkowa. Wszyscy szli w napięciu, lecz tylko nieliczni odczuwali strach. Gand prowadził ich pośród skrzących się migotliwym blaskiem ciemnych skał. Chłód zniknął razem z mgłą, teraz temperatura była bardzo przyjemna, nad dość monotonnym krajobrazem wciąż trwała ta poświata jak po zachodzie słońca. Kraina Cieni, przemknęło Gabrielowi przez myśl. Czytał bowiem opowieść Silje o kraju z dziewczęcych wizji. Raz jeszcze spojrzał w stronę szczytów, gdzie nieustannie krążyły te jakieś dziwne stwory. Było dokład- nie tak, jak Silje opisała. Demony...? Czy te skrzydlate stwory w górze to demony? Z tej odległości trudno byłoby cokolwiek powiedzieć. Usłyszał jakiś daleki grzmot, jakby wybuch potężnego wulkanu albo podziemna eksplozja, która wstrząsnęła górami. Potem ten huk powracał jeszcze wielokrotnie z większym lub mniejszym natężeniem. Gabriel ukradkiem spoglądał na innych członków rodziny, zastanawiając się, czy oni również zauważyli to zjawisko. Zdaje się, że tak. Zrobili zaledwie kilka kroków wśród skał, gdy ukazała się przed nimi szeroka brama. Strzegły jej dwa czarne dziobiaste stwory o nogach cienkich jak u pająków. - Ja je poznaję! - krzyknęła przestraszona Tova. - Tylko kiedy widziałam je pierwszy raz, to siedziały pod napisem: "Brama Pokoju". Dosyć szczególny napis w ta- kim miejscu, muszę stwierdzić. Ale tutaj też już byłam. To wejście do drugiego świata. Tam jest naprawdę bardzo niebezpiecznie, doświadczyłam tego na własnej skórze! - Teraz nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa - uspokoił ją Gand. - Vanja również tędy przeszła, kiedy szukała Tamlina w siedzibach Demonów Nocy. - Ale przecież nie wszędzie są takie bramy z pil- nującymi ich potworami - protestowała Tova ze złością. - Owszem, wszędzie. Ponieważ, jak sama powiedzia- łaś, są to wejścia do drugiego świata. A poza tym one się między sobą trochę różnią zależnie od okoliczności, w jakich się je pokonuje. Vanja zrobiła to przy wejściu do grot zamieszkanych przez Demony Nocy. Ty szukałaś świata istniejącego równolegle ze światem ludzi. Tu natomiast... Mari wtrąciła pospiesznie, śmiertelnie przerażona: - Ale przez cały czas mówimy o sennych marzeniach, prawda? - Nie gadaj głupstw - ofuknęła ją Tova ostro i Mari wybuchnęła płaczem. Vetle starał się udobruchać Tovę: - Widzisz, Mari zawsze bardzo się boi, że ktoś się na nią zdenerwuje, zacznie ją strofować albo będzie miał do niej pretensje. Ona źle reaguje na podniesiony głos. Nie krzycz na nią. Tova zagryzła wargi, przełknęła nieprzyjazne słowa i starała się, by jej głos brzmiał łagodnie, a wszyscy prócz Mari widzieli, że przychodzi jej to z wielkim trudem. - Wybacz mi, Mari. Nie chciałam być niegrzeczna. Ale może jednak powinniśmy już iść dalej, Gand? Żeby znowu nie natknąć się na coś nieprzyjemnego. O Boże, jak trudno wymówić imię Ganda bez skurczu serca! - Nie, nie, teraz już nic nam nie grozi - uśmiechnął się Gand nieznośnie spokojny i niewzruszony. Dlaczego on nigdy nie reaguje na jej obecność? I rzeczywiście, było tak, jak powiedział: stwory przy bramie podniosły się z miejsc i łagodnymi, powolnymi ruchami opuściły swoje lśniące miecze. Kłaniały się głęboko przechodzącej przez bramę procesji. Najgłębiej kłaniały się, oczywiście, Gandowi, to widzieli wszyscy. Gabriel sądził, że przejdą bez przeszkód, ale gdy w bramie stanęła Mari, doszło do krótkiej wymiany zdań. Owe podobne do pająków istoty skrzyżowały miecze i zagrodziły jej drogę. Stwierdziły, że postawa Mari nie jest zadowalająca. Ich głosy brzmiały ostro i skrzekliwie. Mari odnosi się do spotkania negatywnie, nie uważa, że przeżywa coś pięknego i wyjątkowego. Innymi słowy, Mari utraciła zdolność przeżywania przygody. Mari znowu zaczęła płakać i tłumaczyła, że dopiero teraz naprawdę rozumie, co to znaczy pochodzić z Ludzi Lodu. Czy nie mogłaby mimo wszystko iść z nimi? Zwracała się z błaganiem przede wszystkim do Ganda. Dzieci niepokoiły się o matkę i wstawiały się za nią. Najmłodsze bały się głównie tego, że Mari musiałaby wracać sama pustą drogą w gęstej, zimnej mgle. A co by było, gdyby zabłądziła? Gand spoglądał na nią łagodnie. - To bardzo źle, Mari, gdy człowiek traci dziecięcą zdolność przeżywania. Byłaś kiedyś łagodną i wrażliwą dziewczyną. Czy postarałaś się tego wyzbyć po to, by łatwiej znosić rozczarowania i ból, jakich człowiek do- znaje na zimnym świecie? - Tak właśnie było - szlochała Mari. Gand spojrzał na strażników bramy. - To jedynie zewnętrzny pancerz, pod którym kryje się głęboka wrażliwość i niepewność. Uważam, że Mari właśnie teraz odsłoniła przed nami swoją prawdziwą naturę. Przepuśćcie ją! Miecze uniosły się w górę. Mari otarła oczy i pociągając nosem ukłoniła się strażnikom z wdzięcznością. Wszyscy znaleźli się teraz w "drugim świecie". - Krajobraz nie jest ten sam - powiedziała Tova zdziwiona. - Przedtem rozciągała się tu rozległa dolina. A wszystko, co było dalej, przesłaniała mgła. We mgle zaś czaił się szary ludek. - Szarego ludku teraz nie ma - wyjaśnił Gand. - I wcale też nie znajdujemy się w miejscu, które widziałaś przedtem. Tym razem szli przez górzystą okolicę, rozległą, zdawalo się - nieskończoną. Dlugo wędrowali drogą wijącą się niebezpiecznie wąskimi zakosami, karawana istot żywych i zmarłych dawno temu, choć wszyscy zdawali się być sobie równi. Z wyjątkiem może dwojga, którzy jednak różnili się od reszty: Dida pełna godności i jakby przezroczysta oraz Gand, który kroczył na czele i prowadził wszystkich. Szli w milczeniu, z coraz większą, ale skrywaną ciekawością, aż dotarli do pięknej doliny. Przez cały czas słyszeli jakieś stłumione dudnienie, coraz silniejsze i coraz bliższe. Za każdym razem, gdy się rozlegało, niebo rozjaśniało się płomiennie, jakby gdzieś daleko wybuchał wulkan. Zatrzymali się. Pośrodku doliny sterczała w ziemi połyskliwa skała, wysoka, w kształcie stożka, jakby wypchnięta z wnętrza ziemi przez jakiś potężny wstrząs tektoniczny. Najmłodsi w grupie starali się szukać bliskości rodzi- ców. Drogę przez dolinę przecinała wysoka skalna ściana. Czarne kamienne schody wiodły do kolejnej bramy, otwartej na oścież. Było to wejście do wnętrza góry. Wyżej, na skalnym występie ponad wejściem, zobaczy- li kilka budzących grozę postaci. Gabriel wziął matkę za rękę. - Myślę, że dalej już nie pójdziemy. Ulvhedin zwrócił się ku niemu z przyjaznym uśmiechem. - Naprawdę nie ma się czego bać - powiedział. - Jesteśmy tu oczekiwani, wszyscy. Wkrótce się przeko- nacie, że będzie to noc wielu radosnych spotkań i powitań. Przynajmniej na początku, później bowiem będziemy się musieli koncentrować na innych sprawach. I rzeczywiście, byli oczekiwani! U podnóża schodów ukazały się jakieś nie znane istoty. Miały bardzo pięk- ne, kształtne końskie głowy z ludzkimi twarzami. Ich ciała były ciemnogranatowe, srebrzyste grzywy opadały na czoła, bujnie układały się na głowach i karkach, porastały grzbiety, a na końcu przemieniały się we wspaniałe długie ogony. Poza tym istoty podobne byly do ludzi. Niebywale piękne stworzenia wyszły Ludziom Lodu na spotkanie, kłaniały się i gestami wskazywały, żeby przybysze udali się za nimi. - Ja śnię, to oczywiste, że śnię - mamrotała Mari. - Nieprawda - powiedział stanowczo jeden z jej synów. - Bo w takim razie wszyscy musielibyśmy śnić. A to niemożliwe. - Nie, wy wszyscy jesteście po prostu ze mną, znaj- dujecie się w moim śnie. Jonathan, brat Mari, uszczypnął ją z całych sił w ramię. - Czy to też ci się śni? - Au! Nie, oczywiście, że nie! - Powinnaś być ostrożniejsza, Mari - upomniał ją. - Jeśli nie potrafisz odnieść się do tej sytuacji pozytywnie, będziesz musiała opuścić nasze grono. Jęknęła przestraszona, ale starała się opanować. Gabriel spoglądał z lękiem na skalny występ. Teraz nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że te cztery postaci w górze to nic innego jak demony. Paskudne, o wielkich skrzydłach i pomarszczonej skórze, były prawie nagie. Zamiast palców u rąk i nóg miały szpony, spoglądały na przybyłych z ponurymi minami, szczerzyły wielkie zęby, a ich oczy jarzyły się ognistym blaskiem. Groza! Gabriel ciągnął za sobą nogi po schodach tak wolno, jakby szedł na Sąd Ostateczny. No i - o ile się dobrze orientował - tak właśnie było. Wszyscy zwolnili kroku, bowiem nieoczekiwanie z groty wyszła jakaś kobieta i stanęła na skalnym występie pośród tamtych czterech strasznych figur. Była młoda i niezwykle pociągająca, z kręconymi ciemnoblond włosami i szelmowskim wyrazem twarzy. Może niespecjalnie piękna, Gabriel widział już ładniejsze, nigdy jednak nie spotkal nikogo o takich promiennych oczach ani o takim radosnym, zaraźliwyrn śmiechu. Była obdarzona wdziękiem, którermu chyba nikt nie mógłby się oprzeć. - Witajcie na Górze Demonów, kochani kuzyni! - zawołała przyjaźnie. Heike stanął jak wryty. - Tula! - krzyltnął uszczęśliwony. - To jest Tula! - Tula - powtórzył za nim Wędrowiec z serdecznym uśmiechem. - Tula, która zaginęła! Jedna z dotkniętych Ludzi Lodu, która została nam odebrana. - Rzeczywiście, wszyscy byliśmy przekonani, że zo- stała dla nas stracona na zawsze - powiedziała Villemo. - Kogo jak kogo, ale jej bym się nie spodziewała! Tula śmiała się perliście, rozbawiona, że tak ich zaskoczyła. ROZDZIAŁ III Rozległ się głuchy grzmot, gdy niebo rozpłomieniło się czerwienią, która powoli przemieniła się w złocisty blask, nadający całemu światu ciepłe, piękne barwy. Heike, który przyjaźnił się z Tulą za życia, przytulał ją do siebie długo i serdecznie. Oboje byli wzruszeni tym spotkaniem, a ich nastrój udzielał się innym. Zachowują się tak, jakby byli zwykłymi żywymi ludźmi, pomyślał Gabriel zdumiony. Ale też dzisiejszej nocy pewnie są normalnymi ludźmi. Albo to może my jesteśmy martwi? Nie, zostaliśmy po prostu na tę jedną noc zrównani, to wszystko. Tymczasem stali się świadkami niezwykle serdecznego powitania, dokładnie tak jak przewidział Ulvhedin. Może będzie takich więcej? Tylko kogo z kim? Zebrali się tu wszyscy, i żywi i umarli. A raczej niemal wszyscy. Brakowało bowiem Sol i Tengela Dobrego. A także Mara i Shiry. Może kogoś jeszcze, ale Gabriel nikogo więcej nie znał. - Tula, gdzieś ty się przez cały czas podziewała? - zapytała Ingrid. - Tutaj byłam - odparła tamta, uwalniając się, choć niechętnie, z objęć Heikego. - I muszę ci powiedzieć, że było mi tu wspaniale! - A nie czułaś się samotna? - Nie, dlaczego? - roześmiała się Tula, spoglądając spod oka na cztery demony siedzące bez ruchu na skalnym tarasie. Jeden z jelenimi rogami na głowie, drugi, ogrom- ny, nosił rogi byka, trzeci miał długie uszy, które kładły mu się aż na karku, czwarty zaś gęste, potargane, ciemnozielone włosy spływające na muskularne ramiona. Mimo że żaden nawet nie ruszył głową, ich oczy śledziły uważnie wszystko, co się wokół działo. - Z okazji dzisiejszego spotkania zgodziły się włożyć na siebie przynajmniej trochę ubrania - zachichotała Tula. - Na ogół jednak chodzą nagie i to dopiero jest widok! Nie, nigdy się tu nie nudziłam. Ale mimo wszystko to boskie uczucie spotkać się z wami. I cieszę się, że będę mogła wziąć udział w walce wiecie z kim. Ingrid zniżyła głos. - Ale czy twoi przyjaciele naprawdę są jego przeciw- nikami? - Zdecydowanie! Wiecie chyba, że on stara się opano- wać wszystkie złe moce. Nimi też może zawładnąć, jeśli nie będą się mieć na baczności. A demony są specjalnie narażone na jego ataki. Moi czterej przyjaciele zaś to wyjątkowo dumne istoty. Nie zniosłyby nad sobą żadnego pana. - Ciebie też nie? - zapytał Heike. - Nie. Ale ja też nie jestem ich niewolnicą. Jesteśmy sobie równi. Gabriel stał i zastanawiał się nad zagadką, której Ludziom Lodu nigdy nie udało się rozwiązać, a mianowi- cie dlaczego demony przebywały kiedyś w Grastensholm. Czego one tam szukały? Już otworzył usta, by zapytać o to Tulę, gdy przerwał mu niechętny głos Mari. - Ależ one są okropne - szepnęła z grymasem na twarzy. - Ja tak nie uważam - odparła Tula. - Dla mnie one są ładne. I każdy z nich jest odrębną, bogatą osobowością. Można mieć gorszych przyjaciół, zapewniam cię! Kilkoro gości popatrzyło w górę na demony krążące pod szczytem. - Tamte są podporządkowane tym moim - rzekła Tula swobodnie. - Spotkacie wielu z nich. Villemo i Dominik! - wołała zachwycona. - Jak cudownie znowu was widzieć, moje duchy opiekuńcze! Nie mieliście ze mną łatwego życia, muszę to przyznać! A teraz pewnie opieku- jecie się kimś młodszym? - Tak, i trzeba powiedzieć, że z Mali i Ellen mamy znacznie mniej zajęć. - No, no - zaprotestowała Mali. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że jesteśmy nudne? - O, nie! Nie jesteście! Co to to nie - wtrącił Dominik nie bez złośliwości. - Ale żadna z was nie próbuje wedrzeć się na teren naszego strasznego przodka, tak jak to czyniła wasza poprzedniczka. - Niestety, ja próbowałam - mruknęła Tula. Jakaś ręka ledwo dostrzegalnie dotknęła ramienia Gabriela. Jedna z owych pięknych istot o końskich głowach dała mu znak, że powinien wejść do środka. Tula, jako gospodyni, szła przodem, towarzysząc Heikemu i Gandowi, zaś demony o końskich głowach przeprowadzały po kolei wszystkich członków Ludzi Lodu do wielkiego hallu o roziskrzonych ścianach i suficie wykonanym z jakiegoś niezwykłego minerału. Panowało tu zabarwione na żółto światło, było przyjemnie ciepło. Ani śladu wilgotnego chłodu, jakiego można by się spodziewać w górskiej grocie, zwłaszcza że w niszach ścian perliły się srebrzyście wspaniałe kaskady wody. Gabriel widział otwarte, tajemnicze korytarze wiodące do dalszych grot, dostrzegał w oddali piękne komnaty o sufitach z górskiego krzyształu, oświetlone ogromnymi, również kryształowymi żyrandolami. Tula rozmawiała z Tovą. Gabriel domyślał się, że te dwie kobiety rozumieją się znakomicie. Słyszał, jak Tula opowiada, że ona sama przeszła taki sam proces "oczysz- czania" jak Tova, zanim stała się "grzeczną" dziewczyną i weszła na właściwą ścieżkę Ludzi Lodu. Miał wrażenie, że Tovę bardzo to ucieszyło. Rikard, jej ojciec, przyglądał się córce z wyraźną ulgą. Jak to dobrze, że Tula nie wspomniała o strasznym wyglądzie Tovy, pomyślał Gabriel. Wszyscy przeszli przez hall i znaleźli się w sali pogrążonej w półmroku. Gabriel stwierdził ze zdumieniem, że podłoga sali obniża się ku środkowi, a wszędzie ustawione są ławki jak w amfiteatrze, z wyjątkiem części obok drzwi. Tam bowiem znajdowało się podium ze schodkami po obu stronach. Gand, zdaje się, zniknął. Wędrowca też nie było. I... Czyż nie brakuje kogoś jeszcze? W pośpiechu nie był w stanie uświadomić sobie, kogo mianowicie. Tula uśmiechnęła się do Gabriela i zapytała, kim jest. Chłopiec przedstawił się. - No, to w takim razie jesteś moim potomkiem! - zawołała uradowana i przytuliła go mocno. Czy można zostać przytulonym przez ducha? zastana- wiał się zdumiony. Nie odczuwał jednak niczego szczegól- nego. Tula sprawiała wrażenie normalnej żywej kobiety. W sali znajdował się marmurowy stół. I tylko ten stół był oświetlony, zarówno od góry, jak i od spodu, jakimiś ukrytymi lampami. Delikatne Światło rozjaśniało prze- strzeń aż do najbliższych ław. Przy końcu stołu, w pobliżu schodów, stało w szeregu pięć krzeseł. Gabriel zobaczył, że dziadek Vetle prowadzony jest do miejsca na ławie za tymi właśnie krzesłami. Za nim szedł Andre z Mali i Benedikte, a następnie inni dorośli i rozsiadali się wygodnie. Prawie jak w kinie, pomyślał chłopiec. Tylko że dużo, dużo ładniej. Elegancko i komfortowo. I bardzo stylowo, jak w zamku z baśni. A czyż nie tak właśnie to miejsce powinno się nazywać? Ellen i Tova zostały poprowadzone w stronę krzeseł. A kiedy Gabriel chciał pójść za swoją mamą, Karine, jeden z przewodników z końską głową położył mu delikatnie rękę na ramieniu i również wskazał mu miejsce na krześle. Gabriel zdenerwowany usiadł na samym brzeżku. Wtedy tamten konioczłowiek uśmiechnął się do niego ciepło, a oczy lśniły mu przyjaźnle pod krzaczastymi brwiami. Chłopiec odprężył się i usiadł wygodniej obok Ellen. Wkrótce potem przyszedł Nataniel i zajął miejsce po jego drugiej stronie. Piąte krzesło wciąż stało puste, ale Gabriel domyślał się, na kogo ono czeka. Na Ganda. Piątka, dla której przeznaczono krzesła, miała się znaleźć na pierwszej linii walki z Tengelem Złym. Nataniel, Tova, Ellen, Gabriel (jego rola miała być dość pasywna) oraz Gand. Ganda jednak na razie nigdzie nie było widać. Ellen i Nataniel obok mnie, jedno po jednej, drugie po drugiej stronie. Chodzi pewnie o to, bym ich rozdzielał. Gabriel słyszał bowiem, że tych dwoje nie powinno być zbyt dużo razem. I... Chłopiec rozejrzał się ostrożnie wokół. Mama Karine i wuj Jonathan, a także Rikard Brink siedzieli za nim. Uśmiechnął się pod nosem. Teraz czuł się bezpieczny. Przewodnicy, którzy prowadzili ich przez mgłę, weszli do sali i usiedli na ławie nieco z boku. Heike, Ingrid, Ulvhedin, Villemo, Dominik, Linde-Lou i tak dalej. W dalszym ciągu jednak nie było Ganda. Ani Wędrow- ca, który zniknął już dawno, prawdopodobnie w tamtym wielkim hallu. Teraz Gabriel uświadomił sobie nareszcie, kogo jeszcze brak. Tym trzecim oczekiwanym był Tarjei. Gand, Wędrowiec i Tarjei. Dlaczego właśnie oni trzej? Gabriel siedział bardzo wygodnie. Każdy z przybyłych miał przed sobą mały pulpit i teraz przewodnicy o koń- skich głowach chodzili po sali i stawiali na tych pulpitach przekąski. Gabriel spojrzał spod oka na stojące przed nim talerzyki. Naprawdę można to zjeść? W dzieciństwie naczytał się bajek o różnych czarodziejskich potrawach przygotowanych z kociego mięsa, pajęczyny i takich tam rzeczy, jakie musieli zjadać ludzie, którzy zostali za- mknięci we wnętrzu góry. To jednak wyglądało bardzo dobrze, naprawdę smako- wicie. I całkiem po ludzku. Zarówno różnego rodzaju przekąski, jak i ogromne ciasta z wielką ilością bitej śmietany. Gabriel zastanawiał się, czy mógłby już zacząć jeść. Nikt jednak jeszcze tego nie robił, natomiast wszyscy popijali lekkie wino lub inne napoje z pięknych kielichów. Zatem i on powinien chyba poczekać. Pomyślał też, co by to było, gdyby mu się zachciało siusiu i gdzie powinien wtedy pójść. Chociaż na razie nic nie wskazywało, że zaistnieje taka konieczność. Zdawało się, że czas stanął w tej sali we wnętrzu góry. Dokładnie tak, jak opisano w księgach Ludzi Lodu w rozdziale o przeżyciach Shiry i jej spotkaniu z Shamą, który zatrzymał czas, gdy oboje z Shirą znaleźli się w pustej przestrzeni oddzielającej jedno okamgnienie od drugiego. Czy teraz jest właśnie tak? Dziwne, ale Gabriel tak to odczuwał. Naprawdę przeżywał zaczarowaną raoc. A może to tylko sen? Pełen strasznego napięcia, podniecający sen! Mimo wszystko jednak chłopiec wolałby, żeby się to działo na jawie. Gabriel od dawna był przygotowvwany do tego, że jest jednym z pięciorga wybranych do podjęcia walki. Czasami wydawało mu się to rzeczą niezwykle odległą, którą na razie nie ma co się przejmować. Bywały jednak chwile, gdy na myśl o tym, co go czeka, zaczynał drżeć z niepokoju. Najbardziej przerażało go to, jak sobie poradzi z zadaniem, o którym nic nie wie, nie ma pojęcia, na czym ono polega. Co będzie musiał zrobić? - pytał często matkę. I jak należy to zrobić. A także dlaczego właśnie on został wyznaczony? "Z powodu twoich jasnych oczu" - odpowiadała w takich momentach mama. "I z powodu twojej niezwyk- łej uczciwości i bardzo poważnego stosunku do życia". Często o tych sprawach rozmyślał. Zawsze słyszał, że jeśli chodzi o charakter, to jest bardzo podobny do Henninga Linda z Ludzi Lodu, człowieka o wyjątkowo czystym sercu. Ale fizycznie różnił się od niego bardzo. Gabriel był niedużego wzrostu, miał ciemnoniebieskie oczy i ciemne sztywne włosy, które sterczały na wszystkie strony. Był piegowaty i wielkooki. "Śliczny", mawiały dziewczęta w klasie, a on tego nienawidził. Miał marzy- cielskie usposobienie i zapominał o wszystkim, o lekcjach, o szkolnyeh książkach, rano mógł siedzieć zamyślony, trzymając w ręce skarpetkę, którą zapomniał włożyć, nie zdając sobie sprawy z tego, która godzina, mógł przy obiedzie pogrążyć się w marzęniach do tego stopnia, że zapomniał o jedzeniu, mógł przerwać w pół słowa jakąś historię czy dowcip, który właśnie zaczął opowiadać, i zająć się czymś całkiem innym. Był jednak dzieckiem szczerym i pozbawionym fałszu, sam nie miał co do tego wątpliwości. A poza tym w szkole pisał znakomite wypracowania. Nauczycielka mówiła, że ma zdolność wypowiadania się. Zawsze bardzo poważnie, aż za poważnie jak na swój wiek, odnosił się do spraw, za które odpowiadał. Pewnie więc dlatego został wybrany. Nagle drgnął przestraszony. To wszystko, co jeszcze parę godzin temu wydawało się odległą przyszłością, nieoczekiwanie nabrało aktualności. Ma się stać teraz! Dziś w nocy! Serce chłopca zaczęło bić gwałtownie, drżały mu ręce. Mowy nie ma, on nie sprosta takiemu zadaniu! Zwłaszcza że wciąż nie wie, co powinien robić! Na szczęście wkrótce jego uwagę pochłonęły bieżące wydarzenia. Tula gdzieś zniknęła i Gabriel domyślał się, że poszła przywitać nowych gości, bo przy wejściu słychać było głosy i zrobiło się tłoczno. Spoglądał tam ukradkiem. Przybysze weszli do sali i siadali na tylnych ławkach. I nagle Gabriel zaczął rozpoznawać niektórych. Znał ich z fotografii wiszących na ścianach w jego rodzinnym domu. Ten pan tam to przecież ojciec dziadka, doktor Christoffer Volden. I jego matka, Malin! Ale przecież oni umarli dawno temu! Zaczynało być trochę nieprzyjemnie! A oto do sali wszedł stary Henning z Lipowej Alei; jego fotografię Gabriel widywał często. Tylko że na fotografii Henning wyglądał znacznie starzej. Christoffer Volden zresztą też. W ogóle zdawało się, że wszyscy są w tym samym wieku, gdzieś pomiędzy trzydzieści a czterdzieści lat. I to było bardzo przyjemne wrażenie. Bo to chyba jest najlepszy wiek ludzi? Jak to dobrze, że zmarli członkowie Ludzi Lodu wracają właśnie do tego okresu swego życia. Byłoby im przecież przykro, gdyby siedzieli tu jako zgrzybiali starcy. Przy tym jak ich dużo! Gabriel nie wszystkich znał, zresztą też w tym półmroku nie wszystkich dobrze widział, bo nowo przybyli zapełniali odległe ławki. Domyślał się, że przyszli jedynie ci, w których żyłach płynie krew Ludzi Lodu. Bo nie było na przykład żony Christoffera Voldena, Marit z Głodziska. Brakowało też Sandera Brinka i żon Henninga Linda. Wszyscy oni byli powinowatymi, nie łączyły ich z Ludźmi Lodu więzy krwi. Tula ponownie stanęła na podium. Kłaniała się i witała nowo przybyłych. - Dzięki obietnicy, jaką Gand złożył kiedyś Hennin- gowi Lindowi z Ludzi Lodu, i obietnicy, jaką Wędrowiec złożył Vetlemu Voldenowi z Ludzi Lodu, mamy dziś wśród nas wszystkich krewnych, którzy nas kiedyś opuścili. Przybyli wszyscy, którzy chcą podjąć walkę przeciwko naszemu strasznemu przodkowi. Witajcie więc wszyscy! To wielka radość móc was tu przyjmować! Do sali weszła kobieta o urodzie elfa i Heike natych- miast zerwał się z miejsca. Przez długą chwilę trwali w mocnym uścisku, po czym, objęci, poszli za innymi i usiedli na ławie pod ścianą. Vinga Tark z Ludzi Lodu, pomyślał Gabriel, który kroniki rodu mógł recytować na wyrywki. Oni byli małżeństwem, ale tytko Heike był dotknięty. Jak cudownie, że mogą się jeszcze raz spotkać! Na schodach rozległy się ciężkie kroki, chrzęst broni i szelest kurtek z łosiowej skóry. Paladinowie, pomyślał Gabriel i poczuł skurcz w gard- le. Nie widział ich w mroku, bo byli zbyt daleko, ale rozróżniał trzy męskie sylwetki. Alexander, Tancred i Tristan, wiedział, że takie nosili imiona, a Alexander Paladin był szczególnie serdecznie witanym gościem, choć przecież nie należał do Ludzi Lodu. Towarzyszył im jakiś czwarty mężczyzna, to z pewnością Mikael Lind, syn Tarjeia. Siedemnasty wiek. Epoka wysokich butów z mankietami, koronkowych kołnierzyków, długich ręka- wic i wspaniałych kapeluszy. Dwa rzędy ławek już się zapełniły. Z tyłu jednak było jeszcze wiele wolnych miejsc. Dolne ławy pozostały puste, Gabriel wiedział, że tam są miejsca dla dotkniętych i wybranych. A na poziomie krzeseł, gdzie on sam siedział... Na jednym z najbardziej honorowych miejsc... Ta myśl sprawiła, że dostał gęsiej skórki z radości i z pełnego szacunku przejęcia. A także troszkę ze strachu, choć nawet przed sobą wolał się do tego nie przyznawać. Do sali weszło kilka pań. Najwyraźniej spotkały się przed chwilą i były tym bardzo wzruszone. Gabriel nie widział dokładnie, ale Nataniel szepnął mu do ucha: - Silje. I Charlotta Meiden. - Ale przecież one nie są... - Nie. One nie pochodzą z Ludzi Lodu. Ale przyjdzie tu dziś kilkoro tych, którzy dla rodziny znaczyli szczegól- nie dużo. - No tak. Właśnie o tym pomyślałem w związku z osobą Alexandra Paladina. - Rzeczywiście. A poza tym jeszcze Elisa. Popatrz! Właśnie w tej chwili Ulvhedin wita się z nią serdecznie. - Uważam, że to bardzo piękne - powiedział Gabriel i zadowolony oparł się wygodnie. - Masz rację, to bardzo piękne. W tej samej chwili Gabriel poczuł na plecach lodowate zimno. W milczeniu, człapiąc, wchodził do sali bardzo długi rząd niewysokich ludzi. Zajmowali oni miejsca w tylnych ławach. Gabriel wykręcał szyję aż do bólu, by widzieć lepiej. - Kim oni są? - zapytał szeptem. - Taran-gaiczycy - mruknął Nataniel, który także nie spuszczał z nich wzroku. - To nie może być nikt inny. Wiesz przecież, że Tengel Zły zostawił też potomstwo na Wschodzie. - Wiem - potwierdzil Gabriel. - Teraz widzę ich lepiej. Mają takie obce rysy. - Teraz to lud już całkiem wymarły! - Ale jak ich dużo! I... - Gabrielem znowu wstrząsnął zimny dreszcz. Ostatni przybysze byli niczym mgła. Oni muszą pochodzić z pradawnych czasów, pomyślał. A przynajmniej z czasów, kiedy Tengel Zły żył jeszcze na Wschodzie. To musiało być gdzieś na początku dwuna- stego wieku! Chłopiec czuł mrowienie pod skórą. Teraz znowu weszli kolejni nordyccy przodkowie Ludzi Lodu. Oni również byli niemal przezroczyści, bo tak dawno temu opuścili ziemski padół. Tula podeszła do pierwszego rzędu i pochyliła się nad krzesłem Gabriela, żeby porozmawiać z Andre. - Hej - powiedziała, wyciągając rękę. - Mam zaszczyt być twoją opiekunką! Andre wciągnął głęboko powietrze. - O mój Boże - powiedział z powagą. - To dla mnie wielki zaszczyt! Słyszałem, że dostanę silnego opiekuna, ale nie mogłem nawet przypuszczać, żeby... Ach, jakże się cieszę! Wyobrażam sobie, że w twoim towarzystwie człowiek nie może się nudzić, Tula. Roześmiała się zadowolona. - Dogadamy się, zobaczysz! Znowu pospieszyła do drzwi. Ostatni bladzi, podobni do obłoków mgły przodkowie zajmowali miejsca. Potem pczez dłuższą chwilę nic się nie działo. Czy to już wszyscy? zastanawiał się Gabriel. Ale nie. Wkrótce pojawiła się kolejna grupa. Weszli i zapełnili najniższe ławy. Gabriel wpatrywał się w nowo przybyłych, a oni śmiali się i machali na powitanie Heikemu, Villemo i innym. Wszyscy sprawiali wrażenie wyjątkowych. Obdarzeni niezwykłą urodą albo przeciw- nie - tak groteskowymi rysami, że człowiek najchętniej odwróciłby głowę. Dotknięci i wybrani! Gabriel ich nie znał. Ale Nataniel szeptał mu do ucha: - Tengel Dobry... Tak, tego Gabriel zdążył się domyślić. - Sol... Wspaniała! Jeśli o nią chodzi, to trudno się pomylić. - Shira i Mar... Też nietrudno zgadnąć. O mój Boże, jęknął Gabriel w duchu. Mar wyglądał chyba najstraszniej ze wszystkich. Ale jednocześnie było w nim coś niebywale pociągającego. Nataniel wciąż objaśniał, a Gabriel i Ellen słuchali uważnie. - Tego mężczyznę o bardzo zniekształconych rysach widywaliśmy od czasu do czasu. Pochodzi z epoki pomiędzy obydwoma Tengelami. I tamta para również. Oni wszyscy stoją po naszej stronie, choć może robią takie straszne wrażenie. A tamci zupełnie nieoczekiwanie zaczęli się bardzo serdecznie witać z trójką dzieci Jonathana, Finnem, Olem i Gro. "Jesteśmy waszymi opiekunami" - informowali uśmiechnięci. Dzieci najpierw oniemiały, zaraz jednak witały się roześmiane, wyciągając ręce do swoich opieku- nów. Potem ci troje z odległych czasów odeszli i usiedli obok Shiry i Mara. - Teraz wszedł ktoś, kogo nie znam - powiedział Nataniel zdziwiony. - To Halkatla - szepnęła Tova. - Ale ja nie myślałam, że też do nas należy. Po przejściu obszarpanej, bardzo nędznie wyglądającej Halkatli pojawiła się znowu grupa powłóczących nogami Taran-gaiczyków. Typowi dotknięci ze smutkiem wypi- sanym na skupionych twarzach. Ku zdumieniu zebranych podeszli do drugiej ławy i zatrzymali się przy piątce dzieci Mari. Kłaniali się dzieciom głęboko, potem każde z nich dotykało prawą ręką najpierw swego czoła, a następnie ziemi. Christel, Mariana i ich trzej młodsi bracia byli tak wstrząśnięci, że wstali z miejsc i witali przybyłych w ten sam sposób speszeni i niepewni. - No tak - powiedział Jonathan cierpko. - Więc i wy macie swoich opiekunów. Wygląda oa to, że tylko mnie nikogo nie przydzielono. I rzeczywiście. Teraz już tylko Jonathan był sam. Pięcioro Taran-gaiczyków usiadło na pierwszej ławie. Po chwili przyszło jeszcze kilkoro innych, tym razem, sądząc z wyglądu, byli to nordycy, Nataniel jednak nie zdążył się zorientować, kto to, bowiem właśnie w tym momencie światło zbladło jeszcze bardziej. Gabriel wyprostował się na swoim miejscu i słuchał. Coś się działo, ale... Tak, teraz docierało do niego. Spokojne, wolne kroki gdzieś w górze. Jeden rząd po drugim wypełniał się szczelnie, trwało to długo, lecz Gabriel nie widział nic. Zresztą chyba o to właśnie chodziło, żeby nie widział, sam dźwięk był już wystarczająco straszny. Jakby to nie ludzkie istoty wchodziły. Osobliwe dźwięki... Niekiedy słyszał po prostu, że któryś z rzędów się zapełnia, ale on nie dostrzegał nawet cieni. Jakby... Jakby ci, którzy teraz przybyvrali, byli tak niscy, że aż niewidoczni zza pleców siedzących na ławkach przed nimi. Raz zdawało mu się, że słyszy szum skrzydeł, to znowu majaczyły mu przed oczyma jakieś niezwykle wysokie, majestatyczne postaci na tle zalewających wszystko ciem- ności. Innym jeszcze razem w mroku błysnęły czyjeś gorejące ślepia i słychać było gdzieś w górze dyszenie wydobywające się z mnóstwa rozwartych dzikich paszcz. Gabriel kulił się na swoirn krześle, starał się być jak najmniejszy. Po omacku odnalazł ręce Ellen i Nataniela. Dobrze było czuć ich uspokajające uściski. W końcu zaległa cisza. Wszyscy czekali. Powoli nad stołem znowu zapalało się światło, na razie ledwo dostrzegalne, zdawało się, że to stół promieniuje jaśniejszą poświatą w całkiem ciemnej sali. W chwilę później również podium i szczyt schodów zostały rozjaś- nione tym samym delikatnym, stłumionym, a mimo to wyraźnym światłem. Skalny występ znajdował się niezbyt wysoko, Gabriel dostrzegał ze swego miejsca fragrnenty podłogi. I właśnie tam, na tym występie, pojawiła się Tula. Nie byłaby sobą, gdyby nie rozkoszowała się tym, że tam stoi, że wszyscy na nią patrzą, że jest w centrum zainteresowania. Celowo milczała tak długo, żeby wzmóc powodowane oczekiwaniem napięcie. Oczy jej płonęły. - Najdrożsi! - powiedziała w końcu. - Spotkał mnie ogromny zaszczyt, że mogę powitać w moim domu Ludzi Lodu i ich przyjaciół. Powód naszego spotkania nie należy do przyjemnych, lecz mimo to jestem szczęśliwa, że mogę was wszystkich tutaj widzieć! Uczyńmy tę noc nocą przyjaźni, uczyńmy nasze spotkanie niezapomnianym! Wszyscy się z nią zgadzali i tylko Gabriel zastanawiał się, kim mogą być jego nowi przyjaciele, którzy siedzą w ławach na samej górze. Tula mówiła dalej: - Zanim jednak rozpoczniemy spotkanie, proponuję, byśmy skupili myśli na tych naszych krewnych, którzy naprawdę zostali dotknięci przekleństwem złego przodka. Na tych, którzy być może w nadchodzącej walce staną się naszymi przeciwnikami. Nie wolno nam nigdy zapomnieć, że tkwiące w nich zło nie jest ich winą, nie zostało przez nich dobrowolnie wybrane. Każdy z nas ma wśród najbliższych krewnych kogoś ciężko dotkniętego dziedzictwem zła. I tych właśnie naszych bliskich dziś tutaj z nami nie ma. Pomyślmy jednak o nich z wyrozumiałością! Gabriel zagryzał wargi. Nigdy przedtem nie myślał w ten sposób o złych, na przykład o Ulvarze czy o Hannie, Kolgrimie i wielu innych, o których tyle słyszał. Zauważył teraz, że wszyscy zebrani są wzruszeni słowami Tuli. Długo trwała pełna skupienia cisza. Potem Tula odezwała się znowu: - Nie wszyscy mówimy tym samym językiem, ale dzisiejszej nocy nie ma to znaczenia. Dziś w nocy jesteśmy w stanie porozumieć się nawzajem bez przeszkód. Zdaniem Gabriela brzmiało to bardzo dziwnie, ale rozumiał Tulę, mimo iż używała stasoświeckich słów i powiedzeń. Zdawał sobie sprawę z tego, że na sali są Duńczycy, i bardzo się bał, że ich nie zrozumie. Zawsze uważał, że duński jest dla Norwegów językiem obcym i nie słuchał audycji duńskiego radia ani telewizji. Ale na spotkanie przyszli też Taran-gaiczycy. Na myśl o rozmowie z nimi Gabrielowi płonęły uszy. Jakim sposobem uda mu się ich zrozumieć? Chociaż oni nie sprawiali wrażenia, że chcieliby cokol- wiek powiedzieć. Na pewno z tego, co mówiła Tula, też nie pojmowali ani słowa. Ona zaś ciągnęła: - Chciałabym, byście wiedzieli, że stworzyliśmy Naj- wyższą Radę, na dzisiejszą noc i na czas, który nadchodzi. Składa się z pięciu członków, a kim oni są, dowiecie się później. Gabriel rozglądał się dokoła. Ciekawe, kto to może być. Chyba umiałby zgadnąć. Z pewnością jest wśród nich Gand. I Wędrowiec. Chyba też Tarjei. I... No tak, Tula na pewno. Ale piąty? Kto może być piątym członkiem Rady? Nie miał czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo jasny głos Tuli rozległ się znowu: - W historii Ludzi Lodu wiele jest spraw tajemniczych i nie wyjaśnionych. Zanim więc ustalimy plany naszego postępowania wobec Tengela Złego, chcielibyśmy bar- dzo, aby każdy z zebranych mógł nam opowiedzieć historię swego życia. Na nic takiego nie ma jednak czasu, jeśli nie chcemy tu siedzieć do sądnego dnia. Dlatego wezwiemy tylko tych, których absolutnie musimy wysłuchać. A jeśli ktoś inny miałby coś do dodania czy chciałby uzupełnić ich opowieści, będzie ze szczerą uwagą również wysłuchany. Wystarczy tylko poprosić o głos. Bardzo was jednak proszę o ograniczanie się wyłącznie do informacji dotyczących naszego drogiego przodka obdarzonego taką złą duszą! Heike uśmiechnął się nieśmiało i wstał. - Sądzę, że niektórym potrzeba będzie nieco więcej czasu. A poza tym my sami będziemy pewnie niekiedy ciekawi losów niektórych naszych przodków, dotychczas nam nieznanych. - Zgadzam się z tobą. Natomiast nasi żyjący krewni, dwadzieścia dwoje Ludzi Lodu, którzy teraz mieszkają na ziemi, w ogóle nie powinni nic mówić. Oni przyszli tu po to, by słuchać i uczyć się. - Dwadzieścia dwoje? - zapytała Tova. - A co z Gandem? Tula uśmiechnęła się. - Dojdziemy i do niego. - On chyba jest z nami? - Oczywiście. Gand jest tutaj. Tova usiadła wygodniej, uspokojona. Och, pomyślała. Nie powinnam zachowywać się tak głupio. Gabriel dostrzegał za plecami Tuli cztery demony. Jej demony. I nagle przemknęła mu przez głowę pewna myśl. Wyobraził sobie mianowicie, że teraz na zewnątrz wokół górskich szczytów jest pusto. Dyskretnie spoglądał ku najwyższemu rzędowi ławek z jednej strony sali. Pogrążone były w zupełnym mroku. Tu i tam jednak lśniły czyjeś fosforyzujące oczy... Wydawało mu się na ułamek sekundy, że widzi połyskują- ce białe kły, gdy czyjaś warga uniosła się leciutko w górę. Drgnął przestraszony i odwrócił wzrok w inną stronę. Na samej górze było zupełnie inaczej. Patrząc na ostatnie rzędy ławek, Gabriel mógł sobie raczej wyob- rażać niż widzieć, co się tam dzieje. Dostrzegał jakieś wysokie postaci tak czarne, że niemal zlewały się w jedno z gęstym mrokiem. Tych, którzy siedzieli na ostatnich ławach, w ogóle nie mógł zobaczyć. Musiałby się od- wracać, a tego nie wypadało robić. Ale dostrzegał inne sylwetki bliżej wejścia. Tam gdzie siedzieli ci, którzy przyszli jako ostatni... Nie słyszał ich kroków, bo za- głuszały je inne dźwięki. Teraz jednak dochodziło stamtąd warczenie, jakieś groźne parskania, jakby rozgniewanych dzikich zwierząt. Istoty, które wydawały te odgłosy, były tak niskie, ze dostrzegało się jedynie mroczny żar ich nieludzkich oczu. Gabriel zerknął w bok, ku wejściu, tam gdzie stała Tula. Pojawili się i tam nowi przybysze. Ponieważ podium było oświetlone, widać ich było wyraźniej niż innych, ale Gabriel i tak dostrzegał tylko kontury postaci, a właściwie zielonkawe, fosforyzujące przy każdym ruchu cienie. Odniósł wrażenie, że nie są to przyjazne stworzenia. Był szczerze wdzięczny losowi, że nie są jego przeciw- nikami, że znajdują się po tej samej stronie co on. Na wszelki wypadek jednak przysunął się bliżej Nataniela. Chyba nie bez powodu światło na tej sali było takie słabe... Nagle ponownie usłyszał głos Tuli: - Rozpocznijmy nasze spotkanie toastem za zwycię- stwo, którego wszyscy tak samo pragniemy! Obecni wstali i podnieśli kielichy. Gabriel także. W domu nigdy jeszcze mu na to nie pozwalano. Ale i tutaj w jego pucharku znajdował się jedynie słodki napój. Nic nie szkodzi, może i w ten sposób spełnić uroczysty toast. Spojrzał ukradkiem na swoich rówieśników, kuzynki i kuzynów. Wszyscy również pili. Ale żadne z nich nie siedziało w pierwszym rzędzie! Och, nie powinien być zarozumiały! Chociaż na troszkę dumy mógłby sobie może pozwolić? Kiedy wszyscy wypili i usiedli, na krótko zaległa cisza. I wtedy Tula powiedziała: - Rada wzywa Tengela Dobrego na podium! Przez salę przeszedł szum. Tengel wstał ze swego miejsca i poszedł do Tuli. Zaczyna się naprawdę, pomyślał Gabriel z dreszczem niecierpliwości. ROZDZIAŁ IV Tengel Dobry wyglądał wspaniale, kiedy tak stał u boku Tuli. Wznosił się niczym groźny kolos przy tej drobnej dziewczynie. Tula bowiem zachowała swój dzie- wczęcy wygląd, który charakteryzował ją za życia. Gabriel był zafascynowany obojgiem, ponad wszystko jednak Tengelem. Tego rodzaju człowiek rodzi się chyba tylko raz na sto lat, a może nawet i to nie. Heike mógł go pod wieloma względami przypominać, nie posiadał jednak tego wrodzonego autorytetu, którym odznaczał się Ten- gel, ani takiej siły w zaskakująco łagodnych oczach. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Tengel Dob- ry cieszy się u wszystkich zebranych ogromnym poważa- niem. Na sali zaległa grobowa cisza. Przerwała ją Tula, wołając: - Mam zaszczyt przedstawić wam człowieka, który jako pierwszy ze wszystkich świadomie podjął walkę ze złym dziedzictwem! To on próbował zło przemienić w dobro i po nim rzeczywiście zaczęło się rodzić więcej obciążonych dziedzictwem, którzy stawali przeciwko Tengelowi Złemu, niż takich, którzy chcieli mu służyć. Zebrani przyjęli te słowa grzmiącymi oklaskami, po czym Tula powiedziała: - Czy wysłuchamy teraz historii Tengela Dobrego? Ale jak powiedziałam, wspominamy jedynie sprawy, które mają związek z przekleństwem, jakie nasz zły przodek rzucił na ród, niczego więcej! I, skoro jestem przy głosie, to chciałam powiedzieć, że Tengel Dobry jest w naszej walce przywódcą wszystkich wybranych i obciążonych. Wy z żyjących, którzy będziecie musieli przejść przez ogień, zwracajcie się do Tengela zawsze, gdy znajdziecie się w potrzebie! Gabriel nie był w stanie oderwać oczu od Tengela. Rzecz jasna nigdy przedtem go nie widział, dopiero dzisiejszego wieczora, ale natychmiast poczuł głębokie zaufanie do tego ogromnego mężczyzny o groteskowych rysach jak Ulvhe- din, opiekun Gabriela, chociaż ci dwaj byli tylko z pozoru do siebie podobni. Twarz Ulvhedina była bardziej mongo- loidalna, Tengel mniej też miał w sobie dzikości. Patriarcha Ludzi Lodu, jeśli tak można określić kogoś, kto wyglądał na trzydzieści pięć lat, zaczął mówić: - Większość informacji o moim życiu znacie wszyscy z rodowych kronik. Chciałbym więc teraz powiedzieć o czymś, o czym nigdy dotąd nie słyszeliście. Jeśli to możliwe, na sali zaległa jeszcze większa cisza. - W kronikach jest napisane, że moja kuzynka, Eldrid, opowiadała Silje o moim dzieciństwie. O tym, jaki byłem, i jak czciłem swego imiennika, Tengela. I jak nagle się ocknąłem, jakby mnie coś przestraszyło, i postanowiłem, że za nic nie przyczynię się do narodzin kolejnych dzieci dotkniętych dziedzictwem zła. Chciałbym wam teraz właśnie opowiedzieć, jak do trgo doszło. Gabriel wstrzymał oddech i zdaje się, że nie tylko on na tej sali. - Pewnej zimy w czasach mojej wczesnej młodości w Dolinie Ludzi Lodu panował straszny głód - zaczął Tengel Dobry swą opowieść głosem zdławionym z bólu na wspomnienie tragicznych przeżyć. - Głód nie był dla nas czymś nieznanym, tym razem jednak stanowił śmier- telne zagrożenie dla wszystkich mieszkańców Doliny, a najbardziej chyba dla nas, czworga obciążonych. I wtedy właśnie troje pozostałych złożyło mi pewną propozycję. Powiedzieli, że tak im kazał Tengel Zły. Miewali z nim często kontakty, w każdym razie tak twierdzili. Mnie się to jeszcze nigdy nie przytrafiło i, szczerze mówiąc, zazdrości- łem im. Teraz jednak dowiedziałem się, że Tengel Zły chce wypróbować moją lojalność. I otóż oni chcieli, żebym ja... Głos mu się załamał i ten ogromny mężczyzna musiał chwilę odczekać, by się uspokoić. Nikt z zebranych nie odezwał się ani słowem. - Żebym ja... zamordował dziecko... i oddał im. Do zjedzenia. Na sali dały się słyszeć pełne grozy szepty. - W tamtych czasach nie miałem żadnych skrupułów, w każdym razie niewiele. Dziedzictwo Tengela Złego rządziło moim ciałem i duszą. Tamci zdążyli już nawet wybrać dziecko. Małego chłopca, którego miałem zwabić do pułapki. I zrobiłem to całkowicie bezwolnie. Po prostu spełniłem polecenie, by przysłużyć się Tengelowi Złemu i może otrzymać od niego pochwałę. A to było dla mnie niezmiernie ważne. Tengel zamilkł znowu, dręczony wspomnieniami. Gabriel usłyszał szeptem wypowiadane słowa Tovy: "Jak dobrze jest wiedzieć, że nawet on nosił w sobie zło! I że ja nie byłam jedyna!" Mężczyzna na podium wciągnął głęboko powietrze i mówił dalej: - Zwabiłem chłopca do kryjówki, którą tylko ja znałem. Wyostrzyłem wielki nóż, stałem tam z nożem w kieszeni, czułem na udzie chłód metalu, gdy chłopiec nie podejrzewając niczego złego powiedział: "Zobacz, co dziś znalazłem! Całą garść zmrożonych borówek. Po- dzielimy się nimi, ty zjesz pół i ja pół". Wyjął z kieszeni jakiś węzełek, w którym miał kilka pogniecionych jagód, być może pierwszą jadalną rzecz, jaką widział od paru dni. Tak, bo wszystkie zwierzęta zostały już zabite, wszystko ziarno zjedzone. Wszystko, na co mogliśmy jeszcze liczyć, to były ryby w jeziorze, ale jezioro zamarzło tej zimy tak mocno, że nie dało się wyrąbać przerębli. I oto chłopiec chce się ze mną podzielić tymi kilkoma nędznymi jagodami! Patrzył na mnie ufnym wzrokiem i czekał, co powiem. Nie wiem, co się wtedy ze mną stało, ale ukucnąłem obok dziecka i wkładałem mu do ust owoce, jeden po drugim. "Czego ty płaczesz, Tengelu?" - zapytał i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że po twarzy spływają mi łzy. Płakałem po raz pierwszy w życiu, a w piersiach czułem jakieś dziwne ciepło, które sprawiało mi radość, a jednocześnie wielki ból. Od tamtego dnia trzymałem się z daleka od Hanny, Grimara i od tamtej kobiety... a przede wszystkim od Tengela Złego! To wtedy postanowiłem, że nie powinno się już urodzić więcej obciążonych dzieci. Zaległa cisza. Po chwili odezwał się Heike: - Nie powiedziałeś nam jednak, jak ci się udało przeciągnąć na stronę dobra twoich dotkniętych krewnych. - Nie opowiedziałem, bo to jest późniejsza historia. Jak wiecie, spotkałem Silje... Wyciągnął rękę w jej stronę, a ona odpowiedziała na wezwanie i przyszła do niego na podium. Zebrani zareagowali na to długimi oklaskami. Silje sprawiała wrażenie onieśmielonej, ale bardzo szczęśliwej. Gabriel uważał, że jest to piękna i miła pani, i że bardzo chętnie by się z nią zaprzyjaźnił. Ale przecież dzieliło ich mniej więcej czterysta lat. Przypomniał sobie, że ktoś kiedyś mówił, iż czas nie jest ważny i wiek też nie. Teraz zrozumiał, że to błędne rozumowanie. Czas i wiek to bariery nie do przekroczenia. Czas to w życiu człowieka groźny czynnik. Po krótkiej chwili filozoficznej zadumy ponownie skupił uwagę na tym, co działo się na trybunie. Tengel mówił: - Tak więc kiedy spotkałem Silje, zmienił się mój pogląd na sprawę nowych dzieci w rodzinie. Starałem się jednak bardzo, żeby nie były wyłącznie złe. - Jakim sposobem? - zapytała Villemo. - Nie mogłem zapobiec narodzinom dzieci obciążo- nych, pakt Tengela Złego z Shamą i złe moce były na to zbyt silne. Udało mi się jednak utorować drogę dla wybranych, a także dałem złym możliwość przemiany, odwrócenia losu, przejścia na stronę dobra. Nie wszyst- kim się to udało, niestety, a wielu z was okupiło przemianę nieludzkim cierpieniem. Ale zrobiłem, co było w mojej mocy... - Dokonałeś wielkiego czynu - powiedział Heike, jeden z tych, którzy musieli cierpieć najdotkliwiej z powo- du przekleństwa i który miał okrutnego ojca. - Opowiedz jednak, jak do tego doszedłeś! - Silje dostała ślubny prezent - powiedział Tengel i popatrzył na nią. - Pamiętasz to? Patrzyła na niego pytająco. - Tę małą rzeźbioną szkatułkę? Która była taka ważna, że koniecznie musieliśmy ją zabrać z Doliny Ludzi Lodu? - No właśnie! Jeden z demonów o końskiej głowie wszedł pospiesz- nie na podium z niewielkim przedmiotem w ręce. Postawił na stole szkatułkę poczerniałą ze starości. - To ta! - wykrzyknęła Silje z zachwytem. - Napraw- dę jeszcze istnieje? Odpowiedział jej Andre: - Przechowywaliśmy ją od dawna wśród skarbów Ludzi Lodu, nigdy jednak nie udało nam się jej otworzyć. - I nie powinno się jej otwierać - odparła Silje. - Tengel mi mówił, że tego, co zostało w niej zamknięte, nie należy ruszać. - Tak jest - potwierdził Tengel Dobry. - Bo, widzicie, żeby złagodzić skutki złego dziedzictwa, musiałem sięg- nąć po bardzo drastyczne środki. Tengel Zły przecież był u Źródeł Zła, a także, o czym wielu z was zapewne nie pamięta, spędził trzydzieści trzy dni i trzydzieści trzy noce w Dolinie Ludzi Lodu, by zakopać tam naczynie z wodą zła i zakląć miejsce, w którym naczynie stoi. Wielokrotnie zastanawiałem się, czy zrobił tam coś jeszcze, ale nie wiedziałem, co by to mogło być. Nie mogłem być poza domem dłużej niż miesiąc, bo wtedy Silje zaczęłaby coś podejrzewać. Ale przez wiele tygodni, i za dnia, i w nocy przepływałem na drugą stronę jeziora w naszej dolinie, aż znalazłem pewne miejsce, które stało się dla mnie święte. Leży ono tuż u źródeł rzeki, której woda wpływa do jeziora. Wysoko na zboczu góry odnalazłem źródełko, z którego rzeka bierze początek. Sączy się tam jedynie cieniutki strumyczek, daje wodę mchom i górskim roś- linom, takim, które lubią podmokłe środowisko i bagna. Po drodze w górę napotkałem rzadkie ziele, które ludzie nazywają "błękitne oczy Jezusa", a także wiele innych ziół, uważanych niemal za święte. Ale żadnych takich, które by służyły czarnej magii, jedynie białej. O brzasku, gdy Silje myślała, że łowię ryby, odmówiłem magiczne formułki nad ziołami, które znalazłem; stałem nad brze- giem strumienia i rzucałem urok na wszystkie rośliny. Potem całą noc spędziłem pod gołym niebem. Podobnie jak wiele lat później Heike i Vinga, którzy w lesie złożyli wiosenną ofiarę. Poza tym jednak rytuałów, jakie oni spełniali, nie można porównywać z moimi. Ja posługiwa- łem się wszystkimi zaklęciami i czarodziejskimi formułka- mi, jakie znałem, a przychodziło mi do głowy wiele różnych zwrotów, również w obcych językach, widocznie nosiłem je w sobie, ukryte gdzieś w głębi duszy. Były to niekiedy zaklęcia tak straszne, że doznawałem zawrotu głowy. - Tengel umilkł na chwilę, poruszony dawnym wspomnie- niem. - To była najcięższa noc w moim życiu. Wyczuwałem opór. Wściekły opór jakiejś niepojętej złej siły. Wiele razy ta jakaś moc rzucała mnie na kolana, raz zdawało mi się, że już, już zdobywa ona przewagę, że moje życie tu się zakończy. Myślałem jednak o wszystkich dobrych ludziach, jakich znałem, o czystości ducha i sile mojej Silje, i stało się jakoś tak, jakby wszyscy nieszczęśliwi ludzie z mojego rodu wsparli mnie, pomogli mi w zmaganiach. - I tak właśnie zrobiliśmy - wtrąciła Dida. - Z wiel- kim zainteresowaniem śledziliśmy twoją walkę. - Dziękuję - szepnął Tengel Dobry. - To naprawdę wy mnie uratowaliście! - A razem z tobą naszych potomków - dodała Dida. - Ale opowiadaj dalej! - Musiałem zwyciężyć, bo zanim słońce wzeszło, usłyszałem okropny krzyk. Przeszywający, żałosny, za- mierający krzyk, który świadczył, że Tengel Zły jest wściekły i w najwyższym stopniu rozczarowany. Wtedy zebrałem wszystkie, teraz już suche, zioła i razem z amule- tami dobra włożyłem do szkatułki, zamknąłem ją na magiczny zamek i oddałem Silje. Jak długo szkatułka będzie w posiadaniu naszego rodu, tak długo obciążeni będą chronieni przed najgorszymi skutkami dziedzictwa zła. I dzięki temu właśnie większość z was mogła odwrócić się od Tengela Złego i przejść na stronę dobra. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Powinniście jednak pamiętać, że już w czasach przede mną znajdowali się obciążeni dziedzictwem, którzy wypowiedzieli po- słuszeństwo Tengelowi i chcieli walczyć ze złem. - To prawda - wtrąciła znowu Dida. - Było nas kilkoro, choć niewielu. - Ale obdarzonych wielką siłą - uśmiechnął się Tengel Dobry. - I zasługujecie na ogromny szacunek, zwłaszcza że prowadziliście samotną walkę. Będziemy bardzo radzi poznać i waszą historię. Moje opowiadanie dobiegło końca. Dzisiejszego wieczoru tyle miałem do powiedzenia. Może jeszcze Silje chciałaby coś dodać, skoro także jest z nami? Tula jeszcze raz podniosła szkatułkę. - Przeczytamy też dzisiaj, z zachowaniem wszelkiej ostrożności, odpowiednie fragmenty dziennika Silje - obiecała. - Ale może ty sama chciałabyś coś dodać, Silje? - Mój dziennik najlepiej opowiada o tym, co się wydarzyło - powiedziała z wolna, onieśmielona zaintereso- waniem wszystkich zebranych. - Ja chciałam tylko podzię- kować za zaproszenie na to spotkanie, nie jestem w stanie wyrazić, ile to dla mnie znaczy, ale... Mam też pewne pytanie, choć może się ono wydawać trochę nie na miejscu... - Pytaj! Dziś w nocy wszyscy powinni wypowiadać się swobodnie! - No więc... Kiedy tutaj szłam, to tam na zewnątrz... Zdawało mi się, że rozpoznaję niektóre istoty. W górze... Silje umilkła i nie chciała mówić dalej. Tula jednak wykonała ruch ręką i powoli zapaliło się światło nad ostatnimi ławami, gdzie siedziało siedem czy osiem podobnych do siebie nawzajem stworów. Podniosły się teraz z miejsc, ponure i budzące grozę, w milczeniu przyglądały się patrzącemu na nie zgromadzeniu. Silje oddychała z trudem. - Moje demony! Demony z Krainy Mroku albo Krainy Cieni, jak ją nazywałam! Te, które unosiły się nad górami i nad Doliną Ludzi Lodu! Ingrid zerwała się z miejsca. - Tak jest! Są podobne do tych, które widziałam w Dolinie Ludzi Lodu, demony przemienione w brzozy. Tylko że twarze moich były jakby bardziej lisie. Krąg światła poszerzył się i coraz to nowe twarze wyłaniały się z mroku, wąskie i spiczaste, o płonących oczach. - To one! - zawołała Ingrid. - Te są moje! - Demony Ludzi Lodu, macie rację - potwierdziła Tula. Światło przygasło ponownie. Ostatnie, najwyżej poło- żone ławki znowu pogrążyły się w mroku. Gabriel odetchnął i opadł z powrotem na swoje krzesło. Czuł, że mu uszy płoną. Tula czekała uśmiechnięta. - Czy masz jeszcze jakieś pytania, Silje? - Nie - odparła tamta cicho. - A właściwie miałabym, jeśli wolno. - Naturalnie! My wszyscy mamy wobec ciebie wielki dług wdzięczności. Przede wszystkim za to, co zrobiłaś dla Tengela Dobrego. Silje śmiała się skrępowana. - Bardzo bym chciała wiedzieć, co się stało z moimi tapetami. Tula spoglądała na nią przez chwilę nie bardzo rozu- miejąc, o co chodzi, ale zaraz Viljar podniósł się z miejsca i wyjaśnił zmartwiony: - Te, które zostały w Grastensholm, przepadły, nie- stety wraz z dworem. Mimo to jeszcze za moich czasów twoje tapety znane były w całym kraju. Mali dodała późniejsze informacje: - Mogę ci powiedzieć, że nazwisko "Mistrz Arngrim" znajduje się we wszystkich pracach na temat artystycznego rzemiosła. Wiele z twoich malowideł znalazło się w muzeach i historycy wiedzą nawet, że Arngrim to kobieta! Muszę się pochwalić, że to ja rozpowszechniłam tę informację - dodała. No pewnie, pomyślał Gabriel. Ciotka Mali wciąż nieugięcie walczy o prawa kobiet. Oświadczenie Mali przyjęto oklaskami, przeznaczo- nymi w równej mierze dla niej, jak i dla Silje. Silje zaś, którą chętnie nazywano matką nowego rodu Ludzi Lodu, chciała jeszcze coś dodać: - Chyba wszyscy rozumiecie, jakie to cudowne spot- kać swoich potomków. A wielu z pewnością po raz pierwszy widzi swoich przodków... Och, Tula, uważam, że to był wspaniały pomysł! Tak się cieszę, że mogę was wszystkićh powitać, bo przecież wszyscy jesteście z mojej krwi! Silje najwyraźniej zapomniała na chwilę, że zgromadzi- ło ich tu śmiertelne niebezpieczeństwo, ale wybaczyli jej to. Taka była wzruszająca i taka śliczna z płonącymi policzkami, trzymająca za rękę TengeIa Dobrego! Oboje chcieli teraz wrócić na swoje miejsca, ale Tula ich zatrzymała. Tula najwyraźniej rozkoszowała się swoją rolą gospodyni i organizatorki spotkania. Z wielką przyjemnością ogłaszała kolejne niespodzianki. - Rada wzywa do siebie Sunnivę Starszą z Ludzi Lodu! Sunniva? zastanawiał się Gabriel. Ona chyba nie odegrała wielkiej roli. Nie dosłyszał jednak, że Tula wzywała Sunnivę Starszą. Oj! To przecież siostra Tengela! Bardzo ciemna młoda kobieta weszła na podium i padła Tengelowi w ramiona. Obejmowali się czule. Jaka ona ładna, pomyślał Gabriel, kiedy kobieta odwróciła się nareszcie ku sali. I jaka podobna do Sol, która siedzi w pierwszym rzędzie. Ale to przecież matka Sol! Sunniva długo i serdecznie przytulała też Silje. Gabriel wiedział, dlaczego. To przecież Silje zajęła się jej osieroco- ną córeczką i uratowała jej życie. Sunniva Starsza zwróciła się do sali i powiedziała: - Niewielu z was mnie zna, ale chciałabym wyrazić najszczerszą wdzięczność za to, że mogę was spotkać. I uważam, że mam sporo do dodania, jeśli chodzi o naczynie z ciemną wodą zła Uwaga wszystkich skupiała się teraz na niej. - Tengel Zły zakopał coś w dwóch miejscach na stoku góry. Odkryłam to pewnej jesieni, kiedy szukałam w górach zabłąkanego cielęcia. Odnalazłam to samo miejsce, które Silje opisała w swoim dzienniku, i tam pochwycił mnie taki strach, ogarnęło mnie takie obrzydzenie, że musiałam po prostu uciec. Ja nie jestem dotknięta, więc oczywiście jego samego nie widziałam, ale jego obecność odczuwałam bardzo wyraźnie. I w jakiś czas później, kiedy już byłam daleko od tego miejsca, przeżyłam to samo. Oblewał mnie zimny pot ze strachu, że mogłabym podejść zbyt blisko. Byłam wtedy jeszcze prawie dzieckiem i mogłam jedynie uciekać. Nie żyłam jednak dostatecznie długo, bym mogła o tym opowiedzieć. Bardzo się cieszę, że mogę dzisiaj być z wami i mówić o tamtych wydarzeniach. Słowa Sunnivy wywołały poruszenie na sali. Dwa miejsca? - Dziękujemy ci, Sunnivo! Rada zanotawała twoje wyjaśnienia. Zaskoczyło nas to, ale może się okazać niezwykle ważne. Może Tarjei, który czuwał nad Doliną Ludzi Lodu, będzie miał w tej sprawie coś do powiedze- nia. A ciebie, Sunnivo, chciałam prosić, byś podeszła do stołu i pokazała na mapce, którą Silje narysowała w swoim dzienniku, gdzie dokładnie odczuwałaś strach po raz drugi. Zresztą pierwszy także! Sunniva skinęła głową. - Ale chcielibyśmy usłyszeć od ciebie coś więcej, Sunnivo - dodała Tula. - Prawie cię nie znamy, więc tym bardziej spotkanie z tobą jest dla nas prawdziwą radością. - Dziękuję, dla mnie też. No, tak... Jest jeszeze jedna sprawa... - No to zaczynaj! - Nie, nie, to tylko niejasne wspomnienie. Być może sama sobie to dziś potwierdzę. Zagryzała wargi i zastanawiała się. - Pamiętam, Tengelu, że nasza mama coś nam opo- wiadała. Pewną legendę z dawnych czasów Ludzi Lodu. O pewnym królu... Nie, to był wódz, my przecież nie mieliśmy królów. Miał na imię Targenor, pamiętasz go? - Nie - odparł Tengel. - Chociaż... kiedy teraz to mówisz, coś mi zaczyna świtać. Czy on nie pochodził z Taran-gai? - Tego nie wiem, ale w jego imieniu łączą się elementy i Taran-gai, i Nor. - Nor. Rodzinna miejscowość Shiry, rzeczywiście. - Ów legendarny bohater musiał więc pochodzić stamtąd. Mama nie wiedziała o nim zbyt wiele. Tyle tylko, że jego imię było dla naszych nieszczęsnych przodków niemal święte. Niestety, Tengelowi Złemu udało się złamać również jego. - Targenor... - rzekł wolno Tengel. - Oj, zdaje się, że przypominam sobie pewne wydarzenia z dzieciństwa! Ale, jak wiesz, nasza mama umarła przy moim urodzeniu, więc to, co pamiętam, nie ona mi opowiadała. Natomiast wuj Lars, brat mamy, rzeczywiście opowiadał o Targenorze. I nazywał go królem, więc i to by się zgadzało. Choć przecież mógł co najwyżej być królem Ludzi Lodu. Bardzo go o to prosili i rzeczywiście ukoronowali go. Był podobno bardzo piękny i silny, był ich jedyną nadzieją. Wkrótce jednak Tengel Zły zorientował się w niebezpieczeństwie, a nikt się nie odważył podjąć walki z naszym straszliwym przodkiem. Wiesz, co się potem stało z Targenorem? - Nie! Ale jeśli się nie mylę, to będziemy mieli okazję poznać go dzisiejszego wieczora. - Daj Boże, żeby tak było! Tengel i Silje uzyskali prawo zejścia na dół, Sunniva jednak została przez Tulę zatrzymana na podium. - Rada wzywa Sol z Ludzi Lodu! Te słowa wywołały prawdziwe poruszenie na sali. Wszyscy chcieli zobaczyć osławioną, legendarną Sol. Postarała się zrobić tak efektowne entree, jak to tylko możliwe. Jak to Sol. Nie zmieniła się ani trochę. Sunniva zarzuciła jej ręce na szyję i tuliła do siebie, nie próbując nawet ukryć łez wzruszenia. - Angelika, moje ukochane, cudowne dziecko, które musiałam zostawić samo na jakimś brudnym podwórzu w Trondheim! Tak strasznie cierpiałam wtedy z tego powodu. Jeszcze raz ci dziękuję, Silje! - krzyknęła w stronę sali. - Dziękuję ci, że ulitowałaś się nad moim nieszczęsnym, samotnym dzieckiem! Pomyśleć, że do- czekałam takiej chwili! Leonarda jednak była za mała, żeby tu ze mną przyjść. - No tak, teraz wiem, po kim odziedziczyłam urodę - powiedziała Sol bezceremonialnie. - Wielokrotnie się nad tym zastanawiałam, bo przecież z pewnością nie po wuju Tengelu. Zgromadzeni śmiali się serdecznie. Tengel również. - Najdroższe dziecko, ufam, że miałaś dobre życie? - zapytała Sunniva niespokojnie. - Wspaniałe! Dopóki trwało - odparła Sol sucho. - Ale wszystko, co najzabawniejsze, przeżyłam potem. Razem z całą bandą dotkniętych i wybranych. Wielu naszych pomysłów nawet nie odważyłabym się tu wspo- mnieć. Jesteśmy teraz niewiarygodnie zgrani. - W to akurat wierzę - uśmiechnęła się Tula, a potem zwracając się do sali powiedziała: - Sol, jak się pewnie domyślacie, została obwołana przywódczynią wszystkich wiedźm i czarowników naszego rodu. Nawet Ingrid natychmiast uznała ją na tym stanowisku. Gdyby więc ktoś chciał wykonać jakieś hokus-pokus, powinien się zwrócić do Sol. Ellen wstała ze swego miejsca: - Ale tylko niektórzy z obecnie żyjących Ludzi Lodu mogą nawiązywać kontakty z duchami przodków. Tula odpowiedziała: - Od tej chwili ty i mały Gabriel będziecie mogli to robić. Pozostali powinni się w tej sprawie zwracać do Nataniela i Tovy lub do Benedikte. Gabriel poczuł, że serce podchodzi mu do gardła - z dumy pomieszanej z lękiem. Sol zwróciła się do sali. - Właściwie to ja nie mam nic nowego do powiedze- nia. Chyba tylko to, że wyostrzyłam wszystkie noże i szpikulce do wielkiej bitwy. Oraz to, że okropnie jestem ciekawa tej gromady, która wypełnia ostatnie rzędy. Chciałabym ich zobaczyć! - Przyjdzie na to czas, przyjdzie czas! - zapewniała Tula. - A teraz obie z Sunnivą zejdźcie na dół. Bardzo na ciebie liczymy w ostatecznej rozprawie, Sol! - Możecie na mnie polegać - obiecała nagle skupiona. Ciekawe, kto pojawi się teraz, zastanawiał się Gabriel. Tym razem przyszła kolej na kogoś spoza rodu: Charlotta Meiden. Charlotta nigdy nie była pięknością. Gabriel jednak polubił ją od pierwszego wejrzenia. Jak niewiele znaczy wygląd, myślał zdumiony. Mam wrażenie, że ona jest bardzo ładna, choć przecież to nieprawda. Gdyby tak wszyscy mężczyźni byli jak Gabriel! Żeby tak chcieli nauczyć się widzieć! I nie chodzi tylko o te nieco mniej piękne kobiety. Oślepiająco piękne panie też przeważnie reprezentują sobą znacznie więcej, niż męż- czyźni gotowi są dostrzegać. Większości panów jednak ładny wygląd kobiety wystarcza i w ten sposób przy- czyniają się do ograniczania zainteresowań płci pięknej. Charlotta Meiden uśmiechała się onieśmielona do całego zgromadzenia, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo Tula chwyciła puchar z winem i zawołała: - Sto lat dla kobiety, która tak dzielnie pomogła Ludziom Lodu, która dosłownie postawiła ich na nogi! I sto lat dla osoby, która jako pierwsza wypowiedziała słowa "Tengel Dobry"! Sto lat dla Charlotty, Meiden, która nie tylko zapewniła nam bezpieczne życie, lecz także przekazała dzieciom ważne umiejętności! Wszyscy wstali i spełnili toast. Nareszcie Gabriel mógł ponownie spróbować swojego napoju; tęsknił do tego od chwili, gdy pociągnął pierwszy łyk. Nie umiałby określić smaku, ale był to wspaniały napój. Ukradkiem obserwował, czy nie można by spróbować też jedzenia, ale, niestety, nikt z zebranych tego nie robił. Westchnął zawiedziony. - Najdrożsi przyjaciele - powiedziała Charlotta. - Dziękuję wam serdecznie za te słowa, które wzruszają mnie do głębi! Ja, oczywiście, nie mam nic do dodania, jeśli chodzi o waszą walkę ze złem, ale chciałabym powiedzieć kilka słów adresowanych do tych dwudziestu dwojga, którzy obecnie żyją. Mogę? - Naturalnie! Proszę bardzo! - uśmiechnęła się Tula. - Chciałabym wam powiedzieć, że śmierć nie jest czymś, czego należy się bać. Człowiek przechodzi do innej, bardzo pięknej i przyjemnej egzystencji. I nie jest też tak, że my dzisiaj zostaliśmy obudzeni i wyprowadzeni z naszych grobów. Nic podobnego! Znajdujemy się w innej rzeczywis- tości i stamtąd zostaliśmy wezwani na dzisiejsze spotkanie. I nie myślcie sobie, że nieustannie śledzimy to, co robicie, że nigdy nie jesteście wolni od czujnie śledzących was oczu. To tak nie jest. Zdarza się czasami, że potrzebne wam jest nasze wsparcie, i wtedy staramy się przedostać przez granicę i pomagać. Ale to dotyczy nas, zwyczajnych ludzi, którzy umarli. U Ludzi Lodu, jak wiadomo, sprawy mają się inaczej. Głos zabrała Sol: - Tak, masz rację. Ale my też nie ingerujemy bez potrzeby w wasze życie. Ktoś z żyjących obciążonych dziedzictwem musi nas wezwać i wtedy nawiązujemy z wami kontakt. Owa straszna sentencja, mówiąca: "Bóg widzi wszystko", nie znajduje potwierdzenia. Tova podniosła się z miejsca. - Mam jedno pytanie. - Bardzo proszę! - Charlotta mówi, że zmarli przechodzą do innej egzystencji, do innego świata, i że stamtąd zostaliście sprowadzeni tutaj. - Zgadza się. - A czy nie jest też tak, że człowiek odradza się do nowego życia? - Masz rację - potwierdziła Charlotta Meiden. - Masz rację, że powraca się na ziemię jako inny człowiek. Ale dusza pierwszego wcielenia nigdy nie przestaje istnieć. Głos Tovy brzmiał jak zwykle trochę chropowato. - Ja... Ja poznałam wiele moich poprzednich wcieleń. Czy te duchy również istnieją na tamtym świecie? Wszystkie? W głębi sali ze swojego miejsca podniosła się Halkatla. - Powinnaś to wiedzieć, Tovo. Oczy obu dziewcząt się spotkały. - Tak - rzekła Tova z wolna. - Tak, Halkatla. Przecież żyłyśmy obie, i ty, i ja. I jesteśmy tutaj obie, choć stanowimy jedno. - Zwróciła się do zgromadzonych na sali. - Trzeba wam wiedzieć, że w jednym z poprzednich wcieleń żyłam jako Halkatla. Doświadczałam jej cierpień, przeżywałam jej samotność. Wtedy to było moje życie. Jesteśmy jedną i tą samą istotą. Na te słowa Halkatla, chuda i przemarznięta, uśmiech- nęła się serdecznie. Tova także odpowiedziała uśmiechem. Ponownie głos zabrała Tula. - Członkowie Najwyższej Rady postanowili, żeby najpierw wysłuchać potomków Tengela Dobrego, bo- wiem nasze historie są stosunkowo dobrze znane, więc pójdzie to szybko. I dopiero później spróbujemy prze- nieść się w zamierzchłe czasy... Na myśl, że w końcu do tego dojdzie, Gabrielowi zimny dreszcz przebiegł po plecach. Are, rodzony syn Tengela i Silje, pierwszy w długim szeregu raczej pospoli- tych członków tej rodziny, ani łagodna, delikatna Liv nie zostali wezwani. Było bowiem tak, jak to określiła Tula: - Zdumiewające, jak ciężar przekleństwa Tengela Złego rośnie w miarę upływu czasu, prawda? Bo przecież pierwsze generacje jego potomstwa nie miały zbyt wiel- kich zmartwień z jego powodu. Później jednak z pokole- nia na pokolenie zagrożenie stawało się coraz bardziej ponurą rzeczywistością. - Tak rzeczywiście było - potwierdził Tengel Dobry. - Ale to pewnie dlatego, że nasz przodek z latami coraz bardziej się niecierpliwił w miejscu swego spoczynku. A także dlatego, że ktoś, nie będę wymieniał po imieniu kto, odegrał na flecie kilka tonów. Tula zachichotała niepewnie. Chcąc pokryć zmieszanie wezwała na podium najstar- szego syna Arego. Tarjei Lind z Ludzi Lodu. Pierwszy Szczególnie Wybrany. On miał co nieco do opowiedzenia. Tarjei, ukochany wnuk Tengela Dobrego i jego wielka nadzieja... On także miał ciemne włosy i takąż karnację, ale nie odziedziczył przyziemnej ociężałości swego ojca. Tarjei miał lekko skośne oczy i wystające kości poli- czkowe. Mimo to jego twarz była niezwykle pociągająca; brązowoszare oczy wyrażały wielką inteligencję. Tarjei przyszedł na świat z wolą czynienia dobra. - Drodzy przyjaciele - powiedział Tarjei. - Jakie to cudowne uczucie znaleźć się wyłącznie wśród sojusz- ników. Na dodatek w takiej wspaniałej atmosferze! - Umilkł, a po chwili mówił dalej z odrobiną rozczarowa- nia w głosie: - Moje życie było całkowicie nieudane. Nic w nim nie spełniło się do końca. Żona umarła mi bardzo wcześnie. Syn zaginął. A ja sam też zbyt szybko musiałem się pożegnać z tym światem. Najgorsze jednak jest to, że ani ja, ani nikt inny nie domyślił się wtedy, że jestem Szczególnie Wybranym. Nie miałem przecież żółtych oczu ani nie dawały o sobie znać żadne nadprzyrodzone zdolności. Może od czasu do czasu ja sam czegoś się domyślałem, ale to były tylko jakieś niejasne przypuszcze- nia. Dopiero po wszystkim zrozumiałem, że byłem jak Solve, tylko z przeciwstawnym znakiem, jeżeli można tak powiedzieć. On na początku był dobrym chłopcem. Dziedzictwo zła ujawniało się w nim w miarę jak dorastał. Podobnie ja, byłem uzdolniony, ale nic poza tym. Świado- mość możliwości, jakimi zostałem obdarzony, przyszła zbyt późno. I Kolgrim zdołał przerwać moje życie zbyt wcześnie. - To nie Kolgrim - sprostowała Sol. - Za tym krył się Tengel Zły, teraz o tym wiemy. - O, on zrobił dużo więcej - dodał Tengel Dobry. - Gand mi powiedział, że Tengel Zły zdawał sobie sprawę z tego, jakim zagrożeniem jest dla niego Tarjei, i dlatego od samego początku szykował się do ataku. Ja przecież bardzo się starałem, żeby dziecko Taralda i Sunnivy nie przyszło na świat, byli zbyt blisko spokrewnieni i ryzyko, że urodzi się dziecko dotknięte dziedzictwem zła, wyda- wało się bardzo duże. Niestety, nie udało mi się, bowiem Tengel Zły chciał, żeby Kolgrim unicestwił Tarjeia. Dotknięte dziecko było jego narzędziem. Tarjei kiwał głową. - Masz rację. Nikt przecież nigdy nie wątpił, że to Tengel Zły kierował nożem, który mnie przeszył wtedy w Dolinie Ludzi Lodu, choć nóż znajdował się w ręce Kolgrima. Dlatego nigdy zbytnio nie obwinialiśmy Kolg- rima. - Dzięki wam za to - mruknęła Sol. Kolgrim był przecież jej wnukiem. Do rozmowy wtrącił się Trond. - Jak wiecie - powiedział, wstając z miejsca - ja również próbowałem zabić Tarjeia. I to na wyraźny rozkaz Tengela Złego. - To prawda - westchnął Tarjei. - Bo tylko on, nasz straszny przodek, wiedział, do czego jestem przeznaczo- ny. No i właśnie w wyniku tych jego podstępnych działań Ludzie Lodu musieli cierpieć jeszcze przez trzysta lat. Ale teraz ponownie nadszedł czas, żeby mu się przeciwstawić, urodził się Nataniel, kolejny wybrany, wielokrotnie sil- niejszy ode mnie. Trzeba ci wiedzieć, Natanielu, że zawsze będziesz miał w tej walce moje pełne wsparcie. - Wiem - rzekł Nataniel. - I cenię to sobie bardzo wysoko. Ale ty przecież przez cały czas obserwowałeś Dolinę Ludzi Lodu. Opowiedz nam, co o niej wiesz! - Proszę bardzo! To niezwykle interesujące, co Sunniva mówiła o dwóch miejscach. Ja także odniosłem wrażenie, że w Dolinie zostało ukryte coś jeszcze poza naczyniem z wodą. - Wrażenie, powiadasz? - zastanawiała się Tula. - To znaczy, że nie udało ci się tych miejsc zlokalizować? - Do nich nikt nie ma przystępu. Kolgrim był ostatni. Tengel Zły otacza swoje kryjówki nieprzeniknionym murem swojej woli. Poza tym znajduje się tam również jego duchowe odbicie. To wystarczająca zapora. - Tak. Ja nie pamiętam absolutnie nic, jeśli chodzi o miejsce, w którym widziałam tego starca - rzekła Sol lekceważąco. - Byłam wtedy małym dzieckiem. - No, ale mamy dziennik Silje - przypomniał Tarjei z uśmiechem. - Wykonany przez nią szkic topograficzny jest znakomity! Silje pokraśniała z dumy. - W takim razie jak się tam dostaniemy? - zapytał Tengel Dobry. - Szczerze mówiąc, dziadku, nie wiem. Jest jednak pewna sprawa, która kiedyś w Dolinie przyszła mi do głowy, sprawa, o której pewnie nie wiecie. A jest ona, jak sądzę, ważna. - Co takiego? - Otóż Tengel Zły nie odzyska pełni sił, dopóki ponownie nie napije się wody zła. A do tego będzie mu potrzebny kubek. Powinien mieć go przy sobie. Zaległa grobowa cisza. - No - rzekła po chwili Dida. - To bardzo dobre wiadomości! Znaczy, że możemy trochę zyskać na czasie. Znakomicie! - Na to wygląda - potwierdził Tengel Dobry. - Musi- my wszystko bardzo szczegółowo zaplanować. To zna- czy, chodzi mi o sposób, jak się tam dostaniemy i jak spróbujemy go powstrzymać. Bo ty, Tarjei, nigdy się w pobliżu zakopanego naczynia nie znalazłeś? - Nie. Podszedłem jednak na tyle blisko, żeby zorien- tować się, że miejsce z czasem wyraźnie się zmieniło. - Zmieniło się? Jak to? Tarjei się skrzywił. - Nie na lepsze, niestety. Można się nawet zastana- wiać, czy naczynie się nie rozbiło. - Och, żeby to mogła być prawda - westchnęła Sol. - Chyba jednak nie można na to liczyć. Sądzę, że do tego nie doszło. Zdaje mi się, że to zło skondensowane w wodzie wypełniającej naczynie zatruło otoczenie. I to w dosłownym sensie. Nie mogę tego opisać ze szczegóła- mi, ponieważ to jedynie wrażenia, przeczucie czegoś strasznego. Ale tylko przeczucie. Nie umiałbym nawet określić, gdzie znajduje się centrum. - Tarjei, należą ci się podziękowania za stróżowanie w Dolinie przez trzysta lat - powiedział Tengel Dobry. - Czy chciałbyś dodać coś jeszcze? - W tej chwili nie. Ale z czasem pewnie mi się jeszcze coś przypomni. - Masz rację - rzekła Tula i pozwoliła mu zejść na dół. Tam wyszedł mu na spotkanie Trond. Bracia obejmowali się wzruszeni, obaj mieli łzy w oczach. - Ja nie chciałem, Tarjei - mówił Trond drżącym głosem. - Naprawdę nie chciałem cię zabić, ale opanowało mnie coś strasznego, jakaś siła pchała mnie do zbrodni, nie byłem w stanie się jej przeciwstawić. - Przecież ja o tym wiem - odpowiedział Tarjei. - I nigdy cię nie oskarżałem. Zresztą fakt, że teraz znalazłeś się w grupie tych, którzy podejmą walkę z Tengelem Złym, świadczy, że jesteś niewinny. - Starałem się potem czynić dobro... - Trond jest jednym z naszych najlepszych pomoc- ników - wtrąciła Dida. Tula rzekła przyjaźnie: - Najwyższa Rada bardzo na ciebie liczy, Trond. Na twoją energię i zdolności przywódcze. Chcialeś być wojownikiem, więc nim będziesz. Zostałeś wyznaczony na dowódcę naszych elitarnych oddziałów, które zamie- rzamy powołać. Trond uśmiechał się uradowany i dziękował serdecz- nie. - Tylko pamiętaj! - ostrzegła Tula. - Skoro masz walczyć po stronie dobra, to i twoje oddziały muszą czynić dobro i walczyć szlachetnie! - Od dawna się w tym ćwiczę - powiedział zgaszony. - Wiele jednak zależy od tego, jakich się ma przeciw- ników. - Naturalnie! Sam będziesz musiał rozstrzygać, jak postąpić w danej chwili. Ale zaufaj swojej zdolności oceny. Skoro już zaczęli mówić o strategii, Tula poprosiła trzech Paladinów, Alexandra, Tancreda i Tristana, hy przysłużyli się swoim doświadczeniem z wojny trzydziesto- letniej i pomogli w planowaniu, które dzisiejszej nocy powinno zostać zakończone. Obiecali jej to z radością. - Przy całej powadze naszej sytuacji humor Tancreda będzie nam z pewnością bardzo potrzebny - uśmiechnęła się Dida. Cecylia nie miała zgromadzeniu nic do powiedzenża. Natomiast wszyscy dotknięci i wybrani patrząc na nią żałowali, że Cecylia ze swoją wybitną osobowością nie jest jedną z nich. Na moment pojawił się na podium Mattias Meiden i wszystkim się zdawało, że na sali zrobiło się cieplej i przyjemniej. Z miejsca, w którym siedział Mattias, promieniowała dobroć. Nagle wszyscy poczuli się bez- piecznie, naprawdę Mattias był prawdziwym apostołem miłości bliźniego. Brand, Andreas, Tarald, Irmelin ani Gabriella nie mieli nic do powiedzenia, toteż nie zostali wezwani na podium. Pojawił się natomiast ktoś, kto znaczył dla rodu bardzo wiele. Syn Tarjeia, Mikael Lind z Ludzi Lodu. Tarjei widział go właściwie po raz pierwszy, rozstali się przecież, gdy Mikael był niemowlęciem. Tula powiedziała: - To Mikaelowi zawdzięczamy, że powstały kroniki Ludzi Lodu. On rozpoczął dzieło, które potem my ze zmiennym powodzeniem staraliśmy się kontynuować. Nawet sobie nie zdajesz sprawy, Mikaelu, jakie znaczenie miała dła nas twoja inicjatywa! Mikael, człowiek o bardzo spokojnym usposobieniu, uśmiechał się tylko uszczęśliwiony. Dida miała do niego pytanie: - Jest coś, czego nigdy nie byłam w stanie sobie wyjaśnić. Chodzi o tę ubraną na czarno kobietę we dworze Livland, czy ona była żyjącym członkiem rodziny, czy to powracająca dusza Magdy von Steierhorn? - Tak na pewno niczego nie wiem - odparł z prze- praszającym uśmiechem. - A co ty sam o tym myślisz? - W głębi duszy nie mam najmniejszych wątpliwości, niezależnie od tego, co mówili inni. To była Magda von Steierharn. Jej dotyk napełnił moje serce taką tęsknotą, że nie mogłem się z niej otrząsnąć przez wiele lat, zatruł mi życie. Spisywanie sagi o Ludziach Lodu było najlepszym sposobem leczenia ran. No i mój ukochany syn, Dominik. Gabriel siedział z otwartymi ustami i nie spuszczał oczu z przystojnego Dominika, który szedł przez salę, żeby powitać ojca. Jakie siarkowożółte oczy... Dlaczego on, Gabriel, nie ma takich oczu? Dla chłopaków w szkole to by dopiero było coś! Tula powiedziała, że Dominik posiada wielką siłę psychiczną oraz niezwykłą zdolność czytania w ludzkich myślach. Ale nie został przez Radę wezwany. Nie przywołano też Niklasa ani Leny, bowiem i oni nie mieli nic do powiedzenia o Tengelu Złym. Rada życzyła sobie natomiast rozmawiać z Villemo... Była to pod wieloma względami najbardziej barwna postać w rodzinie. Jej złocistorude włosy lśniły i skrzyły się w delikatnym świetle nad podium, promieniała od niej energia i chęć działania, chciała się podobać... Wszyscy wiedzieli, że została obdarzona wieloma niezwykłymi umiejętnościami. Jej żółte oczy mogły płonąć intensyw- nym blaskiem i emanować niebywałą siłą. Dawnymi czasy całkiem dobrze znała się na czarach, tak stwierdziła. Wyraziła też nadzieję, że te umiejętności nadal posiada. To ona kiedyś w proroczym śnie zobaczyła, jak biedne plemię Ludzi Lodu zostało wypędzone ze swojej wioski przez konnych wojowników z południa. Widziała, że jej naj- dawniejsi przodkowie zabrali wszystkie totemy i magiczne przedmioty, kiedy wyruszyli przez tundrę na zachód. Wyczuwała, że jeden z nich jest niebezpieczny. Nie cheiała go zobaczyć, więc wielkim wysiłkiem woli się obudziła. Pewnego razu na statku piratów przyszły jej z pomocą duchy przodków. Ale nie zapamiętała zbyt wiele, nie umiałaby na przykład przypomnieć sobie, jak wyglądali Ludzie Lodu w czasach przed Tengelem Dobrym. Ow- szem, zapamiętała Didę, ale też ją trudno było zapomnieć. Później, po śmierci, spotkała oczywiście wszystkich dob- rych przodków, dobrych, choć wygląd wielu z nich musiał budzić grozę i choć mieli za sobą bardzo nieszczęśliwe życie. - Tak - rzekła Tula, kiedy Villemo umilkła. - Uwa- żam, że twoje zdolności kwalifikują cię do kierowanej przez Sol grupy czarownic! Villemo nie miała nic przeciwko temu. - Ale a propos duchów przodków - powiedziała zamyślona. - Nigdy przedtem nie widziałam Halkatli. Skąd ty pochodzisz? Halkatla wstała. - Dzisiejszej nocy poznacie moją historię - oświad- czyła. - Jeśli jednak sądzicie, że jestem czymś w rodzaju szpiega, przysłanego tu przez złą moc, to zapomnijcie o tym! Nikt nie może być bardziej szczęśliwy niż ja, że wolno mi być tu z wami. Moja historia zaś jest niezwyk- ła... Tyle mogę powiedzieć na razie. - Z niecierpliwością będziemy czekać na twoją opo- wieść - uśmiechnęła się Tula. - Ale twoje imię, Halkatla? Kieruje myśli w odległą przeszłość, do wspólnej norwes- ko-duńskiej historii. Wiek jedenasty, powiedziałabym. Wnuczka króla duńskiego Svena Estridssonna. Prababka księcia Sule. Czy to ty? Halkatla uśmiechnęła się krzywo. - Absolutnie nie. Żyłam w Dolinie Ludzi Lodu, ale oni mnie wypędzili. Nigdy też nie byłam nigdzie poza Doliną. I nie znałam nigdy żadnego mężczyzny. - Witamy cię serdecznie wśród nas! Wiele zagadek zostanie rozwiązanych dzisiejszej nocy, myślał Gabriel. Halkatla, Dida, Wędrowiec, Gand... A wtedy nie wiedział jeszcze nic o najdziwniejszym ze wszystkich. ROZDZIAŁ V Wiele różnych imion dźwięczało Gabrielowi w uszach. Tula prowadziła dialog z salą i na razie nikt nie opuszczał swego miejsca. Christiana Stege, Jon i Ulf Paladin, i Elisabet, ostatnia z Paladinów. Tengel Młodszy, Alv Lind... Bardzo nieliczni byli wzywani na podium. Dan Lind z Ludzi Lodu otrzymał podziękowania za to, że razem z Ingrid i Ulvhedinem dokonali wielkiego czynu: przy grobie Kolgrima w Dolinie Ludzi Lodu odnaleźli alraunę, ukochany amulet rodu. Ale, jak to Dan powie- dział ze swojego miejsca: Nigdy w życiu ani on, ani żadne z pozostałych nie chciałoby się ponownie znaleźć w Doli- nie! Odczuli tam bowiem obecność Tengela Złego, a ściślej biorąc, siły jego myśli, i to przeraziło ich śmiertelnie. Dan z wielkim naciskiem przestrzegał wszyst- kich, którzy chcieliby się ważyć na takie przedsięwzięcie. Otrzymał też wiele pochwał za swoją wyprawę na Południe śladami Tengela Złego. Musiał oczywiście dać za wygraną w okolicy Salzbach, małej górskiej miejs- cowości, którą jego zły przodek starł z powierzchni ziemi. Dan jednak mimo wszystko wykrył, że Tengel Zły zamierza zejść do podziemi, w dosłownym znaczeniu tego słowa, a świadomość tego miała ogromne znaczenie dla wszystkich, którzy później podjęli próbę odnalezienia miejsca jego spoczynku. Po wyjaśnieniaeh Dana na podium został wezwany jego syn, Daniel Ingridssonn Lind. Tula powiedziała: - Podejrzewamy wszyscy, że do urodzenia Daniela przyczyniła się alrauna. Odrobina magicznego korzenia znajdowała się w czarodziejskim napoju, który Dan i Ingrid wypili z tak fatalnymi następstwami. Ingrid próbowała się pozbyć płodu, lecz alrauna zapobiegła temu. I myślę, że Ingrid później była z tego powodu bardzo szczęśliwa. - Och, byłam, i to jak! - zawołała Ingrid z sali. Daniel to największy i najwspanialszy dar, jaki dało mi życie. Alrauna uratowała go raz jeszcze, wyrwała go z rąk "fabrykantki aniołków". A na koniec skierowała go w długą drogę do Taran-gai. - Alrauna była dla mnie niczym najlepszy przyjaciel - potwierdził Daniel. - Uratowała mi życie przy spotkaniu z niedźwiedziem i w ogóle pomagała mi we wszystkich kłopotach. O moich przygodach w Taran-gai powinni jednak opowiedzieć inni. Ja tam byłem postacią z drugie- go planu. - No, no - roześmiała się Tula. - Przywiozłeś przecież Shirę do domu ojca, Vendela Gripa. I tym samym połączyłeś obie gałęzie rodu, tę w Norwegii i tę z dalekich lodowych pustkowi. Daniel nie mógł się tego wyprzeć. Zielonooki Niklas nie został, jako się rzekło, wezwany na podium, podkreślono jednak, iż jego uzdrawiające ręce będą miały do odegrania ogromną rolę w nadchodzącej walce. Po tym wszystkim na podium wbiegła Ingrid, barwna, roześmiana, w promiennym nastroju. - Chciałabym powiedzieć coś na temat alrauny - oświadczyła. - Ja kocham ten amulet, dokładnie tak jak żywego człowieka. Zdarzyło się kiedyś, że prosiłam ją o pomoc, i właśnie tej nocy miałam dziwny sen. Mogłam widzieć rzeczy odległe w czasie i przestrzeni, na jawie nigdy takiej umiejętności w sobie nie odkryłam. W tym śnie wszystko wiedziałam, wszystko umiałam, rozumia- łam wszystko. Tak, nasza alrauna była potężna... A właś- nie, Elisabet, czy ty pamiętasz, że przepowiedziałam kiedyś, iż Nataniel urodzi się w wielodzietnej rodzinie? Że będzie miał ośmioro, a może nawet dziesięcioro rodzeńst- wa? Widzicie, jaka ze mnie zdolna wiedźma? Nic więcej powiedzieć nie mogę. Oprócz tego, że nie mogę się po prostu doczekać rozpoczęcia walki z tym naszym wielkim draniem! - Długo już chyba czekać nie będziesz - powiedziała Tula złowieszczo. - Wszystko wskazuje na to, że on też się niecierpliwi. Na razie pocusza się ledwo dostrzegalnie, ale niebezpieczeństwo narasta. - Jestem gotowa! - oświadczyła Ingrid zuchwale. Ku nieopisanej radości Gabriela Tula powiedziała: - Może jednak pora spróbować tego pysznego jedze- nia, które przygotowali dla nas nasi przyjaciele? Gabriel wolał się nie dowiadywać, kim są owi przyja- ciele. Chyba te demony o końskich głowach? A może ktoś inny? Zresztą co za różnica? Gabriel rozejrzał się najpierw uważnie, co będą robić inni, po czym zabrał się do zawartości stojących przed nim miseczek. Smakowało niebiańsko! Później nie byłby w stanie tego smaku określić, nigdy bowiem czegoś podobnego nie próbował. Nastrój na sali panował znakomity. Wszys- cy rozmawiali z sąsiadami, żartowali, śmiali się, czuli się wspaniale. Co robili ci w ostatnich, najwyżej stojących ławkach, Gabriel nie widział. Pochylił się ku Natanielowi i szepnął: - Trochę to nieprzyjemne z tymi wszystkimi demona- mi... Nataniel odpowiedział z powagą: - Demony zawsze towarzyszyły Ludziom Lodu. Bo demony to złe stworzenia i towarzyszą złu. Ale one również nienawidzą Tengela Złego i boją się go, choć kiedyś był ich panem i władcą. Niektóre z nich właśnie z tego powodu przyłączyły się do tych Ludzi Lodu, którzy pragną dobra, bo w nas widzą jedyny ratunek dla siebie. Nie zawsze można na nich polegać, ale jako sojusznicy są nieocenieni. - Mogę sobie wyobrazić - szepnął Gabriel spog- lądając za siebie. Poza tym czuł się bardzo dobrze na swoim miejscu. Rozkoszował się nastrojem tego niezwykłego spotkania. Tova jednak, wprost przeciwnie, nie czuła się tu najlepiej. Nie mogła się cieszyć ze spotkania z krewnymi, nie potrafiła się skoncentrować. Zajmowała ją tylko jedna sprawa: gdzie podział się Gand? Ja chyba nie mam dobrze w głowie, myślała. Żeby wybrać akurat Ganda! Jak moglam być taka głupia, żeby do tego stopnia zakochać się w mężczyźnie całkowicie dla mnie niedostępnym? Niewybaczalne! To uczucie sprawiało jej dotkliwy ból. To naprawdę straszne! Nigdy już nie będzie się mogła zakochać w żadnym mężczyźnie. Nie żeby ktoś zabiegał o jej uczucie. Nic takiego, niestety, nie miało miejsca, ale przecież byłoby jej lżej, gdyby się bez wzajemności zakochała w zwyczajnym śmiertelniku! Czy naprawdę musiała wybrać kogoś takiego? W ostatnim czasie wzdychała też do niego po nocach. Zastanawiała się, jak by to mogło być, gdyby... O, nie, tego pragnienia nigdy nie odważyła się sformułować wyraźnie, nie wiedziała bowiem, do jakiego stopnia Gand jest w stanie czytać w jej myślach. Przychodził przecież, kiedy go wzywała. Czy on zawsze wszystko wie? W każ- dym razie musiał wiedzieć, że całe jej życie kręci się wyłącznie wokół niego. Zaczynało się niewinnie. Z początku nawet była na niego zła, uważała, że jest zarozumiały i przeszkadza jej w służeniu Tengelowi Złemu. Ale to bylo dawno temu. Po tym gdy przeszła na drugą stronę, pomagał jej zawsze, kiedy sprzeniewierzała się obietnicy, że będzie dobrą dziewczyną. I po każdym spotkaniu jej uczucie do niego rozpaczliwie się pogłębiało. Na szczęście teraz nie miała już czasu zastanawiać się dłużej nad swoją niemiłą sytuacją, ogłoszono bowiem koniec przerwy i na podium został wezwany dziwacznie ubrany mężczyzna. Jeden z najciężej dotkniętych, jeden z tych, którzy mieli największe problemy ze zmianą swego charakteru: Ulvhedin. To mój opiekun, pomyślał Gabriel z dumą. Nikt nie ma takiego potężnego opiekuna jak ja! Miał jednak na myśli jedynie jego fizyczną wielkość, bo do gigantów ducha Ulvhedin nigdy nie należał. Była przy nim teraz ukochana Elisa, kobieta, która zrobiła tak wiele, żeby go odmienić. To głównie dzięki niej stał się czławiekiem. - Mamy do ciebie sporo pytań, Ulvhedinie - powie- działa Tula. - No to zaczynajmy - rzekł głębokim basem. Ku swemu bezgranicznemu zdumieniu, a później przerażeniu, Gabriel jakby mimo woli wstał ze swojego krzesła. Jego głos w tej wielkiej sali brzmiał dziecinnie, cieniutki i przestraszony. - Może ja zacznę, Ulvhedin. Zawsze zastanawiałem się, jakim sposobem mogłeś wywotywać duchy i przepędzać je z ziemi, skoro się tego nie uczyłeś? To znaczy, skąd ci się to wzięło? To znaczy, chodzi mi o to, jak starłeś z powierzchni ziemi Ludzi z Bagnisk i w ogóle... Chciałem powiedzieć... Głos chłopca cichł w miarę, jak rosło przerażenie, że odważył się przemawiać w tej sali, w końcu całkiem uwiązł mu w gardle. Gabriel opadł na krzesło i zsunął się możliwie jak najniżej, żeby go nie było widać. Ulvhedin jednak odniósł się do niego niezwykle przyjaźnie. - Świetne pytanie, Gabriel! Szczerze powiedziawszy, to ja sam, gdy wymawiałam pierwsze tego rodzaju słowa, zastanawiałem się, skąd mi się one wzięły. Nigdy się tego nie uczyłem, to po prostu wrodzone. Ale później często rozmawiałem z Marem... Później to znaczy po śmierci, pomyślał Gabriel i prze- niknął go dreszcz. Ulvhedin mówił dalej: - Mar, który pochodzi przecież z Taran-gai, wy- tłumaczył mi, że język jest czymś prastarym. Nie rozumie- my magicznych formułek, bo zapomnieliśmy już naszego pierwotnego języka. Przecież nad staronorweskim też musiałbyś się dobrze zastanowić, żeby zrozumieć, prawda? Gabriel z przejęciem kiwał głową. Nie mógł za- chowywać się inaczej, teraz wszyscy patrzyli na niego. - Więc powinieneś wiedzieć, Gabraelu, że język tkwi gdzieś w głębi naszej duszy podobnie jak sztuki magiczne, przekazane nam przez naszych znających się na czarach przodków, którzy na długo przed narodzeniem Tengela Złego żyli na rozległych obszarach Syberii. Surowa natura zmuszała ludy pierwotne do posługiwania się magią i czarami, żeby w ogóle mogły przetrwać. Niektórzy z nas coś z tego dziedziczą. Nie walno nam jednak zapominać, że Hanna i jej podobni również znają się na czarach, tylko że ich magia służy wyłącznie złu. - Ulvhedin przerwał na moment, a potem rzekł w zamyśleniu: - Jest jednak inna sprawa, nad którą rozmyślałem przez te wszystkie lata, Chodzi mi o witraż mistrza Benedykta w Lipawej Alei... - Tak? On tam w dalszym ciągu jest, chociaż wieje przez szczeliny tak, jakby się tamtędy chciały przecisnąć wszystkie wiatry świata - wyjaśniła Benedikte jako osoba w wieku, w którym każdy przeciąg wywołuje bolesne dolegliwości reumatyczne. - Pozwólcie, żeby tam jeszcze przez jakiś czas został - poprosił Ulvhedin jakby nieobecny duchem. - Zdarzyło się kiedyś, że tłukłem się po całym domu w Lipowej Alei i przypadkiem wyjrzałem przez to okno. Rozumiecie sami, że wiele przez te wzorzyste, kolorowe szybki nie widać, ale odniosłem wrażenie, jakbym zajrzał do innego świata. Wszystko było wprawdzie rozmazane i niewyraź- ne, zresztą chyba za dużo wypiłem tego wieczora, ale... Nataniełu, uważam, że ty powinieneś spróbować! Nataniel skinął głową. - Oczywiście! Teraz rozległ się czysty, niezwykłe pogodny głos. To Vinga, szczupła i drobna niczym elf, ale silna jak korzeń jałowca, chciała coś powiedzieć ze swojego miejsca. Przestrzegała przed ponownym sprowadzeniem na ziemię szarego ludku. Bo gdyby szary ludek miał wybierać, to na pewno opowie się po stronie Tengela Złego. Vinga mówiła ze smutkiem w głosie: - Wszyscy tęsknimy do starego dworu w Grastens- holm, to znaczy my, którzy go znaliśmy! Ale mnie osobiśeie najbardziej żal pewnego, można powiedzieć, drobiazgu. Otóż kiedy urodził się Heikego i mój syn, Eskil, posadziliśmy na dziedzińcu drzewo. I to drzewo nie miało, niestety, czasu wyrosnąć naprawdę. Ledwie prze- żyło Eskila, a później, kiedy całe Grastensholm zostało zrównane z ziemią, zginęło. Uff, ależ ze mnie sentymental- na baba! - Bardzo dobrze cię rozumiemy - powiedziała Tula, która żyła przecież w tym samym czasie co Vinga. - Teraz jednak chciałabym posłuchać, co ma nam do powiedzenia Vendel Grip! Jego wyprawa nad Morze Karskie była dla naszego rodu prawdziwym zrządzeniem opatrzności. Największym osiągnięciem twojego życia, Vendelu, jest Shira! Gabriel zobaczył teraz jasnowłosego mężczyznę o czy- stych, jasnoniebieskich oczach, który roześmiał się głośno i radośnie. - Och, bardzo bym chciał, żeby dzisiejszej nocy mógł być z nami stary, mądry Irovar - westchnął Vendel. - Ale to, niestety, niemożliwe. Irovar pochodził z Nor, a nie z Taran-gai. Natomiast Sarmika, czyli Wilka, bardzo chętnie bym zobaczył. - Sarmik jest tutaj - odpowiedziano z ław, na których siedzieli Taran-gaiczycy. - Orin i Vassar także. I wszyscy bardzo się cieszymy ze spotkania ze starymi przyjaciółmi, Vendelem i Danielem. Obaj wymienieni machali radośnie na powitanie Sar- mikowi i jego synom. - No, a Tun-sij? - zapytał Vendel. - Może moja znająca się na czarach teściowa również przybyła na spotkanie? - Oczywiście! - odezwał się kobiecy głos z pogrążo- nych w mroku ław Taran-gaiczyków. Vendel śmiał się uszczęśliwiony. Wszyscy jednak zwrócili uwagę, że nie wspomniał ani słowem o swej pierwszej żonie, Sinsiew. Gabriel nie za wszystkim nadążał, ale bo też Tula przeskakiwała z pokolenia na pokolenie. Nieoczekiwanie na podium stanął potężny Heike. Radosne okrzyki i brawa zebranych wprost nie miały końca. Tula musiała długo uciszać salę, zanim mogła powiedzieć: - Oto jeden z największych w naszej rodzinie! Mamy mu nieskończenie wiele do zawdzięezenia! Heike rzekł z pełnym zakłopotania uśmiechem: - Zdołałem zwalczyć w sabie zło, ale to nie tylko moje zwycięstwo. Było ono możliwe wyłącznie dzięki temu, co Tengel Dobry uczynił kiedyś w młodości, dzięki jego zaklęciom. Poza tym to także zasługa alrauny, również dla mnie była ona niczym najlepszy przyjaciel, to przecież ona pokonała Solvego. Ale... szczerze mówiąc, ja od dawna sądzę, iż to sam Solve wskazał mi właściwą drogę. Nie chciał, bym był taki jak on. A zatem dzięki ci, Solve, gdziekolwiek się teraz znajdujesz! Pośrednio bardzo pomogłeś Ludziom Lodu. Wszyscy podzieiali poglądy Heikego. - Ale - roześmiał się olbrzym skrępowany - kto jak nie ja popełnił największe głupstwo w dziejach Ludzi Lodu? Kto sprowadził na ziemię szary ludek? Jeśli czegokolwiek ze swego życia żałuję, to właśnie tego. - Owszem, lecz twój syn, Eskil, nie okazał się wcale od ciebie gorszy - śmiała się Tula. - Poruszył przecież niebo i ziemię tą swoją idiotyczną młodzieńczą wyprawą do Eldafjordu. Wstań, Eskilu! Niech wszyscy zobaczą naszego drogiego szaleńca! Eskil wstał. - Rzeczywiście, wynalazłem wiele dziwnych spraw - powiedział z uśmiechem. - Ludzie Lodu z Syberii. Rogi jaka i flet Tengela Złego! - No właśnie - wtrącił Heike. - Ten flet o mało mnie nie zgubił. Przeżyłem naprawdę wiele przykrych rzeczy, ale tamta chwila, kiedy przywiązaliście mnie do brzozy, a ja pragnąłem tylko pochwycić flet, żeby na nim zagrać, była najstraszniejsza i najbardziej upokarzająca ze wszystkiego. - Ta chwila świadczy jedynie o tym, jak bardzo niebezpieczny jest Tengel Zły i jego zaczarowany flet - powiedziała Tula z najgłębszą powagą. - Ja również dobrze o tym wiem. I skoro flet mógł rzucić na koiana samego Heikego, to co mamy mówić my, pozostali? Gdybyśmy nie mieli Shiry, to... - Tak, Shira zasługuje na naszą wdzięczność z wielu powodów - oświadczył Heike, zwracając się do sali. - No tak, ale Eskil znalazł coś więcej w Eldafjordzie - przypomniała Tula. - Wywęszył przecież tego drania, pierwszego Jolina. A ta figura w dalszym ciągu stanowi zagadkę. - Zagadkę, którą dzisiejszej nocy mamy nadzieję rozwiązać - powiedział Eskil. - Czy jednak parobek, który zwabił mnie do EIdafjordu, nie był sługą Tengela Złego? Na te słowa podniosła się Dida. - Był. To jeden z wcześniejszych obciążonych dziedzi- ctwem, z czasem dojdziemy i do niego. Twarze zebranych pojaśniały, a przez salę przeszedł szum. Większość wolałaby z pewnością, by opowiadano szybciej. Viljar Lind powiedział