Sierżant MIROSLAV ŽAMBOCH Istota ludzka, która za sprawę swej złożoności pozostaje poniżej progu Chandrekosa, jest stabilna. Co oznacza, że do jej zniszczenia potrzeba takiej samej ilości energii w dowolnej magicznej formie, jak na przykład do zniszczenia zbliżonej masy granitu. Produkty, przedmioty i rzeczy powyżej progu Chandrekosa są niestabilne. Każdy byle czarownik łatwo określi właściwe miejsce, punkt struktury, za pomoce którego i dzięki jednej jedynej myśli oraz śladowej ilości siły może spowodować totalne destrukcję, eksplozję o mocy kilkuset tysięcy ton dynamitu. U przedmiotów z kombinacją technicznej złożoności i magii próg Chandrekosa jest ekstremalnie niski, zatem destrukcje są częste i samoistne. Oczywiście zdarzają się wyjątki potwierdzające regułę, lecz jest ich raptem kilka. Przykładowo, wszelkiego rodzaju tarcze szlifierskie, wiertarki, piły są napędzane przez prymitywne, koncentrujące energię zaklęcie, wbudowane w drobne kryształki aktywnego morionu. Spróbujcie jednak identycznego lub podobnego zaklęcia użyć do napędu wiatraka czy kuźniczego młota, a wcześniej czy później wszystko samoistnie wyleci wam w powietrze. Mój ojciec myślał o tym często i opracował własną objaśniającą teorię. Splunąłem, ale i tak nie pozbyłem się nieprzyjemnego smaku ziemi, a z języka ostrych ziarenek miałkiego piasku. Pewnie właśnie coś takiego czują wszyscy żołnierze skuleni w okopach. Nasunąwszy hełm na czoło, wyjrzałem z transzei1. Łąka z wysoką trawą, gdzieniegdzie ciemniejsze kępy wierzb i olch, kawałek dalej linia gęstego mieszanego lasu. Przez środek płytkiej dolinki płynął strumień. W rzadkiej mgle wszystko wyglądało nierealnie i Bóg wie czemu niebezpiecznie. Zsunąłem się z powrotem. Dlaczego tutaj, w niezamieszkanej ziemi niczyjej, ktoś wydrążył okopy? Musiało to być bardzo dawno, ponieważ szalunek z grubych dębowych bali zaczynał się rozpadać, a wejścia do podziemnych schronów były zasypane. Pięćdziesiąt lat? Siedemdziesiąt? Może i więcej. - Kantujesz! Połamię ci za to wszystkie paluchy! Kampani zawsze się pieklił po przegranej partii pokera, ale tym razem także pozostali spoglądali wrogo na zwycięskiego Gasupureza. Widać chodziło o więcej złota niż zwykle. Jednak oprócz kumpla olbrzyma, nikt nie odważył się obwinie go bez konkretnego dowodu. O Gasupurezie było wiadomo, że został wcielony do batalionu z powodu zabójstwa kobiety i dwóch mężczyzn. Zabił ich gołymi rękami. Kobieta była jego żoną i dorabiała sobie w burdelu. A mężczyźni, jej klienci, po prostu mieli pecha. Bywa i tak. - Pieprzenie! Popatrzcie no! Dałem to właśnie Kampaniemu, żebyście mi tu nie podskakiwali! - zaoponował względnie spokojnie Gasupurez. Pięciu facetów pochyliło się nad przewróconą menażką, służącą im za karciany stolik, i wlepiło wzrok w obrębioną srebrem płytkę z łupanej miki. Chcąc widzieć dokładniej, przysunąłem się do nich. Na dnie rowu były woda i błoto, a w butach, których wodo-szczelność handlarz wychwalał pod niebiosa, miałem mokro. Do diabła z nim. Mikowa płytka właśnie odtwarzała przebieg całego rozdania. Obraz był wprawdzie czarno-biały i mocno pomniejszony, lecz można było wyraźnie zobaczyć, co robił każdy z graczy. Zmusiłem ich, żeby zrzucili się na tę przeglądarkę, bo wysłuchiwanie ich wiecznych kłótni już mnie męczyło. Nie była tania, ale musieli ją kupić. W przeciwnym razie zakazałbym im pokera podczas akcji. - Sierżancie! Chcę panu coś pokazać! Każdy sierżant w jednostce ma obserwatora. Ten mój, Hruzzi, był niezadowolony i mrukliwy, zresztą jak zawsze. Jego zasępiona twarz poprawiła mi nastrój. Ruszyłem za nim, starając się brnąć przez błoto dokładnie po jego śladach. Chyba wyglądałem śmiesznie. - O w mordę, nie kantował! - powiedział ktoś za mną. - Tutaj! - Hruzzi pokazał ścianę w miejscu, gdzie odpadło oszalowanie. Z przetkanej korzeniami traw ziemi wystawał kawałek czaszki. Spojrzałem pytająco, lecz sądząc po jego minie, na razie nie zamierzał powiedzieć nic więcej. Obserwatorzy to szczególne typki. Ich zdolności są niezwykle różnorodne, w magicznym i klasycznym rozumieniu nieprzewidywalne. Kiedy ostrożnie zacząłem wygrzebywać kość, odniosłem wrażenie, że wibruje. - To bardzo silne, ale nie wiem, co znaczy. - Skinął głową Hruzzi. Pod kością odkryłem jeszcze kawałek metalu. Wydostawszy go wreszcie, rozpoznałem połówkę stalowego hełmu, druga już dawno przerdzewiała. - Jak długo to tu leży? Hruzzi wzruszył ramionami. - Ten typ usunięto z ekwipunku przed ponad dwoma wiekami. - Obrońcy czy napastnicy? - Obrońcy - odparł. Transzeja została zrobiona na wypadek ataku z lasku pod nami. Z drugiej strony wznosił się niewielki, ale stromy pagórek Clodik z jakby uciętym szczytem. Natura czasem potrafi stworzyć dziwaczne kształty. Według mapy, która jednak nie należała do szczególnie dokładnych, właśnie stąd był najbardziej dostępny. - Gotowość bojowa dla wszystkich! - syknąłem, żeby nie być słyszanym zbyt daleko. - Przygotować się do obrony! Może przejmowanie się martwymi od niemal dwóch wieków żołnierzami było głupotą, ale już dawno się nauczyłem, że intuicja to w naszym fachu rzecz ważna. - Ale dziś odpierałbym atak z przeciwnego kierunku - szepnął Hruzzi. Nie protestowałem. Jeśli się raz zaufało obserwatorowi, rozsądek nakazywał, by słuchać go we wszystkim. Kompromisy przynosiły pecha. Problem polegał jednak na tym, że w lasku, który niepokoił Hruzziego, operował trzeci pluton pod dowództwem sierżanta Allego. Nie wolno nam go było pomylić z ewentualnym wrogiem. W ciągu minuty byliśmy gotowi do odparcia ataku. Nasz jedyny moździerz wycelowałem w najbliższą krawędź lasu. Pofałdowany teren sprawiał, że przed pierwszymi drzewami znajdował się obszar niewidoczny dla naszych oczu. Kaem kontrolował długą łąkę z prawej. Ciągnęła się pod górę, ale mogliśmy ją łatwo pokryć ogniem, ponieważ nie miała nierówności. W moim lewym uchu zabrzęczał kolczyk, co oznaczało, że porucznik Dekont chce ze mną rozmawiać osobiście. On lub jego obserwatorzy. Jako oficer miał prawo do trzech, do tego lekarz oraz wojskowy czarownik pierwszej kategorii. Przeciskając się przez okopy, wreszcie do niego dotarłem. - Co pan o tym myśli? - wskazał na ukos w lewo. Podmuch powietrza odebrał mi mowę i rzucił na dno. Dolna połowa ciała porucznika jeszcze przez chwilę stała w miejscu. Kolejna eksplozja wyryła lej tuż za transzeją, trzecia trafiła prosto w okopy. Byli znakomicie wstrzeleni. - Nie wystawiać głów, to działo! - krzyknąłem, usiłując wypluć ziemię z ust. Z lasu powyżej dobiegły przytłumione przez odległość strzały. To musiał być Alli. - Moździerz naprzemiennie ognia! Ostrzeliwać teren za pagórkiem aż do lasu! Kampani spojrzał na mnie zdziwiony, bo w zasięgu wzroku nie było żadnego wroga, niemniej zaczął ładować pierwszy pocisk. Naprzemiennie oznaczało najpierw rozpryskowy, a potem pokryty fosforyzującymi diagramami i wypełniony cholera wie czym. Dup! Walnęło tuż obok, koło uszu zaświstał mi rój odłamków, z których trafiło mnie co najmniej dziesięć. - Ostrożnie z tym kaemem! Dopiero jak będziecie pewni, że to nie nasi! - usłyszałem w komunikatorze rozkazy Glena, trzeciego sierżanta plutonu. Nakazałem swoim ludziom, żeby pilnowali lewego skraju pagórka. W samą porę, bo w polu widzenia pojawiły się pochylone sylwetki, wypędzone przez ogień moździerza. - Każdy jednego, po kolei! Teraz! - Wydawszy komendę, załadowałem granatnik klasyczną amunicją i oparłem kolbę o ramię. Pierwsza trójka oberwała od razu, pocisk musiał im rozszarpać tarcze. Pozostali przypadli do ziemi. Stanąłem, żeby lepiej widzieć. Wóz albo przewóz. Skoro rynsztunek porucznika nie wytrzymał trafienia z działa, mój nie miał żadnych szans. Nastawiwszy celownik, kątem oka dostrzegłem następne figurki wybiegające z lasu. Granat poleciał. Ujrzałem go w najwyższym punkcie trajektorii, gdy zaczął już opadać. Eksplozja, gejzer piachu. Załadowałem znowu, ale zanim zdążyłem nacisnąć spust, broń wypadła mi z ręki, a niebo i ziemia mignęły niczym rozmazana smuga. Znalazłem się na dnie okopu. Bezpośrednie trafienie w hełm na chwilę mnie sparaliżowało. - Lancelot! Tu Alli! - Na dźwięk własnego nazwiska w komunikatorze doszedłem do siebie. - Przesuniemy się transzeją na zachód poza zasięg tego