_____________________________________________________________________________ Margit Sandemo SAGA O LUDZIACH LODU Tom XLIII Odrobina czułości _____________________________________________________________________________ ROZDZIAŁ I Nastał najczarniejszy dzień w historii Ludzi Lodu. Choć przez stulecia ród przeżył wiele mrocznych chwil, nic nie mogło się równać z ósmym maja 1960 roku. Tego dnia nieszczęścia spadły, lawiną, wszystkie naraz. Heroiczna wyprawa ku Dolinie Ludzi Lodu została przerwana w pół drogi. Tengel Zły okazał się silniejszy niż ktokolwiek przypuszezał. Strach, że przeciwnikom uda się dotrzeć do Doliny, dodał potworowi niesłychanej mocy. Mały Gabriel, jedyne dziecko Karine i Joachima, leżał bez życia na niedostępnej półce skalnej nad płynącą przez Gudbrandsdalen rzeką Lagen. A skała nie dawała mu schronienia. Była domeną Shamy. Niezykły Marco, w którym wszyscy pokładali na- dzieje, wpadł do wodospadu próbując uratować chłopca. Zausznik Tengela Złego przeciął linę, na której Marco opuszczał się w dół. Ellen zniknęła. Było dokładnie tak, jak przepopiedział Nataniel: za poddanie się swym uczuciom jedno z nich musiało zapłacić życiem, a być może także pociągnąć drugie za sobą. Poznał tę prawdę w krótkiej wizji przyszłych wydarzeń, której doświadczył w chwili, gdy pierwszy raz się witali. Sam Nataniel został ciężko ranny odłamkiem rzucone- go w nich granatu. Jak ciężko, nie wiedział nikt, a naj- mniej on sam. Ogarnięty nieznośnym bólem usłyszał tylko jęk Linde-Lou: "Zniknęła! Zniknęła w Wielkiej Otchłani, w pustce, której demony boją się bardziej niż czegokol- wiek innego. Wielka Otchłań pochłonęła Ellen!" Potem wokół Nataniela zapadła ciemność. Nieco dalej w dolinie ostatnia z piątki wybranych, Tova, walcząc o życie uciekała w głąb lasu. Ścigali ją bezwzględni złoczyńcy o oczach, z których biła żądza mordu. Ludzie Tengela Złego. Tova próbowała ciągnąć za sobą chorego Irlandczyka Iana Morahana, chcąc ocalić go od szybkiej śmierci, choć przecież w zamian czekało go długie, powolne i bolesne konanie. Nie była w stanie myśleć jasno, działała powodowana tym, co zdawało jej się miłosierdziem. Pewne było, że żadne z tych dwojga nie miało najmniejszych szans, by ujść cało. A do hallu Lipowej Alei wkroczył sam Tengel Zły w osobie Pera Olava Wingera. Mali go nie rozpoznała. Więcej nieszczęść tego dnia nie mogło się już wyda- rzyć. Mężczyźni, którzy zbiegli się z okolicy i próbowali pomóc wydobyć Gabriela na górę, stanęli jak zamurowa- ni, wpatrując się w głębię, w której zniknął Marco. - Dzielny był człowiek - mruknął jeden. - Oby niebiosa zmiłowały się nad jego duszą. - Musimy, rzecz jasna, szukać w rzece gdzieś dalej - stwierdził lekarz. - Ale i tak nie mógł przeżyć takiego upadku. Skupmy się na chłopcu. Wezwany przez doktora lensman miał natomiast co innego do zrobienia. Wraz ze swym najbliższym współ- pracownikiem ruszył w pogoń za łotrem, który przeciął linę. Mężczyźni usłyszeli z lasu strzały. Lensman wrócił jednak sam. - Uciekł samochodem. Posłałem za nim ludzi, ale nasze wozy stoją znacznie dalej, dlatego on ma dużą przewagę. Zarządziłem naturalnie blokadę dróg. A tu co się dzieje? Kto się teraz spuści po skale? Zapadła kłopotliwa cisza. - Oczywiście dopilnujemy, aby sytuacja się nie po- wtórzyła - pospieszył z zapewnieniem lensman. - Lina będzie strzeżona jak najstaranniej. Każdy z mężczyzn chciał z pewnością zejść na dół i wyciągnąć chłopca. Przerażała ich jednak przepaść. Myśleli o żonach i dzieciach, patrzyli po sobie z nadzieją, że się zgłosi ktoś inny. I wtedy właśnie z lasu wyłoniła się niezwykła istota. Później wszyscy zgodnie twierdzili, że nie widzieli nigdy kogoś tak brzydkiego. Poruszający się na sztywnych nogach mężczyzna, o włosach przypominających konopie i głęboko osadzonych oczach, skrzypiącym głosem zapy- tał, czy wolno mu będzie pomóc nieszczęsnemu dziecku. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Nie zastanawiając się dłużej nad osobliwą fizjonomią nieznajomego, obwiązali go starannie nową liną. - Był z nami jeszcze jeden - poinformował go lekarz. - Ale zleciał do wodospadu. Rune pokiwał głową, jakby już o tym wiedział, ale sprawiał wrażenie, że nie przejmuje się losem Marca. Natomiast tym, którzy od samego początku uczestniczyli w akcji, cała sytuacja wydała się nader dziwna: najpierw leżące w dole dziecko próbował uratować najpiękniejszy mężczyzna, jakiego zdarzyło się im widzieć, a po nim zjawił się człowiek najbrzydszy, jakiego można sobie wyobrazić. Powoli i niezdarnie, lecz bez wahania Rune zaczął się spuszczać po stromej ścianie. W wielkim napięciu obser- wowano, jak przerażająco szpetny nieznajomy zbliża się do leżącego z pozoru bez życia chłopca, a gdy stanął już obok niego na skalnej półce, wszyscy wstrzymali oddech. Widzieli, że porusza ustami, jak gdyby z kimś rozmawiał, a nie mógł przecież porozumiewać się z dzieckiem, tak długo już nieprzytomnym. Obawiali się najgorszego. Brzydal obwiązał chłopca liną i dał sygnał, by pod- ciągali go w górę. W zebranych wstąpił nnwy duch, niczego już się nie bali. - Co to za szaleniec przeciął tamtą linę? - spytał jeden z nich. - Musiał być chory na umyśle - odparł ktoś. - Tyle dziwnych rzeczy się tu wydarzyło - zauważył inny. - I co się stało z dziewczyną? Tą brzydką jak troll, tą, która nas tu przysłała? Niezego już nie pnjmuję! - Dzieje się tu coś niesamowitego. Doktor i lensman nie włączali się do rozmowy. Z niepokojem oczekiwali na wyciągnięcie chłopca i jego dziwnego ratnwnika. Z drogi dobiegło przenikliwe zawodzenie nadjeż- dżającej karetki. - Wezwałem ambulans - powiedział lekarz. - A ja wysłałem ludzi na poszukiwanie tego, który spadł na dół - oznajmił lensman. - Ale uważam, że to, co się tutaj dzieje, jest teraz ważniejsze. - Oczywiście. Powoli, bardzo powoli podciągano linę, aż wreszcie jeden z mężczyzn mógł podać Runemu rękę. "Jakbym dotykał drzewa" - stwierdził później. Skupili się na chłnpcu. Persnnel ambulansu nadbiegł z noszami, zaraz ułożono na nich Gabriela i orszak skierował się w stronę szosy. - Powinniśmy podzięknwać... zaczął lensman. - Ale gdzie się podział ten człnwiek? Tajemniczy ratownik jakby rozpłynął się w powietrzu. Morahana pochwycił atak kaszlu. Musiał przystanąć, w zniszczonych płucach świstało, w ustach pojawiła się krew. Tova patrzyła na niego z rozpaczą. - Oni się zbliżają! Co zrobimy? - Biegnij dalej - z trudem dobywając głosu szepnął Morahan. - Za nic w świecie! Schowaj się tutaj! - nakazała. - Tu, między kamieniami! - Ty też. Zawahała się. Dla dwojga nie było miejsca. - Dobrze, ale bądź cicho! Nie kaszl! Łatwiej tn było powiedzieć, niż zrobić. W ostatniej chwili udało im się wcisnąć między głazy z nadzieją, że nie są widoczni. Morahan usiłował po- wstrzymać kaszel, Tova pomagała, zatykając mu usta dłonią. Kiedy ujrzała krew ściekającą jej między palcami, zdjął ją lodnwaty strach. Prześladowcy hałaśliwie przedzierali się przez las. Minęli Tovę i Iana, kierując się ku przełęczy drogą, któirą, jak im się wydawało, wybrali zbiegowie. Wkrótce głosy ścigających umilkły. Tova nie mogła pojąć, jak to moż- liwe, że nie zauważyli jej i Morahana, zorientowała się jednak, że widoczność wokół nich nagle znacznie się pogorszyła. Aha, pomyślała. Ktoś nas od nich odgrodził. - Dziękuję! - szepnęła. - Dziękuję bez względu na to, kim jesteś. Usłyszała wesoły śmiech Halkatli. To znaczy, że ona wciąż im towarzyszy! Doskonale! - Oni na pewno wrócą - szepnęła Tova do lrland- czyka. - Co robimy? Nie doczekała się odpowiedzi. Morahan stracił przyto- mność. Może to i lepiej, pomyślała Tova. Nie będzie tak cierpiał. Przez moment popatrzyła na jego zniszczoną chorobą twarz i poczuła nagły przypływ sympatii. - Cholera! - szepnęła ogarnięta bezradnością. - Cholera! Morahan prawdopodobnie mógł tu zostać, najpewniej nic mu nie zrobią. Ona jednak musiała uciekać. Mimo wszystko nie ruszyła się z miejsca. Głosy znów się zbliżały. Prześladowcy wracali. Teraz ze mną źle, pomyślała Tova. A Marca, mego opiekuna, nie ma. - Zrób coś, Halkatlo - poprosiła. - Masz kontakt z duchami i demonami... Zruzum, sytuacja jest krytyczna. - To już załatwione - cicho odpowiedziała Halkatla. W lesie rozległ się głośny szum, przechodzący w huk. Zbliżał się wicher, wciągał w wir patyki, źdźbła trawy i obluaowane kamienie, szarpał gałęzie i pnie drzew. Jeden z prześladowców zawołał: - Znów to przeklęte tornado! To, które porwało naszych towarzyszy. Kryjcie się, prędko! Okrzyki strachu, które rozpłynęły się w powietrzu, powiedziały Tovie, że nie zdążyli ujść huraganowi. - Dziękuję wam, Demony Wichru! - zawołała. - I to- bie, Halkatlo! - To była dla mnie czysta przyjemność - odparł szelmowski kobiecy głos. W lesie zapadła cisza. Morahan poruszył się z jękiem. Tova wyjęła chusteczkę, otarła krew z jego twarzy i ze swoich palców. - Biedaku - szepnęła. - Biedaku, nie zasłużyłeś na taki los! Wyglądasz na takiego... miłego. Nie, nie miłego, to takie nijakie określenie. Sympatycz- nego? Tak, to już lepiej. Nagle usłyszała zbliżające się kroki. Kolejny złoczyńca? Odruchowo rzuciła się na ziemię. - Tova? - rozległ się charakterystyczny głos. - Rune! - Poderwała się z okrzykiem radości. - Och, Rune, dziękuję, dziękuję! Objęła go i mocno uściskała. - To nie ja - uśmiechnął się zażenowany, ale zaraz spoważniał. - Czy to znów Demony Wichru? - Tak. Rune się zamyślił. - Wykonały dziś olbrzymią pracę. Ale już zbyt wie- le razy pokrzyżowały plany Tengela Złego. Ma na nie oko. - Sądziłam, że on został unicestwiony! - Ależ skąd! Jest teraz w Lipowej Alei. - Co takiego? - Andre się tym zajmie. My skupmy się na tym, co nas czeka tu i teraz. Tovie na chwilę odjęło mowę, w końcu zapytała niepewnym głosem: - Ale on nie może chyba nic zrobić Demonom Wichru? - Jest Wielka Otchłań. Przerażenie wszystkich demo- nów. Tova zadrżała. - Ale czy to... naprawdę istnieje? - Już pochłonęło Ellen. - Co ty mówisz?! - Niestety, to prawda. Tova jęknęła z rozpaczą: - Musimy ją uratować! - Stamtąd? Nie wiemy nawet, gdzie to jest. Wielka Otchłań równa się unicestwieniu, nie zapominaj o tym, Tovo! - Och, Ellen! - użaliła się Tova. Obok nich przeleciał gwałtowny powiew wiatru. - Dziękujemy, Tajfunie! - zawołał Rune. - Dziękuje- my wam wszystkim, Demony Wichru! Ale bądźcie ostrożne! On was szuka! Odpowiedziały głuchym, pogardliwym śmiechem i odleciały. - Rune, jestem zdruzgotana - wyszeptała Tova. - A nie znasz jeszcze nawet połowy prawdy. Tengel Zły zadał nam potężny cios. Mocniejszy, niż potrafiliśmy przewidzieć. Musimy jednak iść dalej. Widzę, że z naszym towarzyszem niedobrze. - Czy nie możesz nic dla niego zrobić, Rune? - po- prosiła. - On nazywa się Morahan i jest dobrym człowie- kiem. Czy Marco nie mógłby... - Marco nie może teraz zrobić absolutnie nic - odparł prędko Rune. Nie chciał opowiadać o tym, co stało się przy wodospadzie. - Pomóż mi go podnieść. Wspólnymi siłami udało im się zarzucić Morahana Runemu na plecy i ruszyli w stronę szosy. - Czy Halkatla nie mogłaby się pokazać? - zastana- wiała się Tova. - To takie kłopotliwe, kiedy się nie wie, z której strony ona stoi. - Och, oczywiście - uśmiechnął się Rune. - Może też nam pomóc go nieść. U lewego boku Tovy pojawiła się szeroko uśmiech- nięta Halkatla. - Witaj ! - ucieszyła się Tova. W towarzystwie Halkatli zawsze czuła się raźniej. Potrafiły zrozumieć się bez słów. - Należy odstawić Morahana do szpitala - stwierdził Rune. - Do Lillehammer? - spytała Tova. - To jedyny szpital w okolicy. Musielibyśmy jednak się cofnąć, a przecież nie mamy czasu! - To prawda, ale możemy odesłać go karetką. Tova nie chciała się na to zgodzić. - Czuję się za niego osobiście odpowiedzialna. - W takim razie nie powinnaś ciągnąć go dalej za sobą. Ten człowiek jest umierający, nie widzisz tego? Tova, wielce zasmucona, nie miała na to żadnej odpowiedzi. Podobnie jak kiedyś Christa jej krewniak Marco poczuł, że tempo opadania stopniowo słabnie. Kiedy przecięto linę, na której wisiał, i wirując poleciał wprost w kipiel wodospadu, przyszła mu do głowy nagła myśl: Już nie jestem czarnym aniołem, przede wszystkim jestem człowiekiem, nie przeżyję tego. Christa jednak nie należała nawet do wybranych, a mimo to potrafiła jeśli nie latać, to przynajmniej utrzymać się w powietrzu dłużej niż zwykli śmiertelnicy. Dlaczego on miałby tego nie umieć? Był wszak bliższym krewnym Lucyfera niż ona. Wiedział, w jaki sposób zrobiła to Christa: rozpostarła ramiona i wyprostowała palce, stawiając opór powietrzu. Uczynił to samo i rzeczywiście zaczął spadać wolniej. A w chwili gdy zbliżał się do huczącego wodospadu, uderzyła go inna myśl: Skała, kamień, nie zapewniały mu ochrony. Ale woda? Co powiedział duch Taran-gai? "Woda będzie was nosić, nigdy nie zamknie się wokół was". A jeśli w miejscu, w którym spadnie, będzie za płytko? Jeśli uderzy w skałę? Więcej nie zdążył pomyśleć, bo otoczyły go rozszalałe fale, porywając w dół. Grzmiące masy wody zepchnęły go ku głębi, potłuczonego, posiniaczonego, ale żywego. Trzy rzeczy mnie uratowały, myślał, walcząc z prądem i z całych sił starając się dotrzeć do brzegu. Ta sama zdolność, jaką posiadała Christa: umiejętność hamowania przy spadaniu, wykorzystania oporu powietrza. Poza tym ochrona, jaką obiecano mu w Górze Demonów. A wresz- cie fakt, że mimo wszystko jednak pozostał czarnym aniołem. Chociaż bowiem nie posiadał już wszystkich ich cech, zachował nieśmiertelność. Długo rozważał to ostatnie. Mógł się uderzyć, zranić. Ale jako jedyny syn Lucyfera nie mógł umrzeć. Dłoń Marca znalazła oparcie, młodą brzózkę po- chylającą się nad rzeką. Wkrótce stanął na brzegu, wprawdzie znacznie dalej od miejsca, w którym wpadł do wody, ale najważniejsze: żył. Nie był też szczególnie poturbowany. Owszem, kulał od mocnego uderzenia w biodro, a ramię po tej samej stronie piekło jak ogień po gwałtownym zetknięciu z wodą, poza tym jednak nic mu nie dolegało. Marco nie miał wyznaczonego opiekuna, ale jego strzegły czarne anioły. Jeden z nich czekał na brzegu. - Nie wracaj na górę - oznajmił mu zaraz. - Rune przejął twoją rolę i właśnie wyciąga chłopca. Zamiast tego odszukaj Tovę, ona cię bardziej potrzebuje. I... Najlepiej będzie, jak po drodze zabierzesz butelkę Ellen, pokażemy ci, gdzie ją ukryła. - A Ellen? Czy ona sama nie może...? - Ellen już nie ma. Czarny anioł opowiedział mu o tym, że dziewczynę pochłonęła Wielka Otchłań. Marco oniemiał z żalu. Przez długą chwilę stali, nic do siebie nic mówiąc. - A... Nataniel? - spytał wreszcie Marco. - Trafił go ten sam granat, który zakończył życie Ellen. Zajmujemy się nim, więcej nie wiem. - To znaczy totalna porażka? Na całej linii? - Tak. A Tengel Zły wdarł się do twierdzy, do Lipowej Alei. Marco kilkakrotnie głgboko odetchnął. - Zaprowadź mnie natychmiast do Tovy! Bo choć jestem teraz przede wszystkim człowiekiem, macie chyba prawo mi pomagać? - Nie. Przykro mi, Marco, lecz Źródła Życia dotyczą tylko ludzi, nie duchów albo czarnych aniołów. Jako syn naszego władcy w Dolinie Ludzi Lodu byłbyś bezwartoś- ciowy, nie mógłbyś odnaleźć naczynia z wodą zła. Może tego dokonać tylko żywy człowiek. Dlatego nie wolno mi przyjść ci teraz z pomocą. Będę ci towarzyszył, ale sam musisz się wydostać z tej rozpadliny. Marco powiódł wzrokiem po nagich skalnych ścianach. - Królestwo Shamy mruknął. - W jaki sposób...? Spojrzał na szalejącą rzekę. Jej wąski bieg rozszerzał się w dole, skalne zbocza były też mniej urwiste. - Ale woda i ziemia nie zrobią mi nic złego - szepnął. - Chodź, przyjacielu. Bez lęku rzucił się z powrotem w huczące fale wodospadu. Gdzieś z oddali dobiegało mongtonne wycie syren. Radiowóz policyjny? Nie, raczej ambulans. Przyjemne kołysanic, jakby leżał w łodzi... Nataniel powrócił do bolesnej przytomności. - Ellen - wymamrotał. - Dobrze, już dobrze, leż spokojnie - przekonywał go życzliwy głos. Nataniel w strachu i rozpaczy zawołał głośno: - ELLEN! Poczuł ukłucie igły w ramię. Syreny nie przestawały wyć, ambulans wjechał w ostry zakręt, ale Nataniel był mocno przypięty pasami i dzięki temu nie spadł. Otworzył oczy. Zobaczył koło siebie pielęgniarza. Przy noszach dla nikogo więcej nie starczyło miejsca. - Straciłem Ellen - szepnął Nataniel. Poprzez miękką mgłę środka znieczulającego, otacza- jącą ból i cierpienie, usłyszał odpowiedź: - Nie wiem, kim jest Ellen. W hangarze byłeś sam. Czy ona tam z tobą weszła? - Tak. - Na pewno zdążyła wydostać się na czas. - Ale jedno z nas musiało umrzeć, wiem o tym, czułem wibracje śmierci, wypełniły cały hangar. Pielęgniarz nie mógł pojąć, o czym mówi Nataniel, przypuszczał, że pacjent bredzi. - W hangarze, w pobliżu miejsca, gdzie cię znaleziono, leżało kilka worków z cementem - wyjaśnił. - Wybuch granatu rozerwał je, podniosła się niesamowita kurzawa, jak opowiadali mi ludzie z personelu lotniska. Wszystko spowił szarobiały pył. Ale w środku byłeś tylko ty, nieprzytomny, z krwawiącymi ranami na łopatkach i żebrach. Gdyby znajdowała się tam jeszcze jedna osoba, znaleźlibyśmy przynajmniej ślady krwi albo też ślady stóp, wskazujące na to, że wybiegła. Ale tam naprawdę nic takiego nie było. Jego głos docierał do Nataniela z bardzo daleka, zaczynało działać znieczulenie. Człowiek nie może znik- nąć całkiem bez śladu, taka była jego ostatnia myśl. Ale z Ellen zawsze potrafili porozumiewać się telepaty- cznie... Całą swą zdolność koncentracji skupił na nawiązaniu z nią kontaktu, na to jednak, rzecz jasna, było już za późno. Powoli tracił przytomność. Nie zdążył odebrać żadnej odpowiedzi, nawet w pod- świadomości. Ellen zniknęła bez śladu. Mały Gabriel obudził się w białym pokoju Dookoła pachniało szpitalem. Ciało bolało go nieznośnie. Lewe ramię miał oban- dażowane, ale nie zostało zagipsowane. Dobrze, że nie prawe, pomyślał lekko zamroczony. Inaczej nie mógłbym prowadzić dziennika. Zaraz zaatakowały go bóle, jakby tylko czyhały, by się na niego rzucie. Czaszkę z tyłu mu rozsadzało, kark drętwiał. Jęknął. Mama, pomyślał. Chcę do mamy! Ale tym razem nawet gdyby mama podmuchała, niewiele by pomogło. Ból był zbyt silny. - Czołem! - rozległ się jakiś głos. Nad Gabrielem pochylał się życzliwie uśmiechnięty lekarz. A więc już się obudziłeś. Tak, próbował odpowiedzieć chłopiec, ale nie mógł dobyć głosu. - Anioł musiał nad tobą czuwać, chłopcze! Gabriel z trudem wymamrotał coś w odpowiedzi. - Co mówisz? - spytał uśmiechnięty doktor. - Czarny anioł? Niczego podobnego nie ma. A gdyby nawet czarne anioły istniały naprawdę, nie zajmowałyby się małymi chłopcami spadającymi w przepaść! Co ty o tym wiesz, pomyślał Gabriel, ale nie miał sił, żeby cokolwiek powiedzieć. Przymknął oczy. Nieco później, nie wiedział, ile czasu upłynęło, znów się ocknął. Ktoś blisko niego jęczał. Sąsiednie łóżko... Gabriel odwrócił głowę. Z początku nie widział wyraźnie, miał wrażenie, że widok przesłaniają mu dwie czarne postaci, złudzenie jednak zaraz minęło. Pierwszą reakcją chłopca była radość. - Wujek Na... To znaczy Nataniel! Ty tu jesteś? Zaraz potem ogarnął go lęk. Nataniel wcale nie wyglądał dobrze. I taki był smutny! Co on robi w szpital- nym łóżku? - Natanielu! Czy ty mnie słyszysz? Najwidoczniej byli w pokoju sami. Wuj poruszył wargami, sprawiał wrażenie zamroczo- nego. - Ellen - szepnął. - Zabrali Ellen. Przestraszony Gabriel próbował unieść się na łokciu, ale w ogóle mu się to nie udawało. Och, znów zaczęła boleć go głowa! I całe ciało, ręce, nogi, plecy. - Natanielu! - zawołał głośno i wyraźnie. - Jak się czujesz? To ja, Gabriel, także tu jestem. Wreszcie do Nataniela zaczęło coś docierać. Odwrócił głowę w stronę łóżka chłopca. Wzrok miał jednak zamglony, jakby zrobiono mu odurzający zastrzyk. - Mały Gabriel - rzekł z czułością. - A jak ty się czujesz? Przez chwilę zwierzali się sobie ze swego samopo- czucia, w końcu Nataniel powiedział: - Akurat gdy traciłem przytomność, Linde-Lou coś do mnie mówił. Wspomniał o Wielkiej Otchłani. - Chcesz powiedzieć, że Ellen...? - Nie potrafię tego zrozumieć, ale pomyśl, jeśli to prawda? Nie, to niemożliwe, niemożliwe! - Ale jeśli to prawda - odparł Gabriel ze łzami w gło- sie. - To kto to zrobił? Kto ją tam wciągnął? Czy sam Tengel Zły? - W każdym razie nie bezpośrednio. Ale ten człowiek, który wszedł do hangaru... Ten, którego nazywają Nume- rem Jeden. Gabrielu, przeszył mnie dreszcz, kiedy napot- kałem jego spojrzenie. To najstraszniejsza z żywych istot, z jaką się kiedykolwiek zetknąłem. A sporo przecież widzieliśmy, zarówno w Górze Demonów, jak i wśród zauszników Tengela Złego, ale to było co innego. Coś gorszego. Dlatego, że on był człowiekiem. Rozumiesz? - Chyba tak - odparł Gabriel niepewnym głosem. Nataniel przymknął oczy. - Sądzę, że to właśnie on zabrał Ellen. Nie mógł to być nikt inny. - Ciągnął zgnębiony: - Zmobilizuję wszystkie duchy i demony wśród naszych sprzymierzeńców, żeby się dowiedzieć, gdzie jest Wielka Otchłań. Jeśli w ogóle istnieje, bo właściwie w to wątpię. Ale gdzie indziej może być Ellen? Uwierz mi, Gabrielu, nic poddam się, dopóki jej nie odnajdę, żywej czy umarłej. Gabriel chciał wtrącić, że przecież czeka ich zupełnie inne zadanie, ale uznał, że mówić o Dolinie Ludzi Lodu będzie w tej chwili nie na miejscu. Poza tym ani on, ani Nataniel akurat teraz nie mogli nic zrobić. Musieli grzecznie leżeć w szpitalnych łóżkach i czekać, aż lekarz pozwoli im na jakikolwiek ruch. Mali nie rozpoznała Tengela Złego, który przybrał postać Pera Olava Wingera, ale. Benedikte była wszak jedną z dotkniętych. Niczego nie podejrzewając wyszła do hallu na spotkanie z komiwojażerem, trudniącym się sprzedażą odkurzaczy, i skamieniała. Wpatrywała się w przybysza, który stał odwrócony do niej plecami i przyglądał się szafie przy wejściu. Poczuła odrzucający fetor, ale nie on wywołał jej reakcję. Komi- wojażer Per Olav Winger był wysokim mężczyzną, w najmniejszym nawet stopniu nie przypominającym Tengela Złego, Benedikte potrafiła jednak przejrzeć go na wskroś. Zrozumiała, kto skrywa się w tym zwyczajnie wyglądającym człowieku. Nie widziała Tengela Złego, ale wyczuła jego obecność. Zdążyła szepnąć Mali: - Szybko! Biegnijcie do Voldenów, oboje, i ostrzeżcie ich! Trzeba stąd zabrać wszystkie dzieci, zawiadomcie całą rodzinę! Mali zrobiła pytającą minę, ale Benedikte tylko poki- wała głową. Synowa pospiesznie opuściła hall. Nieproszony gość odwracając się włożył ciemne okula- ry. Ale Benedikte zdążyła zauważyć złe, połyskujące żółto oczy. Wiedziała, że nie zdąży uciec. Była już na to za stara, poza tym ktoś musiał zatrzymać potwora, dopóki pozosta- li członkowie rodu nie znajdą się w bezpiecznym miejscu. Na zewnątrz zachowywała się całkiem spokojnie, serce jednak waliło jej mocno. Sander, pomyślała. Sanderze, najdroższy przyjacielu, tyle lat przeżyłam sama. Teraz moja samotność dobiega końca. Udała, że święcie wierzy, iż mężezyzna, który przed nią stoi, jest naprawdę sprzedawcą odkurzaczy. - Poinformowano pana, słyszałam, że jakobyśmy po- trzebowali odkurzacza - powiedziała dostojnie, chcąc zyskać na czasie. - To jakieś nieporozumienie, ten, który mamy, działa zupełnie dobrze. Ale Tengel Zły czasu nie chciał marnować. - Benedikte - odezwał się z głęboką pogardą, zde- jmując okulary. - Nareszcie twarzą w twarz. Z tobą, która tak mi się sprzeciwiłaś w twojej młodości. Gdzie ona się zresztą podziała? Wyglądasz okropnie. Dziedzictwo po mnie ciężko cię dotknęło, ogromnie cieszy mnie ten widok. Benedikte wyprostowała się z godnością. - Opuść mój dom! Natychmiast! - Proszę, proszę! - zaśmiał się Tengel. Podszedł o krok bliżej, wstrętny odór dusił Benedikte w gardle. - Lękasz się o swoje życie, wy wszyscy, nędzni śmiertelnicy, się boicie. Będziesz mogła je ocalić. Jcśli powiesz, kto ci pomógł przy Fergeoset. Kto zniszczył wizerunek mej bogini, który ożywiłem, aby mógł mi teraz służyć? Kim był ten łajdak? - Nie powiem ci tego. - A więc zabiję wszystkie dzieci w rodzie. - I tak to zrobisz. Stwierdzenie to rozdrażniło Tengela Złego ponad wszelkie granice. - Daję ci ostatnią szansę ocalenia rodziny. Kto to był? - Możesz grozić, ile ci się żywnie podoba - powiedzia- ła Benedikte, ale serce krwawiło jej z żalu. Już nigdy nie zobaczy Lipowej Alei. Syna Andre i jego ukochanej Mali, wnuka Rikarda, Vinnie i ich córki. Ale i tak dane jej było długie życie. Miała już prawie dziewięćdziesiąt lat. Długie, bogate życie. Gdy Tengel Zły pojął, że groźby nie osiągną skutku, koścista twarz Pera Olava Wingera wykrzywiła się, a z otwartej nagle gardzieli buchnęła w stronę Benedikte szarozielona chmura. Benedikte cofnęła się, miała wraże- nie, że ciało jej płonie od nieznośnych oparów, płucom zabrakło powietrza. Osunęła się na podłogę. Per Olav Winger ruszył dalej w głąb domu na poszukiwanie innych, oni jednak zdążyli już opuścić Lipową Aleję. Sycząc ze złości pognał ku następnemu domostwu Ludzi Lodu. Ktoś pomógł Benedikte stanąć na nogi. Heike. Jej opiekun. - Pozwoliliśmy, aby to się stało, Benedikte - powiedział, uśmiechając się do niej z czułością. - Tengel Zły zgotował broń przeciwko samemu sobie. Potrzebujcmy cię. Nam bardziej się przydasz. Jako jedna z nas, ze swymi zdolnościa- mi odczytywania historii przedmiotów i widzenia tego, co ukryte, będziesz mogła skuteczniej mu zagruzić. - Ale on chce zgładzić innych! Dzieci! Trzeba je ratować. - To właśnie staramy się robić. Nagle Benedikte zorientowała się, że w pomieszczeniu są jeszcze inni, Tengel Dobry, Sol i Shira. Patrzyła na nich z radością, a oni witali ją w swej gromadzie. - Jak widzisz, niewiele nas tu przybyło - rzekł Tengel Dobry. - Wszyscy inni zajęci są chronieniem swoich pro- tegowanych przed Tengelem Złym. Nie mogę głośno powiedzieć, dokąd zostaną zaprowadzeni, ale ty to wiesz, prawda? Tak, Benedikte zrozumiała. Dzieci postanowiono w ta- jemnicy doprowadzić do Góry Demonów. Dzięki Bogu, u Tuli będą bezpieczne! Popatrzyła na siebie i ze zdumieniem odkryła, że nie ma już na sobie swej dostojnej sukni, jaka przystała sędziwej damie. Teraz ubrana była tak jak oni, w prostą jasną szatę. A jej ręce? Wszystkie brunatne plamy i nabrzmiałe żyły, jakie pojawiają się z wiekiem, zniknęły. - Tak, znów jesteś młoda, Benedikte - uśmiechnęła się Sol. - I bardzo śliczna i kobieca. Wzruszająco kobieca, zawsze taka byłaś. - Dziękuję - odparła zdumiona. - Ale uważałam się za wielką, niezgrabną i męską. - Myliłaś się - stwierdziła Sol. - Wzrost nie wadzi kobiecości! - Ach, tak - niepewnie odpowiedziała Benedikte, w głgbi ducha uszczęśliwiona. Szkoda, że nie ma przy tym Sandera! O dziwo, jednak tak bardzo za nim nie tęskniła. Atmosfera panująca w grupce duchów była zaiste wspaniała. - Jestem gotowa do działania - oznajmiła. Właśnie w chwili, kiedy to powiedziała, dołączyła do nich Ingrid. Wyglądała na bardzo zatroskaną. - Mari nie zgadza się na oddanie dzieci, nie mogę jej przekonać. - Zabierz je siłą - doradził Tengel Dobry. - Czworo młodszych już jej odebrałam, ale Christel jest zakochana i nie chce wracać do Góry Demonów. - Wiedziałam, że z tymi dwiema będą kłopoty - syk- nęła Sol. - Mari i Christel nigdy naprawdę do nas nie należały. To Inu jest odpowiedzialny za Christel? - Tak. Pomaga mu Tula, ale ani matka, ani córka nie chcą dostrzec niebezpieczeństwa. Nie wierzą, że Tengel Zły ruszył do ataku. - Pójdę po nie! - Sol Fuknęła gniewnie i zniknęła w wi- rze powietrznym, porywającym ze stołów serwetki. Przybyła jednak za późno. Christel umarła i nic nie mogło przywrcicić jej życia. Mari trzymała ją w ramio- nach, wykrzykując swoją żałość. Walka pochłonęła jeszcze jedną ofiarę. Tengel Zły wezwał swego najbliższego współpracow- nika, tego, którego zwano Numerem Jeden. - Czy zadanie wykonano? - Dorwałem dziewczynę, tę o imieniu Ellen. Została wyeliminowana. Ale on okazał się zbyt silny. - Nataniel? Co to ma znaczyć: "zbyt silny"? - Nie wiem. On nie jest zwykłym człowiekiem. - A twoi ludzie dopadli tylko dzieciaka. Co to za łazęgi? - Tamci mają potężnych pomocników. - Bzdury! Moi są potężniejsi. Jakich pomocników? - Demony Wichru. Są wszędzie i cały czas krzyżują nam plany. - Słyszałem o nich, są bardzo dokuczliwe. I nie- wdzięczne, nędzne robaki. Ośmieliły się odmciwić wstą- pienia do moich oddziałów! Wyślij je tam, gdzie dziew- czynę. Tę Ellen! - Jak rozkażesz, panie. Tengel Zły przerwał telepatyczną rozmowę. Był zado- wolony ze swego najbliższego współpracownika, lep- szego nie mógł wybrać! Teraz jednak ogarnęła go irytacja. Wszystkie dzieci z wyjątkiem jednego zniknęły, ukryły się w jakimś nieznanym miejscu, nie potrafił zrozumieć, gdzie. No cóż, zemści się za to. Rozpocznie powoli, po jednej osobie z każdego domu... W Lipowej Alei już zrobił swoje. Zniszczył najgorszą, przeklętą Benedikte. Cudownie. Teraz Voldenowie... W ich domu zastał tylko Hannę, francuską żonę Vetlego. Nie pochodziła wprawdzie z rodu Ludzi Lodu, ale wystarczyła, by ostrzec i przerazić innych. Nie sięgał nawet do wyrafinowanych metod, nie chciało mu się wysilać. Hanna co prawda została ostrzeżo- na, lecz ujrzała tylko przeciętnego człowieka w okularach od słońca. Nie miała szans, by się obronić. Ponieważ razem z Vetlem przebywała w domu Jonathana, reszta jego mieszkańców uszła z życiem. Joachimem i Karine Tengel się nie przejmował. Jego ludzie ruszyli w pościg za ich synem Gabrielem i wkrótce na pewno go dopadną. Natomiast rodziców Nataniela nienawidził za to, że wydali na świat takiego syna. Christy nie było w domu, ofiarą Tengela Złego padł więc Abel Gard, który próbo- wał odpędzić straszydło trzymaną w dłoni Biblią i cyto- wanymi z niej słowami. Równie dobrze mógł machać chusteczką. Nieświadomy, jak straszna rozpoczęła się walka, osunął się martwy na podłogę. Rikard i Vinnie uszli cało. Tengel Zły postanowił skoncentrować się na ich niepoprawnej córce. O, zajmie się nią z największą rozkoszą! A Skogsrudom zabrał już Ellen. Mari i Olemu Jorgenowi Christel. Ellen, Benedikte, Hanna, Abel, Christel... To ostrzeże- nie powinno wystarczyć, na razie. Z pięciu ofiar czterema były kobiety. Tengel Zły widocznie nie miał o kobietach dobrego zdania. Zadowolony był z tego dnia, ale bezpieczny będzie mógł się poczuć dopiero, kiedy zniszczy wszystkich. Postanowił wyruszyć na północ. I on pragnął dotrzeć do miejsca, w którym ukrył wodę zła, ale z innych powodów: musiał się jej napić, aby odzyskać pełnię sił. Uznał także, że ci, którzy chcieli go w tym uprzedzić, stają się zbyt dokuczliwi. Oderwijmy się teraz na chwilę od historii pozostałych członków rodu Ludzi Lodu, by skupić się na Tovie i jej towarzyszach. Po zniknięciu Ellen, kiedy Nataniel i Gabriel leżeli unieruchomieni w szpitalu w Lillehammer, a Marco usiłował piąć się w górę po stromych zboczach wydrążo- nych przez rzekę Lagen, walcząc z nasłanymi przez Tengela Złego olbrzymimi nietoperzami, zadanie donie- sienia jasnej wody do Doliny Ludzi Lodu spadło na Tovę. ROZDZIAŁ II Morahan znów stanął na nogi, był jednak bardzo osłabiony, cierpiał na zawroty głowy i, jak sam mówił, do niczego się nie nadawał. Tova pocieszała go, że w tej chwili i ona niewiele jest w stanie zdziałać. Ian ze zdumieniem patrzył na ich dwóch nowych towarzyszy. - To jest Rune - przedstawiła przybyłych Tova. - Bardzo bliski przyjaciel rodziny. A to Halkatla. Jest... moją bliźniaczą duszą. Morahan nie powiedział na głos tego, co pomyślał: że na widok fascynującej dziewczyny o staroświeckim imie- niu, osobliwie się wyrażającej, ciarki przeszły mu wzdłuż kręgosłupa. A Rune sprawiał wrażenie, że poskładano go z kawałków drewnianych pni i wiązek słomy. I jeszcze te oczy płonące pod postrzępioną grzywką! I skąd oni się tu wzięli? W środku lasu? Chwilami Ian Morahan zastanawiał się, czy przypad- kiem już nie umarł i czy wszystkie zadziwiające przeżycia związane z tą rodziną nie są pośmiertnym koszmarem. Doszli do samochodu. Stał w tym samym miejscu, gdzie go zostawili; prześladowcy nie zainteresowali się pojazdem, ale jedna z opon była przebita. Tova bała się zbliżyć do wozu, w środku mogły być kolejne bomby. Rune jednak uspokoił ją gestem i sam podszedł do auta. Sprawdził je dokładnie i uznał, że mogą jechać. I teraz się okazało, że Morahan jednak się do czegoś przyda. Tova kompletnie nic nie wiedziała o naprawie samo- chodów. - Na pewno jest zapasowe koło - orzekł Morahan. Tak, ona też tak przypuszczała. Wyciągngli koło. Morahan nie miał sił, aby im pomóc, ale pod jego kierunkiem sprawnie je zmienili. Wreszcie byli gotowi. Tova wahała się: - Morahan, powinniśmy chyba zawrócić i odstawić cię do szpitala w Lillehammer... Irlandczyk uśmiechnął się ze smutkiem. - A to dlaczego? Co ja mam do roboty w szpitalu? Mam tam leżeć i czekać na śmierć? Zmierzam na północ i jeśli ze mną wytrzymacie, chętnie się do was przyłączę. Wszyscy troje rozjaśnili się na te słowa, aż Morahanowi zrobiło się cieplej na sercu. - Żałuję, że nie spotkałem was wcześniej - szepnął wzruszony. - Kiedy miałem przed sobą jeszcze kilka lat życia. Tova nie wiedziała, co na to powiedzieć, zdobyła się tylko na surowe polecenie: - Pakuj się do samochodu! Halkatla ostrzegawczo uścisnęła ją za ramię. Popatrzyli za wzrokiem jasnowłosej czarownicy. - Ho, ho - spokojnie rzekł Morahan. - Kolejne kłopoty. Co tym razem? Na drodze od strony, w którą mieli pojechać, zaczęło się dziać coś niesamowitego. Na ich oczach w asfalcie pojawiły się wyrwy, kawałki nawierzchni rozprysnęły się na wszystkie strony. Z tworzącej się rozpadliny powoli zaczęła się wyłaniać podziemna góra. Wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie przesłoniła im cały widok. - To tylko omam wzrokowy - drżącym głosem zasu- gerowała Tova. - Ja tak wcale nie myślę - odparł Rune. - Spójrzcie, to przecież nie jest góra! Spostrzegli teraz, że wierzchołek nie jest kamienny, lecz tworzą go olbrzymie łokcie osłaniające głowę. Powo- Ii, bardzo powoli z ziemi wyłaniała się cała postać. - Ale co to w takim razie jest? - szepnęła Tova. Żadne z całej czwórki nie było w stanie się poruszyć i rzucić do ucieczki, stopy jakby przyrosły im do asfaltu. - Prawdopodobnie jeden z potworów, którymi włada Tengel Zły - odparł Rune. - Nie znam wszystkich. Mu- sicie jednak pamiętać, że żadna z istot, zamieszkujących niewidzialny świat równoległy do ludzkiego, nie jest przypadkowa. Wszystkie duchy, wszystkie demony czy potwory mają wyznaczone role. Chodźcie, musimy za- wrócić samochód! - Nie, zatrzymajcie się - szepnęła Halkatla. - Napraw- dę nie poznajesz go, Rune? "Wierzchołek góry" rozpostarł się, to znaczy łokcie opadły, odsłaniając nagą szarawą głowę. Pojawiła się twarz o regularnych rysach i oczach jak czarne studnie bez dna z maleńkim tańczącym zielonym płomykiem. Drwią- cy, pełen pogardy śmiech... - Shama - szepnął Rune. - Tak, jego się nie zapomina. Dalej, jedziemy! Shama, Kamień. Pan zgasłych nadziei, władca nagłych śmierci. Z pozoru niegroźny, zawsze z ironicznym błys- kiem w oku. Ale bardziej niebezpieczny niż kobra! Potężne, lecz kształtne ramię wyciągnęło się, by ich schwytać. Tova uderzyła w krzyk. Jasne się stało, że nie zdołają przed nim umknąć. Cieszyła się tylko, że po południu ruch samochodowy nie był duży, bo gdyby nadjechał teraz inny pojazd... Nie chciała, aby Bogu ducha winnych ludzi spotkało coś złego. Wszyscy czworo rzucili się do wozu, Tova jak najszyb- ciej starała się zawrócić, ale już padł na nich cień olbrzymiej dłoni z długimi szponami. A przy drodze stało inne przerażające, choć bardziej ludzkie stworzenie. - Dobry Boże - jęknął Morahan. - Co to właściwie jest? Runemu i Halkatli nie groziło niebezpieczeństwo, tak przynajmniej sądzili, lecz Tova i Morahan byli żywymi ludźmi. I wtedy znów usłyszeli huk oznajmiający, że nadciągają Demony Wichru pod dowództwem Tajfuna. - Dzięki! O, dzięki! - zawołała Tova. Poczuła nagle, że ze strachu zlał ją zimny pot. Rune wrzasnął głośno: - Uważaj, Tajfunie, uważaj! Demony Wichru już siekły ziemię wokół Shamy, całkiem go oślepiając. Powietrze wokół niego grzmiało, nadciągnęło też nieznośne gorąco, a ziemia zmieszała się z wodą z bagnisk. Zrozumieli, że Tajfunowi pospieszyły z pomocą cztery duchy Taran-gai: Ziemia, Ogień, Powiet- rze i Woda. Skulili się we czworo w samochodzie, by osłonić się przed zapierającymi dech w piersiach wirami powietrza, Morahan walczył z opornym oknem po swojej stronie, bo przez szparę wpadały do środka grudki ziemi i drobne kamienie. Zapanował piekielny zgiełk, unosił się żwir i wielkie kawały asfaltu wyrwanego z szosy. Jeden z nich wirując uderzył w przednią szybę samochodu, pasażerowie przerażeni ześlizgnęli się na dół. O dziwo, szyba wytrzymała. Shama miał już dosyć, ustąpił pokonany. Wykrzywia- jąc się z wściekłością do demonów i czterech duchów, których ludzie nie mogli widzieć, lecz wyczuwali ich obecność, wyjąc zapadł się z powrotem w ziemię. Droga zamknęła się za nim, jak gdyby nigdy nie powstała w niej żadna rozpadlina. Lecz owa straszna ludzka istota przy drodze, ta, której nie byli w stanie dokładnie się przyjtzeć i zrozumieć, która budziła w nich jedynie odrazę, z pozoru niewzruszona stała nadal. Rune odkaszlnął i wypluł ziemię z ust. - Jedź - szepnął ochryple. - Jedź, jakby goniły cię wszystkie potwory świata! To prawa ręka Tengela Złego, niemal tak samo niebezpieczny jak on sam. - Numer Jeden? - mruknęła Tova, której udało się już uruchomić samochód. - Tak. Och, a więc stało się najgorsze! Ostrzegałem je! Ujrzeli, jak budzący grozę mężczyzna wyciąga ręce w stronę demonów. W oczach lśniła mu nienawiść i triumf. Wichry zaniosły się krzykiem. Zawodziły ze strachu, wyły z całych sił, a że było ich dwadzieścia, większego hałasu Tova nigdy nie słyszała. Musiała zahamować i zatkać palcami uszy, inaczej popękałyby jej bębenki. Morahan zrobił to samo. Poprzez piekielny huk przedarł się głos Tajfuna: - Ratunku! Pomóżcie nam! Wielka Otchłań! Rune odkrzyknął: - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy! Ale co mogli zrobić? Rozpaczliwe jęki wichrów rozniosły się po ziemi, cichnąc w ostatnim przeciągłym, pełnym skargi wyciu. - Włączaj silnik! - zawołał Rune. - Szybko! Nie, nie zawracaj! Na północ! Tova zaczęła się spieszyć. Samochód wyrwał w przód, skakał po szosie jak wystraszona żaba, aż w końcu wpadł w odpowiedni rytm. Halkatla spojrzała za siebie. - On zniknął - stwierdziła zdumiona. - Co się z nim stało? - Najwidoczniej z nami tak im się nie spieszy - odparł Rune niepewnie. - Wiedzą, że i tak trzymają nas w szachu. On jednak także sprawiał wrażenie zdumionego. Halkatla obserwowała, co się dzieje za nimi. - Nadjeżdża jakiś śmieszny malutki samochodzik... Tova zerknęła w tylne lusterko. - Motocykl! Boże, to Marco! Ach, jak się cieszę! - Nie tylko ty - Rune uśmiechał się szeroko. - O rozkoszy! - westchnęła Halkatla. - Mój ulubieniec! - Kim jest Marco? - spytał Morahan, kiedy Tova zatrzymała samochód. - On nie jest prawdziwy - wyjaśniła dziewczyna z roz- gwieżdżonymi oczyma. - Zastanawiam się, czy to nie on... Rune zamyślony pokiwał głową: - Może nie on, ale ci, co go chronią. Motocykl zahamował tuż przy nich. Morahan nie mógł oderwać wzroku od Marca. "On nie jest prawdziwy". Tak, to chyba najlepsze określenie dla tego niepraw- dopodobnie urodziwego mężczyzny. Pomimo licznych otarć i sińców na twarzy był bosko piękny. Wysiedli z samochodu. Mając przy sobie Marca nie bali się niczego! Przejęta Tova jąkając się opowiedziała o tym, co się przed chwilą zdarzyło. Marco z powagą kiwał głową. - Tak, to moi przyjaciele zajęli się Numerem Jeden. Okazał się o wiele bardziej niebezpieczny, niż przypusz- czaliśmy... - Ale teraz został wyeliminowany. - Ależ skąd! Tego się nie da zrobić. Sami widzieliście, Demony Wichru nie potrafiły ruszyć go z miejsca. - Co więc się z nim stało? - Umknął przed potężniejszymi mocami. Moi przyjaciele nie pokazali się mu w swej prawdziwej postaci, nie śmieli. Ale wszystkie dwadzieścia to było dla niego zbyt wiele. Lepiej salwować się ucieczką, niż źle fechtować. Ale Demony Wichru spotkał tragiczny los! Tyle nam pomogły... - To prawda. A co ty przeżyłeś? - zapytała Halkatla. - Nietoperze. Wielkie jak sowy. Sam nie mogłem się przed nimi obronić, musiano przyjść mi z pomocą. Nasi przyjaciele mieli dziś ciężki dzień - zakończył cierpko. Uzgodnili, że Marco pojedzie przodem na motocyklu, który zabrał z lotniska razem z buteleczką Ellen. Teraz, kiedy był z nimi, podróż wydawała się im o wiele łatwiejsza. Akcja przeprowadzona przez czarne anioły widocznie odebrała nieco śmiałości Numerowi Jeden, bo na dość długo zostawił ich w spokoju. Trudno jednak było im zapomnieć o poniesionych stratach: Ellen i Demonach Wichru. - A jeśli porwą również czarne anioły? - ze strachem zapytała Tova, kiedy posilali się w samochodzie resztkami prowiantu. Zapadał już wieczór, musieli szukać jakiegoś noclegu. Ale jak znaleźć bezpieczne miejsce? Na razie stanęli na parkingu przy drodze, niewidoczni dla przejeż- dżających samochodów. - Czarnych aniołów nie mogą pokonać - odparł Marco. - W każdym razie nie w taki sposób jak Demony Wichru. Ale... Niestety, muszę was zmartwić... - Chcesz nas opuścić? - wystraszyły się dziewczęta. - Nie, nie. Ale jeden z czarnych aniołów przekazał mi smutne wieści... - Ja już je znam - wyznał strapiony Rune. - Nie chciałem tylko nic mówić. - Co takiego? - zniecierpliwiła się Tova. - Wyrzućcie z siebie to, co wiecie! Marco starał się mówić oględnie: - Tengel Zły uderzył we wszystkie domostwa Ludzi Lodu. - Co? - krzyknęła Tova. - Kto? Co zrobił? Marco westchnął ciężko. - Ta wiadomość ogromnie mnie zasmuciła. Nie mia- łem też pewności, czy powinienem wam ją przekazać, czarny anioł jednak uznał, że powinniście wiedzieć, co się dzieje. - To przecież jasne - syknęła Tova. Aż do bólu ściskała Marca za ramię, nie zdając sobie z tego sprawy. - Jeśli coś stało się mamie albo ojcu, zabiję Tengela Złego! Marco nie przypominał jej, że tego właśnie przez cały czas usiłują dokonać, lecz ich przodek, niestety, jest nieśmiertelny. - Nie, twoi rodzice żyją, Tovo. Prawdopodobnie uznał, że w ramach kary za to, czego teraz się podjęliśmy, wystarczy zgładzić ciebie. Oczywiste jest