coś, czego Gabriel nie był w stanie zrozumieć, i wtedy Najwyższa Rada wezwała jeszcze jednego bohatera długiej historii Ludzi Lodu. Był to człowiek wolny od przekleństwa Tengela, mimo to nie- zwykle ważny dla rodziny: Henning Lind z Ludzi Lodu. Powitano go oklaskami na stojąco, po czym musiał wyjaśnić wydarzenia tamtej nocy, kiedy przyszły na świat bliźnięta Sagi, następnie opowiedzieć o niełatwej walce z Ulvarem, który mimo wszelkiej okazywanej mu miłości pragnął jedynie zła. Henningowi pisane było bardzo długie życie. Podobnie jak jego córce, Benedikte. - Twoja siła, Benedikte, polega na tym, że widzisz każdy ukryrty drobiazg, każdą tajemnicę historii - powie- działa Tula. - Czy możemy zwracać się do ciebie, gdy tego rodzaju umiejętnośei okażą się potrzebne? - Zawsze zrobię, co w mojej mocy - odparła Benedik- te, rada z okazanego jej zaufania. Gabriel uważał, że Benedikte wygląda ślicznie w swojej najlepszej sukience. Wprost trudno uwierzyć, że ta osoba niebawem skończy dziewięćdziesiąt lat. - Andre, wstań! - zwróciła się Tula do syna Benedik- te. - Oto widzicie człowieka, który wytropił i wyjaśnił historię zaginionej linii rodu. Czy myślicie, że nie udało mu się odnaleźć wszystkich potomków Christera Gripa? Udało mu się, Arvie Grip! Dziś w nocy możesz ich wszystkich zobaczyć! - Naprawdę?! - wykrzyknął zdumiony Arv. - Cóż to za cudowna chwila! Syn Andre, Rikard, nie miał nic do powiedzenia, natomiast Tova, córka Rikarda, musiała zdać sprawę ze swojej podróży w czasie aż do epoki, w której przyszedł na świat Tengel Zły i w której żył jego ojciec, uciekinier z Japonii, ogólnie biorąc niezbyt sympatyczna postać. Towarzystwo było tym tak zainteresowane, że Tova musiała wejść na podium i zrelacjonować wszystko ze szczegółami. Wielkie podniecenie zapanowało wśród Taran-gaiczyków, wielokrotnie kiwali głowami na znak, że to wszystko musi być prawda, wykrzykiwali coś jeden przez drugiego, jakby Tova potwierdzała podejrzenia, które zawsze mieli. Wszyscy widzieli, że Tova jest z tego bardzo rada i dumna. I nikt też nie powiedział niczego niemiłego na jej temat, ani na temat wyglądu, ani wcześniejszych postępków, nie zawsze, jak wiadomo, godnych pochwały. Ale to chyba niemożliwe, powtarzał w duchu Gabriel oszołomiony. Ci Taran-gaiczycy nie mogą przecież rozu- mieć, co Tova mówi! Kiedy jednak oni zaczęli zadawać pytania, Gabriel nie miał najmniejszych problemów ze zrozumieniem, choć posługiwali się całkowicie mu obcym językiem. Wtedy pojął, że to naprawdę bardzo dziwna noc. Zresztą wiedział o tym od początku. W chwilę później miało go ogarnąć jeszcze większe zdumienie. Ingela i jej syn Ola Olovsson nie mieli nic do powiedzenia, wiedli przecież zupełnie szare życie gdzieś w Szwecji, natomiast córka Olego, śliczna i łagodna nauczycielka, zaskoczyła wszystkich! - Anno Mario! - zawołała Tula z głębokim westchnie- niem. - Historia twojego odgałęzienia rodu pełna jest białych plam. Saga zniknęła bez wieści, jej synowie, Ulvar i Marco, również. Zniknęła też córka Ulvara, Vanja, podobnie jak syn Marca, Imre. Z dziesięciorga twojego potomstwa jest jedynie czworo: Linde-Lou, Christa, Nataniel i Gand. - Nieprawda! - przerwał jej łagodny kobiecy głos i z góry zaczęła schodzić ku podium niewiarygodnie piękna kobieta. - Anno Mario, matko mojej babki, przynoszę ci pozdrowienia od babci Sagi. Ona jest cudownie szczęśliwa i chce, byś o tym wiedziała. Jest przecież twoją córką. Młoda kobieta miała na sobie klasyczną czarną suknię, długą do kostek. Nataniel wykrzyknął radośnie: - O mój Boże, to Vanja! Ta, która odeszła z Tamlinem z rodu Demonów Nocy! Przybyła do nas dzisiejszej nocy z Czarnych Sal Lucyfera! Gabriel go nie słuchał. Omal sobie nie skręcił karku, bowiem wszyscy siedzący w pierwszym rzędzie wstali i ruszyti w kierunku trybuny, zasłaniając mu widok. Z napięcia zaczął dzwonić zębami, zaciskał pięści, a jego oczy zrobiły się wieikie jak spodki. Nagle wszyscy się zatrzymali. Chłopiec doznał szoku, gdy uświadomił sobie, co się dzieje. Dwie bardzo wysokie postaci wyłoniły się z mroku i szły ku podium razem z Vanją, a potem, gdy całowała wzruszoną do łez Annę Marię, stały przy niej. Vanja miała na głowie piękną czarną koronę, w której skrzyly się wielkie antracyty i czarne diamenty. Ona, Anna Maria i Tula znajdowały się jakby w cieniu wysokich, wyprostowanych jak struny czarnych aniołów, natomiast trzeci anioł pochylał się w głębokim ukłonie przed Vanją i podawał jej inną koronę, mniejszą i nie tak piękną jak jej własna. Na sali zapanowało poruszenie, wszyscy wstawali z miejsc. Tula zupełnie straciła mowę, więc Vanja musiała zabrać głos. - Długo siedziałam tam na górze i patrzyłam na Christę, moją małą córeczkę, z którą musiałam się rozstać tak wcześnie. Dziękuję Henningowi i Benedikte, Malin i wszystkim Voldenom, że zapewniliście jej szczęśliwe życie, kiedy Frank, jej tak zwany ojciec, zawiódł ją tak okropnie. Zanim jednak zaczniemy mówić o Chriście, chciałabym wezwać mego brata. Nigdyśmy się nie spot- kali, Linde-Lou, ale chyba uda nam się to jakoś naprawić! Młody Linde-Lou o blond włosach podszedł do niej onieśmielony i chciał uścisnąć jej rękę, ona jednak objęła go serdecznie i długo przytulała bez słowa. - Lmde-Lou - rzekła w końcu wzruszona. - Tobie przypadło najbardziej nieszczęśliwe życie na ziemi. Ale teraz zostaniesz wynagrodzony za twoje wierne, gorące serce. Uklęknij, Linde-Lou, od tej chwili będziesz należał do hufca czarnych aniołów, będziesz kimś więcej niż każdy z nich, jesteś bowiem wnukiem ich wodza. Linde-Lou ukląkł i Vanja włożyła mu koronę na głowę, Linde-Lou został księciem Czarnych Sal. Kiedy wstał i Anna Maria objęła serdecznie wnuka swojej jedynej córki, wszyscy zobaczyli, że chłopiec płacze. Wielu z zebranych również miało w oczach łzy. Później dostał wspaniały czarny strój, w którym było mu bardzo do twarzy, i czarne anioły zabrały go ze sobą na przeznaczone dla nich miejsce. - Vanja, musisz nam teraz opowiedzieć, gdzie się podziewałaś przez cały ten czas - rzekła Tula. - I jak ci tam było? Vanja się uśmiechała. - O Czarnych Salach opowiadać nie mogę. Moje życie tam różni się pod każdym względem od życia na ziemi. Tak jak wszyscy na tej sali, którzy zakończyli już ziemską wędrówkę i musieli przejść do innej sfery, również ja znalazłam się w zupełnie innym świecie. Christa, moja córeczko, chodź tu do mnie. Christa podbiegła czym prędzej, a wszyscy ze zdumie- niem patrzyli na matkę, wyraźnie młodszą od córki. Ale to drobiazg wobec wszystkich zaskakujących zjawisk i prze- żyć, jakie stały się ich udziałem tej nocy. Po wzruszającym powitaniu Vanja poprosiła również Christę, by uklękła. Wtedy jeden z czarnych aniołów podał matce podobną koronę jak dla Linde-Lou, również czarną, mniejszą, ale wysadzaną tak samo mieniącymi się drogimi kamieniami. Gabriel uważał, że muszą to być co najmniej czarne diamenty! - Jesteś wnuczką naszego władcy. Dla mnie to wielka radość, córeczko, wprowadzić cię do naszego grona - powiedziała Vanja. - Ale tymczasem usiądziesz pewnie jeszcze wśród żywych, prawda? - Tak - szepnęła Christa, która prawie nie była w stanie wykrztusić słowa. - No a teraz - oświadczyła Vanja - teraz poproszę na podium Szczególnie Wybranego! Wytęsknionego przez Ludzi Lodu. Siódmego syna człowieka, który sam był siódmym synem. Potomka czarnych aniołów, w którego żyłach płynie krew Demonów Nocy i Demonów Burzy, Nataniela Garda z Ludzi Lodu. Nataniel wstał witany ogłuszającymi oklaskami. Vanja mówiła dalej z tym swoim lekko ironicznym uśmiechem: - I muszę dodać najważniejszą rekomendację: mojego wnuka! Witaj mi, najdroższy Natanielu! Wszyscy się roześmiali. Zaraz jednak zapadła cisza. Nagle wszyscy stwierdzili, że schody po obu stronach podium zostały zajęte przez wielkie, podobne do wilków bestie. Były tak ogromne, że należało je chyba zaliczyć do wyjątkowo rosłych wilków. Gabriel słyszał dobywające się z ich gardzieli głuche warczenie, a w otwartych paszczach raz po raz błyskały białe kły. Widział zielone, płonące ślepia i przysunął się bliżej Ellen. - Kochany Natanielu - powiedziała Vanja. - Cała wasza piątka przejdzie wkrótce ceremonię wtajemniczenia, a ja występuję tutaj jako reprezentantka władcy naszego rodu... Władca to z pewnością Lucyfer, myślał Gabriel i zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Dlaczego oni nigdy nie wymawiają jego imienia? Może jest zbyt wielkie, by się nim posługiwać w takich okolicznościach? Vanja mówiła dalej: - Ugnij kolana, Natanielu z Ludzi Lodu, i przyjmij koronę czarnych aniołów, która należy się jedynie potom- kom naszego pana. Gabriel ucieszył się szczerze, gdy stwierdził, że Nata- niel otrzymał piękniejszą koronę niż Linde-Lou. Czarne kamienie jarzyły się jak gwiazdy, korona była niewysoka, ale za to pięknie cyzelowana. Na koniec Vanja wyjaśniła: - Kiedy opuścicie już Górę Demonów, te korony staną się niewidzialne. Będziecie jednak nosić je zawsze, nawet jeśli sami nie będziecie sobie z tego zdawać sprawy. Gdybyście się jednak znaleźli w niebezpieczeństwie, z którego może was wybawić korona, to ona znowu stanie się widzialna i wróg ustąpi. Poza tym nikt jej nie zobaczy ani się nie domyśli jej istnienia. Wszyscy z wyjątkiem Tuli i Vanji opuścili podium. Vanja dała znak Tuli, by wezwała następnych krewnych. - Już wracam do moich obowiązków - uśmiechnęła się Tula, cokolwiek oszołomiona obecnością czarnych aniołów. Nie przewidziała tego, ale, rzecz jasna, ona również była głęboko poruszona ich pojawieniem się. - No tak - zaczęła niepewnie. - No tak, teraz powinniśmy przejść do najbardziej zagadkowej linii naszego rodu... - Wiem - potwierdziła Vanja. - Czy chcesz, żebym pokierowała tą częścią spotkania? - Tak. Serdecznie ci dziękuję - szepnęła Tula z wes- tchnieniem ulgi. Vanja zwróciła się do sali. - Wiem, że wszyscy zastanawialiście się nad niepojętą zagadką: Co się stało z Markiem i z Imrem? - Zastanawialiśmy, się nieustannie! - zawołała Tula, a cały ród Ludzi Lodu potwierdził jej słowa. - Marco był, jak wiecie drugim dzieckiem mojej babki, Sagi. Kiedy skońcżył dwadzieścia dwa lata, musiał was opuścić. Później zastąpił go młody Imre, a w ostat- nich czasach wspierał was Gand. Myślę, że najlepiej zrobię, jeśli poproszę Ganda, by przyszedł i opowiedział całą historię. Nareszcie przyjdzie, pomyślała Tova z bijącym sercem. I zaraz na scenie pojawił się on, piękniejszy niż kiedykolwiek, a Tova poczuła taką tęsknotę i ból, że mogłaby umrzeć. Nagle i ona, i Gabriel oraz wszyscy zebrani w sali znowu uświadomili sobie, że w tylnych rzędach zrobił się ruch, że rozpoczęła się wędrówka do przodu aż pod samą trybunę. Dwa długie rzędy niezwykle wysokich postaci, urodziwych mężczyzn o czarnych włosach, w czarnych garniturach o staroświeckim kroju i z czarnymi skrzyd- łami, które zdawały się sięgać od podłogi do samego sufitu. To tylko iluzja, pomyślał Gabriel. Jak wiele jest tych czarnych aniołów! I jakie są piękne! Wprost trudno na nie patrzeć. Ale czyż Gand nie jest z nich najpiękniejszy? Naprawdę trzeba być ślepym, żeby tego nie widzieć! Wszystkie anioły zgromadziły się wokół Ganda. Na schodach siedziały wilki, wokół Ganda stały anioły. I wtedy on się odezwał. Gabriel wszędzie by poznał ten łagodny, miły głos. - Drodzy kuzyni i przyjaciele! Wiem, że musieliście żyć w niewiedzy, ale to dla waszego dobra. Dwóch ludzi z naszego rodu rozwiązało moją zagadkę. Andre Brink doszedł do tego sam, bez niczyjej pomocy. Drugim jest mój najdroższy przyjaciel, Henning Lind z Ludzi Lodu. Proszę was obu, byście tu do mnie podeszli. Nie bójcie się wilków, one was nie ruszą. Henning wyglądał na niebywale uradowanego, gdy zbliżał się do Ganda, żeby go uściskać, a potem długo stali obaj, serdecznie objęci. Andre sprawiał wrażenie dum- nego. On jeden jedyny odgadł prawdę! - Andre - rzekł Gand z uśmiechem. - Teraz masz okazję powiedzieć, jak to było. - Ja? Mój Boże! Milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał, co powie- dzieć, po czym zawołał: - Drodzy przyjaciele! Nigdy nie istniał żaden Imre. Ani Gand! Co takiego? dziwił się Gabriel, ale nie miał czasu na nic więcej, bo w tej chwili cała grota została rozświetlona płomienną błyskawicą. Rozległ się huk gromu i dudniący grzmot tak głośny, że Gabriel musiat zasłonić uszy rękami... Po chwili spojrzał w górę. Powróciła cisza, ale Ganda już nie było. Zastał prze- mieniony w Imrego. Znowu odezwały się grzrnoty jak podczas gwałtownej burzy i po chwiti przemieniony został również Imre. Na podium stał książę Czarnych Sal. Jedyny syn Lucyfera, w czarnych wysokich butach, czarnej pelerynie, z połyskliwie czarną książęcą koroną na głowie. Marco. Marco z Ludzi Lodu. Marco z rodu czarnych aniołów, ich książe, syn ich władcy. Wszystkie anioły padły pczed nim na kolana. Bowiem czarne anioły nadal żyją w epoce, kiedy takie zachowanie było czymś nieodzownym. Gabriel i Tova czuli, że łzy spływają im po policzkach. ROZDZIAŁ VI Nie, nie, nie, myślała Tova w skrajnej rozpaczy. Tego już za wiele! Nie zniosę więcej! Stuletni mężczyzna, który wygląda, jakby dopiera co skończył dwadzieścia dwa. To przeeież całkiem po prostu oznacza, że jest on nieśmiertelny. A przy nim ja, dziewczyna, która nie ma najmniejszej szansy u żadnego ze śmiertelników! W tym momencie Tova czuła się naprawdę podle. Nikt jednak nie dostrzegł jej udręki, wszyscy byli całkowicie pochłonięci Markiem, stojącyrn na podium. Nie miał skrzydeł. Poza tym jednak promieniał tą samą nieziemską pięknością co inni czarni aniołowie, a po prawdzie to był jeszcze piękniejszy. Niezupełnie podobny do Ganda, ale wtaściwie rysy miał jakby te same. - Rozumiem, że się dziwicie - powiedział z uśmie- chem. - Ale pczecież nie mogłem przez tyle lat być ciągle tym samym Markiem, wpadłem więc na pomysł, by odgrywać rolę jego syna, a potem wnuka. Choć, oczywi- ście, nie mam żadnego syna, a tym bardziej wnuka. Ciekawe, dlaczego to takie oczywiste, zastanowiała się Tova. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że akurat tę informa- cję przyjęła z ulgą. Ty głupa kurzy móżdżku! Ty podstępne zajęcze serce! wymyślała sama sobie. Marco mówił dalej swoim melodyjnym głosem: - Zastanawialiście się pewnie, gdzie się podziewa- łem. To zrozumiałe. Moje pochodzenie jednak sprawia, że mogę poruszać się dość swobodnie w czasie i prze- strzeni. Nie jestem wprawdzie tak szybki jak moi ukochani przyjaciele, duchy Ludzi Lodu, ponieważ mam w sobie wiele ze zwykłego śmiertelnika, nie mam też skrzydeł, co bardzo ogranicza moje możliwości. Przez pierwsze lata, kiedy zniknąłem wam z oczu, byłem u moich rodziców. W Czarnych Salach. Po- święciłem ten okres na kształcenie. - Uśmiechnął się. - Mogę was zapewnić, że okropnie się denerwowałem, kiedy miałem wypełniać moje pierwsze zadania! Pamię- tasz, Benedikte, jak stałem w Fergeoset na ukwieconej łące? Albo ty, Andre, pamiętasz, jak zabrałem cię ze szkoły? Byłern śmiertelnie przerażony, że nie mam dość sił, by pokonać przewoźnika albo wyrwać posążek bożka spad złej władzy Nerthus-Tyra. Jednak ku mojemu wielkiemu zdumieniu udało mi się tego doko- nać i później już wszystko paszło dobrze. To dla mnie wielka radaść, że mogłem pomóc kuzynom z Ludzi Lodu, i zrobię wśzystko co będę mógł również w osta- tecznej walce. - Będzie nam to potrzebne - rzekła Tula zatroskana. - Czy jednak ty nie potrafiłbyś skuteczniej zaatakować Tengela Złego niż my wszyscy wraz z Natanielem? Marco uśmiechnął się tajemniczo. - Nie. Zaatakować może tylko Nataniel. Ale my będziemy mu pomagać, prawda? - Możesz być pewien - rzekła Tula. - Czy mógłbyś nam jednak wytłumaczyć, dlaczego to dla ciebie takie ważne, by ukrywać się przed Tengelem Złym? Marco zastanawiał się przez chwilę. Mały Gabriel wpatrywał się weń jak w słońce. - Tengel Zły mógłby mnie złamać - rzekł w końcu Marco. - Jest na to wystarczająco silny. Mój ojciec zaś sobie tego nie życzy. Zresztą to tylko pół prawdy, ale nie powinniśmy jeszcze ujawniać jej do końca. Niektórzy z was mogą się znaleźć w trudnjf sytuacji i może będą zmuszeni opowiedzieć o mnie Tengelowi Zlemu. Lepiej więc, żeby nie wiedzieli za dużo. On zresztą już się domyśla, kim jestem. Natknął się na mnie w okolicach Dan-no-ura. Wciąż jeszcze wie niewiele, lecz jego ducho- wa siła natrafiła na mój ślad. I na ślad Nataniela także. Tova pochyliła głowę półżywa ze wstydu. To przecież ona... - Niech ci nie będzie przykro, Tova - doszedł do niej z góry łagodny głos Marca. - Dokonałaś tam bardzo ważnego czynu. Sama się jeszcze nie domyślasz, jakie to było ważne. Mari wtrąciła ni stąd, ni zowąd: - Czarne anioły? A co z białymi? A Bóg gdzie? - Obawiam się, że nasz Pan zasnął na soborze w Nicei w roku trzysta dwudziestym piątym, bo wtedy władzę przejęli kapłani, którzy naturalnie uznali, że to oni wiedzą najlepiej, jak sprawy na świecie powinny się układać - odparł Marco z przepraszającym uśmiechem. Na koniec wszyscy przekazali pozdrowienia dla matki Marca, Sagi, ktdra zajmowała wyjątkową pozycję w Kró- lestwie Ciemności. - Henning - rzekł Marco kładąc rękę na ramieniu swego przyjaciela. - Te dwa czarne anioły, które teraz widzisz tu, po prawej stronie, widywałeś już przedtem, prawda? Henning przyjrzał się nieziemskim istotom. - Owszem, widziałem - potwierdził uradowany. - Tamtej nocy, kiedy przyszliście na świat, ty i Ulvar. - Masz rację. Ach, Ulvar. Mój nieszczęsny brat. On nie mógł być, niestety, brany pod uwagę. Dziedzictwo zła obciążało go zbyt silnie. Ale jest wśród nas Linde-Lou, jego spn. A także jego córka Vanja, która w domu moich rodziców jest bardzo kochana. - Marco zwrócił się ponownie do całej sali: - Te oto czarne anioły, które tutaj widzicie, zostały wybrane, by wziąć udział w walce. Natamiast zwierzęta na schodach to też anioły, tylko że one, w razie potrzeby, potrafią przemieniać się w wilki. One również będą pomagać, a zapewniam was, że to pomocnicy nie do pogardzenia. - Wiemy o tym - rzekł Tengel Dobry. - O lepszych sojusznikach nie moglibyśmy nawet marzyć. Marco dał znak aniołom, że mogą wracać na swoje miejsca, i podium opustoszało. On sam zszedł na dół i usiadł obok Nataniela. Wszystkie miejsca na sali były teraz zajgte. Gabriel mógł znowu oddychać. Na podium wróciła Tula i zawołała: - Orjan Grip! Czy zechciałbgś tu przyjść i opowiedzieć o swojej wyprawie nad Morze Karskie? Jeździłeś tam przecież w odwiedziny do swojej przyrodniej siostry, Shiry. I Orjan opowiedział o wszystkim, czego jeszcze nie wiedzieli. O grobach w wymarłym Taran-gai i o tym, że uporządkawał je najlepiej jak umiał. Z ław, gdzie siedzieli Taran-gaiczycy, rozległy się szepty, było w nich zaskocze- nie, ale i zadowolenie i Orjan zrozumiał, że zasłużył sobie u nich na pochwały. Gdy tylko nadarzy się jakaś wolna chwila, muszę z nimi porozmawiać, postanowił. Głos Tuli zabrzmiał uroczyście, gdy mówiła: - Najwyższa Rada wzywa Shirę z Nor! Kiedy drobna szczupła kobieca figurka znalazła się na podium, wszyscy wstali. Marco zaś, jedyny syn Lucyfera, podszedł i pokłonił jej się z glębokim szacunkiem. Widać było, że ci dwoje są ze sobą serdecznie zaprzyjaźnieni. Marco, w długim czarnym płaszczu, z książęcą koroną na głowie, wyglądał niebywale przystojnie. Ujął twarz Shiry w swoje piękne, szczupłe dłonie i coś do niej szeptał. Gabriel miał wrażenie, że brzmi to jak błogosławieństwo albo coś w tym rodzaju. Potem Marco opuścił scenę, zrobił miejsce dla Shiry. Jej dziewczęcy głos brzmiał niezwykle melodyjnie, gdy powiedziała, zwracając się do zebranych: - Jestem bardzo rada, że zarówno ze strony matki, jak i ze strony ojca należę do Ludzi Lodu, i jestem dumna, że to właśnie mnie powierzono takie zadanie. Nie wypełniłam go jeszcze do końca, cieszę się jednak, że będę mogła współ- pracować z Natanielem i wszystkimi członkami Ludzi Lo- du, którzy zostali dotknięci dziedzictwem zła, a mimo to zachowali gorące serca. Jak wiecie, mamy wielu pomocni- ków. - Wszyscy słuchali w napięciu. Shira mówiła dalej, choć teraz jej słowa wypowiadane były jakby z większą ostrożnością: - Nie wolno nam jednak zapominać, że Shama i cztery duchy żywiołów z Taran-gai czuwają. Tengel Zły zawarł z Shamą swój pierwszy pakt. Tan-ghil był kiedyś w młodych latach nieostrożny i o mało nie przypłacił tego życiem. I wtedy spotkał Shamę, dokładnie tak jak ja w dzieciństwie, kiedy o mało nie umarłam. Tan-ghil, który został stworzony z ujemnym znakiem, z samego zła, przekupił wówczas Shamę i ten wskazał mu drogę do grot, a sam dostał za to czame kwiaty do swego ogrodu. - Tylko że Tan-ghil przerósł Shamę o głowę, prawda? - zapytała So1. - Tak jest, tym razem uczeń przerósł mistrza! Tan-ghil był przecież u Źródeł Zła! Większej władzy nikt nie może zdobyć. Teraz nie wiemy nawet, czy Shama w ogóle jeszcze istnieje. Na ziemi nie ma już ani jednego Taran-gaiczyka, nikogo, kto by w niego wierzył. Jeśli jednak istnieje, jest naszym potencjalnym wrogiem, w każdym razie moim, bowiem pochodzę z ludu, z którego wywodzili się jego wyznawcy. Sharna twierdził, że jest w stanie przyjąć ofiarę od dotkniętych Ludzi Lodu w każdym miejscu na świecie, ale to z pewnością tylko pobożne życzenie. - Ale co się dzieie z dotkniętymi, którzy pozostali w służbie zła, po ich śmierci? Naprawdę trafiają do ogrodów Shamy? - zapytała Dida. - Nie wiemy nic na temat, gdzie oni się znajdują. Wstał Eskil. - Myślę, że coś jednak wiemy. Ja osobiście mam w tej sprawie pewne podejrzenia. Ale gdzie i w jakiej postaci... albo czy są niebezpieczni, tego nie wie nikt! - Ach! - westchnęła Shira. - Bardzo bym chciała, żeby ci dwaj wielcy ludzie, których spotkałam przy Źródle, Teczin Chan i AginaharijaR, byli teraz z nami! Oni okazali się tacy mili i tyle mieli w sobie dobroci! Ale, niestety, oni nie są z Ludzi Lodu. - Mamy ciebie, Shiro - powiedział Tengel Dobry. - A to zastąpi nam wiele. Arv Grip przeżył wielkie wzruszenie, kiedy przed- stawiono mu zaginionego w dzieciństwie syna Christera, lub Havgrima, bo takie imię chłopiec przez wiele lat nosił. Przy ich powitaniu na sali widać było wiele białych chusteczek podnoszonych do oczu. Później Gunilla przy- witała się z bratem. - No to teraz - rzekła Tula - teraz chciałabym poprosić na podium wszystkich potomków Christera Gripa, całą najpóźniej odkrytą i najmniej znaną gałąź naszego rodu! Bardzo proszę, żeby przyszła tu Dorotea Havgrimsdotter, jej córki, Emma i Petra, a także wszycy inni następcy Christera. Wszyscy, których odnalazł nasz wybitny badacz, Andre! Na podium zrobiło się tłoczno, a nowo przyhyli zostali powitani oklaskami sali. Arv Grip zapewnił, że Christer naprawdę jest jego synem. Sprawę rozstrzygało znamię na prawej nodze. Najpierw udzielono głosu Christerowi. - Jak wszyscy wiedzą, długo nosiłem imię Havgrim - powiedział. - Ten człowiek, o którym myślałem, że jest moim ojcem, traktował mnie dobrze. Wtedy, kiedy znalazł mnie przy drodze, był bogaty. Z czasem jednak jego bogactwo stopniało, ponieważ fanatycznie poszuki- wał potomków Vreta Joara Jonssona. Myślał wyłącznie o zemście. A plany odwetu mogą być kosztowne. Sam osiągnął niewiele, ale mnie przekazał w spadku pragnienie zemsty i to ja w końcu odnałazłem Diderika Swerda, człowieka z gruntu złego. Jednocześnie poznałem też moją Kajsę i żyliśmy szczęśliwie przez wiele lat, dopóki Kajsa nie została dotknięta przekleństwem naszego rodu, w wyniku czego urodziła obciążone monstrum zamiast dziecka. Musiała przypłacić to życiem, a ja dopiero dzisiejszej nocy otrzymałem wyjaśnienie, dlaczego tak się stało. Przecież ja pochodzę z Ludzi Lodu. Oczywiście, od czasu do czasu miewałem jakieś niezwykłe wizje, jak na przykład tragiczny koniec osady Vargaby i śmierć księdza Natana, ale pojęcia nie miałem, z jakiej przyczyny. Trudno mi wyrazić, jak się cieszę, że mogę tu być z wami i poznać moją prawdziwą rodzinę na tym nieprawdopodobnym spotkaniu! Mój ojcze i nie znana dotychczas siostro, czy wy wiecie...To wszystko wyciska mi łzy z oczu! Dorotea Havgrimsdotter była delikatną, łagodną blon- dynką jak jej matka, Kajsa. Opowiedziała teraz zebranym, że została wydana za mąż za Norwega, Erika Nordlade. To był bardzo dobry człowiek. Ona sama odziedziczyła po ojcu kawałeczek jakiegoś dziwnego korzenia, który on nosił przy sobie od dzieciństwa. Kazała zrobić piękny medałion, w którym złożyła ten korzonek oraz lok włosów swojej cótki Petry, a wszystko to razem stanowiło prezent dla dziewczynki z okazji chrztu w 1829 roku. Petra starsza, dość pospolita, ale miła kobieta opowie- działa o swoim małźeństwie ze Svenem Bromsem, ryma- rzem z Trondheim. Miała z nim córkę - jedynaczkę, Gerd o blond włosach, osobę trzeźwą i inteligentną. Andre Brink bardzo chciał z nią porozmawiać. - Ty dużo pisałaś, Gerd, prawda? - O, tak, to była moja najznakomitsza rozrywka. - W dzisiejszych czasach zostałabyś z pewnością pisar- ką - Powiedział Andre z uznaniem. - Ale w twojej epoce nie było to takie proste. - Dzięki ci za te piękne słowa. Nie, nie było łatwo, zwłaszcza że moje małżeństwo też nie należało do najbar- dziej udanych. Mogłam pisać jedynie w najgłębszej tajemnicy. - Ałe to dzięki tobie udało nam się natrafić na ślad zaginionego syna naszego Arva, dzięki tobie odnaleźliśmy Ellen i Knuta, a także Mali, ku wielkiej radości całej rodziny. Wiesz, że wśród Ludzi Lodu wielu lubi pisać. Jesteś jedną z nich. Ale powiedz mi, czy kiedy pisałaś o dziewicach z Vargaby, to opierałaś się przeważnie na swojej wyobraźni? Gerd zamyśliła się, a w jej oczach pojawił się blask. To chyba ona była najwybitniejszą osobowością w rodzinie Christera Gripa. Uśmiechnęła się. - Myślę, że nie musiałam tego tworzyć w wyobraźni, miałam bardzo wiele informacji o Vargaby, o życiu w osadzie, trzeba było tylko nadać temu formę, wprowa- dzić dialogi i tak dalej... - Zrobiłaś to z wielkim talentem - pochwalił Andre. Tym razem zgromadzonych spotkała niespodzianka. Petra młodsza pojawiła się na podium w towarzystwie chłopca, mniej więcej szesnastoletniego, bardzo do niej podobnego. - To moje dzieci - powiedziała Gerd. - Moje ukochane dzieci, mój Boże, że też los obszedł się z nimi tak surowo! Wszyscy zapomnieli, że Petra miała brata! Chłopiec umarł bardzo młodo. Na "dusznicę", jak nazywano tę dziwną chorobę. Miał na imię Peter, powitano go bardzo serdecznie i został wpisany do wszelkich protokołów, aż promieniał z radości i wdzięczności, że został zaakcep- towany przez swój dotychczas nie znany ród. Teraz spojrzenia skierowały się na Petrę znaną jako "kobieta na brzegu". Wyglądała tak młodo, tak strasznie młodo, i tak bezradnie! Ale zawołała spontanicznie: - Bardzo bym chciała spotkać tę, która starała się mi pomóc wtedy na brzegu! Gdzieś mi tu mignęła w tłumie, bardzo piękna i tak ładnie ubrana. Ma na imię Vanja. Natychmiast w rzędach zajętych przez czarne anioły zrobiło się poruszenie, po czym na podium wbiegła Vanja i uściskała serdecznie odnałezioną kuzynkę. Szeptały potem coś do siebie o tragicznych wydarzeniach nad brzegiem fiordu Trondheim. Petra wciąż ściskała rękę Vanji. Po chwili podeszła do nich Mali, dzielnie wstrzymując łzy. Nie chciała pokazać, jak bardzo ją to spotkanie wzrusza. - Przez wiele lat byłam wobec ciebie niesprawiedliwa, kochana Petro. Czułam się zdradzona przez ciebie, ode- pchnięta, porzucona i nie kochana. - Ale to nieprawda - jęknęła Petra. - Teraz wiem, że nieprawda. Andre opowiedział mi, że siłą wydarli mnie z twoich objęć, żeby mnie oddać do ochronki. Domyślam się też, jaka musiałaś być samotna, spragniona przyjaźni i wsparcia kogoś bliskiego. Wiem, jak łatwo w takiej sytuacji uwierzyć mężczyźnie, który zapewnia, że cię chce. - Tak. Byłam łatwą zdobyczą - westchnęła Petra. O Emmie, drugiej wnuczce Havgrima, wiedzieli jesz- cze mniej. Dla Andre jej egzystencja była całkowitym zaskoczeniem. Emma wyszła za mąż za człowieka nazwis- kiem Erling Skagsrud, którernu urodziła syna Knuta. To był ten Knut, opowiadała teraz zebranym, który około roku 1870 przepadł gdzieś na południe od Trondheim. Był to bardzo pracowity rzernieślnik o silnych rękach. Wiado- mo, że po jakimś czasie osiedlił się w okolicy Nittedal, opowiadała Emma. Ożenił się i również miał syna, ale ów Erling nie był udanym dzieckiem, niestety. W tym momencie Vetle wstał, żeby wyjaśnić sprawę. Erling Skogsrud niczemu nie był winien. W późniejszych latach zyskał sobie miano Pancernika. Słysząc to, Knut kiwał głową zmartwiony. Rozumiał bardzo dobrze, dla- czego taki właśnie przydomek nadano Erlingowi. Vetle nie chciał ujawniać, że Pancernik nadal żyje. - Uważam - mówił do Knvta - że powinieneś przestać myśleć o swym synu i cieszyć się, że masz wnuka, który nosi twoje imię i dał ci wspaniałą prawnuczkę Ellen. A jej to już naprawdę nie możesz się wstydzić. Knut starszy uśmiechał się z wdzięcznością i kiwał głową. Wszyscy pozostali robili to samo. Tula zwróciła się do sali: - Skoro skończyliśmy z prezentacją potornków Christe- ra, to myślę, że możemy trochę rozruszać kości. Pochodźcie sobie, rozejrzyjcie się po moim domu, porozmawiajcie. Wszystkie oświetlone sale są do waszej dyspozycji. Chciała- bym tylko przestrzec najmłodszych, żeby się nie zapuszczali w ciemne korytarze, bo by się to mogło źle skończyć. - Chwileczkę, Tula! - zawołał Tengel Dobry. - Ale jeszcze chyba ty powinnaś nam opowiedzieć o sobie. Bardzo jesteśmy ciekawi. - Naprawdę? - spytała Tula robiąc niewinną minkę, ale oczy lśniły jej łobuzersko. - No cóż, ja mogę tylko powiedzieć, że wybrani stoją znacznie wyżej niż dotknięci. A ja byłam w najwyższym stopniu dotknięta. To dla informacji. No, a moje zdolności? Cóż, właściwie nie bardzo wiadomo, na czym polegają. Tyle że potrafię widzieć przez ściany... Jestem bardzo wrażliwa na na- stroje, wiem, co inni czują. Ale to przecież potrafi bardzo wielu z was. Wiecie zresztą, że nigdy nie byłam specjalnie oryginalna! Była to już taka przesada, że wszyscy wybuchnęli śmiechem. Tula podniosła głos, tylko odrobinę, ale rezultat był imponujący. - Ludzie Lodu! Zanim przejdziemy do dalszej części obrad, chcę wam przekazać przesłanie od Najwyższej Rady. Stoicie oto w obliczu znacznie trudniejszego zadania, niż przypuszczaliście. Do tej pory udawało nam się zachowywać nasze sprawy i nasze tajemnice tylko dla siebie, nikt postronny nie wie, jakim śmiertelnym za- grożeniem dla całego świata jest Tengel Zły. Nadal też świat nie powinien nic na ten temat wiedzieć i w tym właśnie zawiera się nasz największy problem. Kiedy walka się rozpocznie, musimy wszyscy znaleźć się w normalnym świecie, rozproszyć się jak najszerzej, bowiem gdy tylko Tengel Zły będzie miał taką możliwość, uderzy wszędzie, nawet tam, gdzie się go najmniej spodziewamy. Ale mimo wszystko musimy naszą walkę zachować w jak najgłębszej tajemnicy, ludzkość nie może się o niczym dowiedzieć. Po długim milczeniu odezwał się Nataniel: - Tula ma rację. Cokolwiek by się stało, za wszelką cenę musimy uniknąć paniki. Choć, dalibóg, nie wiem, jak uda nam się tego dokonać. Tula wciąż była bardzo poważna. - Wydaje mi się, że wszyscy, którzy nigdy nie widzieli Tengela Złego, powinni dowiedzieć się, jak on wygląda. Postaram się więc opisać go wam możliwie dokładnie. Wszyscy chcieli usłyszeć jej opowiadanie. Tula skrzywiła się boleśnie. - Ktoś, kto choćby raz widział jego obrzydliwą, potworną postać, nigdy nie zapomni tego widoku. Ta wizja odciska się w pamięci na zawsze, żeby człowiek nie wiem jak chciał się jej pozbyć. Jakaś nieduża pokraczna figura, ani człowiek, ani zwierzę, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Najgorsza jest ta aura zła, która otacza go niczym kłąb szarego śmierdzącego pyłu. Uszy przypominają oklapłe liście, przylepione do płaskiej, paskudnej czaszki. Obrzydli- we, zmrużone ślepka mają brudnożółty kolor i wyziera z nich jego trudne do opisania zło. No i w dodatku ten nos, o którym pewnie wszyscy słyszeli. Długi, rozpłaszczony, przypominający potężny dziób, zakrzywiający się niczym u drapieżnego ptaszyska nad rozdziawioną, dyszącą gębą, w której porusza się gruby, szary jęzor. Łapy, a raczej szpony bestii sterczą spod szaroburej peleryny, i właściwie to wszystko, co można zobaczyć. Na sali zaległa cisza. Cisza mrożąca krew w żyłach. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się Tengel Dobry: - Tula, musisz nam jednak coś wyjaśnić. Kim są twoi czterej opiekunowie? I dlaczego się tobą opiekują, a także dlaczego znaleźli się w Grastensholm? - To dużo pytań. Chłopcy, chodźcie no tutaj i pokaż- cie się! Cztery demony pojawiły się na podium, a wielu z żyjących członków rodziny cofnęło się niepewnie na swoich miejscach. Stwory na podium różniły się między sobą, ale miały też wiele cech wspólnych. Takie jak niesamowicie spiczaste uszy i podobne do wilczych oczy szpony zamiast palców u rąk i nóg, skrzydła niemal przejrzyste, pociągnięte błoną niczym u nietoperzy, owło- sione uda i białe, ostre kły. Ponieważ Tula nakłoniła je przed tym spotkaniem, żeby ubrały się jakoś przyzwoicie, nie było widać ich najszlachetniejszych atrybutciw, co wielu zebranych przyjęło z ulgą, lecz niektórzy z roz- czarowaniem. - Pozwólcie, że przedstawię wam moich chłopców - rzekła Tula wskazując najpierw na demona o ciemnozie- lonych włosach, potarganych, spływających na muskular- ne ramiona. - To jest Astarot. W miejscu, które zwyczajni ludzie nazywają piekłem, on był księciem. W gruncie rzeczy jednak Astarot jest upadłym aniołem, tak samo jak Lucyfer, tylko że on nigdy nie był archaniołem. Zgromadzenie milczało z szacunkiem. Tylko Silje ze zdziwieniem zmarszczyła brwi. - Ten natomiast - Tula wskazywała teraz demona z wielkimi zakrzywionymi rogami wołu na głowie. - Ten natomiast ma na imię Rebo. Swego czasu strzegł dla świętego Piotra bramy niebios i zdarzyło mu się, że wpuścił upadłą duszę, kobietę, która żadną miarą nie powinna była się tam znaleźć. W dzisiejszych czasach nieco inaczej rozumiemy sens pojęcia "grzech", wtedy jednak traktowano to dużo bardziej surowo, no i Rebo został strącony do otchłani. Silje pochyliła się ku przodowi, niezwykle zaintereso- wana opowieścią Tuli. - Trzeci z moich przyjaciół nazywa się Lupus - powie- działa Tula o demonie z dużymi, ułożonymi z tyłu głowy uszami. - On potrafi zsyłać na ludzi zarazę i naprawdę nie należy z nim żartować. Zresztą żanować to nie radziłabym z żadnym z nich. Czwarty to Apollyon, najpotężniejszy wśród demonów. Pewnego razu zbuntował się przeciwko bogu Apollinowi, za co został przeklęty. Te wspaniałe jelenie rogi miały w istocie być szyderstwem z liry Apollina, ale moim zdaniem jest mu z nimi bardzo do twarzy. Wszyscy przyjęIi prezentację brawami i dla okazania demonom szacunku wstali z miejsc. Silje sprawiała wrażenie wzburzonej. Kiedy inni już usiedli, ona jeszcze stała, a po chwili krzyknęła: - Tula, ja poznaję ich imiona! - No właśnie - potwierdziła Tula. - To dlatego one się mną opiekują i dlatego też były w Gristenshołm. - Dlaczego mianowicie? - spytał Tengel Dobry ponu- ro. - Nie pamiętasz tego, Tengelu? - zdziwiła się Tula. - A może ty nie słyszałeś wtedy slów Hanny? Silje zawołała, zanim Tengel zdążył cokolwiek powie- dzieć: - Nie pamiętasz zaklęć Hanny, kiedy byłam bliska śmierci przy urodzeniu Liv? A kto z Ludzi Lodu był pierwszym mieszkaricem Grastenshnlm? - Liv - wykrztusił Tengel ledwie dosłyszalnie. Liv zerwała się wzburzona. - Czy chcecie powiedzieć, że ja... znajdowałam się pod opieką tych czterech? - Dopóki znajdowałaś się w Lipowej Alei, byłaś bezpieczna. Kiedy jednak wyszłaś za mąż za twego pierwszego męża, one ci nie towarzyszyły. Wiedziały, że wcócisz, że wyjdziesz za Daga Meidena i na zawsze pozostaniesz w Grastensholm. - No a potem? - zapytała Liv najwyraźniej wzruszona. Była kobietą silną i opanowaną, lecz dotyczyło to spraw ziemskich. I nie przejmowała się specjalnie tym, co w rodzie Ludzi Lodu miało mistyczny, ponadnaturalny charakter. - A potem? Po mojej śmierci? - One się bardzo dobrze czuły w naszym starym domu. Mieszkały tam za czasów Mattiasa i Irmelin. Później za czasów Alva, a także Ingrid. Ingrid i Ulvhedin widywali je niejednokrotnie, prawda? Oboje potwierdzili, tyle tylko że oboje sądzili wów- czas, iż demony należą do szarego ludku. - Demony mi opowiadały, że to był wspaniały okres, kiedy wy mieszkaliście w Grastensholm - rzekła Tula. - Zresztą one zawsze bardzo lubiły Ludzi Lodu. Musicie o tym wiedzieć, lubiły być z nami, stały się naszymi dobrowolnymi opiekunami, choć nigdy sługami. Kto by myślał o nich jako o sługach, popełniłby wielki błąd. A potem Grastensholm opustoszało i moi przyjaciele zaczęli się nudzić. Długo musieli czekać na kolejnych przedstawicieli rodu. - W końcu przybyliśmy my, Vinga i ja - wtrącił Heike. - I, mój Boże, musieliśmy przegonić Snivela! Musieliśmy sprowadzić na ziemię szary ludek i dopiero wtedy odzyskaliśmy zdolność widzenia również czterech demonów, które nigdy nie należały do szarej czeredy. I wtedy zjawiła się Tula. Ale nie wiemy, co się wówczas stało. - Moi czterej przyjaciele wiedzieli, że Grastensholm jest stracone, i nie chcieli dłużej pozostawać we dworze. Kiedy zjawiłam się tam po raz pierwszy, odszukały mnie i ukazały mi się... Tula nie wspomniała, jakie związki łączyły ją z demo- nami, lecz na sali było co najmniej kilka osób, które się tego domyślały. - Demony mnie lubiły, dobrze czuliśmy się razem, chociaż, jeśli miałabym bye tak do końca szczera, to znajdowałam się w ich władzy. Tyle tyłko, że ja sama nie miałam nic przeciwko temu. Chciałam jedynie przedtem przeżyć swoje własne życie. Kiedy jednak umarł mój ukochany Tomas, nie miałam już na świecie nic do roboty. Próba unicestwienia Tengela Złego, którą podjęliśmy z Heikem w Dolinie Ludzi Lodu, nie powiodła się... - Tak, ale twoi czterej przyjaciele przybyli tam za nami - przerwał jej Heike. - A ja myślałem, że demony są związane z Grastensholm! Ich widok w Dolinie bardzo mnie zdumiał. - W końcu to jednak one uratowały nam życie, prawda? - Oczywiście! Co do tego nie może być najmniejszych wątpliwości! - Wszystko to świadczy, jakie one są tak naprawdę silne. Mogą się dowolnie przemieszczać w czasie i w przestrzeni. Są tak silne, że mogły powstrzymać siłę myśli Tengela Złego. Żaden z nich w pojedynkę by pewnie tego nie dokonał. Chociaż któż to może wiedzieć? Z żyjącym Tengelem Złym demony też pewnie mają problemy, bo jest on przecież samą koncentracją odwiecznego zła. Ale tam i wtedy zdołały wspólnymi siłami zepchnąć go do otchłani i uwolnić nas. - Ale stało się tak wyłącznie dlatego, że ty byłaś z nami - rzekł Heike. - Chyba masz rację - uśmrechnęła się Tula. Heike siedział przez jakiś czas w milczeniu i przypominał sobie te straszne chwile wysoko na skale w Dolinie Ludzi Lodu. Wspominał z drżeniem serca, jak Tengel Zły cisnął go na ziemię i zadał mu śmienelną ranę. I jak później ta wstrętna zjawa rzuciła się na Tulę. I szum skrzydeł. Wielkie falujące skrzydła wokół Tengela. Jego beznadziejną wście- kłość. I krzyki, zewsząd krzyki. Ostry, nabrzmiały gnie- wem krzyk Tengela i ostrzegawcze, groźne nawoływania demonów. A na koniec cichnący w oddali jęk rozczarowa- nia, gdy Tengel staczał się na dół i wreszcie zniknął. Tula mówiła dalej: - Z własnej nieprzymuszonej woli poszłam do Grastens- holm. Moi przyjaciele wyszli mi na spotkanie i bez słowa przyprowadzili mnie tutaj. Bo właśnie tutaj jest ich właściwe miejsce. I teraz ja także tutaj mieszkam. Trudno powiedzieć, żebym zachowywała się tu po anielsku, stanowczo nie jestem kimś, kto grywa na harfie siedząc na obłoku! Ale z moim diabelskim charakterem nigdzie nie byłoby mi lepiej niż tutaj. Teraz moi przyjaciele, którzy z natury nie są specjalnie gadatliwi, informują was wszystkich, że podczas rozstrzyga- jącej walki możecie liczyć na ich wsparcie. Tengel Dobry wstał z miejsca. - Z góry wam za to serdecznie dziękujemy. Potomkowie Tuli nie zostali wezwani na podium. Ani jej obdarzony łobuzerskim charakterem syn Christer, ani jego córka Malin, ani też wnuk, syn Malin, Christofer Volden. Tylko Marco zszedł na dół do Malin i bardzo długo trzymał w ramionach swoją przyrodnią matkę. Potem musiał wstać wnuk Malin, Vetle, i pokazać się wszystkim, Mari, Jonathan i Karine przedstawili się także ze swoich miejsc, podobnie jak pięcioro dzieci Mari (Mari wyglądała na niebywale dumną). Potem jeszcze przedstawiła się trójka rozhukanych dzieciaków Jonathana: Finn, Ole i Gro, i nadeszła kolej na Gabriela. Wstał i ukłonił się jak tamci, ale Tula machała do niego i zapraszała na podium. Gdy podszedł, przygarnęła go do siebie. - A oto widzicie jeszcze jednego z tej piątki, która znajdzie się na pierwszej linii frontu. Zapewniliśmy jego mamę, Karine, że chłopcu nic się nie stanie. To jest Gabriel, który ma wiedzieć o wszystkim, co się wydarzy podczas walki po to, żeby mógł to przekazać innym, gdyby nikt oprócz niego nie przeżył. Ulvhedin osobiście odpowiada za to, żeby Gabrielowi nie spadł włos z głowy. Na sali zaległa grobowa cisza. Gabriel zdawał sobie sprawę z tego, że wszyscy myślą: "Ależ on jest za młody, to przecież jeszcze dzieciak!" Po chwili Tula powiedziała: - Wybraliśmy dziecko właśnie dlatego, że nikt nie wie, jak długo walka może potrwać. Obserwator musi ją przeżyć. Gabrielu, ty i czworo pozostałych z pierwszego rzędu zostaniecie niebawem wezwani jeszcze raz na ceremonię inicjacji. Chłopiec wrócił na swoje miejsce, a Tula mówiła dalej: - Dzięki podróży Tovy i Nataniela w czasie poznali- śmy historię rodziców Tengela Złego. Wiemy, że ojciec był japońskim czarownikiem, matka zaś szamanką jakie- goś bliżej nie znanego syberyjskiego plemienia. Wiemy, dlaczego ci dwoje chcieli począć dziecko obdarzone, dzięki czarom, jak najgorszym charakterem, i wiemy, że udało im się to znakarnicie. Syn, Tan-ghil, zamordował swego ojca już w bardzo wczesnym dzieciństwie. Plemię matki zostało przepędzone dalej na zachód, prawdopo- dobnie z powodu tego diabelskiego potomka. Ale z pew- nością wszyscy członkowie plemienia znali się na czarach. Po sali rozszedł się szmer, potwierdzający jej słowa. - Kiedy Tan-ghil zbliżał się do czternastego roku życia, plernię znalazło się na wybrzeżu Morza Karskiego i na jakiś czas osiedliło się w Taran-gai. Tam spłodził swoje pierwsze dziecko, które z naszą sprawą nte ma nic wspólnego, bowiem przyszło ono na świat, zanim Tan-ghil odwiedził Źródła Zła. Później spłodził jeszcze jednego syna, który dał początek rodowi Taran-gaiczyków, plemienia, które daw- no temu wyginęło. Dzisiejszej nocy gościmy wielu Ta- ran-gaiczyków, co jest dla nas wielką radością. Niebawem poprosimy ich, by nam o sobie opowiedzieli. Z szacunkiem pokłoniła się w stronę ław, na których siedzieli Taran-gaiczycy. Drobne istoty ze Wschodu odpowiedziały jej głębokimi pokłonami. - Naprawdę z wielką niecierpliwośuą czekamy na waszą opowieść - Powiedział Marco. Taran-gaiczycy pokłonili się również jemu. Tula przerwała tę ceremonię, bo wzajemnym uprzej- mościom nie było końca. - Zbyt długo siedzieliśmy bez ruchu! - zawołała do zebranych. - Zasłużyliśmy na przerwę. Gdybyście chcieli obejrzeć oświetlone sale, to bardzo proszę. W odpowied- nim czasie wezwę was z powrotem. Nikomu tutaj nic nie grozi, możecie czuć się bezpieczni. Tengel Zły nie wie o istnieniu tego miejsca. Dlatego właśnie tutaj odbywa się nasze spotkanie. - Bardzo rozsądne - pochwalił Henning. - W żadnym innym miejscu świata nie moglibyśmy się ukryć. Ale powiedz jeszcze, kim są demony o końskich głowach. Tula wyjaśniła: - Chyba nie bardzo można je nazywać demonami, są takie łagodne. Ale nie są też naszymi sługami. Żyją tutaj, we wnętrzu góry, razem z mnóstwem innych tajemniczych istot. Najchętniej powiedziałabym, że są one waszymi gospodarza- mi i bardzo się cieszą, jeśli mogą zrobić wam przyjemność. To dla nich sprawa honoru, by goście dobrze się tutaj czuli. I goście uśmiechali się z wdzięcznością do łagodnych, niebieskawych istot, które skromnie spuszczały oczy. - A do Ludzi Lodu są usposobieni szczególnie życz- liwie. Wiecie, dlaczego? - Nie. - Dlatego, że to są duchy zwierząt. Opiekunowie zwierząt. A Ludzie Lodu zawsze mieli bardzo dobry stosunek do zwierząt. I to była prawda. Gabriel patrzył teraz na istoty o końskich głowach zupełnie inaczej. Rozumiał, dlaczego wyglądają właśnie tak, jak wyglądają. I zrozumiał też, dlaczego od pierwszej chwili odczuwał z nimi jakąś pełną ciepła wspólnotę. Mój Boże, jak serdecznie ich polubił! - No to co, rozruszamy trochę kości? - zapytała Tula, która z ogromnym wdziękiem odgrywała swoją rolę gospodyni. Powoli liczne zgromadzenie przeniosło się do hallu. Najpierw opróżniły się pierwsze, najniższe rzędy i Gab- riel, który miał nadzieję, że zobaczy nareszcie, kto wypełniał tylną cześć pomieszczenia, niczego nie widział. Tula zaprosiła wszystkich Ludzi Lodu ze Skandynawii do wielkiej, wspaniałej sali, z pewnością balowej, uznał Gabriel. Nigdy bowiem nie widział takich cudownych żyrandoli! Z rozległego sufitu pomalowanego na niebie- sko i złoto zwisały niezwykle piękne lampy z alabast- rowymi koronami i różnokolorowymi, iskrzącymi się światłem dekoracjami. A umeblowanie sali! Białe sofy, jakich w domu Gabriela nigdy by nie mogło być. On bowiem zawsze sadowił się na kanapie czy w fotelu z nogami, co mamę Karine doprowadzało do rozpaczy. Nigdy nie pamiętał, żeby zdjąć buty, i mógł spokojnie zajadać chleb z marmoladą, siedząc na najpiękniejszej sofie. Wszystko w tej sali było wprost wyrafinowanie piękne, wyszukane, chłopiec doznawał skurczu w gardle, gdy na to patrzył. Tak czasami bywa, kiedy człowiek patrzy na coś doskonałego. Ściany miały przyjemną błękitną barwę, o kilka tonów ciemniejszą niż sufit. Na tle tych ścian wyjątkowo dobrze prezentowały się białe meble ze złoceniami. Gabriel stwierdził, że wszystkie ciotki i kuzynki oglądają to z niekłamanym podziwem. Tula pokazywała, tłumaczyła, wyjaśniała. Przeszli przez wiele innych, większych i mniejszych sal, aż znaleźli się z powrotem w hallu. Nigdzie jednak nie było widać tajemniczych istot z ostatnich rzędów. Gabriel starał się zajrzeć do "audytorium", jak nazywał salę zgromadzenia. Wewnątrz paliło się światło, widać było meble i dekoracje na ścianach, ale nigdzie ani śladu ludzkiej istoty! Komplet- na pustka. Trzeba było opanować ciekawość. Kiedy pospieszył, żeby dogonić towarzystwo, usłyszał jak Mari mówi do Ellen: - Nazywasz Villemo swoją pomocnicą? - Ech, to tylko takie zastępcze określenie. To