snajpera! Potwierdziłem odbiór, dodając, że my tu jeszcze zostaniemy przez jakąś chwilę. Chciałem się dowiedzieć, kim są napastnicy. Alex, nasz tropiciel, już mi się przyglądał, czekając na rozkaz. Znał mnie. Skinąłem głową. Zapadła cisza, tylko w powietrzu unosił się swąd kordytu2, a włoski na karku były zjeżone, jak zawsze po użyciu magicznej amunicji. - Hruzzi, pilnuj go! - nakazałem, obserwując wraz z pozostałymi okolicę, Alex zniknął w trawie. Hruzzi z głową w dłoniach siedział na dnie rowu wprost w kałuży. Miał wyśmienitą intuicję, ale do hipnozy nie był zbyt dobry. - Wszyscy nie żyją? - usłyszałem, jak powtórzył na głos, po czym pokiwał głową. - Nie zbliżaj się, obejdź ich wokoło. Na twarzy wykwitł mu uśmieszek. Alex chyba poczęstował go pieprzną wiązanką, lecz w końcu posłuchał. Widziałem, jak zsunął się do leja po nieprecyzyjnym strzale nieznanego snajpera. - Coś tu nie gra, nie podoba mi się to - wymamrotał Hruzzi. - Zostaw ich i wracaj. Psiakrew, wracaj! - wrzasnął. Alexowi zapewne nie chciało się bezcelowo czołgać kilkuset metrów. Nagły wybuch. Wzdrygnąłem się, jak i cała reszta, a Hruzzi osunął się z krzykiem: bycie z kimś w telepatycznym kontakcie w momencie jego śmierci to ciężki szok, nawet dla doświadczonego obserwatora. W oczekiwaniu na kolejne niemiłe niespodzianki zostaliśmy w okopie aż do zmierzchu. W sumie było dwadzieścia siedem eksplozji. Albo miał to na sumieniu system autodestrukcyjny, którego zadaniem było uniemożliwienie nam identyfikacji przeciwnika, albo tak naprawdę spotkaliśmy nie ludzi, tylko zupełnie kogo innego, kto umierał wraz z wybuchami. Nie dowiedziawszy się niczego więcej, pozbieraliśmy sprzęt i ruszyliśmy na poszukiwanie reszty oddziału. Do kompanii dołączyliśmy późną nocą, gdy obóz był już rozbity, a wojsko szykowało się do snu. Dowództwo po poruczniku przejął Glen, który kazał podwoić straże i w najbliższej okolicy rozmieścić pułapki. Być może był nazbyt ostrożny, ale akceptowałem to. Właśnie dzięki przesadnej ostrożności i przezorności wciąż byliśmy wśród żywych. Nim zdążyłem zjeść kolację, czyli papkę powstałą po wymieszaniu sproszkowanej wołowiny z wodą ze strumienia, musiałem się stawić u dowódcy. Miskę zabrałem ze sobą, bo żołnierskie doświadczenie mówi, że nigdy nie wiadomo, kiedy znów będzie czas na jedzenie. Namiot dowódcy tworzyła plandeka rozciągnięta między trzema drzewami, zamiast krzeseł ktoś przygotował wiązki świerczyny, na których można było usiąść bez obawy o zamoczenie spodni. Sierżanci Glen i Alli, czarownik Fill oraz wszyscy obserwatorzy czekali już tylko na mnie. Przykucnąłem na piętach. Mdła karbidówka cicho syczała, rzucając migotliwy cień na płócienny dach. - Dwóch zabitych, siedemnastu rannych, z tego trzech ciężko. Jeden niezdolny do walki. Patrole nie natrafiły choćby na ślad napastników. Najprawdopodobniej strzelali do nas z ręcznie transportowanego działa. Chcę poznać wasze spostrzeżenia i opinie. Glen nigdy nie był gadułą, ale tym razem pobił samego siebie. Milczeliśmy. Pojęcia nie miałem, co myśleć o całej sytuacji. Trzy tygodnie temu nasz batalion dostał zaskakujący rozkaz dyslokacji w Joudzou na północno-wschodnim pograniczu. Specjalnie przejrzałem służbowe raporty, według których Joudzou należało do najbardziej spokojnych regionów, gdzie w ciągu ostatnich lat nie przydarzyło się nic godnego uwagi. Ale rozkazy nigdy nie podlegają dyskusji i dlatego siedmiuset żołnierzy sił szybkiego reagowania, przeznaczonych do walki z wrogiem zewnętrznym, natychmiast się przemieściło tutaj, do opustoszałej krainy lasów, łąk i bagien. Jedynym odrobinę cywilizowanym miejscem w całej okolicy było pięciotysięczne Joudzou. Cywilizowanym to chyba nawet za dużo powiedziane, ponieważ nawet kolej tu nie prowadziła. Podmokły grunt po prostu nie uniósłby szyn. Już dwa tygodnie patrolowaliśmy pogranicze, nie znajdując śladów ewentualnych intruzów. Aż do dzisiaj. - Okopy w dolinie stanowiły kiedyś fragment linii obronnej, która miała chronić wzgórze Clodik. Szacuję - Hruzzi zamilkł na chwilę - że liczą sobie sto pięćdziesiąt, może i dwieście lat. - Napastnicy byli ludźmi, a przynajmniej tak mówią ślady - rzekł Alli. - Używali zwykłych wojskowych butów wzór 62. Znaleźliśmy miejsce, skąd nas ostrzeliwali. Wszystko wskazuje na to, że chodziło o ręcznie przenoszone działo. - Co bardziej wskazuje na wroga wewnętrznego - zauważył Fill. Służył w jednostce jeszcze dłużej niż ja i mimo że współpracowaliśmy tylko z rzadka, uważałem go niemal za przyjaciela. Jak wszyscy pozostali, tak i ja w stu procentach polegałem na jego zdaniu oraz biegłości w posługiwaniu się magią. Glen czekał. Sądziłem, że Hruzzi podzieli się też swymi spostrzeżeniami o szczątkach żołnierzy pogrzebanych w okolicznej ziemi, on jednak milczał, widać nie uznając tego za ważne. Wrogowie wewnętrzni było zbiorowym określeniem dla szpiegów i regularnych sił zbrojnych czterech pobliskich państw, do których można się było dostać z pominięciem ziemi niczyjej. Nasze królestwo graniczyło bezpośrednio z dwoma z nich. Z kolei wrogowie zewnętrzni pochodzili z ziemi niczyjej, zwanej inaczej dzikimi kresami. Tam było możliwe dosłownie wszystko. Na dzikich kresach obowiązywały inne prawa natury. Zamieszkiwali je nieludzie lub jeszcze coś bardziej niepojętego, tak że nawet wszechmocny wywiad, w tym najlepsi magowie Akademii, miał o tamtejszej sytuacji małą wiedzę, którą w większości dało się określić jako niezbyt wiarygodne opowieści i zmyślenia. Jedni nazywali ziemię niczyją obszarem rządów chaosu, drudzy terenem o podwyższonej entropii, a jeszcze inni miejscem przenikania się światów, sfer i cholera wie, czego jeszcze. Zależało od tego, kogo się słuchało: naukowca, czarownika, polityka czy obserwatora. Moim zdaniem, wszystko oznaczało jedno i to samo - prędką i bardzo nieprzyjemną śmierć dla każdego normalnego człowieka. - Przeczeszemy całą okolicę Clodiku. Powoli, ostrożnie i starannie. Jeżeli kryją się tam jeszcze jacyś intruzi, znajdziemy ich i zlikwidujemy. O ile to ludzie, chcę żywego faceta. Dwóch żywych facetów - poprawił się szybko Glen, spoglądając na mnie. To spojrzenie znaczyło, że właśnie dostałem zadanie na jutro. Dotychczas uważałem Glena za dobrego, lecz poza tym całkiem zwykłego sierżanta, jednak teraz zmieniłem zdanie. Był sprytny, może i sprytniejszy od porucznika. Dekont z każdego schwytanego języka starał się wyciągnąć jak najwięcej informacji, ale nie mógł przekroczyć pewnej granicy, bo później musiał przekazać jeńca specjalistom od przesłuchań. A już kilka razy przydało się nam, że wiedzieliśmy więcej niż to, co byli skłonni powiedzieć nasi przełożeni. Gdybyśmy pojmali dwóch, jednego moglibyśmy przesłuchać jak należy, a potem gdzieś go zakopać. Nie byłoby z tym problemu; do siedemnastego batalionu ludzie trafiali przeważnie dlatego, że mieli w życiorysie jakąś krechę. Ci z największą byli w kompanii zwiadowczej, czyli u nas. Ponieważ nikt nie miał dalszych uwag, Glen nas zwolnił i poszliśmy spać. Rano kazałem się zbudzić wcześniej, żeby postudiować mapę. Granica z ziemią niczyją przebiegała właśnie przez Clodik. Co więcej, zdawało mi się, że mapa nie do końca odpowiada rzeczywistości, co było niezwykłe, ponieważ do dokładności wojskowych map przeważnie przywiązywano dużą wagę. Na myśl, że miałbym się wybrać za linię graniczną, poczułem się nieswojo. W jednostce służyłem ponad osiem lat, ale "tam" nie byłem jeszcze nigdy. Po chwili zastanowienia poszedłem do Filla. Nie spał już, z naburmuszoną miną grzebał w jakichś papierach. - Możesz spokojnie przekroczyć granicę, z największym prawdopodobieństwem nic ci się nie stanie - powiedział, nim zdążyłem o cokolwiek zapytać. Przepadam, kiedy jestem dla kogoś przezroczysty niczym szkło. Najwyraźniej dostrzegł moje rozdrażnienie i chcąc mnie udobruchać, dorzucił jeszcze jedną informację: - Wszystko wskazuje na to, że właśnie obecność ludzi osłabia siłę chaosu. Kiedy tam pójdziecie, wytworzycie wokół siebie normalny świat, zupełnie jakbyście nieśli ze sobą kawałek królestwa. Ponadto transpozycja odbywa się pomału, no i tutaj wciąż jesteśmy względnie blisko obszaru zamieszkanego przez ludzi. - A im mniej ludzi, tym gorzej to działa, co? - domyśliłem