bowiem, że to, co zrobił, było odwetem. - Wiem o tym, oznajmił mi to już podczas mej podróży w czasie. Przede wszystkim postanowił się zemścić na swych niewiernych potomkach. Ale co on zrobił? - W Lipowej Alei zginęła niestety jedna z najwspa- nialszych osób w naszym rodzie: Benedikte. - Prababcia? - zaszlochała Tova. - Nie, to niemoż- liwe! Po jej twarzy popłynęły łzy. Marco wytłumaczył, że Benedikte dołączyła teraz do swych przodków, do duchów Ludzi Lodu, i to nieco Tovę uspokoiło. Opowiedział potem o losie, jaki spotkał Hannę, o Chri- stel i Ablu Gardzie. - Ojciec Nataniela! - jęknęła Tova. - I mała Christel... jeszcze dziecko! - No cóż, miała już osiemnaście lat i właściwie sama była temu winna. - Rozumiem, ale mimo wszystko! Co za potwór! Zabiję go! Na przemian to zanosiła się płaczem, to przeklinała Tengela Złego. Przysunęła się do siedzącego obok niej Morahana, a on w geście pocieszenia objął ją, pozwalając, by moczyła mu kurtkę łzami. Czekali, aż Tova się uspokoi. Tragedia, która się wydarzyła, najboleśniej dotknęła właśnie ją. - Tengel Zły wciąż nie wie, kim jestem - powiedział Marco. - Mam nadzieję, że mu tego nie zdradzicie? Jednogłośnie zapewnili, że będą trzymać język za zębami. Tova opanowała się wreszcie na tyle, że była w stanie mówić. - Marco... I wy wszyscy... to nigdzie nas nie za- prowadzi. Czy nie widzicie, że walimy głową w mur? Bez względu na to, co robimy, on i tak ma nad nami przewagę. - Jeśli chodzi o moc jego zła, owszem - odparł Marco. - Ale jeszcze nie przegraliśmy. Nigdy nie będzie miał wpływu na wydarzenia na świecie, będzie bardziej niż dostatecznie zajęty próbami zniszczenia nas. I, jak wiecie, niczego naprawdę poważnego nie może dokonać, dopóki znów nie napije się wody zła. - A więc co robimy? - cicho spytała Halkatla. Marco przyjaznym spojrzeniem obrzucił dwoje ludzi. - Przede wszystkim Tova i Morahan muszą się prze- spać, na pewno są śmiertelnie zmęczeni. A jutro rano zaczniemy realizować plan. Muszę tylko najpierw przemy- śleć szczegóły. - Zrobimy, jak proponujesz, Marco - zgodził się Rune. Zatrzymali się na południe od Dombas, o tak późnej porze bowiem bali się jechać w góry. Wybór odpowied- niego miejsca na nocleg zawsze nastręczał kłopotów. Gdyby zatrzymali się w przydrożnym hotelu czy pens- jonacie, ryzykowali, że ich wrogowie puszczą z dymem budynki i ucierpią przy tym niewinni ludzie. Pod gołym niebem pozostawaliby natomiast całkiem bezbronni. Wreszcie postanowili spędzić noc w samochodzie. Miejsce, w którym zaparkowali, było tak samo dobre lub tak samo złe jak każde inne. Poza tym uważali, że auto zapewnia jako taką ochronę. Zdecydowali, że będą spać na zmianę. Przynajmniej dwoje z nich właściwie w ogóle nie potrzebowało snu, ale nie zważali na to. Wszystko postanowili dzielić równo. W samochodzie było ciasno, więc Rune i Halkatla wyszli na zewnątrz jako pierwsi pełnić wartę. To dla nich właśnie brak snu nie był groźny. Ludzkie słabości, takie jak uczucie zimna, głód czy zmęczenie, nigdy im nie dokuczały. Nikt jednak z pozostałych nie zasnął od razu. Ian Morahan długo nie mógł zmrużyć oka. Właściwie zbawienne dla niego było to, że myśli zajmowało mu co innego niż jego osobista sytuacja. Dlatego przecież postanowił wziąć udział w tej ze wszech miar niebezpiecz- nej wyprawie zamiast spokojnie podróżować pociągiem. Niczego nie mógł pojąć. Nie rozumiał nic z tego, co się wokół niego działo. Był trzeźwo myślącym robotnikiem, wolnym od typowej dla Irlandczyków skłonności do przesądów i wiary w moce nadprzyrodzone. Tym razem jednak musiał jeszcze raz przemyśleć te sprawy. Jeśli nie chciał poprzestać na potraktowaniu wszyst- kiego, co widział, jako sen, wypadało jakoś się do tego ustosunkować. Czym właściwie były wydarzenia, w których uczest- niczył? Jednego był pewien: to, co ostatnio przeżył, miało związek z pierwszym wstrząsem, którego doznał na widok potwornej istoty w bloku "Chaber". Tengel Zły, tak nazywali owego budzącego grozę stwora. Członkowie rodu Ludzi Lodu najwidoczniej jako jedyni wiedzieli o jego istnieniu. Stwór ich nienawidził, tyle Morahan rozumiał. Ale to, co widział po drodze? Rune? Kim albo czym, na miłość boską, był Rune? Człowiekiem czy... No właśnie, jeśli nie człowiekiem, to...? A Halkatla? Wyglądała zupełnie normalnie, ale coś z nią było nie tak. Sposób mówienia. Ubiór. Osobliwy, diabelski błysk w oku. Morahan zadrżał. Nie wspominając już o Marcu! Kim jest? Gdyby nie było to tak nieprawdopodobne, Morahan uważałby, że ma do czynienia z aniołem. Zgodnie jednak z powszechną opinią anioły są jasne i łagodne, a Marco był czarny jak noc. Ellen... Tak jej żal, taka szkoda, że spotkał ją okrutny los. Ellen okazała się wspaniałą znajomą, wprawdzie Morahan nie miał u niej żadnych szans, był wszak umierający, a jej serce biło dla kogo innego, ale zaliczała się do kobiet, o których marzy się w bezsenne noce. Ona jednak była zwykłą śmiertelniczką, czego nie da się powiedzieć o Natanielu. Ian Morahan nie potrafiłby wskazać nic konkretnego, co różniło tego mężczyznę od zwykłych ludzi, ale intuicyjnie wyczuwał, że oto ma do czynienia z czymś niezwykłym u żywej istoty. Była też Tova. Morahan westchnął. Ludzie nie po- winni się rodzić tak beznadziejnie brzydcy. Tova wy- glądała jak mała czarownica, wiedźma z rodzaju tych najokropniejszych. Zachowywała się agresywnie i bez- czelnie, ale Morahan potrafił ją zrozumieć. Atak jest najlepszą formą obrony... A jednak wszystkie te niezwykłe istoty były jego sprzymierzeńcami. Ci z przeciwników, których do tej pory spotkał, wydawali się jeszcze straszniejsi. Ale czy naprawdę ich widział? Potwora w bloku? Bestię, która wyłoniła się spod asfaltu na szosie? Najbardziej skłonny był wierzyć, że dręczą go halucy- nacje. Postaci z koszmaru, nie dające mu spokoju u schył- ku życia. Tova zwinęła się w kłębek w swoim kącie na tylnym siedzeniu samochodu. Nie mogła odegnać smutku. Ko- chana stara Benedikte nie żyje? Nie chciała w to uwierzyć, Benedikte była wszak z nimi od zawsze. Tova miała wrażenie, że prababcia rozpoczęła swe istnienie w mo- mencie narodzin świata. Pozostali członkowie rodu, którzy padli ofiarą gniewu Tengela Złego, Hanna, Chris- tel i Abel Gard, nie byli jej tak bliscy, choć łzy wylewała także z żalu nad nimi. Straszne jednak było to, co się stało z Ellen! Biedni rodzice! I przede wszystkim Nataniel! Wiedziała już, że Nataniel i Gabriel znaleźli się w szpi- talu, ale życiu żadnego z nich nie zagraża niebezpieczeń- stwo. Opowiedzieli jej o tym Rune i Halkatla. Myśli Tovy powędrowały nieco innym torem, skupiła się na trzech mężczyznach przebywających tuż przy niej, Runem, Marcu i Morahanie. Wszyscy trzej wydawali się tacy samotni, każdy na swój sposób. Umierający Morahan znalazł się tak daleko od ojczyzny, a i w podróż ku śmierci każdy człowiek udaje się sam. Nie można zabrać w nią towarzysza. Rune był czymś zupełnie wyjątkowym na tym świecie. Jedyny w swoim rodzaju. Inne bowiem alrauny były niedużymi roślinkami, mogącymi, owszem, posiadać wła- ściwości magiczne, ale nic z jego siły i ludzkich cech. A człowiekiem także nie można go nazwać. Marco także był obcym przybyszem na ziemi. Kogo miał sig trzymać? Ach, Tova tak bardzo chciała coś dla nich znaczyć, stać się kimś ważnym, móc się nimi zająć! Musi coś dla nich zrobić! Ale żaden z nich jej nie chciał... Nikt nie wiedział, gdzie błądzą myśli Marca. Z jego twarzy nic nie dawało się wyczytać. Otwarte oczy lśniły w mroku, ale on sam stał nieruchomo. Wzrok utkwił gdzieś w nieznanej dali. Tova otworzyła drzwiczki samochodu. - Dokąd się wybierasz? - cicho spytał Marco. - Na zewnątrz. Nie mogę zasnąć i pomyślałam sobie, że porozmawiam trochę z Halkatlą albo z Runem. A może z obojgiem. - Tylko nie odchodź daleko! Jako twój opiekun jestem za ciebie odpowiedzialny. - Nie bój się, nie zwietrzą mnie żadne ciemne typy. Ale dziękuję za troskliwość. Drzewa otaczające leśny parking lekko szeleściły. Nastały najciemniejsze godziny nocy, ale widoczność była dobra, choć zamazały się kontury. Halkatla zaszła ją od tyłu. - Witaj, ma bliźniacza duszo, wyszłaś rozprostować kości? - Tak - zaśmiała się zaskoczona Tova. - Gdzie jest Rune? - O, właśnie się z nim rozstałam, poszedł sobie, nieco zakłopotany moimi subtelnymi propozycjami. Chciałam się dowiedzieć, czy został stworzony tak jak inni mężczyźni, ale za nic nie chciał mnie do siebie dopuścić. Podejrzewam, że nie jest taki jak wszyscy. - Uprzedziłaś mnie, Halkatlo! Mnie także przyszło to do głowy, ale nie odważyłam się nawet sama przed sobą do tego przyznać. Rozweselona Halkatla przyjrzała się jej badawczo. Jak dobrze obie się rozumiały! - Chcesz znaczyć coś dla jakiegoś mężczyzny i wybie- rasz sobie takiego, który ma najmniejsze szanse u innych, ponieważ liczysz, że z radością cię przyjmie. Ja ze swej strony pragnę odbić sobie to, czego nie dane mi było zaznać w moim prawdziwym życiu. - Właśnie z Runem? - Ze wszystkimi - ciągnęła Halkatla wesoło. - Mam zamiar urządzać orgie i uwodzić tysiące mężczyzn! - Ależ nie możesz. tak robić! Jesteś przecież... - Nie wiesz, co potrafię. Tova z niepokojem pomyślała o Marcu, który był przecież "jej". Pocieszała się tylko, że prawdopodobnie ani Halkatla, ani ona sama nie miały u niego żadnych szans. - Nigdy tego nie przeżyłam - westchnęła Halkatla. - Czego? - spytała Tova z roztargnieniem. - Nigdy nie czułam w sobie mężczyzny. A ty? - Ja też nie - niechętnie musiała przyznać Tova. - I pewnie też nigdy do tego nie dojdzie. Poza tym zależy mi tylko na jednym. - Na Marcu? Myślisz, że nie mam oczu? Zapomnij o nim! - Gdybym tylko była ładna! - Głupstwa! Co wygląd ma z tym wspólnego? - Bardzo wiele! Ale zrozumieć to może tylko ktoś, kto poczuł, jak bardzo bolą porażki u kolejnych chłopców. A jeśli powiesz: "To się nie liczy", to cię uderzę! Nigdy nie przyjaźniłam się z żadnym chłopcem dostatecznie długo, by mógł poznać zalety mego wnętrza, jakiekolwiek by one były. Nikt poza Natanielem, a on ma przecież Ellen. Poza tym nie chciałabym Nataniela. Między nami nie istnieją żadne napięcia erotyczne. Halkatla z wielką uwagą przysłuchiwała się zwierze- niom Tovy. Chłonęła wszystko, co tylko mogła usłyszeć na ten nadzwyczaj interesujący temat, jakim jawiła się jej erotyka. Na fascynującej twarzy młodej czarownicy uka- zał się wyraz zdecydowania. Tova niemal się wystraszyła. - Halkatlo, muszę cię przestrzec. Pamiętasz, co o tobie mówiono? Że Tengelowi Złemu szczególnie zależy na zniszczeniu ciebie, ponieważ przeszłaś na naszą stronę, jesteś zdrajczynią. Byłaś jedną z tych, które oszczędzał na ostateczną bitwę, czekałaś przez sześćset lat. I tuż przed decydującym starciem zmieniłaś zdanie. - Owszem, dzięki tobie. Podejrzewam, że i ciebie za to nie kocha. - To prawda, głowę dam, że nie pała do mnie sympatią! Powinnyśmy może być ostrożniejsze. Ukradkiem zerkały dokoła, noc jednak wydawała się spokojna. - Och, gdyby tylko wolno mi było zostać w tym życiu - szepnęła Halkatla. Ze stojącego nieco dalej samochodu wysiadł Marco. Podszedł do dziewcząt, Halkatla popatrzyła na niego odrobinę wylękniona i nieśmiało zapytała: - Teraz, kiedy ty z powrotem przejąłeś opiekę nad Tovą, ja może nie jestem już potrzebna? W każdej sylabie dało się wyczuć jej strach. Marco jednak odrzekł spokojnie: - Pamiętasz, co postanowiono w związku z twoją osobą? W jakimś momencie naszej wyprawy do Doliny Ludzi Lodu wystawiono cię na próbę. Chcieliśmy spraw- dzić, czy możemy ci zaufać. Przeszłaś ją pomyślnie. Ale muszę przyznać, że miło nam w twoim towarzystwie. Jeśli więc masz ochotę, możesz kontynuować tę niebezpieczną podróż razem z nami. Halkatla pisnęła uszczęśliwiona i bliska była rzucenia się Marcowi na szyję. Nawet ona jednak rozumiała, że tak nie wypada. Tova także się ucieszyła i dziewczęta mogły się ściskać do woli. - Mareo, chciałabym porozmawiać z tobą w cztery oczy - poprosiła nieśmiało Tova. - No, no - pogroziła jej Halkatla. - Nie próbuj tylko go uwodzić! Ale Marco nie zareagował na jej żarty. - Idź do samochodu, Halkatla - powiedział. - Posiedź przy Morahanie, on wymaga stałej opieki. Tova nie mogła się powstrzymać, żeby nie dorzucić: - Ale jego nie uwodź! - Czy wy, dziewczyny, nie potrafcie mówić o niczym innym? - westehnął Marco. - Ależ oczywiście - Tova już miała gotową odpowiedź. - Możemy porozmawiać o tym, że podjęliśmy się śmiertel- nie niebezpiecznego przedsięwzięcia i nie ma najmniej- szych szans, aby się nam powiodło, że upłynęła zaledwie doba, a już wielu naszych krewnych i sprzymierzeńców nie żyje, że... - Dobrze, już dobrze, poddaję się - uśmiechnął się Marco. Halkatla pomachała do nich wesoło i wrcieiła do samochodu. Marco i Tova usiedli na zniszezonych parkingowych ławkach. Marco oparł łokcie na stole z grubych desek. - Gdzie jest Rune? - Halkatla najpewniej go odstraszyła, zachowywała się widać zbyt natarczywie. Marco stłumił westchnienie i spytał: - O czym chciałaś ze mną rozmawiać? Tova próbując zapomnieć o fatalnym działaniu, jakie wywierała na nią bliskość Marca, powiedziała: - Właśnie o Morahanie... - Starała się, aby jej głos brzmiał jak najbardziej przekonująco. - Marco... Ty uzdrowiłeś śmiertelnie chorą Marit z Głodziska i tchnąłeś życie w Runego... - To ostatnie nie było moją zasługą - przerwał jej Marco. - To dzieło specjalnie wybranych czarnych anio- łów. - No dobrze, ale Marit z Głodziska? Czy Morahanowi także nie mógłbyś pomóc? - Chciałabyś tego? - spytał, badawczo się w nią wpa- trując. - Oczywiście! Zasługuje na coś lepszego niż śmierć w tak młodym wieku. - Rzeczywiście jest sympatyczny. Ale nie wydaje mi się, abym mógł to zrobić, Tovo. Jak wiesz, jestem teraz bardziej człowiekiem niż czarnym aniołem. - Ale czy nie możesz spróbować? - I dać mu złudne nadzieje? W dodatku to ogromnie żmudny proces, nawet dla mnie. - Zwłaszeza dla ciebie, podejrzewam. - Tak, a kiedy nie jestem w pełni sił... Ale możemy spróbować później, wtedy znów będę sobą. - Jeśli w ogóle będzie jakieś później. I dobrze wiesz, że Morahan nie może czekać. - Owszem, wiem. Ale w tej chwili nie śmiem porywać się na taki eksperyment. Odwrócenie procesu umierania, który posunął się aż tak daleko, przekracza teraz moje możliwości. Ale, Tovo, nie wolno ci wątpić, że uda nam się wypełnić nasze trudne zadanie! Brak wiary w siebie oznacza, że straciło się już więcej niż połowę szans na powodzenie. - O, do diabła, mam więcej niż tysiąc powodów, żeby zniszezyć tego przeklętego potwora! - Musisz tak bez pamięci przeklinać, Tovo? - Tak, do kroćset, to umacnia motywację! No, spró- buję z tego zrezygnować, obiecuję... chyba. Przez chwilę milczeli, przysłuchując się dźwiękom nocy: stłumionym głosom ptaków, szemraniu wiosen- nych potoków spływających z gór, warkotowi przejeż- dżającego w oddali samochodu... Tova wpatrywała się w fascynującą twarz Marca. Półmrok sprawiał, że jej rysy zniknęły w cieniu, widziała tylko kontury i profil. To jednak, co mogła dostrzec, było bezgranicznie urodziwe. - Uczyń mnie piękną, Marco - poprosiła żałosnym głosem. Marco, zatopiony w swoich myślach, zdumiony od- wrócił się na dźwięk jej słów. - Na cóż miałbym to robić? Chcemy cię taką, jaką jesteś. - To najbardziej egoistyczna odpowiedź, jaką słysza- łam w życiu. Dlaczego tego chcecie? Bo już umieściliście mnie w odpowiedniej przegródce? Pokorna Tova, która odpowiada wdzięcznością każdemu, kto zaszczyci ją odrobiną uwagi? No tak, to z pewnością wygodne. Łagodny uśmiech zmienił jego twarz. - Nigdy nie traktowałem cię w ten sposób, Tovo. - Czy mam to przyjąć jako komplement, czy jako obelgę? - odparła mroczna, patrząc na niego z ukosa. - Mam w życiu jedno jedyne marzenie, Marco, a mianowi- cie wyglądać pociągająco. - Ależ moja droga, czy jeszcze się nie zorientowałaś, że być piękną a być pociągającą to dwie zupełnie różne sprawy? Gabriel już to zrozumiał, pomimo iż jest taki młody. A ty uczepiłaś się jakiegoś śmiesznego ideału piękności, z którym nie potrafiłabyś się zżyć, nawet jeśliby ci go ofiarowano. - Ale pomyśl tylko, ile czasu się zyskuje, kiedy się dobrze wygląda! Czy wiesz, jakie to uczucie, gdy się stoi w grupie dziewcząt, które chcą się dostać do lokalu, a bramkarze dostrzegają tylko te ładne? Po wygłoszeniu kilku głupich uwag od razu je wpuszczają, a ty sterczysz na szarym końcu i widzisz, jak uśmiech na twarzy strażnika zmienia się w złość, a potem zostajesz wepchnięty do środka? Masz przy tym wrażenie, że robią tak tylko dlatego, że chcą się ciebie pozbyć. - Chcesz powiedzieć, że tęsknisz za głupimi uwagami, wypowiadanymi przez nieznajomych? Tova westchnęła z rezygnacją. - Marco, tylko nie praw mi kazań! Znam całą tę lekcję na pamięć! Kiedy ktoś mnie już pozna, polubi mnie ze względu na mnie samą, a nie za to, jak wyglądam, i tak dalej. Kładziono mi już do głowy podobne teorie, ale one wcale nie pomnożyły moich zalet, przeciwnie, stałam się od nich jeszcze bardziej agresywna... - Nie krzycz - ostrzegł, zasłaniając jej usta dłonią. - Pobudzisz naszych przyjaciół i ściągniesz na nas uwagę innych. - Nic mnie to nie obchodzi - wysyczała, ale zdołała się uspokoić i Marco ją puścił. - Droga Tovo, nawet gdybym chciał pomóc ci zmie- nić twój wygląd, podejrzewam, że i tak bym tego nie potrafił. Wiesz, że nie jestem Bogiem. Posłała mu spojrzenie mówiące, że akurat w tej kwestii ma swoje zdanie. Potem rzekła lekko i obojętnie: - Pójdę zastąpić Halkatlę, zanim całkiem zawróci w głowie biednemu Morahanowi. Marco, ona jest niebez- pieczna! Co się stanie, jeśli naprawdę postanowi zwabić jakiegoś mężczyznę do łóżka? - Nie przeszkadzaj jej w tym - uśmiechnął się Marco. - Za sprawą dziedzictwa po Tengelu Złym miała bardzo ciężkie życie. Nie, o Halkatlę wcale się nie martwię. - Ja też nie, ale ci biedni mężczyźni... - Ona wie, gdzie są jej granice. Ale dobrze będzie, jeśli wrócisz do samochodu. Potrzebujesz snu. - Phi! Idziesz ze mną? - Nie, zostanę tutaj. Chcę porozmawiać z Runem o programie na jutrzejszy dzień. Jak już wspomniałem, mam pewien plan... Rozstali się, Tova patrzyła na odchodzącego Marca. Jego smukła postać rysowała się na tle nocnego nieba. Z ust dziewczyny wydarł się szloch, suchy szloch bez- nadziejnej tęsknoty. ROZDZIAŁ III Cudownie było wślizgnąć się do samochodu i schronić przed nocnym chłodem. Halkatla chętnie wyszła, bo, jak szepnęła Tovie, kiedy zamieniały się na miejsca: "Nie kopie się leżącego". Tova ze zrozumieniem pokiwała głową. Morahan leżał na tylnym siedzeniu, Tova miała więc dla siebie cały przód. Zdołała już mniej więcej wygodnie się umościć, kiedy usłyszała jego głos: - Kim ona właściwie jest? Chodzi mi o Halkatlę. Tova drgnęła i z powrotem usiadła. - Myślałam, że śpisz - powiedziała z wyrzutem. - Halkatla to moja bliźniacza dusza. - To nie jest odpowiedź. - Dlaczego chcesz to wiedzieć? Morahan także usiadł. - Bo ona... jest taka jakby ulotna. Jakby nie miało się do czynienia z ludzką istotą. Zresztą to nie tylko jej dotyczy - zakończył cicho. - Wiesz przecież, że nasza rodzina nie jest zwyczajna, prawda? - O, tak, tyle już zrozumiałem. - Niech więc ci to wystarczy! - Uważasz, że tak będzie sprawiedliwie? Jestem wszak waszym towarzyszem podróży. Tova postanowiła wykorzystać szansę na zmianę tematu. - Nie powinieneś był z nami jechać, tylko spokojnie i bezpiecznie wsiąść do pociągu. Potrząsnął głową o ciemnych kręconych włosach. W głosie pojawił się smutek. - W ten sposób o wiele więcej udało mi się zobaczyć. Nie tylko nadzwyczaj piękne krajobrazy... - Pewnie przypomniały ci zielone wzgórza Irlandii? - Nigdy nie widziałem zielonych wzgórz Erinu, tylko sadze Dublinu. Zrozum, jak wiele dla mnie znaczy fakt, że mogę być z wami, oderwać się od swoich myśli. I rzeczy- wiście, muszę przyznać, że zupełnie się od nich oderwałem - dodał cierpko. - To jasne - zaśmiała się Tova. Usiadła zwrócona w jego stronę. Ciasnota wewnątrż samochodu sprzyjała intymności. Tovie się to podobało. Jakby się sobie zwierzali w całkiem szczególny sposób, a w dodatku ciemność ukryła jej brzydotę, orla sama stała się tylko głosem. Było to niezwykle przyjemne uczucie. - Opowiedz mi, co wiesz o Sandnessjoen - poprosił Morahan. - Nie wiem o tym nic. Na ten temat jestem skandalicz- nie nieoświecona. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Dotyczące Halkatli. I Marca, Runego i was wszystkich, całego waszego rodu. - To długa, zawiła historia - oświadczyła niechętnie. - Poza tym złożyliśmy obietnicę, że cała ta przerażająca walka ze strasznymi mocami będzie skrywana przed zwyczajnymi ludźmi. Najlepiej się stanie, jeśli pozostaną nieświadomi. - Ale potwora w bloku nie mogli nie zauważyć. Równie dobrze możesz więc... Słowa przerwał mu straszny kaszel. Tova, słysząc rzężenie, przeraziła się nie na żarty. Przecież on umiera! Och, nie, nie chcę tego! Tova nie przywykła do zajmowania się innymi. Jej zdaniem świadczyło to o przesłodzonym sentymentaliz- mie. Nieświadoma jednak tego, co robi, wyszła z samo- chodu i przesiadła się do Morahana na tylne siedzenie. W ten sposób w środku nie zrobiło się ani trochę luźniej, ale wcale się nad tym nie zastanawiała, tuliła go do siebie, podczas gdy jego ciałem wstrząsały bolesne ataki kaszlu. Cholera, powtarzała w duchu. Cholera, cholera! Ale sama nie wiedziała, kogo czy co przeklina. Wreszcie Morahan mógł odetchnąć spokojniej. W pół- mroku widziała jego rozpalone, udręczone oczy i ku swemu szczeremu zdumieniu poczuła jego rękę głaszczącą ją po szczeciniastych, pod każdym względem brzydkich włosach. - Jesteś wspaniałą dziewczyną, Tovo - szepnął z wysi- łkiem. Ogarnęło ją wzburzenie. Wierna swoim zwyczajom już miała cisnąć mu w twarz jedną ze swych diabelsko złośliwych replik, ale powstrzymała się. Morahan nie zasługiwał na przykrości. Posiedziała więc przy nim jeszcze chwilę i powiedziała opryskliwym tonem: - Może byśmy wreszcie trochę pospali. Ale słowa Irlandczyka na zawsze wryły się w jej pamięć. Wśród powiewów nocnego wiatru spotkali się Marco, Halkatla i Rune, trójka mogąca obyć się bez snu. No, może Marco teraz, kiedy był człowiekiem, bardziej tego potrzebował. Rune i Halkatla nie byli uzależnieni od takich wygód. - Gdzie chodziłeś, Rune? - spytał Marco. - Właśnie, ja także się nad tym zastanawiam - wtrąciła się Halkatla. - Wszędzie cię szukałam. - Nasłuchiwałem - wyjaśnił Rune, uśmiechając się krzywo. Zrozumieli, co ma na myśli. Wszyscy troje obdarzeni byli zdolnością przejmowania sygnałów zarówno od swych sprzymierzeńców, jak i wrogów. - I to, co usłyszałem, zawiodło mnie dalej w dolinę. Nasi przyjaciele nas ostrzegają. Wróg przygotowuje wielki plan. - Opowiesz nam o tym? - Ponieważ ty, Marco, potrafisz częściowo ukryć się przed Tengelem Złym, niewiele wiedzą o motocyklu. Nigdy o nim nie wspomnieli. Mają zamiar zaatakować samochód i tym razem postanowili zastosować silniejsze środki niż petardy drobnyeh gangsterów. Marco zamyślił się na chwilę. - Od jakiegoś czasu mam już ułożony plan. Przyszło mi do głowy mniej więcej to samo co tobie, Rune... Uśmiechnęli się do siebie. Niezwykła była ich zdolność porozumiewania się bez słów. Ale i Halkatli niczego nie brakowało, ona także przejmowała ich sygnały. - Rozumiem - powiedziała. - Nie warto chyba mówić głośno, ale myślimy o tym samym. Z pewnością obronimy tyły. Rune i Marco pokiwali głowami. - Pozwólmy im jeszcze pospać - rzekł Marco. - Nie ma na to czasu - zaoponował Rune. - Wróg nadciąga. I, niestety, potrzebna nam twoja pomoc, Marco. - Tovie dodaliśmy już porcję wytrzymałości i siły w napoju, który wypiła w Górze Demonów - przypo- mniał im Marco. - Ale Morahan jest całkiem nieodporny. - Możemy mu co nieco dać - stwierdziła Halkatla. - Przynajmniej tyle, aby zdołał dotrzeć do ludzi. - Do Dombas - pokiwał głową Marco. - Mają tam pewnie lekarza. Chodźcie, nie mamy czasu do stracenia! Poszli do samochodu. - Teraz? - zdumiała się Tova, usłyszawszy wiadomość. - Natychmiast! Jeśli, rzecz jasna, potrafisz prowadzić motocykl. - Tego ciężkiego potwora? Oszalałeś, nie radzę sobie nawet z motorowerem! I wtedy Morahan jeszcze raz zdołał ich zaskoczyć: - Ja mogę jechać motocyklem, jeśli Tova nie będzie się bała usiąść z tyłu. - Ale ty przecież musisz iść do lekarza, Morahan! - sprzeciwił się Rune. - Podczas tej jazdy śmierć będzie deptała ci po piętach. - I co z tego? No tak, na to nie mieli żadnej odpowiedzi. - Niech dobre moce nad tobą czuwają - ciepło po- wiedziała Halkatla. - A więc jedźcie już, my postaramy się zatrzymać ich przy samochodzie. Ruszymy im na spot- kanie, na południe. - I co będzie z wami? - spytał Morahan. Roześmieli się serdecznie. - Na pewno jakoś sobie poradzimy! - Butelki... - zaczęła Tova. - Ty masz dwie, prawda, Marco? A Nataniela...? No tak, pewnie ma ją przy sobie. - Strzeż swojej niczym oka w głowie, Tovo, a my zajmiemy się pozostałymi - uśmiechnął się do niej Marco. - Wiesz, że w tobie teraz cała nadzieja. Musisz tam dotrzeć pierwsza! Westchnęła drżąco i powiedziała: - T-tak, w-wiem o tym. Marco delikatnie ucałował ją w policzek. Tova spłonę- ła rumieńcem i rozgniewana zawołała z płaczem: - Nie wolno wam tak robić! Ani tobie, ani Morahano- wi, nie możecie... Reszta zdania zamieniła się w niezrozumiałe dźwięki. Tova rzuciła się do motocykla. - Jedźmy, do cholery! Marco poszedł za nią. - To nie było przyjemne pożegnanie. Mogłabyś przy- najmniej powiedzieć "do widzenia" innym. - Oczywiście, przepraszam - mruknęła Tova, żałując swego wybuchu. - Uważaj na siebie, Halkatlo! I ty także, Rune! Jesteście moimi przyjaciółmi i tak cholernie was lubię. Niech Bóg się nad wami zmiłuje, jeśli będę musiała was stracić! Uśmiechnęli się do niej mówiąc, że i im bardzo na niej zależy, a potem po kolei podchodzili do Morahana i dłońmi przesuwali po jego zewnętrznym niewidzialnym ciele, tak zwanej aurze, dając mu tym samym pewną ochronę, nie tak silną, jak miała Tova, ale na jakiś czas wystarczającą. Tova nieco zakłopotana odwróciła się ze swego miejs- ca za Morahanem i popatrzyła na stojących w mroku nocy. Halkatla, zostaw moich chłopców, chciała jeszcze szep- nąć, ale tylko pomachała na pożegnanie. Silnik maszyny ryknął i wyjechali na szosę prowadzącą na północ. Dombas minęli nocą, ale mimo wszystko udało im się kupić benzynę, zabezpieczyli się więc odpowiednio na długą przeprawę przez góry. Droga wiodła ich ku Dovre, wkrótce potem mieli już przed sobą bagniska Fokstua. Wielkie połacie ziemi ciągle przykrywał szarawy śnieg. Dovre, pomyślała Tova ze smutkiem. Góry Dovre... Tak wielkie znaczenie miało to pasmo dla Ludzi Lodu! Tędy właśnie kilkaset lat temu Charlotta Meiden jechała na południe wraz z Tengelem, Silje i dziećmi: Sol, Dagiem i Liv! Pragnęła ofiarować im dom w podzięce za to, że zajęli się Dagiem. Tamta podróż musiała przebiegać całkiem inaczej niż jazda szybkim, hałaśliwym motocyklem. Jakąż męką zapewne było przedzieranie się przez bezdroża na koniu lub piechotą! Zmierzali wówczas ku nowemu, nieznane- mu życiu, zostawiając za sobą dotychczasowe, paląc wszystkie mosty. Zrobiła tak również Charlotta Meiden. Tędy pędził na północ, ku Dolinie Ludzi Lodu, Kolgrim, gnany żądzą zdobycia skarbu i wątpliwej wartości pochwały Tengela Złego. Za nim przyjechali Tarjei i Kaleb ze swymi ludźmi. Kolgrim nigdy nie wrócił. Powrotna podróż Tarjeia była konduktem żałobnym. Wrócił do domu na marach. Gdzieś tu, w górach, Ulvhedina - który także wy- prawił się na poszukiwanie Doliny - i jego konia przy- sypał śnieg. Czy mogło to być przy tym zboczu? Czy też zdołał dotrzeć dalej? Ulvhedin wtedy zawrócił. Dzikie dziecko natury po- gnała z powrotem tęsknota za Elisą. Ale wiele lat później Ulvhedin i Ingrid znów mknęli przez Dovre, tocząc między sobą walkę o skarb. Wraz ze spokojnym Danem pragnęli odnaleźć mandragorę, którą Kolgrim zabrał do Doliny Ludzi Lodu. Wszyscy troje szczęśliwie powrócili do domu, dzięki Bogu z alrauną. Tova wiedziała, jak bardzo wdzięczny był im za to Rune. Potem upłynęło wiele lat. Następna wyprawa nie zakończyła się tak szczęśliwie... Heike i Tula. Samotni, rozgoryczeni po utracie swych najbliższych, wyruszyli, by zniszczyć Tengela Złego. Za nimi ciągnęli na ratunek Viljar i Belinda. W tej podróży dopełnił się los Heikego. A Tula wróciła do domu tylko po to, by zniknąć w Górze Demonów, dopiero niedawno się o tym dowiedzieli. A teraz nadeszła ich kolej. Tova, Marco, Nataniel, Ellen i Gabriel mieli przelecieć samolotem nad górami albo w szaleńczym pędzie przejechać nowoczesnymi drogami, by raz na zawsze uwolnić Dolinę od jej przekleństwa. Co z tego wyszło? Stracili Ellen. Gabriel i Nataniel ranni leżeli w szpitalu. Marco miał podjąć walkę z prze- śladowcami, z gromadą złych mocy wybranych przez Tengela Złego. A Tova siedziała na niczym nie osłoniętym motocyklu za śmiertelnie chorym człowiekiem, nie mającym nic wspólnego z Ludźmi Lodu. Cała odpowiedzialność spo- czywała tylko na niej. Spontanicznie uściskała Morahana. - Bardziej pomogłeś nam niż my tobie! - zawołała pod wiatr. - Dziękuję ci za te słowa! - odkrzyknął. - Ale nie wiesz, ile wy dla mnie... Wołanie na chłodnym nocnym wietrze okazało się dla jego płuc zbyt wielkim wysiłkiem. Ciałem wstrząsnął nowy atak kaszlu i przerażona Tova zorientowała się, że motocykl, nad którym Irlandczyk przestał panować, zjeżdża raz na jedną, raz na drugą stronę. Boże, on przecież mdleje, pomyślała. - Stop, Morahan, stop! Dotarły do niego słowa dziewczyny, półprzytomny podjął rozpaczliwą próbę zahamowania pojazdu. Dzięki temu uniknęli totalnej katastrofy, ale nic nie mogło już uchronić ich przed zjechaniem w moczary. Tova mocno trzymała się Morahana, ale on stracił świadomość i mocno uderzyli w pokrytą śniegiem kępę trawy. Motocykl wywinął kozła w powietrzu i wyrzuciło ich w przód. Tova potrafiła się osłonić przy upadku i wyszła z tej kraksy cało, choć śnieg nie był tak głęboki, jakby sobie tego życzyła. Bała się jednak o Morahana. I on także wylądował dość miękko, ale leżał bez ruchu. Z kącika ust sączyła mu się strużka krwi, ale równie dobrze mogła pochodzić z jego zniszczonych płuc, jak od uderzenia przy upadku. - Wszystko jest jak zauroczone - syknęła Tova przez zęby. - Cokolwiek byśmy zrobili, i tak idzie na marne. Rozejrzała się dokoła. Krótka wiosenna noc dawno już przybladła, wokół płaskowyżu, na którym się znajdowali, wznosiły się milczące sylwetki gór. Nie opodal na zboczu leżało kilka letnich zagród i domków letniskowych. Tova wiedziała, że ludzie w maju rzadko przyjeżdżają w góry. Musi umieścić Morahana pod dachem. Tam byliby także lepiej zabezpieczeni na wypadek napaści, gdyby ich przeciwnikom udało się odkryć plan. W każdym razie na moczarach nie mogli zostać. Nie śmiała sprawdzać, w jakim stanie jest motocykl, i tak zresztą nie umiałaby tego ocenić. Najbliższy domek stał w odległości, która jej samej nie przerażała, ale jak przeciągnąć tam Morahana? A jeśli on już nie żyje? Ta myśl przeraziła ją z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chciała znaleźć się kompletnie sama w środku gór, a po drugie, po prostu nie chciała, by umierał. Jeszcze nie teraz. Doszła do wniosku, żc nie życzy sobie, by Morahan w ogóle kiedykolwiek umarł. Był takim dobrym człowiekiem. Prostym i niewy- kształconym, ale co z tego? Na świecie i tak jest za mało sympatycznych ludzi, tak niewielu, do których można się pczywiązać. Jej zdaniem Morahan był potrzebny światu. Niezdarnie ujęła go pod pachy, by go podźwignąć, ale podczas upadku nadwerężyła nadgarstki i teraz nie chciały jej pomóc. Poza tym właściwie i tak nie miała możliwości, by go gdziekolwiek przenieść, z jej strony było to tylko pobożnym życzeniem. Swoim zwyczajem dała ujście złości w bardzo nie- chrześcijański sposób: - Do diabła, do diabła, do diabła! Po minucie odważyła się wreszcie sprawdzić, czy Morahan żyje. Gdy obawiamy się odpowiedzi, najczęściej rezygnujemy z pytania. Ciało pod skórzaną kurtką miał ciepłe. Tova ostrożnie przesunęła ręką po klatce piersiowej mężczyzny. Nie był to z pewnością tradycyjny sposób wyczuwania pulsu, ale Tova zawsze chadzała własnymi ścieżkami. Owszem, serce jeszcze biło. Ale z jakim ogromnym wysiłkiem oddychał! Płuca pracowały niby miech kowalski. Nagle zrozumiała, że nie ma żadnego racjonalnego powodu, by dalej tak siedzieć i trzymać mu rękę pod koszulą. Ale to było takie cudowne poczuć blisko inną ludzką istotę, a jeszcze w dodatku mężczyznę! Jakże często historia Ludzi Lodu się powtarza, pomyś- lała sobie. Villemo także znalazła się kiedyś w zasypanych śniegiem górach razem z umierającym mężczyzną, choć jej sytuacja była, rzecz jasna, o wiele bardziej dramatyczna. Zawieja. Wojna. I tamten człowiek rzeczywiście umarł. Morahan natomiast nie żegnał się jeszcze z życiem, udręczony wciągnął głęboki oddech i lekko się poruśzył. - Leż spokojnie! - nakazała Tova. - Sprawdź naj- pierw, czy nigdzie cię nie boli! Na przykład w karku albo kręgosłupie. - Nie... Nie, chyba nie. Nie rozumiem, jak mogłem... - To była moja wina - przerwała mu Tova. - Nie powinnam tak do ciebie wołać. Ale musimy dotrzeć do tamtego domu. Myślisz, że dasz radę? Morahan z początku nalegał, by jechali dalej, ale ani jego stan, ani stan motocykla na to nie pozwalał. Zgodził się więc na postój i podtrzymywany przez Tovę dotarł do domku. Po wielu trudnych próbach udało im się wejść do środka tak ostrożnie, jak to tylko możliwe. Powszechnie wszak przyjęte jest, że w sytuacjach ostatecznych wolno jest włamać się do domków w górach, byle tylko przyzwoicie odnosić się do samej chaty i jej wyposażenia. Morahan na nic nie miał siły, opadł na łóżko i nie ruszał się, kiedy Tova rozpalała ogień w kominku. Kiedy ciepło zaczęło rozchodzić się po pokoju, po- prosił słabym głosem: - Chodź do mnie i usiądź, Tova! Porozmawiajmy chwilę. Usłuchała, nieco onieśmielona, nie przywykła bowiem, by ktokolwiek chciał mieć ją tak blisko. - Nie, nie w samych nogach, głuptasie - uśmiechnął się z wysiłkiem. - Siądź tak, bym mógł cię widzieć, i opowiedz mi, co to za szaleńcza historia, w którą zostałem wciągnięty. - Dobrze, jeśli najpierw opowiesz mi o sobie. Morahan się zgodził i Tova nareszcie zrozumiała, jak bogate i ciekawe miała życie. Jego bowiem było smutną wędrówką pomiędzy fabryką, pubem i nędz- nym wynajętym pokojem. Historie miłosne przeżył nie- liczne i mało inspirujące, stwierdziła z pewnym zado- woleniem. Z jego opowiadania łatwo wyczytała tęsknotę za lepszym wykształceniem i innym środowiskiem, ale naj- widoczniej nie było go stać na to, by coś zmienić. Dobry człowiek, który pozwolił, by życie przeciekało mu przez palce. A teraz zbliżało się do końca... Oderwała się od tych myśli, słysząc, że teraz kolej na jej opowieść. Morahan podtrzymywał bowiem, że ma prawo dowiedzieć się, w czym bierze udział. - Może i masz rację - przyznała z westchnieniem. - Ale to tak beznadziejnie trudno wyjaśnić. Baśń roz- grywająca się na przestrzeni ośmiuset lat, jak ją streścić w kilku słowach? - Baśń dla dorosłych? - spytał. - Chociaż to także rzeczywistość. - Tak. Chyba można tak powiedzieć. Chodzi w niej o odwieczną walkę dobra ze złem, Morahan... - Pamiętaj, że mam także imię! O ile dobrze zro- zumiałem, wy stoicie po stronie dobra? - Oczywiśćie! Ja przyszłam na świat przypisana złu ale moim krewnym udało się naprowadzić mnie na dobrą drogę. I nie bój się, nigdy nie wrócę do obozu Tengela Złego. - Słyszałem już parokrotnie, jak wspominaliście to imię. Czy to główny wróg? - Tak, to potwór, którego widziałeś w bloku. Na początku dwunastego wieku napił się wody ze Źródła Zła; zyskując tym samym wieczne życie i władzę nad ludźmi. On jest praprzodkiem Ludzi Lodu. Niestety! Morahan długo nic nie mówił, próbując cokolwiek zrozumieć i zaakceptować. - Mów dalej - rzekł z wysiłkiem. - Wiele ode mnie wymagasz, Morahan... To znaczy Ian. Ale i ja zażądam od ciebie tyle samo. Proszę, abyś mi wierzył! - W każdym razie na pewno będę szczery. - To wystarczy. Tova usadowiła się wygodniej. Światło poranka zdecy- dowanie już wygrało z nocą, ale wciąż jeszcze było zbyt wcześnie, aby na drodze rozpoczął się jakikolwiek ruch. Zastanawiała się, czy ktoś mógłby zauważyć motocykl, miała jednak nadzieję, że nie. W okolicy, gdzie wypadli z szosy, ziemia była nieprzyjemnie pofałdowana. W pokoju zapanowało teraz rozkoszne ciepło. Kiedy Morahan leżał na plecach tak jak teraz, twarz wygładzała mu się, młodniała. Zdaniem Tovy był przystojnym mężczyzną. Dlatego właśnie odwróciła głowę. Wreszcie zaczęła niepewnie: - Dawno temu, w głębokim średniowieczu, niewielka grupa ludzi z mongolskiego plemienia wędrowała na zachód przez tundrę, wypędzona ze swych siedzib z powodu uprawiania czarów. Wśród nich znalazł się także niesłychanie zły chłopiec, prawdziwy pomiot szatana. Nosił imię Tan-ghil, a to znaczy "Urodzony pod czarnym słońcem". - To pewnie był Tengel Zły? - Tak. Podczas tej wędrówki na zachód dotarł do Źródeł Życia i udało mu się odszukać Źródło Zła. Można do niego dotrzeć tylko wówczas, gdy nie ma się w sobie nawet krztyny dobra. - I właśnie tam obiecano mu wieczne życie i władzę nad ludzkością? - Tak. Dobrze, że się nie naśmiewasz, Ianie, inaczej byłoby mi przykro. - Wcale się nie śmieję. - Tak więc Tengel Zły otrzymał to pod warunkiem, że w każdym następnym pokoleniu jeden z jego potomków będzie służyć złu. Ci dotknięci odznaczać się mieli szczególnym wyglądem, między innymi po kociemu żółtymi oczyma, mieli też być niespotykanie źli i znać się na czarach. - I ty właśnie byłaś jedną z nich. - Tak. - Moje małe biedactwo! Ale coś mi podpowiada, że Halkatla jest druga, która tak jak ty przeszła na stronę przeciwnika? - To prawda - szybko przytaknęła Tova, nie chcąc zagłębiać się w szczegóły dotyczące Halkatli. Prawdę należało Morahanowi serwować małymi porcjami, inaczej nie byłby w stanie jej przyjąć. "Moje małe biedactwo..." Jak to pięknie zabrzmiało! - Potrafisz czarować? Czy on musi zadawać aż tyle kłopotliwych pytań? - Owszem, potrafię. Czy mogę dalej opowiadać? No cóż, niedobitki Ludzi Lodu osiedliły się w górach Nor- wegii, a ściślej mówiąc w Trondelag, tam gdzie teraz jedziemy. A młodzieniaszek, Tengel Zły, wyrósł na najstraszniejsze stworzenie na ziemi. Wobec swych współ- czesnych postępował tak okrutnie, że brak mi sił, by ci o tym mówić. Ale miał alraunę, wiesz, co to jest, prawda? Morahan kiwnął głową. - Tak, to korzeń mandragory. - Obdarzona była wystarczająco potężną mocą, by go przekonać, że czasy są dla niego niedobre. Ale jego syn i prawnuk oszukał go jeszcze bardziej. Postarał się, aby Tengel Zły zapadł w sen, by obudzić się, gdy nastaną bardziej odpowiednie czasy do przejęcia władzy nad światem... - Poczekaj chwilę, trochę mi zamąciłaś w głowie. Powiedziałaś: jego syn i prawnuk, a potem mówiłaś "postarał się". Miałaś chyba na myśli "postarali"? - Nie, nie pomyliłam się. Chodziło mi o jedną i tę samą osobę. Syn i prawnuk Tengela Złego nosił imię Targenor i on właśnie miał go obudzić. Ale zaniechał tego. Morahan gestem poprosił, aby na chwilę przerwała. Potrzebował czasu na ułożenie sobie wszystkiego w gło- wie. Wreszcie powiedział: - Ale nie mógł przecież leżeć pogrążony we śnie... Gdzie? I jak długo? - W grotach Postojny w Jugosławii. I całkiem nieda- wno został obudzony przez flecistę w bloku. Ten idiota odegrał jego sygnał i Tengel Zły się w niego wcielił. Morahan, jakby dając wyraz swemu niedowierzaniu, głęboko wciągnął powietrze przez nos, ale był przecież świadkiem, jak to się stało, nie wiedział więc, co myśleć. - Mów dalej - rzekł tylko. - Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tobie, o tych, których dotknęło jego przekleństwo. Tova podjęła z ociąganiem: - Dotknięci przekleństwem potomkowie Tengela spłodzeni zostali z zimna i mroku. Przy ich kołysce nie siedziała żadna dobra wróżka, skazano ich na życie poza ludzką społecznością. Wyrzucona poza nawias gromada wiedźm i czarowników... Ale w szesnastym wieku przy- szedł na świat dotknięty przekleństwem potomek, który spróbował obrócić zło w dobro, dlatego został nazwany Tengelem Dobrym. My i cała ludzkość winni jesteśmy mu wdzięczność, że losy świata jak dotąd nie potoczyły się ku katastrofie. Nie, to brzmi całkiem nieprawdopodobnie, nie mogę... - Ależ tak, mów, proszę, ja słucham! - To bardzo miło z twojej strony - roześmiała się wymuszenie. - Później, w roku tysiąc siedemset czter- dziestym drugim, dziewczynie z naszej rodziny o imieniu Shira udało się dotrzeć do jasnej wody dobra, która może znieść działanie ciemnej wody zła. Każdy z naszej piątki miał ze sobą jej buteleczkę. Chodzi o to, abyśmy wy- przedzili Tengela Złego, on bowiem nie odzyska pełni mocy, dopóki znów nie napije się wody zła. O, wiele mogłabym o nas opowiedzieć, ale na razie wystarczy. Wiem dobrze, jak niewiarygodnie brzmi nasza rodzinna saga. - Będę chciał usłyszeć kiedyś całą, jeśli zdążę... Och, plotę głupstwa! Ale Halkatla nie jest do ciebie podobna. - Tak, ona jest o wiele ładniejsza. - Nie to miałem na myśli. Jest w niej coś osobliwego, jakby obcego. Tova bez mrugnięcia okiem oznajmiła: - Halkatla żyła między rokiem tysiąc trzysta siedem- dziesiątym a tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym. Na moment zapadła cisza. - Żarty sobie ze mnie stroisz - powiedział Morahan urażony. - Wcale nie żartuję. - A Marco? - zaatakował ją Morahan. - Jego także nie mogę pojąć. - Marco jest w połowie czarnym aniołem. Twarz Morahana stężała. - A Rune? Ten najdziwniejszy ze wszystkich? - Rune to alrauna. - Alrauna? - Tak. Czarne anioły dały jej życie. - Ech - westchnął Morahan odwracając się do ściany. Tova walczyła z płaczem. - Uprzedzałam przecież, że nie będziesz mógł tego pojąć! Dlaczego zmusiłeś mnie do mówienia? - Jest rciżnica między mówieniem a kłamaniem w żywe oczy! Udawało mi się zachowywać przez te dni równowagę tylko przez wmawianie sobie, że moja choroba osiągnęła już stadium krytyczne i dręczą mnie halucynacje. A ty twierdzisz, że to, co widzę, jest prawdą! Wysiłek znów okazał się dla niego zbyt wielki. Strasz- liwy kaszel wstrząsnął ciałem, jeszcze bardziej je wyczer- pując. - Do diabła! - krzyknęła Tova. - Nie mogłeś się od tego powstrzymać? Jak teraz pojedziemy dalej? Nie potrafię prowadzić motocykla, a ty nie możesz tak po prostu leżeć i umierać! Nie chcę, żebyś umierał, ty idioto! Morahan nie mógł wydobyć z siebie słowa. Rozpacz- liwie usiłował wciągnąć powietrze w płuca. - Na miłość boską! - zawołała rozhisteryzowana Tova. - Tengelu Dobry! Sol! Pomóżcie! Marco, mój opiekun, opuścił mnie, Rune i Halkatla też, a Morahan wykasłuje resztki płuc! Przecież on umiera! Ja tego nie chcę, nie chcę, błagam o pomoc! Morahanowi z wysiłku przed oczami wirowały czarne plamy. Ona wzywa Tengela Dobrego, pomyślał, ale świat wydał mu się nagle odległy. Tengela Dobrego? Przecież on żył w szesnastym wieku. Dobry Boże, ta dziewczyna wierzy w to, co mówi! Udało mu się wreszcie złapać powietrza na tyle, by wydusić: - Jeszcze nie umieram. To dla mnie zwyczajne. Wiedział jednak, że kłamie. Z każdym dniem czuł się coraz gorzej. - O - westchnęła z ulgą. - Na szczęście, bo już myś- lałam, że ode mnie odejdziesz. Pochylała się nad nim, a w oczach miała wyraz takiego niepokoju, że Ianowi Morahanowi zrobiło się cieplej na sercu. Leżąc na plecach z twarzą zasłoniętą ramionami, przychodził do siebie po najcięższym jak dotychczas ataku. - Nie umrzesz teraz - oświadczyła Tova łagodnym tonem. - Oni tak powiedzieli. - Jacy oni? - spytał ochryple. - Tengel i Sol. Ian zniecierpliwiony podniósł wzrok na Tovę, ale ona była całkiem poważna. Nagle Irlandczyk poczuł ogar- niające ciało zmęczenie, podstępną bezsiłę. Choć wcześniej wcale o tym nie myślał, szepnął: - Boję się, Tovo. Dziewczyna natychmiast usiadła przy nim na łóżku. - To oczywiste, każdy by się bał. Ciałem Iana zaczęły wstrząsać gwałtowne dreszcze, próbował je powstrzymać, ale był bezsilny, musiał się poddać. - Chciałbym - wyjąkał dzwoniąc zębami. - Tyle chciałbym zrobić... Tova nie wiedziała, co począć. Pragnęła go pocie- szyć, ukoić, ale takie postępowanie nie leżało w jej naturze, wiedziała też, że on ją odrzuci. Była wszak wstrętną, paskudną wiedźmą, której wszyscy się brzy- dzili. Niezgrabnym ruchem wyciągnęła rękę, nie wiedząc właściwie, po co to robi. Ale Morahan mocno się jej uczepił, jakby chwytając się ostatniego źdźbła nadziei. Zaskoczona Tova przysunęła się bliżej i podniosła głowę Irlandczyka. Zaraz mnie uderzy, pomyślała, ale tak się nie stało. Zdawał się nie zauważać, kim ona jest. Boże, jak on się trzęsie! Tova postanowiła zapomnieć o swoich rozterkach i przyciągnęła go do siebie, tuląc do swego ramienia. - Już dobrze, dobrze - powiedziała głosem, którego nie rozpoznałby nikt z jej rodziny. Ianowi z piersi wydarł się szloch. - Wędruję samotnie, Tovo - szepnął. - Mam opuścić całe to piękno, które dopiero teraz odkryłem, wszystkie szczegóły natury, bogactwo wyrazu ludzkiej twarzy, myśli, radość, nadzieje, smutek, rozczarowanie... I nic po sobie nie zostawię, żadnego śladu. Za kilka lat nikt już nie będzie o mnie pamiętać. - Nie, Ianie. Nie zapomni cię nikt z nas, którzy poznaliśmy cię w tych ciężkich chwilach. Wydawało się, że on jakby jej nie słyszy. - Nie zostawię po sobie nawet dziecka, nic, co wskazywałoby na to, że Ian Morahan żył. Zatarte wszyst- kie ślady... - Jeszcze nie jest za późno. Ach, nie pomyśli chyba, że ona o coś żebrze? Z desperacją pogładziła go po włosach. - Gdyby tylko Marco... Musisz wytrzymać, Ianie, aż Marco znów będzie sobą! Ciałem Morahana, który nigdy nie rozczulał się nad- miernie nad własną osobą, wstrząsnęło głębokie, bolesne łkanie. - Cały jestem zniszczony, Tovo! Nie tylko moje płuca. Wszystko we mnie gnije od tego przeklętego azbestu. Nikogo to nie obchodziło. Kierownictwo fabryki twier- dziło, że lekarz przesadza. Myśleli wyłącznie o własnych interesach, mną nikt się nie przejmował. Już wcześniej umierali inni. Lekarz o tym wiedział, ale nikt nie chciał go słuchać... Teraz płakał już otwarcie, nie powinien tego robić, ale Tova wiedziała, że nie może powstrzymać łez. Ogarnął ją niewypowiedziany żal, ale i coś jeszcze: ciche zdumienie, że Ian zaakceptował właśnie ją jako kogoś, komu można się zwierzyć. Dobrze rozumiała jego strach i smutek. Zbyt długo nie pozwalał tym uczuciom znaleźć ujścia. Kiedyś w końcu musiały wybuchnąć. A do niej należało, by mógł znieść moment załamania jak najlepiej. Zakłopotana niezgrabnie pogładziła go po policzku, przytuliła mocniej. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu ogarnęło ją uczucie, do jakiego, jak sądziła, nigdy nie będzie zdolna: Czu- łość wobec człowieka nie należącego do najbliższej rodziny! Dotkniętym z Ludzi Lodu uczucia takie były całkiem obce. ROZDZIAŁ IV Nieco dalej w dolinie Gudbrandsdalen sytuacja była o wiele trudniejsza. Kiedyś, ponad trzysta lat temu, a ściślej mówiąc w sierpniu roku 1612, w pobliżu miejsca, gdzie Marco, Halkatla i Rune czekali na swych wrogów, odbyła się wielka bitwa. Szkocka armia licząca pół tysiąca najemnych żołnierzy kroczyła przez Norwegię, by przyłączyć się do wojny kalmarskiej. Jednakże w okolicy Kringen w Gud- brandsdalen zebrali się norwescy chłopi "z Vaga, Lesja i Lom", jak to się nazywa w balladzie o Sinclairze. Rozgromili oddziały porucznika Ramsaya i kapitana Sinclaira, z armii najemników tylko osiemnastu pozostało przy życiu. Wstąpili oni później do wojsk norweskich. Stało się więc tak, jak mówi zakończenie piosenki: "Ani jedna żywa dusza nie wróciła do domu. Mogli rzec swym krajanom, jak niebezpiecznie jest nachodzić mieszkańców norweskich gór. Strzeżcie się, nadciągamy przez wrzosowisko". Bitwa, która rozegrać się miała teraz, nigdy nie zostanie wpisana na chlubne karty historii. O to zadbać mieli Ludzie Lodu. Wydarzenia tej majowej nocy roku 1960 trzeba było ukryć przed wszystkimi ludźmi. Należało tak długo jak to możliwe chronić świat przed wiedzą o poczy- naniach Tengela Złego. Ale ilu z nich wróci do domu żywych? Ponieważ przydrożny parking był osłonięty, bo szero- ki zjazd z szosy skrywały kępy drzew, postanowili tu właśnie zaczekać na frontalny atak, który, jak się spodzie- wali, przypuści wróg. Rune, Halkatla i Marco nie byli sami, choć tylko ich moż- na było zobaczyć. Powody, dla których Rune pragnął za- trzymać Marca przy sobie zamiast wysyłać go razem z Tovą, były dość oczywiste. Obecność Marca zapewniała pomoc potężniejszych mocy niż te, którymi władali Ludzie Lodu. Los Nataniela i Gabriela wcale ich nie niepokoił. Natanielowi towarzyszyli potężni opiekunowie, a zatem mały Gabriel także korzystał z ich ochrony. Najsłabiej strzeżeni byli oczywiście Tova i Morahan, właśnie w tym jednak tkwiła ich siła. Zniknęli niezauważe- nie, nikt z obozu przeciwnika nie zdołał zaobserwować ich ucieczki. Marco wzrokiem porozumiał się ze swymi towarzysza- mi. Na twarzach całej trójki malowało się napięcie, ale i zdecydowanie. Nadszedł czas sprawdzenia własnych możliwości, próby sił. Buteleczki Shiry były dobrze strzeżone. Pilnowały ich bezpańskie demony. Tengel Zły wezwał swego najbliższego współpracow- nika. - Czy wszystko gotowe do ostatecznego ataku? - Tak, panie. - Zgniećcie ich mechaniczny powóz, aby nie mogli już gnać przed siebie tak szybko jak wiatr! Ten powóz jest niebezpieczny, zaklęty, odprawiono nad nim magiczne rytuały! Tak, tak, Tengel Zły był niemal wszechmogący, jednak w kwestii osiągnięć techniki pozostawał żałośnie zacofa- ny. Nienawidził nowoczesnych wynalazków, ponieważ ich nie rozumiał. Określał je wszystkie jednym słowem: czary, innych bowiem terminów nie znał. No cóż, zagrzebanie się pod ziemią i pozostawanie tam o kilkaset lat za długo ma swoje minusy. Choć przecież trudno winić o to Tengela, to Targenor tak mu się przysłużył. Tengel nie mógł się odnaleźć w nowych czasach. Każdy najnędzniejszy człowiek miał lepsze odzienie i spra- wiał wrażenie bogatszego, niż on sam był kiedykolwiek. Ale ubrania, jego zdaniem, były brzydkie, bez strojnych peleryn podbitych łasiczym futrem czy też sukien z połys- kliwych materii. Wszystko szare, bezbarwne, a materiały zdawały się takie mało wyszukane. - Mamy już ten ich niebezpieczny powóz - odparł Numer Jeden, który jako osoba z bardziej współczes- nych czasów wiedział, co to jest samochód. Za nic na świecie nie chciał jednak zdradzić się z tym przed Tengelem Złym. - Ta brzydula... Tova - usłyszał w swojej głowie zirytowany głos Tengela Złego. - Nie widzę jej przy powozie. Co się z nią stało? - Wkrótce ją znajdziemy. Ten obcy chory mężczyzna także zniknął, na pewno zabrała go do szpitala. Zajmiemy się nią później, to pestka. Głos Tengela przeszedł w syk: - Czy dowiedziałeś się już, kim jest ten nieznany? - Tylko po części, panie. Widziałem go przecież, jest piękny jak młody bóg, wiem, że nosi imię Marco. Ale to niewiele nam mówi. Jest tajemniczy, panie, zbyt tajem- niczy! - A mimo to jest z mojej krwi - syknął Tengel Zły w zamyśleniu. - Nie rozumiem tego! Nie rozumiem! Jak może tak ze mnie drwić? Żyje teraz, jest młody, jak mówisz, ale to on, właśnie on przechytrzył mnie przed wielu laty w Fergeoset! Oczywiście nie zdołałby mnie oszukać, gdybym zachowywał czujność, ale akurat wtedy zdrzemnąłem się na chwilę i on wykorzystał okazję. Kim on jest, kim? Numer Jeden niemal widział, jak Tengel Zły wyma- chuje ramionami, wściekły, że nic nie pojmuje i nie może odszukać swego wroga. - Teraz nie ujdzie przed ciosem, panie. Już go mamy! - Tak. Pierwszy raz ukazuje się z otwartą przyłbicą. Utorujcie mi drogę! Zmierzam na północ i nie chcę, aby zatrzymywały mnie podobne irytujące zdarzenia. Kto z nim jest? Widzę ich niewyraźnie, maskują się za mgłą. - Ci dwoje nie są z żyjących. Nie znam ich po- chodzenia. - Phi, to duchy Ludzi Lodu. Nic mi nie mogą zrobić. Znasz ich imiona? - Jedna to Halkatla... Numer Jeden wyraźnie odczuwał wściekłość swego mocodawcy. - Halkatla? - Tengel Zły niemal wypluł imię dziew- czyny. - Ona jest tutaj? Jest przecież moją popleczniczką! - Potwór trochę ochłonął. - Oczywiście jest z nimi w mojej sprawie. Szpieguje dla mnie. - Wydaje mi się, że nie... - Numer Jeden postanowił być ostrożny. - Na pewno! Nie musisz się nią przejmować, ona mnie usłucha, będzie ze mną na dobre i na złe. Tak długo czekała na wstąpienie do mojej służby, że pewnie straciła cierpliwość. Numer Jeden postanowił nie przypominać swemu mistrzowi, że cztery duchy Taran-gai już go opuściły. Nie chciał powtórnie przeżywać takiego wybuchu gniewu Tengela Złego, jak wtedy gdy jego przeciwnicy rzucili Shamę na kolana. - Jest wśród nich jeszcze jeden, który bardzo mnie zdumiewa - zmieniając temat powiedział Numer Jeden. - W moim rodzie wielu jest cudaków. Tengel Zły zachichotał złośliwie na wspomnienie nieszczęśników, których dotknęło sprowadzone przez niego na ród przekleństwo. - Ale ten... wydaje się jakby zrobiony z drewna. Wiele pomógł tym nędznikom. Jest z całą pewnością niebez- pieczny. Tengel Zły zastanawiał się przez chwilę nad istotą z drewna, wreszcie jednak porzucił tę myśl. - Uderzaj teraz! Masz do pomocy wielu z moich zastępów, nie może się nam nie powieść! - Bardzo mnie to cieszy, panie! - Na usta Numeru Jeden wypełzł zjadliwy uśmiech. Tengel Zły przerwał kontakt telepatyczny. Swą po- dróż na północ rozpoczął pod postacią agenta sprzeda- jącego odkurzacze, Pera Olava Wingera. Choć ukrył się w ludzkiej skórze, nie chciał podróżować jak czło- wiek. Jego duch był równie silny jak przedtem, o ile nie silniejszy. Widział i słyszał wszystko, ponieważ jed- nak Dolina Ludzi Lodu była zagrożona, siła jego myśli musiała przede wszystkim koncentrować się na tym miejscu. Dlatego bardzo mu był potrzebny ktoś taki jak Numer Jeden. Trzeba jednak powiedzieć, że nawet Tengelowi Złemu ciarki przebiegały po plecach na myśl o swym najbliższym współpracowniku. Nie z powodu zła tkwiącego w tym człowieku, ono dawało Tengelowi tylko radość. Ale było w tym mężczyźnie coś, co wywoływało dreszcze u wszyst- kich bez wyjątku. Czekali przy samochodzie. Niewiele się do siebie odzywali, ale szczególnie Rune dobrze sobie radził z nasłuchiwaniem i przechwytywa- niem sygnałów. - Halkatlo, możesz się wycofać, jeśli chcesz - powie- dział cicho. - Nie żartuj - oburzyła się powabna czarownica z czternastego wieku. - Przecież dopiero teraz zaczynam naprawdę żyć! - To może się dramatycznie skończyć! - Ależ nie! Skosztuję wszystkiego, wszystkiego! - A co masz zamiar zrobić ze swym nowym życiem? - wesoło spytał Marco. - Hm, najpierw wcisnę ludzi Tengela Złego w ziemię. Potem będę mogła zacząć was uwodzić... Jeśli Halkatla oczekiwała odpowiedzi w tonie flirtu, wybrała do tego najmniej odpowiednich rozmówców. Obaj odwrócili się zakłopotani. - No cóż - położyła uszy po sobie. - Wobec tego będę musiała się rozejrzeć za bardziej chętnymi kawalerami. Jeśli wy mnie nie chcecie... - Ciii - ostro przerwał jej Rune. - Ktoś się zbliża! Zesztywnieli w napięciu, gotowi do zaciekłej obrony. Z małej bocznej drogi odchodzącej od parkingu słychać było ciężkie, dudniące kroki. - Cóż to, na miłość boską, jest? - zdumiała się Halkatla. Oszołomieni wpatrywali się w olbrzymiego człowieka, który na sztywnych nogach zbliżał się w ich stronę chwiejnym krokiem niczym zombie. Odpowiedź na pytanie, kto to taki, najlepiej znał Vetle Volden. Wyszli naprzeciw straszydłu. Kiedy znaleźli się bliżej, spostrzegli, że ciało potwora pokrywa skóra gruba jak pancerz... Wiedzieli już, z kim mają do czynienia. - Pancernik - mruknął Marco. - Erling Skogsrud. Dziad Ellen. Dzięki wam, dobre moce, że ona tego nie widzi! Potworna istota, która nie miała na sobie żadnego ubrania i wcale go nie potrzebowała, jak automat sunęła powoli ku obranemu celowi. Z opowiadań Vetlego wiedzieli jednak, że Pancernik, kiedy tylko chciał, potrafił poruszać się bardzo szybko. Sprawiał wrażenie w ogóle nimi nie zainteresowanego. Jego celem był samochód. Prawe ramię kołysało się w tył i w przód niczym olbrzymi kafar gotowy do uderzenia. Pancernik był tak olbrzymi, że samochód wydawał się przy nim żałośnie mały. - Biorę go na siebie - oświadczył Rune i zastąpił drogę straszydłu. Ten jednak nawet na niego nie spojrzał. Rune, który uzbroił się w wielki klucz do śrub, z całej siły uderzył nim w ramię potwora. Pancernik wydał z siebie ryk, lecz nie z bólu, tylko z irytacji, i parł dalej naprzód ze wzrokiem wbitym w samochód stojący za Runem. I z kimś takim poradził sobie czternastoletni Vetle Volden, pomyślał Marco zdumiony. Rune próbował powstrzymać olbrzyma magicznymi słowami i gestami, całkiem jednak bez rezultatu. Pancer- nik powalił go na ziemię i przeszedł po nim. Marco rzucił się na ratunek przyjacielowi. - Nic mi nie jest - jęknął Rune, z trudem usiłując się podnieść. - Zatrzymaj go, Marco! Marco natychmiast zakrzyknął: - Dida! Mar, Ulvhedin, Heike! Najlepsi zaklinacze wśród Ludzi Lodu, przybądźcie nam z pomocą! Zaraz usłyszeli grzmiące głosy swych czworga przod- ków i zobaczyli ich, stojących z rękami uniesionymi w stronę Erlinga Skogsruda. On jednak kroczył dalej. Podczas gdy pozostali przybysze nie ustawali w za- klinaniu, Dida powiedziała: - To bezskuteczne, Marco. On nie jest upiorem. Żyje, tak jak u ciebie zatrzymano u niego proces starzenia. Najprawdopodobniej nasz przodek uczynił go nieśmier- telnym. Poza tym nie ma dość rozumu, by odebrać nasze czarodziejskie zaklęcia. Pancernik był już prawie przy samochodzie. Marco zagrodził mu drogę, ale musiał odskoczyć w bok, żeby nie zostać zdeptany. - Zniszczy pojazd - powiedział Heike. - A my nie jesteśmy w stanie temu zapobiec. Przykro nam, nie możemy wam pomóc. - Wyjęliśmy z samochodu wszystko, co wartościowe - odparł Marco. - Poza tym to tylko przedmiot. Ale potrzebujemy go. - Temu żyjącemu stworowi bez rozumu nic nie możemy zrobić - stwierdziła Dida. - Spróbujcie wezwać innych sprzymierzeńców! Wtedy do przodu wystąpiła Halkatla. - Pozwólcie mnie się nim zająć - poprosiła z szelmow- skim uśmieszkiem. - Wprawdzie jest pozbawiony mózgu, ale ma za to co innego, od dobrej chwili już mnie to fascynuje. Odwróćcie się, chłopcy, to nie dla waszych oczu! Czworo tych, którzy potrafili zaklinać, uśmiechając się krzywo odsunęło się na bok. Pobłogosławili Halkatlę i zniknęli. Temu, który kiedyś był Erlingiem Skogsrudem, nagle całkiem pomieszało się w głowie. Jego prymitywny mózg nie potrafił ogarnąć tego, co go spotkało. Dźwięczał w nim tylko jeden rozkaz: Zmiażdż magicz- ny powóz! Następnie pojmaj tych troje, jeśli potrafisz! Jeśli nie, wycofaj się i ich unicestwienie pozostaw innym. Ale powóz - to twoje zadanie! Sprowadzono go tutaj z jego ohydnego legowiska w grocie w Hiszpanii. Nie pamiętał, w jaki sposób dotarł do Norwegii, bo sen jeszcze całkiem go nie opuścił, a pamięć miał krótszą niż kurczak. Coś mu się majaczyło, że niosło go przez przestworza na plecach ze dwudziestu diabłów. Ale to pewnie był tylko sen. Spodobało mu się jego zadanie. Niszczyć. Rozwalać. Rozłupywać! Erling Skogsrud miał kiedyś mózg, ale skurczył się on do minimum, ponieważ Tengel Zły zażyczył sobie, by Pancernik nie umiał myśleć samodzielnie. I to, co czło- wiek Erling Skogsrud kiedyś wiedział, Pancernik już dawno zapomniał. Znajdował się już blisko celu. Zdeptał kogoś po drodze, innych odpędził. Podniósł wielkie ramię, by wymierzyć jeden jedyny, straszliwy cios w dziwaczny Iśniący powóz. I raptem cały jego ograniczony świat się rozpadł, zatrzymał w pół ruchu, w kamiennej twarzy usta roz- dziawiły się ze zdumienia. Stanął twarz w twarz z kimś, kto się uśmiechał, komu oczy lśniły zapraszająco. Pancernik wiedział, że to kobieta, zapomniał jednak, do czego takie mogą się przydać. Teraz oszołomiony wpatrywał się, jak kobieta zrzuca z siebie swą prostą szatę. Powoli, ociężale, ruszyły zardzewiałe trybiki w nie używanym mózgu. Zmiażdżyć powóz! Zmiażdżyć po- wóz, to przecież miał zrobić. Nagle drgnął. Kobieta go dotknęła! Choć skórę miał grubą niczym zbroję, to jednak pancerz nie pokrywał równo całego ciała. Usłyszał, jak kobieta mruczy pod nosem: "Za duży to on nie jest, zwłaszcza w porównaniu z resztą, ale chyba zdolny jeszcze do czegoś?" Pancernik próbował oswobodzić swą najszlachetniej- szą część, ale drobna kobieta przysunęła się jeszcze bliżej, miała takie delikatne dłonie... Spomiędzy obwisłych warg potwora wyrwało się zdumione sapnięcie. Dwa nędzne ludzkie robaki odwróci- ły się, stały w pobliżu, ale nie miał czasu się nimi zająć. "Zmiażdżyć powóz" - tę jedną frazę powtarzał głos w jego pamięci, ale nie rozumiał już znaczenia tych słów. Czuł bowiem, że ciało ogarnia jakieś niezwykle przyjemne wrażenie, a Pancernik nie przywykł do przeżywania przyjemności innych niż te, jakie niosło ze sobą zabijanie i niszczenie. Ach, jakie prądy go przechodziły! Miękkie ręce igrały wokół jego niemal całkiem zapomnianego organu, który zaczął się teraz zmieniać, stawał się coraz większy i tward- szy - O, tak, teraz lepiej... - mruczała kobieta. - Oj, sama zaczynam mieć ochotę! Ale nie na ciebie, ty grubianinie, nie na ciebie! O, tak, tak jest rozkosznie, prawda? Pancernik oszołomiony zaczął chrząkać i stękać, usiło- wał złapać Halkatlę. Ona jednak zręcznie się wywijała, nie odrywając od niego rąk. Potwór przeżywał teraz ekstazę, zdawało mu się, że nigdy jeszcze nie doświadczył czegoś podobnego, nie mógł uwierzyć, że takie doznania w ogóle istnieją. Kolana ugięły się pod nim, upadł na plecy, aż ziemia jęknęła. Cudowna dziewczyna musiała go puścić, jego oszalałe z tęsknoty ręce zaczęły jej gorączkowo szukać... - Teraz szybko! Wnieście wszystko do samochodu i odjeżdżamy. - Halkatla wydawała pospieszne polecenia, błyskawicznie naeiągając szatę. - Ale... - Szybko! Pochyliła się nad Pancernikiem i ułożyła jego własne dłonie wokół organu. - Zaraz się tego nauczysz - zagruchała. - To trochę tak jak z pływaniem. Jak człowiek raz się nauczy, nigdy już nie zapomni. O, tak... zdolny chłopiec. Rób tak dalej, a czeka cię przyjemna niespodzianka. I to, jak widzę, już za moment. Rune i Marco zdążyli zapakować wszystkie rzeczy do samochodu. Marco zawołał: - Chodź, Halkatlo! Dziewczyna wskoczyła do auta, ruszyli gwałtownie i odjechali. Pancernik nie mógł temu zapobiec. Przeżywał rozkosz i ryczał ogarnięty bolesną ekstazą. Niedługo potem nadciągnął Numer Jeden z całym sztabem, który miał się zająć pozbawionymi samochodu nieszczęśnikami. Zastał Pancernika siedzącego na ziemi i z baranim uśmiechem zabawiającego się swą własną męskością w nadziei na powtórne przeżycie cudu. Zajęty nową zabawką, nie odpowiadał na wezwania. Kiedy spróbowali go podnieść, odrzucił na bok paru kryminalistów; od ciosu jednemu pękła czaszka, drugiemu śledziona. Obaj zmarli. Pancernik znów osiągnął wzwód i tylko to go w tej chwili zajmowało. Z pełnym pogardy obrzydzeniem Numer Jeden we- zwał swego pana i mistrza. - Pancernik jest zniszczony, panie. Do niczego się już nie nadaje. - Czy wykonał swe zadanie? - gniewnie spytał Tengel Zły. - Nie. Oni odjechali. Numer Jeden czekał, aż złość Tengela Złego opadnie. - A więc Pancernik do niczego już nie jest mi potrzebny - stwierdził Tengel. - Przedłużałem jego ży- wot, aby skorzystać z jego nieprawdopodobnej siły i nieśmiertelności. Teraz jednak nie ma dla mnie żadnej wartości. Odejdźcie na bok, wszyscy! Numer Jeden przekazał polecenie swoim ludziom. Pancernik, przeżywający już po raz drugi chwile upojenia, jęczał i wzdychał półprzytomny z rozkoszy. Miał wraże- nie, że rozpływa się w ekstazie. I tak właśnie się stało. Zaskoczeni mężczyźni ujrzeli, jak jego postać rozmywa się, staje coraz bardziej mglista. W końcu widać już było tylko uśmiech, który pojawił się, gdy potwór osiągnął spełnienie. Zniknął bez śladu z miejsca, w którym siedział. Erling Skogsrud wreszcie zakończył swe wydłużone życie na ziemi. - To najstraszniejsze, co widziałem - stwierdził jeden ze świadków. - Chciałbym, żeby w taki sposób się umierało - mruk- nął inny. Zaczęli chichotać, wszyscy, z wyjątkiem Numeru Jeden, który z wściekłością kazał im się zbierać. - Nasi wrogowie odjechali! - ryknął. - Za nimi! - Ale gdzie oni są? - spytał ktoś niepewnie. Numer Jeden się skoncentrował. - Zmierzają na północ. Nie dotarli daleko. Najlepiej zrobicie, jak ruszycie w pogoń, bo nasz mistrz nie znosi żadnego ociągania. Na własne oczy mogliście się przeko- nać, co spotka tych, którzy nie słuchają rozkazów! Rzeczywiście, widzieli. - Ale przecież nie zdołamy dopędzić samochodu. - Wyślemy innych, którzy go zatrzymają. Do was należeć będzie tylko wykończenie tych łotrów. - Nie powinniśmy byli opuszczać tamtego miejsca - powiedział Marco. - Tam łatwiej byłoby stawić im czoło. - Moim zdaniem postąpiliśmy słusznie -- zaprotes- tował Rune. - Gdybyśmy zostali, Pancernik prędzej czy później zgniótłby samochód. A dopóki mamy auto, niożemy ich wyprzedzić i tym samym zdobyć przewagę. - No tak, oczywiście, masz rację. Halkatlo, doskonała robota. Choć muszę przyznać... nietradycyjna. Halkatla kręciła się na tylnym siedzeniu. - Najgorzej, że i mnie to rozpaliło. Czy żaden z was naprawdę nie może mi pomóc? - Nie - odparł Marco krótko. - To minie. - Przeklęte świętoszki - mruknęła. Ścisnęła uda, przesuwała się na siedzeniu, tłumiąc jęk. Ale tych dwóch nie mogła już prosić o nic więcej, zbyt wielki miała dla nich szacunek i nie chciała wydać im się śmieszna. Ostrożnie wsunęła dłoń między uda, doznanie jednak okazało się zbyt silne, nie miała odwagi posunąć się dalej. Zacisnęła zęby i skuliła się w kącie. - Opowiedz mi o zimnej, zasypanej śniegiem tundrze, Rune! O Lodowych Górach wokół Taran-gai! Uśmiechnęli się wyrozumiale i Rune już otworzył usta by mówić o tym, co przywodzi na myśl chłód i rześkość, gdy nagle gwałtownie je zamknął. - Oj - powiedział po chwili. - Spójrzcie tam! Znów źle z nami! ROZDZIAŁ V W małym domku w górach Dovre Ian Morahan wstał i na chwiejnych nogach przeszedł do kąta, w którym stała miednica. Starannie wytarł nos i umył twarz. - Przepraszam - szepnął wycierając się ręcznikiem. Tova siedziała na łóżku. - Nie, nie przepraszaj, wszystko zepsujesz! - O czym myślisz? - Sądzisz, że ludzie często wykorzystują mnie jako kogoś, na czyim ramieniu mogą się wypłakać? Pierwszy raz w moim wyłącznie grzesznym życiu jakiś człowiek szukał mojej bliskości. Zaakceptował mnie jako bliźniego. I chcesz, żebym to ci wybaczyła? Oszalałeś! - Chyba twoi rodzice cię kochają? - Rodzice zaprogramowani są na miłość do swoich dzieci bez względu na to, jak one wyglądają. A ja, oprócz mej wstrętnej zewnętrznej powłoki, mam na dodatek dość paskudne wnętrze. Nie jestem czarująca, miła ani kocha- na, nie mam żadnej z tych cech, o których ludzie bez przerwy gadają. Jestem po prostu okropna. Tak okropna, że sama siebie nie mogę znieść. Ianie, dzisiaj po raz pierwszy przeżyłam czułość dla drugiego człowieka - Chcesz chyba powiedzieć: współczucie? - Nie, wcale nie! Ty wcześniej okazałeś mi odrobi- nę czułości. Muszę przyznać, że był to dla mnie niemal szok. Dziś mogłam odwzajemnić tę czułość, całkiem spontanicznie. Czy nie rozumiesz, jakim to dla mnie jest zwycięstwem? Ech, nie mówmy już o tym! Jak się czujesz? Morahan zdobył się na uśmiech. - Udało mi się zebrać siły. Sprawdzimy, czy motocykl nadaje się do użytku? - Słyszę, że się nie poddajesz. - Wstając, uśmiechnęła się z goryczą. - Chyba w torbie motocyklowej zostało nam coś do jedzenia. Głodna jestem jak wilk. Chodź, kontynu- ujmy naszą kulawą podróż! Posprzątali starannie w domku i dokładnie go za- mknęli. Morahan szedł za Tovą, z mieszanymi uczuciami przyglądając się jej niezgrabnej, jakby pokurczonej syl- wetce. Dziewczyna sprawiała wrażenie osoby trzeźwo myślącej. Miał nadzieję, że nie obudził w niej żadnych gorętszych uczuć. Nie chciał tej biedaczce wyrządzić krzywdy! Zaraz jednak odrzucił te myśli. Oczy Tovy zwrócone były na jednego jedynego mężczyznę, niezwykłego Mar- ca. Trochę go to uspokoiło, choć dziewczyna tak czy inaczej cierpiała. Dla niego jednak tak było lepiej. W cie- niu Marca wszyscy inni mężczyźni bledli, a zwłaszcza on, umierający lan Morahan. Znów ogarnął go niewypowiedziany żal. Powróciło pragnienie, by być kochanym i móc kochać... założyć rodzinę. Zostawić po sobie dzieci, które przeniosłyby jego imię w historię. Nie zniknąć, nie popaść w zapomnienie, tylko dlatego że nikt nie zdążył nauczyć go kochać. Ta myśl była gorsza niż lęk przed śmiercią. Smutek... Te góry pozostaną tu, kiedy on odejdzie. Tova będzie żyła dalej i wkrótce o nim zapomni. Ogarnęła go zazdrość wobec wszystkich, którzy zobaczą, co się stanie w przyszłym roku, i w przyszłym... Nie, zazdrość to niszczące uczucie, musi się go pozbyć! Tova wyczulona była na nastroje. Zaczekała na Mora- hana i ujęła go za rękę. Dalej poszli już razem. - Ty i ja, Ianie, stoimy poza nawiasem życia - oświadczyła nagle, jak na nią nieoczekiwanie łagod- nie. - Stoimy i obserwujemy to, co się dzieje, nie mając na nic wpływu. Oboje umrzemy bezdzietni. Ja, ponie- waż nikt mnie nie chce, ty, bo twój czas się kończy. Ty właściwie już pożegnałeś się z życiem? Zostawiłeś je za sobą? - Może i tak - pokiwał głową zamyślony. - Tak, po części chyba masz rację. Tova zaśmiała się gorzko. - Ale mamy przecież siebie. - Tak. To prawda. W potrzebie dobrze jest mieć bratnią duszę. Dziękuję, że jesteś, Tovo! Że zdążyłem cię poznać. - Nie, nie rób ze mnie... Nie wiem, co mam powie- dzieć. - Zarozumiałej? Sentymentalnej? Zawstydzonej? - Wszystkiego po trochu - śmiała się. - Wszystkiego naraz! - Tovo - rzekł, nadal zadumany. - Czy potrafisz od- czytywać myśli? - Dlaczego o to pytasz? - Zastanawiałem się właśnie nad tym, o czym ty zaraz zaczęłaś mówić, o żegnaniu się z życiem, o bezdzietności, o tym, że inni, szczęśliwi, będą żyli dalej. - Szczęście to bardzo względne pojęcie. Wymień mi pięciu ludzi, których uważasz za doskonale szczęśliwych. Głowę dam, że nie potrafisz. - Masz rację, ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie. - Jakie pytanie? - Czy mogłaś odczytać moje myśli? - Nie, z nami, Ludźmi Lodu, sprawa przedstawia się inaczej. To raczej kwestia wyczuwania nastroju innych. Bardzo wyraźnie też wychwytujemy czyjąś niechęć i sym- patię... - Możesz więc wyczuć, że cię lubię? - Nie śmiałam w to uwierzyć. - Powinnaś - stwierdził Morahan, lekko ściskając ją za rękę. - Dziękuję - powiedziała Tova po prostu. Ruszyli dalej przez zmrożone kępy traw, pokryte zwietrzałym śniegiem. Motocykl był w lepszym stanie niż przypuszczali. Ian okazał się uzdolnionym manualnie człowiekiem, pałającym miłością do silników i wszelkich urządzeń mechanicznych. Miał tylko nadzieję, że nie okażą się potrzebne jakieś części, to bowiem mogło być kłopotliwe. Jeśli natomiast wystar- czą jego dwie ręce, motocykl zostanie wkrótce naprawiony. Bak z benzyną był cały, znikąd też nie wyciekał olej. Wgłębienie w osłonie nie miało znaczenia. Ze skrzywioną kierownicą poradzą sobie, jeśli oboje się do tego przyłożą. Poza poprzerywanymi przewodami poważniejszych szkód nie było. Tak, Morahan ocenił, że poradzi sobie z naprawą. Tova stała z boku, przyglądając się jego dłoniom, sprawnie manipulującym przy motocyklu, i bardzo się jej one spodobały. Prawdę powiedziawszy, Ian w ogóle jej się podobał. Gdyby tylko nie był tak straszliwie, przerażająco wprost wychudzony! Przypomniała sobie, jak wsunęła mu rękę pod koszulę, by sprawdzić bicie serca. Wyczuła wtedy wszystkie żebra, jakby zamiast skórą obciągnięte były cieniutkim jedwabiem. I... nie chciała o tym myśleć, ale zorientowała się, że ma bardzo powiększoną wątrobę. A śledziona... W zasadzie niepojęte, że on jeszcze żyje! Jeszcze dziwniejsze, że trzyma się na nogach. Mówił, że płuca ma już niemal całkiem zatkane. Rzeczywiście poznawała to po płytkim, branym z ogrom- nym wysiłkiem oddechu. Na nowo ogarnęło ją uczucie nieprawdopodobnej czułości. Gdyby tylko była w stanie mu pomóc! - Czy możesz mi podać małe obcęgi z torby z narzę- dziami, Tovo? Pospieszyła spełnić jego prośbę, a kiedy ich dłonie się zetknęły, odebrała to jako przyjemne, dotąd nie znane wrażenie. Tova uśmiechnęła się w duchu. Jak wspaniale być we dwoje, razem! Między nimi nie było cienia agresji. Do tej pory wydawało jej się, że agresja jest obowiązkowym elementem w kontaktach z innymi ludźmi. Dlatego zawsze przyjmowała pozycję obronną. Teraz nie było to konieczne. Podniosła głowę. Jak pięknie jest w górach! Dziwne, że wcześniej tego nie zauważyła! Troje w samochodzie patrzyło przed siebie. Właściwie Rune nie miał racji mówiąc, że znów z nimi źle, tym razem bowiem wcale nie wysłannicy Tengela Złego zagrodzili im drogę, lecz prawdziwy wypadek samochodo- wy. Mogło to jednak ułatwić zadanie ich wrogom. - Fatalnie to wygląda - stwierdził Marco. - Musimy pomóc. W poprzek szosy stała wielka ciężarówka, uniemoż- liwiając wszelki ruch. Zderzyła się z samochodem osobo- wym, który, ściśnięty w harmonijkę, znalazł się prawie w całości pod nią. Najwidoczniej wypadek zdarzył się tuż przed chwilą, na miejscu był bowiem tylko kierowca ciężarówki ze swym pomocnikiem. Z wielkim niepoko- jem pochylali się nad mniejszym autem. Marco, Rune i Halkatla wysiedli z samochodu. Oczy- wiste było, że na nich jako pierwszych, którzy zjawili się na miejscu wypadku, spoczywa obowiązek udzielenia pomocy poszkodowanym. Marco zorientował się, że idzie jako ostatni, wlokąc się noga za nogą. Na widok ludzkiego cierpienia zawsze ogarniało go wielkie wzburzenie. Zdecydowanie nie zaliczał się do tych, co to powodowani ciekawością zatrzymują się przy miejscu, w którym wydarzyło się nieszczęście, by napawać się widokiem krwi i okaleczo- nych ludzi. Tym razem także ogromnie się bał tego, co zobaczy. Może małe dzieci albo... Halkatla pierwsza dotarła do czerwonego autka. Pew- nie nie rozumiała, jaką pułapką były owe wspaniałe pojazdy, które uwielbiała i nazywała fantastycznymi wynalazkami. Rune deptał jej po piętach. Na ich widok dwaj mężczyźni z ciężarówki podnieśli głowy i przerażeni usiłowali wyjaśniać, jak do tego doszło. A potem wszystko stało się naraz. Rune i Halkatla pochylili się nad samochodem, Marco także do nich dołączył. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch, w tej samej chwili Halkatla zawołała: "Tu nikogo nie ma!", a na głowę Runego spadł cios zadany kluczem francuskim przez jednego z mężczyzn. Marco krzyknął: "Wracamy do samochodu!" Rune dosłownie miał czaszkę z drewna i to go uratowało. Halkatli również uderzenie w głowę nie wyrządziłoby krzywdy, z Markiem jednak sprawa przedstawiała się znacznie gorzej. Co prawda naznaczony został znamieniem nieśmiertelności przez czarne anioły, ale był w połowie człowiekiem i z tym mogły wiązać się problemy. Wraz z Halkatlą zadziałali błyskawicznie, z dwóch stron złapali Runego pod ramiona i pociągnęli za sobą. Mimo wszystko był niemal człowiekiem i cios zaburzył mu równowagę. Ludzie Tengela Złego rzucili się za nimi, ale kolejny atak uniemożliwiło im coś prychającego i drapiącego. Krzycząc głośno bronili się przed "przeklętymi owada- mi". Marco przypuszczał, że musiały to być jakieś drobne istoty z orszaku Demonów Nocy, istniały one bowiem we wszystkich możliwych rozmiarach, a na dodatek pozo- stawały niewidzialne. Kiedy dotarli już do samochodu, ujrzeli trzy auta nadjeżdżające szalonym pędem od tej samej strony, którą przyjechali. A więc Numer Jeden i jego sojusznicy przystąpili do działania, pomyślał Marco. Pospiesznie umieścili Runego na tylnym siedzeniu, a Halkatli udało się akurat wślizgnąć do środka, kiedy dwaj kierowcy przypa- dli do ich wozu, usiłując otworzyć drzwiczki. Marco zapalał motor, błyskawicznie analizując w myślach moż- liwości obrony. Nie było ich zbyt wiele. Nie mógł zawrócić, brakło na to miejsca, poza tym zbliżały się trzy samochody, wiedział więc, że niedaleko zajedzie. Drogę na północ zagrodził "wypadek". Przydrożne rowy były głębokie, ale tylko one dawały jakąś szansę. Może uda mu się przecisnąć prawym poboczem między ciężarówką a rowem? Nie miał czasu na dalsze rozważania, po prostu ruszył ostro do przodu. Słyszał, że Halkatla wciąga ze świstem powietrze przez zęby, jakby za moment miała zobaczyć coś strasznego, a krzyk, który do niego dotarł, powiedział mu, że jeden z kierowców, ten, który uczepił się jego samochodu, odrzucony gwałtownym szarpnięciem wpadł nadjeżdżającym z tyłu prosto pod koła. Potem Marco nie mógł się już rozpraszać niczym innym, musiał skupić się na bezpiecznym przejeździe przez wąski przesmyk. Przy mijaniu ciężarówki auto niebezpiecznie się przechyliło, Marco pewien był, że zaraz wylądują w rowie. Halkatla jednak i Rune błyskawicznie przetoczyli się na drugą śtronę siedzenia. Nie wiadomo, czy to właśnie pomogło, w każdym razie samochód odzyskał równowagę i Marco mógł skręcić z powrotem na drogę. - Jadą za nami? - spytał zdenerwowany. Czuł, że z wysiłku i napięcia bardzo osłabł. Halkatla odwróciła się do tyłu. - Tak, właśnie nadjeżdża pierwszy samochód... Nie, wpadł do rowu! Wpadł do rowu! - zaśpiewała uradowana. - Chwilowo jesteśmy bezpieczni - odetchnął Marco. - W każdym razie dopóki nie zdołają zawrócić ciężarówki. Jak się czujesz, Rune? - Dziękuję, trochę boli, ale łeb mam naprawdę twardy. Odpowiedział mu gromki śmiech. - To znaczy, że i ty możesz cierpieć na ból głowy? - Pewnie! I to jaki! - Interesujące - mruknęła Halkatla. - Ciekawe, ile w tobie jest z człowieka, a ile z alrauny. - Rośliny także mogą cierpieć - pouczył ją Rune. - Słyszałem o tym - przyznał Marco. - Robiono pewne eksperymenty i zaobserwowano, że rośliny mogą reagować na dobro i zło. Pewnie dlatego tym, którzy przemawiają do swoich kwiatków w doniczkach, rośliny tak dobrze rosną. - Owszem - przytaknął Rune. - Gdyby ludzie wie- dzieli, o jaki ból i smutek przyprawiają rośliny, nie mogliby żyć w otoczeniu przyrody. Wszyscy przenieśliby się do wielkich miast, by nie zdeptać najmniejszego nawet źdźbła trawy. A jednak cała ludzkość mieszkająca w mias- tach to nie jest perspektywa, o której można marzyć. - Od tej chwili postaram się batdziej uważać - obiecał Marco Halkatla nic na to nie powiedziała. Jej kroki nie były ciężarem dla żadnego kwiatu. Spytała natomiast: - Uważasz się więc raczej za roślinę niż za człowieka, Rune? - Nie wiem - odrzekł bezradnie. - Naprawdę nie wiem, gdzie jeśt moje miejsce. - Ale moje uwodzicielskie sztuczki w ogóle na ciebie nie podziałały? - Halkatlo! - upomniał ją Marco - Ty się do tego nie mieszaj - odpowiedziała ostrym tonem. - Podziałało to na ciebie, Rune, czy nie? - Bez względu na to, jak zareagowałem, jesteś ogrom- nie ponętną kobietą, Halkatlo - stwierdził Rune dyp- lomatycznie. Piękna czarownica zamruczała jak zadowolona kotka. - Mogłabym pomóc ci się przekonać, czy jesteś bardziej mężczyzną, czy rośliną, Rune. Marco westchnął. - Zostaw go w spokoju, już ci mówiłem! Halkatla pochyliła się do przodu i syknęła mu prosto do ucha: - Zanim powrócę do mego świata duchów, mam zamiar zdobyć mężczyznę. Czekają go chwile, których nigdy nie zapomni. Strzeż się, Marco, żeby przypadkiem nie padło na ciebie! Marco zahamował. - Stąd do Doliny Ludzi Lodu można dojść piechotą! - Nie, nie, obiecuję już, że będę zachowywała się stosownie, byleście tylko mi pozwolili jechać moim ukochanym samochodem! Marco dodał gazu. - Ciekawe, jak daleko udało się dotrzeć Tovie i Mora- hanowi - rzekł, starając się zmienić temat niebezpiecznej rozmowy. - Powinni już zjechać z Dovre i zmierzać ku dolinom Południowego Trondelagu. Wcale tak jednak nie było, Tova i Morahan wciąż przebywali w domku letniskowym w górach. Dobrze, że troje ich towarzyszy nie wiedziało, jak wolno posuwają się do przodu. - Morahan to dobry człowiek - zauważył Rune. - To prawda. Świetnie, że może być przy Tovie. - Czy... Czy nie możesz nic dla niego zrobić, Marco? - Na razie nie. Dopiero kiedy znów stanę się czarnym aniołem. - A to nastąpi wtedy, gdy unieszkodliwimy ciemną wodę Tengela Złego. Jeśli w ogóle się nam to uda. - Tak długo Morahan nie może czekać. - Wiem o tym. Piasek w klepsydrze jego życia przesypuje się z nieubłaganą prędkością. - Muszę przyznać, że trochę się niepokoję oświadczyła Halkada - Chodzi mi o to, że ty jesteś opiekunem Tovy, Marco, a ja byłam w rezerwie. Tymczasem tak sobie jedziemy. - Możesz być spokojna - uśmiechnął się Marco. - Kto inny zajmie się Tovą i Morahanem. Strzeże ich wielu naszych przyjaciół. - No tak, ale czy oni o tym wiedzą? - Nie, nie wiedzą - zastanowił się Marco. - Mam nadzieję, że nie denerwują się bez potrzeby. - W każdym razie zatrzymaliśmy naszych wrogów dostatecznie długo, aby Tova i Morahan zdołali się oddalić - stwierdził Rune. - Możemy więc chyba po prostu jechać dalej? - Powinniśmy. Niedługo znów będziemy mieli na karku całe to tałatajstwo. - Marco, nie mógłbyś coś zrobić z tym tłuczeniem pod tylnymi kołami? Długo już tego nie wytrzymam - poskar- żyła się Halkatla. - Tak, ja też to słyszę. Ale pod kołami? To bardzo nieprecyzyjne określenie. Chodzi ci pewnie o tylną oś? - To nieistotne - fuknęła Halkatla. Bardzo nie lubiła, kiedy ktoś zwracał jej uwagę. - Pewnie rura wydechowa się obluzowała - doszedł do wniosku Rune. - Prawdopodobnie stało się to wtedy, kiedy o mały włos nie wylądowaliśmy w rowie. Powinniś- my ją naprawić, zanim całkiem nie odpadnie. - Dobrze - zgodził się Marco. - Jak tylko znajdę boczną drogę... Dopiero po pewnej chwili zjechali na dróżkę, którą uznali za odpowiednią. Musieli przecież pozostać niewi- doczni z głównej szosy. Marco skręcił w drogę drwali i pojechał nią tak daleko, aż stracili szosę z oczu. - Rune, ty mi pomożesz, a Halkatla stanie na czatach. Pracowali w milczeniu. Usiłowali podwiązać rurę kawałkiem drutu, ale nie bardzo chciała się trzymać. Niedługo zresztą nadbiegła Halkatla. - Przed chwilą przejechały pełnym gazem trzy samo- chody i ciężarówka. Pomachałam im na pożegnanie. Nie, nie bójcie się, oni mnie nie zauważyli. - Znów są przed nami - zafrasował się Rune. - Ale nic innego nie mogliśmy zrobić. Wreszcie rura wydechowa została umocowana jak należy i tyłem wyjechali na szosę. - Przydałaby się nam teraz mapa Nataniela - wes- tchnął Marco. - Moglibyśmy sprawdzić, czy nie ma jakie- goś objazdu. Ach, Nataniel! Zdawało im się, że tak dawno już się z nim rozstali! I z Gabrielem. I... Kiedy przypomniała im się Ellen, łzy ścisnęły w gardle. Jechali dalej w milczeniu, patrząc, jak noc ustępuje miejsca wstającemu porankowi. Opuścili Gudbrandsdalen w okolicy Dombas i zaczęli piąć się pod górę ku Dovre. Skończyły się zabudowania. Tu i ówdzie widać było plamy śniegu. - Na razie jakoś nam idzie - zauważył Marco. Ledwie jednak zdążył wypowiedzieć te słowa do końca, kiedy musiał nacisnąć na hamulec. - Tak, tak - ponurym tonem powiedziała Halkatla. - Tengel Zły sięgnął po ciężką broń. Drogę zagradzała wielka chmara indywiduów wyraźnie wywodzących się ze środowiska kryminalnego. Uzbrojeni byli w najprzeróżniejsze rodzaje broni strzeleckiej. A przy drodze, jak zwykle nieco na uboczu, stał straszliwy Numer Jeden. - Jak on ich zdołał zgromadzić? - westchnął Marco. - Świat pełen jest typów spod ciemnej gwiazdy - odparł Rune. - To nie są ot, takie sobie, ciemne typki - stwierdziła Halkatla. - To prawdziwi zbrodniarze. - Tengel Zły ma w czym wybierać. - Musieli zostać tu przywiezieni samochodem - do- szedł do wniosku Marco. - Bo nikt mi nie wmówi, że mieszkańcy Gudbrandsdalen to sami kryminaliści! - Nie, znać po nich zresztą, że wywodzą się z wiel- kich miast - pokiwał głową Rune. - Twardziele. Ale pamiętajmy, że miast nie można malować w samych ciemnych barwach. Większość ich mieszkańców pocho- dzi ze wsi. - I często trafiają w bagno przestępstw. Gromada złoczyńców - mogło być ich trzydzies- tu-czterdziestu - czekała bez ruchu. Od samochodu nadal dzieliła ich spora odległość. - Szkoda, że nie mamy nic, z czego moglibyśmy strzelać - rzekł Rune. - O, nie - przywołał go do porządku Marco. - Zabija- nie to nie w naszym stylu. Czasami zdarza się, że jesteśmy do tego zmuszeni, ale nikt chyba tego nie chce. - Doprawdy? - mruknęła Halkatla z tylnego siedze- nia. Marco udał, że nie słyszy tej uwagi. Wróg tym razem ograniczył ryzyko do minimum. Miejsce wybrano nadzwyczaj starannie. Tu żaden samo- chód nie mógł się prześlizgnąć poboczem, a za murem mężczyzn stała