oni powiedzieli przecież, że będą nam pomagać we wszyst- kim, o co poprosimy. - Ingrid ma pomagać mnie - rzekła Mari w zamyś- leniu. - Czy sądzisz, że mogłabym ją poprosić o pieniądze? Powodzi nam się dosyć marnie, jak wiesz. Gabriel nie słuchał dłużej. Uważał, że mówienie o pieniądzach podczas takiego spotkania jest małostkowe i świadczy o braku wychowania. Chociaż z drugiej strony, Mari musiało być ciężko w życiu. Tak bardzo się różniła od innych Ludzi Lodu. Była sympatyczna, to prawda, i bardzo się starała trzymać fason, ale zainteresowania miała naprawdę... ograniczone. Tula prowadziła ich dalej, a oni patrzyli i podziwiali. Oglądali bibliotekę i mieli wrażenie, że mieści się w niej cała literatura światowa. Pokój muzyczny, sala koncertowa... Wszystko było doskonałe. Nic dziwnego, że Tula czuła się dobrze! Jej sypialnia to po prostu marzenie! Gabriel doznał trudnej do opanowania chęci, żeby rzucić się na wspaniałe łoże, okryte wykwintną jedwabną narzutą. Zauważył, że w oczach kilku pań pojawiły się jakieś dziwne błyski, był jednak zbyt dziecinny, by pojąć, co te spojrzenia znaczą. Mimo to uważał, że łoże niepotrzebnie jest takie szerokie. Wydarzyło się to na oświetlonym korytarzu, prowa- dzącym do innej części górskiej groty. Widzieli wielokrot- nie ciemne przejścia kończące się zamkniętymi na cztery spusty drzwiami do nieznanych i przez to jeszcze bardziej interesujących pomieszczeń, ale Gabriel dobrze pamiętał słowa Tuli: Tam nie wolno! Ktoś jednak chyba zlekceważył jej ostrzeżenie, bowiem nieoczekiwanie Jonathan zapytał niepewnie: - Gdzie się podziały te moje przeklęte łobuzy? Wszyscy zaczęli się rozglądać. Rzeczywiście, Finn, Ole i Gro zniknęli. - Czy oni nie mieli swoich opiekunów? - zapytała Mari z wyrzutem. - Tutaj w grotach nie - odparł Vetle zdenerwowany. - Tutaj powinni być bezpieczni. Pod warunkiem, że będą przestrzegać zasad. Tula krzyknęła głośno i natychmiast pojawiły się jej cztery demony w towarzystwie trzech duchów z zamierz- chłej przeszłości. To właśnie owe duchy miały czuwać nad bezpieczeństwem dzieci po wyjściu z grot. Okazało się, że będą już teraz musiały rozpocząć służbę. Niektórzy z żywych odskoczyli przestraszeni, widząc podchodzące tak blisko dernony, większość jednak za- chowywała się tak, jakby się nic nie stało. - Troje dzieci zniknęło - wyjaśniła Tula. - Odnajdźcie je! Szybko, dopóki nie będzie za późno! - Cóż za wstyd - jęczał Jonathan. - Jaka zgroza! Było oczywiste, źe inni podzielają jego przerażenie. To Finn pierwszy dostrzegł budzące ekscytację i cieka- wość wejście. - Chyba zwariowałeś - powiedziała Gro. - Przecież nam nie wolno... - Nie widzisz, że stamtąd płynie światło? To nie jest niebezpieczne! Dzieci szły w pewnej odłegłości za resztą towarzystwa. Podążały posłusznie za dorosłymi już tak długo, że absolutnie musiały porozgłądać się na własną rękę. Zwiedza- jący znajdowali się teraz na długim korytarzu, który oświetlały pochodnie trzymane przez wystające ze ścian żywe ręce. Wielkie, pazbawione mięśni, sinoczarne ramiona... Ole popatrzył na liczną grupę krewnych zmierzających do wspaniałej biblioteki. Dla niego nie było to najbardziej zabawne miejsce. Wszyscy troje bardzo szybko podjęli decyzję. Tamto weiście naprawdę nie wyglądało niebezpiecznie. Pierwsze kroki stawiali ostrożnie, później zrobili się bardziej odważni. Delikatne światło sączyło się tajemni- czo zza narożnika. Sam korytarz tonął w mroku, lecz światło z bocznych przejść wystarczało, by młodzi ciekaw- scy mogli zobaczyć, iż ściany wykonane są z surowej skały. Ociosanej tylko na tyle, by utworzyć przejście. Dzieci zniknęły za narożnikiem. Skądś z daleka sączyło się czerwone światło. Schodzili w dół, grunt opadał tu dość stromo. Wkrótce w oddali zobaczyli drzwi, to właśnie stamtąd, poprzez szpary płynęło ogniste światło. - Zawracamy - rzekła Gro i przystanęła. Finn, który jako czternastolatek był z rodzeństwa najstarszy, powiedział z obrzydzeniem, co myśli o takim tchórzostwie. - Ale to bardzo daleko! I tyle takich okropnych dziur wszędzie w ścianach! Ole nie bardzo wiedział, które z rodzeństwa powinien poprzeć. - Idziemy dalej - rzekł bez przekonania. Ruszyli po omacku, trzymając się ścian, bowiem kamienna podłoga była nierówna. W tej samej chwili góra zatrzęsła się z takim hukiem, jakby gdzieś wybuchł potężny wulkan. Tylko że huk dochodził z bliska. Dzieci przystanęły na chwilę, niepew- ne, co robić, wkrótce jednak ruszyły naprzód. Teraz wszystko spowijały ciemności, rozjaśniane tylko tym dalekim światłem, dobywającym się z trzech wąskich szczelin, jednej w podłodze i dwóch po każdej stronie drzwi. Ole szedł trzymając się ściany, nagle jednak stracił oparcie, przewrócił się z krzykiem i potoczył w dół po stromo opadającej podłodze korytarza. A może po prostu wpadł do jakiejś dziury? Nim zdążył odzyskać równowagę, usłyszał płynący z dołu dźwięk, który zmroził mu krew w żyłach. Dochodzący z dziury w podłodze krzyk pełen nadziei i oczekiwania jakby dobywał się z gardła jakiejś bestii, ukrytej w wiecznym mroku. Ole czolgał się na czwora- kach, chciał wrócić do korytarza, i chyba nigdy nie posuwał się szybciej naprzód. - Nie wiem, co to jest, ale nie chcę tu dłużej zostać - wyszeptał pobladłymi wargami. Wszyscy troje pobiegli do drzwi, które wydawały się bezpieczne. Światło w szczelinach było takie ciepłe. Góra znowu zatrzęsła się jak od podziemnej eksplozji, na szczęście każde z dzieci znalazło coś, czego mogło się przytrzymać. Ole uchwycił się jakiegoś wielkiego skobla przy drzwiach, Gro znalazła podobny, tylko mniejszy skobel nieco dalej, Finn natomiast złapał po prostu klamkę. Odniósł wrażenie, że jest przyjemnie ciepla. Wstrząsy powtarzały się raz po raz. - Drzwi są zamknięte na klucz - oświadczył Finn. - Ale klucza nigdzie tu nie ma. Ole, który stał z boku i widział drzwi pod pewnym kątem, powiedział: - Widzę na nich jakby wybrzuszenia. Może to jakiś wzór? Finn pomacał ręką. - Zdaje mi się, że to kod - powiedział szeptem, choć przecież byli tu sami. - A kod na ogół zawiera informację, w jaki sposób drzwi się otwierają. - Nie, chodźcie, wracamy - szepnęła Gro. - Tchórz! - syknął Finn. Chłopcy studiowali wzór na drzwiach. Obaj uwielbiali takie zagadki. - Myślę, że to system - powicdział Ole cicho. - Tak. A ja myślę, że wiem, jak go odczytać. Po- czekaj... Nie. Nic z tego. - Ale zobacz tutaj. To wygląda na labirynt. - Fakt. Ale to by było za proste! - No, ale przy naszych genialnych umysłach... Chichotali przejęci. Gro nie uczestniczyła w zabawie. Chciała wracać, ale za nic nie odważyłaby się sama zapuścić w ciemny korytarz, więc kurczowo trzymała się swego skobla. - Tu! Nareszcie znalazłem! - oświadczył Finn. - Spójrz na to. Najpierw trzeba w prawo... a potem w górę. I z powrotem. - Widzę, zaraz ci pomogę! Teraz w dół. I znowu w lewo... Chłopców ogarniało uczucie triumfu, co słychać było w ich głosach wznoszących się aż do radosnego krzyku. - Tam! I znowu do siebie! No, jesteśmy u celu - oświadczył Finn i nie popuścił, dopóki nie usłyszeli cichego skrzypnięcia drzwi. W następnej sekundzie drzwi odskoczyły do środka i Finn, który mocno trzymał się klamki, został gwałtownie wciągnięty do wnętrza tak silnym szarpnięciem, że uniósł się w powietrze, rozpaczliwie wymachując nogami. Gorący wicher grzmiał i wył, silne podmuchy już, już miały wessać chłopca. Za drzwiami rozciągało się morze rozpalonego żaru i gorąc panował potworny. Gro wrzeszczała jak szalona, trzymając się z całych sił swojego skobla, żeby jej również gorący wiatr nie cisnął do tego przerażającego pieca czy co to było. Chyba tylko instynkt samozachowaw- czy sprawił, że Ole też w ostatnim momencie uchwycił się skobla, bo już dawno spłonąłby w rozpalonym powietrzu. Wszyscy troje rozpaczliwie wzywali pomocy, lecz ich głosy ginęły w huku ognia i wichury. Wydawało się, że Finn lada sekunda zostanie tam wciągnięty i zniknie. Ole zdołał uwolnić jedną rękę i wyciągał ją do brata, drzwi były jednak za szerokie i nie sięgał. Kurtka Finna dosłownie zetlała w gorącu, koszula także, a spodnie powiewały w strzępach. Ole widział, jak ubranie brata w jednej sekundzie przemienia się w popiół. Ale widział coś więcej! Z głębi tego piekła ognia wyłaniały się powoli jakieś stwory. Całe były czarne od sadzy, a w oczodołach i wpół otwartych gębach płonął żar i raz po raz pokazywały się języki ognia. Gro zobaczyła je także i krzyczała, krzyczała coraz głośniej, wzywając ratunku. Finn błagalnie spoglądał na rodzeństwo, prosił o pomoc, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje. Oni bowiem nie chcieli straszyć go jeszcze bardziej i nie pokazywali mu okropnych stworów. Przecież i tak nie byłby w stanie nic zrobić. - Biegnij i sprowadź pomoc! - krzyknął Ole do siostry, która znajdowała się najdalej od drzwi. - Boję się! Ten potwór w jamie... I jak puszczę skobel, to mnie zwieje do środka. Och, ratunku! Co robić? Jej rozrywający serce krzyk w tym hałasie brzmiał jak żałosny jęk. I oto nagle stanął przy nich znajomy demon, ten o zielonych włosach. A razem z nim zjawili się trzej opiekunowie dzieci. Astarot, upadły anioł, bo to był on wyciągnął rękę i przygarnął do siebie Finna. Powiedział coś do duchów, które weszły już spokojnie do środka. Drzwi zostały zamknięte, wiatr ustał. Finn stał na koryta- rzu jak oskubany kurczak. Wszystkie dzieci szlochały wstrząśnigte. Opiekunka Gro, kobieta z czasu przed narodzinami Tengela Dobrego, objęła dziewczynkę i szeptała jej do ucha uspokajające słowa. Po chwili nadbiegła duża grupa przestraszonych Ludzi Lodu. Oczywiście najbardziej zdenerwowany był Jonathan. - Co wyście narobili! - wrzeszczał łamiącym się głosem. - Czy wy naprawdę nigdy nie możecie się zachowywać przyzwoicie? - Mnie dużo bardziej interesuje inne pytanie - powie- działa Tula. - Jakim sposobem one otworzyły drzwi do Kuźni Szatana? Kryptogramu na drzwiach nie można odczytać ot tak! - Udało nam się... go rozszyfrować - wyszlochał Ole. - No, muszę ci powiedzieć, Jonathanie, że dzieci to masz inteligentne! - Kuźnia Szatana? - zapytał Andre. - O, to tylko taka nazwa! Szatan w naszej górze nie ma nic do roboty. To tutaj jest miejscem przeznaczonym dla Demonów Ognia, które mówiąc szczerze wcale nie są niebezpieczne, ale poparzyć mogą, to oczywiste. - Poparzyłeś się, Finn? - zapytała Benedikte. Chłopiec głośno przełykał łzy. - Chyba nie - odparł zawstydzony. - Ale piecze mnie skóra... poniżej pleców. Zebrani starali się ukryć uśmiechy, wywołane zresztą głównie uczuciem ulgi, a nie wyznaniem Finna, koń- czącym ten dramatyczny epizod. - Zaraz ci dam nowe ubranie, żebyś wyglądał przyzwoi- cie - powiedziała Tula. - A teraz najwyższy czas wracać na salę. Gro i Ole ociągali się wyraźnie zaniepokojeni. - Tam siedzi jakaś bestia, w tej dziurze... Nie chcemy przechodzić tamtędy. - To tam też byliście? - zapytała Tula. - Ale nie ma się czego bać. To tylko stary smok, który się tu zabłąkał z jakiejś baśni. W Górze Demonów ukrywa się wiele różnego rodzaju dziwacznych stworów, zapamiętajcie to sobie. Mieliście szczęście, że wicher nie wciągnął was do wnętrza Kuźni. Bo wtedy zostalibyście wyrzuceni daleko stąd przez krater wulkanu. - Więc te drzwi mają jakiś związek z wnętrzem Ziemi? - zapytał Vetle. - Oczywiście. Tu wszystko jest ze sobą nawzajem powiązane. - A co to właściwie jest za miejsce? - zastanawiała się Christa. - Nie pytaj mnie o to - uśmiechnęła się Tula. - Powiedzmy, że to punkt, w którym rzeczywistość łączy się z fantazją. - To całkiem niezłe wytłumaczenie - mruknął Nataniel. Uspokojeni wrócili wszyscy do audytorium. Tajemni- czy goście z tylnych rzędów siedzieli już jednak na swoich miejscach i Gabriel znowu nic nie widział w mroku. Kiedy usiedli, zjedli co nieco i napili się, Tula wróciła na podium. - Ostatnie, o czym mówiliśmy przed przerwą, to to, jak bardzo się cieśzymy, że dzisiejszej nocy są z nami Taran-gaiczycy i że ich opowieści wysłuchamy nieco później. Och, nie, nie wytrzymam, jeśli oni znowu wszyscy wstaną i zaczną się kłaniać, pomyślał Gabriel. Ale niepo- trzebnie się denerwował. Tym razem goście ze Wschodu nie zamierzali na nowo odprawiać ceremonii uprzejmości. - Wiemy - mówiła Tula - że Tengel Zły dał w waszej ojczyźnie początek plemieniu Ludzi Lodu. On sam jednak z główną grupą swoich krewnych odszedł dalej na zachód. Po wielu latach dotarli do Norwegii, do Doliny Ludzi Lodu. Wszyscy jesteśmy bardzo ciekawi, jak przebiegły im pierwsze lata w Dolinie, krótko mówiąc, interesuje nas okres pomiędzy czasem Tengela Złego a epoką Tengela Dobrego. Zawsze było to ukryte w mrokach przeszłości, docierały do nas zaledwie jakieś przebłyski. Poprosimy więc tych, którzy wówczas żyli, by nam uchylili rąbka tajemnicy. - Tula zawiesiła na chwilę głos. - Postanowili- śmy zacząć od tych, którzy żyli w czasach naszego złego przodka. Niech oni mówią jako pierwsi, a potem będzie- my się posuwać ku czasom nam bliższym. Zanim jednak oddamy im głos, posłuchajmy jednej osoby, ale tylko jednej, z epoki Tengela Dobrego. Tula jeszcze raz zrobiła pauzę, po czym rzekła uroczyście: - Najwyższa Rada wzywa Line, matkę Tengela Dobre- go. W pierwszych rzędach dał się słyszeć szum. Teraz usłyszą historię, której nie znali, cofną się w przeszłość. Zaczyna być ciekawie, pomyślał Gabriel i pełen oczeki- wania skulił się na krześle. ROZDZIAŁ VII Nikt nie przypuszczał, że matka Tengela Dobrego wygląda właśnie tak! Miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Nie sprawiała wrażenia specjalnie uzdolnionej, raczej wydawała się być dość przeciętną dziewczyną, taką, której każdy mężczyzna może bez trudu zawrócić w głowie. Mało urodziwa. Z wyrazem rezygnacji we wzroku, jakby bardzo dobrze zdawała sobie sprawę, że jest wystarczająco dobra jedynie do tego, by ją przypadkowy mężczyzna zaciągnął do łóżka, bo nic więcej dać mu nie może. Gabriel, rzecz jasna, takich spraw jeszcze nie rozumiał, ale instynktownie odczuwał żal z powodu tej nieszczęsnej dziewczyny. Tova natomiast myślała, że Silje napisała w swoim dzienniku szczerą prawdę mówiąc, że ludzie z Lodowej Doliny byli bardzo prości, a nawet należałoby powiedzieć: prymitywni. Ich zainteresowania i rozmowy były nadzwyczaj ograniczone, sprowadzały się do tego, jak przetrwać, co wydarzyło się u sąsiadów, co kogo boli. Line była wyjątkowo nieskomplikowaną istotą. Może nawet jeszcze bardziej prostą niż Marit z Głodziska. Wykorzystało ją dwóch mężczyzn. Ojciec Sunnivy i ojciec Tengela. Zmarła w połogu, gdy wydała na świat Tengela, dziecko dotknięte dziedzictwem. Tova ze zdziwieniem myślała, jak dalece jej życie było podobne do życia Petry, i postanowiła, że później przed- stawi sobie obie dziewczyny. Rzeczywiście mają ze sobą wiele wspólnego. Tula również mówiła łagodniejszym głosem. - Line, twoje dzieci, i Sunniva, i Tengel, z którymi wkrótce będziesz się mogła przywitać, wymieniały imię jakiegoś króla Ludzi Lodu, czyli Targenora. Sunniva słyszała o nim od ciebie. Chętnie dowiedzielibyśmy się czegoś więcej, gdybyś zechciała nam opowiedzieć. Line stała ze zwieszoną głową. - Ale ja nie wiem nic więcej - wyszeptała. - Mnie opowiedział o królu mój brat. - Rozumiem. Wkrótce dojdziemy też i do twego brata, ale nie wiem, czy możemy go zapytać już teraz. Bo to tak, jakbyśmy zaczęli od niewłaściwej strony. Myślę, że powinniśmy postąpić tak jak w szkole. Niech każdy, kto słyszał coś o Targenorze, podniesie rękę. Natychmiast na sali ukazał się las rąk. - Oj, oj! - zawałała Tula przestraszona. - O ile dobrze widzę, to imię króla znali wszyscy, którzy żyli w okresie pamiędzy Tengelem Złym a urodzeniem Tengela Dob- rego. Taran-gaiczyćy - zwróciła się do ostatnich rzędów. - Czy słyszeliście coś o Targenorze, królu z praczasów? Wstał jakiś niemal przezroczysty mężczyzna: - Nie. Nie znamy tego imienia. - W takim razie jest to postać z naszej części świata, pochodzi z norweskiej linii rodu - rzekła Tula. - Spróbuj- my zatem ustalić, kim był. Bracie Line, czy mógłbyś nam odpowiedzieć w kilku słowach? Tym razem podniósł się z miejsca mężczyzna o znisz- czonej, zmęczonej twarzy, na którego widok Tengel Dobry uśmiechnął się serdecznie. - Dla mnie był on jedynie legendą - wyjaśnił wuj Tengela Dobrego. - Więc może Halkatla coś wie? - Owszem, słyszałam o Targenorze - odpowiedziała młoda kobieta. - Mówiono, że był synem Słońca, więc wszyscy pokładali w nim wielkie nadzieje. Jednak nie było mu dane żyć wystarczająco długo, by uwolnić Ludzi Lodu od przekleństwa. Wstał jakiś inny mężczyzna. Na jego obliczu malowała się niepewność, lecz także mądrość i wyrozumiałość. - Według tego, co mówiono, Targenor był duchem ognia. A to bardzo męczące. Ktoś obdarzony duchem ognia ma wiele marzeń, ale one przeważnie się nie spełniają. Najlepiej jest takiemu, który nigdy nie miewa marzeń. - Dzięki ci za te słowa - rzekła Tula łagodnie. - Kim ty jesteś? Możesz powiedzieć nam, jak ci na imię? - Moje imię brzmi Skrym, urodziłem się w roku Pańskim tysiąc trzysta piętnastym, a Halkatla jest moją wnuczką. - I pochodzisz z Doliny Ludzi Lodu? - Nigdy nie wyszedłem poza jej granice. Życie tam było niezwykle ciężkie, ale najgorzej wiodło się do- tkniętym. Ich tragedii nie da się opisać żadnymi słowami. - Jesteś bardzo rozumnym człowiekiem, Skrym, tobie także nie przypadł lekki los, prawda? Myślę, że nie zostałeś stworzony do życia w zamkniętej dolinie. - To prawda. Och, jak strasznie tęskniłem do świata, jak bardzo chciałem poznać jego tajemnice, spróbować swoich sił pośród ludzi! - Ale nie należysz do obciążonych? - Nie. Widziałem natomiast samotną udrękę mojej wnuczki, Halkatli. Przez jej cierpienie poznałem wystar- czająco dobrze przekleństwo, jaki nasz pradziad rzucił na swój ród, i nienawidzę go śmienelnie. Wiem też coś, co wy, urodzeni po nas, powinniście wiedzieć. To sam Tengel Zły postanowił, że w naszym nieszczęsnym rodzie będzie się rodzić tak mało dzieci. Bo jego moc była tak wielka, że mógł decydować o losie przyszłych pokoleń. Chciał, żeby jak najmniej Ludzi Lodu przychodziło na świat, bo wtedy łatwiej mógł ich nakłonić, by mu służyli. Nie życzył sobie potomków obdarzonych dobrym ser- cem. Ktoś jednak rodzić się musiał, ród musiał się rozgałęziać, żeby zło mogło się szerzyć na ziemi. - To bardzo interesujące nowiny - powiedziała Tula. - No dobrze, w takim razie ja mogę was poinformować, że Tengel Dobry sprawił, iż na świat przychodzą także wybrani, a ponadto zdołał wielu obciążonych dziedzi- ctwem zła sprowadzić na drogę cnoty, zdołał ich przeko- nać, by opowiedzieli się po stronie dobra. Natomiast nasi dotknięci przodkowie, którym winni jesteśmy wdzięcz- ność, dopomogli, iż Vetle Volden spłodził troje dzieci i ma liczną gromadkę wnuków. Stało się to w dużej mierze dzięki interwencji czarnych aniołów. Vetle spisał się naprawdę znakomicie. Cześć mu za to i chwała! Vetle był niebywale uradowany tym, że uwaga wszyst- kich została skierowana na niego. - Dziękuję ci, Skrym, za informaeje - zakończyła Tula. - Później jeszcze powrócimy do twoich wspomnień i już się na to cieszynmy. Ale teraz chciałabym dowiedzieć się więcej o Targenorze... Zdaje się, że pamięć o nim wygasła wraz ze śmiercią Sunnivy Starszej, bo ten roztrzepaniec, jakim był Tengel Dobry, w ogóle zapom- niał, że kiedykolwiek słyszał jakąś sagę o starym królu. - Przyznaję, że całkiem mi to wyleciało z głowy - powiedział Tengel ze wstydem. - Ale to, co o nim wiedziałem, i tak nie na wiele by się zdało. To były jedynie jakieś oderwane informacje. - Masz rację. W takim razie zaczynajmy! Zaczynajmy od najważniejszej epoki, epoki samego Tengela Złego. Powiedzmy najpierw o życiu w Dolinie Ludzi Lodu, a potem cofniemy się do Taran-gai. Bardzo żałuję, ale nie znam imion tych, którzy żyli w zapomnianej przez Boga i ludzi norweskiej dolinie w czasach Tengela Złego. Jesteście jednak jego potomkami, wszyscy pochodzicie z Ludzi Lodu. Myślę, że powinniśmy zwrócić się najpierw do jego dzieci, prawda? Na te słowa wstał mężczyzna jakby żywcem wyjęty z czasów pogaństwa. - On w Dolinie miał tylko jednego syna - rzekł ochrypłym głosem. - I chyba był z niego bardzo zadowo- lony, bo ów syn był bardziej zwierzęciem niż człowiekiem i przyniósł ze sobą na świat prawdziwie nieludzkie okrucieństwo. Miał na imię Ghil i to imię powinniście wszyscy dobrze zapamiętać! Ja jestem jego synem. Mam na imię Krestiern, bo moja nieszczęsna matka chciała, bym nazywał się po chrześcijańsku, a nie jak ludzie z dalekiej tundry na Wschodzie, jak Ghil Okrutny na przykład. Gabriel zauważył, że Andre notuje pospiesznie wszyst- ko, co mówi ten człowiek. Był zresztą pewien, że Naj- wyższa Rada również skrupulatnie notuje wymieniane imiona, zwłaszcza imię owego niebezpiecznego Ghila. - A twoja matka, kim ona była? - zapytała Tula Krestierna. - To kobieta, którą Ghil pojmał w niedalekiej osadzie i przywlókł z sobą do Doliny. Żyła bardzo krótko. - Dziękuję ci, Krestiern. Z tego wynika, że jesteś najstarszy w norweskim klanie, a zatem Rada zaprasza cię na podium. Serdecznie witamy! Nareszcie zmierzamy do rozwiązania tej najbardziej tajemniczej zagadki rodu, pomyślał Gabriel i wypił spory łyk orzeźwiającego napoju o cudownym smaku. Czuł się coraz lepiej w tym pomieszczeniu. Od czasu do czasu pozwalał sobie na kilka kęsów pysznego jedzenia, a towa- rzysząca mu istota o końskiej głowie natychmiast na- kładała na jego talerz nowe porcje. Gabriel czuł, że są ze sobą zaprzyjaźnieni, on i ta istota. Krestiern stanął na podium, wyglądał jakby stworzony był z mgły, bo tak dawno temu żył na ziemi. Mimo to mongolskie rysy pozostały wyraźne. W gruncie rzeczy bardziej przypominał Taran-gaiczyków niż Norwegów. Był jednak dość wysoki. Zaczął swoją opowieść trochę niepewnie: - Jak powiedziałem, urodziłem się dokładnie w roku tysiąc dwusetnym... - W tysiąc dwusetnym? - zwołał Andre i zerwał się z miejsca. - Ale przecież Tengel Zły został poczęty w marcu roku tysiąc osiemdziesiątego piątego, a urodził się pierwszego grudnia tego samego roku, zaś w roku tysiąc sto dwudziestym, kiedy miał lat trzydzieści pięć, znalazł się w Taran-gai, w pobliżu Źródeł Zła. Przedtem urodziło mu się w tym kraju wiele normalnych dzieci, a twój ojciec, Ghil, przyszedł na świat już w Dolinie Ludzi Lodu. Czy nie było żadnych dzieci podczas wędrówki? To bardzo ważne! - Wiem z całą pewnością, że jedyne dziecko, jakie miał przede mną, to syn, który został poczęty jeszsze w Taran-gai. - W takim razie po Tengelu Złym zostało tylko dwoje dzieci. Bo te, które urodziły się przed jego wędrówką do Źródeł Zła, się nie liczą. A twój ojciec, Ghil... Czy wiesz, kiedy on się urodził? - Mogę to wyliczyć. Myślę, że to musiało być około roku tysiąc sto osiemdziesiątego. - Tengel Zły miałby wtedy dziewięćdziesiąt pięć lat - mruknąl Andre. - No tak, jeśli o niego chodzi, to całkiem możliwe. Mów dalej! - Ale ty nie jesteś obciążony? - zapytała Tula. - Czy byłeś jedynym dzieckiem Ghila? - Nie. Miałem jeszcze przyrodnią siostrę. Dużo młod- szą. Nic więcej nie chciał o niej powiedzieć. Heike zapytał: - Czy wiadomo ci coś o tej historii z zakopanym naczyniem i wodą zła? O trzydziestu dniach i trzydziestu nocach Tengela Złego na pustkowiu? - Nie. Nigdy o niczym takim nie słyszałem. Jedyne, co wiem, to to, że strzegł swojego domu niczym jastrząb, jakby pilnował czegoś, co się tam znajdowało. Myślę, że mógł tam mieć naczynie z wodą. Każdy, kto za bardzo zbliżał się do domu, umierał po kilku godzinach. Nikt nie wdedział, dlaczego. Tula kiwała głową. - Wygląda rzeczywiście na to, że najpierw ukrył naczynie w domu. Ale opowiadaj dalej! Krestiern pogrążył się we wspomnieniach. Dolina, czas, który w niej spędził, znowu ożyły. Opowiedział wszystko, co tylko pamiętał, ale jakby nie docierało do niego, że ma liczną widownię. Wszystko przeżywał od nowa... Śnieżyca nad Doliną Ludzi Lodu. Wszyscy kryli się w domach, bo na moce natury nikt nie mógł nić poradzić, i biada temu, kto przy tym mrozie i kąsającej wichurze wyprawił się w drogę. Krestiern zdążył stać się dorosłym mężczyzną. Miał czterdzieści pięć lat, dokładnie znał swój wiek. Mieszkał sam w swojej chacie, bo żona umarła, a jedyny syn przebywał daleko. Słyszał, jak wichura wyje i szarpie jego lichym domkiem, ale go to specjalnie nie martwiło. W Dolinie bowiem istniało coś, co było znacznie gorsze... Niedałeko bramy, u stóp lodowca, znajdował się dom tamtego... Tamten, czyli dziadek Krestierna, Tengel Zły, przepełniał mieszkańców tego odludzia grozą. Krestiern nie chciał wspominać tych wszystkich strasznych tragedii, których ta kreatura była przyczyną, tak, Krestiern w myś- lach nazywał tamtego złą kreaturą. Stary pokazywał się rzadko, ale kiedy już do tego doszło, zawsze kończyło się wielkim nieszczęściem. W Dolinie żyło dość dużo ludzi, bo ród Tengela nie był jedynym. Wielu mieszkańców było potomkami innych członków tamtego plemienia ze Wschodu. Z czasem coraz więcej nordyków z różnych powodów chroniło się w tym niedostępnym terenie. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. Krestiern myślał początkowo, że to wichura wyrwała zawiasy, ale to przyszedł jego ojciec, Ghil. Okropna figura! Syn Tengela Złego i podobny do niego jak dwie krople wody, zwłaszcza jeśli chodzi o charakter. Wyglądał strasznie, a serce miał z kamienia. Ani cienia współczucia dla innych. - Ta cholerna baba, którą wziąłem do swojego domu, wykrwawiła się na śmierć. Masz tam zaraz iść i ją pochować. Nie chcę jej więcej widzieć na oczy! Krestiern nie pytał o nic. Pospiesznie wyminął swego znienawidzonego ojca i skierował się w stronę jego domu. Na stare lata Ghil sprowadził sobie nową kabietę spoza Doliny. Krestiern jej właściwie nie widywał, bo mało wychodziła z domu, wiedział jednak, że oczekiwała dziecka. Pewnie teraz przyszedł jej czas i... Zjawił się za późno. Kobieta już nie żyła. Ukrył jej udręczone ciało i zajął się noworodkiem. Była to niezwykle piękna, malutka dziewczynka, cho- ciaż miała żółte oczka, a to znaczy, że jest obciążona. Jego siostra... Czterdzieści pięć lat różnicy. Ostrożnie wziął dziecko w ramiona i chciał je zabrać do swojego domu, ale właśnie w drzwiach stanął ojciec. - Co, jeszcze nie pochowałeś tego babska? - ryknął Ghil. - Zostaw dziecko, sąsiadka się nim zajmie. Samotny chłop nie może wychowywać niemowlaka. I posprzątaj tu! Prędzej! Nie mogę siedzieć w takiej rzeźni! I pobiegł do osady, żeby sprowadzić sąsiadkę. Krestiem podszedł do zmarłej. Nigdy przedtem nie widział jej z bliska, ale słyszał, że Ghil klął na nią nieustannie za jej zuchwalstwo. Nie pozwalała się bić i wieiokrotnie próbowała uciekać, aż ją Ghil w końcu musiał wiązać. Teraz Krestiern rozumiał, dlaczego. To nie była zwyczayna kobieta. Ta była dumna i silna. Odczuwał dla niej wielkie współczucie. Nagle kobieta otworzyła oczy, ostatnie, matowe spoj- rzenie. Spojrzała na Krestierna i na niemowlę, które trzymał w objęciach. - Ty jesteś dobry - szepnęła niemal niedosłyszalnie. - Opiekuj się nią! - Obiecuję ci to - odparł Krestiern zdławionym głosem. - Nikt nie wyrządzi krzywdy twojej córeczce. - Córeczka... - uśmiechnęła się matka i skonała. Kiedy dziewczynka skończyła trzy lata, Ghil nakazał, by wróciła do jego domu. Była wystarczająco duża, by mogła mu usługiwać. Krestiern i sąsiadka próbowali protestować, ale Ghil nie zamierzał ustąpić. Nie mogło być co do tego najmniej- szych wątpliwości. Krestiernowi udawało się jednak utrzymywać kontakt z małą siostrą, chodził do niej, kiedy Ghil nie mógł ich widzieć. I ona przychodziła do swego starszego brata po pociechę w swoim trudnym życiu, Krestiern wiedział, że dziecko bardzo cierpi. Aż nadszedł taki dzień, gdy pięcioletnia już dziewczynka znajdowała się w domu brata, bo Ghil poszedł na polowanie. Okrutny ojciec obojga wrócił wcześniej, niż się spo- dziewali, i zastał dziewczynkę jedzącą z bratem kolację. Ghil wpadł we wściekłość i rzucił się na córkę. Na takie małe, nieszczęsne dziecko. Dla Krestierna było już tego za wiele. Nie zastanawiając się, chwycił metalowy pręt, który leżał pod śćianą, i z całej siły zdzielił nim ojca w głowę. Tłukł bez opamiętania, uderzał raz za razem, zanim Ghil zdążył zareagować. W końcu jednak nadludzko silny syn Tengela Złego chwycił własnego syna, Krestierna, i cisnął nim o ścianę. - I tak dopełnił się mój los - zakończył Krestiern. Ludzie na sali starali się przyjąć do wiadnmości te wszystkie okropne rzeczy, które dopiero co usłyszeli. Andre, badacz historii rodu, wstał i zaglądając do swoich notatek powiedział: - Twoja siostra musiała się urodzić około roku tysiąc dwieście czterdziestego piątego. - Dokładnie policzyłeś - potwierdził Krestiern. - Bardzo ubolewamy nad losem tego dziecka - mówił Andre. - To musiało być prawdziwe piekło, żyć w tych czasach w Dolinie Ludzi Lodu. - No, to delikatnie powiedziane. - Ponieważ twoja nieszczęsna siostra była obciążona dziedzictwem, z pewnością teraz należy do sług Tengela Złego. W każdym razie nie ma jej tutaj. - Owszem, jest. Zrobiło się cicho jak makiem siał. Tula opanowała się pierwsza. - Krestiern, prosimy cię, żebyś został niedaleko po- dium. Będziemy mieli jeszcze do ciebie wiele pytań. Ale to później. Teraz Rada wzywa siastrę Krestierna. Właściwie to się chyba tego spodziewali. Śliczną obciążoną siostrą nie mógł być nikt inny, jak tylko Dida. Wnuczka Tengela Złego. I była na dzisiejszym spotkaniu! Teraz weszła na podium i zwróciła się do zebranych: - To prawda. jestem przyrodnią siostrą Krestierna - powiedziała spokojnie. - Dziękuję ci, kochany starszy bracie, za wszystko, co wtedy dla mnie zrobiłeś. Nigdy nie zapomniałam o tobie ani o tym, że poświęciłeś dla mnie życie. Rodzeństwo witało się czule, oboje mieli w oczach łzy, brat i siostra z zimnego jak lód świata. Potem Krestiern odszedł i usiadł niedaleko podium. Tula wycofała się także. Dida powinna mówić sama za siebie. 'Nikt chyba nie miał takich powodów jak Dida, by nienawi- dzić Tengela Złego.' Kto to wypowiedział kiedyś te słowa? Czy to nie Wędrowiec? Tak, to on. Powiedział to Vetlemu. I prawdopodobnie miała powody, by równie mocno nienawidzić swego ojca, Ghila Okrutnego. Jakaż ona piękna ta Dida, kobieta z pokrytej mgłą przeszłości! Jej matka była Norweżką, wskazywał na to choćby wzrost Didy. Ale rysy stanowiły tę nieporów- nywalną z niczym mieszaninę ludzi Wschodu i Zachodu, Dida miała w sobie krew ludzi związanych z magią i siłami nadprzyrodzonymi: Czarne włosy zebrane w węzeł na karku otaczały piękną twarz o lekko wystających kościach policzkowych. Oto postawa królowej, pomyślał Gabriel. A głos wprost hipnotyzował słuchaczy. Było jednak oczywiste, że Dida należy do obciążonych. Oczy lśniły siarkowożółtym blaskiem! - Mój wspaniały brat Krestiern zapomniał wam po- wiedzieć, że tamtego dnia, kiedy miałam pięć lat, bronił nas obojga bardzo skutecznie. To prawda, Ghil go zabił i żałobę po nim nosiłam w sercu przez wiele lat, ale Krestiern także trafił skutecznie. Rany, które zadał Ghilo- wi Okrutnemu, synowi Tengela, były śmiertelne. Nasz straszny ojciec zmarł w czternaście dni później. To był dobry uczynek i nie powinniśeie go za to sądzić. - Rozumiemy to bardzo dobrze - wtrąciła Tula ze swego miejsca. Poprosiła też Didę, by opowiedziała o swoim życiu, które zawsze było dla Ludzi Lodu tajemnicą. Dida skinęła głową i rozpoczęła opowieść. Wszyscy na sali wstrzymali oddech, bo jeśli ktoś mógł wyjaśnić wiele spraw z czasów Tengela Złego, to tylko Dida, która żyła wtedy i była niemal tak samo silna jak on. - Mówiono, że moja matka pochodziła z potężnego rodu norweskiego hovdinga osiadłego w Austrat. Wszyscy gotowi byli w to wierzyć bez zastrzeżeń. Dida miała w sobie coś książęcego. - Matka została po prostu uprowadzona przez Ghila i wbrew swojej woli zawieziona do Doliny. Trzymał ją w zamknięciu, dręczył ją i upokarzał ponad wszelkie wyobrażenie. Mścił się również za to, że pochodziła ze znakomitego rodu. Nieszczęsna umarła przy moim urodze- niu, a ja mogę was zapewnić, że moje dzieciństwo nie było łatwe. Heike, który musiał żyć z obciążonym, przeniknię- tym złem ojcem, chyba najlepiej zrozumie, o czym mówię. - Rozumiem doskonale - potwierdził Heike. - Pociechą i wsparciem był mi przyrodni brat Kres- tiern, ale on także dźwigał na sobie brzemię. Po pierwsze, Ghil był również jego ojcem i również jego dręczył przy każdej nadażającej się okazji. A oprócz tego z żoną Krestierna także skończyło się źle. Ożenił się z dziewezyną z Doliny Ludzi Lodu i zaraz padł ofiarą strasznego dziedzictwa. Żona urodziła mu obciążonego syna i zmarła w połogu. Ale o synu opowie on sam. Ja powiem tylko, że ten syn był oczkiem w głowie Tengela i jako jedyny miał prawo opuszczać od czasu do czasu Dolinę. Dida umilkła na chwilę. - Jak powiedziałam, w roku tysiąc dwieście pięć- dziesiątym łub coś koło tego, rachuba czasu w Dolinie nie była zbyt precyzyjna, zmarł i Ghil, i Krestiern. Od tej chwili nie miałam żadnej rodziny, bo syn Krestierna stanowił dla mnie śmiertelne niebezpieczeństwo. W tam- tych czasach miał dwadzieścia pięć lat i często przebywał poza Doliną. W Dolinie wszyscy przyjmowali to z ulgą, nie wiem tylko, co na ten temat sądzili mieszkańcy Trondelag. Mogę się jednak domyślać. Uśmiechngła się cierpko. - Mimo wszystko jednak miałam jakąś rodzinę. Żył przecież mój dziadek, Tengel Zły. Ale jego wystrzegałam się jak zarazy. Pozwolono mi mieszkać u sąsiadów, ale oni nie byli specjalnie zachwyceni tym, że jeszeze jedna gęba do wykarmienia jest w domu i wypominali mi to każdego dnia... Dida znowu umilkła na chwilę, pogrążona we wspo- mnieniach. - Tengel Zły. Tak. jego obecność była udręką dla całej Doliny. Ciążył nad nią jak chmura gradowa, budząc nieustanny strach i grozę. Widywaliśmy go rzadko, lecz nocami w jego oknach paliło się światło, a ludzie gadali, że on tam przeprowadza jakieś niebezpieczne eksperymenty. - A skąd brał jedzenie? Kto zajmował się jego gos- podarstwem? - Gospodarstwo? - roześmiała się Dida. - Mieliśmy obowiązek każdego ranka przynosić mu jedzenie, które stawiało się na specjalnej ławeczce przed jego furtką. On natomiast wystawiał wszystko, co należało naprawić, uprać lub uszyć, a tych, którzy nie wykonali jego poleceń... po prostu likwidował. Byliśmy jego niewol- nikami. Właściwie to jeszcze gorzej, on nas trzymał przykutych do tej Doliny siłą czarów. Twarz Didy wyrażała teraz udrękę, którą wtedy przeżywali wszyscy mieszkańcy tego strasznego zakątka. Słuchacze odczuwali powiew grozy, niepojętego zła i bólu z tamtych czasów. Kulili się na swoich miejscach. - Żadne słowa nie są w stanie opisać, w jak okropnych warunkach wszyscy żyliśmy - mówiła daiej Dida. - Wyra- stałam w tej atmosferze okrucieństwa, zagrożenia i wiecz- nego, niemal histerycznego strachu. - A naczynie? Kociołek z wodą? Wiesz coś o tym? - zapytała Benedikte. - Oczywiście, że wiem. Było dokładnie tak, jak już tutaj mówiono. Najpierw ukrył go w swoim domu. Ale to nie było najbezpieczniejsze miejsce, poza tym zła woda nie miała wtedy chyba jeszcze tak wielkiej siły. - Czy to za twoich czasów kociołek został zakopany gdzieś na zboczu góry? - Tak, to było za moich czasów - odparła głosem pełnym bólu i rozpaczy. - Zanim jednak do tego doszło, wydarzyło się bardzo wiele. Przerwała jej Tula. - Myślę, Dido, że masz nam jeszcze bardzo dużo do opowiedzenia i chyba nie powinnaś stać przez cały czas... Zarządziła, żeby na podium wniesiono wygodny fotel z oparciem wysokim jak przy tronie, a Dida usiadła i wygodnie ułożyła ręce na obitych błękitnym aksamitem poręczach. Teraz bardziej niż kiedykolwiek przypominała królową. Tuż obok ustawiono niewysoki stolik i podano wielki puchar wina na wypadek, gdyby Dida poczuła pragnienie. Uczyniono wszystko, żeby jej było wygodnie. Bo jej opowieści wszyscy byli najbardziej ciekawi. Historia jej życia mogła rzucić wiele światła na najbardziej tajemnicze karty ich własnej historii. Dida podjęła opowieść i wtedy sala zniknęła sprzed jej oczu, nie widziała nikogo ze zgromadzonych. Oni wsłuchiwali się w wypowiadane przez nią słowa, Dida natomiast powróciła do rodzinnej Doliny, którą opuściła tak dawno temu. I jak to często bywa, kiedy człowiek bardzo nie chce czegoś pamiętać, jej podświadomość wróciła do tej wyjątkowej epoki, którą Dida na wiele stuleci wyrzuciła ze swojej pamięci i którą sama sobie zakazała wspominać. ROZDZIAŁ VIII Szła pustą drogą. Wieczorne niebo wznosiło się nad ziemią takie wysokie i takie samotne. W kosmicznej nocy zaczynały się zapalać pierwsze gwiazdy. Wokół niej skrzył się i mienił odbitym światłem księżycowym śnieg. Góry trwały czarne i milczące, zamykając horyzont. Szczyty były takie strome, że śnieg nie mógł się na nich utrzymać. Tylko w żlebach i rozpadlinach białe plamy połyskiwały z oddali. Dołlna Ludzi Lodu! Dusza Ludzi Lodu! Ich jedyne miejsce na ziemi. Żeby nie wiem jak bardzo jej nienawidzili, żeby nie wiem jak bardzo chcieli ją wyrzucić ze swych myśli, Dolina Ludzi Lodu nie popuszczała uścisku. Zawsze musieli do niej wracać, nigdy nie mogli jej uniknąć, byli z nią związani, choć lata nadchodziły i przemijały... Och, żeby tak można się było stąd wydostać! Och, tęsknoto, dlaczego tak boleśnie ranisz duszę? Dlaczego tworzysz takie czarujące obrazy świata poza górami, który nigdy nie będzie osiągalny? Ostatniej jesieni znowu dwóch chłopców podjęło próbę ucieczki. Masy lodu pogrzebały ich na wieki w tunelu. Wszyscy wiedzieli, za czyją sprawą oberwał się ten lód. Innych natomiast Tengel Zły wypuścił z Doliny i obiecał przyjąć z powrotem, gdy wrócą, pod warumkiem, że będą pokornie wykonywać wszystkie jego polecenia. Zostali więc jego najwierniejszymi sługami. Ród po- trzebował nowej krwi. Nowej, złej krwi! Jego własne plemię, główny ród Ludzi Lodu, nie było imponująco duże. Teraz oprócz niego samego liczylo zaledwie dwóch członków. Innych mieszkańców Doliny traktował jednak jak swoich niewolników, mimo że wszystkich szczerze nienawidził. Dida była w drodze do domu, jeśli można tak nazwać to miejsce, w którym pozwolono jej mieszkać na łasce obcych ludzi. Po jedzenie mogła tam sięgać jako ostatnia, kiedy już wszyscy się najedli, tak że najczęściej niczego już po prostu nie było i Dida chodziła głodna. Musiała jednak wykonywać najcięższe i najbardziej męczące prace. Zry- wała się bladym świtem, najwcześniej przed wszystkimi, codziennie pracowała w polu i w gospodarstwie, musiała dbać, by dzieciom gospodarzy niczego nie brakowało. Zajmowała się też starą babką, do której nikt nie chciał się nawet zbliżyć, bo obłożnie chora załatwiała się do łóżka. I to właśnie Dida musiała chodzić do znienawidzonego domu, w którym mieszkał jej potworny dziadek, zanosiła tam jedzenie i stawiała wszystkie niezbędne rzeczy na ławce przy furtce. Dziadek! Jakież to bezgranicznie szydercze określenie! Na ogół dziadek kojarzy się ludziom z życzliwością i poczuciem bezpieczeństwa. Tengel Zły dla wnuczki, Didy, oznaczał największe przerażenie. Zresztą nie widziała go od wielu lat. Nikt go nie widział. Ukazywała się tylko jego szponiasta ręka, żeby zgarnąć z półki przyniesione dary, albo niekiedy ponura postać w czarnej pelerynie, kręcąca się po podwórzu domu, w którym mieszkał, ale to też tylko pod osłoną wieczornego mroku. Tengel Zły żył w nocy, wszyscy o tym wiedzieli. Za dnia nie widywano go kiedy, z wyjątkiem sytuacji, gdy trzeba było ukarać kogoś, kto sprzeniewierzył się ustano- wionyrn przez niego prawom. Musiał mieć teraz około stu osiemdziesięciu lat. Ludzie podejrzewali, że jest nieśmiertelny. I ta myśl bgła dla nich nieznośna. Ale dlaczego żyje tak długo właśnie tutaj? Dida miała teraz dziewiętnaście lat. Zdawała sobie sprawę z tego, że dojrzała już do małżeństwa, lecz młodych chłopców było w Dolinie bardzo mało, bowiem Tengel co i raz likwidował kogoś nieposłusznego. Młodzi chłopcy bywają na ogół żądni przygód, wielu więc próbowało się wyrwać z niewoli. Albo jeszcze gorzej: buntowali się! Tengel uniceśtwial każdego, kto okazał choćby cień nieposłuszeństwa. Dolina śmiertelnego przerażenia... Wciąż tu jednak przybywały nowe, podejrzane in- dywidua, starały się ukryć w tym odgrodzonym od świata miejscu, nie przeczuwając nawet, że trafiają z deszczu pod rynnę. Kiedy zaś poznawali prawdę o Tengelu Złym, było za późno. Nigdy żaden z nich nie wracał do świata. Dida, panna na wydaniu, była osobą dumną. Wśród nowo przybyłych obieżyświatów miała wielu konkuren- tów do ręki, trzymała ich jednak z daleka od siebie. Umiała spojrzeć z taką lodowatą niechęcią, że kurczyli się i szli w swoją stronę. Jako dziecko została przyrzeczona jednemu takiemu przybyszowi nazwiskiem Jolin. Ale nie chciała nawet spojrzeć na tę głupią świnię. Za nic na świecie! - Jolin? - zawołało wielu zgromadzonych w Górze Demonów - Pierwszy Jolin? Kim on był? Heike powiedział pospiesznie: - Jolin? Ten, który tak się przestraszył, kiedy zobaczył cię w Eldafordzie? No właśnie, kim on był? Dida ocknęła się, od wspomnień wróciła do rzeczywis- tości. Naprawdę zapomniała, że opowiada zebranym o swoim życiu. - Niewiele pamiętam na temat tego wstrętnego Jolina. W każdym razie był potomkiem pewnej kobiety, która przybyła ze Wschodu, i jakiegoś łobuza, któremu nasze plemię pomogło w drodze do Norwegii. Później krew tej rodziny została przemieszana z krwią różnych intruzów, którzy szukali u nas schronienia. Jolin nie był spokrew- niony z Tengelem Złym ani z naszym plemieniem, ale został wychowany zgodnie z odwiecznymi rytuałami rodu i mówił naszym językiem. Nie był on jednak człowiekiem o dobrym charakterze, co to, to nie! Wszyscy w Dolinie Ludzi Lodu uważali, że jest odrażający, leniwy i podstęp- ny. Nie można było na nim polegać. No i właśnie tylko on jeden miał prawo przychodzić do domu Tengela i usługi- wać mu jako ulubiony niewolnik. Przez to dla nas Jolin był jeszcze bardziej obrzydliwy. Dida zadrżała na to wspomnienie. Przypomniała sobie, że za tego człowieka chciano ją wydać za mąż. - Och, to była wstrętna, okropna, odpychająea kreatu- ra - mruczała sama do siebie. - Możemy sobie to bez trudu wyobrazić - powiedział Eskil, który widział Jolina w Eldafordzie. Inni Ludzie Lodu siedzieli w milczeniu. Nie bardzo mogli zrozumieć, że taka piękna i dumna istota jak Dida mogła być trzymana daleko od normalnego świata, w otoczeniu pospolitych, prymitywnych ludzi. Jak ona to zniosła? Ale... Człowiek ma ogromne zdolności do przy- stosowywania się, nawet jeśli nie akceptuje swego otocze- nia. Mimo wszystko każdy dzień musiał być udręką dla szlachetnej Didy, wnuczki możnego havdinga. Noszącej w dodatku stempel obciążonych dziedzictwem zła, żółte oczy... Wszyscy zgromadzeni czuli bolesny ucisk w gardle, gdy myśleli o gorzkim losie tej pięknej kobiety. Choć przecież słyszeli dopiero początek tej historii. A miało się jeszcze tyle wydarzyć! I czekalo ją wiele jeszcze straszniej- szych przeżyć. - Ale niewolnik zdołał przechytrzyć swego pana - rzekła Dida w rozmarzeniu. - Jolin otrzymywał od czasu do czasu pozwolenie na opuszczenie Doliny. A był to człowiek zachłanny. Wprost niewiarygodnie zachłan- ny. Wszystkie najcenniejsze relikwie Ludzi Lodu, pa- miątki plemienne, które z wielką ofiarnością zostały przyniesione ze Wschodu, przechowywano w świętym domu. Pewnego dnia Jolin, za pozwoleniem swego pana i na jego polecenie, miał się wyprawić do pobliskich osad, żeby ukraść jak najwięcej jedzenia z zimowych zapasów, jakie chłopi przechowywali w śpichrzach. On skorzystał z okazji i na saniach umieśclł nasze skarby. Udało mu się niepostrzeżenie odjechać tak daleko, że kiedy Tengel odkrył kradzież, już żadne jego przekleństwa nie były w stanie dosięgnąć rzezimieszka. A wtedy Tengel nie wiedział jeszcze, że złodziej zabrał też jego zaczarowany flet, który był przecież niezastąpiony. Odkrył to dużo później. - No tak, a kto właściwie ukrył flet w rogach jaka? - zapytał Heike. - Myśmy zawsze myśleli, że to ty i Wędrowiec. - Nie. Wtedy ja byłam jeszcze dzieckiem, a Wędrowca w ogóle nie było na świecie - uśmiechnęła się Dida. - To Krestiem, mój starszy brat, poważył się na taki czyn. Trzeba wam wiedzieć, że nasz ojciec, Ghil Okrutny, dowiedział się o istnieniu fletu i o jego czarodziejskiej sile, udało mu się też pożyczyć instrument z domu ojca, Tengela Złego. Bo Ghilowi wolno było tam wchodzić. Zanim jednak zdążył wydobyć z fletu choć jeden ton - a nikt nie ma pojęcia, co by się wtedy stało - flet ukradł Krestiern. Znał złośliwość swego ojca i dziadka aż nazbyt dobrze, to właśnie on wywiercił dziury w rogach jaka i tam schował flet. Tengel Zły nie dowiedział się o zaginię- ciu fletu aż do czasu, gdy Jolin uciekł z rogami jaka i pozostałymi skarbami Ludzi Lodu. - Jolin natomiast doszedł nad morze - powiedział Eskil. - Do Eldafjordu. Zatrzymał się w starej osadzie obronnej i tam rozpoczął swoją ofiarę ognia. Czy takie ofiary to dawny rytuał Ludzi Lodu? - Nie - odrzekła Dida. - Jolin musiał się tego nauczyć gdzie indziej. Ale my w Dolinie nie wiedzieliśmy, co się z nim stało po ucieczce. Zresztą, jak powiedziałam, ja wówczas byłam jeszcze dzieckiem. Możecie sobie wyob- razić, że z radością myśłałam o ucieczce mojego przy- szłego narzeczonego! - To oczywiste! Ale Tengel Zły musiał być wściekły. - Przeżyliśmy wtedy naprawdę straszny rok - mówiła Dida drżącym głosem. Na jej twarzy malowały się wszystkie tragiczne przeżycia. - Jego gniew spadł, rzecz jasna, na tych, którzy pozostali. W tej chwili weszły dwie istoty o końskich głowach, niosąc wiele dziwnych przedmiotów. Złożyły to wszystko na marmurowym stoliku pośrodku sali tuż obok ślubnego prezentu Silje, rzeźbionej szkatułki. Wszyscy wstali, by lepiej wiclzieć. - To jest skarb z Eldafjordu - powiedział Nataniel. - Widzicie te rogi? Ogromne rogi jaka zajmowały niemal cały stół. Były kolosalne. Niegdyś zostały uratowane z Grastensholm, wisiały przecież w starym dworze nad kominkiem. Teraz znajdowały się tutaj. Obok nich na stole leżał szamański bębenek. Bardzo stary, pokryty jakimiś tajemniczymi znakami. Przy nim maska demona. Tova i Nataniel rozpoznali, że pachodzi z Japonii. Może to pamiątka po ojcu Tengela Złego? A może to maska szamana ze stepów u podnóża Ałtaju? Widać też było zęby jakiegoś okropnie wielkiego dzikiego zwierza, może tygrysa z syberyjskiej tajgi albo niedźwiedzia z gór Uralu? Widzieli wspaniałe przed- mioty kultowe wykonane z zębów wieloryba i narzędzia, które z pewnością należały do