się. Przytaknął, rozbawiony. Nie bałem się, że moi żołnierze mogliby się zmienić na przykład w żaby, w końcu tak naiwny to nie byłem. Nie chciałem jednak, żeby dopadła ich jakaś paranoja, która by sprawiła, że się nawzajem powystrzelają. Coś takiego już się przytrafiło parę razy. Skinąłem Fillowi ręką i wróciłem do swojego śpiwora, żeby się spakować i przygotować do ogólnej pobudki. Sierżant zawsze musi być krok przed swoimi ludźmi, co niekiedy daje nieźle w kość. * * * Z oczyma wokół głowy, szliśmy przez las tyralierą. Dwunastu chłopa znakomicie znających swój fach, którzy nie potrzebują się do siebie odzywać, bo każdy wie, co akurat ma robić i gdzie być. Las wyglądał zwyczajnie - brzozy, sosny i modrzewie, ale Hruzzi wciąż był spięty, a jego nerwowość udzielała się reszcie, nie wyłączając mnie. Zwarta warstwa chmur nie przepuszczała choćby odrobiny słonecznego światła, tak że pod kopułą koron drzew panował półmrok. W powietrzu unosiła się wilgoć, wysoka, mokra trawa cięła po rękach. Wkrótce wszyscy byliśmy przemoczeni od stóp do głów. Nagle Gasupurez syknął i stanąwszy, zaczął się przyglądać czemuś pod nogami. Odkryliśmy resztki brukowanej drogi. Las musiał tu sobie liczyć ładnych kilkaset lat. Z zachowaniem pełnej ostrożności spenetrowaliśmy najbliższą okolicę, przekonując się, że liczne nierówności terenu dawno temu były murowanymi budynkami. Oficjalnie negowana i tępiona opinia, że królestwo stale się zmniejsza, widać była prawdziwa. W ciszy zmokłego lasu zabrzmiał suchy kaszel. Natychmiast padliśmy w trawę, by po niezbędnej pauzie zacząć się czołgać. Sprawca dźwięku stał w cieniu rozłożystego buku, zlewając się z szarą korą drzewa dzięki maskującemu strojowi. Odłożyłem automat oraz miecze, zostawiwszy sobie tylko nóż. Zachowując bezpieczną odległość, obszedłem wartownika, który w wysokiej trawie często znikał mi z pola widzenia. Obawiałem się, by nie stracić orientacji. W końcu jednak zaszedłem go od tyłu i, wstrzymując oddech, lewą ręką złapałem go za twarz, wykręciłem głowę i przyłożyłem klingę noża do gardła. - Nie ruszaj się - szepnąłem mu do ucha. Wskutek kontaktu z jego kinetyczną tarczą poczułem na skórze lekkie mrowienie. Przesunął ciężar ciała na jedną nogę. - Nie ru... - chciałem go ostrzec jeszcze raz, zastopował mnie jednak mocny cios łokciem w splot słoneczny. Zdołał się jeszcze odwrócić, ale zaraz padł, a z tętnicy szyjnej bluznęła mu krew. Zmełłem w ustach przekleństwo. Ponieważ teraz wszyscy moi ludzie mnie widzieli, gestem dałem znać, żeby zmienili kierunek marszu o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. Mężczyzna stał przodem do nas, uznałem więc, że pilnował terenu za sobą. Zamierzałem ruszyć wzdłuż linii wartowników i jeszcze raz spróbować szczęścia. - Słyszę ofiarne formułki! - usłyszałem Hruzziego w bezpośrednim telepatycznym kontakcie. - To gdzieś blisko! Tym razem naprawdę zakląłem, choć tylko półgłosem. Ofiarowanie człowieka jest najgorszą, najohydniejszą zbrodnią, która degraduje życie wszystkich pozostałych, osłabia całe królestwo i pomaga chaosowi zmieniać świat ludzi. - Psiakrew, gdzie? - Gdzieś przed nami, sierżancie - odparł Hruzzi, deklamując w transie kolejne okrutne słowa, których już samo brzmienie napawało mnie lękiem. - Moja broń! - syknąłem. Błyskawicznie dopadłem mieczy, wsunąłem je do pochew i już na nic nie czekając, pognałem naprzód z automatem w jednej i zakrwawionym nożem w drugiej ręce. Czy reszta ruszyła za mną, nie wiedziałem. Opętała mnie jedna jedyna myśl - powstrzymać tę potworność. Nagle zza krzaka wychynął barczysty facet w okularach i z automatem w ręce. Rzuciłem się na niego. Fala mrowienia przy kontakcie dwóch tarcz, mój nóż między jego żebrami. Hruzzi bez przerwy emitował mi do głowy przeraźliwe formułki, ale mną na szczęście zawładnęła bitewna gorączka. Biegłem, słysząc za plecami kroki moich ludzi. Ciszę lasu rozdarły chaotyczne serie z automatów, od czasu do czasu ktoś krzyknął z przestrachu albo zacharczał. Krótką serią skropiłem niewyraźny cień z lewej, ukrywający się za parą niskich świerczków, gdy nagle ziemia pode mną się zapadła i wylądowałem plecami na kamiennym katafalku. Pode mną ktoś jęknął, a w górze błysnęła klinga, trafiając mnie w ramię. Na tle nieba rysowały się sylwetki dwunastu zakapturzonych postaci, człowiek nad moją głową szykował się do kolejnego ciosu. Ciachnąłem go nożem, po czym zacząłem strzelać. Terkot wystrzałów odbijał się od kamiennych ścian, sylwetki osuwały się, pojawili się pierwsi moi żołnierze. Sturlałem się z katafalku, kącikiem oka zauważając zapłakaną twarz dziewczyny. Mimo że spadłem wprost na nią, wyglądała na całą. Znajdowałem się w jakimś niezadaszonym, podziemnym pomieszczeniu, być może w piwnicy dawno nieistniejącego domu. - Zostańcie na górze! - wrzasnąłem w obawie, że wszyscy możemy wpaść w pułapkę. Nagle aż mnie zatkało - ktoś posłał mi w plecy pocisk dużego kalibru. Mężczyzna w kapturze przemknął obok mnie, znikając w czarnym otworze przeciwległej ściany. To ten, którego chlasnąłem nożem w rękę. Rubinowe kryształki na skórzanym pasku wokół mojego przedramienia straciły kolor, tarcza kinetyczna była rozładowana. Z wejścia do podziemi wynurzył się uzbrojony osobnik, za nim następni. Już doszli do siebie. Odrzuciłem karabin, dobyłem miecza i nim zdążył wystrzelić, odciąłem mu rękę, w której trzymał broń. Któryś z naszych wrzucił granat wprost do środka, po nim jeszcze dwa. Padłem plackiem na ziemię, przez parę chwil w ciasnym pomieszczeniu złowrogo świstały odłamki. Zanim przebrzmiały odgłosy wybuchów, z odciętej ręki udało mi się zdjąć skórzany ochraniacz z rubinami. Jak to dobrze, że żołnierze mają tak podobne przyzwyczajenia. Wstałem ostrożnie, na razie nikt nie wychodził z podziemi. Pośrodku niezadaszonego pomieszczenia stał kamienny katafalk z rowkami do odprowadzania krwi. Wciąż leżała na nim dziewczyna, na którą upadłem, ratując ją tym samym przed ofiarnym sztyletem. Pod ścianami, czekając na rozkazy, czaiło się sześciu moich żołnierzy, zwalisty Gasupurez warował przy dziurze w ziemi. Spojrzałem w górę na Hruzziego. - Zdążyliśmy - wyszczerzyłem zęby. Czułem niezmierną ulgę, a ten grymas oddawał ledwie jej niewielką część. Hruzzi nie odpowiedział uśmiechem, wskazując pod katafalk, gdzie stał połyskujący złotem puchar. W zapadłej ciszy słyszeliśmy kapanie rubinowych kropel, lecz nie była to krew dziewczyny. Pełne napięcia oczekiwanie zmącił stłumiony odgłos strzałów. Zdawały mi się zbyt odległe, aby miały bezpośredni związek z nami. - Przetrząśniemy to tutaj i zmykamy! - postanowiłem, lecz w tej samej chwili przemówił kolczyk. - Tu Glen! Jesteście nam cholernie potrzebni. Jest ich więcej, są lepiej uzbrojeni! Uderzycie w nich od tyłu. Podał współrzędne i opis terenu. Zakląłem, zmieniając rozkaz: - Spadamy! * * * Dotarliśmy w ostatniej chwili. Wyglądało na to, że Glen i Alli wpadli w kleszcze w najbardziej dla nich niedogodnym miejscu, bagnistej kotlinie, otoczonej zewsząd lasem. Dzięki zaskakującemu atakowi na miecze, po którym wykorzystaliśmy całą siłę ognia kompanii, udało się rozbić okrążenie, a następnie szybko wykonać odwrót. Przez całą noc maszerowaliśmy lasem wzdłuż granicy, chcąc się dostać w lepiej nam znane tereny. Ogólny bilans był fatalny: straciliśmy kolejnych siedmiu żołnierzy, do tego musieliśmy nieść dziesięciu rannych. Kończyła się amunicja i środki techniczne. Kompletnie wyczerpani, rozbiliśmy obóz na skraju rozległego torfowiska. Złożyłem meldunek, ustaliłem warty i poszedłem się położyć. Uratowaną dziewczyną zajął się Gasupurez. Początkowo podejrzewałem, że zwalisty moździerzysta chce ją zaciągnąć do łóżka, lecz był dla niej tkliwy jak dla własnej córki. Jej przesłuchanie nie przyniosło niczego. Zdaniem Filla oraz pozostałych czarowników, skasowali jej pamięć albo wskutek potwornych przeżyć doznała ciężkiej amnezji. Na pierwszy rzut oka była zwyczajną jedenastoletnią dziewczynką w stroju, który mógł pochodzić skądkolwiek. Skórę rąk miała gładką, na pewno nigdy nie pracowała w polu jak wiejskie dzieci. Umościłem się nieco dalej od reszty, za korzeniami przewróconego świerku. W nocy panowały ziąb i wilgoć, zresztą jak zawsze. Glen zakazał rozpalania ognisk, za