zaparkowana ciężarówka. - Czy możemy zgadywać, że ludzie byli ukryci w środ- ku? - zastanawiał się Marco. - Na pewno. Zwłaszcza że ciężarówka ma numer rejestracyjny Oslo. To wyjaśnia, w jaki sposób ich przetransportowano. - Co robimy? - dopytywała się Halkatla. - Nie możemy się cofnąć ani skręcić w bok - głośno myślał Marco. - Znakomicie wybrali miejsce. Ale... Wygląda na to, że ciężarówkę da się wyminąć, jeśli tylko zdołamy sforsować ten żywy mur. Zaryzykujemy, może uskoczą przed rozpędzonym samochodem. - Nie mamy innego wyjścia - stwierdził Rune. - Ale musimy uważać na te ich strzelby i pistolety. - To prawda. Wy dwoje się pochylcie albo nawet połóżcie na podłodze. Ja też postaram się jakoś skulić. Gotowi? Zmienił bieg i mocno dodał gazu. Samochód z rykiem natarł na wyczekującą hordę. Natychmiast rozległy się strzały, kule świstały w po- wietrzu. - Uciekają! - krzyknął Marco. - Och, nie! Za późno jednak odkrył niebezpieczeństwo. Za murem z ludzi połyskiwał stalowy szlaban. Samochód uderzył weń z wielkim hukiem i wszyscy troje gwałtownie polecieli w przód. Kiedy próbowali otrząsnąć się z szoku, napastnicy dopadli ich jak sępy. Wyrwali drzwiczki i wyciągnęli całą trójkę z auta, zanim ci zdołali choćby zebrać siły do obrony. Zaraz jednak wstąpiło w nich życie. Kopali, uderzali i gryźli. Nie przyniosło to jednak żadnego rezultatu. Poprzez zgiełk przedarł się syczący głos Numeru Jeden: - Brać ich żywych, chłopcy, żywych! Nasz mistrz pragnie się przyjrzeć co najmniej dwojgu z nich! No, no, coś ty zrobił? - dodał z udawanym oburzeniem. - Złama- łeś mu nogę? Marco przez mgnienie oka dostrzegł, że noga Runego zwisa pod jakimś dziwnym kątem. Ogarnął go gniew, ale nie mógł się on równać z wściekłością Halkatli. - Coście, do czarta, zrobili, podłe łotry, niewarte nawet jednej milionowej cząstki tego co on? - Zamknij się, babo, bo cię ukatrupię - zagroził któryś. - Spróbuj tylko - odparowała Halkatla i Marco, pomimo naprawdę rozpaczliwej sytuacji, nie mógł po- wstrzymać się od uśmiechu. Właściwie wszyscy troje byli nieśmiertelni, ale żadne nie chciało spotkać się twarzą w twarz z Tengelem Złym. Teraz jednak nic nie mieli do gadania. Zaciągnięto ich do małej letniej zagrody, położonej niedaleko od szosy. Nie było to w tej samej okolicy, gdzie nocowała Tova z Morahanem, lecz w środku wielkich bagnistych pust- kowi koło Fokstua. Zagroda była bardzo stara. Nie miała nawet okien, tylko nieduży otwór zakryty drewnianą klapką, w środku było więc bardzo ciemno. Słabe światło sączyło się jedynie przez szpary w ścianach pomiędzy spróchniałymi belkami. Do tej nędznej szopy ciśnięto Marca, Runego i Halkat- lę. Stało się to niemal w tej samej chwili, gdy Tovie i Morahanowi udało się naprawić motocykl i ruszyć w dalszą drogę na północ. Oni byli wolni i na razie nie odkryci przez wroga, natomiast sytuacja Marca i jego towarzyszy przedstawiała się naprawdę beznadziejnie. ROZDZIAŁ VI 2ostawiono ich samych w małej letniej zagrodzie, słychać jednak było, że większość napastników została na zewnątrz na straży. - Nie wchodźcie do nich - rozległ się głos Numeru Jeden. - Nie wiadomo, jakie sztuczki potrafią wymyślić, nie dajcie się oszukać! Ja wracam na spotkanie z moim panem. Kiedy tu przybędziemy, tych troje ma być w środku! Zbóje pokiwali głowami. - I jak już mówiłem: Nie wolno ich tknąć nawet palcem! Mistrz chce dostać ich żywych, pragnie, by byli w stanie rozmawiać i znosić jego... metody tresury. Kompani zanieśli się cichym, pełnym wyczekiwania śmiechem, po drżeniu w głosie można jednak było wyraźnie poznać, że nie mieli zaufania do Numeru Jeden i właściwie się go bali. - 2abiorę ze sobą kilku ludzi - oświadczył straszliwy głos, z którego zaklasyfikowaniem trójka miała problemy. - Na straży tutaj wystarczy was dwudziestu. Kroki się oddaliły. Pod zagrodą zapanował spokój, najwidoczniej łotry, sądząc po przekleństwach i plaskaniu kart o kamień, zasiedli do gry. Od czasu do czasu złorzeczyli na panujące w górach zimno. Śnieg, od którego ciągnęło chłodem, leżał wszak blisko. - Kim, do diabła, jest właściwie ten... Numer Jeden? - spytał ochrypły głos. - Sza! - uciszył go inny opryszek. - Lepiej nie wiedzieć. - Na jego wspomnienie dostaję gęsiej skórki - zwie- rzył się trzeci. - A podobno sam szef jest jeszcze gorszy. - Cholera! - Ale my mamy dobrze. - Tak sądzisz? Piekielny tu ziąb. - Pomyśl tylko, ile nam zapłacą! A i gliny nie wetkną w to nosa. - Zamknij się, twoja kolej, a gadasz, że gęba ci się nie zamyka. Zapadła cisza. Słychać było tylko uderzanie kart o kamień, od czasu do czasu jakiś krótki komentarz. W pewnej chwili grający o mało nie wzięli się za łby, ale kilku kolesiów zapobiegło awanturze. Marco i Halkatla mieli czas, by obejrzeć nogę Runego. W środku panował mrok, szczegółów nie dawało się rozróżnić, ale gdy przesunęli Runego w pobliże najszer- szego pasma światła, zobaczyli, że jego noga jest złamana mniej więcej w połowie łydki. Halkatla z rozwalonej kuchennej ławy wyciągnęła dwie deszczułki i zrobiła z nich łupki, a Marco własną koszulą owinął chorą nogę przyjaciela. - W miejscu złamania jest otwarta rana - stwierdził. - Ale przypuszczam, że to się zagoi. Halkatla z początku nic nie mówiła. Usta miała mocno zaciśnięte, jak gdyby powstrzymywała się przed powiedzeniem czegoś przykrego. Dopiero gdy zakoń- czyli zabiegi i Rune mógł usiąść, oznajmiła na pozór obojętnie: - Ty nie krwawiłeś, Rune. Z rany coś wypływało, lecz niewiele. Poza tym bardzo jasne. Jak żywica... Rune odwrócił głowę. Choć wewnątrz panował pół- mrok, a on miał twarz niczym wyrzeźbioną z drewna, widzieli, jak bardzo się zasmucił. Halkatla spontanicznie ujęła jego głowę w dłonie i mocno go do siebie przytuliła. Jej łzy skapywały prosto w splątane, przypominające konopie włosy. Marco mocno ujął Runego za rękę. Niezwykły chło- pak-alrauna siedział odrętwiały, bez oporów przyjmując wyrazy ich współczucia. Brakowało mu sił, by odeprzeć taki cios. Wtedy właśnie zrozumieli, jak bardzo pragnie być człowiekiem. Puścili go wreszcie i wszyscy razem ściśnięci usadowili się na krótkim, wbudowanym w ścianę łóżku. - Nie możemy go teraz spotkać - cicho oznajmił Marco. - Jeszcze nie. - Masz rację - pokiwał głową Rune. - Zwłaszcza ty. Marco całkowicie się z nim zgadzał. - On nie może mnie zniszczyć, nie wolno do tego dopuścić. - Ile butelek masz przy sobie? - Dwie. Ellen i swoją. - To bardzo niebezpieczne! Musimy się stąd wydo- stać, zanim on tu dotrze. - Kogo możemy wezwać na pomoc? - Demony Wichru zniknęły. A część duchów przod- ków pełni straż przy żyjących w rodzie, pozostali czuwają nad Tovą i Morahanem. - Mam pewien pomysł - szepnęła Halkatla. - Mówili- ście wcześniej, że nie zawsze najważniejsza jest brutalna siła. Czy pozwolicie mi na wezwanie Sol? Poproszę ją, by sprowadziła wszystkie nasze urodziwe wiedźmy. Spróbu- jemy uwieść tych łajdaków. - Dlaczego nie? - odpowiedział Marco po chwili namysłu. - Prośba o pomoc na pewno uraduje Sol. Ciągle narzeka, że nie ma co robić. Z całą pewnością nam to nie zaszkodzi, naszym prześladowcom także nie, po prostu na trochę przestaną o nas myśleć. Wszyscy ttoje skupili myśli na Sol, prosząc ją o przyby- cie. - Musiała czekać gdzieś za rogiem - mruknął Marco, bo Sol bardzo prędko odpowiedziała na wezwanie. - Czego sobie życzycie? - spytała z błyskiem w oku. - I jak daliście się wciągnąć w taką pułapkę? Niedorajdy! - Nie drwij z nas - uśmiechnął się Marco. - Staraliś- my się ze wszystkich sił. - Wiem o tym. No, czego ode mnie chcecie? Halkatla, nieco spłoszona, wyjaśniła w czym rzecz. Czuła wielki respekt przed Sol, niedoścignionym wzorem wszystkich czarownic. Kiedy skończyła mówić, Sol zaśmiała się cicho. - Tak, tak, Halkatlo, widzieliśmy, jak sobie poradziłaś z Pancernikiem... I teraz chcesz, aby inne zajęły się waszymi strażnikami? - Właśnie. Jeśli jest was dostatecznie dużo. Sol po cichu liczyła na palcach. - Powinno się udać. Będzie świetna zabawa, całe wieki minęły od czasu, kiedy ostatni raz kogoś uwodziłam. Możecie mi zaufać! Ale... Nie wiem, czy posuniemy się aż cak daleko jak ty. Kiedy zniknęła, uwięzieni porozumieli się wzrokiem. - Chciałabym to zobaczyć - oświadczyła Halkatla. - Ja także - przyznał Marco. - Jak sądzicie, możemy otworzyć okiennicę? - Uchylimy ją odrobinę, tylko tyle, abyśmy wszyscy troje mogli wyglądać. Bo ty też chcesz popatrzeć, prawda, Rune? - Wolałbym tego uniknąć - uśmiechnął się niepewnie. - No cóż, będzie więcej miejsca dla nas. Gdy odsuwali skobel, przytrzymujący drewnianą klap- kę, usłyszeli głos jednego z pokerzystów: - Co to, u wszystkich diabłów, się zbliża? - Wóz? Pełen kobiet! - Zatrzymuje się koło nas! O rany! - Niech to licho, idą tu na górę! - Nie wolno się tu zbliżać! Zatrzymajcie je! - Phi, baby nie są niebezpieczne, głupie od czubka głowy do pięt! Halkatla zdusiła przekleństwo, Marco ostrzegł ją wzro- kiem. - Widziałeś je? - spytała szeptem. - Jeszcze nie. O, teraz widzę. - Och, ale... - jęknęła Halkatla, szeroko otwierając oczy. - Nie, to nie może być prawda! Sol w istocie zmobilizowała wszystkie najbardziej urodziwe posiłki Ludzi Lodu. Dwudziestu mężczyzn podniośło się ze swych miejsc, ze zdumienia rozdziawiając gęby. Piękniejszych kobiet nikt nigdy nie widział na świecie! Rzecz jasna, znalazła się wśród nich sama Sol, a także Ingrid i Dida. Dalej Tun-sij, szamanka, która w młodości była prawdziwą pięknością, a teraz znów przybrała postać młodej dziewczyny. Zabrakło natomiast Shiry, ją bowiem przeznaczono do ostatecznej rozgrywki, wszak właśnie ona miała unicestwić ciemną wodę. Ale w grupce kobiet znalazły się jeszcze inne ślicznotki. Lilith, piękna niczym uosobienie grzechu. Przypro- wadziła ze sobą trzy kobiety z zastępów Demonów Nocy, a jako pramatka wszystkich mrocznych mocy przywiodła także pięć niezwykle urodziwych panien z rodu elfów. Marco zorientował się, że są to czarne elfy, ale z tego powodu nie były wcale brzydsze, jedynie bardziej groźne. I... właśnie ostatni szereg wzbudził taką reakcję Marca i Halkatli: siedem Demonów Zguby! Owych nadzwyczaj niebezpiecznych istot, które mamią miłością, a przynoszą zagładę; potrafią zesłać na mężczyzn depresję tak głęboką, że często prowadzi ona do samobójstwa. A więc te dumne istoty także zechciały im towarzyszyć! Pomóc dzieciom Ludzi Lodu w potrzebie! Marca na tę myśl ogarnęła niewypowiedziana radość. Ale... Potrafił myśleć dostatecznie trzeźwo, by wie- dzieć, że wiele panien przybyło tu po prostu dla własnej przyjemności. Widać nie zawsze miały dość rozrywek. - Widziałeś kiedy w życiu coś podobnego? - wes- tchnął któryś z mężczyzn. - Własnym oczom nie wierzę. Chłopaki, teraż dopiero się zabawimy! - Wiadomo! - zawtórował inny. - Zanim stąd pójdą, poczują, co to znaczy mężczyzna. Ale sikorki! Pewnie jadą na jakiś konkurs piękności. - Chłopa im się zachciewa, że tak do nas ciągną! Paru zbójów już zaczęło rozpinać pasy. - Ruszamy, chłopaki! - Nie, zaczekajcie - zaprotestował któryś. - Trzeba to zrobić z klasą! Podszedł do kobiet, które znalazły się już na górze. Z początku nie mógł wydusić z siebie słów, tak zauroczo- ny był widokiem przybyłych, wreszcie jednak przywitał się z przesadną galanterią: - Witajcie, moje damy! Czym możemy służyć? - Służyć! - z chichotem powtórzył któryś z łotrów stojących z tyłu. Sol uśmiechnęła się do mężczyzny na przodzie najbar- dziej olśniewającym ze swych uśmiechów. - Jesteśmy zmęczone i spragnione, zastanawiałyśmy się, czy nie mogłybyśmy przez chwilę u was od- począć... - O, oczywiście, siadajcie tu, na ławce! Dwornie wyciągnął z kieszeni używaną chustkę do nosa i zamaszystym ruchem wytarł nią siedzisko. Roześmiani mężczyźni podeszli bliżej. - Wracacie z jakiegoś przedstawienia? - spytał któryś myśląc o niezwykłych szatach dam. - Macie rację - zaszczebiotała Sol. - Ale chodź, usiądź tu przy mnie! Zapraszającym gestem poklepała ławkę. Trzej mężczy- źni próbowali usadzić się naraz, gdy jednak się zorien- towali, że wszystkie ślicznotki są równie chętne do zawarcia nowej znajomości, szybko znaleźli sobie inne. W gromadzie zebranej przez Numer Jeden znaleźli się także Lasse i Bort, ci, którzy nie tak dawno temu uprowadzili Tovę z Fornebu. Lasse, który do dwóch nie umiał zliczyć, znalazł sobie wdzięczną sikorkę. Nie dowierzał własnemu szczęściu, taka piękna kobieta zechciała się nim zainteresować! Nie miał pojęcia, że jest to Lilith, Demon Nocy. - Widzieliście coś podobnego? - cieszył się jakiś łotr. - Przypada akurat po jednej na każdego! Jakby wyliczone, no nie? Tak, tak, pomyślał Marco z niesmakiem. Właściwie nie chciał już więcej na to patrzeć, zbyt jednak był zafas- cynowany, by się oderwać. - Chodź ze mną za węgiel - mruknął Lasse do Lilith. - Tu za duży tłok. Poszła za nim, uśmiechając się tajemniczo. Gdy tylko znaleźli się za domem, Lasse wsunął dłoń pod jej zwiewne, cieniutkie szaty. - Jesteś taka cudowna - mamrotał. - Moja mała pięknotko. Wspaniale nam będzie razem, prawda? - Oczywiście - odrzekła Lilith i w chwili gdy spojrzał głęboko w jej zwiastujące śmierć oczy, objęła swymi pięknymi smukłymi dłońmi jego męską dumę. - Nie, no co ty... Nie ściskaj tak mocno - powiedział. - Spokojnie, zaraz posmakujesz... Aaa... Aaaa, puść! Aa... Wolno opadł na ziemię, a Lilith obojętnie wróciła do pozostałych. Bort był odrobinę inteligentniejszy od swego kolesia. Nawiązał rozmowę z jedną z baśniowo urokliwych dam z rodu elfów i po kawalersku ją zabawiał. Łaskawie odwzajemniła jego uśmiech i pozwalała mu na wszystko, na co miał ochotę. Kiedy przeszli za szopę, chłopakowi już wydawało się, że osiągnął to, czego chciał. W uniesieniu ułożył się na niej i nagle poczuł, że ciało, które ma pod sobą, rozpada się. Patrzył w twarz nie mającą nic wspólnego z ludzkimi istotami. Wrzasnął i chciał odskoczyć, ale jego męskość uwięziona była niczym w imadle. Chwilę później leżał bez ruchu na ziemi, całą przednią stronę ciała miał zżartą. Był martwy. Taki sam los spotkał wszystkich mężczyzn, którzy wybrali czarne elfy. Czterej obcujący z zawodzącymi Demonami Zguby, zajrzawszy w oczy depresji, zastrzelili się. Sol, Ingrid i Dida nie były aż tak krwiożercze. Pozwoliły swym kawalerom posunąć się nieco w umiz- gach, a potem sprowadziły na nich iluzję. Mężczyznom wydało się nagle, że są żabami; podskakując odszukali pobliskie jeziorko i wskoczyli do lodowato zimnej wody. Temu, któremu przypadła Tun-sij, wydawało się, że chwycił szczęście za nogi. Fascynująca kobieta zaczęła jednak monotonnym głosem odmawiać czarodziejskie zaklęcia, pod których wpływem jej wybranek wdrapał się na dach zagrody. Stamtąd rzucił się na ziemię, wymachu- jąc ramionami niczym skrzydłami. Taki był jego koniec. Trzy Demony Nocy, towarzyszące Lilith, sprowadziły na swych zalotników najgorsze koszmary, i to akurat w chwili, gdy sądzili, że wszystko jest już na dobrej drodze. Jednemu z nich wydało się, że ma pod sobą rozkładające się zwłoki, drugi spostrzegł nagle, że trzyma w ramionach olbrzymiego węgorza, a trzeci odkrył, że kocha się ze starym, pomarszczonym dziadem. Najgorszy jednak los spotkał tych, którzy postanowili podbić serca trzem pięknym Demonom Zguby. Pierwszy został przeklęty na wieki, ruszył w tę samą drogę, co kiedyś Tamlin: do pustki wszechświata, w której krążyć miał po wsze czasy. Temu, który zainteresował się Demonem Fałszywych Nadziei, wydało się, że oto najwię- ksze szczęście spoczywa mu w ramionach, a już za chwilę patrzył, jak ciało kawałek po kawałku odpada mu od kości, aż wreszcie ulitowała się nad nim miłosierna śmierć. Trzeci zaś został całkowicie unicestwiony, zniknął bez śladu. Bitwa była wygrana. Kobiety patrzyły na siebie i chi- chotały albo głośno się śmiały, w zależności od tem- peramentu. Żałosne niedobitki z oddziału Tengela Złego uciekały w popłochu do drogi, jeden z nich bez spodni. Sol i Ingrid poganiały ich biegnąc, aby jeszcze bardziej ich wystraszyć. Obie piękne czarownice zanosiły się śmie- chem. - Oj - westchnął Marco i usiadł znużony. - Szkoda, że nie mogłam z nimi być - poskarżyła się Halkatla. - Jak teraz stąd wyjdziemy? - przytomnie spytał Rune. Marco natychmiast się poderwał. - Te drzwi nie wyglądają na szczególnie mocne. Pomóż mi, Halkatlo, wyłamiemy zame! - Ale czy one tam na zewnątrz...? - Nie, nie mogą wykonywać tak konkretnych zadań. Potrafą jedynie posłużyć się iluzją. - Tak sądzisz? - mruknęła Halkatla. - Nie wydaje mi się, aby to były wyłącznie iluzje. Drzwi poddawały się naciskowi, a po kilku solidnych pchnięciach ustąpiły. Byli wolni. Ku ich zdumieniu kobiety nadal stały na placu boju. Widać było, że są z siebie niezmiernie zadowolone. Marco starał się nie patrzeć na ziemię. Skłonił się przed nimi głęboko. - Dzięki za to, że ocaliłyście nas przed Tengelem Złym! - To dla nas sama przyjemność - skromnie odparła Sol, ale żółte oczy lśniły blaskiem dumy. - Dajcie znać, gdybyście kiedyś jeszcze nas potrzebo- wali - rzekła Lilith, a wszystkie towarzyszące jej istoty pokiwały głowami. Marco zdziwiony spostrzegł, że nawet lodowate De- mony Zguby patrzą na nich łaskawie. - Brakuje mi w tej gromadce Villemo i Tuli - powie- działa Halkatla do Sol. - Ogromnie też żałuję, że nie mogłam się do was przyłączyć. Rola bierncgo obser- watora była mi przykra. - O, ty już pokazałaś co potrafisz, z Pancernikiem - uśmiechnęła się Sol. - A jeśli chodzi o te dwie, które wspomniałaś, to Villemo nie bardzo można nazwać czarownicą. Ona była dostojną szlachcianką, czasami tylko... nazwijmy to wyzywającą. W dodatku zajęta jest próbami odszukania Ellen, którą miała się opiekować. A Tula ma dość zajęć przy organizowaniu wszystkiego w Górze Demonów i upilnowaniu stadka dzieci Ludzi Lodu. W wolnych chwilach jest przy swym protegowa- nym Andre, by pocieszyć go po stracie matki, Benedikte. Marco chciał jak najspieszniej opuścić to straszne miejsce, gorąco więc podziękował jeszcze raz za pomoc, mówiąc, że muszą stąd odejść, zanim przybędzie tu Tengel Zły i jego prawa ręka. Kiedy schodzili w dół do szosy, ani razu nie obejrzał się za siebie. - Mamy bardzo niebezpiecznych sprzymierzeń- ców - stwierdził Rune, który szedł w środku, podpierany z obu stron przez Marca i Halkatlę. - Tak - krótko odpowiedział Marco. Halkatla odwróciła się. - Zniknęły! - Powinniśmy byli pogrzebać zmarłych - zafrasował się Marco. - Ze względu na mieszkańców wioski. Ale nie mamy czasu do stracenia, poza tym brak mi sił, by patrzeć co uczyniły nasze sojuszniczki. Na szosie czekała ich przykra niespodzianka. Ich auto, całkowicie rozbite, nie nadawało się do reperacji. Szlaban był otwarty, ale Numer Jeden i jego kompani zabrali wszystkie samochody osobowe. Została tylko ciężarówka. - Poradzisz sobie z nią? - spytał Rune. - Nigdy nie próbowałem - odparł Marco. - Ale po- winno jakoś pójść. Halkatla głośno rozpaczała nad "swoim" ukochanym autem, kiedy jednak przenieśli rzeczy i wspięli się do szoferki, pisnęła z zachwytu. Siedząc tak wysoko nad ziemią, miała wrażenie, że cały świat leży u jej stóp. Kluczyk tkwił w stacyjce. Po licznych próbach i spraw- dzeniu, co do czego służy na desce rozdzielczej, Marcowi udało się uruchomić ogromny pojazd. Narzekał tylko na przyczepę, która nie bardzo chciała go słuchać na za- krętach, wreszcie jednak zdołał opanować technikę jazdy. Znów więc podążali na północ. Akwizytor Per Olav Winger wsiadł wraz z Numerem Jeden do samochodu z szoferem. W dwóch następnych autach jechała reszta ludzi, w sumie było ich około dziesięciu. Wsadzenie Wingera do samochodu w Dombas nie obyło się bez trudności. Wcielony weń Tengel Zły nie lubił pojazdów, których nie ciągnęły konie. Wolał swój własny sposób przemieszczania. Ciało Pera Olava Win- gera, w którym musiał się ukrywać, ciążyło mu i opóź- niało podróżowanie, ale nocą niczym wyprostowany cień unosił się o kilka decymetrów nad ziemią. W ten sposób przeprawił się z okolic Oslo do Gudbrandsdalen, irytując się na zwierzęta, które nie mogły znieść jego widoku, choć skrywał się w skórze handlarza odkurzaczy, i wściekły na uciekających przed nim ludzi. W Dombas jednak czekał na niego Numer Jeden i nalegał, aby Tengel wsiadł do jednego z tych mechanicz- nych powozów, twierdząc, że w ten sposób będą mogli się posuwać znacznie szybciej. Tengel Zły nie chciał tracić twarzy przed swym najbliższym współpracownikiem i wszystkimi poplecznika- mi, z których żaden nie okazywał strachu przed czarodziejs- kimi powozami. Dlatego starannie ukrył swe prymitywne obawy i, bardzo niechętnie, wpasował się na tylne siedzenie, które mu wskazano. Z początku chciał zasiąść na miejscu kierowcy, stwierdził bowiem, że jest ono najważ- niejsze i z tej racji należy się oczywiście jemu, ale Numer Jeden dyskretnie szepnął, że w takim razie musiałby także kierować potworną maszyną. Wsunął się więc do tyłu i usiadł na samym brzeżku siedzenia. Kierowca zaraz zaczął kaszleć i natychmiast otworzył okno. Na zewnątrz było chłodno, ale trudno, nie mógł wytrzymać w takim zaduchu. W istocie, tym powozem posuwali się znacznie szyb- ciej. Tengel Zły po pewnym czasie nawet się rozluźnił i udzieliło mu się podniecenie wywołane szybką jazdą. Zdobędzie wiele takich powozów! Dopiero wszystkim zaimponuje! Ale na kim niby miał wywierać wrażenie? Na Ludziach Lodu w Dolinie, w trzynastym wieku? Czas umknął Tengelowi Złemu. Kolejny raz musiał to przyznać. By odegnać poczucie upokorzenia, zmienił wątek: - A więc teraz już ich masz? - Tak, teraz ich mamy - odparł Numer Jeden. - Wszystkich troje. Pilnuje ich dwudziestu moich ludzi, nie uciekną. - A jednym z tej trójki jest mój nieznany wróg? - Najprawdopodobniej. Taki przystojniak. Usta Pera Olava Wingera wykrzywiła radość wy- czekiwania pomieszana z pogardą. Nareszeie, nareszcie będzie mógł ujrzeć tego, który przez tyle czasu budził jego irytację! Miał na imię Marco... Tengel Zły nie pojmował, skąd ktoś taki się wziął. Jednego natomiast był pewien: ten Marco odpowie teraz za wszystko, co uczynił wbrew woli swego wiel- kiego przodka. Jaką zemstę wymyślić dla takiego łotra? Tengel cieszył się na samą myśl o możliwościach, jakie się przed nim otwierają. Najstraszliwsze tortury... Numer Jeden ciągnął: - Jest tam też ten dziwny typ, który wydaje się zrobiony z drewna. No i Katthala... - Halkatla - poprawił go zniecierpliwiony Tengel. - Ona jest moją niewolnicą. Na pewno zatrzyma tamtych dwóch na miejscu, dopóki ja nie przyjdę. Numer Jeden nie wspomniał, że jego zdaniem Halkatla zbuntowała się naprawdę. Uznał, że nie warto irytować tego Wingera, z pewnością potrafi być niebezpieczny nawet dla swych najbliższych zaufanych. - Tutaj - poinstruował Numer Jeden szofera. - Stań tutaj, to już tu na górze. Ogarnięty zapałem nie zauważył, że ciężarówka zniknę- ła. Całą uwagę skupił na małej zagrodzie stojącej na zboczu. Triumf? Wynagrodzenie, jakie otrzyma od Wingera... Zatrzymały się pozostałe samochody, wysypali się z nich ludzie. Szli za nimi, zachowując stosowny dystans. Dwaj głównodowodzący prędko posuwali się pod górę. Numer Jeden zaniepokoiła nieco cisza panująca wokół zagrody. Doszedł jednak do wniosku, że ludzie siedzą gdzieś z tyłu. Przed nimi jeszcze kilka kroków. Nagle twarz mu zmartwiała jakby skuta lodem, niepe- wnie rozejrzał się dookoła. Również jego zwierzchnik znieruchomiał. Przed zagrodą ujrzeli pobojowisko. A otwarte drzwi prowadziły do pustego pomieszczenia. Dołączyła do nich reszta ludzi. - Na miłość boską - jęknął jeden. Innego pochwyciły torsje. Wściekły Per Olav Winger maszerował szybkim kro- kiem, przyglądając się zwłokom. Kopnął jedne i obrócił je stopą. Następne... - Posprzątać tu! - ryknął. - Zagrzebać w ziemi! Tak, aby nie zostały żadne ślady! Zrozumiano?! Wreszcie wrócił. Do swego najbliższego współpraco- wnika nie odezwał się ani słowem. Ale tak strasznych oczu Numer Jeden u nikogo jeszcze nie widział. Błyskawicznie znaleźli się na drodze, pozostawiając pośledniejszym złoczyńcom uprzątnięcie placu boju. Przez cały czas gdy schodzili w dół, Tengel Zły milczał. Dopiero teraz zrozumiał, że jego przeciwnicy są o wiele silniejsi niż przypuszczał. Ludzie Lodu nie daliby sobie z tym rady sami. A przecież Demony Wichru już unieszkodliwił! Kim więc byli pozostali sojusznicy Ludzi Lodu? Na twarzy Pera Olava Wingera pojawił się wyraz takiego zdecydowania i żądzy mordu, że gdyby Numer Jeden popatrzył akurat w tę stronę, zrozumiałby, że zwyczajnym z pozoru komiwojażerem kieruje ktoś zupeł- nie inny. ROZDZIAŁ VII Kiedy zostawili za sobą Dovre i zaczęli zjeżdżać ku Południowemu Trondelagowi, Tovie ciarki przeszły po grzbiecie. Zbliżali się do celu wyprawy. Nigdy przedtem nie była w Dolinie Ludzi Lodu, ale opis drogi znała na pamięć. Tova miała w zasadzie gotowy plan. Postanowiła odstawić umierającego Iana Morahana do szpitala w Opp- dal - żywiła nadzieję, że jest tam szpital - i w dalszą drogę ruszyć sama. I tak nikt nigdy nie miał zamiaru ciągnąć Morahana do Doliny Ludzi Lodu, a jego stan pogorszył się już do tego stopnia, że potrzebował fachowej pomocy, czy tego chciał, czy nie. Miała zamiar kupić w Oppdal zwykły rower, z motocyk- lem bowiem sobie nie radziła. Brała też pod uwagę po prostu jazdę autobusem albo przejście piechotą przez góry. Nie liczyła się jednak z irlandzkim uporem. - Tova - przekonywał ją lan, kiedy odpoczywali przy drodze niedaleko Oppdal. Ze względu na niego wiele takich przerw musieli robić w ciągu dnia. - Tova, kiedy mój czas nadejdzie, nie będziesz się musiała zajmować martwym człowiekiem. Obiecuję, że nie umrę przy tobie. Znam swoją chorobę, wiem, na ile mnie stać, i na razie jakoś się trzymam. Pozwól mi towarzyszyć sobie tak długo jak się da. Obiecuję, że nie będę przeszkadzał. Już przeszkadzasz, pomyślała wzburzona. Podróż, która powinna trwać parę godzin, nam udało się przeciąg- nąć do pół dnia. Przez twoje przerwy na odpoczynek jest już dobrze po południu. Z drugiej jednak strony Tovie ogromnie się przydały jego umiejętności techniczne i znajomość pojazdów. Co właściwie poczęłaby bez niego? - Może przynajmniej pozwolisz, żeby obejrzał cię jakiś lekarz? - Tovo, ja wiem, że moje płuca są niemal całkiem zatkane. Wiem też, że choroba zaatakowała wiele innych organów. Dlaczego zmuszasz mnie, abym kolejny raz wysłuchiwał wyroku? - Ale wyjeżdżając z Oppdal opuszczamy większe miejscowości. Wkrótce wyruszę na pustkowie! Wszystkie jej argumenty trafiały jednak w próżnię. Upierał się, że nie będzie jej ciężarem. Pragnął tylko przeżyć jak najwięcej z tego osobliwego dramatu, w który go wciągnęła. Tova westchnęła. - Poddaję się. Ale mamy już szóstą po południu. Co powiesz na pozostanie w Oppdal, przenocowanie w hote- lu i porządny obiad? A jutro raniutko znów wyruszymy w drogę. Śmiertelnie zmęczona twarz Iana o nienaturalnie wyos- trzonych rysach rozjaśniła się. Tova jednak dostrzegła, jak bardzo w rzeczywistości jest wycieńczony. - Pod warunkiem, że wolno mi będzie za wszystko zapłacić. Żaden mężczyzna nigdy nic Tovie nie zafundował. - Serdecznie dziękuję - powiedziała, starając się ukryć zażenowanie. Nie dodała tego, co pomyślała: gdyby nie Marco, prawdopodobnie Ian Morahan za bardzo by się jej spodobał. Ale gdy się raz zobaczyło kogoś takiego jak Marco, wszyscy inni zmieniali się w szare wróble. Być może mądrym posunięciem ze strony Marca było nieczęste pokazywanie się między ludźmi. Złamanych kobiecych serc i tak już dość na świecie. Oczywiście Tovie musiało się wyrwać coś niemądrego przy obiadowym stole w jadalni wytwornego hotelu. Rozkoszowała się pysznym jedzeniem, winem i całą tą przyjemną sytuacją, ale nie mogła się powstrzymać od pytania: - Nie wstydzisz się pokazywać razem z taką brzydką dziewczyną? Ianowi twarz się ściągnęła i gdyby nie dobre wy- chowanie, z pewnością uderzyłby pięścią w stół i krzykiem przywołał ją do porządku. A tak tylko z oczu posypały mu się iskry i syknął w odpowiedzi: - Jeśli nie przestaniesz traktować własnej osoby tak krytycznie, bez odrobiny pewności siebie, odstraszysz wszystkich ludzi! I tak nie chcą mieć ze mną do czynienia, pomyślała, ale spuściła wzrok i wymruczała słówko na przeprosiny. Nastrój prysnął, niewiele więcej już potem rozmawiali. Ale Ian nalał jeszcze wina do jej kieliszka, zatroszczył się także o dodatkową butelkę, którą zabrali do pokoju. Kiedy przybyli do hotelu, przeżyli chwilę zakłopota- nia. Recepcjonistka uznała, że są małżeństwem, i dała im dwuosobowy pokój. Zanim Ian zdążył wyprowadzić ją z błędu, Tova ostrzegawczo pokręciła głową, a gdy recepcjonistka się odwróciła, wzrokiem poprosił swą towarzyszkę o wyjaśnienie. - W takim stanie nie możesz być sam - szepnęła Tova. - Ale nie bój się, nie będę cię napastować. - Wcale o tym nie myślałem - odrzekł równie cicho. - Dziękuję, nie miałem ochoty zostawać sam. Tova dobrze to rozumiała. Ostatnie godziny musiały być dla niego okropne. Miała wrażenie, że na siodełku motocykla trzyma Iana jedynie siła woli. Górski wiatr hulający po Dovre nie miał wcale zbawiennego wpływu na jego płuca, a kiedy robili postój, by odpocząć, Irlandczyk po prostu słaniał się na nogach. W tym stadium choroby każdy inny człowiek od wielu już tygodni nie wstawałby z łóżka, wymagając stałej opieki. Ale on musiał być obdarzony żelazną wolą! Do diaska, coraz bardziej go lubiła! Wrócili do pokoju. - O, nigdy żaden posiłek bardziej mi nie smakował! - westchnęła Tova uszczęśliwiona, rzucając się na fotel. Ian usiadł w drugim i nalał wina. - Dziękuję, ale myślę, że już mi wystarczy - roześmiała się. - Mam dostatecznie dobry humor. Ale kiedy trącał się z nią kieliszkiem, piła. Nagle oboje zdrętwieli i pytająco popatrzyli na siebie. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Tova odruchowo przysunęła się do Iana, stanęła tuż przy jego fotelu. Nie wiadomo, czy szukała u niego obrony, czy też może sama chciała go bronić. Praw- dopodobnie i jedno, i drugie. Podróż ciężarówką nie trwała długo. Marco, Rune i Halkatla przejechali przez płaskowyż Dovre, pędząc wielkim samochodem na łeb, na szyję. Wiedzieli, że muszą się spieszyć, bo za nimi goni Tengel Zły i jego Numer Jeden. Nie wiedzieli, czy ich prześlado- wcy dokonali już makabrycznego odkrycia przy letniej zagrodzie w górach. Pewni byli natomiast, że jeśli tylko do tego dojdzie, Tengel Zły natychmiast ruszy w pogoń. A o jego humorze w obecnej sytuacji lepiej nie myśleć... Marco nie wiedział, jak ci, którzy przyjechali ciężarów- ką, rozplanowali tankowanie, ale u samego krańca płasko- wyżu samochód zastrajkował. Bak był pusty. - Czy możemy stoczyć się w dół? - zastanawiał się Rune. - Przy tak ciężkim pojeździe, w dodatku z przyczepą, to zbyt ryzykowne - odparł Marco. - Nie znamy przecież zakrętów. Musimy iść piechotą. Rune rozejrzał się dokoła. - Proponuję, abyśmy ruszyli tą prastarą ścieżką, którą ledwie widać tam na górze. Co jest napisane na tym znaku? "Wiosenna Ścieżka"? - Nazwa wydaje się znajoma - stwierdził Marco. - Czy to nie tędy Tengel, Silje i Charlotta jechali razem z dziećmi? Tyle że oni zmierzali na południe. - Towarzyszyłem im wtedy - cicho ptzypomniał Rune. - Byłem wtedy co prawda tylko małym korzeniem, ale pamiętam strach, nie opuśzczający żadnego z uczestników wyprawy. Z Wiosenną Ścieżką nie ma żartów. - Teraz to po prostu szlak turystyczny - powiedział Marco. - Prawdopodobnie zabezpieczony przed lawina- mi. Chodźcie, idziemy! Głównej drogi i tak nie możemy wybrać, samochody naszych prześladowców natychmiast nas dogonią. Pospieszyli w górę zbocza wznoszącego się nad szosą. W dole widać było ciężarówkę zaparkowaną na poboczu. - Dziękujemy za to, że tak nam się przydałaś - szepnął Marco. Halkatla uznała pieszą przeprawę za niezwykle emoc- jonującą. - Ratunku, jak ludziom mogło przyjść do głowy, żeby jechać tędy konno albo powozem! - jęknęła. - Chyba źle mieli w głowach! Na chwilę przystanęli, by sprawdzić, czy w dole nie widać przejeżdżających szalonym pędem aut Numeru Jeden, ale najwidoczniej prześladowcy nie zdołali jeszcze dotrzeć tak daleko. Wiosenna Ścieżka także miała swój kres. Musieli w końcu zejść z powrotem na drogę. Bardzo, bardzo niechętnie. Marco zdawał sobie sprawę, że dwoje jego towarzyszy bez kłopotu może przenosić się w czasie i przestrzeni. Decydowali się na normalny sposób przemieszczania się ze względu na niego. Często irytowało go, że jest teraz bardziej człowiekiem, brakowało mu wolności, jaka dana mu była wcześniej. Wówczas i on mógł się przemieszczać w dowolny sposób. Dopiero teraz zrozumiał, jaka to wygoda, i chętnie poprosiłby czarne anioły, aby przywróciły mu dawną postać. Wtedy jednak nie mógłby się dowiedzieć, gdzie znaj- duje się naczynie z wodą zła. Jakiś czas później Rune zawołał: - Zobaczcie, stacja! Pociąg właśnie wjeżdża na wzgórze! - Biegiem! - zakomenderował Marco. Ujęli Runego pod ramiona, nadal bowiem kulał. Para łupek i koszula w roli bandaża to najbardziej prymitywny opatrunek, jaki można sobie wyobrazić. Dotarli na czas, pociąg bowiem chwilę stał na stacji. Zadowoleni rozsiedli się w osobnym przedziale. - Ha! - Rune uśmiechnął się z wysiłkiem. - Poprzed- nim razem jechałem pociągiem z Karine, w czasie wojny. A Gabriel nie był wtedy jeszcze nawet planowany. - Ciekawe, jak się im wiedzie - cicho powiedział Marco. - Gabrielowi i Natanielowi. - Są chronieni - odparł Rune. - Czuwają nad nimi czarne anioły i Ulvhedin. - Myślałem o ich psychicznym samopoczuciu. Nata- niel stracił ojca, a Gabriel dziadka i babcię. No i leżą bezczynnie, Gabriel, który miał opisywać wszystko, co się wydarzyło, i Nataniel, Szczególnie Wybrany. - To prawda, musi im być ciężko - przyznała czarowni- ca. - Oj, pociąg rusza! Co będzie, jeśli wypadnie z torów? - Na pewno tak się nie stanie - zapewnił Marco, ale Halkatla dla pewności przytrzymała się obiema rękami. Głośno piszczała zachwycona. - Rune, czy ty nie jesteś opiekunem Jonathana? Czy nie powinieneś być przy nim? - Jonathan ma nowego opiekuna, Benedikte. Dzięki temu mogę raczej pomóc tutaj. Na razie jednak udało mi się tylko złamać nogę... Marco uśmiechnął się. - Dobrze wiesz, Rune, że cię potrzebujemy. Ja sam jestem opiekunem Tovy, ale musiałem przekazać to zadanie innym. - Komu? - Szczerze mówiąc, nie wiem, kogo Tengel Dobry wybrał. Nie wymienił żadnego imienia. - Jak daleko jedziemy? - spytała Halkatla z nadzieją, że podróż pociągiem potrwa długo. - Tylko do Oppdal. Stamtąd droga skręca na zachód. Rune siedział zamyślony. - Co cię niepokoi, Rune? - Za bardzo depczą nam po piętach. Nie, nie wiem, gdzie są w tej chwili, ale nie mogą być daleko. - Masz rację. No cóż, jeśli oni zastawiają po drodze pułapki, to my także możemy. Poproszę moich przyjaciół, żeby się tym zajęli. Rune i Halkatla uspokojeni kiwali głowami. W dole mknęła rzeka Driva, oszalała teraz po wiosen- nych roztopach. Z okien pociągu roztaczał się fantastycz- ny widok, Halkatla napawała się nim bez pamięci. Jej najłatwiej przychodziło zająć myśli czym innym zamiast wciąż snuć wizję zbliżającego się starcia z Tengelem Złym. A przecież właśnie ona powinna się szczególnie strzec. Kiedy Tengel Zły się zorientuje, że wyrwała się spod jego mocy, zemści się okrutnie. On jednak nadal ślepo wierzył, że nikt nie zechce opuścić go dobrowolnie. Marco układał sobie pewien plan. Chciał dać Halkatli chwilę oddechu, zanim Tengel Zły uderzy na nią z nową siłą. Należało wzmocnić wiarygodność czarownicy, a jed- nocześnie odsunąć bezpośrednie zagrożenie, jakie stano- wił straszliwy przodek. - Halkatlo - spytał na wstępie. - Czy stać cię na wy- kazanie się wielką odwagą? - O co chodzi? - Czarownica w jednej chwili stała się czujna. - Czy potrafisz bawić się w teatr? - Chyba tak. Co chcesz, żebym zrobiła? Marco wyjaśnił. Halkatla przełknęła ślinę i kiwnęła głową. - Widzę, że bardzo mi ufasz - rzekła wzruszona. - To prawda. - Postaram się więc najlepiej, jak potrafię. Numer Jeden i Tengel Zły zatrzymali się przy ciężarówce. - A więc nie dojechali dalej. - Per Olav Winger zmrużył wąskie szparki oczu. Przed stojącymi wokół niego ludźmi skrywał bijący z nich złowrogi blask. Nadal nie wiedzieli, kim jest w rzeczywistości, dostrzegali jedynie akwizytora, posiadającego niesamowity autorytet i władzę, który obiecał im wszystko, czego zażądają, w zamian za wypełnienie jego rozkazów. Chętnie na to przystali, godził się bowiem na brutalność w działaniu, na zabijanie, tortury i kłamstwa. - No cóż, ci nędznicy powinni więc być gdzieś w pobliżu - ciągnął straszliwy zwierzchnik. - Odszukajcie ich! Znajdźcie ich dla mnie, nawet jeśli miałoby to być ostatnie, czego dokonacie w życiu! Ty chodź ze mną - zwrócił się do Numeru Jeden. - My pojedziemy drogą. Jeśli im się wydaje, że zdołają ujść przede mną na piecho- tę, wkrótce przekonają się, że tak nie jest. A jeśli ich nie dogonimy, będziemy zmierzać dalej do celu. Muszę tam dotrzeć pierwszy. Niech twoi ludzie zajmą się mymi wrogami. Wsiedli do samochodu, a towarzyszący im złoczyńcy rozpierzchli się po zboczach. Przez pewien czas jazda przebiegała bez kłopotów. Kierowca wchodził w wąskie zakręty z taką prędkością, że Per Olav Winger ściągał brwi. Zajmował miejsce od strony przepaści i bardzo mu się to nie podobało. Zachowywał się jednak jak gdyby nigdy nic. Nie chciał stracić twarzy. Nagle samochód nieoczekiwanie skręcił i uderzył w jeden z prastarych kamieni, odgradzających drogę od przepaści. Zderzenie było tak silne, że szofer przebił głową przednią szybę, a kierownica zgruchotała mu klatkę piersiową. Winger i Numer Jeden polecieli na niego z tylnego siedzenia. Wściekli z trudem wracali do pozycji siedzącej. - Jak jedziesz, przeklęty niezdaro? - warknął Win- ger-Tengel Zły. - Nie mamy czasu na takie przerwy! Kierowca jednak nigdy już nie miał nic powiedzieć. - Siadaj za kierownicą - rozkazal Tengel Numerowi Jeden. Ten zacisnął szczęki. - Nigdy nie umiałem prowadzić samochodu, ale zaraz ściągnę któregoś z ludzi. - I to szybko! - Tengel pienił się z wściekłości. - Nie, zaczekaj chwilę! Kto to idzie? Drogą biegła ku nim młoda dziewczyna. - Halkatla! - oznajmił Tengel Zly głosem ociekającym wprost poczuciem triumfu. - Jedna z moich najzdolniej- szych sojuszniczek. Posłuchajmy, co ma do powiedzenia! Halkatla ze strachu miała serce w gardle, choć jedno- cześnie dumna była ze swego dzieła. Zdołała zmącić wzrok kierowcy, któremu wydało się nagle, że droga ostro skręca w lewo. Takie było, widać, jego przeznaczenie. Odczuwała wyrzuty sumienia, Marco wszak z pewnoś- cią nie pragnął niczyjej śmierci... Co tam, to tylko łajdak, pocieszyła się beztrosko. Doszła do samochodu. Och, jakże ten Tengel Zły wygląda! Czy nikt inny nie widzi jego prawdziwej postaci, skrywającej się w ludzkiej skórze? Nie, dostrzegali chyba tylko wysokiego, chudego mężczyznę. A ten drugi...? Co w nim, do licha, jest? Jak to znożliwe, by zwykły żywy człowiek budził takie przerażenie? Udawała, że ciężko oddycha po biegu, choć oczywiście potrafiła przenosić się w przestrzeni bez najmniejszego trudu. - Uciekłam - wydyszała. - Udało mi się od nich uciec. Teraz wiem już wszystko, panie i mistrzu! - Doskonale, moje dziecko, doskonale - pochwalił ją Per Olav Winger. - Opowiadaj. Gdzie oni są? - Podzielili się, wiem, że dwoje jest przed nami. Zaszli dość daleko, ale nie to jest najważniejsze... - A co? - Panie, wiesz o jasnej wodzie, prawda? Ciałem Tengela wstrząsnęła fala mdłości. - Tak - odparł ostro. - Mają ją ze sobą? - Nie, tym razem nie, nie śmieli jej zabierać. Najpierw chcieli zbadać Dolinę. Ale wiem, gdzie jasna woda jest ukryta. Tengel nie znosił nawet rozmowy o ohydnej wodzie, musiał jednak wysłuchać Halkatli. - Mówże więc! - Schowali ją w połowie drogi - odparła dziewczyna. - Daleko, nad jeziorem Mjesa, w starym bunkrze z czasów wojny. Łatwo wysadzić go w powietrze. Dokładnie objaśniła położenie bunkra. - Wiem, gdzie to jest - wtrącił się Numer Jeden. - Przejeżdżaliśmy tamtędy. Tengel miał dylemat. Czy jechać naprzód i próbo- wać dotrzeć do naczynia z ciemną wodą przed wrogami? Czy też na wsze czasy zniszczyć znienawidzoną flaszkę Shiry? Nie zabrali wody ze sobą, tak więc nawet przybywając do Doliny nie stanowili zagrożenia. Poza tym zawsze potrafił nad nią czuwać, nikt więc nie zdoła zbliżyć się do jego sekretnej kryjówki... - Mamy więcej czasu niż nam się wydawało - stwier- dził. - Oni nie są tak niebezpieczni, zdążymy wrócić. Natychmiast zdobądź nowy samochód z kierowcą! - Moi ludzie nie mogą być daleko - odparł Numer Jeden. - To się da szybko załatwić. - A ty, Halkatlo, pojedziesz z nami. Czarownica się zawahała. - Czy nie lepiej, bym dalej ich szpiegowała? I donosiła ci, panie, o ich ruchach? Tengel Zły zerknął na nią z ukosa. - Kim on jest? Ten Marco? - Marco? - powtórzyła Halkatla, chcąc zyskać na cza- sie. - Właśnie, kim jest Marco? Staram się tego dowie- dzieć, panie, bo sama się nad tym zastanawiałam. I myś- lałam... gdybym zdobyła jego zaufanie... Może zwabić go jak mężczyznę, może wtedy by się zdradził? - Doskonale! Świetnie, Halkatlo, wiedziałem, że mo- gę ci zaufać. A reszta? - Dziewczyna już się nie liczy. Zakochała się w zwyk- łym człowieku i zawiozła go gdzieś do szpitala. Nie musimy się nią przejmować. Tak samo tymi dwoma, którzy leżą w szpitalu w Lillehammer, muchy nie potrafili- by teraz skrzywdzić. Bezradni jak niemowlęta. - A ten drewniany? - ostro spytał Numer Jeden. Ależ są dobrze poinformowani, pomyślała Halkatla. Głośno zaś powiedziała: - On? To biedaczysko, którego los dotknął jeszcze w łonie matki. Kobieta, kiedy go nosiła pod sercem, przestraszyła się drzewa, które omal jej nie przygniotło, no i taki się urodził. Tengel Zły był dostatecznie przesądny, by przyjąć to tłumaczenie za dobrą monetę. Pochodził wszak z czasów, kiedy święcie wierzono w podobne historie. Niezwykłe jednak, że Numer Jeden także złapał się na ten haczyk. Halkatla nie wiedziała, co o nim myśleć. Czy nie miał lepszego imienia niż to śmieszne Numer Jeden? - Kim jest wasz przyjaciel, panie i mistrzu? Jakie nosi imię? - On? Nazywamy go po prostu Numerem Jeden. Ale ty, Halkatlo, możesz się dowiedzieć. Jego prawdziwe imię to Lynx. Niech to ci wystarczy. Lynx? Ryś? Dostojne imię dla tak