jakiegoś szamana, oraz jeszcze wiele innych rzeczy, których znaczenia nie poj- mowali. Zebrani wstrzymywali dech z podziwu. To wszystko pochodziło z najdawniejszej przeszłości Ludzi Lodu. Dalej w przeszłość nie można się było chyba cofnąć. Fletu jednak w zbiorze nie było. Flet Tengela Złego został na zawsze unicestwiony dzięki jasnej wodzie Shiry. Jakże miła -to świadotność! - Dziwne uczucie widzieć to wszystko jeszcze raz - rzekła Dida. - Kiedyś ten skarb znajdował się w Dolinie Ludzi Lodu... W małym domku, który był dla nas świętością. Tam chodziliśmy, żeby wspominać nasze dawne domy, które zostały daleko. Ja ich już nie pamięta- łam, ale my wszyscy, pierwsi Ludzie Lodu w Norwegii, nosiliśmy zawsze w sercach tęsknotę za bezkresną tundrą i terenami jeszcze dalej na wschód, za żyznymi stepami. Na chwilę znowu zapadła cisza. - Tula - powiedział potem Andre. - Przechowujemy nasze kosztowności i cały czarodziejski skarb Ludzi Lodu wraz z butelką Shiry w szafie, do której bardzo trudno się włamać. Aie mimo to nie są tam całkiem bezpieczne! Jeśli Tengel Zły znajdzie się na wolności, to natychmiast zacznie szukać właśnie tych rzeczy i żaden zamek nie będzie dla niego przeszkodą. - Masz rację. - Więc pocnyślałem sobie... Czy nie moglibyśmy naszych skarbów przechowywać tutaj, w Górze Demo- nów? - Sama mówiłaś, że on nie zna drogi do twojej siedziby, że w ogóle nie wie o istnieniu tego miejsca - wtrącił Heike. Tula zastanawiała się. - Myślę, że to dobre rozwiązanie. A gdyby któreś z was potrzebowało czegoś ze zbiorów, to Andre mnie wezwie. - A butelką z wodą ze Źródeł Życia ja sama się zajmę - powiedziała Shira. - Ale teraz niech już Dida kontynuuje swoją opawieść - ponaglał Eskil. - Nie będziemy ci już więcej przerywać. - No, no, nie obiecuj zbyt wiele - roześmiała się Dida. Myślami jednak już znowu była w tamtych strasznych czasach w Lodowej Dolinie. Patrzyła na salę nieobecnym, bardzo smutnym wzrokiem. Niekiedy podczas opowiada- nia na jej czarnych, gęstych rzęsach pojawiały się łzy. Ponownie sala i zgromadzeni tu ludzie przestali dla niej istnieć. Dida dotarła do domu, a gospadyni natychmiast znowu wyprawiła ją w drogę. Trzeba było odnieść nowe spodnie, które gospodyni uszyła na rozkaz Tengela Złego. - Połóż je na ławce przy jego furtce - nakazała szorstko. - I nie zapomnij odmówić Ojczenasz, kiedy znajdziesz się w pobliżu i żegnaj się znakiem krzyża, kiedy będziesz tam szła i w drodze powrotnej też. Ty, pomiocie jego rodziny! Te słowa Dida słyszała bardzo często. I za każdym razem czuła wstręt i obrzydzenie, że należy do potomstwa kogoś tak strasznego. Wiadomość, że Tengel Zły potrzebuje nowych spodni, przyniósł jego zaufany niewolnik. Rozkaz trzeba było spełnić jak najszybciej. Gospodyni Didy pracowała nad tym dzień i noc. Gdyby nie zdążyła na czas, Tengel zemściłby się natychmiast. Jego zemsta spadała najczęściej na któreś z dzieci. Nowy niewolnik nazywał się Wąż i tak też wygłądał. Podstępny mordeica, który daść dawno temu zdołał umknąć władzom i przedostał się przez góry. Teraz mieszkał w pobliżu domu Tengela, widywano go rzadko, ale nikt tego nie żałował. Dida wzięła spodnie i poszła, wiedziała bowiem, że protesty na nic się nie zdadzą. Zima panowała sroga tego roku, śnieg chrzęścił pod stopami, a zaspy były wyższe niż ona sama. Tylko wąska dróżka prowadziła przez wieś, po obu jej stronach wznosiły się ściany śniegu. Dida bała się wejść do tego korytarza, czuła się tam zamknięta, bez możliwości ucieczki, gdyby się to okazało potrzebne. A okazało się już wkrótee. Idąc do Tengela Zlego, musiała minąć dom Węża, a ten już raz ją zaczepiał. Nie ukrywał wcale, o co mu chodzi, bezczeiny, pozbawiony wszelkich skrupułów. Wtedy zdałała mu się wyrwać, była po prostu szybsza od napastnika, ale teraz, na tej za- mkniętej ścieżce... Minęła dróżkę, która prowadziła do jego zabudowań, gdy nagle Wąż stanął za jej plecami. Z pewnością widział, że Dida nadchodzi, bo w niektórych miejscach zaspy były niższe i tam pewnie widać było ponad nimi jej głowę. Obleśny, brudng Wąż szczerzył zepsute zęby w obrzy- dliwym uśmiechu. Brudne, nigdy chyba nie myte ręce wyciągnęły się i chwyciły jej sweter. - Puszczaj! - syknęła Dida i wyprostowała się dumnie, jak przystało na wnuczkę hovdinga, którą była że strony matki. A teraz przemawiała do najniżej postawionego niewolnika. - O, nie! Tym razem cię mam! - wykrzywił się do niej w obrzydliwym uśmiechu ze złośliwą satysfakcją, że ją dopadł. Dida wyrwała mu się z taką siłą, że znoszony sweter się rozdarł. Jak strzała pomknęła jedyną drogą, jaką miała przed sobą, pcosto do domu Tengela Złego. Przemknęło jej przez myśl, że mogłaby pobiec dalej, do lodowej bramy, wiedziała jednak bardzo dobrze, że lodawiec szczelnie zamyka wyjście. Poza tym miała iść do swego strasznego dziadka, skręciła więc w źle utrzymaną dróżkę prowadzącą do jego furtki, tam gdzie innym nie wolno było chodzić, w nadziei, że Wąż nie odważy się tam jej ścigać. Ale on tak właśnie postąpił. Widocznie przecenił własne znaczenie, a zlekceważył zagrożenia ze strony swojego pana i władcy. Nieoczekiwanie w drzwiach chaty stanęła mała, przeni- knięta złem istota. Dida cofnęła się o krok. Nie widziała dziadka od wielu lat, ale on w tym czasie nie wypiękniał. Odniosła wrażenie, że jest jakiś skurczony, jak na wpół ususzony owoc. Ale też i nie ma się czemu dziwić, liczył sobie przecież sto osiemdziesiąt lat. Przy tym otaczała go aura zła tak intensywna, że Dida poczuła mdłości. Stała niczym słup soli w jakiejś groteskowej pozycji z po- chylonymi ramionami i ostrzegawczo rozczapierzonymi palcami. Spodnie, które przyniosła, upadły w śnieg. Dida była jakby wzięta w dwa ognie. Wąż zatrzymał się także, choć z innego powodu. On się po prostu nie był w stanie ruszyć. Ogłupiały gapił się na Tengela Złego, który nie zwracał uwagi na Didę, koncent- rował się natomiast na osobie swego niewolnika. A oczy Didy rozszerzały się coraz bardziej w miarę jak patrzyła na to, co się dzieje. Odwróciła się w stronę Węża i ku swemu przerażeniu zobaczyła, że robią się w nim dymiące dziury, tak jakby nakłuwać wysuszoną purchawkę. Wszelka ludzka substancja uchodziła z tych dziur, Wąż kurczył się i malał, aż w końcu stał się niewielką kupką prochu na ziemi, kupka rozsypywała się jak w podmuchu wiatru, w końcu zniknęła. Wtedy Dida po raz pierwszy w życiu usłyszała skrzek- liwy głos Tengela Złego: - Wejdź do środka, ty głupia dziewucho! Do środka? Nigdy w życiu! Wola Tengela Złego była jednak silniejsza niż jej właśna. Obrzydliwa postać jakby pokryta szarą pleśnią spoglądała na nią z wyrzutem tymi zmatowiałymi ze starości oczkami niczym u gada, ledwie widocznymi spod grubych, pomarszczonych powiek. A przecież Dida widziała go w pierwszym okresie jego życia, w czasie kiedy jeszcze chodził po ziemi. Później jego wygląd zmienił się niewiarygodnie, przodek Ludzi Lodu ostatecznie stał się potworem. Nie powtórzył rozkazu, ale też i nie było to konieczne. Dida, zbyt młoda, by poznać wszystkie swoje możliwości, mogła jedynie zrobić, co kazał. Zresztą protesty na nic by się nie zdały. Jak lunatyczka weszła do niskiej chaty. Straciła świadomaść, że w gruncie rzeczy znajduje się teraz w wielkiej sali Góry Demonów, i opowiadała, że później, kiedy Tengel Zły już opuścił Dolinę, mieszkańcy spalili jego zagrodę. I o tym, że dym, jaki przy tym powstał, śmiertetnie zatruł znajdujących się najbliżej. W parę dni później kilka osób zmarło. Dopiero po kilku stuleciach Grimar i Hanna zbudowali w tym miejscu mały, pokraczny domek. Dida była całkowgcie pogrążona w strasznych wspo- mnieniach, liczna grupa obecnych na sali krewnych przestała dla niej istnieć. W chacie Tengela panował mrok, dostrzegała jednak dziwne przedmioty przynależne do sztuki szamańskiej. Choć Tengel ich właśawie nie potrzebował, jego magicz- ne zdolności przewyższały wszystko, co może nawet bardzo zdolny szaman. - Ty jesteś z mojej krwi - rzekł znowu skrzekliwy głos. Dida nie miała odwagi nawet spojrzeć w stronę, gdzie stał jej straszny dziadek. Dławił ją też panujący w domu odór. Nigdy w życiu nie spotkała się z niczym podobnym, jakiś zastarzały smród czegoś zbutwiałego. Wszechobecny. - Nasz lud nie może wyginąć - zaskrzeczał Tengel. - Nie wyginie - odważyła się powiedzieć. - Wyjdę za mąż, kiedy nadejdzie właściwy czas. - Nie wolno dopuścić do rozwodnienia naszej krwi. Dida nie zrozumiała, o co mu chodzi. - Zostało bardzo niewielu - rzekł znowu ten drażnią- cy głos, który przenikał do szpiku kości, wdzierał się pod skórę. - Jest nas tylko troje. Dida wiedziała o tym. Syn Krestierna zmarł złą, nagłą śmiercią, została jednak po nim córeczka, która teraz miała dziesięć lat. A więcej potomków głównej gałęzi Ludzi Lodu, plemienia Tengela Złego, nie było. Dida nie wiedziała nic na temat syna, którego Tengel spłodził w Taran-gai, ani o tym, że tam również żyją ich krewni. - Nie wolno dopuścić do rozwodnienia krwi - powie- dział raz jeszcze. - Zdejmuj ubranie! Dida patrzyła na niego bez słowa. O co mu chodzi? Kiedy prawda do niej nareszcie dotarła, z krzykiem przerażenia rzuciła się do drzwi. Jej własny dziadek? Ten najbardziej obrzydliwy człowiek na świecie? Nie, nie! Tuż przed nią drzwi zatrzasnęły się z głuchym łomo- tem. Szarpała klamkę, kopała drzwi, tłukła pięściami, ale nic nie pomogło, drzwi ani drgnęły. Dziewczyna wpadła w panikę. Czuła, jak ubranie opada z niej niczym podane szmaty, słyszała jakieś magiczne słowa, które ją oszałamiały, musiała puścić klamkę, choć nikt jej tego nie nakazywał, krzyczała, próbowała się opierać, mimo to jakaś siła pchnęła ją na łóżko, widziała, że ta obrzydliwa gęba się przybliża... W końcu ze strachu, z rozpaczy i obrzydzenia straciła przytomność. Kiedy się ponownie ocknęła, leżała na śniegu, za furtką, naga, a ubranie obok. Sina z zimna, dzwoniąc zębami, wstała. Najpierw nie mogła pojąć, gdzie się znajduje, gdy jednak pamięć jej wróciła, zaczęła wymiotować na śnieg. Czuła dotkliwy ból w dole brzucha, chwiała się na nogach, ledwie była w stanie włożyć na siebie trochę odzieży, a potem przez pogrążoną w mroku osadę powlokła się do domu. Nogi nie chciały jej nieść, płacz wstrząsał tak gwałtownie całym ciałem, że zataczała się od jednej zaspy do drugiej. Jedyne, czego teraz pragnęła, to przestać żyć. Była pewna, że nigdy nie zapomni tych strasznych przeżyć, nigdy nie zdoła się pogodzić z hańbą, jaka na nią spadła, choć przecież była nieprzytomna, kiedy się to działo. Gospodarz, u którego mieszkała, znalazł ją w oborze dokładnie w chwili, gdy miała odtrącić stołek i zawisnąć na sznurze. Zdążył odciąć sznur i zaniósł Didę do domu. Przez całe dwa tygodnie leżała w gorączce i majaczyła, na przemian zanosiła się płaczem i wykrzykiwała pełne rozpaczy słowa. Dzięki temu gospodarze poznali prawdę. Byli po tym wszystkim dla niej nieco lepsi, ale też i odsunęli się od niej zdecydowanie, jakby była za- dżumiona. Zresztą ona sama, kiedy już trochę doszła do siebie, też tak uważała. Apatycznie wykonywała wszystkie swoje obowiązki w domu, w pobliże tamtej przeklętej zagrody nigdy nie chodziła. Opiekunowie Didy stanowczo oświadczyli, że nie życzą sobie więcej osób przy stole, po czym pomogli jej się przeprowadzić do opuszczonego domostwa na krańcach Doliny. Zatroszczyli się, by miała, co potrzebne, i obiecali sprowadzić akuszerkę, kiedy jej czas nadejdzie. Więcej zrobić nie mogli. W tym nowym miejscu miała sąsiada, starego człowie- ka, nieco słabowitego na umyśle, lecz bardzo jej życz- liwego. Obecność staruszka dawała jej nieco poczucia bezpieczeństwa, ale i tak żyła w nieustannym strachu. Nienawidziła dziecka, które miała urodzić. Nie chciała go, na tysiąc różnych sposobów próbowała się go pozbyć, ale bezskutecznie. Starała się o nim nie myśleć, nie chciała nic o nim wiedzieć, próbowała sobie wmawiać, że żadne dziecko nie istnieje. Jeśli miała dalej jakoś żyć, musiała zapomnieć o straszliwych wydarzeniach, musiała przekonać samą siebie, że nic takiego nigdy się nie stało. Że to był koszmarny sen, z którego wkrótce się obudzi. Jesienią roku 1265 - jeśli rachuba czasu w Dolinie była właściwa - urodziła dwoje niezwykle pięknych dzieci, chłopca i dziewczynkę. To chyba nic dziwnego, że dzieci były takie urodziwe. Dida słyszała, że Tengel również był niepospolicie pięk- nym dzieckiem i młodzieńcem, tylko że jego rysy przesy- cone były mrocznym okrucieństwem. Kto by się teraz doszukał urody w jego rysach? Na pewno nikt. Po urodzeniu dzieci jakby się na nowo obudziła do życia. One przecież nie były niczemu winne, a chociaż chłopczyk miał żółte oczy, podobnie jak ona, to w żadnym z maleństw nie było cienia zła. Strzegła ich niczym orlica przed ewentualnym atakiem Złego. On się jednak nie pokazał ani razu, a ludzie we wsi nie chcieli jej mówić, że zauważono któregoś wieczora skurczoną, odpychającą postać, przemykającą się pod osłoną mroku. Sąsiad Didy widział przez szparę w drzwiach, że tamten długo stał pod jej nędzną chatynką i zaglądał przez okna do środka. Sąsiad, który bardzo lubił Didę, nigdy jej o tym nie wspomniał. Ona jednak dowiedziała się o wizycie. Po wielu latach. Potwór więcej się nie pokazał. Najwyraźniej był zadowolony, że ród powiększył się o dwoje nowych członków, i to za jednym razem. Postanowił widocznie czekać, aż dzieci podrosną na tyle, by mógł wykorzystać je dla swoich celów. Dzieci rosły i wciąż były najładniejsze w osadzie, zwłaszcza dziewczynka, niezwykle łagodna i grzeczna. Nikt im nie mówił nic na temat, skąd się wzięły. Córeczkę Dida ochrzciła imieniem Tiili, co w języku Taran-gai- czyków znaczy "Mały Kwiatek". Gdy Tiili dowiedziała się o Chrystusie, tak się przejęła istnieniem dobrego, pełnego miłości Boga, który pomaga wszystkim, jeśli tylko się do niego modlą, że nie ustawała w modlitwach. Prosiła o to, by mama nie musiała tak ciężko pracować, oraz o to, by wszyscy troje mogli opuścić Dolinę. Dobry Bóg jednak chyba nie słuchał jej próśb. Zimy bowiem były tak samo surowe jak dawniej, dzieci chodziły zrywać korę z brzóz i sosen, żeby jakoś zaspokoić głód, ludzie umierali i rodzili się następni, do nowych cierpień. Pewnego dnia podczas wiosennych roztopów Tiili przyszła do domu z jakimś bardzo dziwnym przed- miotem, który znalazła nad strumieniem. Wyglądało to jak lalka i było zawieszone na rzemieniu, jakby prze- znaczone do noszenia na szyi. Dida patrzyła na dziwaczny przedmiot ze zdumieniem i niechęcią. - Przy którym strumieniu to znalazłaś? - Szłam wzdłuż brzegu - wyjaśniła szesnastoletnia wówczas Tiili - i doszłam prawie do bramy... Dida jęknęła przerażona. - Nie wolno ci tam chodzić, wiesz o tym. Tam jest bardzo niebezpiecznie! - Myślałam, że nie wolno chodzić drogą, a ja szłam przecież brzegiem strumienia. - Opowiadaj dalej - westchnęła Dida. - I nagle zobaczyłam dalej na brzegu jakiegoś bardzo dziwnego człowieka. To było tam koło tego małego, czarnego domku. On wyglądał paskudnie. Au, mamo, dlaczego tak mocno ściskasz moje ramię? - Przepraszam - mruknęła Dida i puściła córkę. - I ten wstrętny, nieduży człowiek w czarnej pelerynie z rozmachem rzucił coś bardzo, bardzo daleko nad wodą i wykrzykiwał jakieś słowa, których nie zrozumiałam, a potem bardzo szybko uciekł do czarnego domku. - Czy on ciebie widział? - zapytała Dida bezgłośnie. - Nie. Nie mógł mnie widzieć, bo schowałam się za kamieniem. - Bardzo dobrze. Ten człowiek jest śmiertelnie nie- bezpieczny. Czy to właśnie ten przedmiot wyrzucił? - Myślę, że tak. Bo po chwili zobaczyłam, że coś płynie w strumyku, i właśnie to zaczepiło się o brzeg tam, gdzie stałam. Czy mogę to zatrzymać, mamo? - Nie wiem. Skoro on nie chciał tej rzeczy, to pewnie nie jest groźna. Niech więc zostanie w naszym domu przez noc, a potem zobaczymy. W nocy nic złego się nie stało. Wprost przeciwnie, Dida odnalazła spokój i poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie zaznała od śmierci Krestierna. Zatem Tiili mogła zatrzymać swoją "lalkę". I opiekowała się nią naprawdę czule. Brat zrobił lalce łóżeczko, a Dida znalazła jakieś gałganki na pościel. Od tego też dnia sprawy w ich domu przybrały znacznie lepszy obrót. Wiodło im się tak dobrze, jak to w tej przeklętej Dolinie możliwe. Troskliwość Tuli o lalkę miała niewiele wspólnego ze zwyczajną dziecięcą zabawą. Zresztą dziewczynka wyros- ła już z "lalkowego" wieku. Dida obserwowała ze zdumieniem, ale też ze zrozumieniem, zainteresowanie, jakie jej córka okazywała brzydkiemu korzeniowi. Ona sama bowiem również żywiła do niego takie uczucia, jakby był ludzką istotą, którą trzeba się zaopiekować. Zauważyła zresztą, że syn myśli podobnie. Któregoś dnia jednak, w trzy lata później, gdy dzieci miały dziewiętnaście lat, Tuli przyszła do matki z płaczem. - Co ci się stało, mój kwiatuszku? - Te dzieci, które dzisiaj u nas były... One zabrały moją lalkę! - Ależ to niemożliwe! Musisz natychmiast pobiec za nimi i przynieść lalkę z powrotem! Ona jest chyba bardziej wartościowa, niż myślimy. Pewien stary mieszkaniec Doliny przypuszcza, że to musi być alrauna Tengela Złego. - A co to takiego? - pytała Tuli, ubierając się do wyjścia. - To taki magiczny korzeń. Mówią, że ten zły człowiek zdobył ją w Nidaros w czasach, kiedy mijał to miasto w drodze do nas. Ówczesny właściciel, który przywiózł korzeń ze Wschodu, chciał się go pozbyć. Bo to, widzisz, jest tak, że trzeba sprzedać alraunę przed śmiercią. Ten, kto umrze jako jej właściciel, trafi do piekła. Nie, ale nie bój się, to tylko takie przesądy! No i on, wiesz, o kim mówię, kupił alraunę niebywale tanio. Kosztowała go tylko jeden błękitny dzwoneczek, który rósł na skraju drogi, tak opowiada ten stary człowiek. Inni mówią jednak, że zabił poprzedniego właściciela. W Dolinie przebywał też kiedyś inny człowiek, który miał na imię Jolin. Otóż on próbował ukraść alraunę swemu panu i został za to bardzo surowo ukarany. Ja myślę, że właśnie ta kara spowodowała ucieczkę Jolina. Wiesz, chciał się zemścić, zabrał ze sobą wszystkie święte skarby Ludzi Lodu. Alrauny jednak nie zabrał, a w końcu właściciel i tak się jej pozbył... W tamtym czasie Tuli wiedziała już, kim jest ten wstrętny, mały człowiek ze starego domku, wiedziała też, że nie wolno jej się tam zbliżać. Nie wiedziała tylko, że jest on jej ojcem. Dida postanowiła, że dzieci nigdy się o tym nie dowiedzą, i od wszystkich mieszkańców Doliny otrzymała obietnicę, że nie puszczą pary z ust. Po tej rozmowie Tiili poszła do domu tamtych dzieci, żeby odebrać swoją lalkę, ale nigdy tam nie doszła. Mały Kwiatek przepadł bez śladu. Jednocześnie zniknął też Tengel Zły. Nie było go przez trzydzieści dni i trzydzieści nocy, a przez ten czas cała wieś szukała Tiili. Później Tengel Zły wrócił, natomiast dziewczyny nie odnaleziono nigdy. Benedikte, podobnie jak wielu innych na sali, płakała słuchając opowieści Didy. Teraz wstała, otarła oczy i powiedziała: - Wiele spraw uderzyło mnie w twojej tragicznej historii. - Co na przykład? - zapytała Dida spokojnie. - Po pierwsze to, że nigdy nie wymieniłaś imienia twego synka. Pozostał dla nas kimś anonimowym. - Wkrótce dojdziemy do niego. - To dobrze. A teraz druga sprawa: Wszyscy, w których żyłach płynie krew Ludzi Lodu, zebrali się dzisiejszej nocy w tej sali. Wszyscy, z jednym wyjątkiem. Brak nam Tiili. - Mnie też jej brak - rzekła Dida bardzo cicho. - Moja ukochana córeczka przepadła bez śladu. Nikt nie widział jej nigdy od tamtej chwili, kiedy zamknęły się za nią drzwi mojego domu. - Ale ona nie była obciążona? - Nie, ona nie. Mimo wszystko powinna była się tu pojawić, skoro nie odszukała mnie wcześniej. Wzywali- śmy ją na dzisiejsze spotkanie, lecz bez rezultatu. - To rzeczywiście dziwne. Przecież wszyscy wezwani przyszli, prawda? - Wszyscy, co do jednego! Benedikte zastanawiała się nad tym długo, w końcu westchnęła ciężko. - Trudno, ale ja mam jeszcze jedno pytanie, i myślę, że inni też się nad tym zastanawiają. Dlaczego Tengel Zły tak długo pozostawał w Dolinie Ludzi Lodu? Dlaczego zwlekał z przejęciem władzy nad światem? - Ja myślałam, że wiecie, dlaczego! - Nawet się nie domyślamy - powiedział Andre. - To przecież alrauna go zatrzymywała! - Alrauna? - Tak. Ja sama dowiedziałam się o tym dużo później. Alrauna nigdy nie uznała Tengela Złego jako swego właściciela i we wszystkim starała się robić mu na przekór. - Sądziliśmy, że nikt ani nic nie mogło stawiać oporu temu człowiekowi składającemu się z samego zła. - Wprost rzeczywiście nie, lecz alrauna wywierała wpływ na jego myśli. Nieustannie nakłaniała go, by odkładał na później moment wyjścia na świat. Przekony- wała go, bez słów, rzecz jasna, podsuwała mu tylko takie myśli, że czasy są niesprzyjające i niebezpieczne. "Po- czekaj, poczekaj", to były myśli, które nieustannie sączyła do jego mózgu. Kiedy Tengel Zły uświadomił sobie nareszcie, pod czyim wpływem wciąż zmienia i odkłada na później swoje plany, próbował alraunę spalić. To mu się nie udało, nie zdołał też zniszczyć jej w inny sposób i wtedy, w ataku wściekłości, cisnął ją po prostu do strumienia. W naszym domu natomiast korzeń musiał czuć się dobrze, więc i my mieliśmy z tego powodu wiele radości. Aż do dnia, gdy wyniosły ją od nas te dzieci sąsiadów. To katastrofalnie odmieniło nasz los. Heike wstał ze swego miejsca. - Ale, Dido, Tengel Zły jeszcze długo po wyrzuceniu alrauny pozostawał w Dolinie. Na co wtedy czekał? - Mam nadzieję, że odpowiedź na to pytanie otrzyma- my dzisiejszej nocy. Bo sama zastanawiałam się nad tym niezliczoną ilość razy. Jej słowa zdziwiły wszystkich. Któż bowiem miałby im rozwiązać tę zagadkę? - No, a co z alrauną? - zapytał Nataniel i niemal wszyscy drgnęli na dźwięk jego niskiego, młodzieńczego głosu. - Co się z nią stało? Czy ona także przepadła? - Nie, nic podobnego - odparła Dida. - Mój syn poszedł do domu dzieci, które ją zabrały, i przyniósł z powrotem. Zdążył dosłownie w ostatniej chwili, bo gospodyni miała zamiar wrzucić ją do pieca jako opał. Byliśmy wdzięczni, że do nas wróciła, a myślę, że ona również się z tego cieszyła. Tak, bo ona była w jakimś sensie osobą. - Wiem o tym - powiedział Heike, a wiela innych, do których kiedyś należała alrauna, kiwało gławami, że zgadzają się i z nim, i z Didą. W tym momencie Gabriel uświadomił snbie, że zanosi się na jakieś bardzo dramatyczne wydarzenia. Pochylił się do przodu, żeby niczego nie uronić. Dida wstała ze swojego tronu i powiedziała znacznie wyższym niż dotychczas głosem: - Od tamtego dnia alrauna należała do mojego syna. Zawsze nosił ją na szyi, a razem byłi niewiarygodnie silni. Silniejsi niż ktokołwiek na świecie. Przerwał jej Vetle: - Tak jest! My wiemy, kim jest twój syn, on sam mi to kiedyś powiedział. Twój syn to Wędrowiec, prawda? Dida uśmiechnęła się z macierzyńską dumą. - Tak, to on został kiedyś nazwany Wędrowcem, a zawsze był najlepszym synem, jakiego tylko matka może pragnąć. Uczyniła ręką ruch w stronę, gdzie siedzieli członkowie Najwyższej Rady, i na podium ukazała się dobrze wielu z zebranych znana postać Wędrowca w mnisim habicie. - No, mój synu - rzekła Dida. - Czas się dopełnił. Wędrowiec podniósł rękę i zsunął z głowy kaptur, po czym zrzucił swoją szeroką opończę. Stał teraz na podium, zaskakująco młody, wysoki, bardzo postawny, o czarnych włosach i wypielęgnowanej brodzie, z połyskującymi złotym blaskiem oczyma, ubrany w granatową aksamitną kurtkę i spodnie, ze srebrnym pasem, w miękkich wyso- kieh butach. Na czarnych lśniących włosach nosił niewy- soką, bardzo starą koronę z żelaza. - Drodzy przyjaciele - rzekła Dida z łagodnym uśmie- chem i ze łzami wzruszenia oraz dumy w oczach. - Pozwólcie, że przedstawię wam mojego syna! To jedyny król, jakiego kiedykolwiek mieli Ludzie Lodu: Targenor! ROZDZIAŁ IX Po długiej chwili milczenia wszyscy wstali z najwyż- szym szacunkiem. Targenor miał u boku ogromny miecz o pięknie trawionej rękojeści. Zaczął mówić i Vetle rozpoznał głęboki głos Wędrowca: - Wielki jest mój smutek dzisiejszej nocy. - Ale dlaczego? - wykrzyknął Vetle. - Czym się smucisz, mój opiekunie i przyjacielu? Piękna, męska twarz zwróciła się ku niemu z praw- dziwie królewśką godnością. Jakież on ma fantastyczne oczy, pomyślał Vetle. Jak żółty płomień, z wielkimi czarnymi źrenicami. - Wysłuchałem opowieści mojej matki. A nigdy przedtem nie wspomniała mi nawet słowem o tym, kim jest mój ojciec. - To zrozumiałe - wtrąciła Mali. - O takich rzeczach trudno mówić, każdy się przed tym wzdraga. - Chyba tak. Niemniej jednak mój smutek i wstyd trudno opisać. - No, wstyd nie jest twój - stwierdził Heike. - Ani twojej matki. Powoli zebrani zdołali się jakoś opanować. Wtedy do Targenora podszedł Marco i przywitali się jak równi sobie, całując się w oba policzki. W ten sam sposób Marco powitał również królewską matkę. Shira podbiegła cichutko w swoich miękkich butach i powitała Targenora z szacunkiem, na wschodni sposób. Andre mruknął: - Ty też idź, Natanielu! Naprawdę jest komu się pokłonić! I nie ten, w końcu dość wątpliwy, królewski tytuł ich do tego skłaniał. To sam Targenor budził ich cześć. Jego wielka osobowość, fakt, że jest silnym i wspaniałym człowiekiem, sprawiał, że chylili przed nim czoła. Więc to on opiekował się mną w Słowenii, myślał Heike. Nie sądziłem, że on jest taki. Taki młody, a jednocześnie wzbudzayący taki szacunek. Dida wycofała się tam, gdzie siedziała Tula. Zostawila podium dla innych. I oto stanęli obok siebie wszyscy czworo, najwięksi wśród Ludzi Lodu: Targenor, król Ludzi Lodu z pradawnych czasów. Marco, książę Czarnych Sal. Shira, pełna blasku przedstawicielka Taran-gaiczyków i jedna z trojga, którzy w dziejach świata zdołali datrzeć do Źródeł Życia. I wreszcie Nataniel, pięciokrotnie wybrany. Największa nadzieja Ludzi Lodu, potomek czarnych aniołów, Demo- nów Nocy i Demonów Burzy, siódmy syn siódmego syna. Ale Targenor nie był jeszcze zadowolony. - Chodź do nas, Tengelu Dobry, ty, który porwałeś ród do walki z dziedzictwem zła! Twoje miejsce jest tutaj! I twoje także, Sol, ideale wszystkich czarownic, ty, która towarzyszyłaś rodowi i wspierałaś go przez te wszystkie trudne lata! Twoje wrodzone zdolności są wprost bezgra- niczne, podobnie jak nasza wdzięczność za to, że przeszłaś na stronę dobra. Bo pomyśl, co by to było, gdybyśmy cię mieli przeciwko sobie? - zakończył z uśmiechem. Wezwani weszli na podium i stanęli obok tamtych czworga. Potężny Tengel Dobry i prześliczna Sol, delikat- na niczym obłok. Rzeczywiście, tam było ich miejsce. Teraz Tula zwróciła się ponownie do zebranych: - Myślę, że tylko niewielu z was wie, iż oprócz tej szóstki jest ktoś jeszcze. Ktoś tak samo silny i potężny jak oni. - Uśmiechnęła się i dodała: - Ktoś, kogoście jeszcze dzisiejszej nocy nie widzieli. Wszyscy spoglądali po sobie, nikt się jednak nie damyślał, o kim Tula mówi. - Spokojnie, spokojnie - uśmiechała się gospodyni - dowiecie się, gdy tylko nadejdzie odpowiednia chwila. Potem wszyscy opuścili podium, robiąc miejsce dla Targenora i jego matki. Nikt na sali nie zastanawiał się już nad tym, że stoją przed nimi ludzie, którzy zmarli przed wieloma wiekami. To znaczy, jeśli chodzi o Didę, można się było tego domyślać. Była tak zwiewna jak mgiełka nad łąkami w letni poranek. Targenor jednak prezentował się bardzo realnie. Może tak długo wędrował po ziemi jako stróż Tengela Złega, że wyglądał jak żyjący człowiek? Nato- miast fakt, że oni mogą się normalnie poruszać, że rozmawiają, śmieją się, nie dziwił nikogo. Jeśli przeżywali to wszystko we śnie, to był to sen wspaniały i nikt nie pragnął się obudzić, nawet Mari. Nawet ona zaakcep- rówała czarodziejski nastrój tej magicznej nocy. Mały Gabriel siedział jak zauroczony i wpatrywał się w Targenora. Niewypowiedziany smutek i ból dławił go w gardle. Chciałby pokazać tego cudownego człowieka całemu światu, wiedział jednak, że nikt oprócz Ludzi Lodu nie jest w stanie go zobaczyć. I to wydawało mu się skrajnie niesprawiedliwe. Bo iluż takich jak Targenor urodziło się kiedykolwiek na świecie? Ilu było takich jak Marco? Albo jak Shira? Ten, którego nazywali Wędrowcem w Mroku, zaczął mówić. - Z największym przerażeniem wysłuchałem opowia- dania mojej matki. Wiedziałem wprawdzie, że jestem prawnukiem Tengela Złego, ale nawet by mi do głowy nie przyszło, że jestem też zarazem jego synem. Szczerze mówiąc, gdybym się o tym dowiedział, postąpiłbym tak samo jak matka: próbowalbym odebrać sobie życie. Teraz już za późno na takie gesty - rzekł ze smutnym uśmie- chem. - Teraz pozostaje nam tylko jedno: unicestwić to straszne zło. Od dziś będzie też mną powodować żądza zemsty. Tego, co zrobił nam trojgu, a zwłaszcza mojej matce i siostrze, nie wybaczę mu nigdy! Za nic! Nikt na sali nie miał nic do dodania, nikt też nie protestował. Targenor rozpoczął sprawozdanie z tego krótkiego życia, jakie mu było dane: - Było nam trojgu bardzo dobrze razem. Ale za drzwiami małego domku czaił się strach. Nietrudno sobie wyobrazić, jak się żyło w małej, zamkniętej dolinie razem z kimś takim. Och, widziałem wielu, którzy próbowali się z niej wydostać. Widziałem ich ciała spalone, wtopione w skałę, lub skute lodem, bo od czasu, kiedy Tengel Zły dotarł do Źródeł Zła, wszystkie żywioły znajdowały się w jego służbie. Mógł nakazać ogniowi, by spalił niepo- słusznego śmiałka, zanim zdołał dojść do rozpadliny pomiędzy szczytami, przez którą później Tengel Dobry i Silje uciekli na zawsze. Mógł polecić lodowi, by otoczył zimną powłoką swoją ofiarę na postrach innym niepokor- nym. Umiał sprawić, że woda zalewała lodowy tunel prowadzący do świata albo ziemia zapadała im się pod stopami. Nikt, nikt nie mógł stamtąd wyjść! Ponadto istniało nieustanne zagrożenie z jego strony. Nigdy nie było wiadomo, co i kiedy wymyśli. A kiedy sprawy w Dolinie nie układały się według jego woli, wpadał we wściekłość. I wciąż na coś czekał... Targenor zadumał się nad tamtymi sprawami. Wciąż jeszcze nie bardzo wiedział, co by to mogło być, uważał jednak, że jest to w jakiś sposób powiązane z faktem, że Tengel Zły po wyrzuceniu alrauny czekał jeszcze trzy lata, zanim wyśzedł na pustkowie, by zakopać tam naczynie z wodą zła. Daniel skorzystał z chwili przerwy, by zapytać: - Później jednak żywioły zwróciły się przeciwko niemu, prawda? Tamtej nocy, kiedy stanęły przed domem Irovara, by pobłogosławić nowo narodzoną Shirę. - To prawda - odparł Targenor. - W niej dostrzegły nadzieję na ratunek. Możliwość wyrwania się z jego władzy. Głównie duchy czterech żywiołów myślały jed- nak o Taran-gaiczykach. Ich bogowie obawiali się, że utracą nad nimi panowanie. - Ale teraz żywioły i duchy Taran-gaiczyków są po naszej stronie, prawda? - Być może. Za bardzo bym jednak na to nie liczył. Nie wiemy, do jakiego stopnia znajdują się one pod wpływami Tengela Złego. - Rozumiem. Przepraszam, że ci przerwałem! - To bardzo ważna uwaga - uśmiechnął się Targenor i poczekał jeszcze chwilę, zanim znowu podjął wątek. - W tamtych czasach znaliśmy go jako Tan-ghila. Dopiero później pojawił się pewien człowiek z Telemarku, który uciekł w góry przed sprawiedllwością. Powiedział on, że Tan-ghil powinien się w Norwegii nazywać Tengel, i wyjaśnił, że to dość popularne imię w jego rodzinnyeh stronach, czyli w Telemarku, i że oznacza ono mniej więcej tyle co hovding, naczelnik, wódz. Tan-ghilowi bardzo się to spodobało, więc przemianował się na Tengela. - A co znaczy Tan-ghil? - spytała Karine. - Dokładnie można to przetłumaczyć jako: "Pod czarnym słońcem" - wyjaśnił Targenor. - A jak słyszeli- ście, on został poczęty dzięki nadzwyczajnej koncentracji czarnej magii. - Biedne dziecko - mruknęła Benedikte. Nataniel posłał jej uważne spojrzenie. Targenor mówił dalej: - Nie będę wam opowiadał o nieludzkich cierpie- niach, jakie w tych czasach były udziałem mieszkańców Doliny, a przejdę od razu do mojej młodości. Tylko że... Wyraźnie się wahał i po chwili podeszła do niego Dida. Szeptali coś do siebie, uśmiechali się, po czym głos zabrała Dida: - Mój syn nie bardzo chce mówić o sobie, dopóki nie dojdziemy do pewnego okresu w jego życiu. Pozwólcie zatem, że o młodości Targenora opowiem ja. - Za- stanawiała się przez chwilę, jakby nie wiedziała, od czego zacząć, w końcu powiedziała: - Bardzo wcześnie stało się jasne, że Targenor został stworzony do czegoś wielkiego. W miarę jak dorastał, coraz częściej mieszkańcy Doliny przychodzili do niego po radę i pomoc, przeważnie w obronie przed Tengelem Złym. Pomoc musiała być oczywiście udzielana w największej tajemnicy, nie wolno było wymieniać niebezpiecznych imion czy miejsc, należa- ło je opisywać. Wszyscy wiedzieli bowiem, że gdyby Tengel Zły odkrył, czym się Targenor zajmuje, oznaczało- by to z pewnością koniec dla chłopca, a wraz z nim również dla wielu innych. Mój syn, co wielu stwierdzało ponad wszelką wątpliwość, miał uzdrawiające ręce i mógł dokonywać rzeczy, które normalni ludzie uważali za cud. Ponadto już jako młody chłopiec posiadał ogromny autorytet. Wielu zebranych kiwało głowami. Oczywiście, teraz rzucało się to w oczy. Wszyscy żywili wielki szacunek i poważanie dla tego przystojnego mężczyzny u boku Didy. - W największym sekrecie Targenor został wybrany na naczelnika osady, a kiedy się to stało, miał zaledwie osiemnaście lat. Wszyscy pokładali w nim wielkie na- dzieje. Jeśli ktoś mógł ich uwolnić od tego śmiertelnego strachu, w którym żyli, to tylko on. Podczas gdy Dida opowiadała, Targenor stał pogrążo- ny w myślach, wspominał czasy, kiedy żył na tym świecie. Znowu widział swoją rodzinną okolicę. To miejsce, które opuścił chętnie i którego nigdy potem nie od- wiedził. Nawet już jako istota duchowa nie był w stanie wrócić tam choćby na chwilę. A teraz widział Dolinę jak na dłoni. Strumień na tyłach ich maleńkiego domu, trawę taką zieloną w lecie, tak pełną kwiatów w latach, gdy w dolinie nie mieli bydła. Były to lata po ciężkich, głodowych zimach, kiedy wszystkie zwierzęta zostały zabite. Jaki piękny bywał wówczas strumień! Jakby natura chciała im wynagrodzić cierpienia i zastąpić inwentarz, którego nie mieli. Widział dzieci mieszkające w sąsiedztwie. Jak przy- chodziły do niego, żeby im pomógł robić wierzbowe fujarki albo z poocieranymi kolanami, które piekły, czy też wtedy, gdy dostały w domu lanie. Płaczące dzieci, nieszczęśliwe dzieci, zachwycone dzieci... On sam dorastał, a inne dzieci wciąż przychodziły ze swoimi małymi i wielkimi zmartwieniami, młodzi chłopcy i dziewezęta prosili o rady w sprawach miłości, dorośli chcieli, by błogosławił plony lub leczył chore bydło. Ale wszyscy przychodzili w tajemnicy. Nikt głośno nawet nie wspominał, że on, Targenor, ma jakieś nad- zwyczajne zdolności. Targenor był ich pociechą, ich przyszłością. "Zabij go", szeptali mężczyźni, gdy stawał się dorosły. "Zniszcz go! Ty to potrafisz!" Targenor wiedział jednak, że nie potrafi. Gdy Dida opowiadała to wszystko zasłuchanej rodzinie, Targenor ponownie widział zarysy gór na tle wieczornego nieba. Widział wszystlto, co miękkie i łagodne w Dolinie, widział kępy górskich brzóz przypominające małe zielone zagajniki, słyszał delikatny plusk wody przy brzegu, słyszał, jak krople deszczu z szumem padają na jałowcowe zarośla, czuł ukłucia igieł, kiedy się człowiek przedziera przez gęste krzaki, widział gwałtowny przepych barw jesieni. Nagle uwagę jego zwróciło to, co mówiła Dida. - Tengela Złego widywaliśmy bardzo rzadko. Myślę, że Targenor w ogóle nigdy go nie spotkał. - Mylisz się! - przerwał jej syn. - Pewnego dnia spotkałem go na jeziorze. On miał niewielką łódkę, której na ogół używał aktualny niewolnik. Tengel zbliżył się do mnie, wiosłując energicznie. Był sam, zatrzymał się burta w burtę przy mojej łódce. Mogłem mieć wtedy jakieś siedemnaście lat. Jego widok z tak bliska był straszny, pamiętam, że z wrażenia dostałem mdłości. Dida kiwała głową przygnębiona. O, tak, ona dobrze znała to uczucie! - Czego on od ciebie chciał? - spytała przestraszona. - "Jesteś wybrany", wysyczał w moim kierunku. "Kiedy nadejdzie właściwy czas, zastaniesz moim niewol- nikiem. Będziesz mi potrzebny". - Targenor mówił dalej, zwracając się teraz do sali: - Wciągnąłem głęboko powietrze, żeby mu wygarnąć, co myślę o nim i o jego rozkazie, ale zaraz przypomniałem sobie o matce i o Tuli, więc zacisnąłem zęby i nie powiedziałem nic. Nie mogłem ściągać jego zemsty na moją matkę i siostrę. Zacząłem wiosłować ile sił i szybko oddaliłem się do brzegu. On też się już więcej mną nie zajmował. No a potem, potem również widywałem go wielokrotnie. Widziałem te jego przenikliwe oczka, wpatrzone we mnie. Złe, pełne niena- wiści, badawcze. Zastanawiałem się często, czego Tengel Zły może ode mnie chcieć. I czego mógłby chcieć od mojej ukochanej siostry-bliźniaczki? Ów zły człowiek szczególnie natrętnie śledził nas oboje, wiedziałem o tym od dawna. No i te wieczne pytania, nie dające mi spokoju: Dlaczego on tak długo siedzi w tym odciętym od świata, ponurym miejscu? Nikt nie był w stanie tego zrozumieć! Targenor cofnął się o kilka kroków i oddał głos matce. W myślach potwierdzał wszystko, co mówiła. Tengel Zły był zirytowany, inni mieszkańcy Doliny odczuwali to na własnej skórze często i boleśnie. Pod osłoną mroku przychodzili zapłakani do domu Didy, by "pogadać z chłopcem", jak się wyrażali. Targenor starał się ich pocieszać najlepiej jak umiał i pomagał im zapomnieć o krzywdach. Ale czy coś jest w stanie ukoić ból po śmierci dziecka albo gdy ktoś bliski stracił zmysły? Tengel Zły wiedział, gdzie uderzyć, żeby bolało najdotk- liwiej. Ów niezwykły korzeń Tuli wniósł do ich domu szczęście. Targenor coraz bardziej podejrzewał, że to amulet o bardzo wielkim znaczeniu. Tengel Zły bowiem spoglądał teraz ukradkiem, z niekłamaną nienawiścią na nieustanny ruch wokół ich domu. Któryś z gospodarzy spotkał go pewnego wieczora, szary cień ślizgał się po ścieżce, lecz cała uwaga pokraki skupiona była na domku Didy, więc chłop zdążył się ukryć. Po chwili Tengel Zły zawrócił, ale był taki wściekły, że aż się wokół niego unosił obłok śmierdzącego pyłu. Chłop wyczuwał wściekłość i rozczarowanie. Wszyst- ko to miało miejsce zaledwie w tydzień po tym, jak Tiili znalazła nad wodą alraunę. Po tych wydarzeniach Tengel Zły zostawił ich w spoko- ju. Zakopał się w swoim domu, obrażony na cały świat, jak powiedział jego nowy niewolnik. To był ów przestępca, który uciekł przed prawem z Telemarku, on właśnie przekazał taką uwagę w pewien deszczowy wieczór jednemu z sąsiadów. Pogłoski na ten temat rozeszły się po osadzie, telemarczyk jednak zmarł wkrótce potem. Dida opowiedziała o osiemnastych urodzinach bliźnia- ków, a myśli Targenora powróciły do tamtych wydarzeń. Chyba wszyscy mieszkańcy osady przyszli w ten jesienny wieczór do ich małego domku. Dida zapraszała gości serdecznie, wzruszona. Częstowała ich, czym mogła, chociaż nie było tego zbyt wiele. Dida nigdy nie skąpiła jedzenia. Ludzie przynieśli prezent dla Tuli, ale tak naprawdę to przyszli do Targenora. - Wiesz, Dida - powiedział wytypowany chłop. - Zrobiliśmy coś dla twojego syna. I wydobył z węzełka, który trzymał w ręce, żelazną koronę. - Kowal ją wykuł, Targenorze. Z żelaza, które ze- braliśmy po domach, my wszyscy, których tu widzisz. Nie jest może ona specjalnie piękna ani bogata, lecz trak- tujemy ją jak symbol. Przyjmij ją właśnie jako symbol! Dał Targenorowi znak, by uklęknął. - Targenorze, ninies5zym koronujemy cię na naszego króla! Twoje królestwo nie jest zbyt wielkie, wszystkich swoich poddanych widzisz tu przed sobą. My jednak pokładamy w tobie wielką nadzieję, wielkie zaufanie i przyrzekamy wypełnić każdy twój rozkaz. Targenor rozumiał, że ludzie muszą mieć jakieś opar- cie, coś w rodzaju przeciwwagi dla mocy Tengela Złego. Dlatego przyjął koronę, a kiedy kącikiem oka spojrzał na alraunę spoczywającą w lalczynym łóżeczku, doznał uczu- cia, że ona akceptuje jego koronację. Targenor, pierwszy i jedyny król Ludzi Lodu... I potem rzeczywiście starał się być dła nich opiekunem, a wszyscy mówili, że rządzi rozumnie, z troską o ludzi. Chodziło tylko o to, by Tengel Zły o niczym się nie dowiedział. Wkrótce potem nadszedł ten straszny dzień, kiedy jakieś bezmyślne dziecko zabrało "lalkę" Tuli, alraunę. Jeszcze teraz wspomnienie tamtych wydarzeń sprawia- ło taki ból, że Targenor jęknął. Tego dnia bliźnięta kończyły dziewiętnaście lat. Tuli wyszła, by odebrać lalkę - i przepadła na zawsze. Tengel Zły również zniknął. Na cały miesiąc. Och, jakże długo Targenor szukał siostry! Dzień po dniu, a także nocami. Wciąż nad Doliną unosiły się wołania: Tiili! Tiili! Ale odpowiadały na nie tylko kruki. Ostatecznie wszyscy doszli do wniosku, że dziewczyna musiała przedostać się przez góry. Podejrzewali, że Tengel Zły ją gonił, żeby się zemścić na rodzinie za wszystko, co przeciwko niemu robili, że ludzie tak ich lubili, za ich siłę i upór. Pazostawalo tylko mieć nadzieję, że Tiili zdołała uciec i jakoś sobie daje radę. To było to ostatnie źdźbło, którego się trzymali w swojej rozpaczy. Potem Tengel wrócił, a jego paskudna gęba jaśniała budzącym grozę triumfem. Nie było sensu pytać go o Tiili. Zresztą z nim w ogóle nie rozmawiano. Alrauna... Targenor poszedł jeszcze tego samego wieczora, gdy Tiili zniknęła, do domu dzieci i zdołał uratować korzeń przed spałeniem. Zabrał go ze sobą do domu, ale nie był w stanie ułożyć jak Tiili "lalki" w łóżeczku. Wszystko, co przypominało Tiili, sprawiało taki ból, że Targenor bliski był utraty świadomości. Odszukał więc tamten stary rzemień, na którym dawniej alrauna była przywiązana, i ostrożnie zawiesił korzeń na szyi. - Mamo - pawiedział bez tchu. - Spójrz, jak ładnie alrauna ułożyła się na mojej piersi. Jakby odpoczywała! Jeszcze dzisiaj czuł jej przyjemny dotyk na skórze. - Uważam, że ona teraz jest twoja, Targenorze - po- wiedziała któregoś dnia Dida. - W każdym razie dopóty, dopóki Tiili nie wróci. Tiili jednak nie wróciła. Ich żal, rozpacz i bezradność były bezgraniczne. Któregoś dnia Targenor wyszedł samotnie z domu, musiał nazbierać jałowcowych jagód do leczniczych napa- rów. Jak zwykle rozglądał się, czy gdzieś nie dostrzeże Tiili. Jak zwykłe bez skutku. Już o zmroku wracał do osady, ale nie widział jeszcze zabudowań, dziełiły go od nich spore wzniesienia. Nagle na ścieżce pojawiła się jakaś ciemna, niewysoka postać, jak przestroga z nieznanego, pozaziemskiego świata. Targenor przystanął. Było oczywiste, że tamta postać czeka na niego. Serce zaczęło mu blć mocno ze strachu, ale poszedł dalej. Tengel Zły miał wciąż na twarzy ten ohydny wyraz triumfu, oczy mu błyszczały. - Czas się dopełnił - rzekł piskliwie. Targenor zatrzymał się znowu. - Jaki czas? - zapytał ostro. Brudnożółte oczka naprzeciwko niego lśniły fanatycz- nie. - Dopełnił się mój czas, żeby... Podszedł bliżej do Targenora, lecz nagle stanął jak porażony i nie ruszał się przez dłuższą chwilę. Wytrzesz- czył oczy, rozdziawił gębę i naraz przejmujący ryk wściekłości przeszył powietrze. Po czym mała, obrzydliwa postać odwróciła się na pięcie i pognała z powrotem w stronę domów. Właściwie to Tengel nie biegł, lecz zdawał się płynąć w powietrzu, ledwie dotykając ziemi. Targenor w najwyższym zdumieniu patrzył w ślad za nim. Czy to królewska korona? Nie, zostawiłem ją przecież w domu, myślał oszołomiony. A poza tym czy on wie, że zostałem ukoronowany? Domyśla się, że jestem jego najbardziej zagorzałym przeciwnikiem? Tak chyba musi być. Gdy Targenor wrócił do domu, opowiedział o tym, co się stało, matce, a teraz ona opowiada o tym zebranym w Górze Demonów krewnym. Od tamtego spotkania na ścieżce Targenor czuł się nieustannie obserwowany. Tengel Zły i jego niewolnik działali z ukrycia, lecz ani na chwilę nie spuszezali go z oka. Lata mijały. Ludzie w Dolinie coraz bardziej skupiali się wokół Targenora. Tengel Zly szalał z nienawiści, ale z jakiegoś powudu trzymał się z daleka. Wiele się w tych latach wydarzyło w ich małej, przemarzniętej górskiej dolinie. Wnuczka Krestierna stała się dorosłą dziewczyną. Była obciążcina dziedzictwem zła, a w swoim pokoleniu była jedyną z Ludzi Lodu i lepiej, jeśli się nie musiało mieć z nią do czynienia. Wszyscy się jej bali, ona zaś bardzo chętnie załatwiała różne sprawy dla Tengela. Wolno jej też było opuszczać od czasu do czasu dolinę i robić krótkie wycieczki w najbliisze okolice w charakte- rze szpiega Tengela. Zawsze jednak przynosiła mu stam- tąd niewesołe wiadomości. Po drugiej stronie gór znajdo- wał się smutny świat. Szalały zarazy, wszędzie panowała nędza, ludzie zapełniali kościoły, gdzie błagali Boga o miłosierdzie. Schorowany, przegniły i niewiarygodnie nędzny był ten świat. Największą władzę posiadał Koś- ciół, on też rozporządzał bogactwami. Ludzie żyli w ciem- nocie i strachu, a tacy, którzy przyszli na świat z odrobiną oleju w głowie, kończyli na ogół na stosie za herezję albo za czary czy z jakiegokolwiek innego powodu. Władanie takim światem to żadna przyjemność. Tengelowi Złemu nie podobały się te opowieści. Przede wszystkim nie podobał mu się Kościół. Sam w tych latach zaczął wyprawiać się od czasu do czasu na wędrówki po Trondelag. Przemierzał tę krainę pospiesz- nie, bez odpoczynku, jakby czegoś szukał. Z tego, co Dida i Targenor słyszeli, stanowił postrach dla mieszkańców górskich osad. Za każdym razem, zanim wyruszył w dro- gę, za pomocą magicznych zaklęć zamykał wyjście z Doli- ny, tak by nikt nie mógł uciec. Zresztą pod jego nieobecność straż trzymała jego młoda pomocnica, wnu- czka Krestierna, imieniem Guro. Gdy jej pradziadek wracał, na ogół przez wiele dni szalał z wściekłości i wtedy mścił się na mieszkańcach Doliny. To właśnie w tamtych latach w Trondelag powstała Ponura legenda i wtedy pojawiła się nazwa "Dolina Ludzi Lodu". Mówiono, że aż się tam roi od wiedźm i czarow- ników! Prawdę Powiedziawszy w tamtych latach była to gruba przesada. Ale legenda powstała i powtarzano ją potem przez wiele stuleci. Guro, która nie była brzydka, postarała się o dwoje dzieci, każde z innym ojcem, jeden pochodził z Doliny, drugi spoza gór. Na razie dzieci były małe, mówiono jednak, że chłopiec jest obciążony. W największej tajemnicy kilku mężczyzn spotykało się regularnie z Targenorem, swoim dobrowolnie wybranym wodzem, mimo że to on był wśród nich najmłodszy. Przygotowywali plany, jak wyprowadzić ludzi z okrutnej niewoli. Ustalono, że należy wykorzystać moment, kiedy