co go nawet nie przekląłem, bo inaczej się nie dało. Z mroku wyłonili się Hruzzi i Fill. - Sierżancie, niby nic mi do tego, ale czemu na moją informację o zaklęciach zareagował pan tak wściekle, prawie jak narwaniec? - zapytał Hruzzi bez ogródek. Nie musiałem odpowiadać, ale od relacji między dowódcą a obserwatorem często zależy los całego oddziału, co więcej, przez większość nocy sam o tym myślałem. Wprawdzie ofiarowanie człowieka jest rzeczywiście najgorszą zbrodnią, jednak nie tłumaczyło to mojej reakcji. Miałem w kompanii ludzi, którzy popełnili czyny zaledwie odrobinę mniej okropne, a mimo to dobrze się między nami układało. - Może wiąże się to jakoś z twoją przeszłością - napomknął Fill. Chyba miał rację, ale nie chciało mi się o tym rozmawiać. W jednostce zaliczałem się do tego typu ludzi, którzy milczeli o swojej przeszłości. Pochodziłem z dobrej rodziny. Matka miała arystokratyczny rodowód, lecz jako czwartemu z kolei dziecku, zgodnie z heraldyczną tradycją, jej już nie przysługiwał arystokratyczny tytuł. Wrażliwa kobieta, obdarzona znakomitym muzycznym słuchem. Mój ojciec był wykonującym wolny zawód teoretykiem, często pracował dla dużych klanów lub dla rządu. Bycie teoretykiem oznaczało, że choć nie umiał czarować, świetnie znał zasady magii oraz opracowywał strukturalne wzory nowych czarów lub na odwrót - dekodował diagramy nieopisanych formuł. Wielką jego pasją była historia. Podejmował nieregularne studyjne podróże, by zapoznać się z nowymi źródłami historycznymi lub zweryfikować informacje, na które trafił w archiwach. W ostatnią podróż udał się na północny wschód, właśnie gdzieś tutaj, ale dokąd, tego, niestety, dokładnie nie pamiętałem. W tamtym czasie bardziej mnie pociągała jego praca niż hobby. Chciałem być taki jak on, znać się na czarach, wertować stare księgi i snuć opowieści, których uważnie słuchają inni. Lecz pewnego dnia skończyło się moje szczęśliwe dzieciństwo. Ojciec wyjechał, po czym przepadł. Nigdy się nie dowiedziałem, co się z nim stało. Wkrótce potem matkę zaczęli nachodzić funkcjonariusze kontrwywiadu, coraz więcej czasu spędzała w pokojach przesłuchań. W końcu popełniła samobójstwo. Mnie posłali do sierocińca, który tak naprawdę był więzieniem dla młodocianych. Oficjalnie w królestwie nie obowiązuje kara śmierci ze względu na możliwe i w przeszłości bardzo często udowodnione wykorzystywanie egzekucji do magicznych rytuałów. Państwo w inny sposób pozbywa się niewygodnych ludzi, na przykład przez wcielenie ich do kompanii zwiadu siedemnastego batalionu. Taki los wcale nie jest najgorszy, bo można też trafić do kopalni aktywnych kamieni szlachetnych. Po pięcioletnim pobycie człowiek zmienia się w odmóżdżony wrak, który nie je i nie pije, chyba że mu ktoś rozkaże. Albo przerabiają go na królika doświadczalnego do badań nad progiem Chandrekosa. Wtedy jego życie nie liczy się w latach, a w miesiącach lub tygodniach. Zwykle broniłem się przed wspomnieniami, lecz tym razem były tak niesamowicie natarczywe, że nie potrafiłem ich odpędzić. Rzecz jasna, nie od razu zostałem wcielony do wojska. Najpierw był dom sierot, gdzie przy odrobinie sprytu dało się przeżyć. Kiedy jednak skończyłem piętnaście lat, nie stałem się wolnym obywatelem - jako potencjalnie niebezpiecznego potomka szpiega osadzono mnie w karnym zakładzie resocjalizacyjnym. Wyglądałem na dwunastolatka, wychudły niezgraba, klasyczny jajogłowy. Zaraz pierwszego dnia klawisz o przezwisku Lacha nakazał mi, żebym wieczorem przyszedł do jego pokoju. Leciał na chłopczyków takich jak ja. Tę ksywkę miał z racji wielkości członka. Stałem wtedy przed nim na baczność, śmiertelnie przerażony. Ze strachu najprzód się posikałem, a potem coś we mnie pękło: rozbiłem mu łeb mosiężnym świecznikiem. Tłukłem, na wpół oszalały, aż jego twarz zmieniła się w miazgę z krwi i strzępów skóry. W tamtym momencie mściłem się za lata więzienia i upokorzeń. Postanowiłem też wtedy, że już nigdy niczego i nikogo nie będę się bał, że będę walczył o swoje. O dziwo, nie zostałem skazany, ponieważ poręczył za mnie kapitan prowadzący śledztwo. Mnóstwo razy musiałem mu opisywać, jak Lacha i ja goniliśmy się po pokoju, aż w końcu go uziemiłem. Uzmysłowiłem sobie, że kurczowo zaciskam szczęki, napinając przy tym mięśnie twarzy. I to pomogło mi wrócić do teraźniejszości. - Widzieliście mnie już obaj w ringu, wiecie, że jestem agresywny - odparłem spokojnie Hruzziemu i Fillowi. - Wkurzyła mnie ta historia, więc za wszelką cenę chciałem ją udaremnić. Wiedziałem instynktownie, że czasu mamy mało. Fill przyglądał mi się badawczo przez chwilę. - Tak, to możliwe. Wierzę jednak, Lancelocie, że nie będziesz zbyt często tracił zimnej krwi, bo kiedyś nam wszystkim może się to nie opłacić - powiedział w końcu i skinął głową na pożegnanie. Poszli sobie obaj, a ja wreszcie mogłem usnąć. Do Joudzou dotarliśmy po dwóch dniach bez dalszych problemów. Albo nas nie ścigali, albo byliśmy dla nich za szybcy, albo to sprawka Filla, który przez cały ten czas nad czymś bezustannie pracował. Nasz batalion rozlokował się w jedynej szkole w Joudzou oraz w przylegających do niej budynkach, zatem tamtejsze dzieciaki miały nieplanowane wakacje. Jako sierżantowi przysługiwała mi odrębna kwatera, okazała się nią pracownia historyczna. Za towarzystwo miałem tylko setki książek na półkach, a prócz małego stołu, krzesła i łóżka nie mieściło się tam już nic więcej. Umyłem się, przebrałem i właśnie zamierzałem iść do jadalni na spóźnioną kolację dla naszej kompanii, gdy otrzymałem rozkaz stawienia się u dowódcy batalionu, kapitana Kasowitza. Nie uśmiechało mi się to, bo w mieście był tylko jeden burdel i kto przyszedł później, zwykle miał pecha. W kwaterze kapitana, prócz Glena i samego dowódcy, siedzieli jeszcze dwaj nieumundurowani faceci, ale ich ubrania z wysokiej jakości materiału, o niewyszukanym kroju zdradzały przynależność do armii. - Sierżant Lancelot melduje się na rozkaz! - Kiedy po raz pierwszy weszliście w kontakt z wrogiem? - wyskoczył do mnie jeden z tej dwójki. Nie miałem pojęcia, kim są, ale było jasne, że przynoszą problemy. Życie nauczyło mnie unikania ludzi reprezentujących królewską władzę. Im wyższa szarża, im wyżej postawiony urzędnik, tym gorzej dla mnie, ponieważ dźwigałem Kainowe piętno czynu mojego ojca. Mój dobroczyńca kapitan, który zdjął ze mnie zarzut morderstwa, wielokrotnie zwracał mi uwagę, żebym o nic nie wypytywał. - Pułkownik McGregor i major Michael Pover przybyli wprost ze stolicy. Są członkami grupy śledczej do spraw wewnętrznych. Jak najlepsza współpraca z nimi leży w naszym interesie - wyjaśnił kapitan z obojętną miną. W jaki sposób zjawili się tak prędko w Joudzou? Wprawdzie Fill albo inny z obserwatorów na pewno natychmiast poinformował kapitana o zajściach na granicy, a ten pchnął meldunek dalej, lecz dwa dni to za mało czasu, by dotrzeć tu ze stolicy. Chyba że pułkownik wraz z majorem zamówili specjalny wojskowy pociąg aż do najbliższej stacji. Chwilę później poznałem powód ich wizyty. Był bardzo prozaiczny, tłumaczył cały ten pośpiech i nie miał nic wspólnego ze zbrojnymi bandami. Nasz batalion bowiem powinien być rozlokowany w Joudzou w prowincji północno-zachodniej, a nie północno-wschodniej. Gdzieś wkradł się błąd. Niezwykle uprzejmie odpowiedziałem im na wszystkie pytania i po godzinie zostałem zwolniony. Na burdel było już za późno, więc po kolacji wróciłem do siebie i poszedłem spać. Rano tak jak wszyscy, którzy wrócili z akcji, miałem wolne. Dowiedziałem się, że śledczym towarzyszy bodaj dwudziestoosobowa świta, w połowie urzędnicy, w połowie żołnierze. Na szczęście przywieźli gazetę, "Poranny Cardul". Była wprawdzie sprzed trzech dni, ale i tak o tydzień świeższa niż cokolwiek innego w tej dziurze. Po obiedzie wreszcie wypadła kolej na mnie. Zamknąłem się w pracowni i zabrałem do lektury. Żadnych specjalnych wydarzeń: zwyczajne wzajemne oczernianie się urzędników z poszczególnych ministerstw, udana obława na przemytników aktywnych kryształów z naszego królestwa do Grudii, sąsiedniego gubernatorstwa, parę ogólnikowych, przychylnych artykułów o królowej. Jak zwykle nie wtrącała się w żadne drobne sprawy, dbając przede wszystkim o stosunki