ohydnej kreatury! - Oto i jeden z naszych samochodów! - wykrzyknął Lynx. - Natychmiast wyruszamy. - A ja wracam do szpiegowania - uśmiechnęła się Halkatla. - Tak się cieszę, że znów mogę ci służyć, panie! Per Olav Winger skinął głową i wsiadł do samochodu. - Bardzo jestem z ciebie zadowolony, Halkatlo! - za- wołał jeszcze, zanim drzwiczki się zatrzasnęły. Halkatla patrząc za samochodem odjeżdżającym na południe odetchnęła z ulgą. Udało jej się, musiała to przyznać. Prawdopodobnie uratowała ją pycha i pewność siebie Tengela Złego. Później jednak, kiedy w bunkrze odkryje oszustwo, nie będzie dlań warta nawet tyle co ziarnko piasku na drodze. Zemści się na zdrajczyni ze straszliwą siłą! Numer Jeden siedział sztywno, wciśnięty w kąt samo- chodu. Wyraz twarzy miał niezgłębiony. Przypomniał sobie moment, kiedy samochód wpadł na przydrożny głaz i gdy chwilę później odzyskali równowagę. Nigdy jeszcze nie widział swego pana do tego stopnia rozwścieczonego! Przez moment wydało mu się, że wysoki, kościsty Per Olav Winger zmienia się w małego ohydnego stwora, na którego widok nawet Numer Jeden ogarnęły mdłości. Iluzja wkrótce zniknęła, lecz wrażenie obrzydzenia pozostało. Ostrożnie zerknął na swego szefa. Kim on właściwie był? Lynx miał mu za co dziękować, to prawda, ale teraz ze strachu włos zaczął mu się jeżyć na głowie. Marco i jego przyjaciele wysiedli z pociągu w Oppdal i zaczęli rozglądać się za firmą wynajmującą samochody. Halkatla jaśniała z dumy słysząc pochwały, na jakie zresztą sobie zasłużyła. - Marco. - Rune wziął towarzysza za ramię. - Ten motocykl... Przy tym dużym eleganckim domu. - To hotel - wyjaśnił Marco. - Rzeczywiście, przypo- mina mój motocykl. Ale Tova musiała dotrzeć dużo dalej! Powinna już być wysoko w górach. Motocykl jednak był jego, poznał numer. Zaskoczeni weszli do hotelu. Nie, żadnej Tovy Brink tu nie było. - A Morahan? - dopytywał się Marco. Recepcjonistka, tonąc w jego przepastnych oczach, niemal zapomniała o odpowiedzi. - Słucham... Tak, państwo Morahanowie są w pokoju numer dwieście dwa. Morahanowie? Spojrzeli po sobie. Odszukali pokój 202 i bardzo delikatnie zapukali do drzwi. - Kto tam? - spytała Tova drżącym głosem. - Marco. I Rune z Halkatlą. Drzwi od razu się otworzyły i nastąpiło radosne powitanie. - Nie dojechaliście dalej? - spytał Marco z wyrzutem. - To moja wina - zmieszał się Morahan. - Nie byłem widać tak silny jak sądziłem i musieliśmy dość często się zatrzymywać. - A ja uznałam, że najlepiej będzie, jak wypoczniemy tu przez noc - wpadła mu w słowo Tova. - My więc także zostajemy - zdecydował Marco. - Deptali nam po piętach, ale na kilka godzin zostali zatrzymani. W dolinie Drivy. W nocy będziemy tu bezpieczni. Ale motocykl nie był dostatecznie dobrze ukryty, tak nie można robić! Tova spłoniona przyznała, że o tym nie pomyślała. Wraz z Markiem zeszła na dół, by lepiej zakamuflować pojazd i zarezerwować pokoje dla nowo przybyłych. - Gdzie macie samochód? - spytała, gdy przeprowa- dzali motocykl na tyły budynku. - Straciliśmy go. Przyjechaliśmy pociągiem. Jak się miewa Morahan? - Źle. Ale nalegał, bym pozwoliła mu sobie towarzy- szyć i nie mogłam mu tego zabronić. Wiesz, ostatnie życzenie umierającego. Marco, czy naprawdę nic nie możesz dla niego zrobić? No tak, nie jesteś teraz do- statecznie silny. A tak bym chciała, żeby żył! - Chyba bardzo go polubiłaś - uśmiechnął się Marco. - Mogłabym, ale dwie rzeczy stoją temu na przeszkodzie. - Jakie? - Po pierwsze, nikt nie może się we mnie zakochać i przez cały czas jestem tego świadoma. Druga rzecz to moje uczucia do kogoś innego. Marco przystanął i ujął jej twarz w swe ciepłe dłonie. - Kochana Tovo - rzekł czule. - Wiedz, że jestem twoim najlepszym przyjacielem. Ale nigdy się w nikim nie zakocham, taki los został mi wyznaczony. - Twój ojciec mógł - przypomniała mu. - Ale Saga była piękna... Potrząsnął głową, uśmiechając się przy tym tak miękko i łagodnie, że Tovie łzy zakręciły się w oczach. - Mnie czeka zadanie - wyznał cicho. - Tak jak ciebie i Nataniela. Ale moje jest poważniejsze niż wasze. Po to się urodziłem. Całe moje życie poświęcone było niesieniu pomocy wam, żeby następaie wspólnymi siłami pognębić Tengela Złego. Kiedy już znajdę miejsce, w którym ukryta jest woda zła, odzyskam swą dawną moc. Ale to nic nie zmieni, Tovo. Ludzka miłość pomiędzy kobietą a mężczyzną dla mnie nie istnieje. Co jednak nie wadzi mojej wielkiej sympatii dla ciebie! Przyciągnął ją do siebie i delikatnie ucałował. Tova stała jak słup soli, zapomniała nawet oddychać. Wreszcie Marco wypuścił ją z objęć. - Dalej nigdy się nie posunę. Chodź, czekają na nas. - Stój - rzekła, kładąc mu rękę na ramieniu. - Chciała- bym ci tylko podziękować. Więcej nie było mi potrzeba, Marco. Wiem teraz, że moja miłość do ciebie, tak, bo to była miłość, niczego więcej nie oczekiwała. Nie było w niej erotyzmu. Jesteś dla mnie snem i tylko snem. Chcę zatrzymać cię jak rycerza z baśni, rycerza na czarnym koniu, bo biały do ciebie nie pasuje. Bardzo mi pomogło, kiedy dowiedziałam się, że twoje serce nie bije mocniej dla żadnej innej kobiety. Jeśli wolno mi będzie nadal cię podziwiać i wielbić, i wiedzieć, że jesteś moim przyjacie- lem, to nie chcę już niczego więcej. To szczera prawda! - Przez cały czas o tym wiedziałem, Tovo. Naprawdę świetnie się rozumiemy. I bardzo chciałbym, aby Moraha- nowi dane było przeżyć! Tova nagle przestała wyraźnie widzieć, bo oczy wypeł- niły jej się łzami. - Ja także tego pragnę. Wiem, że on mnie nie chce, ale nareszcie czuję się wolna i zrozumiałam, jak bardzo się z nim związałam. Do tej pory ty mi przeszkadzałeś! Uścisnął ją za rękę i uśmiechnął się ciepło, jak tylko on potrafił. - Dobrze, że zamieszkacie w jednym pokoju, on nie powinien być sam. Ale przez moment bezwstydnie przypuszczaliśmy, że chcecie nocować razem z całkiem innych powodów. - Zwariowałeś - oburzyła się Tova. - Naprawdę myś- leliście, że on... No, znów zaczynam swoje! Zdaniem Iana odstraszam wszystkich tym moim wiecznym brakiem wiary w siebie. - Bardzo rozsądnie powiedziane - zgodził się Marco. - Wszyscy twoi przyjaciele wiedzą, że uważasz się za najbrzydszą osobę na świecie, nie musisz powtarzać im tego do znudzenia. Zresztą wcale nie jesteś brzydka, jesteś osobowością! - Dziękuję, znam to na pamięć! Kiedy nowo przybyli rozlokowali się już w swoich pokojach, Tova i Ian ponownie zasiedli w fotelach. Czuli się cudownie rozluźnieni, w kieliszkach znów było wino. - Opowiedz mi teraz dalszy ciąg historii Ludzi Lodu - zachęcił Morahan. - To zabrałoby co najmniej rok - stwierdziła Tova. - Ale opowiem ci parę historyjek... Za oknem zapadał zmrok, a Morahan słuchał z uwagą. Wreszcie Tova zorientowała się, że opadają mu powieki, butelka z winem też była już niemal pusta, a ona sama mówiła coraz bardziej nieskładnie. Przerwała opowieść i usiadła u stóp Morahana, żeby zdjąć mu buty. Pozwolił na to, uśmiechając się lekko, i z wysiłkiem ściągnął koszulę. Po jego powolnych ruchach Tova poznała, że musi być śmiertelnie zmęczony. - Idź pierwsza do łazienki - rzekł sennie. Tova posłuchała. Kiedy już leżeli w łóżkach, Morahan nagle jakby się ocknął. Może sprawiło to spryskanie twarzy wodą? Tova przez całą podróż miała wrażenie, że jest tak zmęczona, że wystarczy, iż położy się do łóżka i zaraz zaśnie. Nigdy jednak nie rezygnowała z wieczornego mycia. Zwykle ożywiało ją ono i miała poważne problemy ze spaniem. Zauważyła, że jej myśli czepiają się teraz rozmaitych drobiazgów. Poprosiła Iana, by opowiedział coś więcej o sobie. - Nie mam już nic do powiedzenia. - Powiedz, o czym myślisz, co lubisz, a czego nie lubisz. O marzeniach i pragnieniach... Och, przepraszam! Zapomnij, o co cię poprosiłam! - Jakże mógłbym zapomnieć? - rzekł z goryczą. - Dopiero teraz wiem, co chciałbym zrobić ze swym życiem. A jest już za późno, zresztą o tym dużo już rozmawialiśmy. Ponieważ ich łóżka były zsunięte, zamknęła w ciepłym uścisku jego dłoń leżącą na kołdrze. Przez długą chwilę milczeli. Wreszcie Tova szepnęła cichutko: - Opowiedz jednak, co chciałbyś zrobić. Milczał z początku, dziewczyna przypuszczała więc, że boleśnie go zraniła swoimi slowami, ale nagle w ciemności rozległ się jego głos: - Jak już ci mówiłem, żaden człowiek nie chce zniknąć ze świata nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. A mnie to właśnie czeka. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jakie to ważne. Kiedy ma się przed sobą mnóstwo czasu, nie myśli się o tym. - Czego pragnąłbyś dokonać? - Nie musi być tego wcale tak wiele - uśmiechnął się. - Wystarczyłby jakiś własnoręcznie wykonany przedmiot. Albo praca, którą ludzie zapamiętają. Dziecko... albo wielki czyn. A jak zdołam dokonać czegoś teraz? - Na wielki czyn masz szansę, zanim zdążysz się obejrzeć, jeśli nadal będziesz się upierać, by nam towarzy- szyć. Ale... W najlepszym razie nikt z zewnątrz nie dowie się o tym, co robimy, w najgorszym - wszystkich nas czeka zagłada. To ostatnie jest najbardziej prawdopodobne. A wtedy nikomu z nas w udziale nie przypadnie chwała. Ian milezał. - A na ustanowienie legatu w twoim imieniu pewnie cię nie stać? Prychnął tylko. Otoczyła ich cisza. Umilkły wszelkie odgłosy nocy, mrok dookoła był miękki i przyjazny. I wtedy Tova rzekła powoli: - Bardzo rzadko się zdarza, że dotkniętemu rodzi się dotknięte dziecko... ROZDZIAŁ VIII Długo czekała na odpowiedź Iana Morahana. Wreszcie nie wytrzymała i krzyknęła wzburzona: - A jak ci się wydaje, jakie ja mam możliwości urodzenia dziecka? Żadnych, mówię ci, absolutnie żad- nych! Ian wciąż milczał. - Tak troskliwie bym się nim zajmowała, Ianie! Byłoby dla mnie niczym dar niebios. Dla ciebie dbałabym o nie jak o najcenniejszy skarb! Cisza zdawała się ciężka i lepka niczym wilgotna kołdra. Wreszcie Morahan się odezwał: - Myślę, że nie jestem w stanie tego zrobić. Tova odwróciła się gwałtownie. - Wiem. Jestem zbyt odpychająca. Wybacz mi, to było z mojej strony niemądre... - Och, nie! - Położył jej rękę na ramieniu. - Źle mnie zrozumiałaś. Miałem na myśli swoją chorobę. Moje ciało jest wyniszczone, każda próba zakończyłaby się komplet- nym fiaskiem! - Pewien jesteś? - Nie, ale jestem przekonany, że nic z tego nie wyjdzie. W dodatku... - Co takiego? - Tova obróciła się na plecy i wbiła wzrok w sufit. - Nie wiem, Tovo. Myśl o powołaniu do życia dziecka, które nie będzie miało ojca... - Nie wiesz nic o związkach, jakie łączą Ludzi Lodu, o tym, jak zawsze jesteśmy gotowi wspierać się wzajem- nie. Rodzicami dziecka stanie się cały ród! - Może i tak. Ale nigdy go nie zobaczę. Myśli Tovy z początku szły tym samym torem, co Iana, nagle jednak się rozgniewała: - Jesteś niekonsekwentny! Powiedziałeś przed chwilą, że chciałbyś zostawić po sobie dziecko. Inaczej ja w ogóle bym o tym nie wspomniała. Czuję się teraz tak głupio, że jestem bliska płaczu! - Ależ, Tovo, nie miałem nic złego na myśli! - Dobrze, zapomnij o tym - oświadczyła zrezyg- nowana. - Moja propozycja była całkiem idiotyczna. Jak mogłam sobie wyobrażać... Morahan uniósł się na łokciu i pochylił się nad nią z groźną miną. - Przestań wreszcie mówić o swoich kompleksach. Nie mam absolutnie nic przeciw tobie! Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Moim zdaniem jednak, może uznasz mnie za zbyt staroświeckiego, potrzeba do tego choć trochę gorętszych uczuć. Jakiegoś napięcia między nami. A ja nic takiego do ciebie nie czuję, podobnie jak ty do mnie. Tova odsunęła się od Iana. - Nie szukałam przygody tylko dlatego, że nigdy jeszcze nie byłam z mężczyzną. Chciałam ci jedynie pomóc! Usiadła na łóżku, gotowa w każdej chwili wstać. - Poproszę o inny pokój. Morahan mocno złapał ją za ramię. - Nie bądź głupia, nie musimy przecież kłócić się z tego powodu! Możemy o tym porozmawiać, prawda? Albo o czymś innym. Tova milczała. Sprawiała wrażenie obrażonej, ale tak naprawdę cała ta sytuacja bardzo ją zasmuciła. Morahan powiedział cicho: - Dziękuję! Dziękuję za to, co chciałaś zrobić! Po prostu twoja propozycja spadła na mnie zbyt niespodzie- wanie. Nie mogłem się zgodzić od razu. No i trzeba jeszcze myśleć o ewentualnych konsekwencjach. - Tak. O dziecku. Choć pewnie nie byłoby z tego dziecka. - To prawda, tak wiele zależy od przypadku. A mój organizm jest wyniszczony, właściwie kompletnie zruj- nowany, wątpię, aby był zdolny do wyprodukowania nasienia. - Rozumiem. Tova wsunęła się z powrotem do łóżka. Otoczywszy ramionami głowę, gapiła się w sufit. Trudno było odbudować dobry nastrój, jaki gościł poprzednio między nimi. Ian też już się nie odzywał, wyraźnie skrępowany sytuacją. Upłynęło może dziesięć minut. Tova sądziła, że Mora- han zasnął, kiedy nagle znów usłyszała jego głos: - Wiesz, nawet gdy człowiek w pierwszej chwili odrzuci jakąś propozycję, to zdarza się, że jednak z czasem zmienia zdanie. Przełknęła ślinę. Nie śmiała oddychać. - Zastanowiłem się - ciągnął Ian. - I twój pomysł nie wydaje mi się już tak bezsensowny. Boże, pomyślała Tova. Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Sześć szyb w każdym oknie, trzy okna, w sumie osiemnaście szybek... Gorączkowo starała się je wszystkie policzyć, wiązał się z tym jakiś przesąd, należało liczyć szyby w nowym pokoju, ale nie pamiętała dlaczego. - Nie wydaje mi się co prawda, żeby to się udało - niepewnie kontynuował Ian. - Ani dopełnić... Jak to się mówi po norwesku? Aktu miłosnego? Nie wierzę też w rezultat. Ale może... warto spróbować. Głos zamarł. - No cóż - cicho odpowiedziała Tova. - Mnie zabra- kło już odwagi. Morahan milczał. - Właściwie nie pojmuję, jak mogłam wystąpić z taką propozycją - mruknęła pod nosem. - Wypiłam za dużo wina i zachowałam się bezmyślnie, beztrosko i nie- odpowiedzialnie. - Teraz więc jesteś trzeźwa? - Najwidoczniej wytrzeźwiałam, bo myślę jaśniej. Sięgnął do stołu i wlał resztę wina do jej kieliszka. Tova, zrozumiawszy, co właściwie jej proponuje, zachłys- nęła się powietrzem. - Nie, dziękuję - zaprotestowała zduszonym głosem. - Wypij - nakazał, przysuwając kieliszek do ust dziew- czyny. Nie mogła się oprzeć. Nagle dostrzegła groteskowość całej sytuacji. - Chcesz uwieść dziewicę? - zachichotała. Pomimo ciemności wyczuła, że się uśmiechnął. Po- wrócił poprzedni nastrój i poczucie bliskości. Tova jednak nadal była napięta jak struna. - Pij - poprosił. A, niech mu będzie, pomyślała. W niczym mi to nie zaszkodzi. - Co z Markiem? - na pozór obojętnie spytał Ian, odstawiając kieliszek. - Z Markiem? - powtórzyła zaskoczona, starając się, by jej głos zabrzmiał pewnie. - Jesteśmy po prostu przyjaciółmi. - Doprawdy? - Ian nie ukrywał powątpiewania. - Marco nie jest zwyczajnym człowiekiem. To bohater z baśni i nie chciałabym, aby zmienił się w kogoś innego. Nigdy, nigdy nie mogłabym pójść do łóżka z Markiem, w pewnym sensie byłoby to świętokradztwo. Nie, trudno to sobie nawet wyobrazić! Owszem, przyznaję, że zako- chałam się w nim po uszy już w chwili, kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, wtedy nazywał się Gand i wyglądał inaczej, ale był tak samo bosko urodziwy. Lecz nigdy go nie pożądałam, jeśli wolno mi posłużyć się takim słowem. Stał się moim bożyszczem, o którym mogłam marzyć i śnić. Pamiętam, że już same myśli o bliższym związku z nim mnie przerażały, dlatego dusiłam je w zarodku. Wydawały się zupełnie nie na miejscu. Czy wyraziłam się dość jasno? - Jak najbardziej. I sądzę, że masz rację. Choć nie znam Marca tak dobrze jak wy, czuję, że on nad nami góruje. - Tak. Inna rzecz, że po to, by móc polubić innych, trzeba najpierw polubić siebie. - Znów zaczynasz! - A jak mogłabym zapomnieć o swoich kompleksach? Są aż nazbyt oczywiste! - Kochana Tovo! Jestem zwyczajnym, choć śmiertel- nie chorym robotnikiem i znam cię zaledwie od kilku dni. Ale bardzo cię lubię. Za twoją bezpośredniość, gotowość do działania i za skrywaną dobroć. Ja nie mam żadnych oporów. To chyba naturalne, że w pierwszej chwili ogarnęły mnie wątpliwości, ale teraz jestem gotów spró- bować zrealizować to, o czym mówiliśmy. Ale czy ty nie rozumiesz, że to musi być bezwzględnie twój wybór, twoja decyzja? To ty masz żyć dalej jako samotna matka. Odpowiedzialność za dziecko spadnie wyłącznie na ciebie, cak samo zresztą jak radość z niego. Samotnie będziesz przeżywać troski i smutki. Moim udziałem stanie się zaledwie krótka chwila przyjemności. Tova uśmiechnęła się lekko. - Dziękuję, że powiedziałeś o chwili przyjemności! Ale ja nie wiem, Ianie! Czy postąpimy właściwie? Nie wyrządzimy krzywdy dziecku? Wydawało się, że pragnie rozwiać jej wątpliwości, lecz po chwili rzekł: - Masz rację. Puśćmy w niepamięć całą tę rozmowę. Tovą wstrząsnęły nagle dreszcze. Zrozumiała, jak bardzo niepewni są oboje. Wyczuwając wahanie partnera, wycofywało się to jedno, to drugie, nie mogąc przy tym oprzeć się rozczarowaniu. I tak raz w jedną, raz w drugą stronę, jak piłeczka w tenisie. Teraz nadeszła kolej Tovy. Choć zawiedziona i urażo- na, ponowiła próbę. - Ale wiem, że dziecku na pewno będzie dobrze - powiedziała przygnębiona. - Mama i ojciec je pokocha- ją. Ogromnie gnębi ich świadomość, że nigdy nie będą mieć wnuka. - Nie mam prawa składać na ciebie takiego ciężaru. - Masz prawo mieć następcę. - Wiem o tym. Ale zrozum, Tovo, nie przeżyję nawet do czasu, by przekonać się, czy nasze zbliżenie będzie miało jakiekolwiek następstwa. Tova usiłowała przełknąć ten argument. - Taka jest brutalna prawda. Ale jaki jej sens? Chodzi- ło przecież o to, byś miał świadomość, że jakaś cząstka ciebie będzie żyła nadal. - Tak, masz rację. Umilkli. Długo leżeli zapatrzeni przed siebie, czując w duszy przygnębiającą pustkę. Pierwsze słabe światło świtu odrobinę rozjaśniło po- kój. W majową noc poranek nadchodził wcześnie, godzi- na była zaledwie druga. Morahan łagodnym ruchem nachylił się nad Tovą i szepnął: - Dziękuję, kochana! Dziękuję za twoje dobre chęci! Potem delikatnie ją pocałował i na moment zatrzymał usta na jej wargach. Tova wstrzymała oddech. Kiedy jednak Ian nie cofnął się od razu, ostrożnie położyła dłonie na jego ramionach. Podniósł głowę i popatrzył na nią, uśmiechając się pytająco. Pocałował ją jeszcze raz. Ta noc nie jest prawdziwa, pomyślała Tova. Ja, nigdy nie całowana. A dzisiaj... najpierw Marco. A potem Ian. Chyba mi się to śni! Znów spojrzał na nią, tym razem z uśmiechem pełnym czułości. Widziała go teraz wyraźnie. Nocny mrok przy- dawał jego rysom tajemniczości, jak gdyby przekroczył już granicę dzielącą dwa światy. Oczy zdawały się głęboki- mi, ciemnymi studniami. Nos, dość zgrabny, mocne zęby, dolna warga odrobinę cofnięta, cienie na policzkach. I ciemne kręcone włosy. Kiedy na chwilę zapomniało się o Marcu, Ian Morahan stawał się niezwykle przystojny. Zanim naznaczyła go choroba, musiał być bardzo męski. Teraz kości zbyt wyraźnie rysowały się pod skórą. - Ostatnia dziewczyna, jaką całuję... - szepnął. - Dzię- ki, że mnie nie odrzuciłaś. A dla mnie to prawie pierwszy pocałunek w życiu, bo Marco się nie liczy, pomyślała Tova. Ian zapytał cicho: - Tovo, czy chcesz tego? Pomożesz mi to zrobić? Tova tylko ciężko oddychała. Ian ciągnął: - Wiesz, jest dziewięćdziesiąt dziewięć procent pew- ności, że nam się nie uda, ani jedno, ani drugie. Ale tyle już czasu upłynęło, od kiedy ostatni raz byłem z dziewczyną! Pragnę cię i nie myślę teraz o ewentualnych następstwach. On jej pragnął! Jej! Tova poczuła, jak płacz ściska ją w gardle. - Ale ja nigdy... - Wiem. Dlatego najpierw pytam. Sama musisz tego chcieć. - Ja... bardzo cię lubię, Ianie - wyjąkała. - Nie mam nic przeciwko temu. - Jeśli chcesz, potrafię zrobić tak, żebyś nie zaszła w ciążę. - Nie! Musimy spróbować. Przecież właśnie dlatego rozpoczęliśmy całą tę długą dyskusję. Wsunął się pod jej kołdrę. Boże, ależ on jest chudy, pomyślała Tova. Żałośnie chudy! Nie wiedziała, jak powinna się zachowywać, tak bardzo chciała robić wszystko właściwie, a umiała tak mało. Szeptem mu to wyznała. - Rób dokładnie to, co czujesz - odparł. - Czy mogę ci coś powiedzieć? - Tak? Jak trudno coś zrobić z ramieniem, które znalazło się na spodzie! Jakoś się zakleszczyło. - Nie zdecydowałbym się na to z żadną inną, Tovo. Nie mógłbym. Przełknęła kulę, która nagle urosła jej w gardle, powstrzymała się od podziękowań, rzekła tylko: - Bardzo mnie to cieszy, Ianie. W jego głosie zadźwięczała niepewność: - Czy byłoby ci przykro, gdyby jednak mi się nie udało? - Ależ mój drogi, sądzisz, że nie rozumiem? Ale czy to nie będzie dla ciebie zbyt wielki wysiłek? - Będziemy ostrożni. Wiesz, Tovo... jeśli mi nie wyjdzie, potrafię zrobić tak, żeby tobie było dobrze. Jeśli tego zechcesz. - Dziękuję, Ianie - szepnęła mu w szyję, czuła się bowiem bezgranicznie zawstydzona. - Ale postaramy się, żebyś i ty miał z tego radość, prawda? - Spróbujemy - uśmiechnął się. - Musisz mi trochę pomóc. - Co mam robić? Wiesz, że jestem niedoświadczona. - Przede wszystkim się rozbierz. Całkiem. - No tak, oczywiście. Usiadła i zaczęła mocować się z ubraniem, szło jej to gorzej niż przedszkolakowi. Kiedy wreszcie była naga i błyskawicznie skryła się pod kołdrą, zorientowała się, że Ian również się rozebrał. Z napięcia zaczęła dzwonić zębami. - Już dobrze, dobrze - uspokoił ją łagodnie i objął. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Tova roześmiała się drżąco: Można by się zastanawiać, które z nas bardziej potrzebuje pomocy. - Pomożemy sobie nawzajem. Jego dłonie delikatnie pieściły barki dziewczyny. Odwróciła się nieco w jego stronę, ale tylko trochę, na więcej nie miała odwagi. Ian odsunął kołdrę i pocałował ją w szyję, przesunął ustami w dół i ucałował pierś. Tova westchnęła ciężko, kiedy sutki pod wpływem jego dotyku stwardniały. Teraz chyba kolej na mnie, pomyślała i przytuliła Iana. Przyjemnie było dotykać jego kręconych włosów. Pod- niósł głowę, by jeszcze raz ją pocałować. Tym razem pocałunek był całkiem inny. Tak inny, że Tova zapomniała o swej nieśmiałości i odwzajemniła go. Jak łatwo dać się ponieść, pomyślała. On jest właściwie mi obcy, poza tym strasznie chory, ale tak cholernie sympatyczny, tak pociągający, że... że ja... że ja... Och, cała się zrobiła wilgotna tam na dole! Mam nadzieję, że on tego nie zauważy, pomyślała. Nie, chyba jestem głupia. O, wszyscy dobrzy bogowie i duchy, sprawcie, aby robiła to, co trzeba, tak aby jemu było dobrze! Szepnął coś do niej, coś, że jeszcze nie jest gotów. Czy mogłaby pomóc? - Jak? Dał jej znak, że ma się wsunąć pod kołdrę, ujął za rękę i naprowadził. Tova zaczerpnęła głęboki oddech, nie chcąc jednak wprawiać go w zakłopotanie, nie opierała się. Do licha, czytała przecież opowiadania erotyczne! Czy jednak starczy jej śmiałości? Popieściwszy go przez chwilę, przemieściła się w dół i pocałowała w intymnym miejscu, a kiedy nie wydawało się, by miał coś przeciwko temu, odważyła się na bardziej zaawansowaną pomoc. Żadna jednak zmiana na razie nie nastąpiła. - Chyba się nam nie uda, Tovo. - Ależ tak! Nie poddawaj się! - Połóż się! Pozwól teraz mnie! Wsunął się pomiędzy jej nogi. Poczuła jego język i gwałtownie drgnęła. - Z moimi reakcjami wszystko w porządku - zaśmiała się nerwowo, kiedy nader wyraźnie okazała, że ogromnie sobie ceni jego pieszczoty. Ian położył się obok niej. - Taka jesteś ładna, Tovo. - Jestem bezkształtna. Nie mam szyi. Nie mam talii. Krótkie nogi... - Ja czuję jedwabiście gładką skórę, sprężysty brzuch i bardzo powabne ciało. Nie zagłębiaj się w detale, nic na tym nie zyskasz! - Zmęczony jesteś? - Nie. Nie chciałbym przerywać. Bardzo bym nie chciał. Zsunęła dłoń niżej. - O, Ianie, to zaczyna pomagać! - Mówiłem, że jesteś bardzo pociągająca. A więc... masz odwagę? Znów przełknęła ślinę. - Dobrze wiesz, że chcę. Tego nie da się ukryć. Ta przeklęta kołdra! - mruknęła i zrzuciła przykrycie na podłogę. Tova zawsze, gdy czuła się głupio i niepewnie, odwoływała się do mocniejszych wyrażeń. Właściwie odczuwała jednak psychiczną bliskość z Ia- nem, istniał między nimi ton zrozumienia i czułości. Było to doznanie tak piękne, że mało wrażliwa z pozoru Tova ze wzruszenia ledwie mogła oddychać. Spontanicznie, bo całkiem już przestała się bać, ujęła jego twarz w dłonie. - Och, tak bardzo cię lubię, Ianie, tak bardzo, bez- granicznie! Nie pouczył jej, że jest to dość typowa reakcja w trakcie aktu miłosnego, uśmiechnął się tylko z czułością. Tova otoczyła go ramionami i mocno uścisnęła. Tak ogromnie się cieszyła, że obchodzi go przynajmniej na tyle, że chciał iść z nią do łóżka. Zdawała sobie sprawę, że z jej strony nie jest to właściwe nastawienie, że powinna mieć do siebie więcej szacunku, ale tak bardzo go lubiła za to, że okazywał jej przyjaźń. W głęboki żal wprawiała ją tylko bliskość jego schoro- wanego ciała i świadomość, że jego czas wkrótce dobieg- nie już końca. - Nie możesz, Ianie, nie wolno ci! - załkała. Morahan doskonale zrozumiał, o co jej chodzi. - Zapomnij o tym, Tovo, zapomnij! Ze względu na mnie! - Dobrze, nie będę o tym myśleć. Obiecuję. Przesunęła dłońmi po jego biodrach i przeraziła się, jak bardzo są chude. - Ianie, sądzisz, że to wytrzymasz? Czy nie lepiej, jak będziesz leżał? A ja... Położył jej palec na usta. - Pozwól mi przynajmniej spróbować! Tova była już tak rozpalona z pożądania, że mogła jedynie skinąć głową. Znów mocno go objęła i otworzyła się przed nim. Nie chciała już niczego udawać, czuła więź, jaka zrodziła się między nimi, wiedziała, że on doceni jej oddanie. Ogarnęło ją niemal religijne uniesienie. W szczególnej sytuacji obojga to, na co się zdecydowali, jawiło się niemal sakramentem. Zorientowała się, że on jest już gotowy. Dotyk jego ciała na skórze sprawiał, że zalały ją wibrujące fale rozkoszy, musiała z całych sił panować nad sobą, by leżeć spokojnie. - Będę bardzo ostrożny - szepnął. - Ze względu na nas oboje. - Tak. Chyba lubię cię... za bardzo, Ianie. Znów ją pocałował. - I ja bardzo cię lubię, Tovo. Tova, która zacisnęła zęby, by wytrzymać ból, odkryła, że nie bolało wcale tak, jak się tego obawiała. Ale też była dobrze przygotowana, by go przyjąć. Ogromnie się niepokoiła, że on może nie wytrzymać takiego wysiłku. Byłoby katastrofą, gdyby właśnie teraz zaczął kaszleć. Kruchy nastrój prysnąłby jak bańka mydla- na. Pomyślała też, że choć zapewniali się o wzajemnej sympatii, byli dla siebie obcy. Wreszcie jednak Tova odrzuciła wszelkie wątpliwości i dała się porwać chwili. Poczuła, że Ian jest z nią, a potem liczył się już tylko instynkt i gorączkowe pragnienie zaspokojenia pożądania. Później przez kilka sekund panował absolutny spokój, aż wreszcie nadszedł kaszel. Atak był naprawdę straszny i przez chwilę Tova przestraszyła się nie na żarty. Podparła Iana, tuląc go i pocieszając. Wreszcie atak minął. Leżeli spokojnie w swoich objęciach. - Nie tak chciałem zakończyć - szepnął oddychając z trudem. - Chciałem otoczyć cię czułością, wdzięczny za to, że pozwoliłaś mi przeżyć tak piękne chwile. Ale... - Wiem o tym, Ianie. Ale jednak nam się udało! Udało! - Tak. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się tego. Dzięki tobie wszystko było jak trzeba. - Dzięki mnie? - Jesteś bardzo kusząca, mówiłem ci już. Zapamiętała te słowa i przez dłuższą chwilę napawała się nimi. Potem powiedziała cicho: - Jeśli będą jakieś następstwa... - Nie licz na to! - Wiem. Ale jeśli będą... jeśli urodzi się chłopiec, nazwę go Ian. - Dziękuję! - A jeśli dziewczynka... Jak nazywała się twoja matka? - Minna. Ale daj raczej imię po twojej matce. Jak się nazywa? - Vinnie. Właściwie Lavinia, ale trudno tak się do niej zwracać na co dzień. Ale Minna i Vinnie nie są tak bardzo od siebie różne. Znajdziemy coś pośrodku. - My? - powtórzył głucho. Przyciągnęła go do siebie i mocno przytuliła. Przez długą chwilę nie mogli nic powiedzieć. Tova walczyła ze łzami. - W każdym razie zrobiliśmy, co w naszej mocy - rzekł Ian zasmucony. - Tak, wszystko, co mogliśmy - przytaknęła. Noc niemal już minęła. Światło poranka sączyło się do pokoju barwiąc wszystko na szaro. Wyraźniej było widać bezduszną grafikę na ścianie. - Nie jest jeszcze bardzo późno - stwierdził Ian. - Powinniśmy się chwilę przespać. - Masz rację. Ten dzień może być ciężki. A ja znam Marca. Jest nieznośnie rannym ptaszkiem, ale teraz ma też powody, by wcześnie wstawać. Ian uniósł się na łokciu i spojrzał na Tovę. Delikatnie odsunął kosmyk włosów z jej czoła. - Jeszcze raz dziękuję, kochana niezwykła dziewczyno - szepnął. - Dziękuję, że właśnie ciebie dane mi było spotkać w tych trudnych dniach! Nic piękniejszego nie mógł powiedzieć Tovie, która w życiu przyjęła tak wiele ciosów i właściwie tylko je oddawała. Teraz czuła, jak ogarnia ją niezmącony spokój i szczęś- cie. ROZDZIAŁ IX Nazywam się Margit Sandemo. Mieszkam w dolinie Valdres. Stąd wielu chorych, potrzebujących porady specjalisty, zamiast do szpitala w Gjovik wysyła się do Lillehammer. W maju 1960 roku znalazłam się w szpitalu w Lilleham- mer. Nie dolegało mi nic poważnego, nie byłam nawet chora. Lekarze mieli naprawić mi tylko drobną usterkę, która dokuczała mi od dzieciństwa. Na dzień przed powrotem do domu pozwolono mi wstać i niespokojna przechadzałam się korytarzami, zeszłam też na dół do wielkiego hallu. Znalazłam kafeterię, jak zwykle zatłoczoną, ale zwróciłam na to uwagę dopiero, kiędy stałam już z pełną tacą w rękach. Utknęłam między zajętymi stolikami i trzeba przyznać, że czułam się dość głupio. Przy jednym z małych stolików siedział samotny chłopiec o niebieskich, marzycielskich oczach i ciemnych włosach, sterczących na wszystkie strony. Zgaszony, przeżuwał kanapkę z serem z taką miną, jakby jadł siano. Sprawiał wrażenie całkiem opuszczonego. Ponieważ należę do ludzi, którzy nigdy nie chcą nikomu przeszkadzać i zawsze wydaje im się, że wchodzę komuś w drogę, długo się wahałam, zanim zapytałam chłopca, czy mogę się do niego dosiąść. Gdy się do niego odezwałam, poderwał się gwałtownie, jakbym go przestraszyła. Przestał żuć niesmaczną kanapkę i już myślałam, że mi odmówi, kiedy nagle skinął głową. Jedliśmy w milczeniu. Przez cały czas czułam, że mały ukradkiem mi się przygląda. Posiliwszy się filiżanką herbaty, nabrałam odwagi i zapytałam: - Coś cię gnębi? Nie chciałam użyć słowa "przeraża", choć ono na- lepiej odzwierciedlałoby jego stan. - Ja... nie, ja... - Jak się nazywasz? - Gabriel. Gabriel Gard z... Urwał i choć czekałam, nie dokończył. - A ja jestem Margit Sandemo - oznajmiłam, miałam bowiem przeczucie, że muszę pozyskać zaufanie chłopca i go ośmielić, żeby chciał ze mną rozmawiać. - Jutro mnie wypisują i bardzo się z tego cieszę. Ciebie też? Chłopiec miał obandażowane jedno ramię, poza tym jednak wydawał się całkiem zdrowy. - Tak - rozjaśnił się, ale uśmiech natychmiast zgasł. - Czy ty jesteś jedną z nich? Zdumiewające pytanie! Jak na nie odpowiedzieć? - Hmm... wydaje mi się, że w ogóle nie jestem z jakichś. Właściwie jestem nikim. Mam męża i troje dzieci i chyba najgorsza ze mnie gospodyni domowa w całej Norwegii. Czy wiesz, że byłam zamężna przez jedenaście lat i dopiero wtedy zorientowałam się, że nie mamy żelazka? A siedem lat mi zajęło nauczenie się, że ziemniaki należy nastawiać wcześniej niż resztę obiadu, dlatego nigdy nie potrafiłam podać posiłku punktualnie. A w ze- szłym tygodniu chciałam napełnić wodą wiadro i zamiast podstawić je pod kran, nosiłam wodę przez całą kuchnię małym kubkiem. Jestem osobą tak straszliwie nieprak- tyczną, że nie powinno się ze mnie spuszczać oka. Chłopiec uśmiechnął się, mówiłam więc dalej: - Jak sam widzisz, bardzo lubię słuchać własnego głosu. Wiesz, wydaje mi się, że mam zdolności artystyczne w jakiejś dziedzinie, ale na razie nie znalazłam jeszeze tej właściwej. Próbowałam już różnych rzeczy, ale dotych- czas rezultaty były mizerne, nic z tego nie warto za- chowywać dla potomności. Muszę przyznać, że świado- mość, iż do niczego się nie nadaję, jest dość frustrująca. Tak, wydaje mi się, że w ogóle nie należę do żadnej grupy, chyba że miałeś na myśli nieudaczników? Z uśmiechem pokręcił głową. Wydawał się teraz znacznie spokojniejszy. Zaraz jednak zatonął we własnych myślach. - Powinienem być z nimi - westchnął z nieśkrywaną rozpaczą w głosie. - Powinienem opisywać wszystko, co się dzieje! Nie rozumiejąc, o czym mówi, spytałam ostrożnie: - Jesteś sam w szpitalu? - Nie - odparł szybko. Ale niedługo tak się stanie, bo Nataniel musi wracać do domu. Jego ojciec nie żyje. Oni go zgładzili. Gabriel i Nataniel? Niezwykłe imiona... Zaczęłam się zastanawiać, czy chłopiec nie jest przypadkiem mito- manem. Może za dużo nachodził się do kina i wymyślił jakąś niebezpieczną grupę, prześladującą jego i jego najbliższych? Gabriel wyglądał na chłopca mniej więcej dwunastolet- niego, widać też było, że jest bardzo inteligentny. No tak, tacy właśnie mają najbujniejszą fantazję. - Złamałeś rękę? - spytałam. - Tylko zwichnąłem. Ale już ją nastawili. - Przewróciłeś się na rowerze? - Nie, zepchnęli mnie w przepaść. Dobrze, że Ulvhe- din siedział przy mnie, a Marco próbował mnie uratować, ale przecięli linę i wpadł do rzeki. Potem przyszedł Rune i w końcu on mnie wyciągnął. No, nareszcie jakieś normalne imię, pomyślałam nie mając wtedy pojęcia, że Rune jest akurat najdziwniejszy ze wszystkich. Chłopiec sprawiał wrażenie, jakby od dłuższego czasu był sam i niepokoił się szpitalnym odosobnieniem. Zro- zumiałam, że odczuwa wielką potrzebę porozmawiania z kimś, dlaczego więc nie mogłam to być ja? Nie miałam nic przeciwko zmyślonym historiom, sama przecież lubię koloryzować. Jakaż głupia byłam wtedy! Gorączkowo poszukiwa- łam zajęcia w życiu, stałego punktu, którego mogłabym się trzymać. Nie rozumiałam, że długie historie, które snułam w myśli przed snem, układały się w całe powieści! Miały upłynąć cztery lata, zanim pojęłam, że mogę pisać. - Czy ktoś po ciebie jutro przyjedzie, Gabrielu? W jego oczach znów pojawił się cień lęku. - Nie, nie wiedzą, że jestem w szpitalu, Marco nie chciał, by mama i ojciec się wystraszyli. Dlatego nie pojadę na pogrzeby. - Pogrzeby? - Tak, ojciec Nataniela to mój dziadek, Nataniel jest noim wujem. Poza tym zabili babcię ze strony mamy. Miała na imię Hanna i była Francuzką. Benedikte także umarła, ale ona już była stara. I Christel. Gabriel miał teraz łzy w oczach. - Chciałbyś pojechać na pogrzeb? Ukradkiem otarł łzy. - Nie, właściwie nie. To bardzo trudne przeżycie, nie lubię płakać w kościele, a kiedy ktoś umrze, to płaczę. - Ale chciałbyś wrócić do domu, do ojca i mamy? Na twarzy pojawił mu się teraz wyraz zagubienia. - Miałem opisywać... zostałem do tego wybrany. I nie nogę tego robić! Łzy popłynęły ciurkiem. Otarł je, pociągając nosem. - Okropnie tu dużo ludzi i taki zgiełk - powiedziałam. - Pójdziemy do świetlicy? W tej, gdzie nie wolno palić, nigdy nikogo nie ma. Zawahał się przez moment, ale zaraz podniósł się z wyraźną ulgą. Właśnie jednak gdy już wychodziliśmy z dużego hallu, podszedł do nas niezwykle atrakcyjny mężczyzna. Miał ciemną karnację i ciemne włosy, a w oczach wyraz melancholii. Właśnie te oczy przykuły moją uwagę. Wyrażały wielką duchową boleść i tajemnice, o których odgadnięcie nigdy nie ośmieliłabym się pokusić. - Cześć, Natanielu - ucieszył się Gabriel. - To jest Margit. Idziemy sobie porozmawiać. Nataniel przywitał się ze mną i odwrócił do chłopca. A więc jednak Nataniel istnieje, pomyślałam sobie. On w każdym razie nie jest zmyślony. - Gabrielu, muszę już jechać - oznajmił chłopcu. - Ciebie wypuszczą dopiero jutro, a wtedy nie zdążę na pogrzeb. - Racja. Powinienem dogonić innych, ale nie wiem, gdzie oni są. Chłopiec wyglądał na tak nieszczęśliwego, że serce ścisnęło mi się z żalu. - Ale ja wiem - odparł Nataniel. - Linde-Lou mi powiedział. Marco, Rune i Halkatla są razem, zmierzają w stronę Oppdal. Liczą, że Tova i Morahan są już blisko Doliny... Mówił cicho, chociaż nie przeszkadzało mu, że ja sporo słyszę. I tak niewiele z tego mogłam zrozumieć. Ale naprawdę wspomniał Marca i Runego! Poza tym jeszcze inne dziwnie brzmiące imiona. Brakowało tylko jednego z tych, które wymienił Gabriel. Ulv... i coś dalej. Ale oto i ono! Nataniel ciągnął: - Powinienem pojechać z tobą na północ, ale muszę wracać do domu także z innego powodu. Gdybyś tylko zdołał dotrzeć jutro do Oppdal, to Ulvhedin pomoże ci ich odnaleźć. Chłopiec złapał mężczyznę za rękę. - Natanielu... Nie odjeżdżaj ode mnie! - Ulvhedin będzie cię strzegł. I sam widzisz, w szpita- lu zostawili nas w spokoju. Przyjadę, jak tylko będę mógł. Przypuszczam... przypuszczam, że będziesz musiał jechać pociągiem. Ale to potrwa trochę za długo... Włączyłam się w rozmowę. - Proszę mi wybaczyć, że się wtrącam, ale jeśli Gabriel ma się szybko dostać do Oppdal, może mój mąż i ja moglibyśmy go tam zawieźć? Nie goni nas czas, a wiem, że mój mąż nie będzie miał nic przeciwko takiej wiosennej przejażdżce. Gabriel i ja mamy zostać wypisani w tym samym czasie. Nataniel popatrzył na mnie swymi niezwykłymi, fan- tastycznymi oczami. Gdybym wcześniej nie spotkała mego męża i nie żyła z nim szczęśliwie, prawdopodobnie nie na żarty zainteresowałabym się tym Natanielem. - Nie będzie to łatwa droga - rzekł Nataniel zamyś- lony. - Ale przypuszczam, że Gabriel tak bardzo ich nie obchodzi... - Zastanawiał się dalej, głośno myśląc: - Dob- rze, jeśli naprawdę zechcielibyście zrobić to dla chłopca, to wszyscy będziemy wdzięczni. Należę do ludzi, którzy biorą na siebie wszelkie troski świata i zawsze czują się w obowiązku pomóc po- trzebującym. Może to niemądre z mojej strony, ale nie mogę stać spokojnie i patrzeć, jak innych gnębią prob- lemy. Wydaje mi się, że właśnie ja mogę wiele załatwić. Później zrozumiałam, że szaleństwem było mieszać się w kłopoty Gabriela, wtedy jednak wydawało mi się to całkiem naturalne. Nataniel powiedział coś, co z początku w ogóle do mnie nie dotarło: - Gabriel ma opiekuna, który nad nim czuwa, sądzę więc, że będziecie dość bezpieczni. - Zrozumiałam, że Gabriel miał jakieś okropne prze- życia? - Tak, zepchnięto go w przepaść, na szczęście wszyst- ko skończyło się w miarę dobrze. On w to wierzył! Ten cudowny człowiek o smutnych oczach wierzył w fantazje Gabriela! - Ty też leżałeś w szpitalu? - spytałam. Nataniel zawahał się chwilę. - Tak. Straciłem jedyną dziewczynę, na której mi zależało, i jednocześnie zostałem ranny. - Czy to "oni" zrobili? - Gabriel ci opowiedział? - Niewiele. Nie wiem nic poza tym, że "oni" muszą być bardzo nieprzyjemni. Powiedziałam to właściwie z lekką ironią, pragnąc dać wyraz wyrozumiałości dorosłego człowieka wobec fan- tazji dzieciaka. Nataniel jednak potraktował moje słowa niezwykle poważnie. - Nazywanie ich nieprzyjemnymi to przesadna delikat- ność. Oni są śmiertelnie niebezpieczni. Nie chcę jednak wciągać cię zbyt głęboko w nasze problemy. Gdyby tak bardzo nie spieszyło nam się z dotransportowaniem Gabriela do Oppdal, nie przyjąłbym twojej wielkodusznej propozycji. Nie pozwól mu zasypać cię drastycznymi historiami w czasie podróży! Choć są najzupełniej prawdzi- we, zwykłemu człowiekowi trudno może być je zrozumieć. Uśmiechnęłam się trochę krzywo. - Nikt nie lubi być nazywanym zwykłym człowie- kiem. Ale obiecuję panować nad moją ciekawością. Pod naszą opieką Gabriel będzie bezpieczny. A gdzie spotka- my tego Ulvhedina, który przekaże chłopcu informacje? Nataniel na chwilę się zakłopotał. - Gabriel sobie z tym poradzi, wy nie musicie o tym myśleć. Pamiętaj, sprawuj się dobrze, Gabrielu... Pożegnał się z nami, jeszcze raz dziękując za okazaną życzliwość i chęć odwiezienia chłopca do Oppdal, i od- szedł. Kiedy się rozstaliśmy, hall w jednej chwili stał się dziwnie opustoszały. Gabriel sprawiał wrażenie zagubionego i trzymał się mnie kurczowo. Muszę przyznać, że pozostawienie chłop- ca samego wydało mi się dość brutalne. Był wszak chory, potrzebował pociechy, a jego rodzice nawet nie wiedzieli, gdzie on się podziewa. Wówczas jednak nie miałam zielonego pojęcia o walce Ludzi Lodu. Nie znałam nawet ich pełnego nazwiska. Jak się spodziewałam, palarnia na moim piętrze była zatłoczona, a w powietrzu unosiła się gęsta zasłona dymu. Ale w saloniku dla niepalących siedziała tylko bardzo starsza pani, która najwidoczniej wystraszyła wszystkich swą sklerotyczną paplaniną. Znałam ją dobrze i powiedziałam Gabrielowi, że spokojnie możemy przy niej rozmawiać, gdyż zapomina ona każde słowo już w momencie, gdy je słyszy. Gabriel nie dowierzał, ale usiadł razem ze mną w kącie. Staruszka powtarzała sobie, że musi się spieszyć do domu, do matki, by zanieść nazbierane truskawki. Gabriel posłał mi spojrzenie na pozór bez wyrazu, jasno jednak wyrażające jego myśli. Gdy przekonał się, że starowinka nie zrozumie nic z naszej rozmowy, zaczął z głębokim westchnieniem: - Boję się, że nie zdążę na czas! Albo że ich nie znajdę. Szkoda, że nie możemy wyjechać jeszcze dzisiaj! Uśmiechnęłam się do niego. - Niestety, kiepski ze mnie kierowca. Próbowałam raz prowadzić samochód, mąż miał mnie uczyć. Wykręciłam ósemkę na polu z owsem i wpadłam w panikę. Mąż zaczął wołać: "Puść, puść!" Chodziło mu o to że mam puścić pedał gazu, ale ja sądziłam, że ma na myśli kierownicę, i możesz mi wierzyć, to wcale nie poprawiło sytuacji. Poza tym mam kłopoty z odróżnieniem strony prawej od lewej. Muszę zawsze najpierw spojrzeć na ręce, żeby przypo- mnieć sobie, którą się witam. Gabriel uśmiechnął się, tym razem szeroko. Opowie- działam mu tyle o sobie, żeby go uspokoić. Liczyłam też, że wreszcie może się przede mną otworzy, wielu bowiem spraw związanych z nim i Natanielem nie rozumiałam. Powiedziałam ostrożnie: - Twój wuj Nataniel to człowiek o niezwykłej osobo- wości. Kim on właściwie jest? - Nataniel to siódmy syn siódmego syna - odparł Gabriel. - Aha! Czy jest jasnowidzem? - Nie tylko! Jest także wybranym Ludzi Lodu. I poto- mkiem czarnych aniołów, Demonów Nocy i... Nie, nie wolno mi o tym opowiadać. - Nie szkodzi - rzekłam spokojnie, niczego bowiem nie mogłam pojąć. - Widzisz, Gabrielu, przez całe życie znajduję się na pograniczu świata widzialnego i niewidzia- lnego. Z powodu tego, co udało mi się zobaczyć, trzykrotnie byłam nawet w