Tengela Złego nie będzie, a na miejscu zostanie tylko w gruncie rzeczy niegroźna Guro. Problem stanowiły jedynie magiczne runy, za pomocą których Tengel zamy- kał wyjścia... Dida i Targenor wiele na ten temat rozmawiali. Dida wiedziała, że syn posiada znacznie większe zdolności niż ona jeśli chodzi o sztuki magiczne, choć ona sama również wielokrotnie odczuwała coś jakby reminiscencje takich umiejętności, które musiały tkwić gdzieś w głębi jej duszy. Jakieś słowa, które przychodziły do niej w snach lub nad ranem, kiedy się jeszcze nie do końca rozbudziła. Czy Targenor miał podobne doświadczenia? Owszem, miewał. Ostatnio widziała to wyraźnie. Dida mówiła o tym z ożywieniem: - Masz dużo większe zdolności niż ja! Spróbuj sobie przypomnieć! Targenor długo się nie odzywał. W końcu powiedział: - Mamo, przygotujmy wywar z liści i łodyg tojada dzióbatego. Znam również inne trujące rośliny, których nazw nigdy nie słyszałem. Pójdę ich nazbiecać, a jutro w nocy znowu się spotkamy. Byli przecież u siebie w domu, więc udało się wszystko przygotować. Następnej nocy wywar był gotów, nad kociołkiem uniosła się para. Dida i Targenor siedzieli blisko pieca i wdychali silny aromat, który zresztą wypełniał całą izbę. Wkrótce poczuli się oszołomieni i straszliwie zmęczeni. Oboje kiwali się bezradnie na swoich stołkach, powoli wchodzili w trans. Targenor zaczął śpiewać, po chwili Dida poszła za jego przykładem. Co to za pieśń, żadne nie wiedziało, słowa bowiem były dla nich całkiem obce i niezrozumiałe. Czuli jednak, że przepełnia ich jakaś osobliwa siła, mieli wrażenie, że lada moment przekroczy wszelkie granice, rozerwie ich na strzępy. W przywidzeniu zdawało im się, że wypłynęli z domu i poszybowali w stronę lodowej bramy. Dostrze- gli tajemnicze runy na lodzie i wiedzieli, co należy zrobić, żeby je unieszkodliwić. Potem wrócili do domu. Od początku oboje zdawali sobie sprawę z tego, że Targenor jest z nich dwojga silniejszy. Dida poleciła mu więc, by kontynuował eksperymenty w pojedynkę, przez cały czas jednak trzymała syna za rękę, by wzmocnić jego magiczne siły. Duch Targenora wzniósł się ponad rozpadlinę pomię- dzy szczytami gór. Znajdowała się tam stroma ściana z lodu i kamienia, niewidoczna dla innych. Pieśń, którą śpiewał, sprawiła, że mur się rozpadł. Tą drogą zdolali później wyprowadzić dwie rodziny na zewnątrz. Doszły ich pogłoski, że Tengel Zły jest w dro- dze do domu z kolejnej wstrząsającej wędrówki po tamtej stronie gór. Wstrząsającej dla niego, bo wszystko, co tam zobaczył, było przygnębiające, i wstrząsającej dla ludzi, którzy po tamtej stronie gór stanęli na jego drodze. Targenor nie mógł ryzykować, że uciekinierzy natkną się po wyjściu z Doliny na Tengela, dlatego wybrał tę niebezpieczną przeprawę górą przez todowiec. Tą samą drogą w trzysta lat później Tengel Dobry wyprowadził swoją rodzinę. Ale Targenor zdołał przekonać tylko dwie rodziny. Inni nie mogli się zdobyć na tyle odwagi. Bali się niebezpiecznej przeprawy, bali się zemsty Tengela Złego, bali się świata poza Doliną. Chcieli najpierw zobaczyć, jak uda się innym. Może nie nadarzyć się druga taka okazja, przekonywał Targenor. Musimy wyjść wszyscy, i to natychmiast! Nikt nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Obie rodziny śmiałków już teraz uważano za stracone. Gdy Targenor stwierdził, że wielu nie przekona, poczuł się rozczarowany i zmartwiony. Oznaczało to bowiem, że on sam też nie może tego miejsca opuścić. Był przecież wodzem mieszkańców, ich królem. Musi zostać z większością. A wobec tego Dida również postanowiła zostać i była głucha na wszelkie prośby oraz tłumaczenia, że gdyby odeszła, będzie wolna od Tengela Złego do końca swoich dni. Nic podobnego, odpowiadała, powinna pozostać u bo- ku syna. A poza tym Tiili, nikt przccież nie wiedział, czy Tuli nie ma gdzieś tutaj, w Dolinie. Tego dnia Targenor płakał. Tengel Zły powrócił i odkrył, że dwie rodziny znik- nęły. 2orientował się też, że jego runy przy obu bramach zostały zniszczone. Był wściekły. Po prostu szalał ze złości. I oczywiście domyślał się, kto to zrobił. Ale nie zaatakował Didy ani Targenora. Na razie ograniczył się do tego, że w każdym domu w dolinie umarł jeden człowiek. Szpiegująca dla niego Guro szepnęła mu, że Targenor od dłuższego czasu spotyka się z pewną dziewczyną. Tengel uderzył także w nią. Po trzech dniach dziewczyna opuściła ziemski padół. Była pierwszą, nieśmiałą, młodzieńczą miłością Tar- genora. Dla obojga wszystko było takie nowe i nie znane, że sprawy nie wyszły poza rozmowy, na temat miłości nie padło jeszcze ani jedno słowo. Łączyło ich pełne ciepła wzajemne zainteresowanie i wzruszająca nadzieja. Targenor musiał sobie uświadomić, jak bardzo jest bezradny, chciał zwrócić ludziom żelazną koronę, ten patetyczny symbol, jakim go obdarzyli. Oni jednak prosili go na wszystko, by ją zachował. Gdzież bowiem mieli szukać wsparcia i nadziei? Zresztą czuli się winni, że nie opuścili Doliny, kiedy nadarzała się okazja, że nie poszli za nim. Dopiero teraz zdawali sobie sprawę, że było to z ich strony tchórzostwo i głupota. Niestety, miało na nich spaść jeszcze wiele ciosów. W pół roku później Guro wyprawiła się do Trondelag i wróciła z triumfalnymi wiadomościami, że rodzinom, które uciekły, nie powiodło się w obcym świecie. Byli na tyle nieostrożni, że opowiedzieli ludziom, skąd przybywa- ją. Uczynili tak, by wzbudzić współczucie i sympatię, tymczasem wywołali przerażenie. Mieszkańcy Nidaros, dokąd się udali, przepędzili ich z miasta jak zadżumio- nych. Troje dorosłych zostało ukamienowanych, resztę oddano w ręce ludzi Kościoła, którzy spalili ich na stosie. Tak wielka panowała ciemnota w Norwegii w roku Pańskim 1292. Targenor był załamany. Wszystko brał na swoje barki. Odpowiedzialność za wszystkich uśmierconych w Dolinie, zwłaszcza za śmierć swojej młodej przyjaciółki, z którą odważył się rozmawiać, i odpowiedzialność za los tych, których namówił do ucieczki. Wszystko było jego winą. Nic nie pomogły tłumaczenia Didy, że przyczyną nieszczęść jest nie on, lecz ta straszna zakała rodu Ludzi Lodu, Tengel Zły. Guro przyniosła ze świata jeszcze jedną nowinę. Daleko na południu, w mieście o nazwie Hameln, wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Otóż miasto nawie- dziła plaga szczurów, ale wkrótce potem przybył tam pewien niezwykły człowiek, który oświadczył, iż potrafi wytępić szkodniki i uwolnić od nich mieszkańców Ha- meln. Rajcy miejscy obiecali mu bardzo wysoką nagrodę, jeśli tego dokona. I człowiek słowa dotrzymał. Grą na flecie zwabił do siebie wszystkie szczury tak, że szły za nim jak zahip- notyzowane, a on wywiódł je z miasta i poprowadził nad płynącą w pobliżu nekę Wezerę, gdzie szczurzyska się potopiły. Obiecanej nagrody jednak nie dostał. Żeby się za to zemścić na mieszkańcach miasta, taką samą grą na flecie zwabił do siebie wszystkie dzieci. Je również wyprowadził z miasta i zniknął wraz nimi we wnętrzu góry. Wiadomo było nawet dokładnie, kiedy się to stało. Guro nie pamiętała dnia, wiedziała jednak, że było to latem roku 1284. Tengel Zły był zafascynowany tą historią. Mężczyzna grający na zaczarowanym flecie! On sam utracił swój wspaniały flet, kiedy ów głupi Jolin ukradł pradawny skarb Ludzi Lodu przyniesiony ze Wschodu. Krestiern ukrył przecież flet w rogach jaka. Ale wtedy, gdy Tengel usłyszał po raz pierwszy opowieść o Szczurołapie z Ha- meln, nie wiedział jeszcze, że jego flet zaginął. To właśnie historia o Szczurołapie natchnęła Tengela pomysłem, żeby na jakiś czas zapaść w drzemkę. I oto pewnego wieczora, gdy Dida wyszła po wodę, na po- dwórzu swojej zagrody natknęła się na groźną pokrakę. Udawało jej się unikać spotkania z nim od tamtych upiornych wydarzeń dwadzieścia siedem lat temu. Tetaz na jego widok wszystkie straszne wspomnienia stanęły jej przed oczyma. Chciała go wyminąć i uciec, on jednak paraliżował ją wzrokiem. Tym strasznym wzrokiem, któremu nie oparł się ani człowiek, ani zwierzę. - Ty nędzna babo - zaczął swoim obrzydliwym głosem, do którego nikt nigdy nie zdołał się pnyzwyczaić. - Teraz oddasz mi mego syna! - On nie jest wasz - ostro powiedziala Dida. - On jest mój, i tylko mój! - Nie gadaj byle czego! - parsknął, a zabrzmiało to jak syk jadowitego węża. - On został już dawno wybrany, będzie mi towarzyszył w mojej wędrówce po świecie, będzie mi torował drogę mieczem, który jutro rano znajdziecie na swoim progu. Ten miecz wyniosłem z Góry Czterech Wiatrów. - Zawsze myślałam, że takiej nędznej gadzinie jak wy nie jest potrzebna żadna ochrona, żaden miecz - odrzekła Dida tak rozwścieczona, że nie liczyla się ze słowami. - Bo też wcale tego nie potrzebuję - syknął znowu. - Ale jego wybrałem, musi się wyuczyć wielu rzeczy, będzie dla mnie załatwiał na świecie wszystkie sprawy. - Na posyłki macie Guro! - ucięła Dida. - Ona nie jest wystarczająco silna. A ja spłodziłem moje dzieci po to, by mi służyły, kiedy dorosną. Ty myślałaś, że dlaczego to zrobiłem? Może ogarnięty pożą- daniem dia ciebie, co? Nie bądź śmieszna! Dida poczula mdłości. Ziemia ugięła się pod nią na wspomnienie tamtego wieczoru. On jednak mówił, nie zważając na jej reakcję: - Dziewczyna już wypełniła swój obowiązek. Dida krzyknęła: - Coście zrobili z moim Małym Kwiatkiem? - Nie wrzeszcz! Oddaj mi chłopaka! - Nigdy w życiu! Tengel Zły był uparty. Wpatrując się w nią hipnotycz- nie, mówił: - Jutro wieczorem ma przyjść do mojego domu. Nagi, świeżo wykąpany, sam. Jedyne, co może przy sobie mieć, to ten miecz, który rano znajdziecie na progu, a także mój flet, który jest przechowywany w śpichlerzyku na moim podwórzu. Dida miała ochotę zawołać, że fletu tam nie ma, ale zmieniła zamiar. Przyszła jej do głowy pewna myśl, chciała jednak wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji. - Do czego potrzebny wam flet? - To cię nie powinno obchodzić, kobieto! - Obchodzi mnie wszystko, co dotyczy mojego syna. - On jest dużo bardziej mój niż twój. To ja zdecydo- wałem, że się w ogóle narodzi, i ja wyznaczyłem mu życiowe zadanie. - Ale do czego potrzebny wam flet? - powtórzyła Dida. - Światem rządzi ten przeklęty Kościół. Dla mnie byłoby najlepiej, gdybym poczekał z przejęciem władzy, aż siła Kościoła się wyczerpie. Ale nudno jest tak tkwić w zamknięciu w tej przeklętej Dolinie. Dlatego po- stanowiłem ułożyć się na jakiś czas do snu i zaczekać, aż sytuacja na świecie się poprawi. Zniknie Kościół, znikną zarazy, nie będzie nędznych ludzi. To z pewnością nie długo nie potrwa. - To właśnie flet ma was ukołysać do snu? - Nie, taki flet dostanę od Szczurołapa z Hameln. Mój własny flet nie kołysze do snu, on ma moc budzenia do życia. Wtedy Dida nie zastanawiała się więcej nad jego słowami, jej myśli koncentrowały się na sprawach Targe- nora i na tym, jak przechytrzyć nieśmiertelnego przodka. Zaraz potem Tengel Zły opuścił jej podwórze. W tym miejscu opowiadanie Didy przerwal Nataniel. - Czy wówczas siła Tengela była niewystarczająca na pokonanie Kościoła? Dlaczego musiał czekać? - Tengel Zły był bardzo silny - odpowiedziała Dida. - Trzeba jednak pamiętać, że Kościół w tamtych czasach był znacznie potężniejszy niż na przykład jakakolwiek dzisiejsza władza. Ja przypuszczam, że Tengel nie chciał tych wszystkich kłopotów, jakie walka z Kościołem musiałaby mu sprawić. On chciał mieć natychmiast wszystko, czego zapragnął, chciał władzę nad światem dostać bez oporu, dokładnie wtedy, kiedy postanowi po nią sięgnąć. Sądzę, że planował przespać nie więcej niż jakieś pięćdziesiąt do stu lat. Na pewno jednak nie wiem, to tylko przypuszczenia. - Oczywiście, rozumiem. Vetle skorzystał z okazji, że Dida już i tak przerwała swoje opowiadanie, żeby zapytać: - A tamten pierwszy flet? Chciałbym dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Skąd się wziął? I czy jego istnienie nie świadczy, że Tengel Zły od samego początku planował przeczekać w uśpieniu jakiś czas i przygotowywał ten flet, którego dźwięk byłby w stanie go obudzie? - Nie, nie sądzę. Nie wiem też, skąd się wziął jego flet ani jaką posiadał moc. Natomiast dzisiaj jest wśród nas ktoś, kto później da nam odpowiedź na tę zagadkę... Jeszcze raz odwołanie do jakiejś nie znanej istoty, pornyślał Gabriel. Słyszał to już tyle razy! A chodzić musi bez wątpienia o piątego członka Najwyższej Rady. O ko- goś równego Targenorowi, Shirze, Marcowi i Natanielo- wi, a prawdopodobnie stojącemu wyżej niż Sol i Tengel Dobry. Kogoś, kto na dodatek do wszystkiego zna jeszcze tajemnicę pierwszego fletu. Kto to, na Boga, może być? - Opowiadaj dalej - poprosił Heike Didę. - Chodziło więc o to, by Targenor towarzyszył Tengelowi Złemu do Hameln, czy tak? I potem twój syn miał się zatroszczyć, by paskudny staruch zasnął. Poszedł Targenor do niego następnego dnia? - Nie, nie poszedł. Był dość silny na to, żeby odmówić wykonania rozkazu. Zostaliśmy za to okrutnie ukarani, nie chciałabym wdawać się teraz w szczegóły, bo wszystko trwało długo i było niewypowiedzianie bolesne, ale, choć to dziwne, Tengel Zły trzymał się od mojego ukochanego syna z daleka. Jakby go coś powstrzymywało, nie pozwa- lało mu działać. A tym czymś, co go powstrzymywało... Dida z rozmarzonym wzrokiem pogrążyła się we wspomnieniach, cofnęła się do tamtych złych dni. - Mój syn zatrzymał miecz, który znaleźliśmy rano na progu. To ten sam miecz, który ma teraz przy sobie. Wykuł go w pradawnych czasach jakiś nieznany anysta. Miecz posiada wielką moc, o czym Targenor przekonał się znacznie później. Wtedy, po odwiedzinach Tengela Złe- go, Targenor zachowywał się jak zawsze, nadal opiekawał się mieszkańcami Lodowej Doliny, bowiem bardzo wyso- ko sobie cenił królewską godność, za co wszyscy go bardzo kochali. Aż w końcu... Pewnego pięknego, let- niego dnia, gdy Targenor miał już dwadzieścia osiem lat, Tengel Zły zaatakował. Wspaniała i pełna godności kobieta z praczasów musiała kilka razy głęboko wciągnąć powietrze. W jej oczach zabłysły łzy. Otarła je powoli i mówiła dalej: - Do naszego domu przybiegła Guro. To bardzo niezwykłe wydarzenie, trzeba przyznać. Płakała rozpacz- liwie i błagała nas o pomoc przeciwko Tengelowi Złemu, który, jak mówiła, odwrócił się od niej. Była już wtedy kobietą czterdziestoletnią, ale wciąż jeszcze wyglądała młodo i ładnie. Tengel Zły ukarał ją za jakieś niepo- słuszeństwo. Zatopił w jeziorze jej rybackie sieci i cały sprzęt. I co ona teraz, samotna kobieta, ma począć, szlochała. Umrze z głodu. Sama nie umiała pływać, ale wiedziała, w którym dokładnie miejscu znajduje się ten sprzęt. Nikt inny w Dolinie nie zechce jej pomóc, bo wszyscy nienawidzą jej serdecznie. Targenor natomiast jest, mimo wszystko, jej krewnym. Czy on by nie mógł... Targenor zawsze bardzo chętnie pomagał ludziom, tak było i teraz. Poszedł z Guro nad jezioro. Ja sama stałam na podwórzu i patrzyłam w ślad za nimi. Myślałam, jak to ładnie ze strony Targenora, że zajął się tą biedaczką, od której on sam zaznał jedynie przykrości. Sweter i koszulę zdjął już w domu, alrauny też, oczywiście, nie chciał zamoczyć. Wysokie buty zmienił na lżejsze. Jakiż był przystojny, kiedy tak szedł pośród zarośli, wysoki, z nagim torsem, pięknie zbudowany, urodziwy. Moja duma i radość, światło mego życia! Nigdy jednak nie dotarł do brzegu jeziora. Bo na dole czekał Tengel Zły. Guro pobiegła w swoją stronę, a ja słyszałam jej triumfalny, złośliwy chichot. Wtedy stało się coś potwornego. Pędziłam co sił w nogach nad jezioro, ale w niczym nie mogłam już przeszkodzić. "Nareszcie! Nareszcie!" - wrzeszczał Ten- gel Zły. Wyciągał ręce w stronę Targenora i wykrzykiwał wysokim, strasznym głosem długie zaklęcia czy też magiczne formuły, nie wiem, co to było. Natomiast wokół mego ukochanego syna iskrzyło się coś jak rozpalona aura, na moment cała jego sylwetka zniknęła w oślepiają- cej bieli... A kiedy do nich dobiegłam, był kimś zupełnie innym. Jego wola została podporządkowana woli Tengela Złego. Dida wybuchnęła płaczem, Tula podbiegła do niej i pomogła jej usiąść na przypominającym tron fotelu. Nikt na sali nie powiedział ani słowa. Wszyscy patrzyli na Targenora, który stał przed nimi wyprostowany, rosły i niezwykle urodziwy, lecz na jego szlachetnej twarzy malowała się rozpacz i ból. ROZDZIAŁ X Kiedy Dida doszła jako tako do siebie, powiedziała: - Tengel Zły nie wiedział jednak, że my z Targenorem po rozmowie, jaką odbyłam z nieśmiertelnym, nie tracili- śmy czasu i planowaliśmy, jakby go tu wywieść w pole. A ponieważ pamiętałam, jak wyglądał tamten stary flet, zrobiliśmy w tajemnicy taki sam, tyle że pozbawiony jakiejkolwiek magicznej mocy. Ten flet nigdy by nie zdołał obudzić Tengela ze snu. No, a teraz sądzę, że dalej Targenor sam powinien opowiedzieć o tym, co się działo, kiedy opuścili Dolinę. On to wie najlepiej. Przystojny Targenor stanął pośrodku podium. - Pozwólcie, bym wam opowiedział o czasie hańby i wstydu - rzekł zdławionym głosem. Zdrada... Guro, która zawróciła i przyłączyła się do Tengela Złego. Całe zło, które promieniowało tam na brzegu z tej strasznej pokraki. Odrętwienie i paraliż, gdy zaklęcia Tengela spadały na głowę Targenora. Ból w całym ciele. Intensywne, oślepiające światło, które sprawiło, że na moment pochłonęły go ciemności. Wołanie Didy. I straszna irytacja na matkę. Czego ona tu szuka? Czego chce od Targenora? Czy nie widzi, jak bardzo został wyróżniony? Został przecież najbardziej zaufanym człowiekicm samego Tengela! Jaki to honor! Jaki zaszczyt! Odepchnął matkę, która chciała zabrać go ze sobą do domu. Krzyczała i wymyślała Tengelowi i Guro, ale dlaczego ta kobieta nie może pojąć, że to oni mają rację? O nieszczęście! Oboje odchodzą i to jest wyłącznie jej wina. - Pamiętaj - rzekł do niego świszczący, ale bardzo miły głos. - Jutro wcześnie rano masz być gotowy do drogi. Opuszczamy Dolinę. I rzeczywiście, następnego ranka Targenor był gotów. Z mieczem u boku, odziany w swoje najlepsze ubranie, które podarowali mu mieszkańcy osady. To zresztą to samo ubranie, które i teraz miał na sobie. Królewską koronę rzucił gdzieś w kąt. Jego nowy pan i władca nie powinien jej widzieć, co do tego nie miał wątpiiwości. Matka płakała nieprzerwanie, chociaż starała się to ukryć, bo jej łzy bardzo gniewały Targenora. Prosiła, by zabrał ze sobą alraunę, lecz on odepchnął amulet z obrzy- dzeniem. "Spal to!" - wrzasnął. "Spal to paskudztwo! To przyczyna wszelkiego nieszczęścia!" Dida wyniosła alraunę z domu i starannie ją ukryła. I bardzo dobrze, Targenor czuł się chory, gdy korzeń był w pobliżu. Matka wróciła jednak z fletem w dłoni. "Ale to..." - zdziwił się Targenor. Wtedy matka popatrzyła na niego zmrużonymi oczyma i śpiewnym głosem starała mu się wmówić, że to prawdziwy flet, ten pierwszy, którego Tengel potrzebuje, ten, który zdoła obudzić go ze snu. A obowiązek obudzenia go spoczywa przecież na Targenorze. Słusznie, stwierdził syn, którego jej śpiew przyprawiał o zawrót głowy. Tak, to z pewnością ów właściwy flet. Cóż to za głupie myśli ogarniały go przed chwilą? Targenor ciągnął dalej swoją opowieść: - Moja matka dokonała wtedy fantastycznej rzeczy. Musiała posiadać niebywałą magiczną siłę, skoro była w stanie przekonać miie, tak zafascynowancgo Tengelem i znajdującego się w jego wyłącznej władzy, bym uwierzył w jej słowa. Flet był przecież całkiem bezwartościowy! Gdyby również później zdołała nakazać mi grać na tym flecie, zbawiłaby cały świat, uwolniłaby go od zła. Tengel nigdy by się nie obudził. Targenor starał się przypomnieć sobie tamte wydarze- nia. Wspominał, jak on i tamta mała, obrzydliwa figura pospiesznie opuścili Dolinę przez lodowy tunel. Miesz- kańców Doliny miała pilnować Guro, ale Tengel Zły przestał się nimi interesować. Targenor wcale nie uważał, że staruch jest odpychają- cy. Wydawał mu się nawet dosyć elegancki w ciemnym ubraniu, jakie włożył na drogę. On sam otulił się szeroką peleryną, którą później już zawsze nosił. Po raz pierwszy w życiu Targenor wyszedł poza obręb Doliny. Najpierw był porażony rozległością krajobrazu. Później wstrząsnęła nim małostkowość spotykanych po drodze ludzi. W jego rodzinnych stronach nie działo się dobrze, ale tu było dużo gorzej. Skąpstwo, zachłan- ność, mściwość, podejrzliwość i przesądy wszelkiego rodzaju panowały na ponurym świecie. Gdyby Targenor był sobą, musiałby się litować nad losem nieszczęsnych ludzi, byłby im z pewnością wspólczuł. Teraz jednak był człowiekiem Tengela Złego i na całą nędzę spoglądał z obrzydzeniem i szyderstwem. Targenor szedł pierwszy i szukał dla swojego pana odpowiednich miejsc na nocleg i odpoczynek, on musiał zdobywać pożywienie i to on rozmawiał z ludźmi. Tengel Zły skradał się w cieniu; twierdził, że nie chce się zniżać do kontaktów z tak nędznymi istotami jak zwyczajni śmiertelnicy. I Targenor mu wierzył. Nie wiedział przecież nic o poprzednich wyprawach Tengela do zewnętrznego świata. Pojęcia nie miał, że za głowę jego pana wyznaczono wysoką nagrodę ani że ludzie ciskali w niego kamieniami i strzelali z łuku, żeby go przepędzić. A Tengel, rzecz jasna, nie pozostawał im dłużny. Każdy, kto go spotkał na swojej drodze, ryzykował życie, każdy był mu wrogiem. Teraz jednak nie miał czasu na żadne porachunki. Musiał jak najprędzej dostać się do Hameln, musiał zdobyć flet, który go uśpi na dziesiątki lat. A gdy go już będzie miał, poszuka odpowiedniego miejsca na spoczynek. Jego własny flet Targenor przecho- wa do chwili, gdy Wielkie Zło uzna, iż wano wrócić do życia. Obowiązkiem Targenora będzie ocenić, czy świat jest już godzien tego, by przejąć nad nim władzę. Było dokładnie tak, jak przewidziała Dida: Tengel Zły miał zamiar spać co najwyżej pięćdziesiąt lat. Liczył, że przez ten czas Kościół straci władzę, zarazy ustaną, a głupi ludzie nabiorą trochę rozumu. Władz świeckich, królów i rządów Tengel w ogóle nie brał pod uwagę, dla ich siły nie żywił żadnego szacunku, poradzi sobie z nimi bez trudu. Nie lubił natomiast takich wszechświatowych potęg jak Kościół. Walka z tą instytu- cją wydawała mu się zbyt kłopotliwa, zabrałaby zbyt wiele czasu. Miał co innego do roboty, zanim nadejdzie pora na stworzenie światowego imperium zła. Niech więc ta przeklęta wiara, religia czy co tam, wymrze sama z siebie! Nie trzeba będzie długo czekać, prychał Tengel Zły na myśl o tym. Targenor wyruszył przodem, by zorganizować prze- prawę przez morze. Później jednak musiał bardzo długo czekać na swego towarzysza podróży. Kiedy Tengel nareszcie pokazał się na wybrzeżu, był w niezwykłym humorze. - Znalazłem sobie potężnego sprzymierzeńca - skrze- czał z przejęciem. - To niepokonany i śmiertelnie groźny dla małych ludzików władca. - Aha, a któż to taki? - zapytał Targenor. - Wysoko w górach spotkałem pewnego upiora, ale on nie ma znaczenia. To jakiś śmieszny przewoźnik. Powiedział mi, że jest kapłanem jakiegoś bóstwa. Zmusi- łem go, żeby mnie do niego zaprowadził, bo wyczuwałem w pobliżu wielką siłę. O, Targenorze! Jakiż on jest wspaniały! Nerthus-Tyr. Mężczyzna i kobieta w jednej osobie! Ja tchnąłem w niego życie, ograniczone, rzecz jasna, nie będzie nieśmiertelny, i uczyniłem go swoim niewolnikiem. Wykorzystam go, gdy nadejdzie czas. Jest potężny, potężny! Ale nie tak potężny jak ja, to jasne! - A ów kapłan? Przewoźnik? - Ech, utopiłem go! Razem z tą jego przegniłą łódką. Nigdy więcej się na ziemi nie pojawi. On jednak zdołał wydostać się z wody. I, ku wielkiemu rozczarowaniu Tengela Złego, miał zostać unicestwiony także jego najwspanialszy sługa, Nenhus-Tyr! Zanim Tengel zdążył go do czegokolwiek wykorzystać. Dokonał tego członek Ludzi Lodu, którego Tengel nienawidził najbardziej na świecie. Marco. Tylko że wtedy jeszcze Tengel o tym nie wiedział. Wypłynęli z Norwegii niewielkim kutrem, który Tar- genor zdobył, to znaczy ukradł. Kiedy jednak dotarli do wybrzeży cesarstwa niemieckiego, Tengel ponownie wy- słał młodego człowieka przodem. - Ja sam będę wędrował własnymi ścieżkami - oświa- dczył cierpko. - Ale chcę, żeby wszystko było załatwione, kiedy przybędę do Hameln. Musisz tymczasem poroz- mawiać ze Szczurołapem, przygotować go na moje przyjście i poprosić o flet, który chcę dostać. A handlem to już zajmę się sam - zakończył stanowczo. Targenor, który nadal żywił niekłamany podziw dla swego pana, obiecał, że wypełni wszystkie polecenia. - I masz się dowiedzieć, gdzie są jakieś górskie groty lub inne miejsca, gdzie mógłbym spędzić czas w uśpieniu. Gdzie nikt mnie nie będzie niepokoił. Tylko nie popełnij jakiegoś błędu, bo to by cię drogo kosztowało! Pożegnali się i Targenor pospieszył do Hameln. Ponieważ był przystojnym i sympatycznym młodym człowiekiem, w dodatku dość skromnie ubranym, pod- wożono go zawsze bez zapłaty i ludzie chętnie mu pomagali. W roku 1294 pczybył do Hameln i zaczął się rozpytywać o Szczurołapa. Odpowiadano mu jednak śmiechem. Szczurołap przepadł przecież dziesięć lat temu, skąd więc przypuszczenie, że ten drań mógłby się nadal gdzieś tutaj kręcić? Zbrodniarz zabrał dzieci mieszkańcom miasta, wiedział więc pewnie dobrze, co go spotka, gdyby się ponownie zjawił w Hameln. Targenor starał się dowiedzieć przynajmniej, w jakim kierunku Szczurołap mógł się udać. Wtedy pokazano mu górę nie opodal miasta. Do wnętrza tej góry Szczurołap zwabił dzieci. Niczego więcej nie wiedzieli. Młody wędrowiec opuścił tedy Hameln i przeprawił się na drugą stronę gór. Tam opowiedziano mu zupełnie inną historię. Pięć lat temu do kraju noszącego nazwę Węgry przybył pewien czarnoksiężnik; przyprowadził z sobą liczną gro- madę dzieci. Osiedlili się tam i stworzyli nową, odrębną grupę narodową. Węgry? Zbity z tropu Targenor myślał w popłochu, że nie zdoła tam dotrzeć na czas. Usiadł więc na skraju drogi, żeby się zastanowić. Wyjął z kieszeni flet. A więc to jest ów czarodziejski flet Tengela Złego? To na nim Targenor będzie musiał zagrać, by obudzić swego uśpionego pana? Targenor nie zdawał sobie sprawy, że instrument, który trzyma w ręce, to ten sam flet, który z Didą robili gorączkowo po nocach, by oszukać Tengela Złego. Teraz również Targenor został oszukany. Magiczna pieśń Didy sprawiła, że zapomniał o tym, co się stało. Młody Targenor był poza tym znakomitym flecistą. Tej sztuki nauczyła go matka, którą z kolei wykształcił Krestiern. Krestiern zaś nauczył się gry od starszych krewnych, od tych, którzy przybyli z Taran-gai, kraju flecistów. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Targenor przyłożył instrument do ust. Nie miał pojęcia, że w tej drodze towarzyszyły mu myśli Didy. Troszczyła się o niego przez cały czas, a dzięki magicznym pieśniom mogła go nawet od czasu do czasu widywać. Zawsze wiedziała, gdzie się znajduje. Teraz widziała, że jej ukochany syn siedzi na skraju drogi, nad rowem, na którym rosną całe łany wspaniałych czerwonych maków. To dzięki niej Targenora ogarnęła ochota zagrania na flecie. Jakieś obce tony popłynęły z instrumentu, smutne melodie, pełne czułości i żalu. Jak zawsze w takich przypadkach Targenor pogrążył się w transie. Tony płynęły jakby same z siebie. Inspiracją były mu kołyszące się na wietrze maki, ich jakby dziewczęce onieśmielenie, ich płomienista uroda, delikatne, kruche płatki. Miał wrażenie, że gra dla tej dziewczyny, której nigdg nie odważył się nawet dotknąć i która pozostała dla niego jedynie pięknym snem. Chociaż akurat nie myślał specjalnie o tamtej dziewczynie z Doliny Ludzi Lodu, ani o tym, że musiała umrzeć z jego powodu. O niej, podobnie jak o wielu innych sprawach dotyczących rodzinnych stron, zapom- niał... Nieoczekiwanie stanął przed nim na zakurzonej drodze jakiś dziwny, niewysoki człowieczek. Ubrany po staro- świecku, w długie buty i obszerne sakpalto. Twarz miał pomarszczoną i brzydką, a chociaż się uśmiechał, Tar- genor nie mógł się doszukać w nim dobroci. Człowiek, którego należy się wystrzegać. - Twój pan życzy sobie ze mną rozmawiać? - zapytał z błyskiem w oczach. Targenor zerwał się. - Czy ty jesteś... - Tak, to ja. Usłyszałem twój flet. Bardzo dobrze grasz. Ale chciałem ci powiedzieć, że trwonisz talent na głupstwa. - Dzięki za słowa pochwały! Masz rację, mój pan i mistrz życzy sobie pomówić z tobą. - Tylko że ja sobie tego nie życzę. Czego on ode mnie chce? - Chciałby dostać flet, który by go uśpił na jakiś czas. To ja mam mu na tym flecie grać. A później, w odpowied- nim czasie, go obudzę. Grą na tym flecie. Szczurołap zmarszczył swój wydatny nos. - Ten flet nikogo nie obudzi. To przecież ty wraz z matką zrobiłeś go pod osłoną nocy. Twoja matka to bardzo mądra kobieta. Targenor stał i niepewnie obracał w rękach instrument. - Służysz złemu panu - mówił dalej Szczurołap. - On rzucił na ciebie urok. - Mój pan jest największy na świecie - zaprotestował Targenor. - No, niestety, istnieje niebezpieczeństwo, że mógłby stać się potężnym władcą - rzekł dziwny człowieczek o diabelskim obliczu. - Ale ja nie życzę sobie być jego niewolnikiem! Poszperał w kieszeniach i wyjął niewielki flecik. Przyłożył go do warg i zagrał bardzo smutną melodię. Mgła, która osłaniała dotychczas świadomość Tar- genora, opadła. Przypomniał sobie matkę, którą tak źle potraktował. Przypomniał sobie całe zło, którego sprawcą był jego władca, i poczuł, że dławi go płacz. Zaklęcia Tengela Złego straciły moc. - No? - zapytał człowieczek, gdy przestał grać. - Te- raz wiesz, kim jesteś, prawda? Proszę, dostaniesz ode mnie inny flet. Ten. On również potrafi pogrążyć twego pana we śnie. Wykonaj zatem jego polecenie, a przysłużysz się bardzo i mnie, i całemu światu. I utrzymuj go w przekona- niu, że ten drugi flet, który masz, obudzi go, gdy czas nadejdzie. Ale ty wiesz, że tak się nie stanie. Ten flet, jak powiedziałem, nigdy nikogo nie przywróci do żyeia. - Co mógłbym ci dać w dowód wdzięczności? - zapy- tał Targenor niezupełnie wyraźnym głosem. Oczy tamtego lśniły niebezpiecznie. Podszedł tak blisko, że Targenor mógł zajrzeć w ich głąb. - Jeżeli zdołasz oszukać swego towarzysza podróży, że w dalszym ciągu mu wierzysz i że pozostajesz jego pokornym sługą i niewolnikiem, to wynagrodzisz mnie z nawiązką. Targenor skinął głową zakłopotany. Wsunął nieduży, usypiający flecik do swojego węzełka, a gdy ponownie spojrzał przed siebie, małego człowieczka już nie było. Co ja zrobiłem, myślał. Zostałem chłopcem na posyłki u Tengela Złego. Obraziłem ukochaną matkę i zostawi- łem Dolinę Ludzi Lodu własnemu losowi. Mimo to uważał, że właśnie dzięki temu najlepiej przysłuży się światu. Zdobył oto możliwość uśpienia Tengela Złego i wcale nie zamierzał go budzić. Nigdy, w żadnym wypadku! Zresztą i tak nie umiałby tego zrobić. Czarodziejski flet zaginął przecież dawno temu. Czekając na przybycie Tengela Złego, rozpytywał o jaskinie i górskie groty gdzieś w pobliżu. Owszem, owszem, odpowiadali ludzie, w Górach Harcu jest takich sporo. Głębokie? E, niespecjalnie... Nie brzmiało to zbyt obiecująco. Targenor był teraz pełen chęci działania. Znowu stał się sobą i miał do spełnienia bardzo ważne zadanie! Żeby tylko się nie zdradzić! Musi całą wiedzę zachować dla siebie. Musi odgrywać rolę posłusznego lokaja, takiego, jakim był od początku wędrówki. Wkrótce pojawił się Tengel. Miał zwyczaj wzywać Targenora w pewien szczególny sposób, głosem, który przenikał wprost do mózgu młodzieńca. Ku swemu przera- żeniu Targenor stwierdził, że po rozmowie ze Szczurołapem z trudem podporządkowuje się poleceniom Tengela. - No? - zapytał tamten niecierpliwie. - Odnalazłeś Szczurołapa? - Tak, mój panie. Spotkałem go. Ale on nie mógł czekać. Spieszył się, bo wzywano go do kraju dotkniętego plagą szarańczy. Tengel Zły przyglądał mu się podejrzliwie, lecz Tar- genor wytrzymał jego wzrok, nie spuścił oczu. Miał nadzieję, że wygląda na pokornego i godnego zaufania. Och, jakże nienawidził tego drania! Za wszelką cenę musiał jednak ukrywać swe uczucia. Próbował sobie wyobrażać, że podziwia tę gadzinę, żeby Tengel nie zdołał przejrzeć jego myśli. - No dobrze, i co Szczurołap powiedział? - zapytał staruch. - Dostałeś flet? Na to Targenor mógł z czystym sumieniem odpowie- dzieć twierdząco, bo przecicż flet dostał. Podał Tengelowi mały instrumencik. Ten obracał go w rękach i oglądał uważnie. Sprawiał wrażenie zadowolo- nego. Targenor mógł schować flet. Niechętnie brał do ręki coś, czego tamten dotykał, ale starał się tego nie pokazać. Spoglądał na Tengela z uśmiechniętą twarzą. Wiedział, że to tchórzostwo, ale było ono konieczne, jeśli chciał zrealizować swój zamiar. Znajdowali się teraz pośród jakichś opuszczonych domostw na obrzeżach Hameln, gdzie, jak sądzili, nikt nie mógł ich zobaczyć. Nagle jednak najzupełniej nieoczeki- wanie pojawiło się dwóch młodych mężczyzn. Przystanęli i przerażeni wpatrywali się w Tengela Złego. Ten syknął i zrobił niecierpliwy ruch ręką. Obaj natychmiast padli na ziemię bez życia. Jeszcze po śmierci zachowali wyraz przerażenia w wytrzeszczonych oczach. - Stanowczo za dużo włóczy się po świecie takich jak ci - burknął Tengel najzupełniej spokojny. Targenor musiał powstrzymywać się całą siłą woli, by nie okazać swoich uczuć: wstrętu i przerażenia, a także żalu. Uśmiechał się tylko głupkowato i starał się udawać podziw dla swego pana. Zły starzec przyglądał mu się jednak podejrzliwie. - Docierają do mnie jakieś nieprzyjemne wibracje - powiedział groźnie. - Zaskoczyłeś mnie, panie, swoją niezwykłą siłą - podlizywał się Targenor. Czuł się jak szczur. - Muszę też przyznać, że się przestraszyłem. Zląkłem się o siebie. Na myśl o tym, co by się stało, gdybyś, panie, nie był zadowolony z mojej służby. - Musisz się starać, żebym był - mruknął tamten i odwrócił się do Targenora plecami. Zwykły śmiertelnik nigdy by nie wytrzymał uporczy- wego wzroku Tengela Złego. Targenor jednak to nie byle kto. Był przecież podwójnym krewnym tego okropnego starca. Nie wiedział o tym, to prawda, nawet by mu do głowy nie przyszło, że wędruje oto ze swoim własnym ojcem. I tak musiało być. Gdyby wiedział, z pewnością z wszelką cenę szukałby śmierci. Zdawał sobie natomiast sprawę, że ma dość sił, by przechytrzyć Tengela Złego. W każdym razie przez jakić czas. Dłużej by sobie z tym nie poradził, a zatem swoje plany musiał zrealizować jak najprędzej. Ruszyli w dalszą drogę. - No to jak, znalazłeś dla mnie miejsce do odpoczynku? - Przepytywałem tu i tam - odparł Targenor. - Tutaj w okolicy nic takiego nie ma, ale wczoraj spotkałem domokrążcę, który wracał z Wenecji. Bardzo zachwalał jakieś niebywale głębokie jaskinie, które dopiero co odkryto koło Adelsbergu. - Gdzie to jest? - spytał Tengel Zły ostro. - Ja też o to pytałem. Wygląda na to, że dość daleko stąd. Na południu. Gdzieś w pobliżu państwa osmańskiego. - Nie obchodzi mnie żadne państwo ani w ogóle żadne sąsiedztwo - warknął Tengel. - Jazda naprzód i jak najszybciej znajdź tę grotę! Nie chcę marnować czasu na szukanie. Wszystko ma być gotowe, kiedy przyjdę. - Oczywiście, panie. Tak będzie - rzekł Targenor posłusznie. Nigdy nie mieli najmniejszych kłopotów, żeby się spotkać po rozłące. Obaj posiadali wielkie zdolności telepatyczne. Akurat teraz było to dla Targenora niebezpieczne. Musiał postępować niebywale ostrożnie, własne myśli mogły go w każdej chwili zdradzić. Starał się otaczać swój mózg czymś w rodzaju mgły, żeby jego przebiegły towarzysz nie spostrzegł, czym się młody człowiek zaj- muje, a już zwłaszcza że przeszedł na drugą stronę. Tengel Zły chciał jakiś czas przeczekać w okolicach Hameln w nadziei, że może uda mu się spotkać Szczuroła- pa. Skoro Targenorowi się udało, to tym bardziej jemu, rozważał w skrytości ducha. A chciał go spotkać dlatego, że Szczurołap jest nie- śmiertelny, a poza tym mimo wszystko czuł się trochę nieswojo w towarzystwie Targenora. Nie był do końca przekonany, czy może mu zaufać. Od czasu do czasu ogarniały go nawet dość poważne wątpliwości... Chociaż twarz Targenora była czysta i niewinna, zaś jego słowa przyjemnie łechtały dumę Tengela. Jak wiele innych złych istot, Tengel był łasy na pochlebstwa i w tej dziedzinie z trudem odróżniał prawdę od kłamstwa. Zawsze więc w końcu dochodził do wniosku, że Targenor jest mu podporządkowany i szczerze pragnie służyć mistrzowi. Co to więc takiego niepokoi Tengela od czasu do czasu? Trudno, musiał przecież mieć kogoś, kto mu we właściwym momencie zagra na flecie i obudzi z drzemki. Gdyby zaś Targenor zdradził lub nie dożył tego czasu, odpowiednim zastępcą będzie Szczurołap. Człowiek, mo- żna powiedzieć, z tej samej gliny, co Tengel Zły, w dodat- ku nieśmiertelny. Tak, to naprawdę odpowiedni kandydat! Tengel Zły zatem został, by szukać możliwości spotka- nia ze Szczurołapem z Hameln. Targenor wyruszył na południe bardzo zadowolony, że nie musi znosić towarzystwa ponurego przodka. Krajobraz, który go otaczał, był niewiarygodnie piękny, a ludzie odnosili się z sympatią do młodzieńca w mnisich szatach. Bawaria witała go niewielkimi, bardzo zadbanymi wioskami w otoczeniu pożółkłych łąk pełnych wspaniałych maków. Minął Salzburg z pięknym zamkiem Hohensalz- burg, górującym nad miastem, przeprawił się przez wysoko położone przełęcze w Austrii, przeszedł przez mierzące w niebo zębatymi szczytami Dolomity i dotarł na koniec do kraju niedaleko wybrzeży błękitnego Adriatyku. Był poważnie zmęczony podróżą. Zdołał jednak odnaleźć jaskinie koło Adelsbergu, które nie zostały jeszcze bliżej zbadane. Był rok 1294, nikt nie wiedział, jak ogromne przestrzenie zajmują tereny jas- kiniowe. Wiadomo było jednak, że są wystarczająco głębokie jak na potrzeby, dla których Targenor ich szukał. Kiedy wszyscy ludzie w pobliskiej osadzie i w ogóle w całej Europie obchodzili Boże Narodzenie, a śnieg pokrywał dachy domów i kościołów, Targenor znalazł odległy, nikomu nie znany korytarz. W głębokiej niszy pod górą znajdowało się coś na kształt celi. I właśnie do tego miejsca wezwał Tengela Złego. Ten szedł do niego przez rozległe obszary świętego cesarstwa niemieckiego, po drodze zniszczył kompletnie małą, położoną w górach wioskę Salzbach, bowiem irytował go dźwięk dzwonów, ale bardziej jeszcze ze złości, bo Szczurołap z Hameln go zawiódł. Nie miał już czasu, żeby dłużej na tego gada czekać. Gnał więc przed siebie z żądzą mordu w oczach, śmiertelnie nienawidził wszystkich głupich ludzi wypełniających kościoły, roz- modlonych do swego idiotycznie miłego, pozbawionego choćby odrobiny wojowniczości i męstwa Boga. W dzień Nowego Roku 1295 dotarł do jaskiń niedale- ko Adelsbergu, gdzie czekał na niego Targenor. Weszli do środka, a Targenor miał nadzieję, że tamten nie zauważy kropel zimnego potu na jego czole. Tak blisko celu... Nie wolno teraz niczego zepsuć! Cała przyszłość świata zależała od tego, czy Targenor zdoła oszukać Tengela Złego. Jeszcze tylko trochę... - Jesteś jakiś zdenerwowany - zauważył zły starzec. - No bo nieczęsto dokonuje się takiej sztuki jak ta - uśmiechnął się Targenor. - Tak bardzo bym chciał zagrać jak należy. I rzeczywiście chciał, choć niedokładnie z tego samego powodu co Tengel Zły. - Masz flet? Nie zgubiłeś go przypadkiem po drodze? - Oto on! - rzekł Targenor, pokazując instrument. - A flet, który mnie obudzi? Ten również został pokazany. Absolutnie bezwarto- ściowy kawałek drewna, który oboje z Didą obrabiali nocami z takim zapałem. Tengel Zły przyjrzał mu się i z uznaniem skinął głową. - Mhm - mruknął. Po czym pospiesznie się odwrócił. Widocznie Dida zapamiętała wszystko do najdrobniej- szych szczegółów, jeśli chodzi o tamten stary flet, który Jolin przed wieloma laty wyniósł z Doliny. Dużo należy też chyba zawdzięczać panującym w grocie ciemnościom. Turystów jeszcze w tamtych czasach nie znano, dlatego też szlak był nie przetarty i trudno było posuwać się naprzód. Dwaj przedstawiciele Ludzi Lodu brnęli jednak zdecydowanie wąskimi korytarzami, aż w końcu stanęli nad głęboką jamą, którą Targenor zawczasu wypatrzył. Teraz trzymał w ręku pochodnię, która rzucała tajemnicze światło na kamienne ściany wokół. - Znakomicie - rzekł Tengel Zły i jego skrzekliwy głos odbił się echem od skał. - Tam na dole będę mógł odpoczywać przez nikogo nie niepokojony. Ale jak ty zamierzasz stamtąd wyjść, kiedy będzie po wszystkim? - Myślałem, że będę grał stojąc tutaj, na górze. - No dobrze, zgadzam się - powiedział Tengel Zły. Tylko nie okaż tej ulgi, jaka cię ogarnęła! Zachowaj spokój ! Bądź chłodny i przymilny! Za chwilę to się skończy! - Jak długo mam czekać, zanim was obudzę, panie? Tengel Zły rzucił mu przenikliwe spojrzenie. - Dopóki czas się nie dopełni. Dopóki Kościół nie zacznie się sypać w gruzy. To nie potrwa długo. Tego rodzaju religijne pomysły trwają zazwyczaj jakiś czas, a potem wygasają. Jedynie zło jest trwałe. Zło jest jedyną prawdziwą siłą. Nagle potworny starzec podszedł tuż do Targenora, podniósł mu prawie do oczu swoje okropne, powyginane ręce ze szponami zamiast paznokci i objął ciasno szyję swego młodego towarzysza. Tamten całą silą woli nakazał sobie spokój, ale mało brakowało, a byłby odepchnął paskudę. Tengel Zły długo trzymał ręce na jego szyi. Nie zaciskał, po prostu pozwolił im spoczywać. Biiskość koszmarnej gęby była dla Targenora trudna do zniesienia, najstraszniejsze przeżycie, jakiego kiedykolwiek doświadczył, tym bardziej że jednocześnie musiał udawać, musiał być przymilny. Czuł, że jego ciało przenika jakiś dziwny, zimny strumień. Trzeba było całej siły woli, żeby wytrwać, wydawało mu się, że lada chwila straci przytomność, ale nie załamał się, czerpał siły z narastającego w nim nieustannie gniewu. W końcu tamten opuścił ręce. - No tak! - zaskrzeczał. - Teraz jestem pewien. - Czego, panie? - zapytał Targenor zdławionym głosem. Ledwie go było słychać. - Teraz jestem pewien, że będziesz w stanie mnie obudzić - powiedział tamten. - Chcę przespać jakieś pół wieku, to wystarczy. Gdybyś jednak zmarł i nie doczekał odpowiedniej chwili, to mnie i tak nic złego nie grozi, twój duch bowiem otrzymał ode mnie nieśmiertelność. Ciało nie, ale ono jest bez znaczenia. Duch natomiast będzie bez wytchnienia wędrował po świecie, aż nadejdzie moment, kiedy mnie obudzi. Nie, nie, krzyczało wszystko w duszy Targenora, ale jego usta się uśmiechały, gdy mówił: - To brzmi naprawdę wspaniale. Będziesz teraz silniejszy od śmierci - powiedział Tengel Zły. - Twoja moc będzie niemal nieograniczona. Pozostaniesz, oczywiście, moim poddanym, lecz twoja moc będzie nie do opisania. Ciesz się! A teraz... wypełnij swój obowiązek! Tengel wskoczył do głębokiej jamy. Grota powstała w wyniku naturalnych ruchów skały, pod jedną ze ścian znajdowało się coś na kształt szerokiej ławy lub łoża. Gładka równa puwierzchnia, można się było na tym wygodnie ułożyć. Jestem gotów - oświadczył w końcu swemu pomoc- nikowi. Targenor wyjął mały flet Szczutołapa, a gdy przyłożył go do warg, pieczarę wypełniły dziwne, dźwięczne tony. Jego zły przodek zamknął oczy. Targenor widział, jak oddech tamtego staje się coraz spokojniejszy, coraz bardziej miarowy, aż w końcu całkiem ustał. Wtedy on przestał grać i opuścił rękę trzymającą flet. - No - powiedział z zaciętością i całym gniewem, który do tej pory musiał powstrzymywać. Echo odbijało od ścian jego przesycone nienawiścią słowa. - No, nareszcie śpisz, ty najohydniejszy potworze, jakiego ziemia kiedykolwiek nosiła! Ale Szczurołap nie chciał się z tobą spotkać, bo on dobrze wie, z jakiej gliny zostałeś ulepiony. To on zdjął ze mnie czary i uwolnił mnie od poddaństwa, od tej upokarzającej zależności od ciebie. Oboje z moją nieszczęsną matką zdołaliśmy cię przechyt- rzyć. Bo, widzisz, ten drugi flet, który mam, jest fałszywy, podrobiony. Nie ma w nim żadnej czarodziejskiej mocy, a już na pewno nie byłby w stanie obudzić cię ze snu, ty potworze. Twój własny flet opuścił Dolinę Ludzi Lodu już dawno temu. Zabrał go głupi Jolin, chociaż sam o tym nie wiedział. Bo twój wnuk, Krestiern, ukrył flet w rogach jaka, a Jolin ukradł rogi. Teraz flet jest tak dobrze schowany, że możesz go uważać za stracony. A więc nic, żadna siła na świecie nie jest w stanie przywrócić cię do życia. Śpij sobie! Śpij wiele tysięcy lat! Życie na ziemi będzie się mogło rozwijać spokojnie, bez twoich ponurych interwencji, i zapewniam cię, że nikt za tobą nie zatęskni! Cudnwnie było wypowiedzieć takie słowa. Targenor przygotowywał się do powrotu. Ale, jak się okazało, nie doceniał Tengela Złego. Nieśmiertelny pogrążony był w drzemce. Nie poruszał się, nie był w stanie tego zrobić. Ale siła jego myśli nadal mogła działać. Targenor poczuł jakby skondensowany strumień siły woli Tengela, przenikający go na wylot, który po chwili niczym wściekła fala cisnął nim o twardą ścianę korytarza. Była w tym tak potworna nienawiść, że ktoś ważył się zlekceważyć i oszukać pana wszelkiego zła, że Targenor na moment stracił świadomość. Gdy doszedł do siebie, wstał i zataczając się, po omacku, ruszył ku wyjściu, a przynajmniej w kierunku, gdzie, jak myślał, wyjście się znajduje. Wydawało mu się że to bardzo daleko, czuł nieznośny ból w piersiach, miał kłopoty z oddychaniem. W końcu poczuł na twarzy strumień świeżego powiet- rza i na czworakach zdołał się doczołgać do otworu prowadzącego na zewnątrz. Był oślepiony, lecz teraz, w nocy, nie miało to znaczenia. Nie słyszał też nic, wszystkie jego zmysły zostały uszkodzone. Jedyne, co odczuwał, to ból, ból, który przepełniał jego ciało jak zdławiony krzyk. Z jękiem wlókł się przed siebie, nie wiedział, dokąd się zwrócić, by dotrzeć do ludzi. Tutaj, w górach, trudno bylo o jakieś naturalne drogowskazy. Zrobił o jeden krok za dużo i... stoczył się na łeb, na szyję, ze stromego skalnego urwiska. Nieprzytomny wpadł do górskiego potoku, a woda poniosła jego bezradne ciało dalej ku morzu. I to był koniec ziemskiego życia Targenora. - Nie! - zawołała Tova oślepiona łzami. - Nie! Nie możesz po prostu umrzeć, Targenorze! Ty, taki piękny i szlachetny! Targenor spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem. - Kochana, mała Tovo, ja przecież zmarłem prawie siedemset lat temu. Ale dzięki ci za te wspaniałe słowa! Chodź, niech cię uściskam! Zbiegł po schodkach z podium i przytulił do siebie Tovę, która w jego ramionach poczuła się bezpieczna, wolna od wszelkich zmartwień. - Moja kochana, mała kuzyneczko - szepnął. - I ty, i ja dobrze wiemy, jak wiele znaczy czułość, prawda? - O, Targenorze, to najpiękniejsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doznałam - rzekła