z naszymi sąsiadami oraz o eksploatację Dróg (przez duże D), jedynych niemalże bezpiecznych przejść, umożliwiających kontakt z sąsiadującymi państwami. Drogi prowadziły właśnie przez dzikie kresy, tworząc coś w rodzaju pajęczej sieci, łączącej wysepki cywilizacji utopione w dzikim, niczyim świecie. Talenty królowej należały do nieprzeciętnych: była wybornym czarownikiem, politykiem i strategiem. Ostatnio jednak odnosiło się wrażenie, że pomimo jej niewątpliwych zalet nasze więzi z pozostałymi krajami ulegają osłabieniu. Maleńka notka na ostatniej stronie informowała, że Droga południowo-wschodnia, umożliwiająca kontakt z górskimi państwami klanowymi, została tymczasowo zamknięta. Zawsze pisano "tymczasowo", ale nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek czytał artykuł o ponownym otwarciu. Jeśli mnie pamięć nie zawodziła, przejezdne były już tylko dwie Drogi, bez których królestwo wraz z naszymi czterema sąsiadami zmieniłoby się w odizolowaną wyspę z około pięcioma milionami mieszkańców. Przekazawszy gazetę następnemu w kolejce, poszedłem do swoich. Artykuły prasowe to jedna rzecz, a co mówią ludzie - druga. Kampaniego i resztę odnalazłem w holu. Wnieśli tu kilka ławek i krzeseł, próbując ograć w pokera trzech żołnierzy, którzy przyjechali ze śledczymi. Jak na razie szło im nieszczególnie, szczęście sprzyjało raz jednym, raz drugim. Na dworze padało, ale ktoś nahajcował w piecu tak, że i tu zrobiło się ciepło i całkiem przytulnie. - Słyszałem - zagadał jeden z gapiów, przyglądając mi się z ciekawością - żeście sobie fajnie postrzelali. Podobno wymacał ich pan za górką, jakby to było na strzelnicy. Najwyraźniej nawiązywał do ognia z moździerza, który nam wszystkim oszczędził masę kłopotów. - Uhm, obserwatorowi coś się tam nie podobało. No i człowiek musi być ostrożny. - Dzięki temu paru ludzi uszło z życiem, a za to królowa mogłaby pana wyróżnić. Pohamowałem śmiech. Żołnierze uparcie wierzyli w starą pogłoskę, że najwyższym wyróżnieniem, udzielanym przez królową, jest noc spędzona z nią sam na sam. Może przed tysiącami lat, kiedy państwa dopiero powstawały, a trzon armii tworzyło piętnastu ciężkozbrojnych jeźdźców na koniach. Ostatnim, czego pragnąłem, było spotkanie z królową. - Kto wie - odparłem, po czym już tego więcej nie komentowałem. Ta uwaga wywołała cały szereg opowiastek na podobny temat, co który słyszał lub przeżył. Albo wszyscy łgali, albo takie rzeczy działy się naprawdę. A może królowa miała mnóstwo sobowtórów. Ktoś przyniósł butelkę czereśniowego bimbru, potem zjawiła się druga. Wpadłem do swojej kwatery i z własnych zapasów wyjąłem trzecią. Na dworze powoli robiło się ciemno, a deszcz jak padał, tak padał. Karty monotonnie plaskały o stół, w półmroku migotały ogniki papierosów, rozmowy przeskakiwały z wątku na wątek. Był to jeden z tych wieczorów, które długo się wspomina na akcji w mokrych okopach, pośród krwawiących i umierających kumpli. Najlepszy wieczór, jaki można przeżyć w wojsku. Dowiedziałem się, że w Joudzou na północnym zachodzie doszło do walk. Tamtejszy graniczny garnizon zaatakowali napastnicy z ziemi niczyjej. Użyli kilku czarów, zmasakrowali wioskę, po czym się wycofali. Ponoć nie bardzo przypominali ludzi. Na twarzach mieli jakieś maski, jak gdyby nie mogli oddychać naszym powietrzem. W innym świecie wszystko było możliwe i ta informacja całkowicie tłumaczyła obecność śledczych. Partia pokera powoli zamieniała się w pijatykę, poszedłem więc do siebie. Nie dlatego, żebym nie lubił wypić, ale powyżej pewnego poziomu alkoholu we krwi obecność przełożonego, choćby tylko sierżanta, nie jest wskazana. Miałem ochotę na jeszcze jednego, lecz zdecydowanie bardziej marzyłem o cieple. Wciąż czułem w kościach przenikliwy ziąb ostatnich dni spędzonych w terenie. W pracowni czekała mnie niespodzianka. Na stole przysuniętym do biblioteczki stała nieznana kobieta, próbując dosięgnąć najwyższej półki. Gdy się tak wspinała na palcach, materiał jasnoniebieskiej bluzki uwypuklał jej piersi. Długie włosy, których koloru w panującym półmroku nie potrafiłem określić, miała upięte w rygorystyczny kok, lecz linia jej szyi oraz kości policzkowych była delikatna, typowo kobieca. Mówiąc najdokładniej - wzbudzała pokusę całowania. Stała boso, zostawiwszy buty na podłodze, a pozycja na palcach podkreślała kontrast między drobnymi kostkami a pełnymi, ponętnymi łydkami. - Och, przepraszam - rzekła skonsternowana na mój widok. - Przyszłam tylko po podręczniki. Jestem nauczycielką historii, a wszystkie moje książki zostały tutaj. Uczę dzieci w domu, muszę się przygotować. Pukałam... - Nie ma sprawy - przerwałem jej, opierając się o futrynę drzwi. - Proszę sobie zabrać, co pani potrzebne. Zastanowiła się chwilę, po czym, jakby zdając sobie sprawę z absurdalności sytuacji, kontynuowała sprawdzanie półki. Przez cały ten czas przyglądałem się jej, a gdy w końcu zakończyła poszukiwania, zrobiło mi się niemal żal. - Czy mogłaby mi pani polecić jakąś książkę o wydarzeniach sprzed stu pięćdziesięciu, dwustu lat? Interesuje mnie przede wszystkim wojskowość i może jeszcze - zawahałem się - historia magii. Spojrzała na mnie zaskoczona, przypuszczalnie podejrzewając, że mówię tak tylko po to, żeby jeszcze przez chwilę stała na stole. Fakt, coś w tym było, z grubsza pół na pół. - Dominika Keef - przedstawiła się, gdy wreszcie zeszła ze swego piedestału. Podała mi rękę, a ja naraz nie miałem pojęcia, co robić. Na obozie szkoleniowym jakoś nas nie uczyli zachowania wobec kobiet, więc najzwyczajniej uścisnąłem jej dłoń. Zachowała poważną minę, choć w oczach dostrzegłem uśmiech. - Tu jest ta interesująca pana książka - powiedziała, wskazując cienki egzemplarz. - Pójdę już do domu, zrobiło się bardzo późno. Jeszcze raz przepraszam za to wtargnięcie - dodała na pożegnanie. - Odprowadzę panią. Jej spojrzenie stało się czujne. - Słyszy pani ten hałas? Coś mi się wydaje, że magazyny miejscowych knajp świecą pustkami, a wojsko jest na gazie. W moim towarzystwie będzie pani bezpieczniejsza - wyjaśniłem. Chyba nie zdawała sobie sprawy, że znalazła się pośród dzikiej zgrai, która znała tylko jeden rodzaj kobiet. W gruncie rzeczy też do niej należałem, choć tkwiła we mnie odrobina wychowania matki, nie chciałem więc, żeby ta urocza nauczycielka wpadła w łapska moich kompanów. Ludzie, którzy co drugi dzień nadstawiają karku, a ich pozycja nie jest o wiele lepsza niż niewolnika w kopalni, nader rzadko przestrzegają reguł grzeczności. A także są okrutni, bezwzględni i śmiertelnie niebezpieczni. Znałem ich doskonale, ponieważ byli moją rodziną. Ponadto odprowadzenie jej do domu mogło być przyjemne. - Aha, jeden mężczyzna jest lepszy niż wielu, a ten jeden może zniechęcić pozostałych. - Zrozumiała od razu. Po czym już bez zastanawiania się włożyła ciężkie, wysokie do kolan buciory oraz długą pelerynę z kapturem. Zawinąwszy książki w woskowy papier, upchnęła je w skórzanym worku, który przewiesiła przez ramię. Opuściliśmy nasze prowizoryczne koszary tylnym wejściem, tym samym, którym weszła. Ciągle padał deszcz, światło zabranej przeze mnie latarki odbijało się w licznych kałużach. Poza tym świat był czarny. Joudzou nie umywało się do wielkiego miasta z brukowanymi ulicami i nocnymi patrolami, pilnującymi porządku. Tylko dwie dzielnice w centrum miały uliczne latarnie. Mieszkała daleko, niemal na skraju miasta, z czego wywnioskowałem, że zawód nauczyciela także tutaj nie jest zajęciem zbyt lukratywnym. Po drodze niewiele rozmawialiśmy. Przy pożegnaniu przyjrzała mi się badawczo, jakby próbując odgadnąć, kim ja właściwie jestem. Trzasnęły drzwi, zachrzęścił klucz, a po chwili w zakratowanych oknach rozbłysło światło. Jakiś czas stałem schowany pod drzewem, wyobrażając sobie, jak się rozbiera, myje czy nawet kąpie, a potem wkłada satynową nocną koszulę i idzie spać. Chociaż nauczycielki chyba raczej nie stać na satynową nocną koszulę. Nie powiedziała mi tego, ale z pewnością mieszkała sama, bo kiedy przyszliśmy, w środku się nie świeciło. Ponadto żaden facet, o ile nie byłby stuknięty, nie wypuściłby jej z domu w taką ciemność. * * * Rano zbudził mnie goniec: jeszcze przed poranną naradą mam się stawić u kapitana. Umyłem się i