szpitalu psychiatrycznym. Mam też ogromną wyobraźnię. Twoje opowiadanie więc nie jest dla mnie szokiem. Spojrzał na mnie z powagą. - Ale to nie jest fantazja. To rzeczywistość. Stara dama zawołała cienkim głosem: - To moje ciastko! Braciszkowi nie wolno ruszać mojego ciastka! Powiem tatusiowi, braciszek dostanie lanie! Nie byłam pewna, jak mocno mogę naciskać Gabriela, powiedziałam więc cicho: - Nie chcesz mi opowiedzieć o tym, co przeżywacie? Może chociaż tyle, ile wolno ci mówić. Przygryzł wargę. Zrozumiałam, że długo już skrywa tajemnicę, a teraz czuje się bardzo osamotniony bez przyjaciół, noszących niezwykłe imiona. Ulvhedin, Hal- katla... I wśród tych staronordyckich południowoeuro- pejskie imię Marco! Gabriel mnie potrzebował, cieplej mi się od tego zrobiło na sercu. Właściwie rozmowa z dziećmi przy- chodzi mi z trudem, onieśmielają mnie i zawstydzają, kiedy jednak osiągną już wiek Gabriela, porozumiewamy się znacznie lepiej. Chłopiec wydawał mi się naprawdę bliski i widać on także odczuwał coś podobnego, bo, wprawdzie powoli i niezdecydowanie, ale zaczął mówić. Siedziałam zasłuchana, nie odzywając się ani słowem. Do saloniku zaglądali inni pacjenci, mieli ochotę się przysiąść, ale na widok sklerotycznej staruszeczki uciekali w popłochu. Trudno mi to było zrozumieć, bo ona wszak żyła we własnym świecie i nigdy nie zwracała się do nikogo obcego. Nam jednak bardzo się przydała, bo dzięki niej mogliśmy rozmawiać w spokoju. Chłopiec naszkicował mi niesamowitą historię. Wie- działam, że odkrywa przede mną tylko jej fragmenty, tyle ile miał odwagę opowiedzieć. Albo obdarzony był wyob- raźnią, nie mającą sobie równych, albo też jego opowieść była prawdziwa. Nie mogłam uwierzyć, aby dwunaśto- latek mógł aż tyle zmyślić, poza tym wszystko układało się w zadziwiająco logiczną całość. Negatywnym bohaterem dramatu ciągnącego się przez prawie tysiąc lat był jakiś Tengel Zły. Właśnie zaczął działać, a tak w ogóle chodziło o wyścig do Doliny Ludzi Lodu. No tak, Nataniel wspomniał o "Dolinie", mówił, że tam się właśnie wybierają. Gdyby nie ów fantastyczny Nataniel, który, z całą powagą potwierdził wiele słów chłopca, okazałabym znacznie więcej sceptycyzmu. Teraz jednak, w szpitalnej świetlicy z jej atmosferą sterylności, niemal uwierzyłam, że chłopiec mówi prawdę. Prawie, nie całkiem. Przypusz- czałam, że wielu rzeczy sam nie rozumie i tłumaczy je sobie na swój własny sposób. Wreszcie pojawiła się pielęgniarka i wyprosiła nas ze świetlicy. Zrobiło się już późno, Gabriela poszukiwano na jego oddziale. Ustaliliśmy, że spotkamy się następnego dnia rano. Obiecałam zadzwonić do męża i uprzedzić go, aby nie doznał szoku po przyjeździe do szpitala. "Taki mały wypad do Oppdal, niewielki objazd, zaledwie pięćset kilometrów, szybko nam pójdzie..." Mój mąż, ów unikat o imieniu Asbjorn, natychmiast podzielił mój zapał, lubi bowiem przygody i lubi jeździć samochodem. Niepokoił się tylko o mnie. "Dasz radę? Przecież dopiero co byłaś operowana?" Zapewniłam, że czuję się zdrowa jak ryba, gotowa wyruszyć o każdej porze. Asbjorn jest prawdziwym rannym ptaszkiem i często przez niego dręczą mnie wyrzuty sumienia, że wyleguję się aż do siódmej. Nie miał więc nic przeciwko temu, by wyruszyć z domu, z Valdres, o czwartej rano. "Najlepsza pora na jazdę" - oświadczył. Następnego dnia o szóstej zjawił się na miejscu, a my, Gabriel i ja, czekaliśmy już gotowi do drogi. Gabriel był spięty, ale bardzo się cieszył, że wyjeżdżamy tak wcześnie. Podobał mu się także wiosenny poranek. Za bramami szpitala kwiaty wilgotne byyły od rosy, a powietrze przejrzyste jak szkło. - Oni nocowali w Oppdal - powiedzial drżącym głosem. Ulvhedin wyjaśnił mi, jak jechać, żeby, odnaleźć hotel. Myślisz, że dotrzemy na miejsce, zanim wyruszą w dalszą drogę? Miałam co do tego spore wątpliwości, ale obiecałam, że się nie poddamy,, dopóki ich nie dogonimy. Nie śmiałam spytać, gdzie spotkał się z Ulvhedinem, bo pewnie nastąpiło to we śnie lub w marzeniach. Postać Ulvhedina traktowałam jak przyjaciela na niby, którego samotne dzieci często sobie wymyślają. Fakt, że Nataniel także o nim wspomniał, znaczył jedynie, że wuj nie chciał brutalnie pozbawiać chłopca złudzeń. Teraz, o rześkim poranku, kiedy zajęliśmy miejsca w rzeczywistym samochodzie, trudno było uwierzyć w niesamowitą historię, jaką zaserwowano mi poprzed- niego wieczoru. Ale... skoro już się powiedziało "a", to trzeba powiedzieć też "b". Gabriel zresztą musiał dotrzeć do tych, których znał. Dlaczego, na miłość boską, Nataniel nie zawiadomił jego rodziców, że chłopiec znalazł się w szpitalu? Jak można tak zostawiać dwunasto- latka? Chyba że istotnie stało się tak z przyczyn, które Gabriel właśnie mi zdradził. Twierdził, że został wybrany, by zapisać wszystkie wydarzenia, i dlatego musiał odpę- dzić tamtych, noszących tak niezwykłe imiona. Asbjornowi niewiele powiedzieliśmy, a ja, jak już wspominałam, niezupełnie przetrawiłam i przyjęłam his- torię Gabriela. Jadąc więc na północ rozmawialiśmy głównie o niczym. Gabriel radował się myślą, że zdąży na czas, i bardzo mu się podobało, kiedy Asbjorn solidnie pryciskał pedał gazu, prawie przekraczając dozwoloną prędkość. Tak, trzeba przyznać, że na długich pustych odcinkach drogi zdarzało się nam to od czasu do czasu. Wspaniale było mieć całą drogę tylko dla siebie tak wcześnie rano, wykorzystywaliśmy to w pełni. W pewnej chwili jednak poczuliśmy lodowaty po- wiew, zauważył to nawet mój mąż. Nastąpiło to, kiedy mijaliśmy samochód szalonym pędem mknący na połu- dnie. Gabriel skulił się w kącie na tylnym siedzeniu, słyszałam, jak ciężko oddychał. I gotowa jestem przysiąc, że ktoś wtedy siedział obok chłopca i tulił go do siebie. Uczucie było tak intensywne, że musiałam się odwrócić. Rzecz jasna, ujrzałam tylko Gabriela. Zdumiałam się, jak bardzo pobladły chłopcu wargi, oczy też rozszerzyły się bardziej niż kiedykolwiek. Spo- jrzałam za oddalającym się autem i przeniknęło mnie trudne do wyjaśnienia, tajemnicze nieprzyjemne wraże- nie. Wkrótce samochód zniknął za zakrętem. Kogo właściwie spotkaliśmy? I kto siedział obok chłopca, czuwał nad nim i pocieszał? Dwa razy jeszcze przeżyliśmy po drodze nieprzyjem- ności. W górach Dovre przy połamanym i prawdopodob- nie prowizorycznym szlabanie ujrzeliśmy dwa wraki samochodów, a pobocza były rozjeżdżone, jakby ktoś się tędy gonił. Gabriel twierdził, że jeden z rozbitych samo- chodów należał do Nataniela. Przeraził się nie na żarty, bo podobno jechali nim jego przyjaciele. A przy drodze schodzącej z Dovre stała ciężarówka bez powodu zaparkowana na poboczu. Nie było wcale pewne, czy ma coś wspólnego z przyjaciółmi Gabriela, ale chłopiec znów bardzo się zdenerwował. Wszystko, co tajemnicze, wiązał z ich losami. - Masz na imię Gabriel - odezwałam się do niego. - A wczoraj wspomniałeś o osobach, które i mnie nie są obce. - Naprawdę? - zdziwił się. - Widzisz, Gabriel to imię tradycyjne w rodzie mojej babki ze strony matki, rodzie Oxenstiernów hrabiów horsholm i Waza. Wspomniałeś... Ależ to właśnie po nich otrzymałem imię! - wy- krzyknął uradowany. - W podzięce za to, ile ich ród znaczył dla Ludzi Lodu! Poza tym imię biblijne bardzo pasowało, bo w rodzinie Gardów wszyscy takie noszą. - Tak, mówiłeś o tym. Czy wiesz, od kiedy datują się wasze związki z Oxenstiernami? O, to było bardzo dawno temu! Tarjei poślubił Cornelię Erbach... - Erbach? To nazwisko znajduje się w moim drzewie genealogicznym. Hrabia Georg von Erbach z Breuberg. I jego córka Juliana Erbach, która poślubiła Georga von Lowenstein und Scharffeneck. - To przecież dziadek Cornelii! Ten von Breuberg! Jej rodzice zmarli i zajmowała się nią Juliana! Ależ, Gabrielu! W takim razie jesteśmy spokrew- nieni! Co prawda dość daleko. A córką Juliany była słynna Marka Christiana, która wyszła za Gabriela Oxenstiernę starszego i w ten sposób znalazła się w Szwecji. Gabriel był marszałkiem dworu. - To ci dopiero! - Chłopiec zdumiony szernko ot- worzył oczy. - Jakie to dziwne! Marka Christiana zaopie- kowała się synem Tarjeia, Mikaelem, bardzo się zaprzyjaź- nili. Tak samo jak syn Mikaela zaprzyjaźnił się z synem Marki Christiany, który także miał na imię Gabriel. - No tak - powiedziałam. - Gabriel młodszy był szambelanem, a jego syn to Goran Oxenstierna. Wszyscy nosili tytuł hrabiego Oxenstierna na Korsholm i Waza. - Ojoj - westchnął Asbjorn ze swego miejsca kierow- cy. - Margit wsiadła na swego ulubionego konika, drzewo genealogiczne! Nic jej teraz nie powstrzyma. - Goran Oxenstierna? - wykrzyknął uradowany Gab- riel. - To przecież on był wraz z Danem Lindem z Ludzi Lodu i jego synem Danielem Ingridssonem na wojnie fińskiej i został ranny pod Villmanstrand! - Rzeczywiśeie, ranny w rękę - przyznałam. - Nigdy już nie odzyskał w niej sprawności. Goran był ojcem skalda Johana Gabriela Oxenstierny... Gabrielowi pociemniał wzrok. - Dobrego przyjaciela Solvego, zanim ten zaczął się zmieniać i ujawniły się w nim cechy dotkniętych. - Ale to nie Johan Gabriel był moim przodkiem, tylko jego brat, Axel Fredrik. - U którego ochmistrzynią była Ingela, siostra Sol- vego - dokończył Gabriel. - Ciekaw jestem, jak długo nasze rody łączyły wspólne losy. Syn Ingeli, Ola, służył u Erika Oxenstierny, syna Axela Fredrika. - Od którego także ja się wywodzę. Erik był niezwyk- le dostojnym panem, miał tyle tytułów, że większości z nich nie pamiętam. Syn Erika nazywał się Axel... - Tak, tak - pokiwał głową Gabriel. - Anna Maria i Kol byli u Axela i jego Lotten. - Ratunku! - roześmiałam się. - To zaczyna być naprawdę niesamowite! - Ale na tym się skończyło. Właściwie Saga miała zająć się czwórką dzieci Lotten, ale... inny los był jej pisany. Poprzedniego dnia opowiedział mi niezwykłą historię Sagi i Lucyfera. Nie uwierzyłam w nią wtedy, lecz... - Szkoda, że na tym się urwało - stwierdziłam. - Bo jedyna córka Lotten, Gabriella, była moją babką ze strony matki. - Niemożliwe! - Gabrielowi bardzo to zaimponowa- ło. - Wprost trudno w to uwierzyć! - To prawda. Pomyśleć tylko, że się spotkaliśmy! Ale, Gabrielu, wymieniłeś jeszcze więcej znajomych nazwisk. Wspomniałeś Cecylię, która opiekowała się dziećmi Chris- tiana IV i Kirsten Munk. - No tak, ale oni są tacy sławni, że na pewno o nich słyszałaś. - Oczywiście. Ale rzecz w tym, że i król Christian, i Kirsten Munk to moi przodkowie. I ich córka Leonora Christina. =-U której była jako opiekunka do dzieci żona Tancreda Paladina, Jessica. A ich córka Lena wyjechała wraz z córką Leonory Christiny, Eleonorą Sofią, do Skanii. Córka Leny, Christiana, była ochmistrzynią u syna Eleonory Sofii, Corfitza Becka. - Corfitz Beck jest moim przodkiem. Miał dość sławną córkę, Agnetę Beck-Frus. Czy Ludzie Lodu nadal z nimi byli? - Naturalnie! Nie możemy zapomnieć o synu Chris- tiany, Vendelu Gripie. To on towarzyszył Corfitzowi Beckowi w niewoli rosyjskiej. Później syn Vendela Orjan służył u Agnety Beck-Friis. A potem Arv Grip był u córki Agnety, która poślubiła Arvida Erika Possego. - Pana na Bergqvara. Wszystko się zgadza - stwier- dziłam. - Ja pochodzę z linii Arvida Mauritza Possego, premiera. Nie był zresztą najlepszy na tym stanowisku. - Nasz ród ciągle jest obecny! Tula starała się chronić Arvida Mauritza Possego wszelkimi sposobami, często bardzo drastycznymi. A jej ukochany syn, szaleniec Christer, był przez pewien czas u córki Charlotte Posse i jej męża Adama Reuterskiolda. Chcieli, aby córka Christera, Malin, zajęła się ich małym synkiem, Axelem Reuterskioldem, ale Malin postanowiła pomóc młodziutkiemu Henningowi Lindowi w wychowywaniu bliźniąt, Marca i Ulvara. Pokiwałam głową zamyślona. - Ten mały synek Axel Reuterskiold to ojciec mojej matki. Gabriel był naprawdę zaskoczony. - To rzeczywiście prawda! Dwa rody, którym Ludzie Lodu towarzyszyli przez wieki, w końcu się połączyły. A z czasem urodziłaś się ty, Margit? Bardzo miło cię poznać! - uradował się i podał mi rękę ponad oparciem siedzenia. Ujęłam ją i uścisnęłam, długo i z radością. Teraz nabrałam jeszcze większej ochoty, by usłyszeć całą historię Ludzi Lodu. Uważałam bowiem, że jestem w pewien sposób z nimi związana. Chłopiec jednak był zmęczony i nie chciałam go do niczego przymuszać. Jeśli mówił prawdę, czekały go trudne chwile. Poprosiłam, by odpoczął na tylnym siedzeniu, a on zaraz mnie posłuchał. Wydaje mi się, że zdrzemnął się na trochę, ale pewna tego nie jestem. Pokonaliśmy dwieście czterdzieści kilometrów z Lil- lehammer do Oppdal w rekordowo krótkim czasie i przystąpiliśmy do poszukiwania jego przyjaciół. Gabriel pełen wątpliwości rozglądał się za hotelem. - To nie to samo zobaczyć miejsce na własne oczy i rozpoznać je z opisu. I Asbjsrn, i ja dobrze to rozumieliśmy. Przed laty, kiedy jeszcze dzieci były małe, przejeżdżaliśmy przez Oppdal, ale teraz wiele się tu zmieniło. Nie bardzo wiedziałam, gdzie jest początek, a gdzie koniec miasta. Myślę jednak, że... Tak, powinniśmy pojechać jesz- cze kawałek do przodu - zawyrokował Gabriel. Wkrótce odnaleźliśmy hotel, który nie mieścił się wprawdzie tam, gdzie przypuszczaliśmy, ale nazwa się zgadzała. Pospieszyliśmy do recepcji. Rozmawiał Gabriel: - Chciałem się dowiedzieć, czy Marco... Urwał. Odwrócił się do nas z płomieniem na poli- czkach i szepnął: - Ratunku, nie wiem, jak Marco ma na nazwisko! - A ci inni? Zmieszał się nie na żarty. - O Halkatlę ani Runego nie mogę pytać... Dzięki Bogu! Tova Brink? Czy ona tutaj mieszka? Niestety, nikugo takiego nie było. Gabriel zmartwił się. Szkoda nam było chłopca, aczkolwiek moje podejrzenia co do jego wybujałej wyob- raźni znalazły teraz potwierdzenie. Zastanawiał się. - Nataniel wspomniał, że jest też z nimi jakiś Irland- czyk. Ale nie pamiętam... Biedaczysko! Dama za kontuarem zaczęła się niecierp- liwić, ale nic na to nie powiedziałam. Uznałam, że Gabriel posuwa się za daleko w wymyślaniu swoich historyjek. Skąd niby wziął się ten Irlandczyk? I po co? Musieliśmy jednak wprowadzić jasność w całe to zamieszanie. Asbjorn zaczął się chyba zastanawiać, czy pięciusetkilometrowa przejażdżka nie była zrobiona na próżno. Odwróciłam się do recepcjonistki. - Czy macie tu kogoś o nazwisku brzmiącym z irlandzka? Zajrzała do książki gości. - Owszem, jest Ian Morahan. Czy to o niego wam chodzi? - Tak! Tak! - zawołał uradowany Gabriel. - Pan Ian Morahan z małżonką, tak mam tu napisane. Są w większej grupie. Jeszcze się nie wymeldowali, ale chwilowo ich nie ma. Słyszałam, wydaje mi się, że mówili coś o wynajęciu samochodu... - Dzięki ci, dobry Boże - szepnął Gabriel. - Poczekamy tutaj - zadecydował Asbjorn. - Czy można tu zjeść śniadanie? - Oczywiście. Usiedliśmy tak, by mieć widok na wejście. Widziałam, że Gabrielowi drżą ręce z napięcia. - Ian Morahan z małżonką? - powtórzył zdziwiony. - Nie rozumiem. Ale dlaczego oni nie przychodzą? Chyba nic im się nie stało? - Najmądrzej zrobimy, jak zostaniemy tu, gdzie jesteś- my - stwierdziłam. - Zamiast kręcić się w koło i bez przerwy się mijać. Gabriel pokiwał głową, ale zdenerwowanie nie ustępo- wało. Na szczęście jego przyjaciele wkrótce się pojawili. Gabriel jak na skrzydłach wybiegł im na spotkanie, a oni sprawiali wrażenie uszczęśliwionych jego widokiem. Mę- żczyzna piękny tak, że nie wierzyłam własnym oczom, z radości uniósł chłopca wysoko w powietrze. To musi być Marco, pomyślałam. Do tej pory nie wierzyłam w historie o czarnych aniołach, ale teraz nie byłam już niczego pewna. Owa niezwykła skóra, mieniąca się ciemnym, jakby hebanowym blaskiem, oczy potrafiące patrzeć poza czasem i przestrzenią... Wreszcie zdołałam oderwać od niego wzrok, by przyjrzeć się innym. Nie miałam wątpliwości co do Irlandczyka. Ależ on wydawał się śmiertelnie chory! Jego twarz naznaczona już była znamieniem śmierci. A młoda dziewczyna trzymająca się jego boku musiała być nieszczęsną Tovą. Serce mi się ścisnęło, gdy zobaczyłam, jak nieudolne bywa czasami tak zwane dzieło stworzenia. Druga kobieta była wprost magnetycznie pociągająca, choć rysy miała dość pospolite. Burza kręconych włosów otaczała twarz o iście diabelskim wyrazie. To musiała być Halkatla. Gabriel twierdził, że jest prawdziwą czarow- nicą. Na pewno! Jeśli czarownice istnieją, Halkatla była jedną z nich. Był także Rune. Gabriel doprawdy nie przesadził w jego opisie. Alrauna... Widziałam raz alraunę, znaj- dującą się w zbiorach muzeum w Bergen, i wystraszyłam się jej. Rune w przerażający sposób ją przypominał. Było w nim jednak coś łagodnego i dobrego, czego tamta druga alrauna nie miała. Złapałam się na tym, że stoję przy oknie jadalni i myślę tak, jakbym uwierzyła w historię opowiedzianą przez Gabriela. Asbjorn jednak odczuwał podobnie, choć on nie słyszał historii Ludzi Lodu. Przecierał oczy zdumiony. - Czy ja naprawdę nie śpię? Przecież oni nie wyglądają na prawdziwych ludzi! No, może ten chory. Ale pozostali? Wzięliśmy się w garść i wyszliśmy im naprzeciw. Zwróciłam uwagę, że prawie nikt nie podał nam ręki. Powitali nas skinieniem głowy i uśmiechem. Gorąco dziękowali Asbjornowi i mnie za tak szybkie przywiezie- nie Gabriela do Oppdal. Uśmiech Marca zapadł mi głęboko w serce i nigdy go nie zapomnę. Nigdy! Powie- dział także, że zostaniemy wynagrodzeni za udzieloną im pomoc. Dodał, że nie ma na myśli konkretnych podar- ków, ale obiecał, że to, co zrobiliśmy, nie pójdzie w zapomnienie. Nie wiem, czy to dzięki jego słowom, ale od tamtego czasu wszystko układało nam się jak najlepiej. Być może jesteśmy najszczęśliwszymi ludźmi w całej Norwegii. Nie przesadzę, jeśli powiem, że od tamtej pory nie mamy powodów do smutku, żyjemy wolni od trosk i zadowoleni z życia. Pożegnaliśmy się na dziedzińcu przed hotelem. As- bjorn i ja musieliśmy jak najprędzej wracać do Valdres, czułam bowiem to, o czym powinnam była pomyśleć już wcześniej: niedawno przeszłam operację. Prawdę powie- dziawszy, zaczęłam się nawet trochę o siebie bać. Gdyby nie to, poprosiłabym być może, by zabrali mnie ze sobą, żeby zobaczyć, jak im się powiedzie. Ale nawet o tym nie wspomniałam. Więcej już w tym czasie nie widziałam Gabriela ani jego przyjaciół. Gdy znikali mi z oczu, ogarnęła mnie dojmująca tęsknota. Mego młodego przyjaciela miałam spotkać jeszcze raz. Ale o tym opowiemy później. ROZDZIAŁ X W nocy przed przybyciem Gabriela wydarzyło się coś jeszcze. Halkatla nie potrzebowała snu, ale uważała za niezwyk- le emocjonujące, że ma osobny pokój w hotelu. Właściwie powinna nocować z Tovą, ale przyjaciółka zajmowała się chorym Morahanem. Halkatla przyjęła ten fakt z radością i zachichotała pod nosem. Chodziła po pokoju i dotykała nieznanych materii, bezwstydnie napawała się swoim odbiciem w wielkim lustrze, zachwycona odkręcała kurki w łazience - ale wykąpać się nie chciała - i podskakiwała na miękkim łóżku. Starała się jak najintensywniej wykorzystać dodatkowe dni, które jej dano; chciała wynagrodzić sobie nędzne życie przed wiekami. Wielkie okna, które znajdowały się we wszystkich domach, zafascynowały ją od pierwszej chwili, kiedy znalazła się między ludźmi po wielesetletnim śnie. Teraz też podeszła do okna i wyjrzała. Noc miała już ustąpić brzaskowi, na zewnątrz więc była dobra widoczność. Halkatla dotknęła dłonią szyby, chcąc lepiej poznać jej istotę, i ucieszyła się chłodną gładkością. Na podwórzu Rune oglądał motocykl. Halkatla zaczęła się zastanawiać nad sposobem otwarcia okna i w końcu znalazła skobelki. Po krótkiej chwili jedno skrzydło odchyliło się na zewnątrz. Pomyśleć tylko, co potrafią w dzisiejszych czasach! Całkiem co innego niż znany jej wołowy pęcherz, prze- słaniający świetlik. - Rune! - zawołała przenikliwym szeptem. Odwrócił głowę, powiódł wzrokiem wzdłuż szeregu okien na piętrze i zauważył dziewczynę. - Przyjdź do mnie na górę! - zaszczebiotała obiecują- co. - Mam taki piękny pokój! Rune potrząsnął głową i znów skupił się na motocyklu. - Przyjdź! Taka się czuję samotna! Przez chwilę patrzył na nią zamyślony. - Zawsze byłaś samotna - rzekł, jakby sam chciał się w tym utwierdzić. - Wiem, jakie to uczucie. Ale nie! Marcowi by się to nie spodobało. Do czarta! Halkatla z trzaskiem zamknęła okno. Przecież ten przeklęty wzór cnót, Marco, spał. To Rune i ona, obcy w tym świecie, skazani byli na czuwanie. W oczach czarownicy pojawił się diabelski błysk. Śmiejąc się z zadowoleniem jeszcze raz przejrzała się w lustrze. Była piękna, naprawdę piękna, sama to widzia- ła. A cienka, prosta szata to najpiękniejsze ubranie, jakie kiedykolwiek dane jej było włożyć. Całkiem co innego niż workowate łachmany, w których musiała chodzić w Doli- nie Ludzi Lodu. Na próbę uniosła szatę, pod spodem nic nie miała. Tak, ciało też było piękne. A nigdy nie zaznała miłości mężczyzny, nigdy nawet się na to nie zanosiło. Marco pozostawał niedostępny, wiedziała o tym. Ale Rune...? Musiała przyznać, że Rune budził jej ogromną cieka- wość. Czy naprawdę był z drewna, czy też mógł... Nie, żadnych wulgarnych słów, widać Marco miał jednak na nią jakiś wpływ. Ale czy jej bliskość robiła wrażenie na Runem? Czy to też miał drewniane? Czy może w ogóle nic tam nie miał? Jak wyglądała alrauna? Nie wiedziała, ale postanowiła za wszelką cenę to sprawdzić. Musi zdobyć mężczyznę, dopóki istnieje znów między żywymi. Jakiś głos podpowiadał jej, że Rune nie jest raczej tym właściwym, ale, do diabła, nie miała przecież wyboru! Po cichu wymknęła się z hotelu. Zastała go jeszcze na podwórzu, siedział oparty pleca- mi o ogrodzenie. - Halkatlo, co ty tu robisz? - Pytanie powinno brzmieć raczej: co ty tu robisz? - Trzymam straż, to chyba jasne. Nigdzie nie jesteśmy bezpieczni, choć wysłaliśmy Tengela Złego na południe. On przecież ma swoich sprzymierzeńców. - Wiem o tym. Ale czy nie byłam dzielna, ośmielając się tak go wyprowadzić w pole? - Bardzo dzielna, Halkatlo - z powagą przyznał Rune. Czarownica rozejrzała się dokoła. - Ale dlaczego tutaj siedzisz, stąd przecież nic nie widać! - Podkreśliła swoje słowa zamaszystym gestem. - Chodź, pójdziemy do tamtego zagajnika! Stamtąd będziemy mieć widok na drogę, podwórze i wejście do hotelu. Rune rozejrzał się i choć niechętnie, musiał przyznać Halkatli rację: - Wracaj do pokoju, Halkatlo, sam się tym zajmę. - Dlaczego? Oboje jesteśmy samotni w obcych dla nas czasach. Dlaczego nie mielibyśmy być samotni razem? - Nie zimno ci? Jesteś dość cienko ubrana. - Zimno? Słyszałeś o duchu, który marznie? Ty nie jesteś duchem, Halkatlo, jesteś czymś więcej. Zmaterializowałaś się, można cię dotknąć. Duchów nie można wyczuć dotykiem. - Niektóre móżna. Ale co tam, w każdym razie wcale mi nie zimno i nigdy jeszcze nie miałam tyle uciechy, co teraz. Jest tylko jedna niedogodność: musiałam obiecać Marcowi, że zaniecham wszelkich czarodziejskich sztu- czek. To takie nudne! Zaczęli iść w górę zbocza, Rune zmieszany, Halkatla przepełniona nadzieją. Niewiele w niej było czułości, charakteryzującej zwią- zek Tovy i Iana. Halkatla była i pozostała czarownicą. Właściwie przypominała Sol, brakowało jej jednak inteli- gencji tamtej i delikatności, będącej rezultatem dobrego wychowania i wykształcenia. Halkatla sama musiała się wychowywać. Obie skierowały się ku złu, ale odwróciły się od niego, kiedy rozterki duszy stały się zbyt dotkliwe. Jasne jednak było, że Halkatla zachowała pewną słabość, tak jak Sol nie umiała powstrzymać się od psikusów. A teraz Halkatla bardzo była ciekawa Runego, on zaś dobrze o tym wiedział. Nie miała takich oporów jak Tova. Zdawała sobie sprawę, że jest bardzo pociągająca. Ale czy ktoś taki jak Rune jej ulegnie? To właśnie ogromnie ją intrygowało. Na szczycie wzgórza usiedli między drzewami. Widok stąd roztaczał się wspaniały, mogli pilnować wszystkich dróg wiodących do hotelu. Halkatla odezwała się bez cienia zawstydzenia: - Czy twoim zdaniem jestem ładna? - Oczywiście - odrzekł Rune powoli swym skrzypią- cym głosem. - Uważasz, że jestem pociągająca? Czy czujesz coś, kiedy na mnie patrzysz? - O co ci chodzi? - Oj, nie bądź taki niedomyślny! Czy ci... nie, tego nie wolno ma mówić. Ale może tak: czy masz na mnie ochotę? To chyba dość przyzwoite wyrażenie, nawet dla Marca. No więc jak? Rune odwrócił głowę. Nie chciał odpowiadać. - Ale ja muszę to wiedzieć! - wybuchnęła. - Nie mam kogo zapytać. Jak nie, to pójdę do pierwszego lepszego mężczyzny i zaofiaruję mu siebie. - Nie! - uniósł się. - Tego ci nie wolno! - Dlaczego? Boisz się skandalu? Nie ma się czego obawiać, w tych czasach nie pali się już czarownic na stosie. Myślisz, że nie widziałam, jak dziewczęta wdzięczą się do chłopców, a nawet same decydują, czy pójdą z nimi do łóżka, czy nie? Dlaczego więc ja bym nie mogła? A może jesteś trochę zazdrosny? - Myślałem o tym, którego to spotka - odparł cicho. - Ale możesz na mnie patrzeć? - Halkatlo, bardzo proszę, wróć do swojego pokoju - poprosił udręczony. - To do niczego nas nie doprowadzi. - Doprawdy? - spytała, zrzucając za jego plecami ubranie. Przysungła się do niego i zalotnie objęła ramiona- mi kanciaste ciało. - Nic teraz nie czujesz? - szepnęła mu prosto do ucha, tuląc się do niego namiętnie. - Nie, nie czuję - odpowiedział, starając się uwolnić z jej uścisku, ale usta Halkatli mocno przywarły do jego szyi, a ręka błyskawicznie zsuwała się w dół. Gwałtownym ruchem rozchylił jej ramiona i wyrwał się. Odwrócił się do niej, Halkatla przestraszyła się, widząc płomień w jego oczach. - Nigdy więcej tego nie rób - ostrzegł, próbując stłumić gniew. - Inaczej nie będziesz mogła nam towarzy- szyć. Dziewczyna załkała rozpaczliwie. Rune westchnął. - Halkatlo... Dokonałaś wielkiego czynu, wysyłając Tengela Złego na południe. Okazałaś się ze wszech miar godna zaufania. Ale nie przeciągaj struny! Jeśli będziesz sprawiała zbyt wiele kłopotów, nie będziemy mogli cię zabrać, chyba to rozumiesz! Jak sądzisz, co by pomyślał o tym Marco? Uśmiechnęła się drżąco. - On chyba nie musi o niczym wiedzieć. - Uważasz, że i tak nie wie? - Nie, chyba nie wie - odparła, ale wyraźnie zbladła. - Może nie. Ale to wcale nie jest zabawne, Halkatlo! Nie chcemy się ciebie pozbyć, sama jednak podcinasz gałąź, na której siedzisz. Po jego oczach poznała, że mówi poważnie, i w swej nagości poczuła się nagle śmieszna. Surowość Runego jednak ustąpiła, ujął ją za ramię. - Jesteś naprawdę bardzo interesującą kobietą, ale nie ma sensu, żebyś się na mnie rzucała. - Ale kogo mam szukać? - pożaliła się, wkładając szatę. - Marco jest nieosiągalny, a Morahan umiera... Poza tym interesuje się nim Tova. A ty zabraniasz mi iść do innych. - Czy przypadkowa przygoda ma dla ciebie tak wielkie znaczenie? - Rune - rzekła, pewniejsza teraz, kiedy miała już na sobie ubranie. - W moim prawdziwym życiu byłam jak większość dziewcząt. Spragniona doznań z mężczyznami. Chciałam być kochana, a w każdym razie pożądana. Ale jako czarownicy wszyscy unikali mnie jak zarazy. Mogłam jedynie w samotności zaspokajać się sama. A to na dłużej stało się takie puste i bezsensowne. Teraz dany mi został krótki, króciutki czas i chcę go wykorzystać! - Ja nie mogę ci pomóc. - Nie możesz czy nie chcesz? - Droga Halkatlo - powiedział zasmucony, nie pat- rząc na nią. - Czym ja właściwie jestem? Sam tego nie wiem. Tęsknię, by być czymś w pełni, ale ludzkie jedzenie mi nie smakuje, a wysysanie wody z ziemi wydaje mi się teraz groteskowe. Mam wrażenie, że pożywienie w ogóle nie jest mi potrzebne... - Mnie także nie - zapewniła go pospiesznie. - No tak. A więc kim jestem? Czymś pośrednim bękartem. Nie mam mózgu... - Owszem, masz. Ale tylko w sensie uczuciowym, nie cielesnym. - Właśnie. Jestem czymś, co zostało stworzone, dzie- łem, ałe nikt nie potrafi tego nazwać. Unikatowy przed- miot - zakończył z goryczą. - Czułam twoją skórę, ramiona i mięśnie. Jesteś zimny jak jaszczurka, a skóra nie przypomina ludzkiej skóry. Zwierzęcej także nie. Stawy i mięśnie w ramionach przyrównałabym raczej do sękatych gałęzi brzozy. Wierzę ci, Rune, kiedy mówisz, że nie możesz mi pomóc. Bo nikt nigdy jeszcze nie słyszał, żeby brzoza miała stojącego - zakończyła wulgarnie, śmiejąc się przy tym drwiąco. Widać było, jak wielką przykrość sprawiły mu ostatnie słowa, i niewykształcona, rubaszna Halkatla zaczęła rozu- mieć, że Rune jest wrażliwą istotą o wysokiej kulturze. Ogromnie się zawstydziła. - Schodzę na dół - oznajmiła prędko. W pierwszej chwili miała wrażenie, że się przesłyszała, ale Rune rzeczywiście powiedział coś, co sprawiło, że stanęła jak wryta. - Może mimo wszystko mógłbym ci pomóc, Halkat- lo? Jeśli tak ci trudno? - Co takiego? - spytała niemądrze. - To znaczy jak? - Sama najlepiej wiesz - odrzekł, nie patrząc na nią. Halkatla taksująco przyjrzała się jego okaleczonym dłoniom. - Potrafiłbyś? - Nie wiem - odparł zawstydzony. - Ale nie chcę, żebyś się zadawała ze zwykłymi śmiertelnikami. Halkatla przełknęła ślinę. Rune wyglądał na nieszczęś- liwego, zrozumiała, że mówił szczerze. A także, że robi to tylko i wyłącznie ze względu na nią, on sam czuł się w tej sytuacji bardzo, bardzo niezręcznie. I tego znieść nie mogła. Uśmiechnęła się do niego smutno i pogłaskała po chropawym policzku. - Dziękuję ci, Rune - rzekła z czułością w głosie. - Sprawiłeś mi wielką przyjemność, ale muszę, niestety, odmówić. Przydałaby się odrobina entuzjazmu z twojej strony. Stał oniemiały, nie mogąc się poruszyć. Halkatla po koleżeńsku ucałowała go w policzek. - Bardzo cię lubię, mój przyjacielu - dodała łagodnie. - Ale nie całkiem pojąłeś, o co mi chodzi. Zaczęła schodzić w dół zbocza, zaskoczona własnym postępowaniem. Co ja powiedziałam, zastanawiała się. Czy sama właściwie wiem, za czym gonię? Wydawało mi się, że chodzi mi o błyskawiczną przygodę, zwykłe przeżycie z mężczyzną. Ale pragnę chyba czegoś więcej? W każdym razie nie chcę przeżywać tego sama, jak stałoby się, gdybym przyjęła propozycję Runego. To nie tak ma być. Poświęcenie z jego strony, o, nie, dziękuję! Rune stał, spoglądając za nią. Gdyby ktoś go teraz obserwował, z jego twarzy i tak nic by nie wyczytał. Śledził ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła w hotelu. Halkatlę jednak ogarnął bunt. Dlaczego on to zrobił, dlaczego tak powiedział? Te pytania bezustannie krążyły jej po głowie. Oddychała szybko, co chwila wzdyehała z niecierpliwością. Nie miała ochoty kłaść się spać, zresztą snu wcale nie potrzebowała. Jestem taka diabelsko samotna, myślała. Co ja robię na tym świecie, mój czas przecież skończył się już wiele setek lat temu. Ale szczerze mówiąc, w nowym życiu czuła się dosko- nale. Wszystko było takie inne, ale żyć było łatwiej z tymi udogodnieniami, o jakich nawet jej się nie śniło. Dzień wcześniej weszła z Tovą do kiosku i mnogość towarów absolutnie zawróciła jej w głowie. Wybrała sobie to i owo, ale Tova odebrała jej rzeczy, mówiąc, że trzeba za nie zapłacić. A Halkatla nie miała pieniędzy, dobre duchy, przenosząc ją w lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku, całkiem o tym zapomniały. Teraz jednak nie mogła odzyskać spokoju. Nie chciała budzić towarzyszy, a i do Runego po takim godnym sortie wolała nie wracać. Ale całej nocy przesie- dzieć nie mogła, nie w takiej sytuacji, kiedy jej ciało płonęło ogniem. Miała tak mało czasu. Nie wiedziała, kiedy jej nowe życie dobiegnie końca. Odszukała wzrokiem Runego czuwającego na wzgórzu. Czy uda jej się minąć go niezauważenie? Ale czyż nie była czarownicą? Przecież mogła z po- wrotem stać się niewidzialna. Tylko na chwilę, na tyle, by przemknąć się koło niego. Chociaż to może okazać się niebezpieczne. Co zrobi, jeśli nie będzie umiała stać się z powrotem widzialna? Jeśli to duchy zdecydowały, że ma przebywać wśród ludzi, a ona zniweczy ich dzieło? Nie, bała się ryzyka. Ale wyjść stąd musi! Tak więc czarownica Halkatla sprowadziła na Runego iluzję. Sprawiła, że ujrzał nadlatujące dziwne, wielkie ptaszyska. Podczas gdy zajęty był ich obserwowaniem, wymknęła się z hotelu i pospiesznie skryła za najbliższym domem. Tu nie mógł już jej widzieć. Podśpiewując pod nosem biegła uradowana drogą skręcającą w las. Była wolna i na pewno trafi na chętnego chłopca. Zawsze znajdzie się jakiś nocny marek. Teraz nareszcie Halkatla będzie mogła wypróbować swoją siłę przyciągania na współczesnych mężczyznach! Wracał z kursu w Trondheim. Zajmował się marketin- giem i w związku z tym wiele jeździł. Zdradzanie mieszkającej w Lillehammer żony należało, jego zdaniem, do wykonywanego zawodu. Krótki romans tu, inny tam. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, takie było jego credo. Po ostatnim wieczorze spędzonym w Trondheim czuł się trochę oszołomiony. Nie zdążył poderwać dziewczyny na noc, lecz nie obeszło się bez kilku kieliszków. Przy- zwyczajony był do jazdy na lekkim rauszu, nikt jeszcze nigdy go nie złapał. Miał też nosa na kontrole, wyczuwał je z daleka i zawsze jakimś sposobem omijał. Tym razem też na pewno się uda. Nad ranem drogi były puste, mógł do oporu przyciskać pedał gazu. Oppdal... Trzeba przyznać, że szybko mu poszło! Pozostawały jeszcze góry Dovre i Gudbrandsdalen... A co to takiego, do diabła? Gwałtownie skręcił, by nie najechać na dziewczynę, beztrosko drepczącą środkiem drogi. Do czorta, zawadził ją prawym błotnikiem! Uciec? Nikt niczego nie widział, nie mógł o nic oskarżyć... Nie, resztka poczucia sprawiedliwości zmusiła go do zahamowania. A może zrobił to dlatego, że wiedział, iż wina leży po jej stronie? Jeśli uszkodziła się karoseria, mógłby żądać odszkodowania od niej albo od jej rodziny. Nie, co za głupie myśli, przecież jej nie zabił, to zdarzało się innym, nie jemu! Ale miał przecież promile we krwi... Niedużo, właś- ciwie nie ma o czym mówić, tylko policja jest taka marudna. Lepiej się zmywać. Zerknął w lusterko. Niesamowite, ona dalej idzie, jak gdyby nic się nie stało! A przecież uderzyła o samochód... Ogarnął go gniew, taki, co to czasem wybucha po przeżytym strachu. Wypadł z samochodu i zaczął krzyczeć. - Dlaczego, do cholery, idziesz środkiem szosy? Wy- daje ci się, że należy do ciebie? Dziewczyna patrzyła na niego z niezmąconym spoko- jem. Nawet się uśmiechała. Ale przecież musiała zostać ranna? A może...? Pochylił się nad samochodem. Tak, nad reflektorem było wyraźne wgłębienie, a dziewczyna nawet me kulała. - Widzisz, coś narobiła? - wrzasnął. - Samochód był jak nowy. A teraz... Przyjrzał się jej uważniej. Do licha, piękna jak księż- niczka, złote włosy otaczały twarz niczym aureola, a te oczy! Było ciemno, ale wydawało mu się, że błyszczą jak złoto. I co za uśmiech! Przypominała wielkiego kota gotowego do zadania ciosu schwytanej ofierze. Cóż za sikorka! Ładniejszej nigdy nie widział. Dziwnie ubrana, w prostą powłóczystą szatę. Pewnie studentka jakiejś akademii sztuk, one czasami się tak ubierają. Na stopach sandały, choć to dopiero maj. Odruchowo włączył swój uwodzicielski uśmiech i wciągnął brzuch. - Wszystko w porządku? - spytał, zapominając o złości. - Tak, nic nie szkodzi - odparła niesamowita dziew- czyna lekko schrypniętym głosem. - Zaprosisz mnie na przejażdżkę? Uwielbiam samochody! Zwłaszcza te, które szybko jeżdżą, a twój jest chyba właśnie taki? - Jasne! Dokąd chcesz się wybrać? Wzruszyła ramionami. - Wszystko jedno. Chciałabym po prostu się przejechać. Natychmiast podjął jej ton. Jeśli jest taka chętna, on nie będzie się opierać! Chwilę później skręeił w leśną dróżkę i zatrzymał samochód. Wprawnym ruchem obrócił się w jej stronę i oparł ramię o jej fotel. Drugą rękę wsunął natychmiast za dekolt jej sukni. Pozwoliła mu na to bez sprzeciwciw, przyjęła wy- ćwiczony pocałunek i przesunęła się nieco, robiąc mu dostęp, kiedy położył dłoń na jej udzie. Do diabła, nie miała nic pod spodem! I była gotowa, wyczuwał to... Sięgnęła ręką do jego spodni, rozpiął więc pasek. Nagle jednak zesztywniała. Zaczerpnęła powietrza i głośno westchnęła. - Nie - szepnęła. - Nie, tak też nie chcę! - O co ci chodzi? - mruknął, próbując pocałować ją w szyję. - Zostaw mnie - rzekła ostrzegawczym tonem, ale on był już zbyt podniecony, nie mógł się zatrzymać na tym etapie. Co ona sobie wyobraża? Nagle odniósł wrażenie, że się o nią sparzył. Zdumiony spojrzał jej w twarz i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Piękne złote oczy zapłonęły mrocznym żarem, poczuł, jak ogień trawi mu głowę, dziewczyna mruknęła coś, czego nie zrozumiał, i całe to wspaniałe stworzenie, które trzymał w ramionach, zmieniło się w jednej chwili w płomień. Spodnie z przodu zaczęły mu się tlić, ogień skoncentrował się właśnie tam. Zaczął z krzykiem uderzać dłońmi, chcąc zdławić płomienie, ale na próżno. Niesamowita kobieta zrobiła ruch dłonią jakby od niechcenia i pożar zgasł. Odsunęła się od niego. Z płaczem patrzył na wypalone spodnie, suwak rozporka nadtopił się i śmiesznie wygiął. Najgorzej jednak przedstawiał się stan jego najszlachetniejszej części, która robiła takie wrażenie na tylu zamężnych i niezamężnych kobietach podczas jego służbowych eskapad. Członek skurczył się do granic możliwości, ale i tak nie dało się ukryć, że jest żałośnie nadpalony na czubku. Halkatla wysiadła z samochodu i popatrzyła na szlo- chającego mężczyznę. - I tak nic nie zrozumiałeś - mruknęła. - Zachowałeś się ohydnie i grubiańsko. Twoja dusza także jest mroczna. Świat byłby lepszy bez takich jak ty. Biegiem przebyła krótką drogę do miasteczka. Ujrzała Runego, nadal czuwającego na wzgórzu, i pognała prosto do niego. Z pewnością zdumiał się, kiedy przypadła mu do piersi, zanosząc się rozpaczliwym łkaniem. - Wybacz mi - szlochała. - Ty jesteś dobry, a ja taka okropna! Nigdy już nie będę tak się zachowywać wobec ciebie, ale wybacz mi, wybacz to, co zrobiłam! Wiem, że to było złe, ale czarownica we mnie nadal żyje! Pomóż mi stać się dobrą, Rune! - Wyrządziłaś komuś krzywdę, Halkatlo? - spytał łagodnie. - W każdym razie nie mnie. Sądzisz, że cię nie rozumiem? - Wobec ciebie także zachowałam się nieładnie. Ale zrobiłam jeszcze coś okropnego. Strasznie mi przykro, ale nie mogłam się powstrzymać. - Będzie dobrze, Halkatlo. Wracaj do pokoju i od- pocznij, zobaczysz, wszystko się ułoży. - Masz rację - odparła potulnie i popłakując zaczęła schodzić na dół. - Nigdy nie będę dobrym człowiekiem, Rune. - Być może czeka cię daleka droga - odparł. - Ale masz szansę na powodzenie. Jeśli wiesz, że postąpiłaś źle, to oznacza już połowę zwycięstwa. Odwróciła do niego zalaną łzami twarz. Ale ty nie wiesz! Rune zajrzał w mgłę czasu i przestrzeni. Na twarzy odmalował mu się wyraz powagi. - Tak - rzekł powoli. - Teraz widzę, co zrobiłaś. To bardzo, bardzo złe. Lecz on także był wobec ciebie bezczelny, prawda? - Tak, ale to moja wina. Ja tego chciałam, na początku. Potem... Rune podszedł do niej. Okaleczonymi dłońmi otoczył jej twarz, Halkatla nigdy jeszcze nie widziała go tak pełnym wyrazu, tak żyjącym. Uśmiechnął się do niej ze smutkiem. - Twoja dusza się rozwija, Halkatlo, choć sama sobie nie zdajesz z tego sprawy. Ty szukasz miłości, choć pragniesz także czego innego. To potrzeba cielesna, być może odczuwasz ją szczególnie mocno, ponieważ zawsze byłaś bardzo samotną czarownicą. Ale czysta żądza to nie dla ciebie. Pragniesz poczucia bliskości, prawda? Łagod- ności i delikatności... Pociągnęła nosem. - Dlaczego nie możesz mi dać i tego, i tego, Rune? - No właśnie - wzruszył ramionami zrezygnowany. - Zrozum, ja także chcę ci coś ofiarować, nie tylko brać. - To, co teraz mówisz, jest bardzo ważne, kochana Halkatlo. Potwierdza, że nie należysz już do gromady czarownic Tengela Złego. Jesteś prawdziwym człowie- kiem. - Dziękuję - rzekła zduszonym głosem i otarła twarz. - Byłabym lepsza, gdybym tylko mogła dłużej żyć. Ale mam tak mało czasu, tak mało! Zostawiła go i pobiegła do hotelu. W swoim pokoju usiadła na brzegu łóżka i zapatrzyła się przed siebie. - Chyba nie chcę już być człowiekiem - szepnęła. - Zapomniałam, że to tak boli! ROZDZIAŁ XI W drodze z Dovre na południe kierowca samochodu Pera Olava Wingera o mały włos nie zjechał do rowu. - Nie, nie spałem przez dwie doby i odmawiam dalszej jazdy - oświadczył gniewnie. Mógł też dodać: "I nie wytrzymam już dłużej tego przeklętego smrodu". Nie śmiał jednak wypowiedzieć tych słów głośno. Dwaj na tylnym siedzeniu przerażali go wprost do szaleństwa. - Spać? - syknął Per Olav Winger. - Kto odczuwa potrzebę snu, kiedy dzieją się tak ważne rzeczy! - Na przykład ja - odparł kierowca. - Nie wytrzymam już dłużej, nie widzę, co przede mną. - On ma rację - stwierdził Numer Jeden, Lynx, swym strasznym, jakby martwym głosem. - Powinien odpocząć parę godzin. - Żałosna, śmiertelna gadzina - mruknął Tengel Zły tak cicho, że pozostali go nie słyszeli. - No to śpij, ale tutaj. Zjedź do tego zagajnika! - Nie mogę przecież spać w samochodzie - zaprotes- tował kierowca z myślą o wstrętnym odorze. - Nie wyobrażaj sobie, że będziemy dla ciebie szukać pałacu. Idę się przejść, muszę w spokoju pomyśleć. Dzięki Bogu, będzie możliwość przewietrzenia auta. A może po prostu po cichu zwiać? Ucisk ręki Numeru Jeden na karku ostrzegł go przed tym. Pracuję dla okropnych facetów! Komiwojażer cuch- nie że aż strach, a ten drugi jest... Właśnie, jaki? Kierowcy nie przychodziło na myśl żadne inne określenie poza "potworny". Tak jak ta ręka na karku. Zimna i wilgotna, niemal lepka. Do diabła, musi się z tego wycofać tak szybko jak tylko się da! Nawet jeśli ten milion czy dwa, które mu obiecano, wymknie mu się z rąk. Wszystko, czego pragnie na świecie? To musi chyba być milion? Straszny Numer Jeden został w samochodzie, a to znaczy, że nie pozwolą mu tak naprawdę odetchnąć! Tengel Zły wędrował przez las szybkim, gniewnym krokiem, aż wreszcie wyszedł na szczyt wzgórza, z którego miał widok na okolicę. Widział kilka zbitych w gromadkę domów, spłachetki pola, lasy. Był zirytowany, wściekły, że musi ukrywać się w ciele przeklętego Pera Olava Wingera, ale arcygłupi ludzie nie znosili jego prawdziwej postaci. Cofali się na jego widok, słyszał też, że mówią o ohydnym smrodzie. Durnie! Gogusie! Nie mogli znieść nawet odrobiny męskiego zapachu? Jemu on nigdy nie przeszkadzał, musi więc być przyjemny. Nie mógł już wytrzymać w cielesnej powłoce Wingera. Wciągnął głęboki oddech i ukazał się jako Tengel Zły w swej własnej postaci. Mały, ohydny i podstępny. Nareszcie! Tu nikt go nie widział. Teraz, kiedy ten idiota szofer spał, Tengel mógł rozprostować kości. Komu potrzebny jest sen? Tengel Zły prześpał zbyt wiele stuleci. Wreszcie zaczynała się jego epoka! Pozostały jeszcze tylko drobne przeszkody. Musi unieszkodliwić bunkier z jasną wodą Shiry. Na samą myśl o tej wodzie robiło mu się mdło. Chłopcem nie ma co się przejmować. A ten drugi, podobno wielka nadzieja Ludzi Lodu... Tengela ogarnął pusty śmiech. Niech sobie dalej leży tam gdzie leży, nie ma sensu marnować na niego czasu. Ale tych dwoje zmierzających na północ? Tova i ten, jak mu tam, Marco? Skoro nie mieli ze sobą jasnej wody, to co im pozostało do roboty w Dolinie Ludzi Lodu? Zresztą towarzyszy im Halkatla, zawiadomi swego pana, Tengela Złego, jeśli coś alarmującego się wydarzy. Ale na pewno nic takiego się nie stanie. Dolina jest dobrze strzeżona, nie tylko przez jego obraz, przesyłany myślą, są też inni wartownicy. Wroga czeka niespodzian- ka, jeszcze pożałują, że się tam wdarli. A tych dwoje, których ze sobą ciągną? Nieudacznik jakby zrobiony z drewna - to zero. Drugi - jeszcze mniejszy problem. Umierający, na dodatek zwykły czło- wiek. Więcej z nim mają kłopotu niż pożytku! Poza tym do Doliny powróci on sam, Tengel Zły, gdy tylko zdoła na zawsze zmieśe jasną wodę z powierzchni ziemi. Rozszczepi ją na tysiąc milionów kropli, których nikt nigdy nie zdoła połączyć. Nie przejmował się tym, że sam nie może znaleźć się w pobliżu jasnej wody. Miał przecież Lynxa, on będzie mógł to dla niego załatwić. Tengel Zły zagłębił się w marzenia o tym, co zrobi, kiedy wszystko już będzie gotowe. Jego myśli poszybowały daleko. Krążyły nad ziemią, sprawdzając, jakim światem zawładnie, gdy nadejdzie czas. Zorientował się, że na świecie sporo się dzieje. Wojny zawsze go kusiły, ale akurat nie toczono ich wiele. Jakieś nieistotne, poza tym daleko. Daleko? Właściwie z początku Tan-ghil nie miał pojęcia, że świat jest taki ogromny! Miał zamiar przejąć władzę nad kilkoma plemionami żyjącymi na bezkresnych stepach Syberii. Później resztki jego ludu dotarły do Taran-gai i świat nieco się rozszerzył. On jednak węd- rował dalej i dalej na zachód, a świat ciągle nie miał końca. Ujrzał miasta i mrowie ludzi. A w podróży na południe przez Europę zrozumiał, jak wielka będzie jego potęga. Ciekaw był, gdzie jest koniec świata, bo że gdzieś musi być, był przekonany. A może świat wcale nie ma końca? Z takimi myślami jego mózg nie potrafił sobie poradzić i jak zwykle w podobnych sytuacjach wpadł w gniew. Zaczął więc przyglądać się bliżej temu, co działo się w jego przyszłym imperium. Otwartych wojen nie było zbyt wiele, natomiast wyczuwał w powietrzu narastające konflikty. Silną wro- gość światowych potęg. Zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie. Jakiś mur odgradzający... Wspaniale! To naprawdę wygląda obiecująco, będzie musiał staranniej to zbadać. Tengel Zły wyczuł zimną wojnę między krajami wschodu i zachodu,która akurat przybrała na sile. Szukał dalej, wysuwał swe sondujące myśli niczym włochate czułki. Wielkie miasto...