zdławionym od łez głosem. Podczas opowiadania Targenora płakała niemal bez przerwy. Kiedy Targenor wrócił na podium, podniósł się Marco. - Pozwól, że pójdę za twoim przykładem, Targeno- sze, i również uściskam moją najlepszą na świecie przyja- ciółkę - powiedział i przytulił do siebie Tovę tak mocno, że poczuła na policzku jego miękkie włosy. - Zaraz umrę ze szczęścia - śmiała się skrępowana. - Ale sami widzicie, jaka jestem niemądra. Ja, największe brzydactwo na świecie, pozwalam sobie zawrócić w gło- wie dwóm najpiękniejszym mężczyznom, choć dobrze wiem, że obaj są całkowicie dla mnie niedostępni! Król Ludzi Lodu, który nie żyje od siedmiuset lat, i książę, spadkobierca władców Czarnych Sal! O mój Boże! Wróciła na swoje miejsce, a Ellen podała jej chusteczkę do nosa. Tula uśmiechała się z podium. - Czy nie uważasz, że pozwalasz sobie zakochać się w nich właśnie dłatego, że są tacy niedostępni, Tovo? - Tak, chyba tak. - Sądzę zresztą, że nie ty jedna spośród zebranych tu dzisiaj kobiet chciałabyś żyć w czasach Targenora i dać mu odrobinkę szczęścia. Po sali przeszedł szmer świadczący, że Tula się nie myli. Tova zaś roześmiała się, nieśmiało, ale z uczuciem ulgi. - Och, moi kochani! - zawołała zwracając się do sali. - Kocham was bezgranicznie! Wszystkich! Także was, tajemniczych, ukrytych w mroku ostatnich rzędów! Nale- żymy do siebie, prawda? Tworzymy wspólnotę! Jestem pewna, że po opowiadaniu Targenora i Didy nikt ze współczuciem ani sympatią nie pomyślał o Tengelu Złym. Ze wszystkich stron sali zapewniano ją, że nic takiego nie miało miejsca. ROZDZIAŁ XI Teraz powrócono znowu do Didy i jej brata Krestierna. Dida zresztą nie miała już wiele do powiedzenia. - Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, co to dla matki znaczy przeżyć dwoje swoich dzieci? - zapytała. - A w dodat- ku nie wiedziee, co się właściwie z nimi stało. Tiili zniknęła tego samego dnia, gdy Tengel Zły opuścił osadę, by spędzić swoje trzydzieści dni i trzydzieści nocy na pustkowiu, Natomiast syn Targenor... Ten nędznik zabrał go ze sobą w świat, ale przedtem jeszcze sprawił, że uczucia syna zwrciciły się przeciwko mnie i wszystkim, którzy pragnęli jego dobra. To w takim stanie widziałam Targenora po raz ostatni. - Zamilkła na chwilę. - Żyłam bardzo długo - dodała udręczona. - Po wyjeździe Tengela Złego w naszej Dolinie zapanował spokój. Wielu opuściłu rodzinne strony, ale ja nie mogłam. Jakim sposobem moje dzieci miałyby mnie odnaleźć, gdyby mnie nie było na miejscu? Poza tym większość z tych, którzy wyjechali, wróciła. Nie znaleźli poczucia bezpieczeństwa wśród ludzi poza rodzinną doliną. Przeganiano ich z miejsca na miejsce, ponieważ pochodzili z owianej złą sławą Doliny Ludzi Lodu. Niektórych pojmano i zakuto w kajdany, innych po prostu stracono. Zaledwie garstka naszych zdołała jakoś się urządzić w Trondelag. - A Guro? - spytał Nataniel. - Co stało się z nią? - Została zamordowana przez pewnego człowieka, ojca rodziny, kiedy wyszło na jaw, że chciała iść w ślady Tengela Złego i stosowała czarną magię przeciwko tej rodzinie. Nikt po niej żałoby nie przywdział. Wszyscy jednak powinniście wiedzieć - dodała Dida z dumą - że jesteśmy winni Targenorowi największą wdzięczność. - Wiemy o tym - powiedział Tengel Dobry. - Ale może ty masz na myśli coś szczególnego? - Rzeczywiście, mam. Moje życie w Dolinie było nieustannym czekaniem. Na jakiś znak od moich dzieci. Ale dopiero kiedy mój los się dopełniał, w roku tysiąc trzysta dwudziestym, dowiedziałam się, jak to było z Targenorem. Bo kiedy przekroczyłam już bramy śmierci, on siedział na krawędzi mojego łóżka i witał mnie po tamtej stronie. Powiedział mi, że jest bardzo samotny, że trwa w jakimś kraju na południu, o którym ja nigdy nie słyszałam. Musiał pilnować miejsca spoczynku Tengela Złego, żeby potwór nie wyrwał się z ukrycia. Wtedy dopiero Targenor opowiedział mi o wszystkim, co się stało, wyjawił też to, za co wszyscy powinniśmy być mu wdzięczni. Jak słyszeliście, Tengel go straszył, że jego duch będzie bez wytchnienia krążył po ziemi aż do czasu, gdy przyjdzie pora budzenia złego przodka. Ale już wówczas, gdy błądził po podziem- nych korytarzach bliski śmierci z bólu, wciąż jeszcze odczuwał strumień niezwyklej siły płynącej z rąk Tengela Złego, gdy ten dawał jego duchowi nieśmienelność. A przecież Targenor sam był też wyposażony w wielką magiczną siłę. Półprzytomny wypowiedział wtedy mniej więcej taką magiczną formułkę: "Nasz biedny ród jest skazany, obciążeni w naszej rodzinie będą się rocizić do życia w wielkim upokorzeniu i udręce. Niniejszym wyrażam jednak pragnienie, aby ci wszyscy, którzy nienawidzą życia w służbie zła, a przeciwnie, chcą czynić dobro, podobnie jak moja ukochana matka i ja, mogli po śmierci przybierać inną postać. Żebym nie tylko ja jeden posiadał ten dar czy też był dotknięty tym przekleństwem. I żebyśmy wszyscy mogli służyć pomocą tym nieszczęśnikom, którzy narodzą się po nas". Czy tak właśnie się wyraziłeś, Targenorze? - Mniej więcej - odparł z uśmiechem. - Z pewnością użyłem wielu naszych, teraz już prastarych słów i zaklęć. Ale poza tym wszystko się zgadza. - No właśnie, i twoje zaklęcie działa. Długi szereg obciążonych dziedzictwem zła i wybranych to najlepsze świadectwo. Wszyscy zebrani wstali, żeby uczcić Targenora. - Popatrzcie! - zawołała Sol. - Tengel Zły raz po raz wyświadcza sam sobie niedźwiedzią przysługę. Całkiem niechcący stworzył w naszej rodzinie wielką wspólnotę. A nie sądzę, by mu się specjalnie podobało, że Targenor sformułował i zrealizował ideę duchowego życia po śmierci. Targenor śmiał się zadowolony. Tula musiała przerwać powszechną wesołość. - Poprosimy jeszcze raz Krestierna - oświadczyła. - Bo to przecież jego gałąź rodziny przetrwała. Co się właściwie stało z twoim synem, Krestiern? Dida cofnęła się na podium, robiąc miejsce swemu starszemu bratu. - Nic przyjemnego opowiadać o tych sprawach - za- czął Krestiern. - Mój syn był głęboko obciążony, piękny jak młody bóg, ale przeniknięty złem do szpiku kości! Miał na imię Olaves... Tova podskoczyła na swoim miejscu. - Ja go widziałam! - Ja także - wtrąciła Sol. - Och, jakiż on był urodziwy! Ale zimny jak lód! - Ja widziałam koniec - dodała Tova. - Prawdę powiedziawszy, to we wcześniejszym życiu ja byłam Olavesem Ktestiensennem. Prowadzono go ulicami Trondheim... - Ponieważ odrąbał głowę pewnej kobiecie - uzu- pełniła Sol. - A więc taki był koniec jego życia - westchnął Krestiern. - No tak, czegóż innego można się było spodziewać? A jak zdążyłem się już dowiedzieć, jego jedyne dziecko, Guro, również była obciążona. - Mój biedny bracie - powiedziała Dida, kładąc mu rękę na ramieniu. - Chociaż ty sam nie byłeś obciążony, dostałeś swoją porcję dziedzictwa po naszym strasznym przodku? - Och, tak, wy, których przekleństwo dotknęło jako pierwszych, musieliście cierpieć szczególnie dotkliwie - westchnął Marco. - Nie będziemy zaprzeczać - uśmiechnął się smutno Krestiern. Głos zabrała Tula: - A co się stało z dziećmi Guro? Jak słyszeliśmy, miała ich dwuje i chłopiec należał do obciążonych. Czy któreś z nich jest może dzisiaj z nami? Na te słowa wstała jakaś kobieta i niebywale brzydki mężczyzna. Ten mężczyzna to był Sigleik, opiekun Finna, a jego siostra miała na imię Gry. - Czy moglibyśmy dowiedzieć się czegoś o życiu w Dolinie za waszych czasów? - zapytała Tula. Tamci spoglądali na siebie, w końcu Sigleik skinął do siostry. Chciał, by mówiła jako pierwsza, była przecież starsza. Oboje stali przy swoich miejscach. - Urodziłam się w roku tysiąc dwieście siedemdziesią- tym piątym, tak przynajmniej sądzę, bo dokładnych ka- lendarzy nie mieliśmy. Przeważnie musiałam sobie radzić na własną rękę, bo moja matka, Guro, często znikała z domu, zajęta swoimi przygodami. Kiedy skończyłam pięć lat, urodził się braciszek, Sigleik. Był dotknięty i matka uważała, że nie ma co się nim chwalić, wobec czego obowiązek zajmowania się dzieckiem spadł na mnie. Musicie mi uwierzyć, że Sigleik nigdy nie był zły! - Wiemy o tym - zapewnił ją Heike. - Gdyby był zły, nie przyszedłby dzisiaj na nasze spotkanie. Oboje kłaniali mu się z wdzięcznością. - Główne, co zapamiętaliśmy z dzieciństwa, to ta okropna mara, która nieustannie kładła się cieniem na życiu mieszkańeów osady, Tengel Zły... - mówiła dalej Gry. - A nasza własna matka mu służyła i również była zła. Trochę radości i nadziei znajdowaliśmy u naszych najbliż- szych krewnych, Didy i Targenora. Ja pamiętam jeszcze Tuli, strasznie rozpaczałam, kiedy zaginęła. Później Tar- genor też odszedł. Trzymaliśmy się razem, Sigleik i ja, bo ludzie w Dolinie nie byli dla nas mili, o, nie. A później, kiedy Tengel Zły też opuścił Dolinę, jedyną pociechą i wsparciem była dla nas Dida. Ach, jaka ona była samotna! Utraciła wszystko. Sigleik i ja będziemy jej wdzięczni na wieki za to, co dla nas zrobiła. Dida uśmiechnęła się do niej przez łzy. - To wy byliście dla mnie pociechą, dzieci? - Właściwie to my nie mamy zbyt wiele do opowiada- nia - powiedziała Gry. - Ja w końcu wyszłam za mąż i urodziłam córkę. Była, niestety, obciążona i nie znaj- dziecie jej tu dzisiejszej nocy... Wszyscy rozumieli, co Gry ma na myśli. - Myślę jednak, że będzie dobrze, jeśli zapamiętacie jej imię - dodała Gry cichutko. - Ona bowiem miała tylko jeden ideał, a był nim Tengel Zły, u którym już wówczas krążyła legenda. Najbardziej cierpiała dlatego, że nigdy go nie spotkała. Moja córka miała na imię Ingegjerd i urodzi- ła się w roku tysiąc trzysta trzecim. Imię zanotowali wszyscy, którzy zajmowali się drze- wem genealogicznym rodu. Ingegjerd zapisano na liście po stronie wspólników Tengela Złego. - Naprawdę bardzo nam żal was wszystkich, którzy- ście żyli w dawnych czasach - westchnęła Tula. - Teraz rozumiemy, że wam było tysiąc razy gorzej niż nam. Ale powiedz, jak się potoczyły losy twojej rodziny? Zostaliście na zawsze w Lodowej Dolinie? - Z takim obciążonym dzieckiem jak Ingegjerd nigdy byśmy się nie odważyli wyjechać. Ale mieliśmy też w życiu wielką radość, mój mąż i ja. Urodziło nam się jeszeze jedno dziecko i było ono nadzwyjczajne. O tym jednak opowiem później. Teraz kolej na Sigleika. Jak wszyscy pewnie rozumieją, nie mogłem opuścić Lodowej Doliny powiedział zdeformowany Sigleik. Za sprawą Didy i mojej siostry Gry mogłem żyć w jakim takim spokoju, przynajmniej jako dziecko i w latach młodości. One chroniły mnie jak mogły, bo inni mieszkańcy Doliny wcale nie byli dla mnie łaskawi. Zwłaszeza że ja nie mogłem oddać, tak jak nasza matka Guro, a później Ingegjerd, córka Gry. - Dlaczego nie mogłeś oddać? - zapytał Tengel Dobry spokojnie ze swojego wygodnego miejsca. - Było we mnie coś takiego, nie wiem co. Niechęć do Tengela Złego ze względu na jego metody i żal o to, że odziedziczyłem po nim takie same skłonności. Wielką pociechę znajdowałem u Didy, która opowiadała mi, że i ona, i Targenor żywili taki sam żal i że udało im się przełamać wewnętrzną potrzebę czynienia zła. Ja także od pnezątku odezuwałem pragnienie, żeby dokuczać i ranić, ale sam nie chciałem się do tego przyznać, nawet przed sobą. Wtedy Tengel Dobry i Heike i wielu innych opowie- działo, że oni borykali się z takim samym problemem. - Jesteś jednym z nas, Sigleiku - powiedział Tengel Dobry, a wtedy nieszezęsny Sigleik uśmiechnął się szeroko. Nie chciałbym tu opowiadać o tych przypadkach, kiedy nie udało mi się opanować złych impulsów, bo to chyba nie ma wielkiego znaczenia, prawda? Rzeczywiście powiedział Heike. - My wszyscy mieliśmy niemało takich chwil. - Dziękuję wam za wsparcie! Chociaż... o jednym epizcidzie miałbym ochotę opowiedzieć, jeśli nie uznacie, że to zarozumialstwo. Sol zerwała się ze swego miejsca. - Jedną z wielkich i sympatycznych cech dzisiejszej nocy jest to, że każdy z nas ma prawo przechwalać się, jaki to był zdolny i wspaniały, a nikt nie ma prawa uznać tego za zadzieranie nosa. Poparli ją wszyscy. - W takim razie do dzieła! - zachęcała Tula nie- śmiałego Sigleika. - W zapomnianej przez wszystkich Dolinie Ludzi Lodu było właśnie lato - zaczął swoją opowieść. - Musia- łem mieć wtedy jakieś trzynaście lat, nie pamiętam dokładnie. Któregoś dnia nieoczekiwanie natknąłem się na Tengela Złego. Wstrętny przodek Ludzi Lodu bardzo często się tak zachowywał, pojawiał się wtedy i tam, gdzie się go najmniej spodziewano. Wtedy Sigleik wybrał się do lodowej bariery nad rzeką, by zobaczyć, czy letnie ciepło i słońce nie stopiły lodu. Obserwował lód siedząc w kucki, a kiedy wstał i odwrócił się, podskoczył jak rażony piorunem. Tuż za nim stał Tengel Zły, jego obrzydliwa gęba niemal dotykała twarzy Sigleika. Chłopak nigdy przedtem nie widział go z bliska, czasami tylko mignęła mu na podwórzu znienawi- dzonego domu nieduża, pokrzywiona sylwetka. Na widok tej twarzy z tak bliska doznał gwałtownych mdłości, ale zdołał się opanować. - Nie próbuj wydostać się z Lodowej Doliny - ostrzegł go oślizgły, świszczący głos. - Jja wcaale nnie myślałłem uciekać - wyjąkał Sigleik. Stary dał mu znak, by poszedł za nim, a Sigleik nie mógł zrobić nic innego. Musiał pójść za Tengelem aż do jego obejścia. Tam stary stanął w cieniu dużego drzewa tuż koło domu. Sigleik, który był od niego znacznie wyższy, musiał usiąść na leżącym pod ścianą pieńku, by nie górować nad swoim przodkiem. - Jesteś wnukiem mojego wnuka - oświadczył Tengel jakby mimochodem. - Ten przeklęty Targenor sprawia mi kłopoty, nie mogę go dostać. Ale mam ciebie w rezer- wie. W rezerwie do czego? zastanawiał się Sigleik, lecz zapytać nie miał odwagi. Tengel Zły machnął ręką i zabił wielką czarną muchę, których mnóstwo krążyło wokół jego głowy. - Ty jesteś za młody - powiedział z naganą w głosie. - Ale ja nie mam czasu dłużej czekać. Więc mimo wszystko... w razie potrzeby... będziesz musiał... Umilkł rozgniewany. Najwyraźniej zastanawiał się, ile może powiedzieć. Sigleik czekał, był zbyt przerażony, żeby się poruszyć, choć robił dobrą minę. - Ty jesteś przecież jednym z moich - rzekł Tengel mając na myśli wygląd chłopca. - A ja nie mam nikogo innego. Chyba nie polegał na możliwościach Guro, matki Sigleika. Zresztą to "tylko baba", a do nich Tengel Zły zawsze żywił głęboką pogardę. Znowu energicznie mach- nął w stronę brzęczących much i tym razem wszystkie padły martwe. - Muszę wyruszyć w świat - wymamrotał. - Nie mogę czekać dłużej. Ale taki dzieciuch... nie, muszę dostać Targenora! - W końcu podjął decyzję. - Zacznę cię pczygotowywać - oświadczył. - Chodź! Ku przerażeniu Sigleika stary ruszył w kierunku niskiej chatki, z której nikt, a w każdym razie bardzo niewielu ludzi wyszło żywych. - Byłem tam tylko ten jeden jedyny raz! - krzyknął do zebranych na sali. - Nigdy więcej tam nie wróciłem! Wszyscy milczeli i czekali na opowieść o tym, co się stało w domu Tengela. W ciemnym, wypełnionym dusznym odorem pomiesz- czeniu stary zmusił Sigleika, by usiadł. Słaby strumień światła wpływał przez niewielki otwór w dachu. Chłopiec pragnął, by i ten otwór został zamknięty, bo wtedy nie musiałby patrzeć w paskudne, nieustannie go obserwujące oczy. - Nauczysz się kilku ważnych formuł - zaczął prapra- dziadek swoim nieprzyjemnym głosem. - Po co? - wyrwało się Sigleikowi. - Nie pytaj! - warknął Tengel Zły. - Dowiesz się w odpowiednim czasie. Sigleik musiał powtarzać pierwszą formułę, raz za razem, do znudzenia, niezrozumiałe, dziwaczne słowa, dopóki wszystkiego dobrze nie zapamiętał. - Jeszcze dzisiaj umiem to na pamięć, jakbym się nauczył dopiero co - roześmiał się Sigleik. - Ale te formuły były kompletnie pozbawione sensu. Posłuchaj- cie: 'Sgingnat vo pche urchusgat mnene tjsjta vot.' Że też człowiek może zapamiętać coś tak idiotycznego! No i miałem przyjść znowu następnego dnia. Ale tymczasem... - Poczekaj! - krzyknęli jednocześnie Tristan i Vil- lemo. Ulvhedin i Dominik również zerwali się z miejsc niebywale podnieceni. Sigleik patrzył na nich zdumiony. Zresztą inni zebrani również. - O co chodzi? - zapytała Tula - Ta formułka! - krzyknął Tristan Paladin. - Powtórz trzy pierwsze słowa! - Sgingnat vo pche? Tamci czworo wstali i spoglądali po sobie. - Dobry Boże! - wykrzyknął w końcu Dominik. - Czy moglibyście być tak dobrzy i wytłumaczyć nam? - domagała się Tula. - Ludzie z Bagnisk! Ich kamienne tablice. Profesor, który przetransponował ich znaki na nasz alfabet - szep- nęła Villemo. - To była ta sama formułka. - Na Boga, co wy mówicie? - krzyknął Heike. - Czyż Tengel Zły mógł mieć jakieś powiązania z Ludźmi z Bagnisk? - Przecież oni byli w Danii - wtrącił Tristan Paladin. - Dania czy Norwegia, to na jedno wychodzi - odparł Heike. - Ludzie z Bagnisk najbardziej przypominali istoty zwane w Norwegii błotnistymi elfami. To znaczy czarne elfy, choć jak na elfy były one bardzo wyrośnięte. W Norwegii elfy także istnieją. Wiem o tym po moim spntkaniu z szarym ludkiem. - Chcesz powiedzieć, że to istoty żyjące pod ziemią, tak? - zapytał Nataniel. - Takie też. To jedna z odmian. - Rany boskie - westchnął Ulvhedin. - Czy Ludzie z Bagnisk mieliby się znowu pojawić? - Nie, chyba uda nam się tego uniknąć. Pamiętaj, że Sigleik żył kilka stuleci przed tym, zanim spotkaliście się w Danii, ty i oni. - No tak. To już jakaś pociecha. Chyba jednak nie powinniśmy powtarzać tych formułek. - Ale zapisać powinniśmy - zażądała Tula. - Już zapisane! - krzyknął Andre. - W protokołach Najwyższej Rady też zostały umiesz- czone - potwierdziła Tula. - Sigleik, czy to była cała formułka? - Tak myślę. On w każdym razie nic więcej nie powiedział. Ale miałem tam przyjść również następnego dnia. Odniosłem jednak wrażenie, że wtedy miałem się uczyć czegoś zupełnie innego. Jakichś znaków... - Ale już do niego nie poszedłeś, jak mówisz? - Nie. Nie chciałem tam iść za nie na świecie i schowa- łem się w brzozowym zagajniku po drugiej stronie jeziora. - To bardzo dzielnie z twojej strony - powiedział Tengel Dobry. - Ale przecież nie mogłeś tam siedzieć przez całą wieczność. - No właśnie. W końcu i tak musiałbym wyjść. Zwłaszcza że nasza matka, Guro, była wściekła. Tengel Zły przychodził i straszył, że sprowadzi na rodzinę wszystkie możliwe plagi, jeśli się nie poddam. A ona była po jego stronie. Następnego ranka zobaczyłem, że rozmawiają ze sobą. Szli w stronę jeziora. To właśnie tego dnia udało im się oszukać Targenora i Tengel podporządkował go sobie za pomocą czarów. Wtedy mną przestał się interesować. Wszyscy milczeli znowu pogrążeni w żalu nad łosem Targenora. - Wkrótce Tengel Zły i Targenor opuścili Dolinę Ludzi Lodu. A ja niewiele już mam do dodania. Poza tym, że kiedy dorosłem, znalazłem sobie żonę. Urodził nam się syn. Ma na imię Skrym i zdążyliście go już poznać. - Oczywiście - potwierdziła Tula. - To człowiek o jasnym umyśle. W takim razie przejdźmy teraz do jego historii. Skrym, możesz tu do nas przyjść? Czuję, że masz nam wiele do opowiedzenia. Na podium wszedł sympatyczny człowiek o mądrych oczach. - No, może nie aż tak wiele - uśmiechnął się. - Myślę jednak, że to dość ważne. Uderzyła mnie bowiem pewna sprawa. Otóż nikt jakoś nie pyta, co się stało z alrauną. Gdzie się podziała, kiedy Targenor odrzucił ją od siebie, a potem opuścił Dolinę. Tula otwartą dłonią plasnęła się w czoło. - Masz rację! Całkiem zapomnieliśmy! W porządku, no więc co się z nią stało? - Zajęła się nią, oczywiście, Dida, i opiekowała najle- piej jak mogła. Dida umarła, kiedy ja miałem zaledwie pięć lat, ale przedtem wręczyła mojemu ojcu, Sigleikowi, spadek. "To wszystko ma być przekazywane obciążonym o dobrych sercach", nakazała. Mój ojciec przechowywał to aż do swojej śmierci. Dida jednak dała mu więcej rzeczy w spadku. Ona i Targenor mieli wielki zbiór środków leczniczych. Również zła Guro zebrała wiele magicznych przedmiotów, przeważnie szkodliwych dla człowieka. Część odziedziczyła po Tengelu, część zgromadziła sama. Dida wybrała stamtąd, co uznała za potrzebne, resztę spałiła. Swóy zbiór ukryła w domu, a potem wszystko otrzymał Sigleik, mój ojciec... Skrym zamilkł na chwilę, bowiem dwie istoty o końs- kich głowach wniosły na podium zbiór dziwnych przed- miotów, małych woreczków i paczuszek. Wszystko uło- żono na stole. - To jest właśnie ów pierwszy zbiór - oświadczyły piękne stworzenia. - Później przyniesiemy dalsze jego części. Wielu zgromadzonych na sali poczuło mrowienie pod skórą z podniecenia i chęci obejrzenia pierwszego skarbu Ludzi Lodu. Liczne środki tam zgromadzone nadal znajdowały się w rodowym skarbie i nadal mogły służyć. Inne, mniej użyteczne, przepadły. Heike, który siedział bardzo blisko, widział to wyraźnie. - Rzecz jasna Sigleik nie mógł przekazać zbioru Ingegjerd, ponieważ ona była niebezpieczna - wyjaśnił Skrym. - Dziwne, że ani jej, ani mnie nie urodziło się dziecko obciążone. Wtedy wiele o tym myślałem, lecz nie znajdowałem odpowiedzi. Dopiero dzisiejszej nocy do- wiedziałem się, że wtedy przekleństwo uderzyło nie w nas, lecz w Taran-gaiczyków. - Masz rację - przyznała Tula. - Tak więc obowiązek opiekowania się skarbem przypadł mnie. Alrauna także. Trzymałem wszystkie przedmioty starannie ukryte w szafie i nigdy nikomu o tym nie powiedziałem. To była rodzinna tajemnica. W jakiś czas potem do Lodowej Doliny przywleczono zarazę. Czarna śmierć zabrała Gry, Ingegjerd i mojego ojca. Ale Gry, jak już sama powiedziała, miała wspaniałe- go wnuka imieniem Ivar. Będziecie mogli porozmawiać z nim, bo on także przybył na nasze spotkanie. Ja miałem córkę, którą nazwaliśmy Signy. Ivar i Signy byli kuzynami w trzecim pokoleniu, ale postanowili się pobrać... - Niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie - wtrącił Tengel Dobry. - Niestety, tak - westchnął Skrym. - Ale oni sami opowiedzą najlepiej. Zrobił na podium miejsce dla swojej córki i zięcia, którzy jednak, skrępowani, pozostali tam gdzie byli. Dwoje młodych ludzi, on w typie Mattiasa, o oczach wyrażających samą dobroć. To właśnie te oczy mogły przywodzić na myśl Mattiasa, bo poza tym Ivar podobny do niego nie był. Dziewczyna sprawiała wrażenie prostej, ale od pierwszego wejrzenia dostrzegało się w niej dobroć i szlachetny charakter. - No więc pobraliśmy się z Signe - potwierdził Ivar. - Z początku wszystko układało się bardzo dobrze, Signe urodziła ślicznego chłopczyka, któremu daliśmy na imię Halvard. I wiecie, co wtedy zrobiliśmy? Otóż nadarzyła się okazja, żeby wyjechać z Lodowej Doliny. Nauczeni bolesnym doświadczeniem wcześniejszych pokoleń ani słowem nie wspomnieliśmy o naszym pochodzeniu. Ja otworzyłem w Trondheim mały warsztat rzemieślniczy i powodziło nam się nieźle. W Dolinie Ludzi Lodu pozostał teraz już tylko jeden człowiek, w którego żyłach płynęła krew Tengela Złego, mój teść Skrym. Był to człowiek tak dobry i powszechnie lubiany, że nikt w Dolinie nie czynił mu krzywdy. My jednak chcieliśmy, żeby się przeprowadził do Trondheim, miał już bowiem pięćdziesiąt pięć lat, potrzebował spokoju i opieki. Ivar umilkł, a po chwili, zgnębiony, powrócił do przerwanej opowieści. - Wtedy znowu dało o sobie znać przekleństwo. Signy urodziła córeczkę, Halkatlę. I muszę teraz powiedzieć, że nikt chyba nie był bardziej zdziwiony niż my z Signy, kiedyśmy ją zobaczyli na dzisiejszym spotkaniu. Halkatla dumnie potrząsnęła głową, ale nie powiedzia- ła nic. - Opowiem wszystko, jak było - zapewniał Ivar. - Nie zataję niczego. Przez pierwsze lata ukrywaliśmy ją w domu. Nikt obcy nie mógł jej zobaczyć. Dziecko było dotknięte i nadzwyczaj trudno było sobie z nim radzić. Najgorsze jednak, że przy jej urodzeniu Signe została śmiertelnie zraniona. Żyła wprawdzie jeszcze przez cztery lata, lecz nie wstawała z łóżka, jej ciało zostało po prostu zniszczone, w końcu zasnęła na wieki. A ja musiałem żyć sam z dziewięcioletnim synkiem, Halvardem, i czteroletnią Halkatlą, do opieki nad którą i pięć osób byłoby za mało. Jakoś trwaliśmy, aż kiedy dziewczynka miała osiem lat, w Trondheim ogłoszono spis ludności. Dotychczas uda- wało mi się ukrywać dziecko w domu, mieliśmy zresztą spory ogród i tam spędzała większość czasu. Halkatla jednak nie była stworzona do życia w zamknięciu, stawała się coraz bardziej żądną przygód istotą. Urządzała sobie trzy-, czterodniowe wycieczki do miasta i w Trondheim zaczynano szeptem mówić o kociookiej dziewczynce, która rzuca na ludzi czary. Nie miałem wyboru. Jeśli władze znajdą Halkatlę, z pewnością już jej więcej nie zobaczymy. Mógł ją czekać tylko stos. Poza tym taki areszt domowy to nie było życie dla niej. Zanim więc pojawili się ludzie przeprowadzający spis, my z Halvardem osiodłaliśmy konie i odwieźliśmy Halkatlę do Lodowej Doliny, żeby ją tam zostawić. Tu muszę powiedzieć, że szczerze kochałem to moje biedne dziecko, ale przecież sam musiałem wrócić do Trondheim. Rzemiosło szło mi dobrze, musiałem prowadzić warsztat ze względu na Halvarda, żeby miał z czego żyć, kiedy dorośnie. A mój teść, Skrym, obiecał się zaopiekować Halkatlą... W tym momencie wstał sympatyczny Skrym, żeby dodać swoje wyjaśnienie. - Tak obiecałem i robiłem to z radością. Była przecież moją wnuczką. Starałem się ją ochraniać ze wszystkich sił. Nie wiem jednak, czy Halkatla była szczęśliwsza w Doli- nie Ludzi Lodu. Mogła zachować życie, to prawda, ale ludzie jej nie przyjęli, na zawsze pozostała odrzucona. Przez dziesięć lat walczyłem o jej życie i o jej duszę i cierpiałem strasznie z powodu tego biednego dziecka. Dziedzictwo zła było wyjątkowo ciężkie! Taka była samotna! Tak okrutnie samotna! Nie miała miłego charak- teru, to prawda... Ja nie chciałem przyjmować do wiado- mości, że wiele przypadków nagłej śmierci w Dolinie to była jej sprawka, nie chciałem zrozumieć, że ludzie, moi sąsiedzi, są śmiertelnie przerażeni. Och, jak chętnie wyjechałbym do zięcia do Trondheim! Zawsze tak bardzo chciałem zobaczyć trochę świata, ale moje miejsce było przy Halkatli. Przecież miała tylko mnie. W końcu stawało się jasne, że mój czas na ziemi dobiega końca. Halkatla skończyła osiemnaście lat, a nie było nikogo, komu mógłbym przekazać skarb i alraunę. Trudno, musiałem dać go Halkatli, na dobre i na złe. I w tym miejscu kończy się moja opowieść. Teraz Tula powinna była wezwać na podium Halvar- da, syna Ivara i Signe, wybrała jednak Halkatlę, wiedziała bowiem, że to jest ślepy tor. W tym miejscu urywała się jedna z gałęzi rodu. Tova również o tym wiedziała. Nie miała wątpliwości, że wszystkie jej poprzednie kobiece wcielenia pozo- stawały do końca życia samotne. Na nich kończyły się odgałęzienia rodziny. - Najwyższa Rada wzywa Halkatlę! I teraz nareszcie wszyscy mogli ją zobaczyć. Bardzo młoda dziewczyna, obdarta, o żółtych oczach i przeraźliwie samotna. Tak, z jej spojrzenia, z każdego jej ruchu wyzierała właśnie samotność. Halkatla z odległej przeszłości. - Już wam mówiłam, że moja historia jest niezwykła - zaczęła agresywnym tonem. - I teraz dokładnie wam ją opowiem. Ja do was nie należę i nie tutaj jest moje miejsce, co chyba wszyscy zrozumieli. A mimo to jestem tutaj niczego na świecie nie pragnę bardziej, niż być jedną was. Dowiecie się dzisiaj, dlaczego tutaj przyszłam. Na sali zaległa cisza. Wszyscy wyczuwali, że stanęli oto wobec czegoś naprawdę zdumiewającego. Halkatla nie była urodziwa, co to, to nie, lecz miała w sobie coś fascynującego, jakąś zaskakującą jasność, co potęgowała jeszcze aureola włosów nad czołem. Włosy, to była jej główna ozdoba, spływały bujnie na ramiona i okrywały ją całą aż do pasa. Miała na sobie czarną suknię, długą, przewiązaną w talii grubym sznurem. Jeśli ktokol- wiek może być podobny do czarownicy, to ona była. - Tak. Uczyniłam wiele złego. Dużo więcej niż mój ukochany dziadek przypuszcza. Uwielbiałam dręczyć tych idiotów z Lodowej Doliny, którzy nie mieli w sobie krwi Ludzi Lodu. A już w stosunku do przestępców, którzy w naszej Dolinie szukali schronienia przed prawem, nie miałam najmniejszych skrupułów. Mogę was zapewnić, że obchodziłam się z nimi dużo gorzej niż ludzie króla! Z wszystkimi, którzy źle odnosili się do mnie i mojego dziadka, rozprawiałam się bezlitośnie. Za pomocą czarnej magii, na której znałam się wspaniale, w tej dziedzinie nie było dla mnie najmniejszej tajemnicy. - Niebawem jednak dziadek umarł - mówiła Halkatla po krótkiej przerwie, a w jej głosie brzmiała gorycz. - Zostałam całkiem sama, a wtedy, gdy już zabrakło opieki Skryma, oni rzucili się na mnie. Te... diabły! To może nie najwłaściwsze określenie w ustach kogoś, kto miał w oczach takie diabelskie błyski, ale zgromadzeni rozumieli jej gniew. - Zostałam przepędzona z osady - powiedziała ponu- ro. - Musiałam sobie znaleźć na pustkowiu jakieś miejsce do mieszkania. Jedzenia szukałam w opuszczonych śpich- rzach, żywiłam się korzonkami i tym, co udało mi się ukraść z ich obór. Bezustannie na mnie czyhali... Przerwała jej Tova: - Ale wiedziałaś o tym, że Tengel Zły ukrył gdzieś niedaleko kociołek z ciemną wodą? Halkatla zwrócila ku niej swoje zatroskane, ale jedno- cześnie pełne buntu spojrzenie. - Słyszałam od dziadka, który z kolei wiedział od swojego ojca, że Tengel Zły ukrył coś takiego gdzieś poza osadą. Nigdy jednak nie odważyłabym się tego szukać! Zresztą po co mi to było? Z głuchą rozpaczą w głosie powiedziała: - Ale ja byłam przecież człowiekiem, chociaż nikt nie chciał tego zrozumieć. Umierałam z tęsknoty za tym, żeby ktoś mnie lubił, żebym mogła do kogoś należeć, żebym kogoś kochała. Kto by się tam jednak przejmował Halkatlą, dziką i nieznośną? Słyszałam, że dzieci wołają na mój widok: "Uważajcie, ona jest niebezpieczna!" No i wtedy byłam, oczywiście, jeszcze gorsza. Czy to nie naturalne? Nikt jej nie odpowiedział. Ale dostrzegała zrozumienie nie tylko w oczach Tovy. Halkatla uśmiechnęła się do niej drżącymi wargami. - O, tak, nieustannie marzyłam o tym, że ktoś mnie polubi. Z czasem, kiedy osiągnęłam już ten wiek, marzy- łam, że to będzie chłopiec, mój rówieśnik. Zakradałam się w pobliże domów i z ukrycia obserwowałam młodych, jak zbierali się na drodze, po czworo, pięcioro, rozmawiali ze sobą, śmiali się. Obserwowałam ich umizgi do siebie nawzajem. Wydawało mi się to śmieszne, ale niczego nie pragnęłam bardziej jak tego, żebym mogła być z nimi. Któregoś razu wyszłam z ukrycia, podeszłam bliżej... I wtedy ich śmiechy natychmiast umilkły, słowa zamarły na wargach, spoglądali na mnie przez chwilę, po czym rozpierzchli się jak stado spłoszonych wróbli. Każde do swojego domu. Jakże ja ich wtedy nienawidziłam! Tego chłopca, z którym najbardziej chciałabym być, ukarałam paskudną chorobą. Robiły mu się wielkie, bolesne wrzody na szyi, coraz więcej i więcej. Mogłam go z łatwością zabić na miejscu, zaraz tego samego wieczora, ale byłam zmęczona tym wszystkim, moją nienawiścią. Można być zmęczonym nienawiścią, wiedzieliście o tym? Wielu na sali wiedziało bardzo dobrze i Halkatla miała okazję posłuchać ich opowieści. Teraz jednak wciągała głęboko powietrze, wstrząsana szlochem. - Nawet ja miałam w sobie jakieś pokłady miłości. Zresztą, czy tu miłość? Wątpię, by inni tak chcieli nazywać moją tęsknotę. Nigdy jednak nie spotkałam nikogo, komu mogłabym tę moją ułomną miłość ofiarować. Tova zawołała: - Halkatla, a czy myślisz, że ja spotkałam? Czy myślisz, że ja cię nie rozumiem? - Dziękuję ci - uśmiechnęła się tamta. Zaraz jednak znowu posmutniała. - W końcu moi wrogowie mnie pojmali. Złapali mnie i poprowadzili do takiego strasznego miejsca wysoko ponad zabudowaniami osady. Miałam wtedy dwadzieścia lat. Przywiązali mnie do ściany stojącego tam szałasu i przeszyli drewnianą dzidą. Zachowywałam się obojętnie. Co ja miałam z tego życia? O co miałam walczyć? Po trwającej bardzo długo ciszy Marco podniósł się ze swego miejsca. Jego łagodny głos był dla zbolałej duszy Halkatli niczym balsam. - Powiedz nam teraz, nasza mała Halkatlo, jakim sposobem, dlaczego się tu znalazłaś? Rzeczywiście, nie należysz do tego miejsca. Ale my nikomu nie odmawiamy prawa, jeśli tylko ma wolę, może do nas przyjść. - Ja mam taką wolę - rzekła Halkatla z podejrzanie błyszczącymi oczyma. - Dotychczas moja historia nie była specjalnie wyjątkowa, ale zaraz usłyszycie dalszy ciąg. Pochyliła głowę i powiedziała: - Przez sześćset lat spoczywałam w otchłani zła. Aż... nagle ktoś się pojawił w moim świecie. Wszyscy czekali w milczeniu, ona natomiast szukała odpowiednich słów. - Znowu znalazłam się w Dolinie Ludzi Lodu. W chłod- ną księżycową noc stałam w lesie nad ogniskiem, które nie chciało dać mi ciepła. I naraz pojawił się przy mnie ktoś inny, a jednak w jakiś sposób byłam to ja sama, w kręgu światła przy ogniu. - Halkatla zaczęła mówić bardzo szybko, słowa plątały się, raz po raz potok wymowy przerywało gwałtowne łkanie. - Widziałam samą siebie, taką jak zawsze powinnam była wyglądać... porządną, sympatyczną kobietę... gdyby ten diabeł... ten nasz okropny przodek mnie nie naznaczył... Na sali rozległ się rozpaczliwy szloch, a po chwili na podium weszła Tova. Halkatla wyciągnęła do niej ramiona. Kiedy obie dziewczyny się obejmowały, płacząc i śmie- jąc się na przemian, przewodniczka Ludzi Lodu, jaką tej nocy była Tula, powiedziała głęboko wzruszona: - Rzeczywiście, Halkatlo, nie jesteś zwyczajnym, sym- patycznym człowiekiem, ale zostań wśród nas, witamy cię jak najserdeczniej! Wszyscy zebrani wstali i długo witali Halkatlę brawa- mi, a ona płakała rozdzierająco. Sam Marco wszedł na podium i przez dłuższą chwilę trzymał swoje cudowne dłonie na ramionach obu dziewcząt. - To najdziwniejsze wyziarzenie, jakiego byłem świad- kiem - powiedział Marco. - Ktoś ze współcześnie żyjących Ludzi Lodu wspiera, dzięki wędrówce dusz, jednego z dawno umarłych. Dziękujemy ci, Tovo, za tę twoją szaloną wyprawę! Uratowałaś jeszcze jedną duszę! Tengel Dobry wstał i zawołał: - Poczekajcie jeszcze chwilkę! Czy wy tego nie pojmuje- cie? Mamy teraz możliwość rozwiązania jednej z najwięk- szych zagadek naszego rodu! Halkatla nam ją rozwiąże! Wszyscy milczeli w oczekiwaniu. Tengel zaś mówił z przejęciem: - Halkatlo, powiedziałaś, że "spoczywałaś w otchłani zła"! Przez sześćset lat spoczywałaś w otchłani zła. A myśmy się nieustannie zastanawiali, pełni najczarniej- szych przeczuć, gdzie po śmierci znajdują się ci z do- tkniętych, którzy pozostali po stronie zła. Tylko ty możesz nam opowiedzieć, gdzie to jest! Halkatla, stała bez ruchu, pogrążona w myślach. - Może masz rację - rzekła w końcu. - Sądzę, że będę mogła wam odpowiedzieć. Nie ma jednego takiego miejsca, gdzie zbierają się źli Ludzie Lodu po śmierci. To nie jest tak jak z wami, że w gruncie rzeczy jesteście wszyscy razem. Ja nie wiem, gdzie są inni, i nigdy żadnego z nich nie widziałam. Wyobrażam sobie jednak, że z nimi jest podobnie, jak było ze mną... Gorąca dłoń Marco na ramieniu dodawała jej odwagi. - Tak - powiedziała po chwili namysłu. - Tak, spoczywałam w otchłani zła. Przepojona pełnym złej radości oczekiwaniem tego, co miało nadejść. Miała to być siła, i bogactwo, i chwała, a wszystko w dniu, gdy mój pan obejmie władanie nad światem. A ja miałam mu służyć poprzez mordowanie nieposłusznych lub poprzez inne złe uczynki. "Czeeekaj!", słyszałam nawoływanie. "Czekaaaj! Bądź gotooowa!" I byłam. A teraz myślę, że inni odczuwają to samo, to pełne napięcia oczekiwanie, i słyszą ten jakiś przypochlebiający się głos. Pragną być mu posłuszni tak, jak ja byłam. O, tfu! - Masz rację - rzekł Vetle. - Tak pewnie czeka Erling Skogsrud. Pancernik. Chociaż on zapadł w drzemkę jako żywy człowiek, więc może z nim sprawy mają się inaczej. - Myślę, że nie za bardzo - wtrącił Marco. - No, więc nareszcie wiemy! Jak powiadasz, nie są to połączone siły zła, jeszcze się nie połączyły. Ale w każdej chwili mogą, istnieją i on może na nie liczyć! Dziękujemy ci za pomoc, Halkatlo! Nikogo nie witaliśmy serdeczniej w naszym gronie niż ciebie! I musisz wiedzieć, że będziemy ci ślepo ufać! - Tak jest! - zawołał Tengel Dobry. - A i ty musisz ufać nam. Bo będziesz potrzebować naszego wsparcia. Przypuszczam, że Tengel Zły na ciebie będzie wyjątkowo zawzięty. Bo należałaś do niego i po tylu wiekach przeszłaś na drugą stronę! On musi być wściekły. Ale nie bój się, jesteśmy przy tobie! - Tego możesz być pewna! - Marco uśmiechnął się do niej serdecznie. Halkatla próbowała ocierać łzy szczęścia, lecz one płynęły nieprzerwanie. - Dziękuję, dziękuję wam wszystkim! Czy w czasie walki nie mogłabym być z wami? - pytała Tovę i Mar- ca. - Bo Tova jest po części mną i najlepiej mnie rozumie. A Marco, bo on jest naj... naj... - Nie dokoń- czyła. - Nie musisz nic więcej mówić - roześmiała się Tova. - Bardzo dobrze wiem, co masz na myśli. Marco śmiał się trochę skrępowany. - Znajdziemy dla ciebie naprawdę ważne zadanie, Halkatlo - uspokajał ją i wciąż przytulał obie dziewczyny, które dla niego gotowe byłyby umrzeć. - Jestem przeko- nany, że twoja pomoc będzie niezastąpiona. Tak więc Halkatla została wpisana do protokołów jako jedna z najbardziej nieprzejednanych przeciwniczek Ten- gela Złego. Była z tego niewypowiedzianie dumna! Tova również pękała z dumy. Bo to przecież ona pomogła Halkatli. Pewnej księżycowej nocy w Dolinie Ludzi Lodu spełniła Dobry Uczynek. A niewiele takich postępków było w jej życiu. ROZDZIAŁ XII Po tym wszystkim rozmowa przeniosła się na sprawy Halvarda, brata Halkatli z Trondheim. Niewiele było o nim do powiedzenia. Po śmierci ojca, Ivara, w 1400 roku przejął wytwórnię naczyń miedzianych i radził sobie całkiem nieźle. Znalazł bardzo dobrą żonę, która urodziła mu troje dzieci. Niezwykła sprawa w tej rodzinie. Wielkie wyróżnienie jak na Ludzi Lodu! Gabriel, który próbował rysować coś w rodzaju drzewa genealogicznego na dużej kartce papieru, doznał zawrotu głowy od tych wszystkich imion i nazwisk, nie mówiąc już o datach! Z westchnieniem odłożył ołówek i usiadł wygodniej na krześle. - Poddałeś się, Gabrielu? - uśmiechnęła się do niego Tula. - Przyznaję, trochę tego za dużo jak na jeden raz, ale wytrzymaj jeszcze trochę, teraz będzie więcej osób, które nie zostały dotknięte, więc nie trzeba się będzie długo przy nich zatrzymywać. Zresztą i tak już niedługo skończymy z tą częścią rodziny. To znaczy z Ludźmi Lodu zamiesz- kałymi w Norwegii. Dzięki Bogu! pomyślał Gabriel. Ale co będzie później? Nie miał wątpliwości, że później wydarzy się jeszcze bardzo dużo. Wystarczyło tylko spojrzeć na tylne ławy, żeby się tego domyślać. Taran-gaiczycy i... nie tylko oni! Troje dzieci Halvarda, z których dwie córki znaj- dowały się na sali, nosiło imiona: Yrsa, Katerine i Paulus. Halvard był człowiekiem religijnym, chrzcił więc dzieci biblijnymi imionami. Imię jednak niewiele człowiekowi pomaga. Paulus bowiem, który przyszedł na świat obciążony dziedzic- twem zła, odebrał przy urodzeniu życie swojej matce. Protokolanci musieli umieścić go na liście ewentual- nych przeciwników w ostatecznej walce. Wrogów za- czynało przybywać. Ghil Okrutny, Olaves, Guro, Ingeg- jerd, Paulus... Ponieważ w tamtych czasach rodzina była nieliczna, to niemal co drugi potomek przychodził na świat obciążony dziedzictwem zła. A przecież w późniejszych wiekach miało się ich narodzić jeszcze wielu. Halvard nie mógł dłużej mieszkać w Trondheim. Paulus był poważnie dotknięty, zarówno na duszy, jak i na ciele. I chociaż to była niewypowiedzianie bolesna decy- zja, musieli powrócić do Doliny Ludzi Lodu, by schronić się przed ludzką nienawiścią i głupotą. Droga do Doliny znana była jedynie tym, którzy już ją kiedyś przeszli. Nikt nie mógł jej odkryć przy- padkiem. Wszelkie ponure typy, które pragnęły schro- nić się w Dolinie przed prawem, mogły się do niej dostać jedynie przy pomocy któregoś z jej mieszkań- ców. Wydawało się sprawą nie do pojęcia, że ktoś chciał tam jeszcze mieszkać, chociaż Tengel Zły już nikogo do tego nie zmuszał. A jednak nie było to takie całkiem nie- zrozumiałe. Rodziny które tu kiedyś przybyły ze Wscho- du, uciekinierzy z Południa oraz ich potomkowie mieli wiele powodów, żeby nie opuszczać Doliny. Pierwszym z nich była zła sława tego miejsca. Przybyszom z Doliny niełatwo było znaleźć zrozumienie wśród ludzi w Tron- delag. Informacja, że się jest stamtąd, mogła nieszczęśnika kosztować życie. Był to czas polowań na czarownice. Po drugie, w Dolinie dało się żyć. Można było uprawiać ziemię, polować, łowić ryby. A po trzecie wreszcie, dla większości z nich to były rodzinne strony, ich ojczyzna. Zbyt wielu ludzi na świecie nie miało w tamtych czasach domu, wielu żyło w dużo gorszych warunkach niż Ludzie Lodu w swojej Dolinie. Można więc było jakoś przeżyć mroźne zimy i trudne okresy nieurodzaju, lata zaś bywały tam niewypowiedzianie piękne i to głównie dzięki nim każdy, kto opuścił Dolinę, tęsknił potem do niej. Halvard był w Dolinie jako dziecko, nie miał więc trudności z odnalezieniem drogi. Ale, mój Boże, kiedy stanął po tamtej stronie lodowej bramy, wdowiec z troj- giem dzieci, i popatrzył na tę piękną, lecz zamkniętą krainę, doznał skurczu serca. Spoglądał na swego małego synka z mieszanymi uczuciami. Kochał malca, to oczywi- ste, ale wiedział, że dziecko przyniosło na świat wyjątko- wo trudny charakter i niezwykłe magiczne zdolności. Nie minęło też wiele lat, a mały Paulus zdołał dokuczyć wszystkim w Dolinie. Prawdę powiedziawszy był czło- wiekiem śmiertelnie niebezpiecznym. Nieustannie podej- rzewano, że to on kryje się za różnymi przestępstwami, kradzieżą, napadami, przypadkami czarów, a nawet mor- derstwami. Był bardzo wysoki i ludzie, którzy z nim rozmawiali, mieli wrażenie, że nad nimi wisi z tymi swoimi przenikliwymi, żółtymi oczami. Miał coś obleś- nego w twarzy, był podstępny, jakby ciągle za czymś węszył, zawsze unikał patrzenia ludziom w oczy, nikt nie czuł się przy nim bezpieczny. Chłopi w Dolinie Ludzi Lodu nienawidzili go z całego serca. Mając lat szesnaście uwiódł pewną dziewczynę i po- rzucił ją w ciąży. Wtedy miarka się przebrała. Wszyscy mężczyźni z osady, a i wiele kobiet wraz z nimi, zaczaili się pewnego wieczora na młodego rzezi- mieszka. Paulus posiadał zdolność wyczuwania zagroże- nia, zatrzymał się więc w cieniu budynków i rozglądał za możliwością ucieczki. Tym razem jednak chłopi nie mieli zamiaru dać za wygraną. Wiedzieli, że on tam jest, i próbowali zarzucić mu pętlę na szyję. Paulus zdążył rzucić czary na najbliżej stojących, ręce opadły im bez- władnie jak sparaliżowane. Atakujących było jednak wielu i w końcu Paulus zadyndał na sznurze. Miał wówczas niewiele ponad szesnaście lat. Halvard cierpiał po stracie syna. Cierpiał nad tym, że tak niewiele mógł dla tego dziecka zrobić. Zajął się natomiast bardzo serdecznie ciężarną dziewczyną, która w kilka miesięcy później urodziła dziewczynkę, Bergdis. Owa Bergdis została później praprababką Tengela Dobrego. Dzięki dzieciom Halvarda ród podzielił się na trzy odgałęzienia. Ku rozpaczy Gabriela, który z podziwu godnym uporem starał się rysować drzewo genealogiczne, i teraz brakowało mu miejsca na trzy imiona w jednej linii. A później jeszcze było tak: Yrsa urodziła córkę Annę i obciążonego syna imieniem Jahas. Katerine miała tylko jedną córkę, Estrid, która też była obciążona dziedzic- twem. No i Paulus miał, jak już wiadomo, córkę Bergdis. - To będzie początek dla czterech nowych rozgałęzień - wtrącił Ole piskliwym głosem. Yrsa, która stała obok swej siostry Katerine, uśmiech- nęła się do chłopca. - Tak by to mogło wyglądać, Ole - powiedziała. - Ale, widzisz, tych dwoje, którzy przynieśli ze sobą na świat złe dziedzictwo, czyli mój syn Jahas i córka Katerine, Estrid, pobrali się. Mimo że byli tak blisko ze sobą spokrewnieni, co w naszej rodzinie jest przecież bardzo niebezpieczne. Chociaż oni oboje nie nosili w swo- ich sercach zła, a przynajmniej nic na to nie wskazywało. Od najwcześniejszego dzieciństwa bardzo się lubili na- wzajem, dnia nie mogli spędzić jedno bez drugiego. Ojciec oddał im skarb Ludzi Lodu, z którym oni eksperymentowali, czasami nawet dosyć niebezpiecznie. Myślę, że nie wszystko, co wtedy robili, powinno ujrzeć światło dnia. Nie byliśmy w stanie ich rozłączyć, więc kiedy nieoczekiwanie urodziła im się córeczka, musieliś- my się zgodzić na ślub. A poza tym, Ole, ty ich już poznałeś. Jahas jest twoim opiekunem, a Estrid opiekun- ką Gro. Wymieniona para musiała się pokazać. Oboje byli wspaniali, żółtoocy, co wskazywało, że noszą w sobie złe dziedzictwo. Ale wraz z nimi na salę wkroczył śmiech i wesołość. Bardzo to już było potrzebne! Ich niekłamana radość z tego, że mogą być razem, wzruszała wszystkich. - Czyż ona nie jest śliczna? - zawołał wysoki i niezbyt urodziwy Jahas, ściskając radośnie pulchną Estrid. No, z pewnością widywano już ładniejsze kobiety, wszyscy jednak rozumieli, co Jahas ma na myśli. Estrid była okrągła, ciepła i dobra, co widać było na pierwszy rzut oka, i dlatego wywoływała u ludzi uśmiech sym- patii. Oboje stali teraz ńa podium trzymając się za ręce i aż podskakiwali z radości, że znowu są razem. Nikt na sali nie był w stanie zachować powagi. Nagle Estrid popatrzyła na męża surowo. - Och, Jahas, znowu nie pozapinałeś porządnie koszu- li! - upomniała go. - Chciałem całemu zgromadzeniu pokazać obydwa włosy na mojej męskiej piersi! - zawołał ze śmiechem. - Nie wolno ci ich pokazywać. Nikomu! One są moje, to moja jedyna radość! Jahas posłusznie, z bardzo pokorną miną zapiął guziki, a potem wesoło pomachał w kierunku sali. - Hej, Ole! My obaj dokonamy jeszcze niezwykłych czynów, prawda? - O, tak - roześmiał się Ole zarumieniony z przejęcia. - Zobaczysz, tylko ty i ja! Pokażemy, co potrafimy! Potem Jahas ponownie zwrócił się do Estrid. - A co robiłaś od naszego ostatniego spotkania? Estrid zachichotała: - Czarowałam, Jahas, czarowałam. Rzucałam czary na wszystkich głupich ludzi, którzy chcieli stanąć na drodze naszym protegowanym. Wiesz, ja mam obowiązek nie spuszczać czujnego oka z Gro. A wokół niej nieustannie kręci się tłum chłopaków. Dorośli mężczyźni również. Muszę więc czasem zaprotestować, kiedy wykazują brak rozumu. Bywa, że muszę się nawet ukazać, a wtedy oni wieją ze strasznym krzykiem. - Oj - szepnęła Gro wstrząśnięta. - Więc to dlatego... Ale chyba nie musisz straszyć wszystkich? Jest pczecież kilku, których ja... Roztrzepana Estrid machnęła ręką. - Ja wybieram i przebieram. Moja protegowana musi mieć najlepszych. Jahas wtrącił z odrobiną żalu w głosie: - Ale w dzisiejszych czasach nie potrzeba już rak dużo czarów, ludzie bardzo dobrze dają sobie radę. Mają