włożywszy wyjściowy mundur, kazałem się prowadzić do jego kwatery. Czekali już tam McGregor z Poverem, a także Glen i Alli. Kapitan nie dał mi wiele czasu na przemyślenia: - Pułkownik McGregor i major Pover postanowili dokładniej przyjrzeć się temu ofiarnemu miejscu, odkrytemu przez pański pluton. Oddaję pana wraz z plutonem do ich dyspozycji. Nie podobało mi się, że trafiłem pod komendę szyszek ze stolicy, ale trudno. - Tak jest! - Zasalutowałem w sposób, któremu nie mógł nic zarzucić nawet arbiter etykiety i wojskowej dyscypliny rodem z królewskiego dworu. - Proszę się zapoznać ze sprzętem, którym będziecie się posługiwać. Do jutrzejszego rana pan i pańscy ludzie macie wolne. - Otrzymałem kolejny rozkaz. Wielkoduszność kapitana zrozumiałem dopiero wtedy, gdy przeglądałem nasz nowy sprzęt i uzbrojenie. Jedna z prowizorycznych zbrojowni z ciężkim sprzętem mieściła się w tymczasowo zarekwirowanej stodole na terenie szkoły. W środku, obok ogromnej hałdy ze skrzyń wypełnionych amunicją, stało pięć pojazdów. Nie były to klasyczne ciężarówki na parę, powszechnie stosowane do transportu ładunków, lecz znacznie mniejsze czteroosobowe dżipy ze stanowiskiem dla obrotowego kaemu. Czekał już tam Fill. Oparty o wielką skrzynię, według oznakowania zawierającą osiemdziesięciomilimetrowe pociski do moździerza, ssał źdźbło trawy, w zamyśleniu przyglądając się samochodom, które już na pierwszy rzut oka były za małe i technicznie nazbyt udoskonalone. Nigdzie nie dostrzegłem ani opancerzonego parowego kotła, ani zbiornika na węgiel. - To chyba nie są parowe bryki - powiedziałem cicho. - Uhm, mają silnik spalinowy na naftę - potwierdził z zachmurzoną miną. - I pewnie nie są poniżej progu Chandrekosa - wyraziłem głośno swoją obawę. Dopiero wtedy spojrzał na mnie, a jego chudą, wiecznie kamienną twarz ozdobił uśmiech, ciepły niczym ostatnia kropelka rtęci, zamarzniętej na dnie termometru. - Oczywiście masz rację. Są tak bardzo powyżej, że nawet nie ma sensu o tym dumać. Dziesięciokrotnie, ba, stukrotnie. - Wzruszył ramionami. Zakląłem, a moją pierwszą myślą było, że już lepiej zaryzykować i nie wykonać rozkazu. Być może by mnie nie rozstrzelali. Istota ludzka, która za sprawą swej złożoności pozostaje poniżej progu Chandrekosa, jest stabilna. Co oznacza, że do jej zniszczenia potrzeba takiej samej ilości energii w dowolnej magicznej formie, jak na przykład do zniszczenia zbliżonej masy granitu. Produkty, przedmioty i rzeczy powyżej progu Chandrekosa są niestabilne. Każdy byle czarownik łatwo określi właściwe miejsce, punkt struktury, za pomocą którego i dzięki jednej jedynej myśli oraz śladowej ilości siły może spowodować totalną destrukcję, eksplozję o mocy kilkuset tysięcy ton dynamitu. U przedmiotów z kombinacją technicznej złożoności i magii próg Chandrekosa jest ekstremalnie niski, zatem destrukcje są częste i samoistne. Oczywiście zdarzają się wyjątki potwierdzające regułę, lecz jest ich raptem kilka. Przykładowo, wszelkiego rodzaju tarcze szlifierskie, wiertarki, piły są napędzane przez prymitywne, koncentrujące energię zaklęcie, wbudowane w drobne kryształki aktywnego morionu. Spróbujcie jednak identycznego lub podobnego zaklęcia użyć do napędu wiatraka czy kuźniczego młota, a wcześniej czy później wszystko samoistnie wyleci wam w powietrze. Mój ojciec myślał o tym często i opracował własną objaśniającą teorię. - Jak to możliwe, że jeszcze nie wybuchły? - spytałem. Fill bez słowa podszedł do najbliższego dżipa i podniósł maskę. Na wewnętrznej ścianie blachy widniał diagram z kresek oraz skomplikowanych symboli, wykonany fosforyzującą zielenią. Próbując się skupić na poszczególnych detalach, stwierdziłem, że tego nie potrafię, a ponadto bolą mnie oczy. Czym prędzej uciekłem wzrokiem. Magiczne diagramy mogą bardzo szybko oraz bezpowrotnie uszkodzić niewytrenowany i pozbawiony predyspozycji mózg. - Wygląda to na absolutnie doskonałe czary - powiedziałem. Fill skrzywił się, wwiercając we mnie spojrzenie. - Dokładnie. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem, pewnie pochodzi z tajnych laboratoriów armii. Jest tak doskonałe, że przebicie się przez to zabrałoby mi ładnych kilka godzin. No, ale ja jestem tylko czarownikiem trzeciej kategorii. Więcej już nie musiał wyjaśniać. Mogło być i tak, że coś przestrzeli maskę, naruszy diagram i po nas. Te dżipy najbardziej przypominały mi barykadę z worków wypełnionych strzelniczym prochem. Jasne, mogłem zdezerterować albo odmówić wykonania rozkazu, jednak dawało mi to jeszcze mniejszą szansę na przeżycie niż podporządkowanie się. Ciekawe, jaką krechę muszą mieć te dwie szychy, że je wysłali na samobójczą misję? Na razie zadekowałem się w swojej dziupli i zabrałem do czytania książki, którą mi poleciła znajoma-nieznajoma nauczycielka historii. Opowiadała o dziejach Kremonów, ostatniej dynastii panującej przed wybuchem pięćdziesięcioletniej wojny domowej. Rzecz jasna, najwięcej uwagi poświęcała wojnie z Ciemną Damą, czarnoksiężniczką, która łamała wszelkie tabu i konwencje, posługując się nekromancją, negatywną magią oraz ofiarami z ludzi, co więcej, prowadziła werbunek do własnej armii nawet na ziemi niczyjej. Była to dobra książka, tylko że z upływem lat odzwyczaiłem się od czytania, a spoza linijek wciąż przebijała twarz Dominiki Keef i perfekcyjny kształt jej kostek. Postanowiłem, że jeśli nadarzy się okazja, poproszę ją o spotkanie. Moglibyśmy wpaść gdzieś na kolację. W Joudzou był jeden naprawdę przyzwoity lokal, w którym za mój miesięczny żołd dałoby się jako tako zjeść, bo i na co pieniądze takiemu straceńcowi jak ja? Byle tylko przeżyć najbliższą akcję i mogę się cieszyć randką. Oczywiście pod warunkiem, że dama przyjmie zaproszenie. * * * Późnym wieczorem, nim zdążyłem zasnąć, naszedł mnie Gasupurez. W ręce trzymał niezaklejoną kopertę. Wyglądał na skonsternowanego. - Sierżancie, mam do pana prośbę. Spisałem testament i chciałbym, żeby pan wszystkiego dopilnował, gdybym przypadkiem jutro oberwał. Wiedziałem z jego papierów, że do końca kary zostało mu dziesięć miesięcy, po czym znowu stałby się wolnym człowiekiem. - Możesz to schować w kasie pancernej u kapitana albo urzędowo zarejestrować. Ja też biorę udział w akcji. - Spróbowałem wykrętu, nie chcąc się wplątywać w nic osobistego. Niepewnie odchrząknął, jego ogromna postać wypełniała całe drzwi. - Zależy mi, żeby nikt o tym nie wiedział. O ile nie zginę - dodał. Brzmiało to rozsądnie. Kapitan oglądał wszystkie dokumenty, deponowane przez żołnierzy w batalionowej kasie, ale od sierżanta w górę już nie. Włożywszy kopertę do następnej, napisałem na niej swoje nazwisko. - Przekażę ją kapitanowi i wszystkiego dopilnuję. W porządku? Zasalutował i wyszedł. Byłem zadowolony, że tak łatwo się z tym uporałem. Następnego dnia o brzasku I wsiedliśmy do naszych ruchomych trumien i wyruszyliśmy. Naftowe reflektory wgryzały się śmiało w mgłę, lecz zamiast odsłaniać drogę oraz kontury krajobrazu, wyławiały tylko malownicze szare i białe zjawy, zmieniające się prędko wskutek nieregularnych podmuchów wiatru. O dziwo, szoferom wcale to nie przeszkadzało. Pewnie także byli produktem zespołów badawczych armii. Siedziałem w pierwszym aucie obok kierowcy, w jednej ręce ściskając karabin, a drugą mocno trzymając się uchwytu, żeby niechcący nie wysiąść przy którymś z częstych podskoków. Wibracje silników wwiercały się aż do szpiku kości, ale poza tym nie było słychać niczego, pędziliśmy rankiem niczym widma. Dźwięk wyciszały tłumiki z obsydianu3, umieszczone w desce rozdzielczej, które po pewnym czasie rozgrzały się i zaczęły lekko migotać. Jak na oddział składający się z zaledwie dwudziestu ludzi dysponowaliśmy całkiem niezłą siłą rażenia - dwa cekaemy, dwa moździerze, poza tym wszyscy dostali broń automatyczną. Dopiero rano zbrojmistrz powiedział mi, że nasze podręczne wyposażenie zostało poważnie ulepszone. Ze względu na istnienie progu Chandrekosa funkcjonalność broni palnej jest ograniczona: przy pewnej intensywności ognia, która zależy od kalibru, cały system techniczny staje się niestabilny i może eksplodować, czy to samoistnie, czy też z maleńką pomocą wrogiego czarownika. Dlatego każdy automat, karabin, kaem, jaki mieliśmy na