(Paryż, ale tego Tan-ghil nie wiedział, zresztą w ogóle go to nie obchodziło.) Konferencja na szczycie. Nie mają chyba zamiaru się zaprzyjaźnić? O, on do tego nie dopuści! Gadzia główka odwróciła się w inną stronę. Tam się coś działo, ale co? Jeden z mechanicznych ptaków, w których brzuchach zwykle siedzieli ludzie, zapuścił się niebezpiecznie blisko wrogiego terytorium. W środku siedział tylko jeden człowiek. Oj, jak prędko leciał! Szybszego mechanicznego ptaka Tengel do tej pory nie widział. Podobno takie ptaki nazywano samolotami. Nie darzył ich sympatią, bo nie mógł pojąć, jak zwykli głupi ludzie potrafili wymyślić takie czary. Samolotem, który Tengel obserwował z daleka, był późniejszy feralny U-2. Wyczuwał myśli pilota, jego zwątpienie i niepewność. Tengel zorientował się, że coś jest nie w porządku, tak blisko wroga nikomu nie wolno latać. - Nie, nie, nie zawracaj! - mruknęło straszydło. - Wtargnij dalej w głąb ich kraju! Złośliwa intuicja podpowiadała mu bowiem, że to mogło wywołać kryzys pomiędzy wrogimi mocarstwami. Mógł więc przyczynić się do wzmożenia agresji. Zacierał ręce, aż szpony zaskrzypiały o siebie. Leć dalej, leć! Nie, nie zawracaj! Możesz lecieć jeszcze dalej! Tengel szukał... Tam! Tam są żołnierze! Mieli takie strzelby, jakimi posługiwali się jego ludzie. Ogromnie mu to imponowało, choć, rzecz jasna, wcale tego nie okazy- wał. Mieli też wielkie pistolety! Takie, które się stawia na ziemi! Wycelowane w powietrze. Leć dalej, mały komarze z wrogiem w środku! O, tak, bliżej, jeszcze bliżej! Teraz! Strzelaj! Z oceną odległości Tengel radził sobie nie najlepiej, ale zdołał zwrcicić uwagę rosyjskiej obrony przeciwlotniczej na intruza. I kiedy nadszedł czas, słynna broń została odpalona, a U-2 zestrzelony. - Świetnie - syknął Tengel zadowolony. - Teraz, mam nadzieję, zaczną się kłopoty na tym ohydnym szczycie pokojowym. Nie mylił się. Sprawa U-2 stała się niezwykle drażliwą kwestią dla obu stron i konferencja paryska zakończyła się kompletnym fiaskiem. Tan-ghil to przewidział, a jego złe serce ogromnie się z tego radowało. Skierował swą uwagę na bliższe okolice, na kraj, w którym sam przebywał. Tak, wiedział nawet, że nazywa się on Norwegia, ale nie miało to żadnego znaczenia. Do niego należał cały świat, a nie tylko mały kraj zamieszkany wyłącznie przez durniów. Jakiś profesor z zagranicy mówił właśnie o tym, że Norwegowie jeżdżący samochodami nie zważają na pie- szych, wpadają na kobiety, dzieci i inwalidów. - A dlaczego by nie? - uniósł się Tengel. - Dlaczego mieliby tego nie robić? Trzeba takich niszczyć, nie ma czego żałować! Dalej profesor twierdził, że tradycyjna uprzejmość i życzliwość Norwegów zanika. Coraz częściej można się spotkać z obojętnością i przemocą. - To przecież jasne - warknął Tengel Zły. - Jak myślisz, kto się o to zatroszczył? Głupcze, niczego nie pojmujesz! Nie czujesz, jak wspaniałe staje się życie? A będzie jeszcze lepiej! Ha! Wyłapał w eterze audycję radiową. Nie miał co prawda pojęcia, skąd się biorą dźwięki, ale jak już były, to ich wysłuchał. Mówiono o szczęśliwych majowych dniach 1945 roku, kiedy skończyła się wielka wojna i Niemcy opuścili Norwegię. Idiotyzm, pomyślał Tengel Zły i siłą sugestii wymusił odpowiednie, jego zdaniem, zakończenie audycji. Pod jego wpływem realizator, który miał nastawić płytę z pieśnią Solveig, pomylił się i puścił przez radio pieśń śpiewaną po niemiecku. Tengel zachwycony był swoim dziełem i atmosferą paniki powstałą w studio. Podniosły jubileusz 25-lecia całkowicie zepsuty! Słuchał dalej: W parlamencie dyskutowano, czy kobiety powinny ubiegać się o stanowisko proboszcza, tak jak zezwalało na to prawo. Urzędujący minister do spraw kościoła twierdził, że kobiety nie są dostatecznie silne. - Brednie! - mruknął Tengel Zły. - I kobiety mają prawo tak się wygłupiać! Dalej... Wysoko postawiony funkcjonariusz policji skarżył się, że w Norwegii zbyt wiele osób siada za kierownicą po spożyciu alkoholu. W więzieniach brakowało już dla nich miejsca. - Tak, tak - zniecierpliwił się Tengel. - Robię co mogę, żeby nakłonić ludzi do picia ognistej wody, zanim wsiądą do samochodów. Ale spokojnie, już wkrótce więzienia nie będą potrzebne, wszyscy bowiem o przestępczych skłonno- ściach podporządkowani będą mnie - już jest takich bardzo wielu - a ja zadbam o to, by nigdzie ich nie zamykano. A wy, posłuszni i praworządni nudziarze... Dostaniecie inne prawa, niech no tylko dcitrę do Doliny. Odkryję wasze słabości i sprawię, że całkiem was zdominują. Jeśli nie... To po cóż macie żyć? Może jako moi niewolnicy. Albo po prostu usunę was ze świata. Z mojego świata! Szybko omiótł myślą ziemię. Odnalazł wspaniałe na- pięcia gdzieś daleko - kryzys kubański, poza tym od- wieczny konflikt na Bliskim Wschodzie i podobny na Dalekim Wschodzie. W Afryce panował chaos. Istniały tam państwa, które próbowały uzyskać niepodległość, i takie, którymi miotały konflikty wewnętrzne. Postanowił zająć się tym później, podporządkować sobie cały świat i pokazać, kto naprawdę jest panem. Kiedy nadejdzie jego czas, światem rządzić będzie zło. A ten czas będzie trwać wiecznie! Głęboko westchnął, przepełniony wyczekiwaniem i szczęściem. Długi sen wreszcie się skończył. Świat będzie należeć do niego, kiedy tylko zniszczy tę straszną jasną wodę i napije się swojej. Nikt nie potrafi sobie nawet wyobrazić, jak silny się stanie! No, ale ten przebrzydły kierowca dość już spał. Koniec tego nieróbstwa, trzeba jechać dalej! Niechętnie z powrotem przywdział skórę Pera Olava Wingera i wrócił do samochodu. Noc już minęła, szary chłodny poranek spowijał okolicę. Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim szofer rozbudził się na tyle, by mógł prowadzić, a i tak lodowate spojrzenie dwóch mocodawców znacznie go pospieszyło. Cóż za straszni ludzie! Byle się tylko ich pozbyć, już nigdy więcej się do nich nie zbliży! Kierowca żdążył już zapomnieć, jak strasznie cuchnie od tego komiwojażera, Wingera czy jak tam on się nazywa. Ostentacyjnie otworzył okno, choć na zewnątrz czuło się chłód poranka. Żadnemu z szefów jednak lodowaty powiew najwyraź- niej nie przeszkadzał. Jechali w milczeniu, kilometr za kilometrem. Nagle Winger się poderwał: - Co to za pojazd? Minął ich właśnie samochód osobowy. - Skąd mogę wiedzieć? - odparł naburmuszony kiero- wca. Wydawało się, że ohydny szef zastanawia się, czy się nie zatrzymać, ale nie podjął decyzji. - Skąd przyjechał? - Skąd przyjechał? Z przeciwka! Miał numery Valdres. - Czy było w nim coś szczególnego? - zainteresował się Lynx, zawsze gotów służyć swemu ubóstwianemu mocodawcy. Tengel-Winger zmarszczył brwi. - Szczególnego? Nie wiem. Poczułem... odniosłem nieprzyjemne wrażenie. - Głos mu zamarł, ale zaraz spytał ostro: - Gdzie leży to Valdres? - E, to tylko dolina gdzieś tu niedaleko. Mieszkają tam sami wieśniacy - odparł szofer, najwyraźniej nie mający o wieśniakach zbyt wysokiego mniemania. Tengel Zły uspokoił się nieco, ale jeszcze zerknął do tyłu za oddalającym się samochodem. Przekleństwo! Coś się w nim kryło, wyczuł to, kiedy auta się mijały, ale musiał siedzieć cicho, nie mógł teraz ryzykować. Nieprzyjemne wrażenie, jakie odniósł, nie było zbyt mocne, jakby chodziło o kwestię mniejszej wagi. Pozostawało więc jechać naprzód. Kilka godzin później kierowca i Lynx poinformowali, że nareszcie dojeżdżają do bunkra. Tengel natychmiast rozkazał, by się zatrzymali. Nigdy w życiu nie zbliży się do przeklętej jasnej wody! Już na samą myśl o niej ogarniały go mdłości. Dlatego wydał Lynxowi rozkaz wysadzenia bunkra największym ładunkiem dynamitu, jaki tylko mogą tam umieścić. On sam zaczeka tutaj, a teraz niech już się zamkną! Rozwścieczony ich marudzeniem i niemożnością wyja- śnienia, o co chodzi, bo nie chciał tego wyjaśniać, rozsiadł się w samochodzie, by dalej się wściekać. Kierowca najwyraźniej dysponował ilością materiałów wybuchowych wystarczającą do zniszczenia bunkra jedną eksplozją. Budowla leżała na uboczu, nie było więc zagrożenia, że ktoś się zjawi i zawróci im głowę głupimi pytaniami, zanim zdążą zniknąć z tego miejsca. Lynx, który ruszył przodem na rozpoznanie terenu, wkrótce wrócił, by zdać raport. - Z otwarciem zamka nie będzie żadnych problemów - oznajmił. - Czy mój pan i władca życzy sobie, abym umieścił ładunek w samym środku bunkra? - Och, oczywiście - odparł Tengel Zły pochmurnie. I nic tam nie ruszaj! Bez względu na to, co zrobisz, nie wolno ci nic stamtąd wynosić! Absolutnie nic! Niebezpie- czne jest właśnie to, co zostało ukryte w bunkrze! Śmiertelnie niebezpieczne! Trzeba to unicestwić! Pospie- szcie się, żeby załatwić to jak najprędzej! Potem musimy szybko stąd odjechać. Szybko, jak najszybciej! Nie będzie- my czekać na huk ani podziwiać rezultatu! Zrozumiano?! Pera Olava Wingera oblał zimny pot. Nigdy jeszcze nie znalazł się tak blisko jasnej wody Shiry i nigdy nie powinien tak się do niej zbliżać. Jedna jedyna maleńka kropla... Czekał w samochodzie, podczas gdy dwaj jego towa- rzysze ruszyli do bunkra. Upływały minuty. Jak długo mogą tam zabawić? Co oni robią? Po- wstrzymał się od pójścia do nich, by dać upust swej złości. Siedział, bębniąc palcami o fotel i oddychając z wysiłkiem jak po długim biegu. Nie powinien był sam tu przyjeżdżać, ale nie wierzył, że bez niego zostanie to należycie załatwione, a niepewności, czy jasna woda została unicestwiona, czy nie, także by nie zniósł. To zbyt niebezpieczne. Musiał osobiście wszyst- kiego dopilnować. No, biegną z powrotem. Nareszcie! Tengel Zły ot- worzył drzwiczki samochodu i zawołał: - Odjeżdżamy! Z hukiem zatrzasnął drzwi na wypadek, gdyby eksplo- zja nastąpiła już teraz i jakaś kropelka wody zabłąkała się aż do samochodu. - Ślamazary... - zaczął, gdy dobiegli do wozu i wsia- dali w pośpiechu. - Jedziemy! Samochód ruszył i wyjechał na drogę. - Wszystko w porządku? - Tak, za chwilę wybuchnie - odparł Lynx. Per Olav Winger pobielał na twarzy. - Gazu! - Już docisnąłem do dechy - zdenerwował się kierowca. Samochód gnał do przodu, z piskiem pokonując zakręty. I nagle, gdy znaleźli się już w bezpiecznej odległości, rozległ się huk, jakby pół ziemi oderwało się w wybuchu. Tengel Zły odruchowo się skulił, jakby spodziewał się, że o dach auta zaraz zadzwoni deszcz kropli. - Do nas nie sięgnie - spokojnie powiedział Lynx i Tengel-Winger wyprostował się z godnością. - Umieściłeś ładunek w środku? - Oczywiście, ale wewnątrz nic nie było. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Dokładnie to, co mówię. Połamane krzesło i zwój drutu kolczastego. Nic więcej. Tengela Złego ogarnęło lodowate odrętwienie. - Nie było żadnej butelki albo innego naczynia? - Nic takiego. Absolutnie nic. Gołe ściany i podłoga. Nic nie mogło tam zostać ukryte ani zakopane. Przysięgam! Z ust Pera Olava Wingera wydobył się dźwięk, który sprawił, że szofer spojrzał w lusterko: głuchy, coraz silniejszy jęk, wyrażający straszliwy, nieopanowany gniew. Jęk przeszedł w ryk: - Halkatla! Halkatla! Przeklęta czarownica! Ona... Ona... Nie był w stanie wydusić z siebie słów. Zdrada czarownicy była zbyt okropna, nieoczekiwana i wstrząsająca. Ale kierowca nie mógł oderwać oczu od lusterka. Poczuł, jak paniczny strach mąci mu wzrok. Widział bowiem twarz Pera Olava Wingera. Jego oczy przeob- raziły się w straszne, szarożółte szparki, przypominające ślepia stuletnich gadów. A twarz...? Przestała być twarzą komiwojażera. Z ohydnej gardzieli wysunął się gruby szary jęzor, buchnęła chmura zielonoszarego cuchnącego dymu. Rysy zaczęły się zmieniać... Więcej szofer nie zdołał zobaczyć, z ust wydarł mu się krzyk przerażenia, kiedy samochód wyleciał z szosy i zaczął spadać prosto do jeziora Mjesa. Lynx także to widział, ale on zachował swój nie- zgłębiony chłód. O doznanym zaskoczeniu świadczyło jedynie lekkie rozszerzenie nozdrzy. Lynx i Tengel, który na powrót przybrał postać Pera Olava Wingera, bez trudu dotarli do brzegu. Kierowca natomiast wraz z samochodem poszedł na dno. Jezioro w tym miejscu było akurat głębokie. Wypadku nikt nie widział. Lynx i Tengel stanęli na kamienistej plaży. - Niepotrzebny mi samochód - oświadczył Zły gnie- wnie. - Dnść już mam ludzkich słabości. Ty możesz jechać do Doliny Ludzi Lodu jak sobie chcesz, ja ruszam po swojemu. Nie był to najszybszy sposób przemieszczania się, ale nie musiał już liczyć na innych, to najważniejsze. A Halkatla? Przebrała miarkę, już on zatroszczy się o jej marny koniec. Wielka Otchłań! Taka będzie jej kara, zasłużyła na nią! A tamci? Mieli ze sobą jasną wodę. I sporo go wyprzedzili. Lynx, zagadkowy mężczyzna, patrzył, jak jego pan i wład- ca prześlizguje się ponad ziemią, nie dotykając jej stopami. Lynx przyglądał się temu obojętnie, a potem ruszył drogą. Na pewno dotrze na miejsce, być może nawet uprzedzi swego pana. ROZDZIAŁ XII Udało im się wypożyczyć największy samochód moż- liwy do wynajęcia w Oppdal. Teraz bowiem, kiedy przyłączył się do nich Gabriel, gromadka była dość liczna. Przed opuszczeniem hotelu Marco odbył z Ianem Morahanem rozmowę w cztery oczy. Czy ten człowiek naprawdę żyje od stu lat? z niedowie- rzaniem myślał Morahan. Przecież to młodzieniaszek! Ale taki ma autorytet! Marco uśmiechnął się zakłopotany. - To, co teraz powiem, może sprawić ci przykrość, ale chcę, żebyś dobrze się nad wszystkim zastanowił. Ze- jdziemy zaraz z głównej drogi i zapuścimy się w rzadziej zaludnione okolice. Najwłaściwszym posunięciem byłoby umieszczenie cię w szpitalu, ale wiem, że tego nie chcesz. Przyznaję, że cię rozumiem. Innym dobrym wyjściem byłoby wsadzenie cię do pociągu, byś spokojnie, bez przeszkód, mógł dotrzeć do Sandnessjoen. Nie mam jednak ochoty wypuszczać cię samego w takim stanie. Chciałbym, żebyś był z nami, kiedy twoje dni dobiegną kresu. Morahan był wyraźnie wzruszony. - Ale ja obiecałem Tovie, że nie będzie musiała zajmować się mną po śmierci. - Z Tovą już rozmawiałem. Ona całkowicie się ze mną zgadza, nie chce cię teraz utracić. Pozostaje tylko pytanie, czego ty sobie życzysz. Wędrówka przez góry może być ogromnie męcząca. I śmiertelnie niebezpieczna, ale to akurat pewnie wcale cię nie przeraża. Jeśli mam być szczery, nie sądzę, byś mógł wiele wytrzymać. - Ja już wybrałem - odparł Morahan. - Pójdę z wami. I chcę, abyście mnie pochowali w pięknych norweskich górach, w bezimiennym grobie. Wiesz, że jestem w poło- wie Norwegiem i nauczyłem się kochać ten kraj. Czuję, że mój dom jest raczej tutaj, a nie w Liverpoolu. I, Marco... - Tak? - Opiekuj się Tovą! Być może będzie potrzebowała waszego wsparcia. - Wiem o tym - uśmiechnął się Marco. - Tova po- wiedziała mi o waszej umowie. Uważam, że postąpiliście słusznie. Tova jest bardzo samotna, spotkanie z tobą znaczyło dla niej więcej, niż możesz zrozumieć. - Słodka, kochana dziewczyna - rzekł Ian z roz- marzeniem w oczach. - Dziękuję, że nas nie potępiasz! Ja sam byłem bardzo niepewny. Ale oczywiście... najpraw- dopodobniej ta noc nie będzie miała żadnych następstw. - Przyszłośe pokaże - stwierdził Marco. - Przyszłość - cierpko powtórzył Ian. - Z tego co rozumiem, nawet dla was, być może, nie ma przyszłości. A już na pewno dla mnie. - Starajmy skupić się na dzisiejszym dniu. - Ja już teraz liczę raczej w godzinach. Ale cieszę się, że mam tak wspaniałych przyjaciół. Wyszli do swych towarzyszy. Ian zbliżył się do Tovy i objął ją, dziewczyna zaraz się rozjaśniła. Przez cały ranek starała się trzymać blisko niego, często mocno ściskała go za rękę, jak gdyby bała się, że jej zniknie. Zdawała sobie sprawę, że nastąpi to już wkrótce. Halkatla tego ranka również była przygaszona. Marco przyjrzał się jej i nigdy jeszcze jego zwykle tak łagodne spojrzenie nie było równie surowe i badawcze. On wie, pomyślała niespokojna. On wie, choć pewna jestem, że Rune nie puścił pary z ust. Marco wie i tak. Nie skomentował tego ani słowem, Halkatla wiedziała dlaczego. Na policję nie można jej było zgłosić. "Jak się nazywasz?" "Halkatla z Ludzi Lodu". "Miejsce zamiesz- kania?" "Nigdzie nie zarejestrowane". "Rok urodzenia?" "1370. Zmarła... w 1390". Prawdopodobnie dojdą do wniosku, że mężczyzna palił w samochodzie, trzymał w ręku taki biały patyczek, nazywany papierosem, poza tym czuć było od niego gorzałką. Nikt nie będzie zgłębiać przyczyn wypadku. Zresztą on sam do niczego się nie przyzna; szkoda, jakiej doznał, była zbyt wstydliwa. Nie mieli też czasu na dodatkowe opóźnienia. Wreszcie wyruszyli z Oppdal. Motocyklem jechał teraz Marco, wioząc z tyłu urado- wanego Gabriela. Pozostali czworo siedzieli w samo- chodzie kierowanym przez Tovę. Wybrali baśniową drogę ku Nerskogen, wijącą się wśród niezwykłych łąk i rosochatych drzew. Za Ner- skogen nie było już tak pięknie, pojawił się normalny las, taki, jaki porasta wielkie połacie Norwegii. Tova pozwoliła Marcowi wybierać drogę, z pewnością wiedział, którędy jechać. Nie był to najprostszy dojazd do Doliny, Marco stwierdził jednak, że jadąc tędy zyskują na czasie. Kilka godzin później dotarli już do miejsca, z którego dalsza podróż samochodem była niemożliwa. Ostatni odcinek, wiodący wąskimi górskimi ścieżkami, musiał mocno dać się we znaki podróżującemu na tylnym siodełku motocykla Gabrielowi. Podnieśli wzrok na góry. Tam mieli dotrzeć. Tova z lękiem spojrzała na Iana. Czas ich poganiał, nie mogli pozwolić sobie na spokojną wędrówkę, musieli posuwać się do przodu w bardzo szybkim tempie. Właściwie szaleństwem było ciągnąć chorego w taką drogę, ale nikt się nie wahał, najmniej sam Ian. Tova spostrzegła jednak, że na widok pnących się nieubłaganie pionowo w górę zboczy zadrżał w prze- czuciu nadciągającego końca. - Mimo wszystko wydaje mi się, że nadłożyliśmy drogi - powiedziała do Marca. - Owszem, nie jest to najkrótsza trasa do Doliny Ludzi Lodu, ale liczyłem, że nie będzie obstawiona przez popleczników Tengela Złego. Tak było bezpieczniej. Wejście do Doliny znajduje się po drugiej stronie tego łańcucha górskiego. Ukryli samochód i motocykl wśród niskich brzóz i ruszyli w ostatni etap podróży do Doliny Ludzi Lodu. Wszyscy milczeli. Wyczuwali powagę sytuacji. Ledwie zdążyli wejść w pasmo lasu brzozowego, kiedy Ian zaczął mieć problemy. Tova ujęła go za rękę, by ułatwić mu wspinaczkę, ale niewiele to pomagało. Wreszcie musiał się położyć na miękkim leśnym poszyciu, gdzie królowały jeszcze szarobure barwy zimy, a od ziemi ciągnęło lodowatym chłodem. Tova siedziała przy nim, płakała, nie starając się nawet tego ukryć, a reszta grupy stała lub klęczała obok. - Nie wolno ci, Ianie - szlochała Tova. - Nie wolno ci nas opuszczać! Ian Morahan walczył o oddech. Wiedział, że to już koniec i że może jedynie życzyć sobie, by jak najmniej bolało. Wydawało się jednak, że nie ominą go cierpienia. Było mu słabo, przed oczami migotały czarne plamy, w uszach huczało. Przez mgłę dostrzegał Marca stojącego u jego stóp. Światło padające od tyłu prześwietlało mu włosy sprawia- jąc, że wokół głowy niezwykłego mężczyzny tworzyła się aureola. lan słyszał błagania Runego i Halkatli: "Zrób coś, Marco, Spróbuj!" Ian nie wypuszczał z dłoni ręki Tovy. Drugą rękę dziewczyna podłożyła mu pod kark. Cieszył się, że są przy nim wszyscy. Przyjaciele... Czy kiedykolwiek miał lep- szych przyjaciół od tych, których poznał w swych ostat- nich dniach? Nie chciał ich opuszczać, pragnął zobaczyć, jak powiedzie im się walka, w której wir teraz się rzucili. Tyle miał pragnień. I nigdy się nie dowie, czy zostawi po sobie potomka... - Tova... - szepnął z wysiłkiem. - Opiekuj się nim, dla mnie! I... ucałuj je... ode mnie. Zalana łzami pokiwała głową. Oboje wiedzieli, że prawdopodobnie ich krótki związek nie przyniesie dziec- ka. Ale wolno przecież marzyć. Tova zdawała sobie sprawę, że z płaczem nie jest jej do twarzy, zapłakana wyglądała po prostu strasznie. Ale jakie to miało teraz znaczenie? Pierwszy raz w życiu nie przejmowała się swoim nieszczęsnym wyglądem. Iana dręczył ból przeszywający całe ciało. Czuł protest organizmu wobec takiego wysiłku, miał wrażenie, że wszystko w nim zbiera się do walki, nic jednak nie mogło mu już pomóc. W otępieniu ujrzał, że Marco podnosi ramiona. - Udejdźcie na bok - rozkazał. - Odsuńcie się, ty także, Tovo! Schrońcie się pod tamten nawis! Usłuchali, nie spuszczając wzroku z Marca. Dlaczego? Dlaczego? skarżył się Morahan w duchu. Dlaczego nie pozwala im być przy mnie? Kiedy Tova siedziała u mego boku, nie czułem się tak samotny. O Boże, nie chcę umierać, mam po co żyć! Dopiero teraz o tym wiem. Nie odbieraj mi życia, jeszcze nie! Co ten Marco robi? Ian przez mgłę dostrzegł, że odwrócił się od nich i wyciągnął ramiona najpierw na boki, potem w górę, dokładnie tak, jakby kogoś przyzy- wał. Niesamowity widok, urodziwy mężczyza na tle nieba. Tak trudno oddychać... Nie można złapać powietrza. Ból. Wszechogarniający ból. Wszystkie nerwy drżą, dło- nie, ramiona, nogi, całe ciało ogarńęły drgawki. Ian spróbował wyostrzyć wzrok. Marco odsunął się na bok. Ale w jego miejscu stał ktoś inny... A raczej coś innego. Olbrzymie czarne skrzydła? Czyżbym już umarł? Wy- sokie stworzenie i tak niesamowicie piękne. Ale takie mroczne! Ubrane tylko w przepaskę na biodrach i czarną pelerynę zarzuconą na ramiona. Moi towarzysze także wpatrują się weń jak oniemiali. A więc i oni je widzą? Ale Marco klęka przy mnie. Podnosi moją głowę, górną połowę ciała. Mówi do mnie. Dookoła grzmi tak, że ledwie go słyszę. - Leż spokojnie, Ianie! Nie opuszczę cię. To będzie bolało, bardzo bolało, ale ja i my wszyscy chcemy, żebyś żył. Okazałeś nam taką lojalność i jesteś dobrym człowie- kiem. Prawie tak jakbyś był z Ludzi Lodu... Nie bój się! Wówczas Ian zrozumiał, że historia o czarnych anio- łach i pochodzeniu Marca była prawdziwa. Poczuł bez- graniczny szacunek. Nie wyobrażał sobie większego bólu niż ten, który go teraz dręczył. I ta niemożność oddychania. To nieludzkie! Czarny anioł podszedł bliżej, wyciągnął ramię w stronę umierającego. I nagleIlana Morahana oślepiło ostre światło, w powietrzu zaiskrzyło, raz po raz pojawiał się blask jak z potężnej błyskawicy. Jeśli poprzednio od- czuwał ból, to teraz zapragnął powrotu do tego stadium. To bowiem, co zaczęło się dziać z jego ciałem, było tak brutalne, że powoli tracił przytomność. Miał uczucie, że coś miażdży mu każdy najdrobniejszy nawet staw, ciało roz- rywane jest na kawałki, wydawało mu się, że krzyczy, ale tak nie było, bo śmiercionośne błyskawice dotarły także do płuc Zostawcie mnie, zostawcie, błagał niemo. Pozwólcie mi umrzeć w spokoju, nie dręczcie aż do samego końca, to zbyt okrutne, czym sobie na to zasłużyłem? Usłyszał, że Tova zanosi się płaczem, i pomyślał o niej jeszcze cieplej. Rune podszedł z drugiej strony i uklęknął przy nim. - Ja także musiałem przez to przejść, lanie, wiem więc, co teraz czujesz. Większego bólu fizycznego nie ma. - Choć Runemu było chyba jeszcze ciężej niż tobie, Ianie - powiedział Marco. - Bo on miał zostać przemie- niony z maleńkiego korzenia w człowieka. Wtedy Ian zaczął rozumieć, że ich celem nie było wcale dręczenie go do granic przekraczających możność po- jmowania. Mózg jednak tak miał zamroczony bólem i walką ze śmiercią, że myśli nie chciały układać się w całość, pojawiały się zaledwie ich strzępki. Czarny anioł przysunął się teraz tak blisko, że, zdawało się, wypełniał całe niebo. Hebanowa dłoń prześlizgiwała się po kolejnych organach, Ian odczuwał dojmujące kłucia, chwilami musiał też tracić przytomność, bo nie pamiętał wszystkiego. Upłynęło sporo czasu, więcej niż pół godziny, jak później twierdził Gabriel, który z jakichś nie do końca zrozumiałych powodów mierzył czas. Ian jednak nie był w stanie liczyć minut. Znalazł się w świecie nieznośnego bólu, w którym nie było miejsca na nic innego. Długo, bardzo długo czarny anioł trzymał dłoń nad klatką piersiową Irlandczyka, gdzie, jak się zdawało, napotkał najsilniejszy opór. Morahan odchylił głowę, jak gdyby chciał się wyzwolić, sam nie mógł pojąć, jakim cudem jeszcze żyje, bo od bardzo dawna nie wykonał już tego, co można by nazwać oddechem. W ostatniej, zdającej się nie mieć końca godzinie chwytane powietrze nie docierało mu dalej niż do przełyku. Dlatego takim szokiem było pierwsze zaczerpnięcie powietrza, które dotarło aż do płuc. Nie mógł w to uwierzyć... Wstrzymał oddech, nie śmiał spróbować jeszcze raz, ale wreszcie musiał. Od wielu miesięcy nie mógł oddychać tak swobodnie! W odzwyczajonej od takiej ilości powietrza tchawicy piekło i bolało. Ogarnęło go ostrożne, niepewne poczucie szczęścia i zaskoczenie tak silne, że spróbował coś powiedzieć. - I can breathe - jęknął, zapominając, że jest w Nor- wegii i przez ostatnie tygodnie posługiwał się wyłącznie norweskim. - Mogę oddychać! - Och, oczywiście, że możesz - powiedział ciepło Marco. Jego głos brzmiał tak, jakby łzy ściskały mu gardło. - Mówiłem, że jesteś jednym z nas. A wobec tego nie możemy cię stracić. Ian ledwie widział, wzruszenie było zbyt silne. Śmiał się tylko, pojękując z bólu, czarny anioł bowiem nie zakończył jeszcze swych zabiegów. Trzymał teraz dłoń nad lewym bokiem Morahana. Śledziona, pomyślał Ian, od dawna myśl o niej mnie przerażała. O, uzdrów ją także, ty, który potrafisz czynić cuda! Pozwól mi żyć, żyć jako zdrowy człowiek! Tyle już lat upłynęło, od kiedy czułem się całkiem zdrowy. Mógł się teraz trochę poruszyć, podniósł więc rękę i dotknął okolic wątroby. Opuchlizna ustąpiła. Guzy na chudym ciele...? I one zniknęły! Jęknął głośno, bo czarny anioł przypuścił ostatni atak, na śledzionę. Znów ból przeszył ciało Morahana, znów bezgłośnie błagał o litość, wiedział jednak, że to odruch, zwykła ludzka reakcja. O, był gotów znosić takie cierpie- nia przez wiele dni, byle tylko dane mu było wyzdrowieć. Słońce... Być może będzie mógł zobaczyć wiele wscho- dów i zachodów słońca. Może zbuduje dom, będzie mógł pracować własnymi rękami, zrobi wszystko sam. Znów stracił przytomność, w ten sposób organizm bronił się przed zbyt silnym bólem. Kiedy się ocknął, wokół niego panowała cisza. Czarny anioł zniknął. Czuł się obolały, zmaltretowany, lecz, o dziwo, było to nawet całkiem przyjemne przeżycie. Wszystko wydawało się inne. Ciało miał jakby oczysz- czone, jak po wewnętrznej i zewnętrznej kąpieli. Był wolny i szczęśliwy. Oszołomiony usiadł. - Nie podziękowałem - wymamrotał. Marco przystąpił do niego. - Nie trzeba. Mój przyjaciel o czarnych skrzydłach wie o twojej wdzięczności. Podobało mu się to, co z tobą zrobił. Widzisz, czarne anioły nie są na ziemi szczególnie mile widziane. - Ale to przecież takie dobre stworzenia! - Owszem, ale kto o tym wie? Ojcowie Kościoła skazali je na reprezentowanie Szatana, prastarej złej mocy, a on nie ma nic wspólnego z upadłymi aniołami. Niestety, nie możemy tego udowodnić. Ian dalej siedział na ziemi, otoczywszy ramionami kolana. Przez chwilę zachowywał spokój, kiedy jednak zdał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło, wybuchnął przejmującym płaczem. Tova przysunęła się do niego. I ona nie mogła zapanować nad łzami. Wkrótce jednak Morahan podniósł głowę, pogłaskał dziewczynę po policzku i wstał. - Nie mamy czasu do stracenia. Podszedł do Marca i gorąco go uścisnął. - Dziękuję - szepnął. - Dziękuję za życie! Potem uściskał wszystkich po kolei: Tovę, Gabriela, Halkatlę i Runego. Mogli znów podjąć wędrówkę. Kiedy wspinali się w górę wysokich zboczy, nikt nic nie mówił. Wszyscy zbyt poruszeni byli tym, co się stało, i teraz szlż zatopieni w myślach. W największym stopniu dotyczyło to chyba Gabriela. Jego myśli krążyły wokół religii, wokół dogmatów chrześcijaństwa, wywodzących się z przypuszczeń... Dwunastolatek nie bardzo potrafił objąć to rozumem. Ian idąc uśmiechał się do siebie, jeszcze nie do końca pojmował szczęście, jakie go spotkało. Tova ostrożnie ujęła go za rękę. Nie była pewna, wiele między nimi teraz się zmieniło. Na najmniejszą oznakę niechęci z jego strony gotowa była się wycofać. Ale Ian tylko mocniej ją uścisnął i uśmiechnął się szeroko. Od tego uśmiechu pod Tovą ugięły się kolana, nie wiedziała, że on ma na nią taki wpływ. Przecież byli jedynie przyjaciółmi? Halkatlę nadal gnębiły wyrzuty sumienia po fatalnej nocnej wyprawie. Przecież obiecywała sobie, że okaże się godna wybranych! I prawie od razu uciekła się do czarodziejskich sztuczek. Niedobrze! Marco tego dnia niewiele się do niej odzywał, jasne było, że bardzo się na niej zawiódł. Wiedziała, że Rune jest równie zasmucony. Wobec niego także zachowała się niewłaściwie i jego uraza była w pełni uzasadniona. Niełatwo jest być czarownicą, cierpiącą ze wstydu i żalu. Wiedźmom zwykle nie dokucza poczucie winy. Powoli wspinali się pod górę między coraz rzadszymi brzozami. Nikt nie przypuszczał, że wkrótce Marco stanie przed jednym z najtrudniejszych i najbardziej szokujących zadań w życiu. Siła myśli Tengela Złego wreszcie odnalazła wrogów. On sam znajdował się zbyt daleko, by móc ingerować osobiście, ale jego duch ich odszukał. Wściekał się na nich, ponieważ uniknęli pułapki zastawionej na nich na drodze, ktcirą zwykle wyprawiano się w góry. Oni ośmielili się pójść od innej strony! Teraz, kiedy nie miał pod ręką swego zdolnego współpracownika, Lynxa, wytropienie wrogów przyszło mu z wielkim trudem. Ale oczywiście wielki Tan-ghil zdołał tego dokonać! Było ich wielu. Ponieważ nie odzyskał jeszcze w pełni swej mocy, nie mógł w nich uderzyć, wyczuwał tylko ich obecność. Wiedział, gdzie się znajdują. Wiedział też, że jest ich więcej niż palców u jednej ręki. Tan-ghil nigdy nie uczęszczał do szkół, nie dla niego więc była wyższa matematyka. No cóż, należało ich powstrzymać, i to prędko. Miał naprawdę zdolnych popleczników, ślepo mu oddanych, dwóch zbirów absolutnie pozbawionych skrupułów. Po- służy się nimi teraz, użyje ich zamiast tych kruchych ludzkich istot, które wykorzystywał do tej pory. Na myśli Tengela Złego opadła mroczna chmura. Pozbawili go Pancernika. Zniszczyli go, przestał istnieć. Przeciągnęli Halkatlę na swoją stronę i za to jeszcze bardziej ich nienawidził. Halkatla... ta, którą uważał za absolutnie pewną! Jak to możliwe? Co zrobili, że udało im się ją przekabacić? O, jeszcze tego pożałują! Przede wszystkim należało ukarać ją samą, to jasne. Unicestwienie byłoby odwetem zbyt łagodnym. Dla takich jak ona, dla tych, którzy najbardziej mu dokuczyli, była jedna droga - do Wielkiej Otchłani. Uczepił się tej cudownej myśli o zemście. Potem ukarze resztę. Bo nawet jeśli zdołali odebrać mu Pancernika i Halkat- lę, przegnali jego pomocników na cztery wiatry (on także wysłał Demony Wichru do Wielkiej Otchłani), choć unieszkodliwili wielu z jego piechoty, żywych przestęp- ców, to co z tego? Miał w zanadrzu znacznie cięższą broń. Na przykład tych dwóch, których planował teraz wysłać. Nie było w nich bodaj krztyny dobroci, ich nie uda im się pokonać! Tengel Zły nie wiedział, jak fatalne spotkanie szykuje się między Południowym Trondelagiem a More i Romsdal. Nawet on nie znał całej prawdy o jednym ze swych wysłanników. Tova pierwsza zorientowała się, że coś jest nie tak jak być powinno. Ona i Ian szli jako ostatni, naturalne więc było, że właśnie oni zauważyli, że za ich plecami coś się dzieje. - Marco! - zawołała stłumionym głosem. - Ktoś za nami podąża! Zatrzymali się natychmiast. Znajdowali się teraz w te- renie o bardzo kiepskiej widoczności, na wyższej granicy lasu. Podłoże było tu na przemian podmokłe i kamieniste, brzozy rosły na tyle gęsto, że można jeszcze było mówić o lesie, ale co jakiś czas napotykali połacie porośnięte górską wierzbą, zmorą każdego wędrowca. Jej gałęzie czepiały się absolutnie wszystkiego, a pod ich plątaniną kryły się głazy, bagniska i wądoły. Marszu nie ułatwiały też olbrzymie bloki skalne, porozrzucane tu i ówdzie jakby od niechcenia. Sporo też było dość wysokich pagcirków, za którymi mogło się czaić niebezpieczeństwo. - Skąd wiesz? - spytał Marco. - Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. - Mogło to być zwierzę. - W takim razie zwierzę, ktcire ma ręce. Pokiwał głową. Rozejrzał się dookoła, ale wszędzie panował spokój. - Szkoda, że to akurat tutaj. Powinniśmy iść bliżej siebie, ale to niemożliwe. - Może właśnie dlatego to się tu pojawiło - zasugero- wała Tova. - Masz rację. Wiecie, kogo ogromnie mi teraz brakuje? - Nataniela - jednogłośnie odpowiedzieli Tova i Gab- riel. - Właśnie. On ma taki autorytet. - Tobie też go nie brakuje - stwierdziła Halkatla. - Nie teraz. Odnoszę wrażenie, że jako człowiek jestem jakby ułomny. No cóż, musimy sobie jakoś poradzić. Rune, ty pójdziesz pierwszy. Następnie Ian. Potem Halkatla, Tova, Gabriel i ja. W ten sposób słabsi znajdą się między nami. Tova zastanawiała się, czy ona zalicza się do słabych, czy silnyeh, nie śmiała jednak o to pytać. Jasne natomiast było, że należy chronić Iana i Gabriela. Uznała, że ona jest silna. Wkroczyli w niezwykle niebezpieczne pasmo wierzb. Marco wkrótce znów ich zatrzymał. - Miałaś rację, Tovo, coś tu jest. Nie wiem co, ale to jakieś nieduże stworzenie. - Moim zdaniem jest ich więcej - powiedział Rune. - Co najmniej dwa - przyznała Halkatla. Marco pokiwał głową. - Są takie małe, że nie widać ich ponad zaroślami, i wydaje się, że poruszają się jednakowo sprawnie bez względu na rodzaj terenu. Czy możemy założyć, że nie mamy do czynienia z żywymi istotami? - Jestem tego samego zdania - stwierdził Rune. Po złamaniu nogi nadal kulał, ale i tak niewiele ucierpiał. Tova rzekła zamyślona: - Ja idę za Halkatlą. Wydaje mi się, że oni coraz bardziej się do niej zbliżają. - Ojoj ! - zadrżała czarownica. - Sądzicie, że on, wiecie kto, odkrył moje oszustwo? - Bardzo prawdopodobne - odparł Marco. Gabriel spytał z wyraźnym lękiem w głosie: - Jeśli to nieduże stworzenie... Czy to może być on we własnej osobie? - Nie, nie - uspokoił go Rune. - Duchy podniosłyby alarm. - Na pewno by nas ostrzegły - potwierdził Marco. - Ciekaw jestem, co też to może być... No cóż, idziemy dalej. Halkatlo, zamień się na miejsca ż Gabrielem! Chcę, żebyś szła tuż przede mną. - Gabrielu, możesz być całkiem spokojny - powie- dział Rune. - Ulvhedin jest teraz przy tobie. - Wiem o tym - odparł chłopiec. - Od czasu do czasu bierze mnie za rękę. - Tova, tobą opiekuje się Sol. - Świetnie! - ucieszyła się Tova. - Witaj, Sol, gdziekol- wiek jesteś! Ale czy wy pozostali nie macie żadnych opiekunów? - Marco, Halkatla i ja nie mamy. Za to nad Ianem czuwa sam Tengel Dobry. Zachwycona Tova pospieszyła z wyjaśnieniem dla Morahana: - Lepiej nie mogłeś trafić! A więc duchy uznały cię za jednego z nas! Nie wypowiedziała na głos tego, co po tych słowach przyszło jej do głowy, a mianowicie że mogło to oznaczać, że ich wspólnie spędzona noc wyda owoc. - Czyżby kroiło się coś naprawdę poważnego? - za- stanowiła się Halkatla. - Tak, tak się wydaje, jeśli towarzyszą nam Tengel Dobry i Sol - zadumał się Marco. Ruszyli dalej. Biedny Gabriel miał wielkie problemy, prawie przez cały czas głowa ledwie wystawała mu ponad zarośla wierzbowe, poruszał się jakby po dnie. I bardzo mu się nie podobały mroczne, wilgotne dziury między kamieniami i kępami trawy. Śnieg ostatniej jesieni musiał spaść wcześnie, bo zwiędłe zeszłoroczne liście wciąż wisiały na gałęziach i przez to chłopiec nie mógł się zorientować, gdzie jest. Tova także nie należała do wysokich. Czasami znikała całkowicie i tylko jej siarczyste przekleństwa zdradzały, gdzie się znajduje. Śnieg, tak... Zbliżali się do groźnych obszarów, któ- rych śnieg jeszcze nie opuścił. A jeśli nie odnajdą drogi do Doliny? Jeśli cały płaskowyż pokrywała gruba warstwa śniegu? Marco jednak najbardziej przejęty był zdradliwym niebezpieczeństwem, czającym się niedaleko. Nie podoba mi się to, myślał. W głębi ducha czuję, że dzieje się coś bardzo, bardzo niedobrego! ROZDZIAŁ XIII Nataniel przeżył trudny, bolesny dzień. Upływające godziny wbijały mu w serce kolejne włócznie, pozo- stawiając dotkliwe, nieuleczalne rany. Pod chórem stały trzy trumny. Benedikte, Hanny i Abla. Młodą Christel postanowiono pochować w rodzinnej miejscowości, nieco dalej na północ kraju. Ellen... Jak zwykle jego myśli poszybowały do Ellen. Ona nie miała nawet grobu. Jej... nie było nigdzie. W kościele żałoba odebrała Natanielowi głos, nie mógł nawet odśpiewać psalmów. Próbował stłumić nienawiść, jaką żywił wobec Tengela Złego, który spowodował te tragedie. Pragnął żałować czysto, bez goryczy, ale to nie przychodziło mu z łatwością. Benedikte było teraz dobrze. Dożyła podeszłego wieku, a po śmierci przyłączyła się do przodków Ludzi Lodu. Fakt ten jednak wcale nie łagodził bezgranicznej tęsknoty żyjących. Hanna... Vetle bardzo po niej rozpaczał, dzieci także. Wnuków nie było, przebywały u Tuli, w Górze Demo- nów, bezpieczne przed Tengelem Złym. Ojciec Nataniela, Abel Gard. Odszedł patriarcha, jego ośmiu synów wyniosło trum- nę z wypełnionego po brzegi kościoła. Kiedy wolnym krokiem szli alejkami cmentarza, Nata- niel rozmyślał o swym stosunku do ojca. Abel nie był już młodym człowiekiem, od swej żony Christy, matki Nataniela, starszy był o siedemnaście lat. Właściwie Abel i Nataniel nigdy naprawdę dobrze się nie rozumieli. Bliska fanatyzmowi religijność ojca wpra- wiała Nataniela w zakłopotanie. Nigdy nie mogli roz- mawiać o Ludziach Lodu. Obaj jednak byli pełnymi życzliwości, porządnymi ludźmi, zawsze więc panował między nim ton ciepła. Ojciec na stare lata stał się nieco roztargniony, często cytował Biblię, Nataniel zaś unikał komentarzy na ten temat. Mimo to jednak stojąc nad grobem ojca poczuł głębokie do niego oddanie. Chriście żyło się z nim dobrze. Stała teraz przy Natanielu, twarz przesłoniła czarną woalką, aby nikt nie widział płynących łez. Christa odczuwała raczej smutek niż żałobę. Długa epoka w jej życiu dobiegła końca. Abel Gard był jej bezpieczną przystanią, nawet przez jeden dzień nie żało- wała, że go poślubiła. Ale jej miłość, uczucie tak silne, że potrafiło nawet niszczyć, miał tylko jeden mężczyzna: Linde-Lou. Tak dawno temu... A jednak zachowała tę krótką historię miłosną jak najcenniejsze wspomnienie. Wszyst- ko było przeciw nim, wiedzieli, że nigdy nie będą mogli być razem. Ale raz w życiu mogła pokochać gorącą, silną i czystą miłością. Nie każdemu bywa to dane. Zbliżyła się do grobu męża i rzuciła różę na trumnę. Nataniel szedł za nią. Wokół grobu skupili się wszyscy jego przyrodni bracia i wnuki Abla, przybyli, aby pożegnać się z głową rodu. Pozostawił po sobie wielu następców. Nataniel jednak nawet nie był żonaty. O, Ellen, jak dojmujący może być ból? Ceremonia pogrzebowa dobiegła końca. Nataniel musiał jak najprędzej wyruszyć w drogę do Doliny Ludzi Lodu, przyłączyć się do swych towarzyszy. Siedząc w jednym z samochodów podążających kolu- mną do Lipowej Alei, jak wiele już razy wcześniej sprawdził, czy buteleczka z jasną wodą jest tam, gdzie być powinna. Była. Z trudem