teraz wozy, które same się poruszają, muzyka wypływa ze skrzynek, a kiedy nacisną taki jeden guzik, to może się w nocy zrobić jasno albo znowu całkiem ciecnno. Prawdę powiedziawszy, to my nigdy niczego takiego nie umieliśmy. Nagle jednak twarz mu się rozjaśniła i Jahas za- chichotał rozbawiony: - Oj bywa to, bywa! Wiecie, jak się niedawno ubawi- łem? Znalazłem taki dom, w którym oni trzymają te wszystkie najważniejsze guziki i pstryczki, pociągnąłem za kilka z nich i, o rany! co się wtedy działo! Cała ta ich wielka wieś pogrążyła się w ciemnościach! To doplero była zabawa! Jahas zanosił się śmiechem, o mało się nie udławił. Rikard Brink zbladł, słuchając tej historii. - Powiedz mi, kiedy to się stało? Jahas odpowiedział z dumą. Rikard ukrył twarz w dłoniach. - Więc to byłeś ty? Pogrążyłeś całe Osfo w komplet- nych ciemnościach. Jahas, ta wielka wieś, o której mówisz, to jest miasto! Oslo, stolica Norwegii! Wiesz, jaki chaos wtedy zapanował? - Wiem, ale to było wspaniałe! - Nie bardzo wspaniałe! Ludziom w szpitalach nie można było udzielić pomocy, wszystko przestało działać, dopóki służby miejskie nie znalazły uszkodzenia i nie naprawiły go. Tym razem skończyło się dobrze, ale nie rób tego więcej, nie wolno ci, Jahas, żeby nie wiem jakie śmieszne ci się to wydawało! Jahas wyglądał jak skarcony pies, po chwili jednak znowu poweselał. - Ale najważniejsze, że Estrid i ja znowu jesteśmy razem! I że jesteśmy z wami, gotowi do walki z Tengelem Złym, uzbrojeni po zęby! Wszyscy wybuchnęli śmiechem, bo Jahas w ogóle nie miał zębów, Estrid natomiast zostały dwa. Natychmiast zrozumiał pointę i zawotał uszczęśliwiony: - To nie ma znaczenia? Mamy silne dziąsła! Jesteśmy niepokonani! Na podium wróciła Tula, podziękowała obojgu i po- wiedziała, że ich poczucie humoru i radość mogą się kiedyś bardzo przydać. Dumni niczym pawie dziękowali długo, a potem powiedzieli jeszcze, że przecież mieli córkę, Ylvę, osobę najzupełniej normalną. - Ale - śmiała się Estrid - za to nasza dobra Bergdis urodziła prawdziwą wiedźmę. Jedną z największych czarownic w rodzinie. Miała na imię Torbjorg, ale my nazywaliśmy ją po prostu Tobba. Otóż to, pomyślał Gabriel. Tak więc pojawia się osoba, która była praprababką Tengela Dobrego! Ona podobno rzeczywiście była okropną wiedźmą! - Natomiast Anna, moja siostra - dodał Jahas - uro- dziła chłopca, ale on niczym szczególnie godnym uwagi się nie odznaczył. A zresztą, Gudleiv, co ja mam gadać, możesz przecież sam o sobie opowiedzieć? Oddano zatem głos Gudleivowi, młodemu człowiekowi, który ze śmiechem powiedział, że to dość zabawne mówić o nim, że niczym godnym uwagi się nie odznaczył. On się jednak nie obraża, bo znał bardzo dobrze Jahasa i Estrid z czasów, kiedy wszyscy troje chodzili jeszcze po ziemi. - Oni nigdy nie mieli za dobrze w głowach - śmiał się Gudleiv. - Człowiek musiał się nieustannie mieć na baczności, bo nigdy nie było wiadomo, co nowego wymyślą. Ale nie mieli w sobie zła. No, a o mnie można by właściwie nie mówić nic, z wyjątkiem jednego: że miano- wicie również moja córka była wiedźmą. Życie z nią było ciężkie, to trzeba przyznać, zwłaszeza że obciążona była naprawdę strasznym charakterem. Moja żona, niestety, przy jej urodzeniu umarła. Dałem dziecku na imię Vega, ale nikt go nie uży wał. Nazywano ją przeważnie "Kobieta, która mieszka nad jeziorem". Myślę, że Tengel Dobry i Silje mieli okazję ją spotkać. - Rzeczywiście - potwierdził Tengel Dobry. - Kobie- tę znad jeziora znaliśmy dobrze, chociaż nigdy tam nie chodziliśmy. - Ja ją spotkałam raz czy drugi - powiedziała Silje. - I muszę przyznać, że za każdym razem byłam porządnie wystraszona. Gudleiv skinął głową. - Owszem, moja córka, Vega, była naprawdę złym człowiekiem. To ona sama zdecydowała, że będzie żyć z dala od Iudzi. Co tam przygotowywała w swoim domu, nikt nie wiedział. Uważam jednak, że powinno się ją zapisać na liście zwolenników Tengela Złego. Była jedną z najbardziej mu oddanych. - Już to zostało zrobione - powiedziała Tula. - Twoja córka, Vega, jest bardzo tajemniczą kobietą. Nic o niej nie wiemy. Jak wyglądała? Czy należała do tych urodziwych czarownic w naszej rodzinie? - Niestety, nie - westehnął Gudleiv. - Jeśli mówicie, że Hanna była najbrzydszą istotą na świecie, to w porów- naniu z Vegą Hanna była pięknością. Tengel Dobry powiedział wstrząśnięty: - Ona musiała być niewiarygodnie stara. Kiedy się urodziła? - W roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym - odparł Gudleiv krótko. - O Boże! - jęknęła Silje. - A umarła... niech no policzę... W roku tysiąc pięćset osiemdziesiątym czwar- tym! - Oj! - Gabriel policzył szybko. - To miała sto czternaście lat? Gudleiv stawał się coraz bardziej przygnębiony. Tula podeszła i uściskała go serdecznie. - Wielu z nas na tej sali spotkał ten sam los co ciebie. Wielu widziało, że ich dzieci są niewolnikami Tengela Złego i cierpią z powodu strasznego przekleństwa. Wyprostował plecy. Wiem, i gdybym mógł się do czegoś przydać... - Oczywiście, że możesz! Możesz nam opowiedzieć, czym Vega i Tobba zajmowały się w czasach, kiedy je znałeś. I pamiętaj: twoja nieszezęsna córka nie ponosi odpowiedzialności za swoje czyny ani za swój los. - Wiem, ale dziękuję ci za te słowa! I... gdybyście ją spotkali... podczas ostatecznej walki... to bądźcie dla niej dobrzy? - Obiecujemy ci to, Gudleiv. A teraz idź tam, gdzie siedzą członkowie Najwyższej Rady i opowiedz im o swojej córce! Nie ma potrzeby, żebyśmy wszyscy tego słuchali. Tula zwróciła się do sali: - Z tego, co wiemy, to Vega, kobieta znad jeziora, była ostatnią w swojej linii rodu. Wielu na sali potwierdziło te słowa, a potem przyszła kolej na Ylvę, córkę wesołego Jahasa i rozchichotanej Estrid. Była ona, jak powiedzieli rodzice, osobą najzupeł- niej normalną i o swoim życiu niewiele miała do powie- dzenia. Wiedziała natomiast sporo na temat Tobby. - Wszyscy powinni się jej wystrzegać - zaczęła. - Wiem, że to, co powiem, brzmi śmiesznie, ale ja naprawdę widziałam, jak ona wylatuje w powietrze z dachu swojego domu. Nie na miotle, jak to się powiada o czarownicach, ale całkiem po prostu, jak wrona gnana wiatrem. Nie pytajcie mnie, dokąd leciała, ale gdybym odważyła się zgadywać, to powiedziałabym, że do Ten- gela Złego albo gdzieś na posyłki w jego sprawach. Sol poprosiła o głos i pozwolono jej mówić. - Bergdis, ty, która umarłaś przy urodzeniu Tobby, chciałabym, żebyś uważnie wysłuchała tego, co powiem! Bergdis bez słowa skinęła głową. - Ja sama jestem czarownicą, Ylvo - powiedziała Sol. - Jestem przekonana, że przeżyłaś wszystko, o czym nam tu mówisz. Ze widziałaś, jak Tobba sfruwa z dachu swojego domu. Ale powinnaś wiedzieć, że to nie była ona. Ja również znam takie sztuki. Może niedokładnie te same, ale coś w tym rodzaju. To była jej dusza, pobudzona środkami narkotycznymi. Ciało Tobby spoczywało wtedy w domu, prawdopodobnie na łóżku, w stanie uśpienia. Bo widzisz, można opuścić swoje ciało, jeśli się ma dostęp do odpowiednich środków, do specjalnych roślin o działaniu narkotycznym. Chociaż jednak wiedźmy i czarownicy z Ludzi Lodu potrafią dokonać rzeczy niewiarygodnych, to i tak wszystko ma swoje granice. Nikt nie potrafi latać w powietrzu, dopóki żyje. Nie potrafimy też być niewi- dzialni, chociaż Christer, szalony syn Tuli, robił w tej sprawie co mógł. Po śmierci jednak to co innego! - zawołała triumfalnie. - Po śmierci nie istnieją żadne granice! Cieszcie się, wszyscy obciążeni i wybrani, którzy teraz żyjecie na ziemi! Ciesz się, Benedikte, ty, która zbliżasz się do dziewięćdziesiątki i zgodnie z ziemskimi rachubami już wkrótce będziesz się mogła weselić razem z nami! Benedikte uśmiechała się i radośnie pozdrawiała Sol. Tylko Sol mogła sobie pozwolić na to, by w taki sposób mówić o śmierci. Benedikte musiała jednak przyznać, że brzmiało to dość zachęcająco. Głos ponownie zabrała Ylva. - Ponieważ jestem rówieśnicą Tobby, a jej, z oczywi- stych powodów, nie ma wśród nas, to chciałam wam powiedzieć, że ona należała do tych urodziwych czarow- nic. Wielu mężczyzn chętnie odwiedzało jej mały domek. Co potem z nimi robiła, kiedy już była znudzona ich obecnością, wolałabym głośno nie mówić. Są takie paję- czyce, które po miłosnym akcie zagryzają partnera. Nie chcę o nic podobnego oskarżać Tobby, ale zdarzało się w naszych czasach, że młodzi mężczyźni z Doliny Ludzi Lodu ginęli bez śladu. Tobba zaś urodziła nieślubną córkę, Laurę, w tym samym roku, kiedy ja urodziłam naszego synka, Bruno. Mogłabym opowiedzieć o Tobbie mnóstwo skandalicznych historii, ale to ma niewiele wspólnego z naszą walką przeciwko Tengelowi Złemu. Poza tym ona mnie przeżyła. Nie wiem, w jakim wieku ona... - Miała dziewięćdziesiąt lat - poinformował Tengel Dobry cichym głosem. - Wcale mnie to nie dziwi - rzekła Ylva ostro. - No cóż, w każdym razie mój syn ożenił się z jej córką... - Wygląda na to, że w Dolinie było wiele małżeństw pomiędzy bliskimi krewnymi - wtrąciła Tula. - Tak, i była to w pewnym sensie konieczność. My, Ludzie Lodu, byliśmy izolowani. Inni bali się nas i niena- widzili. Ale to małżeństwo było szczęśliwe. Myślę, że sami powinni o tym opowiedzieć. A ja już dziękuję! Inteligentna i sympatyczna Ylva zrobiła miejsce dwoj- gu młodym ludziom, Laurze i Brunonowi. Stali przez chwilę i coś do siebie szeptali, wreszcie Laura lekkim kuksańcem w bok skłoniła męża, by to on zaczął. - Za naszych czasów życie w Dolinie Ludzi Lodu było bardzo ciężkie. Lata nieurodzaju następowały jedno po drugim. Ale na świecie poza Doliną wcale nie było lepiej, więc ludzie mimo wszystko pozostawali na miejscu. My z Laurą nie dokonaliśmy z pewnością wielkich czynów, z wyjątkiem tego, że urodziło się nam troje dzieci. - No to nieźle! - zawołała Tula. - Bo zdaje się, że to właśnie wy mieliście za zadanie uchronić ród przed wygaśnięciem? - Tak było. Ale z tego samego powodu jedno z na- szych dzieci musiało się też urodzić obciążone dziedzict- wem zła, niestety. I to ono urodziło się jako pierwsze. Dziewczynka. Jak z pewnością większość zebranych wie, miała na imię Hanna. - Hanna? - wykrzyknęła Sol. - Moja mistrzyni! Nigdy jej nie zapomnę! Laura uśmiechała się smutno. - Jesteś pewnie jedyną osobą, która z sympatią mówi o naszej Hannie! - Ale ona była wspaniała! Zła, ale największa czarowni- ca świata. Och, ilu niezwykłych rzeczy ona mnie nauczyła! - Sol, co ty! - uspokajała ją Silje z dawnego przy- zwyczajenia. Sol wybuchnęła śmiechem. - Moja kochana, przybrana mateńko, niczego przecież nie możesz mi już zabronić. Ale jakie to miłe, że się o mnie troszczysz! Och, jak cudownie jest znowu cię widzieć! I Liv. I Arego... Uff, chyba się rozpłaczę! Z udaną wesołością, przesadnymi ruchami ocierała łzy, próbując obrócić wszystko w żart. - Może byśmy jednak wrócili do naszych spraw! - zawołała Tula. - Hanny tu, oczywiście, nie ma i musimy, niestety, wpisać ją na listę wrogów. Ale, Lauro, ty przeżyłaś narodziny Hanny. Mimo że należała do najbar- dziej obciążonych potomków Tengela Złego. - Myślę, że przeżyłam wyłącznie dlatego, że urodziła się dużo za wcześnie. Była bardzo malutka! A my się tak bardzo staraliśmy, żeby utrzymać ją przy życiu. Udało nam się, ale jeśli mam być szczera, to wielokrotnie potem tego żałowaliśmy. Tova wstała ze swojego miejsca, bo zdawało jej się, że ma tu coś do dodania. - Powinniście wiedzieć, że ja podczas mojej wędrówki w czasie byłam przez chwilę Hanną. Nie będę wam tu opowiadać, jak to odczuwałam, zresztą wszystko jest zapisane w kronikach Ludzi Lodu, ale powiem, że ona wciąż usiłuje odnaleźć zakopane naczynie Tengela Złego. Czy wam coś na ten temat wiadomo? - Nie - odparł Bruno. - Jak wszyscy inni w rodzinie słyszeliśmy różne pogłoski na ten temat i chyba dość nieostrożnie przekazaliśmy je pozostałym dzieciom. Han- na była jak opętana myślą, by zdobyć choć kroplę wody zła. Wiem, że kiedyś znalazła się w pobliżu tego miejsca, gdzie kociołek jest zakopany, bo o mało nie straciła wtedy życia. Nigdy nam jednak nie powiedziała, gdzie to jest. I nigdy więcej tam nie poszła. - To akurat rozumiem. Sol jeszcze nie skończyła swoich wspomnień o Hannie. - Możecie sobie mówić, co chcecie, ale ja jestem przekonana, że ona nie była wyłącznie zła - oświadczyła. - Kochana Sol - upomniał ją Tengel Dobry surowo. - Tylko proszę bez tego rodzaju pobożnych życzeń! Dobrze wiesz, że Hanna należała do obciążonych najgor- szymi charakterami, którzy... - Którzy występowali przeciwko tobie! - odcięła się Sol. - Ponieważ sądziła, że jesteś tchórzliwy i boisz się podjąć nasze ponadnaturalne dziedzictwo! - Nie opowiadaj głupstw! Silje siedziała zamyślona, a po chwili powiedziała ostrożnie: - Nie jestem pewna, Tengelu, czy tym razem masz rację. Pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam Hannę. Pochyliłam się i pocałowałam ją na pożegnanie w policzek. I mogłabym niemal przysiąc, że jej oczy zaszkliły się łzami. - Nigdy mi o tym nie wspomniałaś - powiedział Tengel z wyrzutem. - Nie, bo ty nie chciałeś słuchać niczego o Hannie. Ty chciałeś, żeby pozostała wcieleniem wszelkiego zła. - Ależ ona była wcieleniem zła! Już choćby ten fakt, że jej tu dzisiaj z nami nie ma, najlepiej o tym świadczy! - Hanna była zła, to oczywiste - przyznała Sol. - Całkowicie, do szpiku kości zła! Ale miała dużo bardziej skomplikowaną naturę, niż myślisz, Tengelu. Jedynie Sol mogła go upominać w ten sposób. - Niestety, uważam, że musimy ją zaliczyć do najbar- dziej oddanych sług Tengela Złego - westchnął Bruno, ojciec Hanny, a jej matka, Laura, dodała: - Inne postanowienie byłoby niebezpieczne i mogłoby się bardzo źle skończyć dla wszystkich. Sol prychnęła, ale ustąpiła. Silje natomiast wciąż trwała w zadumie. Ona rów- nież w swoim czasie była z Hanną bardzo blisko, ale jak Tengel powiedział, łatwo jest myśleć dobrze o tych, którym chcemy pomóc. Choć nie zawsze są nam za to wdzięczni. Tula zakończyła spór: - Bruno i Laura, wy mieliście przecież jeszcze dwoje dzieci? Gabriel widział ze swojego miejsca krewnych skupio- nych wokół Tengela Dobrego i Silje. Były tam też Line i Sunniva Starsza i wielu innych. Teraz zauważył, że zarówno Line, jak jej dwoje dzieci: Sunniva i Tengel, zaczynają się niespokojnie wiercić. - Mieliśmy - potwierdziła Laura. - Mieliśmy dwóch chłopców, Torego i Sveina. A chociaż Svein był młodszy, chcielibyśmy zacząć od niego, bo jego linia wygasła wraz ze śmiercią jego syna. Jestem tego pewna, choć nie żyłam tak długo. Tengel i jego otoczenie wyraźnie odetchnęło. Dla- czego? zastanawiał się Gabriel. Ale co tam, stwierdził lekkomyślnie. Nic już nie jest w stanie mnie zdziwić. Nie miał racji. Tej nocy miał przeżyć jeszcze jedno wielkie zaskoczenie. Nie miało ono jednak nic wspólnego z niepokojem Tengela Dobrego i jego bliskich. Wiele jeszcze miało się wydarzyć tej nocy. Svein wstał ze swojego miejsca. Miły, trochę skrępo- wany, dość pospolity mężczyzna. - Mama słusznie mówi, że miałem syna-jedynaka. Żona zmarła przy jego urodzeniu, chłopiec był potwornie zdeformowany. Chociaż jestem jego ojcem, nigdy nie pogodziłem się ani z wyglądem, ani tym bardziej z okru- tnym charakterem chłopca. Dałem mu na imię Grimar. Grimar! Wszystkie znajome imiona przesuwały się jak na taśmie. - Nie doczekałem jego dojrzałych lat - mówił dalej Svein. - Ale trudno mi sobie wyobrazić, by mógł mieć szczęśliwe życie. Biedny chłopiec! Tengel Dobry wstał i starał się uspokoić nieszczęsnego ojca: - Grimar znalazł dom u swojej ciotki, Hanny. Myślę, że było im dobrze razem. - Tak, tak - westchnął Svein. - To możliwe byli ulepieni z tej samej gliny. Nie chciał mówić już nic więcej, wobec czego Tula zawołała: - Najwyższa Rada wzywa Torego, starszego brata Sveina. Tym razem Gabriel widział wyraźnie, że Tengel Dobry cofnął się głęboko w tył; Line zbladła i szukała ręki swej córki, Sunnivy. Na podium wszedł kościsty, silny mężczyzna. Nie był obciążony, po prostu mało urodziwy, zwyczajny śmiertel- nik. W jego wzroku nie było śladu łagodności. Dziadek Tengela Dobrego człowiek, u którego Tengel się wycho- wywał bo Line, biedaczka, zmarła przy urodzeniu chłopca. Nie ulegało wątpliwości że nawet Tula poczuła się nieswojo na jego widok. - Prosimy cię, byś nam opowiedział o swoim życiu, Tore. - Nie ma tu nic do opowiadania! - uciął krótko. - A ty, bezwstydna dziewczyno, nie masz prawa zwracać się do mnie po imieniu. Nie wpraszałem się na to zebranie i nie mam nic wspólnego z tymi wszystkimi... grzesznikami i obrzydliwymi stworami! Po raz pierwszy tej nocy spotykali się z oporem i wrógością, do tej pory wszystko przebiegało sprawnie, pod znakiem przyjaźni, a przynajmniej współdziałania. - No dobrze - oświadczyła Tula lodowatym głosem, jakiego jeszcze u niej nie słyszeli. - Jeśli nie chcecie, nie musicie niczego opowiadać. Konieczne jest jedynie ustale- nie waszych stosunków rodzinnych. Ile mieliście dzieci? - To moja sprawa. Nikomu z was nic nie jestem winien i z niczego nie muszę się spowiadać. Ale niech wam będzie... dwoje dzieci. Syna Larsa i córkę Line. Ta ladacznica nie pożyła długo. Uganiała się za chłopami i przyniosła do domu dwoje bękartów. Młodszy odebrał jej życie. Zrozpaczony Tengel ukrył twarz w dłoniach. Line głaskała go po ręce. - Chcecie powiedzieć, że Line umarła przy urodzeniu Tengela Dobrego, tak? - zapytała Tula. - Dobry! - prychnął Tore z najgłębszym obrzydze- niem. - Jaki on tam dobry! To diabeł wcielony! Nie powinien był się nigdy urodzić! Ale imię dałem mu odpowiednie! - roześmiał się triumfalnie. - Po nim to imię otoczone jest najwyższą czcią - oświadczyła głosem tak ostrym, jakby pocierała o siebie dwa kawałki szkła. - I wszyscy bardzo dziękujemy Line za to, że go urodziła. Jemu bowiem zawdzięczamy wszystko, co w naszym nieszczęsnym rodzie było dobre i życzliwe. W przeciwieństwie do innych, którym nie mamy za co dziękować - zakończyła złośliwie, wyraźnie kierując te słowa pod adresem nieprzejednanego dziadka Tengela. Tula nie chciała już mieć z nim więcej do czynienia. - Rada wzywa syna Torego, Larsa. Tym samym Tore został odprawiony. Zszedł na dół i usiadł samotnie, z boku, naburmuszony, odpychający. Tula uczyniła ruch ręką i dwa demony o końskich głowach podbiegły, żeby go wyprowadzić. - Nie dotykajcie mnie, potwory jedne! - warknął. - Połamańce! Wtedy Tula przywołała swoje demony, wszystkie cztery zajęły się niepożądanym gościem. Długo jeszcze z hallu dobiegały głosy protestu. W koń- cu jednak wszystko ucichło. - Co one z nim zrobiły? - zapytał Gabriel Nataniela. - Nic strasznego. Odesłaly go tylko do miejsca, w którym przebywał po śmierci. - A gdzie to jest? - Na to, drogi Gabrielu, będę ci mógł odpowiedzieć, kiedy już sam się tam znajdę - rzekł Nataniel ze śmiechem. Sympatyczny brat Line już przedtem występował, opowiadał o Targenorze. Solidny, rosły mężczyzna, Lars. Teraz powiedział, że miał córkę, jedynaczkę imieniem Eldrid. - Ach, Eldrid - szepnął Gabriel. - To ona pomagała Silje w Dolinie Ludzi Lodu! - Tak. Eldrid to poczciwa kobieta. Ale wiesz, wyszła za mąż bardzo późno i nie doczekała się dzieci, więc i ta gałąź rodu wygasła. Pokazała się też sama Eldrid, krzepka, dobrze zbudo- wana, Sympatyczna. Tengel i Silje jeszeze raz dziękowali jej serdecznie za pomoc. Życie Eldrid upłynęło spokojnie, kiedy wyprowadziła się z Doliny. Pozostała jeszcze Line, matka Tengela i Sunnivy. Line potwierdziła, że niełatwo było żyć w domu Larsa. Miał on nieprzyjemny zwyczaj bić dzieci i wnuki po twarzy wierzchem dłoni za każde najdrobniejsze nieposłuszeń- stwo. A często bywał niezadowolony, bo stawiał im bardzo wysokie wymagania, wyższe niż sobie samemu. Wszyscy przyjęli z ulgą fakt, że nie ma go już na sali. Ponieważ Tengel i Sunniva opowiedzieli na samym początku o swoim życiu, historię norweskiej linii rodziny uznać można było za wyjaśnioną. Ale wielka niespodzianka tej noey wciąż jeszcze była przed nimi. ROZDZIAŁ XIII Po tej ogromnej porcji wiedzy o Ludziach Lodu otrzebna była krótka rzerwa i trochę odprężenia. Tula wyjaśniła zresztą, że ich krewni z Taran-gai chcieliby się najpierw naradzić, zanim sami przystąpią do wyjaśnień. - Proponuję zatem, abyśmy wyszli trochę na tarasy na tyłach mojej siedziby, zaczerpniemy świeżego powietrza, kto chce, będzie mógł wypić coś orzeźwiającego albo się posilić. Wszyscy uznali, że brzmi to zachęcająco, wobec czego cała norweska część Ludzi Lodu wyszła do hallu, a potem na zewnątrz po stronie, której jeszcze nie widzieli. W zdumieniu stali na rozległym, pięknym tarasie ze wspaniałym widokiem na dużo łagodniejszą okolicę niż wulkaniczny krajobraz po tamtej stronie góry. Tutaj wszystko skąpane było w żółtawym, łagadnym świetle. Widziało się stąd odległe wioski z długimi budynkami, tonącymi w pięknych ogrodach. Widzieli drzewa przypominające pinie i topole, senne rzeczki i bystre potoki, które ginęły w błękitnej dali. - Kto tam mieszka? - zainteresował się Gabriel. - O takie sprawy nie należy pytać - uśmiechnęła się Tula. - Ale z pewnością są to ludzie szczęśliwi. - Czy będę mógł tam kiedyś pójść? - Takich rzeczy nigdy się nie wie. Ale byłoby napraw- dę bardzo przyjemnie! Wtedy moglibyśmy się czasami spotykać, ty i ja. - A mama? I tatuś? - Oni także. Jeśli, oczywiście, twój tatuś nie ma innego życzenia. No tak, tata jest Gardem, myślał Gabriel. Tata wierzy w niebo i piekło. - Czy człowiek może sobie życzyć, dokąd chciałby pójść? - Myślę, że powinniśmy zakończyć ten dialog - roze- śmiała się Tula przyjaźnie. - Spójrz tam, Petra i Line rozmawiają ze sobą, tak jak chcieliśmy. Ich losy były niemal identyczne. - Jak to! - Żadna nie wyszła za mąż. Każda urodziła dwoje zieci z różnych ojców i obie urodzenie drugiego dziecka przypłaciły życiem. Możesz mi wierzyć, że nie było im łatwo! - Ale teraz są szezęśliwe? - Na to wygląda! Na tarasie było mnóstwo kwiatów, wielkie bukiety, a nawet całe kwitnące krzewy. Pięknie rzeźbione krzesła i stoły stwarzały bardzo przytulny, domowy nastrój. Wszyscy usiedli przy stołach i podano przekąski. Gabriel stwierdził że dorośli piją lekkie białe wino. Jak przyjemnie spędzamy tutaj czas, pomyślał opier- ając się wygodnie. Nie spuszczał wzroku z pięknego krajobrazu. Chciałbym zostać tu na zawsze, westchnął. Na tarasie znajdowali się wyłącznie Ludzie Lodu z linii norweskiej. Słychać było jednak liczne głosy zarówno z boku, jak i z góry, więc pewnie inne grupy znajdowały się właśnie tam. Za pierwszym razem, kiedy podczas przerwy pokazy- wano im wnętrze góry, w grupie Gabriela znaleźli się tylko żyjący członkowie norweskiej linii oraz ich opieku- nowie. Teraz przyszli tu wszyscy, którzy żyli w okresie pomiędzy czasami Tengela Złego i Tengela Dobrego. Wszyscy, którzy zdążyli o sobie opowiedzieć. Zastanawiał się, ilu ich tu będzie następnym razem. Dida i Wędrowiec, to znaczy Targenor, przyszli również. Rozmawiał z nimś Marco i Gabriel najchętniej by do nich podszedł, ale brakło mu odwagi. Siedział i z podziwem przyglądał się Targenorowi. Nad tym mężczyzną unosiła się niezwykła aura! Musiał posia- dać niewiarygodną siłę psychiczną. Jakiś czas temu jego ręka dotknęła dłoni Gabriela. Była lodowato zimna. Dokładnie tak jak mówił Vetle, którego Wędrowiec wyprowadził kiedyś z ogarniętej wojną Europy. Ciekawe, o czym teraz Vetle myśli? Ten człowiek, który mu wówczas pomógł, był królem! Zostali ponownie wezwani na salę i mogła się rozpo- cząć opowieść o historii Taran-gaiczyków. Tula wygłosiła parę słów wprowadzenia: - Już to raz dzisiaj mówiłam, ale nigdy nie za wiele przypominania takich spraw. Otóż wszyscy jesteśmy serdecznie wdzięczni Vendelowi i Danielowi za to, że nawiązali kontakt pomiędzy nami i naszymi krewnymi ze Wschodu i że podtrzymywali ten kontakt jak długo to było możliwe. Jak wiecie, rezultat tych kontaktów pomię- dzy Ludźmi Lodu ze Wschodu i z Zachodu przeszedł wszelkie oczekiwania! Jest nim mianowicie Shira! A nie- wielu z rodu Ludzi Lodu mieć będzie takie znaczenie w naszej walce jak właśnie ona. Targenor wtrącił nie bez złośliwości: - Tengel Zły boi się jej bardziej, niż możecie przypu- szczać. - Właśnie dlatego Najwyższa Rada wzywa teraz tego, którego sami Taran-gaiczycy wybrali, by o nich opowiedział. Niech na podium wejdzie Sarmik, inaczej zwany Wilkiem! Okazało się, że Taran-gaiczycy bardzo dobrze wykorzy- stali przerwę. Słowa Sarmika świadczyły o tym najlepiej. Mimo iż był niższy od dotychczasowych mówców, sprawiał wrażenie człowieka władczego i cieszącego się autorytetem. - Jesteśmy przedstawicielami wymarłego narodu - oświadczył człowiek, którego nazywano Wilkiem. - Nigdy jednak nie zapomnimy spotkania najpierw z młodym Vendelem, a potem z jego kuzynem Danielem. Kiedy do Nor przybył młodszy brat Shiry, Orjan, nasze plemię było już właściwie starte z powierzchni ziemi. Ale Vendel i Daniel przynieśli z sobą informacje o krewnych w dalekim kraju. I teraz możemy się spotkać z wami wszystkimi. Jeszcze nie mieliśmy okazji wyrazić, jak wielkie znaczenie ma dla nas ta noc, jak bardzo cenimy sobie fakt, że możemy tu z wami być. A także to, że możemy być wam pomocą w walce z naszym wspólnym złym przodkiem i wrogiem. Możecie liczyć na pełne wsparcie z naszej strony. W porównaniu z wami jesteśmy prymitywnym ludem, lecz prymitywni mają inne wartości i umiejętności, których brak cywilizowanym. - To prawda - przyznała Tula. - Wy stoicie bliżej przyrody, możecie się niemal z nią stopić i, o ile nam wiadomo, żyjecie w przyjaźni z siłami natury, których my właściwie nie znamy. - Mimo to - mówił dalej Sarmik - jesteśmy również skromnym i nieśmiałym ludem. Nie lubimy mówić zbyt wiele o sobie, to jest sprzeczne z zasadami, w jakich zostaliśmy wychowani. Dlatego, po naradzie, postanowili- śmy, że nie wszyscy będziemy tu dzisiaj zabierać głos. Po części dlatego, że nasze życie toczyło się w szczególnych warunkach skalistej krainy, w nagich i surowych górach Taran-gai. Wytypowaliśmy zatem tych, którzy są tutaj najważniejsi. Czyli opiekunowie pięciorga norweskich dzieci. Wszyscy oni zostali ciężko doświadczeni dziedzi- ctwem zła, ale ze wszystkich sił starali się to zło w sobie pokonać... Spontaniczny aplauz zagłuszył jego słowa. Sarmik podziękował uprzejmie i mówił dalej: - Ponadto moi rodacy zdecydowali, żebym to ja opowiedział o ostatnich latach naszego ludu na ziemi. Mają mi w tym pomagać moi synawie, Orin i Vassar. Wezwany będzie również Mar. A także szamanka Tun-sij. I to już wszyscy. Tula przerwała mu: - Domyślam się, że dotknigci będą nam mogli zrefero- wać różne okresy historii Taran-gai? - Oczywiście. - W takim razie zacznijmy od najstarszego z nich. Bo bardzo chcielibyśmy dowiedzieć się jak najwięcej o poby- cie Tengela Złego w Taran-gai. - Najstarszy nazywa się Inu. Inu okazał się niedużym, okropnie brzydkim człowie- czkiem, jego sylwetka rysowała się dość niewyraźnie na tle ściany, żył bowiem w bardzo odległych czasach. Sprawiał wrażenie niezmiernie skrępowanego tym, że będzie mu- siał przemawiać. Gabriel zrozumiał teraz słowa Sarmika: u Taran-gaiczyków publiczne występy nie należały do dobrych obyczajów. A tym bardziej przemawianie do wielkiego zgromadzenia. Inu kłaniał się niemal do podłogi. - Ja byłem wnukiem prawnuka Tengela Złego - oświadczył takim tonem, jakby prosił o wybaczenie. Tula znowu się wtrąciła: - Ale kiedy ty się urodziłeś, on musiał już chyba opuścić Taran-gai? - Nigdy go nie widziałem. Na sali powstało poruszenie. - Bardzo byśmy chcieli dowiedzieć się czegoś o jego życiu w waszym kraju. Inu skulił się jak skarcone dziecko i znowu pokłonił się do samej ziemi. - Tego się nie da zrobić. Oni byli bardzo źli i nie mogli tu przybyć. Vendel Grip zerwał się z miejsca. - Ale Tun-sij opowiadała mi, że syn Tan-ghila był normalny. Dopiero jego wnuk... - Nie, nie - powtórzył Inu i potrząsał swoimi czar- nymi, błyszczącymi włosami. - Możliwe, że Tun-sij słyszała to tak. Ale legendy się zmieniają wraz ze zmianami księżyca. Syn Tan-ghila, którego spłodził niedługo po wyprawie do grot, z początku sprawiał wrażenie całkiem normalnego. Ludzie mówili, że nic po nim nie było widać. Ale w głębi duszy był gorszy od samego Shamy. Porywał nasze kobiety, a potem składał z nich ofiary. Chodził na posyłki dla swojego ojca i węszył, kto z jego współ- plemieńców jest wiernym poddanym Tan-ghila, a kto się przeciwko niemu burzy. Możecie jego imię zapisać obok tych, którzy są dla nas niebezpieczni. To jest bardzo długie imię i na pewno trudno wam będzie je wymówić, ale znaczy ono tyle co "Zimowy smutek". Ponieważ jego nieszczęsna matka umarła, kiedy wydała go na świat. Niech mu tam będzie jak najgorzej u Shamy! Zimowy Smutek to zbyt ładne imię dla łotra o takim paskudnym charakterze, pomyślał Gabriel. Łotrzyk o smutnym imieniu został wpisany na coraz dłuższą listę wrogów. - No, a po nim był jego syn, Kat - powrócił Inu do swego opowiadania. - Jego wspominam z przerażeniem. Niebezpiecznie było choćby zbliżyć się do jego siedziby, czyli wielkiej jamy w ziemi, bo przeróżne duchy kręciły się tam i z powrotem... Tula zawołała: - Mar, czy te duchy były niebezpieczne? - Moim zdaniem tak - odparł Mar z ław Ta- ran-gaiczyków, gdzie teraz siedział. - Oni wszyscy to banda Shamy! - Ach, tak. Mów dalej, Inu. - Dla przywołania tych duchów rozpalał ognisko - wyjaśnił Inu. - Musicie zapisać Kata i jego duchy, to bardzo ważne. Po nim nastał syn Kata, czyli mój ojciec. Miał na imię Kat-ghil i nie był to ojciec, jakiego chciałoby się mieć. On również palił ogniska. Nocami na wysokim wzgórzu można go było widzieć na tle nieba, jak siedzi przy ognisku i śpiewa jakieś magiczne pieśni. Kiedy taka pieśń została odśpiewana, zawsze coś złego przytrafiało się komuś w Tacan-gai. Jak wiecie, ze Wschodu przybyło bardzo wielu ludzi, nie tylko Tan-ghil. I tamci byli normalni. Nie tacy jak my. Tula kiwała głową. - To by się zgadzało, że w jego najbliższej rodzinie wszyscy byli dotknięci. Bo wtedy jeszcze nie było Ludzi Lodu w Norwegii. Ale potem urodziłeś się ty, no i ty jesteś tu dzisiaj z nami. - Tak. Bo ja nie chciałem słuchać tego złego głosu we mnie, bo pokochałem pewną dziewczynę, najpiękniejszą i obdarzoną najczystszym sercem na ziemi. - No popatrzcie, czego może dokonać miłość! - zawo- łała Tula. - I dostałeś tę dziewczynę? - Tak. Dostałem. Bo Tan-ghil oprócz złego dziedzictwa zostawił nam też wielkie bogactwo. To mu przecież obiecano u źródeł. Byłem bardzo zamożnym człowiekiem. Posiadałem więcej reniferów, niż można policzyć. A potem wydawało się, że złe dziedzictwo też przestało nas obciążać. Mieliśmy dwoje ładnych dzieci, w których nie było zła, a one ze swej strony dały nam wspaniałe wnuki o dobrych sercach. - Bardzo możliwe - powiedział Andre, który prowa- dził obliczenia statystyczne i teraz oczy mało mu z orbit nie wyszły. - Bo wtedy Tan-ghil zaczynał już szaleć w Norwegii i przekleństwo obciążało urodzonych tutaj, wy mogliście żyć w spokoju. Ku wielkiemu rozczarowaniu zebranych Inu nie umiał już nic więcej powiedzieć o życiu Tengela Złego w Ta- ran-gai. Znał, oczywiście, legendę o potężnym huku, jaki któregoś dnia słyszano od strony Góry Czterech Wiatrów na morskiej wyspie. Ten huk i krzyk sprawiły, że ziemia zadrżała, a morze wzburzyło się jak przy największym sztormie. I po tym Tan-ghil przez wiele okrążeń księżyca leżał w swojej jaskini jak martwy. A poza tym... nie. Jeśli ktoś w tamtych czasach zaczynał mówić o Tan-ghilu, wszyscy milkli i odwracali wzrok. Nie rozmawia się o kimś aż tak złym. - Ale przecież Tan-ghil miał też w Taran-gai innych krewnych? - zapytał Heike. - Tych, którzy urodzili się przed jego wyprawą do źródeł. - Tak jest - potwierdził Inu. - To jednak byli normalni ludzie. On sam jeszcze przedtem nie był aż tak naznaczony złem, chociaż od samego początku był bardzo złym człowiekiem. - Masz rację - powiedział Nataniel. - Dziękujemy ci, Inu! Bardzo dobrze nam to wszystko wyjaśniłeś. Na te słowa Inu musiał się znowu bardzo głęboko pokłonić, a jego szeroka twarz jaśniała z radości. Zakończył pozdrowieniem dla Christel i wyrażeniem nadziei, że będzie zadowolona z jego opieki. Christel kiwała głową trochę skrępowana, ale Bogu dzięki uśmiechała się do niego sympatycznie. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bowiem Christel, dokładnie tak jak jej matka, Mari, była jedną z najbardziej nieobliczalnych osób wśród Ludzi Lodu. Nikt do końca nie wiedział, czy one dwie zaakceptują te wszystkie fantastycz- ne wydarzenia, które się tu rozgrywały. Dwieście lat minęło, zanim kolejny obciążony, lecz obdarzony dobrym sercem urodził się w Taran-gai. Był to pomocnik Mariany i miał na imię "Ten-który-uro- dził-się-w-drzwiach". Dosyć wymowne imię, trzeba przy- znać. W tamtych czasach nie używano, rzecz jasna, pojęcia "drzwi", Taran-gaiczycy mieszkali przecież w namiotach i nikt nie nazywał drzwiami tej skóry, która zasłaniała wejście, ale dla uproszczenia tak właśnie przetłumaczono jego imię na norweski. Był to człowiek przyjazny światu, który pięknie opo- wiadał o wyprawach z Samojedami do Nor, o latach nieurodzaju w górach, do których przecież Taran-gaiczy- cy byli przyzwyczajeni. Za jego czasów legenda o Tan-ghilu należała już do przerażających historii, w które tak naprawdę nikt nie wierzył, ale którymi ludzie uwielbiają się nawzajem straszyć. Główne wątki tej historii zdążyły się rozmyć w zapomnieniu. Ale Ten-który-urodził-się-w-drzwiach zapewniał, że pomiędzy Inu a nim samym urodził się tylko jeden człowiek naprawdę bardzo zły. Norwegowie kiwali głowami. Oni mieli bowiem jedno "wolne" pokolenie, mianowicie pokolenie Ivara i Signy. Rozumieli, że Tengel Zły przestał się przejmować Ta- ran-gaiczykami. Teraz najbardziej na świecie nienawidził swoich norweskich potomków i im przede wszystkim starał się dokuczyć. Ów zły człowiek w Taran-gai dostał po prostu prze- zwisko "Strach". Jego ulubionym zajęciem było porywa- nie małych dzieci i składanie ich w ofierze jakimś własnym tajemniczym bogom i duchom. Kobiety w ciąży starały się ukrywać swój stan albo wyjeżdżały gdzieś daleko, żeby urodzić swoje dzieci. Niekiedy jednej czy drugiej udawało się wywieść w pole Stracha, ale nie zawsze. Ci, którzy wtedy żyli, opowiadali Temu-który-urodził-się- w-drzwiach, że były to upiorne czasy, co zresztą wszyscy zebrani na sali bardzo dobrze rozumieli. Strach został wpisany na "czarną listę". Ten-który-urodził-się-w-drzwiach był szamanem, jak większość w jego rodzinie i przed, i po nim. Można było być szamanem, nawet jeśli się nie było dotkniętym przekleństwem Tan-ghila. Wystarczy popatrzeć na Tun-sij. Ale już córka Tego-który-urodził-się-w-drzwiach była dotknięta, tyle że należała do tych, którzy starali się być dobrzy. Teraz została opiekunką najstarszego syna Mari, Jorgena. Miała jakieś okropnie długie imię, które ozna- czało mnej więcej tyle, co: "Gwiazda, która się uwolniła i płynęła po niebie". Bo takie właśnie wydarzenie miało miejsce tej nocy, kiedy się urodziła. Imię było zbyt długie i zbyt trudne do wymówienia, więc nazywano ją po prostu: Gwiazda, i tak została zapisana w protokołach. Po dziadku ze strony matki odziedziczyła zdolności szamań- skie i bardzo długo żyła w Taran-gai. Doczekała się nawet takiej radości, że jej współplemieńcy widzieli w niej największą dobrą siłę. Przychodzili do niej po radę i pomoc przy wszelkich zmartwieniach. Dokładnie tak jak do Tengela Dobrego i wielu jeszcze po nim. Na podium pojawili się, jeden po drugim, dwaj ostatni wyznaczeni do opowiadania. Dwaj mężczyźni niewiel- kiego wzrostu, uprzejmi, kłaniający się i przepraszający, a nade wszystko niewiarygodnie sympatyczni, niezależnie od wyjątkowego braka urody. Wszyscy byli zachwyceni Taran-gaiczykami właśnie ze względu na ich wdzięk i onieśmielenie. Ci dwaj jednak nie mieli zbyt wiele do dodania, jeśli chodzi o Tengela Złego. Najwyraźniej zupełnie przestał się interesować tamtym plemieniem, nie traktował tyeh ludzi jak swoich potomków. Drugi od końca syn Mari miał na imię Mads i jego opiekunem został Gawar. Najmłodszy natomiast, Odd, został oddany pod opiekę Hiir. Wszyscy dostali swoich opiekunów, myślał Gabriel. Wszyscy z wyjątkiem Jonathana. Dlaczego akurat nim nikt się nie opiekuje? Wzrok Gabriela prześlizgiwał się po tylnych rzędach, gdzie siedzieli Taran-gaiczycy, ci, którzy nie chcieli zabierać głosu. Bardzo ich polubił. I tych, którzy pokazy- wali się na podium, także. Lubił te ich długie do ramion włosy, ich ubrania z miękkiej, dobrze wyprawionej skóry. I ich twarze naznaczone trudnym życiem w niegościnnych górach. Uważał, że są na swój sposób bardzo ładne. Ta, która jako ostatnia pojawiła się na scenie, Hiir, żyła mniej więcej w tym samym czasie co pewien wstrętny człowiek, ieden z najgorszych krewnych Tengela Złego. Ów człowiek musiał być nieprzyzwoicie stary, Hiir jednak wolała, żeby opowiedział o nim kto inny. I wtedy przyszła kolej na Tun-sij, szamankę, która została teściową Vendela Gripa. Andre mógł teraz ludzi żyjących na początku osiemnastego wieku umieścić we właściwym czasie. Na podium wkroczyła bardzo dziwna kobieta. Tun-sij, legendarna szamanka dla tych, którzy czytali księgi Ludzi Lodu, podziwiana przez nich i budząca w nich grozę. Była wyższa niż jej ziomkowie, wyptostowana, o przenik- liwych, płomiennych oczach. - Chciałabym opowiedzieć o tym złym człowieku, którego wspomniała Hiir. Nazywał się Oko Zła i był ojcem mego dziadka. Musiał być kuzynem Hiir lub czymś w tym rodzaju. Człowiek zły do szpiku kości, co może potwierdzić mój drogi zięć i przyjaciel, Ven- del. - Tak jest - powiedział Vendel. - Ja go widziałem w Taran-gai, był już wówczas bardzo stary, właściwie nie chodził, tylko pełzał, ale w oczach miał jakieś dzikie zło. Nigdy w życiu nikogo się tak nie bałem jak jego! Oko Zła wpisano na listę wyjątkowo groźnych prze- ciwników. - Mogłabym długo o nim opowiadać - rzekła Tun-sij. - Ale to tylko takie ponure sensacje, nic więcej. Od- czuwalibyście wstręt, a także ból z powodu tego, o czym mówię. Tymczasem ja wolałabym powiedzieć wam o czymś przyjemniejszym. Czy wiecie, jak niewiarygodnie wielu szamanów zebrało się tu tej nocy? I otóż oni wszyscy, którzy są zbyt dobrze wychowani na to, żeby stawać przed wami na podium, tak jak ja to czynię, oni wszyscy proszą, by dysponować ich wiedzą i doświad- czeniem w nadchodzącej walce przeciwko bestii, którą wszyscy nienawidzimy równie mocno. - Za tę wiadomość jesteśmy niewypowiedzianie wdzięczni! - zawołała Tula. - Dziękujemy wam, wszyscy szamani, którzy chcecie pozostać w cieniu. Na pewno nie raz skorzystamy z waszej pomocy! Gabriel dostrzegał w mroku białe zęby, to szamani uśmiechali się uszczęśliwieni. Tun-sij powiedziała zatroskana: - Nie widzę tu, niestety, ani mojej córki, Sinsiew, ani syna Nguta. No trudno, szczerze mówiąc, wcale na to nie liczyłam. Ale wiem jedno: chociaż oboje mają zatwar- działe serca, to nigdy nie staną w walce przeciwko nam! Nie byli dotknięci dziedzictwem zła. Ale, och, jakże bym pragnęła mieć przy sobie mojego Irovara! Niestety...Nie pochodził z naszego rodu. Tak więc jedyna moja radość to Vendel. No i ci czterej wspaniali książęta... To zdumiewające, rak niewiele Taran-gaiczycy mieli do powiedzenia o swoim strasznym przodku, Tan-ghilu. Po Tun-sij przed zebranymi stanęli dwaj synowie Sar- mika. Orin i Vassar byli wojownikami. W Taran-gai należeli do Strażników Gór i teraz postawili się do dyspozycji w nadchodzącej walce. Również ta oferta została przyjęta z wdzięcznością. W końcu pojawił się ktoś, kogo Ludzie Lodu znali bardzo dobrze. Mar, straszny Mar z Taran-gai. Ich największy czarnoksiężnik, jeden z tych, do których wszyscy mieli wielkie zaufanie. Mar pnywołał do siebie Shirę, bo tego sobie życzyli jego ziomkowie. Shira była przecież Taran-gaiką ze strony matki. Ze strony ojca była Norweżką, należała do Ludzi Lodu. Kiedy Mar i Shira stali na podium, długi rząd Ta- ran-gaiczyków wstawał z ław i człapiąc wchodził na scenę. Wszyscy kłaniali się obojgu głęboko. Za wszystkich mówił Sarmik. - Shira jest naszym najpiękniejszym kwiatem i to jej pragniemy pomóc w walce ze złem, które tak strasznie doświadczyło nasze dwa plemiona. Wtedy wstali też wszyscy Norwegowie, żeby oddać cześć Marowi i Shirze i wszystkim Taran-gaiczykom, tym niskim ludziom o wspaniałych sercach, którzy teraz uśmiechali się szeroko, bo stwierdzili, że to nic takiego stać na scenie. Przeciwnie, to nawet bardzo przyjemne! Andre poprosił, by wolno mu było później wysłuchać historii każdego z nich, opouwiadanych w cztery oczy, żeby mógł uzupełnić kroniki Ludzi Lodu. Ubrane w futra, na egzotyczny sposób piękne istoty obiecały mu to z wielką chęeią. Później Taran-gaiczycy opuścili podium i wrócili na swoje miejsca. Sarmik musiał w ich imieniu powiedzieć, jak bardzo są wdzięczni za to, że mogą uczestniczyć w tak wspaniałym spotkaniu. Mar i Shira byli swego rodzaju pomostem pomiędzy wschodnią i zachodnią linią rodu. Shama jednak sprawił, że pozostali bezdzietni. I po ich śmierci ród Taran-gai przestał istnieć. Rosyjska inwazja w górskim kraju ozna- czała zgładę dla całego plemienia. - Aha, więc to na tym stoimy - powiedział Andre wyraźnie rozczarowany. - O życiu Tengela Złego w Ta- ran-gai nie wiemy nic. Ani słowa o jego spotkaniu z Shamą, nic o sytuacji, zanim zdecydował się wyruszyć na zachód. - Nie denerwuj się, Andre - roześmiała się Tula. - Jeszcze nie skończyliśmy! Jeśli Tengel Zły myślał, że zabierze swoje sekrety na miejsce spoczynku, to się bardzo pomylił! Oj, ożywił się Gabriel. Znowu zaczyna się coś dziać, czuję to, nerwy mam napięte do ostateczności. Wszyscy widzieli, że Tula jest podekscytowana, w oczach pojawiały się tajemnicze błyski, a głos drżał, gdy zawołała: - Drodzy przyjaciele! Wysłuchaliście oto historii Ludzi Lodu. Również historia Taran-gaiczyków została tu w skrócie przedstawiona. Dzięki Tovie i Natanielowi wiemy, skąd pochodzili rodzice Tengela Złego. Mimo wszystko znamy jedynie fragmenty życia naszego przodka od momentu, gdy jako dziecko zamordował swego ojca, aż do czasu, gdy mieszkał w Dolinie Ludzi Lodu w Norwegii. - Więcej informacji ponad to, co mamy, nie powinni- śmy się raczej spodziewać - westchnął Andre. Tula zrobiła wymowną pauzę, po czym powiedziała: - Drodzy przyjaciele! Czy nikogo wam nie brakuje? Czy nie odczuwacie nieobecności piątego członka Najwyższej Rady? Opiekuna Jonathana? Tego, który jest równie ważny, jak Shira, Targenor, Marco i Nataniel? Tego, który może nam udzielić informacji na temat fletu Tengela Złego? Przyjaciele, pozwólcie sobie przedstawić tego jedynego, który mógłby nam opowiedzieć całą historię Ludzi Lodu! Gabriel i Nataniel spoglądali na siebie pytająco. Kto to może być? Z mroku wyłoniła się jakaś postać. Przybyły lekko utykał, wydawał się jakiś kanciasty i brzydki, wszystko w nim było brunatne, od potarganych, przypominających słomę włosów po wyraźnie ułomne dłonie i stopy. Za plecami Gabriela rozległ się przeciągły krzyk. To jego wuj Jonathan z jękiem zerwał się z miejsca. - Ale... Ale... - jąkał. Siostry Jonathana, Karine i Mari, również wstały. Osłupiałe wpatrywały się w postać na scenie. Mari przypomniała sobie najbardziej wstydliwy mo- ment swego życia. Ona, która myślała o sobie, że jest wspaniałym człowiekiem, zupełnie wtedy straciła panowa- nie. Zdawało jej się, że jest tolerancyjna i pełna wyrozumia- łości, a wtedy, wiele lat temu, gdy zobaczyła tego człowieka na skraju lasu, odwróciła się z obrzydzeniem. Cóż za wstyd! Karine wspominała co innego. Ona żywiła wdzięczność dla tego budzącego przygnębienie stworzenia. On bowiem jej pomógł, milczący i życzliwy, pomógł jej pochować mężczyznę, którego zabiła. A teraz ten człowiek tutaj? Jonathan rozpoznawał druha, który wiernie stał u jego boku w latach wojny. Tego, który się nim opiekował i dzielił się z nim swoją porcją jedzenia w kraju wroga, a później został zastrzelony na oczach Jonathana. Tej potwornej chwili nigdy nie zdołał zapomnieć. Żal... Wielu zgromadzonych na sali zareagowało gwałtownie na widok ostatniego gościa. Sol. I Mattias. Ingrid. Daniel. I Heike. Henning. Benedikte i Andre... Heike zaczął płakać. Najgwałtowniej jednak reagował Nataniel. Zerwał się z miejsca. - Więc to ty? - krzyknął. - Mój przyjaciel, mój ukochany przyjaciel, za którym tęsknię od tak dawna! Utrata ciebie była najstraszniejszym przeżyciem, jakie mnie spotkało! - To ty znasz Runego? - zapytał Jonathan, który również wszedł na podium, by uściskać starego towa- rzysza z wojennyeh lat. - O ile pamiętam, Natanielu, to mignął ci tylko kiedyś na ciężarówce, gdy byłeś jeszcze dzieckiem. Chociaż bardzo chciałeś już wtedy go po- znać. - Rune? - wyjąkał Nataniel zdezorientowany. - W ta- kim razie to ty nie wiesz, kim on jest. Jonathan zdumiony patrzył, jak tłum jego krewnych wchodzi na podium. Na Boga, jakim sposobem Sol i Daniel, i Ingrid mogli znać Runego? Podbiegł Heike i wziął w ramiona tego młodego człowieka o kalekich rękach i nogach. - Dziękuję ci - szeptał. - Dziękuję za wszystko, kim dla mnie byłeś, i za wszystko, co dla mnie uczyniłeś! I dziękuję ci za to, że mogłem jeszcze raz cię zobaczyć! - Jak łatwo cię poznać! - mówił bardzo wzruszony Henning. - Natychmiast wiedziałem, że to ty! Na sali dosłownie wrzało. Wszyscy chcieli wiedzieć, o co chodzi, większość niczego nie rozumiała. Tula próbowała to jakoś opanować. - Najdrożsi przyjaciele! Teraz usłyszymy historię Ru- nego! Przełknęła ślinę i głęboko wciągnęła powietrze. Gab- riel siedział z otwartą buzią i gapił się na podium, starał się pojąć, ale nie był w stanie. - Za to, że Rune jest tu dziś z nami, winniśmy wdzięczność czarnym aniołom. Ale wy chcielibyście na pewno wiedzieć, kim on jest, prawda? Na sali raz jeszcze zapadła kompletna cisza. Gabriel widział, że owa niezgrabna postać skierowała wzrok ku ławom czarnych aniołów i ukłoniła się sztywno, jakby z trudem. Cóż to za zdumiewająca istota! Straszna! Ale na trójkątnej twarzy, pod niesforną grzywą, błąkał się uśmiech. Przyjazny i sympatyczny. Oczy jednak, jasno- brązowe jak wszystko na nim, były smutne, przepełnione żalem. Imię... Rune? Rune? Czarne anioły? Nataniel? Tula znowu zabrała głos. - Rune jest starszy niż wy wszyscy razem wzięci. On jest starszy niż Adam i Ewa, postanowił jednak śledzić losy Ludzi Lodu od ich pierwszych dni i pomagać im w walce przeciwko tej zakale świata, jaką jest nasz okrutny przodek, Tengel Zły. I wtedy Gabriel pojął, kim jest Rune.