przychodziło mu zachować ją przy sobie przez cały czas. Zwłaszcza w szpitalu, kiedy leżał osłabio- ny. Ogromnie się bał, że któryś z ludzi Tengela Złego wedrze się podstępem i skradnie ją, natychmiast więc, gdy tylko pielęgniarki opuściły salę, wsunął ją pod poduszkę. Dobrze, że jadą do Lipowej Alei. Tam właśnie miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Kiedy po odejściu żałobników w Lipowej Alei zapano- wał spokój, Nataniel porozmawiał z Andre i Mali o tym, co zamierza zrobić. Pokiwali głowami. Szybko zrozumieli, o co mu chodzi. Pozwolili mu pójść samemu do najstarszej części domu. Jakie maleńkie pomieszczenia, myślał Nataniel idąc po skrzypiących szerokich deskach podłogi. Jak niski sufit! A mimo to musiał to kiedyś być prawdziwie imponujący dwór. Wszystko tu było jak za czasów, kiedy Tengel i Silje otrzymali Lipową Aleję od rodziny Meidenów. Oczywiś- cie wykonywano niezbędne naprawy, ale tak zręcznie, że nie było tego widać. Hall... Tam właśnie zmierzał. Portrety czworga dzieci, Sol, Liv, Daga i Arego, wciąż wisiały na swoich miejscach. Pomimo starannego re- staurowania pokrywała je wielowiekowa patyna. Z pew- nością w czasach, gdy malowała je Silje, były znacznie jaśniejsze. Tutaj też wisiał witraż Benedykta Malarza. Naprawdę nie był większy? To przecież tylko nieduży świetlik! Jak Ulvhedin mógł coś przez niego zobaczyć? I dlacze- go później nikt inny nic nie widział? Żaden z dotkniętych ani wybranych? Ale czy po Ulvhedinie tak wielu ich było w Lipowej Alei? Benedikte, tylko ona. A teraz już odeszła, nie mógł jej zapytać. A może mógł? - Tengelu Dobry - rzekł cicho. - Chciałbym poroz- mawiać z Benedikte. Czy to da się zrobić? Poczekał chwilę i zaraz usłyszał dobrze znany, przyjaz- ny głos Benedikte: - Przepiękny pogrzeb, Natanielu. Spotkał mnie przy- wilej, o którym marzą chyba wszyscy: siedzieć na or- ganach i patrzeć na własny pogrzeb. Mój ty świecie, tyle dobrych słów o mnie wypowiedziano! Nie wiedziałam, że byłam taka wyjątkowa! W uszach zabrzmiał mu jej dobry, mądry śmiech. Zaraz jednak zdumiał się na jej widok. Nie była to bowiem Benedikte, jaką znał, lecz młoda kobieta ubrana w taką samą prostą szatę jak Halkatla. Benedikte nigdy nie wygrałaby żadnego konkursu piękności, ale dlaczego miałaby to robić? Nosiła w sobie tyle ciepła, była tak sympatyczna i pociągająca, że Nataniel ogromnie się wzruszył. - Rozumiem, dlaczego Sander Brink stracił dla ciebie głowę - stwierdził. - Dziękuję - zarumieniła się leciutko, z czym bardzo jej było do twarzy. - Ale chciałeś ze mną mówić? - Tak. Pamiętasz, co powiedział Ulvhedin w Górze Demonów? Że kiedyś ujrzał coś w witrażu Benedykta, coś, czego nie mógł do końca zrozumieć. Jesteś jedyną dotkniętą, która po nim zamieszkała w Lipowej Alei. Ulvhedin zresztą był tu wtedy tylko z wizytą. Czy ty coś zauważyłaś? - Tak - odparła Benedikte bez wahania. - Natych- miast zareagowałam, słysząc słowa Ulvhedina. Przypo- mniałam sobie, że od czasu do czasu widywałam jakiś ruch za tym oknem, ruch czegoś, czego tam nie dostrzegałam. Kiedy bowiem przystawałam, chcąc przyjrzeć się uważ- niej, nic tam nie było. Doszłam więc do wniosku, że to tylko odbicia światła. - Najprawdopodobniej tak właśnie jest. Ale i ja spróbuję na to zerknąć. - Uważam, że powinieneś tak zrobić. Zostawię cię teraz samego. Do zobaczenia, Natanielu. Benedikte zniknęła. Nataniel powoli podszedł do witraża. Szesnasty wiek, pomyślał. Dzieło kościelnego malarza, podarowane jednemu z jego uczniów, niezwykle uzdolnionej Silje córce Arngrima... Co mógł skrywać taki witraż? Za szklaną taflą roztaczał się widok na aleję lipową, starą, kochaną aleję. Widać też było kawałek płotu, fragment lasu i nowe domy w parafii. Wszystko bardzo zwyczajne. Nataniel oddalił się trochę, a potem przeszedł mijając witraż tak, jak musiała to robić Benedikte. Tak! Coś tam było! A więc musiało chodzić o zmienne odbicie światła, kiedy przesuwało się po nim wzrok. Nic więcej. Ale Nataniel tak łatwo się nie poddawał. Czy nie był siódmym synem... i tak dalej, i tak dalej? Jeśli ktoś miał tu się czegoś dopatrzyć, to był to właśnie on! Tym razem podszedł bardzo blisko do szklanej mozai- ki. Zaglądał kolejno w poszczególne kolorowe fragmenty. Jeden po drugim. Tutaj. Czy tu czegoś nie ma? W tym narożniku? Coś zamigotało, nerwowo, i zniknęło jakby przerażo- ne. Teraz jednak jego uwaga jeszcze bardziej się wyostrzyła. - Potrafię to zobaczyć - przekonywał sam siebie, monotonnie powtarzając słowa. - Potrafię to zobaczyć, potrafę to zobaczyć, potrafię... Znów się ukazało! Tym razem wyraźniejsze, ale tylko w dolnym lewym rogu. Twarz? Czyżby to była jakaś twarz? Ale tło za nią było inne niż w rzeczywistości. - Pokaż się jeszcze - szepnął. - Wróć! Jakie to dziwne! Dostrzegł teraz tło, to nierzeczywiste. To był... to był... górski płaskowyż? Obraz znów zniknął. Naprawdę był to górski płaskowyż, tylko jakby wi- dziany z góry. Twarz! Ponownie się ukazała. Nataniel starał się ją przytrzymać, ale prędko zamigotała i znów zniknęła. Dostrzegł, że była zwrócona w górę! W górę, w stronę kolorowej szybki. Jak gdyby ściana z witrażem umiesz- czona była poziomo, a Nataniel patrzył w dół na górski płaskowyż i na stojącego na nim człowieka, spoglądające- go w górę. Widział zadartą głowę i ramiona. - Wróć! Pokaż się jeszcze raz! - prosił. Nie musiał długo czekać. W narożniku witraża znów pojawiła się twarz. Oblicze kobiety o ciemnych, roz- szerzonych przerażeniem oczach. Zdążył to zobaczyć, zanim obraz zniknął. Z początku, wiedziony próżną nadzieją, sądził, że to Ellen, ale nic się niestety nie zgadzało. Dziewczyna ukazująca się na witrażu miała ciemniejsze włosy, oczy i skórę. I była znacznie młodsza... Postanowił jeszcze zaczekać. Tym razem zajęło to więcej czasu. Górski płaskowyż? Ona patrzyła w górę. W górę na róg witraża. Obraz nie chciał powrócić, Nataniel przez kolorową szybkę widział teraz tylko pejzaż wokół Lipowej Alei. Błagalny wzrok? Prośba o pomoc. Odszedł od okna i usiadł na staroświeckiej kanapce w hallu. Próbował systematycznie odtworzyć historię szklanej mozaiki. Zrozumiał bowiem, że ujrzał coś naprawdę niezwyk- łego. Zawołał Andre i Mali. Kiedy przyszli, opowiedział o tym, co go spotkało, i jakie ma przypuszezenia. Andre z powagą kiwał głową. - Uważasz więc, że coś na trwałe wryło się w szkło. Obraz dziewczyny wpatrującej się w leżącą szybę. Podob- nie jak na całunie turyńskim odcisnęła się twarz cier- piącego Chrystusa? - Coś w tym rodzaju - odparł Nataniel. - Dlatego właśnie zastanawiam się teraz nad historią witraża. Kiedy leżał poziomo? I na tyle wysoko, by mógł się pod nim zmieścić człowiek? Nieduży człowiek. Dziewczyna, którą ujrzałem, była bardzo delikatnej budowy. - Witraż został zabrany do Doliny Ludzi Lodu - przy- pomniała Mali. - Załadowany na... - Nie! - wykrzyknął Andre. - Owszem, masz rację, Mali, ale my,ślę, że to nie wtedy się stało. Bo wówczas wszędzie był śnieg, a ty przecież śniegu nie widziałeś, prawda, Natanielu? - Nie, to mogło być dość późne lato. Ale trudno to określić. Chcesz powiedzieć, że... - Tak. Podczas ucieczki z Doliny Ludzi Lodu, wtedy witraż leżał na grzbiecie konia. Nataniel w jednej chwili go zrozumiał. - A to wyjaśnia, dlaczego widać jej obraz tylko w jednym rogu witraża. Tylko tyle wystawało poza grzbiet zwierzęcia. - Czy to Sol zobaczyłeś? - zastanawiała się Mali. - Czy też Silje? A może małą Liv? - Nie, to nie była żadna z nich. Najbardziej przypominała Sol, ona przecież była ciemna jak noc, ale Sol miała wówczas zaledwie sześć lat i to się nie zgadza. Dziewczyna, którą widziałem, musiała być co najmniej o dziesięć lat starsza. Mali podsumowała: - Tak więc jakaś młodziutka dziewczyna, delikatnej budowy, zwróciła się do nich o pomoc, kiedy uciekali z Doliny podążając ku przełęczy między szczytami... - Tak, miałem wrażenie, że płaskowyż leżał dość wysoko w gcirach. - A błaganie było tak intensywne, że jej obraz wraził się w szkło... - Ale oni jej nie widzieli - wtrącił Andre. - Może powinniśmy wezwać Tengela Dobrego i jego zapytać? - zastanawiała się Mali. Nataniel siedział milczący. - Nie - stwierdził w końcu cichym głosem. - Nie, oni jej na pewno nie widzieli. Nie mogli jej zobaczyć. Ale mam ochotę wezwać kogoś innego... - Masz rację - przytaknął mu Andre, który zaczął rozumieć, do czego zmierza Nataniel. - Zrób to, Natanie- lu, ty, który potrafisz. - Ale jeśli coś się nie powiedzie? Jeśli ona się już nie ukaże? - Nie potraflłbyś narysować tej twarzy? Nataniel zmieszał się. - Marny ze mnie rysownik. Obawiam się, że próba zakończyłaby się niepowodzeniem. - Wezwij ich - życzliwie doradziła Mali. - Myślę, że jeśli tego nie zrobisz, będzie im przykro. Przygotujemy ich na ewentualne rozczarowanie. Nataniel pokiwał głową. Mógł wezwać duchy przod- ków bez pośrednictwa Tengela Dobrego, ale postanowił tego nie wykorzystywać. Opowiedzieli Tengelowi o swoich przypuszczeniach, a on natychmiast się tym zainteresował. - Nigdy jej nie widzieliśmy - potwierdził. - Ale ta teoria jest ciekawa. Spróbujmy. Poproszę ich o przybycie. Wkrótce dołączyli do nich Targenor i Dida, w małym hallu zaczęło się robić ciasno. - Może Andre i ja powinniśmy wyjść? - zapropono- wała Mali. - Nie, nie - uspokoił ich Tengel Dobry. - Jest jeszcze dość miejsca. Nataniel powitał Didę i Targenora, a potem opowie- dział im, co ujrzał. Wyjaśnił także, że Ulvhedin i Benedik- te także coś widzieli, lecz bardzo niewyraźnie, a wtedy Tengel przypomniał sobie, że i on kiedyś dostrzegł coś w witrażu, ale, jak wszyscy inni, przypuszczał, że to jakaś nierówność w szkle, która migoce, gdy zmieni się kąt patrzenia na mozaikę. Potem przedstawili nowo przybyłym swoją teorię. Twarze Didy i Targenora były jak wykute w kamieniu. - Możemy się mylić - uprzedził Nataniel. - Oczywiście - uspokoiła go Dida. - Jesteśmy na to przygotowani. - Pozwolicie więc, byśmy jeszcze raz spróbowali wywołać obraz? - Musicie - nalegał Targenor. Jego piękna twarz pokryła się bladością. - A jeśli mi się nie uda? - cichu powiedział Nataniel. - Spróbujesz jeszcze raz. Nataniel głęboko odetchnął i podszedł do małego witraża Benedykta. Wszyscy ruszyli za nim. Tengel Dobry nadal im towarzyszył, ale ustąpił miejsca Didzie i Tar- genorowi. Czyjaś dłoń ujęła rękę Nataniela i w napięciu mocno ją uścisnęła. W pierwszej chwili sądził, że to Mali, ale ku swemu zaskoczeniu zobaczył, że to Dida. Duch! A taki mocny, żelazny uścisk ręki! Dida najwidoczniej nie zorientowała się, co robi, całą swą uwagę skupiła na witrażu. - Tam - szepnął nagle Targenor. - Widziałem coś! - Ja też - przyznała Dida głuchym głosem. - Ale tylko coś zamigotało, bardzo niewyraźnie. - To prawda - przyświadczył Targenor. - Jeśli połączymy nasze siły, być może lepiej nam się uda zaproponował Nataniel. Zapadła cisza. Nataniel miał wrażenie, że słyszy tylko potęgującą się koncentrację. Andre i Mali nie mogli tu chyba wiele pomóc, ale i oni jak najgoręcej pragnęli, by obraz znów się ukazał. Nikt nie myślał o czasie, nie zastanawiał się, czy upływają sekundy, czy też minuty. W szkle witraża coś zamigotało, wszyscy zebrani drgnęli. - To była twarz - szepnął Tengel. - Widziałem. Poza nim nikt się nie odezwał. I nagle wszyscy jednocześnie wydali okrzyk. Błagająca twarz ukazała się znowu. Taka samotna, bezradna... Pojawiła się tylko przez ułamek sekundy, ale to im wystarczyło. Dida krzyknęła rozdzierającym głosem: - Tiili! To Tiili! - Moja ukochana siostrzyczka - szepnął Targenor. - Wróć, o, wróć! - To niemożliwe - odparł Nataniel. - Jej obraz odbił się w szkle tak bardzo, bardzo dawno temu. W głosie Tengela brzmiał nieskrywany żal. - Kiedy Silje i ja uciekaliśmy z Doliny, jej duch szukał u nas pomocy. Pewnie przechodziliśmy tuż obok miejsca, w którym zniknęła trzysta lat wcześniej. - Musimy zmienić cały plan bitwy - zdecydowanie oświadczył Targenor, kiedy niechętnie opuszczali hall. Dida nadal stała przy witrażu, jej kształtne palce dotykały szkła, jak gdyby chciała przyciągnąć ukochaną córkę do siebie. - Co chcesz, żebyśmy zrobili? - spytał Targenora Nataniel. - Muszę wezwać sztab generalny, Paladinów, Ta- ran-gaiczyków i wszystkich, którzy do niego należą. Ale pozwól mnie i Tengelowi się tym zająć, wy, wybrani, macie robić to, co do was należy, musicie zanieść jasną wodę do Dciliny. A ty, Natanielu, musisz natychmiast wyruszyć w drogę. - Racja - przyznał Tengel Dobry. - Prawdę mówiąc, kiedy mnie wezwałeś, akurat tu zmierzałem, żeby cię ostrzec. Nie zdążyłem jeszcze wyjawić, z czym przyby- wam. - Czy coś się stało? - zaniepokoił się Nataniel. - Tak. Marco zmierza prosto w fatalną pułapkę. - Marco? On powinien wiedzieć, co robi. - No cóż, pułapka to może nie najlepsze określenie. Raczej zrządził tak przypadek! Nataniela ogarnęło poczucie bezradności. - A ja nie mam samochodu. Marco i tamci go zabrali. - Muszę cię zmartwić - z żalem powiedział Tengel. - Ty niestety nie masz już w ogóle samochodu. - Rozbili go? - No, jeśli tak to nazywacie... tak. - Ale jak ja wobec tego mam się tam dostać? Pocią- giem, samolotem...? - Nie zdążysz - spokojnie rzekł Targenor. - Oni już stoją w obliczu katastrofy. - Oni? Ilu ich jest? I gdzie? - Marco, Tova, Morahan, Gabriel, Rune i Halkatla. Połączyli się. Są w Siedzibie Złych Mocy, w strasznej okolicy. Ale... Targenor uśmiechnął się smutno: - Kiedyś przeniosłem mego protegowanego Vetlego z bitewnych pól Europy do domu tak szybko, jak uczyniłby to wiatr. Zabiorę cię do nich. - Nie - zaprotestował Tengel Dobry. - Jeśli mamy zmieniać cały plan, Najwyższa Rada cię potrzebuje. Proponuję, aby Nataniel, który ma do tego prawo, wezwał wilki czarnych aniołów. Targenor pokiwał głową. - One potrafią poruszać się jeszcze szybciej. - Czy naprawdę mogę to zrobić? - spytał Nataniel. - Sytuacja jest krytyczna - odparł Tengel Dobry. - Zbierz wszystko, co ci potrzeba, i wyjdź w aleję. Tam możesz je wezwać. Nataniel uznał tę propozycję za dobrą. - Widzę, że zaczyna się robić gorąco - powiedział. - Zobaczymy się w Dolinie Ludzi Lodu? - Na pewno - spokojnie odrzekł Targenor. - Zmobi- lizujemy wszystkie siły, wszystkie nasze oddziały. ROZDZIAŁ XIV - Utknęłam w tych gałęziach! - zawołała Tova. - Te przebrzydłe wierzby, mogłoby się wydawać, że są żywe! Gabriel idący przed nią miał podobne problemy, ale był tak mały, że walczył z czepliwymi pędami na niższym poziomie. Od czasu do czasu sponad zarośli wyłaniała się tylko jego czarna grzywka. Nagle, kiedy Tova zajęła się uwalnianiem nogi ze splątanych zarośli, całkiem zniknął. W tym miejscu w podłożu była jama i Gabriel w nią wpadł. Spotkało go to nie po raz pierwszy, wymamrotał więc tylko kilka słów, których matka i ojciec z pewnością by nie zaakceptowali, i podjął próby uwolnienia się z pułapki. Wówczas jednak zdarzyło się coś okropnego, i to tak prędko, że nie zdążył nawet krzyknąć. Jakaś nieduża istota rzuciła się na niego od tyłu i lodowatą dłonią zakryła mu usta. Coś podcięło mu nogi i nagle pojawił się jeszcze ktoś, niemal równie mały. Wystarćzył jeden ruch ręki stworów, a Gabrielowi pociemniało w oczach. Oślepłem, pomyślał, ogarnięty paniką. Próbował krzyczeć, ale nieduże istoty poruszające się zwinnie jak wiewiórki błyskawicznie odciągnęły go na bok. Stracił przytomność. - Pomóż mi się z tego wyplątać, Halkatlo - stęknęła Tova, wściekła na karłowate wierzby. Halkatla pospieszy- ła jej na ratunek, pozostali towarzysze także ruszyli w stronę dziewcząt. - Gdzie Gabriel? - spytał Ian, który szedł przed chłopcem. Wszyscy przystanęli. - Gabrielu! - zawołał Marco, a jego głos odbił się echem od skalistych szczytów. Cisza, jaka potem zapadła, przytłaczała swym ogro- mem. - Boże - jęknęła Tova. - Byłam taka zaaferowana... Nie widziałam... - Nikogo nie będziemy obwiniać - ostro przerwał jej Marco. Pobiegł do przodu, a Ian i Rune się cofnęli. Wszyscy zmierzali do miejsca, w którym powinien być Gabriel. Zniknęli wśród krzaków, przeszukiwali szczeliny i ja- my. Przyłączyła się do nich Halkatla. - Tova nareszcie się wyplątała. Znaleźliście chłopca? - Nie. Marco wydobył się na powierzchnię. - Nie mogę tego zrozumieć - szepnął pobielałymi wargami. Gdy pozostali wyłonili się ponad krzewy, brakowało kolejnej osoby. - Tova? - zdziwił się Marco. I tym razem także nie otrzymał odpowiedzi. - Tova! - powtórzył Ian. - Tova, odezwij się! Znów straszna cisza była jedynym odzewem. W oddali śniegowa chmura skryła najwyższy ze szczytów. Ciągnący się od niej szarobiały welon zapowiadał, że śnieg wkrótce dotrze i do nich. Tak tu pusto... - Tova! Gabriel! - zawołał Marco z przerażeniem w głosie. Znowu podjęli poszukiwania. Próbowali odnaleźć Tovę w miejscu, gdzie była jeszcze przed chwilą, szukali po bokach i z tyłu, ale teraz już nikogo nie pozostawiali samego. Zniknęło dwoje najniższych, więc pilnie baczyli na Halkatlę, którą od czasu do czasu także całkiem kryły wierzbowe krzewy. Halkatla przyszła wszak na świat wtedy, gdy ludzie na ogół nie osiągali zbyt wysokiego wzrostu. Była też mniejsza od pozostałych z racji płci. Wreszcie się zatrzymali i rozejrzeli dokoła. Słychać było jedynie ich zmęczone, świszczące oddechy. W swych twarzach mogli wyczytać nawzajem desperację i rozpacz. - Ulvhedinie! - krzyknął Marco. - Gdzie jest Gabriel? Sol! Gdzie Tova? Nie doczekali się jednak żadnej odpowiedzi. Rune starał się zachować spokój. - Bez względu na to, gdzie jest Tova i Gabriel, ich opiekunowie są z nimi. A zatem, jeśli nas nie słyszą, muszą być gdzieś daleko. Wszyscy czworo byli bliscy płaczu. - Nędzni tchórze! - rozległo się nagle ochrypłe woła- nie, dochodzące zza ciągnących się przed nimi pagórków. W tym samym momencie zasłona śniegu przesłoniła im widok. Popatrzyli po sobie. - Kto to był? - spytał Ian. Twarz Marca pokryła się kredową bladością, zanim jednak zdążył odpowiedzieć, usłyszeli: - Chcecie ich? No, to po nich przyjdźcie! - To był inny głos - stwierdziła Halkatla. - Bardziej dziecinny. - Idziemy - nakazał Rune. Podjęli na nowo mozolną wędrówkę. Zmęczeni i przy- gnębieni przedzierali się przez oporne krzaki, aż wreszcie dotarli do twardego podłoża. Tam zobaczyli Sol. Stała odwrócona do nich plecami, zajęta rozmową z dwoma niezwykłymi istotami. Kiedy do niej podeszli, odwróciła się. Twarz miała niezwykle surową, ściągniętą powagą. Z jej oczu zniknął zwykły szelmowski błysk. - Marco, ty i ja daliśmy się złapać w najgroźniejszą w naszym życiu pułapkę. Sami sobie z tym nie poradzimy, przyjacielu. Dlatego wezwano Nataniela, wkrótce powi- nien tu być. Ian patrzył na nich zdziwiony. Wydawało mu się, że Marco z tych dwu mężczyzn jest silniejszy. Nataniela traktował jako niepoprawnego marzyciela, nikogo więcej. Teraz jednak zrozumiał, że i Marco ma swoje słabości. Piękny mężczyzna wpatrywał się w dwie nieduże istoty, oddychając szybko, z trudem. lan usłyszał, jak szepcze: "Nie, nie, nie mam na to sił!" - Prawda? - powiedziała do niego Sol. Dla Iana ostatnie pół godziny było bardzo trudne. Zniknęła Tova i to zmusiło go do zastanowienia się nad uczuciami, jakie dla niej żywił. Jeszcze całkiem niedawno wmawiał sobie, że Tova i on są wyłącznie kompanami, bardzo dobrymi przyjaciółmi, którzy z pewnych szczegól- nych względów postanowili iść razem do łóżka. Zdecydo- wali się jednak na ten krok świadomie i na trzeźwo, bez gorętszych uczuć. Teraz, ku swemu zdumieniu, był napięty jak struna, targał nim lęk o dziewczynę. I ogromnie mu jej brakowa- ło. Pokochał ją! Jak mocne jest to uczucie, nie był w stanie ocenić, ale jasne się stało, że znaczy ona dla niego więcej niż przypuszczał. A teraz...? Tova i Gabriel leżeli nieprzytomni na ziemi przed dwiema małymi bestiami. Mniejsza z nich przyłoży- ła wąski, ostry sztylet do niczym nie osłoniętego gardła dziewczyny. Nie było wątpliwości, że go użyje, jeśli uzna, że tak trzeba. Ian Morahan poczuł, jak żelazna obręcz zaciska mu się wokół serca. Pragnął odzyskać Tovę. Życie bez niej wydało mu się nagle nieznośne. Nareszcie przyjrzał się dwóm złym istotom. Byli to młodzi chłopcy. Stojąc w bezpiecznej odległości, naśmiewali się z nich pogardliwie. Jeden, niemal ró- wieśnik Gabriela, jednocześnie brzydki i ładny, miał wyrazistą twarz, z żółtych oczu bił ogrom zła. Obaj młodzi ludzie byli do siebie niezwykle podobni, tylko temu drugiemu, starszemu - może dwudziestolatkowi - brakło choćby śladu fascynującej urody młodszego. Stanowił uosobienie brzydoty, jego ciało wydawało się sękate, jakby pokurczone. Niewysocy, z powo- dzeniem mogli się obaj skrywać wśród karłowatych wierzb. - Coście zrobili Tovie? - zawołał zrozpaczony Mora- han. - I małemu Gabrielowi? Jeden z młodzieniaszków brutalnie dźgnął Tovę czub- kiem buta. - Macie tu te swoje śmiecie. Możecie je dostać. Za Halkatlę. - Oczywiście! - Halkatla natychmiast zrobiła krok do przodu. Rune mocno złapał ją za ramię i przytrzymał. - Nie idź tam! Tengel Zły wyśle cię do Wielkiej Otchłani. - Ale... Rune gestem nakazał jej milczenie. Marco sprawiał wrażenie kompletnie niezdolnego do działania. Ian nigdy jeszcze nie widział człowieka, na którego twarzy malowałaby się taka rozpacz. Spostrzegł jednak coś jeszcze. Na pagórku za dwiema okropnymi istotami stał Ulvhedin, opiekun Gabriela. Wydawało się jednak, że olbrzym nie śmie niczego - przedsięwziąć, obawiając się ryzykować życie chłopca. I wtedy zjawił się Nataniel. Wyłonił się z zamieci śnieżnej, szalejącej między szczytami. Jego przybycie najwyraźniej nie poruszyło wrogów, ale z piersi Marca wyrwało się westchnienie ulgi. - Nie będę pytał, skąd przychodzisz - rzekł. - Ale wiedz, że jesteś naprawdę wytęskniony. - Rozumiem - odparł Nataniel, obrzucając wzrokiem dwóch groźnych młodzieniaszków. Zwrócił się bezpośrednio do jednego z chłopców. - Ulvarze! Wysłuchaj mnie! - Dlaczego miałbym cię słuchać, ty durniu - odezwał się starszy chłopak chrapliwym, wyrażającym najwyższą pogardę głosem. - Niech Marco po nich przyjdzie, jeśli ma dość odwagi! Marco zasłonił twarz dłońmi. - Dobrze wiesz, że nie może tego zrobić - spokojnie odpowiedział Nataniel. - Wiesz, że nigdy nie przeżył nic straszniejszego niż to, że musiał cię wtedy zabić, swego własnego brata bliźniaka. Nigdy nie potrafił się z tym pogodzić i nigdy nie będzie mógł jeszcze raz wystąpić przeciwko tobie. - Wiem, wiem - zachichotał Ulvar. - Tengel Zły nie przewidział, jaki szczęśliwy zbieg okoliczności nas czeka. - A ty, Kolgrimie - Nataniel zwrócił się do mniej- do szego z chłopców. - Wiesz chyba, że jesteś jedynym wnukiem Sol? - Pewnie, że wiem - agresywnym tonem odparł chłopak. Głos jego świadczył, że akurat przechodzi mutację. - Dlatego Sol nie może wyrządzić ci krzywdy. - No właśnie... Więc dawajcie Halkatlę - zimno nakazał Ulvar. Marco odsłonił twarz. - Ulvarze - poprosił. - Czy nie możesz mi wybaczyć tego, co ci zrobiłem? Ulvar nie odpowiedział. Patrzył na brata lodowatym wzrokiem. Zawieja dotarła już do nich, niesiony wichrem śnieg ciął po policzkach, ciała Gabriela i Tovy pokryły się warstewką białego puchu. Nataniel podszedł o krok bliżej. - Kolgrim...Kogo podziwiałeś najbardziej na świecie? - Tengela Złego, to przecież jasne! - Nie. Był ktoś, kogo wielbiłeś ponad wszystko, choć nigdy nie poznałeś tej osoby. Była nią twoja babka, czarownica Sol. - Eee - drwiąco odparł Kolgrim, ale czy w jego głosie nie dało się wyczuć odrobiny niepewności? - A kto pomógł ci odnaleźć skarb Ludzi Lodu? Właśnie Sol. Przypominasz to sobie? - Głupia gadka - prychnął Kolgrim, ale unikał wzro- ku Nataniela. Nie chciał też spojrzeć w oczy Sol. Piękna wiedźma natomiast wybuchnęła jak beczka prochu. - Słuchaj no, mój mały łobuziaku! Czy to nie ja strzegłam cię przez całe twoje życie? Czy nie ja byłam z ciebie dumna, gotowa zawsze spieszyć z pomocą bez względu na to, jak haniebnie się zachowałeś? A teraz spotykam małego podłego tchórza, który jest chłopcem na posyłki Tengela Złego! Widziałeś go? Widziałeś ten ohydny jęzor, wąchałeś cuchnący oddech? Gdybyś przyłą- czył się do nas, poznałbyś fantastyczne, baśniowe istoty, przeżył niesamowite przygody. Ty jednak musiałeś go usłuchać, a on pogrążył cię we śnie, w którym trwałeś przez ponad trzysta lat. W tym czasie ja i wszyscy inni żyliśmy sobie w wolnym świecie duchów, doskonale się przy tym bawiąc. - A ty, Ulvarze - Nataniel kuł żelazo póki gorące. - Kogo najbardziej podziwiałeś jako dziecko? - Stul pysk! - warknął Ulvar. - Tak, twego brata Marca. On potrafił czarować, przywołać sypiące iskrami błyskawice. Ty tego nie umia- łeś. On miał przyjaciół. Ogromne wilki. Pamiętasz je? Właśnie jeden z nich przywiódł mnie tutaj. Przebył wiele mil w jednym okamgnieniu. A ciebie tylko pogrążono we śnie, odłożono jak zbędny przedmiot na półkę, i nic nie wiesz o dzisiejszym świecie. - Dawaj Halkatlę i zamknij gębę, przeklęty mydłku! - wrzasnął Ulvar. - Pamiętasz, kto cię chronił, kiedy byliście mali? Marco. Kto płakał nad twym martwym ciałem? Kto trzymał je w ramionach i trzeba go było siłą odciągać? - To dlaczego mnie zastrzelił? Mógł tego nie robić! - Nie, nie mógł. Groziłeś, że zabijesz małą Benedikte, chciałeś też zawładnąć skarbem. Marco nie miał wyboru. Ale nikt nie był wtedy bardziej zrozpaczony niż on. - Oszczędź sobie tych słodkich słówek, one nie robią na mnie wrażenia. - Ze względu na twoją matkę, Ulvarze... - Ja jej nie znałem! Nagle Nataniel uświadomił sobie pewną prostą praw- dę: Ulvar nie wiedział, kto jest jego ojcem! W takim razie bowiem wiedziałby o tym także Tengel Zły. Podły przodek nie znał prawdy o Marcu, nie miał pojęcia, że jest on czarnym aniołem, synem Lucyfera. Henning nigdy nie zdradził Ulvarowi prawdy, nie śmiał. A więc należy trzymać język za zębami! Nie trzeba wspominać potężnych wilków ani czarnych aniołów. Ulvar sądził, że Marco został po prostu obdarzony nadzwyczajnymi zdolnościami i tylko dzięki nim mógł dokonywać cudów w latach ich dzieciństwa. Ulvar nie zdawał sobie sprawy, skąd brały się wilki! Śnieżyca minęła, ponury pejzaż wyłonił się na nowo - falista linia pagórków na tle mrocznych skał. Jak to możliwe, by Tengel Zły nie słyszał nic o Ulva- rze? O wilkach? O tym, że Ulvar miał brata-bliźniaka, a był nim właśnie ten, którego Zły latami poszukiwał siłą swej myśli? "Spoczywał w otchłani zła", to właśnie spotkało Ulvara. Tengel umieścił go tam, o nic nie pytając do czasu, aż stanie mu się potrzebny. Nastąpiło to właśnie teraz. Nataniel znów przemówił do ciężko dotkniętego przekleństwem młodzieńca: - Ulvarze... Dobrze wiesz, że kiedy żyłeś, nie byłeś lubiany... Ulvar wybuchnął urągliwym śmiechem. - Doskonale! Na tym mi właśnie zależało, rozzłościć wszystkich! Boże, to się nie uda, zwątpił Nataniel, ale nie ustawał w próbach: - Ale był jeden jedyny człowiek, który cię kochał bez względu na to, co robiłeś. Był nim Marco, dobrze o tym wiesz. - Brednie - prychnął Ulvar, ale z jego twarzy dał się wyczytać wyraz niepewności. - Ten hipokryta mamin- synek! - Jak mógł być maminsynkiem, skoro nigdy nie widział swej matki? - Ja też jej nie znałem, ale świetnie dawałem sobie radę! - Naprawdę? Ja uważam, że całe twoje życie było jednym wielkim niepowodzeniem. - Brednie - powtórzył Ulvar. Najwidoczniej nie mógł znaleźć innych słów. Nataniel uznał to za oznakę słabości i postanowił ją wykorzystać. Wraz z Sol i Markiem szybkim krokiem zbliżyli się do chłopców. Obaj odruchowo się cofnęli, ze zdumienia zapominając o swoich ofiarach. Sol była szybsza, otoczyła ramionami opierającego się, wierzgającego Kolgrima i mocno go uścisnęła. - Jesteś moim jedynym krewnym - powiedziała spo- kojnie. - A ja twoją. - Do stu diabłów! - pisnął Kolgrim, próbując uwolnić się z jej objęć. - Nie potrzeba mi żadnych krewnych, jestem silny, ja... I wtedy właśnie, w tym momencie, ujawniła się siła Nataniela. Moc, nad którą wszyscy się zastanawiali i której próbowali się doszukać. Nataniel, niezdecydowany, nie- pewny, marzyciel... Teraz uderzył! Gdy Sol trzymała w objęciach wnuka, Marco zbliżał się do Ulvara, który wycofywał się coraz dalej, wściekły, przypominający prężącego się do skoku kota. Rune, Ian i Halkatla błyskawicznie zajęli się nieprzytomnymi, prze- ciągnęli ich w bezpieczne miejsce. Ale Nataniel... Wszyscy, oniemiali, zastygli w pół ruchu i zapatrzyli się w niego. Od Nataniela biło światło, otaczało go niczym aura. Z jego oczu spływały opalizujące płomienie, a było w nich takie ciepło i dobroć, o jakich nikomu się nawet nie śniło. Przyjaciele stojący za nim nie widzieli jego oczu, wy- czuwali jednak siłę, potężną moc miłości! Sol i Marco wpatrywali się weń zaskoczeni, a Ulvar i Kolgrim stali jak sparaliżowani. Na głowie Nataniela pokazała się niska czarna korona świadcząca o tym, że jest księciem Czarnych Sal. Cała moc, jaką nosił w sobie, ta, którą otrzymał od Ludzi Lodu, od Demonów Nocy, Demonów Wichru, czarnych aniołów i od rodu swego ojca, w którym przyszedł na świat jako siódmy syn siódmego syna, wszystko to skupiło się w blasku, jaki z niego płynął. Podszedł do Kolgrima. Sol opuściła ręce i stała przy swym wnuku, który nie mógł nawet drgnąć. Nataniel ujął twarz chłopca w swoje dłonie. Wtedy właśnie wszyscy zrozumieli, że siłą, jaką nosi w sobie Nataniel, jest miłość. Nikt nigdy nie mógł pojąć, na czym ma polegać jego szczególna właściwość. Doszukiwano się potężnych ma- gicznych zdolności, wewnętrznej siły, mogącej powalić każdego wroga. Dobroć i łagodność nikomu nie przyszła na myśl. - Kolgrimie - powiedział miękko Nataniel. - Co dał ci Tengel Zły? Samotność. Nikt nie chciał cię naśladować, nikt cię nie podziwiał nawet za twoje zło. A potem cię poświęcił. Dał ci samotny grób, podczas gdy ty sam spoczywałeś przez wiele stuleci w otchłani zła. Jest ktoś, kto cię kocha, Kolgrimie: twoja babka, Sol, która jest cudowną istotą i wzorem naprawdę godnym naśladowania. Zastanów się! Nie mówię, byś w jednej chwili przeszedł na naszą stronę. Ale nam nie przeszkadzaj! O nic więcej cię nie proszę. Pozostawił Sol oszołomionego Kolgrima i zajął się Ulvarem. Bliźniaczy brat Marca wpatrywał się w Nataniela jak zaklęty. - Korona - szepnął. - Korona? Skąd się ona wzięła? - Marco też ma taką, Ulvarze. Zobacz, właśnie się pojawiła. - Jeszcze piękniejsza! - zachwycił się Ulvar. - Jak książęca. - Tak - włączył się Marco. - Tobie również się należała. Ale wybrałeś złą stronę. Nataniel pokręcił głową, nie spuszczając wzroku z Ulvara. - Ty nie wybrałeś, Ulvarze, ty nie miałeś wyboru. I nikt nie obwiniał cię o to, że urodziłeś się ze złem w duszy. Ale teraz znów stoisz na rozdrożu. Zastanów się, co otrzymałeś od Tengela Złego. Jaką przyszłość ci ofiarował? - Mogę mu służyć. - Pięknie. To wyjątkowa nagroda. Proponuję ci te same warunki co Kolgrimowi. Nie żądamy, byś się do nas przyłączył, bo to może być dla ciebie zbyt trudne, nie wiemy też, czy możemy ci w pełni zaufać. Prosimy tylko, abyś nie walczył przeciwko nam. - Nie mogę zmienić decyzji, bo wyślą mnie do Wielkiej Otchłani. - Halkatla zaryzykowała. Jest wielu, którzy ją ochra- niają. Ulvar gorączkowo potrząsał głową, do szaleństwa przerażony tym, co może go spotkać, jeśli sprzeciwi się Tengelowi Złemu. Jednocześnie chęć odczucia wspólno- ty z innymi była niezwykle kusząca, nigdy bowiem dotąd jej nie zaznał. Oczarowany był także czarnymi koronami i życzliwością Marca. Napłynęły zapomniane obrazy z dzieciństwa, wspomnienie opiekuńczych ramion brata, którego zawsze traktował jak starszego. Oczy Nataniela... Zaurocżyły go jeszcze bardziej, miał wrażenie, że bije z nich sama istota dobroci, otacza go ciepłem, miłością i zrozumieniem... Ulvar poczuł, że coś w nim pęka. Jęknął, miał wrażenie bolesnej samotności, kolana się pod nim ugięły i ku swemu wielkiemu zawstydzeniu wybuchnął rozdzierają- cym płaczem. To te oczy go złamały, te przeklęte oczy pełne współczucia. Czuł bliskość Marca, zorientował się, że ukochany brat pomaga mu wstać i mocno tuli do siebie, nigdy jeszcze Ulvar nie doznał niczego tak wspaniałego, cudownego i... pięknego! Wrócił do domu! Kolgrimowi, który osiągnął wiek zaledwie czternastu lat, też popłynęły z oczu łzy. Nie płakał tak rozdzierająco jak Ulvar, raczej jak dziecko, którym nigdy nie przestał być. Szlochał: "Babciu, babciu". Oszołomiona Sol musia- ła odnaleźć się w babcinej roli, choć uważała, że jest na to zdecydowanie za młoda. W chwili śmierci miała wszak zaledwie dwadzieścia trzy lata. To nie może się dobrze skończyć, z niedowierzaniem pomyślał Ian, ale wszystko wskazywało na taki właśnie finał. Obaj chłopcy byli zupełnie wyprowadzeni z równo- wagi i kiedy Marco wreszcie odważył się na pytanie, co uczynili z Tovą i Gabrielem, Ulvar spróbował zebrać się na odpowiedź. Słów nie był w stanie z siebie wydusić, ale gestami dał im do zrozumienia, że sam oszołomił oboje. - A więc uwolnij ich! - W głosie Nataniela nie było cienia wrogości. Ulvar kilkakrotnie głęboko odetchnął, a potem przesu- nął dłonią po twarzach Tovy i Gabriela. Ian uklęknął przy Tovie i przytrzymywał ją, kiedy wracała do przytomności, Nataniel zajął się Gabrielem. Halkatla podczas całego zajścia trzymała się nieco z tyłu, w każdej chwili gotowa do ucieczki. Ulvar jednak potrząsnął głową, dając znak, że nie ma się już czego z ich strony obawiać. Wreszcie Ulvar zdał sobie sprawę, na co się porwali. - Jesteśmy straceni! - zawołał. - Kiedy mój pan i władca się o tym dowie... - Nie dowie się - spokojnie odrzekł Nataniel. - A na- wet jeśli tak, to będzie już za póżno. Po cichu zaczął naradzać się z Runem. We dwóch odeszli kilka kroków na bok. - Oni nie mogą iść z nami, są zbyt niebezpieczni - stwierdził Nataniel. - Musimy też chronić ich przed Tengelem Złym. Ale jak? - Może Tula? - podsunął Rune. - Ale nie w miejscu, gdzie byliśmy tamtej nocy, nie możemy zostać odkryci - zastanawiał się Nataniel. Nazwy Góry Demonów nie chciał wymówić na głos. - Myślałem o tym, by poprosić ją o radę. - Dobrze, zróbmy tak. Prędko wezwał Tulę. Potężny huk wstrząsnął powiet- rzem. Nie przybywała sama. Ulvar i Kolgrim zdumieni przyglądali się czterem demonom, które zawsze jej towarzyszyły. Ian również cofnął się na ten widok. Co prawda wiele przeżył w ciągu ostatnich dni, ale to już przekraczało wszelkie granice. Poczuł, że serce niepokojąco mocno wali mu w piersi. - Co to, do stu piorunów...? - wykrzyknął Kolgrim, który nie przeżył nic od momentu śmierci w Dolinie Ludzi Lodu do chwili, gdy został wezwany, by wśród splątanej górskiej wierzby pojmać Halkatlę. Ulvar także nie zetknął się nigdy z demonami. Ow- szem, widywał wilki Marca i raz przewiózł łodzią Tengela Złego. Demony natomiast były mu całkim obce. A było czemu się przyglądać. Wyniosłe, lodowate, przerażające istoty. Zielonowłosy Astaros, Rebo o ro- gach wołu, Lupus z uszami płasko przylegającymi do głowy i Apollyon z wygiętymi w piękny łuk rogami jelenia. Nataniel znów był taki jak zawsze. - Jak to zrobiłeś ? - spytał go Rune, kiedy podążali na spotkanie Tuli. - Nie było to świadome działanie - odparł Nataniel, także zdziwiony. - Po prostu samo napłynęło. Takie ogromne współczucie dla tych biednych dzieci, urodzo- nych pod znakiem zła bez ich winy. Tak, widziałem w nich dzieci, bez matki, bo swoim przyjściem na świat odebrali matkom życie. Bliski byłem płaczu z ich powodu. A po- tem napłynęła miłość, jakiej nigdy jeszcze w takim natężeniu nie doznałem. Miałem wrażenie, że staję się płomieniem czułości i sympatii dla nich. Tylko tyle. - Najwidoczniej dość - stwierdził Rune. Przywitali się z Tulą i zrelacjonowali ostatnie wydarze- nia. - Wiemy już o tym - odrzekła Tula. - Obserwowaliś- my wszystko i cała nasza piątka miała nadzieję w końcu się włączyć. A więc chcecie ich gdzieś umieścić, tak aby nie dosięgła ich zemsta Tengela Złego? To bardzo rozsądne, oni bowiem nie mogą uczestniczyć w decydującej bitwie. - Właśnie. Ale nie możemy umieścić ich... tam, gdzie przebywają dzieci Ludzi Lodu? - To absolutnie niemożliwe! Ale mamy inne miejsce równie dobrze ukryte przed wiecie kim. Porozmawiała po cichu z czworgiem swych skrzyd- latych przyjaciół. Demony pokiwały głowami i wszyscy razem wrócili do Ulvara i Kolgrima, którzy wyglądali na śmiertelnie przerażonych. - Zostaniecie teraz zaprowadzeni do miejsca, gdzie Tengel Zły was nie odnajdzie - powiedział Nataniel. - Nie, nie bójcie się, demony nie chcą was skrzywdzić. Ruszajcie wraz z nimi bez strachu. A gdy nastanie czas, zostaniecie wypuszczeni. Nikt nie wypowiedział tego, o czym wszyscy myśleli: jeśli godzina wolności kiedykolwiek wybije. Rune spytał cicho: - No tak, bo chyba nie trzeba ich całkowicie wyelimi- nować? - Nie - uspokoił go Nataniel, zerkając na Sol i Marca. - Nie, teraz nie możemy tego zrobić. Widzieli łzy w oczach Sol i Marca. Widzieli błagalną prośbę, by uchronić ich najbliższych krewnych przed zemstą złego przodka. Ulvar i Kolgrim nadal z nieskrywanym przerażeniem przypatrywali się czterem demonom. - Możecie z nimi bezpiecznie iść - uśmiechnęła się Tula. - A raczej lecieć. I zanim Ulvar i Kolgrim zdążyli się obejrzeć, już unosili się w powietrzu, niesieni między skórzastymi skrzydłami, oddalając się od górskiego pustkowia. - No, to by było na tyle - rzekła Tula, która spokojnie stała na miejscu. - Co teraz robimy, jakie mamy możliwo- ści? - Sądziłem, że twoi przyjaciele nigdy cię nie opusz- czają - zdziwił się Nataniel. - Bo to prawda. Demony niedługo wrócą. Wszyscy jesteśmy spragnieni udziału w walce z Tengelem Złym. - Ale czy ty nie powinnaś się zajmować dziećmi Ludzi Lodu? - Dzieci mają się świetnie. Demony o końskich głowach opiekują się nimi tak troskliwie, jakby były ich własnym potomstwem. Mam wolną rękę i mogę robić co mi się podoba. Jak się mają sprawy? - Przyznam, że rysuje się przed nami jaśniejsza perspek- tywa - stwierdził Nataniel. - Wyeliminowaliśmy sporo jego popleczników. Erlinga Skogsruda. Ulvara i Kolgrima. Halkatla przeszła na naszą stronę. Oddział hiszpańskich najemników został rozrzucony na cztery wiatry, ich los podzieliły także małe diabły, olbrzymie nietoperze i najpra- wdopodobniej również większość jego żyjących sprzymie- rzeńców, tak zwana piechota. Pokonaliśmy nawet Shamę! - To rzecźywiście nieźle brzmi - uśmiechnęła się zadowolona Tula. - Droga przed nami powinna być wolna. Zbliżamy się do celu, przyjaciele. W oczach zapłonęła im nadzieja. Poradzili sobie z najgorszym. Tylko Rune nie dał się ponieść emocjom. Spojrzał w górę na niebo. - Noc niedługo zapadnie. - Ee - skrzywiła się na to Halkatla. - Wieczory są teraz jasne. - Ale Gabriel ma za sobą ciężki dzień - wtrącił Ian. - Spałem w samochodzie - pospiesznie zapewnił Gabriel. A więc postanowione. Pójdą dalej, nie mają nic do stracenia. Miejsce, w którym się znajdowali, było ponure. Zebrała się ich teraz dość liczna gromada, bowiem Sol. i Ulvhedin towarzyszyli swym podopiecznym już otwar- cie, z czego wszyscy bardzo się cieszyli. Zebrali się wszyscy wybrani, brakowało tylko Ellen. Serce Nataniela wciąż krwawiło z bólu po stracie ukocha- nej. Inni także nie mogli się pogodzić z jej zniknięciem, lecz na niego los dziewezyny sprowadził paraliżującą obojętność, co w tej sytuacji mogło okazać się ogromnie niebezpieczne. Szezerze mówiąc, teraz popychały go naprzód dwa motywy: nadzieja na odnalezienie Ellen i pragnienie zemsty na Tengelu Złym za to, że mu ją odebrał. Losem świata już tak bardzo się nie przejmował. Czworgu wybranym towarzyszyli Rune, Ian Morahan Halkatla, Tula, a także Sol i Ulvhedin. A ponieważ ci występowali jako opiekunowie Tovy i Gabriela, pomoc- nicy Nataniela i Iana także postanowili się ujawnić. Grupka powiększyła się więc o Linde-Lou i Tengela Dobrego. Zgotowano im serdeczne powitanie. Tengel i Linde-Lou powiedzieli im, że Targenor mobilizuje właśnie zastępy demonów i rozmaitych innych istot na wypadek, gdyby okazały się potrzebne. - Sądzę, że nie będzie to konieczne - orzekł Nataniel. - Ale nie miałem jeszeze czasu, by opowiedzieć wam, co ujrzałem w witrażu Benedykta Malarza. W marszu zdał sprawozdanie z wizyty w Lipowej Alei. Dwunastoosobowa grupa z mozołem wspinała się wśród skał ku następnemu płaskowyżowi, tam gdzie miało się znajdować wejście do Doliny Ludzi Lodu. Nataniel opowiadał, a oni słuchali, najpierw w milczeniu, potem zadając pytania i snując przypuszezenia. Dzień już minął, ale dla nich światła nadal wystarczało. Przed rozbiciem obozu na noc pragnęli pokonać najtrud- niejszy odcinek drogi, by wypocząć przed następnym dniem i zebrać siły. Nagle Ian przystanął. - A to co takiego? Cała grupa się zatrzymała, patrząc za jego wzrokiem. Tuż przed sobą mieli pagórki, wyznaczające granicę górnego płaskowyżu. I właśnie z jednego z takich pagórków w stronę ciemniejącego nieba unosiła się smużka dymu. - Jeszcze jedna - pokazał Gabriel nieco dalej. - Ktoś tam siedzi - mruknął Nataniel. Przez moment zdumieni przypatrywali się zjawisku. Ognisko tutaj, na takim pustkowiu? W ogniskach tych było coś osobliwie strasznego. Coś... obcego... A mimo to znajomego. Tengel Dobry ze ściągniętą twarzą powiedział: - Sądzę, że powinniśmy wezwać Inu. Mruknął kilka słów w stronę nadciągającej nocy i zaraz potem odziany w futra Taran-gaiczyk zaczął schodzić w ich stronę. Dwornie skłonił się wszystkim po kolei, odwzajemnili powitanie. - Inu - rzekł Tengel Dobry. Dla wszystkich naturalne było, że przejął dowodzenie grupą. - Inu, czy znasz te ognie? Nieduży człowieczek przyglądał im się przez chwilę. - Tak - odparł drżącym głosem. - Czy słyszycie? Nastawili uszu. Z początku wychwycili jedynie nie- zwykłą ciszę gór, w której słychać było tylko słabe szepty wiatru w trawie. Potem jednak pojawiło się co innego: osobliwie obce czarodziejskie pieśni, wznoszące się ku niebu. Przypomniały im się słowa: "A kiedy pieśń została odśpiewana, zawsze kogoś w Taran-gai spotykało nie- szczęście..." - Kat. I Kat-ghil - szepnęła Sol. - Wnuk i prawnuk Tengela Złego z Taran-gai. Źli czarownicy składający ofiary z ludzi, otaczający się duchami z nieznanych, straszliwych sfer. Popatrzyli po sobie, czując, jak opuszcza ich odwaga. Potem znów skierowali wzrok w górę, na przerażające postacie przy ogniu. A były to dopiero forpoczty zła, czyhającego na nich w Siedzibie Złych Mocy.