stanie, miał przyklejony do zamka mały kawałek kości, na powierzchni której był wytrawiony miniaturowy ornament. Kość pochodziła z ciała żołnierza-weterana i dzięki niej mogliśmy stosować amunicję wybuchową oraz eliminować sztuczne ograniczniki intensywności ognia. Nie powiedziałem tego na głos, ale we własnym rankingu ryzykowności bojowych akcji obniżyłem nam wszystkim prawdopodobieństwo przeżycia o kolejnych parę punkcików. Taki już jest los zwiadowców. Po trzech godzinach znaleźliśmy się w pobliżu rejonu, w którym nasza kompania operowała pięć dni wcześniej. McGregor, nie konsultując niczego z Poverem, kazał się zatrzymać. Wydawało się, że zachodzi między nimi identyczna relacja jak w przypadku dowódcy i czarownika czy też dowódcy i obserwatora. Kwestie operacyjne zostawili na mojej głowie, a sami zajęli się własnymi sprawami. Wybrałem więc płytkie zagłębienie na płaskim grzbiecie i ukryłem tam wozy, zaś wokół rozmieściłem ludzi. Według mapy, znajdowaliśmy się dokładnie na wyimaginowanej linii, oddzielającej królestwo i ziemię niczyją, jednak na pierwszy rzut oka nie było widać żadnej istotnej zmiany. Morze niewysokich wzgórz oraz płytkich dolin, wrzosowiska i gęste iglaste albo mieszane laski, przetykane siecią mokradeł. Postój trwał godzinę, po czym Pover wydał rozkaz kontynuowania jazdy. Z jakiegoś powodu zmienił usadzenie, wskutek czego znalazłem się w jego towarzystwie. Już nie jechaliśmy po prostej, tylko zygzakiem, zatrzymując się co chwila, żeby ci dwaj mogli ustalić kierunek. Dżipy okazały się znakomitymi pojazdami, na mocno napompowanych kołach pokonywały grzęzawisko, w którym piechur zapadłby się po kolana. To jednak tylko zwiększało moją nerwowość. Na noc stanęliśmy obozem trzydzieści kilometrów w głąb ziemi niczyjej. Ktoś mógłby powiedzieć: w ziemi chaosu, co dla nas oznaczało to samo. Skontrolowawszy straże, chciałem iść spać, ale zauważyłem Filla, jak siedzi na śpiworze. Czarownik zwykle chadza spać jako ostatni, a wstaje pierwszy. Teraz jednak tylko wbijał wzrok w menażkę z wieczornym posiłkiem. Wyszczerbiona wskutek długoletniego używania łyżka sama mieszała gęstą i pożywną, choć, rzecz jasna, kompletnie niesmaczną breję, która miała nam wystarczyć na cały dzień. Zaskoczyło mnie to, bo nigdy nie widziałem, żeby Fill wysilał się bardziej, niż musiał. Znacznie prościej byłoby zamieszać papkę ręcznie. - Co o tym myślisz? - zapytał. Ujrzawszy moje niedomyślne spojrzenie, uśmiechnął się, co w półmroku bardziej przypominało grymas. Cholernie nerwowy grymas. - To nie moja sprawka, ona tak sama - dodał, widząc, że nadal nic nie rozumiem. - Skoncentruj się i pomyśl jakieś życzenie - zachęcił mnie. Co tam zupa, miałem smak na kufel dobrego, odpowiednio schłodzonego piwa. Łyżka zaczęła się kręcić szybciej. Fill powąchał potrawę, a następnie podał mi menażkę. Pachniało toto piwem i tak samo wyglądało. Zmusiłem się i pociągnąłem łyk. W smaku nie było różnicy - to było piwo! - Znajdujemy się w przestrzeni niesamowitej koncentracji mocy. Ktoś uruchamia takie siły, że nasze życzenia, a może nawet zwykłe myśli ulegają przekształceniu i stają się dla nas rzeczywistością. Zamek mojego karabinu szczęknął, repetując się samoistnie. Starczyło, bym o tym pomyślał. - Lancelot, uważaj na siebie! - ostrzegł mnie szeptem Fill. - McGregor i Pover? - spytałem. Pokręcił głową. - Tych dwóch na pewno nie ma z tym nic wspólne go. Podręczniki mówią o przestrzeni spełnianych życzeń tylko teoretycznie, jak na razie jeszcze nikt jej nie stworzył ani nie miał z nią do czynienia. Być może byłoby lepiej, gdyby wiara poszła spać. Na wszelki wypadek, żeby nikt nie wyobraził sobie czegoś szczególnego, bo jeśli transformacja wymagałaby dużej ilości energii, moglibyśmy zostać zauważeni. Sypnął mi w dłoń garść białych tabletek. Dziesięć minut później, oprócz mnie, majora, pułkownika, Filla i Hruzziego, wszyscy już spokojnie spali. Wlepiłem wzrok w ciemność pełną zjaw. Mimo ciągłej zmiany pozycji wciąż je widziałem kącikiem oka - tłumy ludzkich mutantów, dziwaczne miasta, budowle, których przeznaczenia nie znałem, ofiarne rytuały, oznaczające śmierć dziesiątków tysięcy żywych istot i wnoszące dodatkową niestabilność do kruchej równowagi między chaosem a naszą rzeczywistością. Dopiero po dłuższej chwili dzięki regularnie powtarzającym się obrazom zrozumiałem, że to nie halucynacje. Energia, w której polu się znajdowaliśmy, pozwoliła mi widzieć rzeczy oddalone w przestrzeni, a może także w czasie. Widziałem je, ponieważ chciałem dostrzec naszych wrogów. Tak więc tutaj spełniały się wszelkie życzenia. Było już po północy, kiedy spytałem Filla: - Jak duży może być ten obszar koncentracji mocy? - Zależy od tego, jakie kto ma zamiary oraz jaką dysponuje siłą - odparł od razu. Dotarło do mnie, że sam się głowi nad czymś podobnym. - A gdyby ciągnął się wzdłuż całej naszej granicy? - Oznaczałoby to, że ktoś usiłuje przełamać obronę wspólnoty wszystkich pięciu państw, zakłócić stabilność naszej rzeczywistości i prawdopodobnie zaprowadzić nowy porządek. Pewnie identyczny jak w krajach chaosu. Po takim wyjaśnieniu przebiegł mnie dreszcz. Na szczęście ja byłem zaledwie sierżantem, a on czarownikiem trzeciej kategorii. Było to tylko nasze głupie fantazjowanie, spotęgowane przez strach facetów nadstawiających karku w spotkaniu z nieznanym. Ktoś mną potrząsnął. Przeklinając, otworzyłem oczy. Zasnąłem! To niewybaczalne! Chciałem stanąć, ale pochylony nade mną McGregor na to nie pozwolił. - Sierżancie, za chwilę. Wszystko i wszystkich śpiących, w tym i mnie, okrywała dwudziestocentymetrowa warstwa śniegu. Nie czułem własnego ciała, powietrze zatykało płuca jak pod wpływem silnego mrozu. McGregor mamrotał coś niezrozumiałego, a jego dłoń uciskała mi klatkę piersiową w miejscu, gdzie bije serce. Stopniowo wracało mi ciepło, a wraz z nim życie. - Co się stało? Pozostali nie żyją? - spytałem. - Żyją, żyją. A reszta, sierżancie, nie musi pana obchodzić. - Zbył mnie. - To następstwo niedokończonej próby skoncentrowania mocy i przeprowadzenia jakiejś sztuczki. Ktoś zrezygnował w połowie, przy czym potrzebował mnóstwa energii, żeby nie doszło do zapaści magicznej. Dlatego jest taki ziąb, wziął ją z okolicy - wytłumaczył mi Fill, który właśnie wstawał, strzepując z siebie śnieg. - Jak na czarownika trzeciej kategorii wie pan aż za dużo! - rzekł rozdrażniony McGregor, obrzucając go złym spojrzeniem. - Najbardziej przypomina to pomyślne przerwanie obrzędu ofiarowania. Oczywiście w znacznie większej skali - ciągnął Fill. - Ofiarowanie, zwłaszcza na potrzeby magii, jest zbrodnią przeciw państwu! Wszystkie informacje z tego zakresu są ściśle tajne! - McGregor był wściekły. - Dajcie spokój i pomóżcie mi jak najprędzej ocucić pozostałych, zanim zamarzną pod tym śniegiem - przerwał rodzącą się kłótnię Pover. Usłuchaliśmy go. Nadchodził świt, zatem McGregor zdecydował, że natychmiast ruszamy w dalszą drogę. Pakując manatki, myślałem o udaremnionym parę dni temu ofiarowaniu dziewczyny. Wywołane przez magię zimno mogło mieć z nim coś wspólnego. Najchętniej jeszcze raz obejrzałbym sobie tamto miejsce. Kto wie, może byśmy kogoś znaleźli albo odkryli inne ślady. Poza tym było znacznie bliżej granicy. Na szczęście McGregor i Pover myśleli tak samo. Bodaj dziesięć kilometrów w linii prostej od ofiarnego miejsca zamaskowaliśmy dżipy w małym lasku i dalej poszliśmy pieszo. Żołnierze wiedzieli, że koniec żartów i wcale nie sarkali, kiedy przyszło im taszczyć na plecach kaemy i moździerz. Zwalisty Gasupurez wręcz dołożył sobie więcej sztuk amunicji do moździerza, niż przewidywał regulamin. Pułkownik i major zatrzymywali się co chwila, debatując nad jakimiś urządzeniami, a Pover przez długie minuty jeszcze medytował. Hruzzi i Fill zachowywali się podobnie, chociaż nie mieli takiego oprzyrządowania jak tamci. Tym razem do lasku, w którym doszło do starcia z wrogiem, zbliżaliśmy się z przeciwnej strony. Mapa nie pomagała mi w dokładnej orientacji, w nieskończonym morzu pagórków, lasków i moczarów można było łatwo zabłądzić. Po zimnej nocy, lodowatej pobudce i dwudziestu kilometrach z pełnym ekwipunkiem na plecach mieliśmy tego wszystkiego powyżej uszu. Dałem ludziom dziesięć minut odpoczynku i wysłałem zwiadowców, żeby jeszcze raz obejrzeli teren przed nami. Według mapy, czekało nas przejście przez następną płytką, częściowo podmokłą dolinę, po czym mieliśmy dotrzeć do celu. Na pierwszy rzut oka wszystko szło zgodnie z planem, kroczyliśmy niczym cienie i nikt nie powinien mieć zielonego pojęcia o naszej obecności. Tyle że ja odczuwałem niemiłe mrowienie, a spojrzawszy na resztę, przekonałem się, że inni też czują się nieswojo. Wrócili zwiadowcy, w okolicy ponoć nie ma żywej duszy. Po pokonaniu grzbietu pagórka, idąc tyralierą, zaczęliśmy ostrożnie schodzić zboczem. Pole widzenia rozmyło mi się na moment, mniej więcej jak wtedy, gdy człowiek gwałtownie wstaje po długim leżeniu. Zmełłem przekleństwo i odbezpieczywszy karabin, przypadłem do ziemi. Za plecami słyszałem metaliczny chrzęst broni szykowanej do gotowości bojowej. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą rozciągało się puste torfowisko, stał wojskowy obóz. Setka, może stu dwudziestu ludzi. Zmaterializowali się najwyraźniej w porze obiadu, ponieważ przy kuchni polowej tłoczyła się gromada mężczyzn. Z tej odległości nie byłem w stanie rozpoznać ich umundurowania ani innych szczegółów, które by nam zdradziły, kto zacz i komu służą. W lewym rogu obozowiska stały trzy działa. Jeszcze nigdy się z takimi nie spotkałem. Sądząc po olbrzymich bębnowych magazynkach, była to broń powtarzalna, ale o kalibrze większym niż dwadzieścia milimetrów, co oznaczało, że znacznie przekracza próg stabilności Chandrekosa. Niewykluczone jednak, że chroniły ją też jakieś cholerne czary. Tak czy owak, dzięki takim działom tamci mieli nad nami przewagę nie tylko liczebną, ale i ogniową. W bezpośrednim starciu zmietliby nas z powierzchni ziemi. Zamierzałem nakazać cichy odwrót, kiedy w obozie któryś z mężczyzn krzyknął zaskoczony, pokazując gdzieś przed siebie. Na szczęście nie w naszą stronę. Widać dopiero teraz doszło do nich, gdzie są, a ponadto obóz zaczęła pomału zalewać brązowo-czarna, torfowa maź. Nieznany czarownik wprawdzie z matematyczną dokładnością przeprowadził telekinetyczny transport obcych żołnierzy razem z kawałkiem ziemi, tyle że umieścił ich na dnie torfowiska. Napięcie w obozie rosło z każdą chwilą po tym, jak kolejni żołnierze uświadamiali sobie, że nagle znaleźli się w innym miejscu. To, że nas odkryją, było tylko kwestią czasu. Co do ewentualnych negocjacji nie miałem najmniejszych złudzeń. Gestem dałem rozkaz i popędziłem w dół, mając jednocześnie nadzieję, że reszta oddziału podąża za mną. Nie było tego więcej niż trzysta metrów. Biegacze podczas dorocznych królewskich igrzysk pokonują taki dystans w ciągu niespełna trzydziestu sekund. Wprawdzie mieliśmy na plecach mnóstwo amunicji oraz sprzęt, a na nogach buciory znacznie cięższe od kolców, nam jednak chodziło o życie. Wierzyłem, że będziemy tam szybciej niż za pół minuty. Przeskoczywszy potok, przedarłem się przez pas wrzosów. Przez moment nie widziałem niczego, bo na czoło zsunął mi się hełm. Potrząsnąłem głową, dzięki czemu wrócił na miejsce, i w ostatniej chwili ominąłem leżący w trawie, na wpół spróchniały pień. Cały czas starałem się, by lufa mojego automatu mierzyła mniej więcej w środek wrogiego obozowiska. Kolejny okrzyk, tym razem ostrzegawczy. Zauważyli nas. Nacisnąłem spust, koło głowy świsnęły mi kule. Musiałem wierzyć, że nie oberwę od nikogo z naszych. - Do gatlingów! - wrzasnął któryś z wrogów i grupka żołnierzy pobiegła do dział. Nasza pierwsza zmasowana seria przyniosła piorunujący skutek, na ziemi pozostało mnóstwo nieruchomych ciał. Później i oni aktywowali kinetyczne tarcze i odpowiedzieli ogniem. Rubiny na moim skórzanym ochraniaczu przedramienia zamigotały, lecz zgasł po pierwszych trafieniach. Na podstawie siły uderzeń wywnioskowałem, że podobnie jak my są uzbrojeni w automaty małego kalibru. Z tyłu gruchnął moździerz, potem jeszcze raz i w dole eksplodował granat. Gasupurezowi było spieszno, wiedział, że na ostrzał ma tylko parę sekund. Wymieniłem magazynek, wrogowie właśnie kierowali pierwszy gatling w naszą stronę, złowieszczy pęk luf zaczął się kręcić. Jedna seria rozsiekałaby nas na strzępy, tarcze nie wytrzymają takiego kalibru. Ostatnie kilkadziesiąt metrów, serce w gardle, chrapliwy dźwięk własnego oddechu, w oczach krople potu, lufa karabinu podskakująca w rytm kroków. Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że nie wszyscy przeciwnicy odpowiadają na nasz ogień, bo co najmniej jedna trzecia czeka w przyklęku w jednej linii z bronią w rękach. Nie były to automaty. Odrzuciłem już nieprzydatny karabin i, nie zwalniając tempa, ustawiłem się bokiem do wroga, zmniejszając w ten sposób pole rażenia. Byli uzbrojeni w samopowtarzalne śrutówki. Gruchnęła salwa, energia kilkudziesięciu, być może kilkuset lecących drobin ołowiu niemal zbiła mnie z nóg. Nowy, którego imienia nawet nie znałem i który dotrzymywał mi kroku, zatoczył się, a na jego piersi wykwitły krwawe kwiaty. Dobyłem mieczy. Następne trafienie, rubiny na przedramieniu rozgrzały się do czerwoności. Wpadłem między strzelców. Pierwsi trzej byli nieprzygotowani, więc zginęli szybko. Następny próbował powalić mnie kolbą, ale nie poradził sobie z moim krótkim mieczem. Rozpętało się piekło szaleńczej walki wręcz. Wojskowa taktyka, strategia i cała reszta były tu na nic, liczyło się tylko zabijanie. Przeżyć albo umrzeć. Przede mną dwóch z bagnetami osadzonymi na długich strzelbach. Blok krótkim mieczem, cięcie po gardle długim i natychmiastowa zasłona przed drugim przeciwnikiem. Był silniejszy, zbił moją broń. Na brzuchu poczułem bagnet. Zacharczał zdziwiony i złamał się wpół, kiedy mój drugi miecz znalazł się między jego żebrami. Trzech obcych na jednego naszego. Wielkiego brodacza z maczetą załatwiłem z tyłu, szczupły gość w berecie odwrócił się tak niespodzianie, że czubkiem miecza drasnął mnie w pierś. Zamarkowałem cios w brzuch, klingi otarły się o siebie. Pośliznął się i nie zdołał sparować mojego ataku na bok. Ostrze miecza ugrzęzło między jego żebrami, a upaćkana od krwi rękojeść wyśliznęła mi się z dłoni. Nagle zapadła cisza. Oddychając ciężko, drżałem ze zmęczenia i rozgorączkowania. Rozejrzałem się zaskoczony. Poza mną na nogach była jeszcze czwórka: Pover, McGregor, Gasupurez i jeden z nowych. Pozostali nie żyli albo umierali. Napływająca woda zabarwiała się na czerwono, z okolicznych zboczy zstępowała mgła, łącząc się nad nami ze zbitą warstwą niskich chmur, gdzieś ciurkał strumyk, zaświergotał niewidzialny ptasi śpiewak i głośno zakrakał kruk. Wkrótce będzie tu ich więcej. - Na co czekamy? Pułkowniku, niech się pan weźmie do uzdrawiania! - warknąłem na McGregora. Tylko potrząsnął głową. Przez chwilę myślałem, że jest w szoku, ale niebawem się odezwał: - Ci obcy pochodzili z dzikich kresów, a ten, kto ich tu przeniósł, studiował magię na akademii królewskiej. Kiedy będzie maskował ślady swojej pracy, spróbuję ustalić, kto to taki. - Panowie, musicie im pomóc! To moi ludzie! - powtórzyłem. McGregor ponownie pokręcił głową, wycierając sobie przy tym zakrwawioną twarz. - Nie przekonacie nas, sierżancie. Poza tym cała ta sprawa jest supertajna i będzie lepiej, żeby pańscy ludzie pozostali martwi - rzekł chłodno Pover. Poczułem w ustach krew. Z wściekłości przygryzłem sobie wargę. Zrobiwszy trzy szybkie kroki, włożyłem rękę pod tarczę McGregora i przytknąłem mu lufę rewolweru do brody. - Albo zacznie pan uzdrawiać, albo zginie na miejscu! - powiedziałem cicho, bez podnoszenia głosu, pozwalając, żeby moja wściekłość bulgotała głęboko we mnie, bo w przeciwnym razie zabiłbym go od razu. - Sierżancie, i po co to panu? Najprawdopodobniej i tak później musieliby zostać zlikwidowani. Chodzi o kwestię, która zagraża bytowi całego państwa. Jego głos był spokojny i na wpół nieobecny, bo chyba akurat próbował coś wytropić z pomocą magicznych środków. Zerknąłem na Povera. Minę miał typu: "a nie mówiłem?" Huk wystrzału z czterdziestki piątki odbił się głucho od wiszących nad nami chmur i jak na rozkaz zaczęło padać. Krople deszczu spłukiwały mi z twarzy krew oraz resztki mózgu McGregora. - Pover, niech pan natychmiast zacznie uzdrawiać, dobrze? Na początek Hruzziego i Filla, pomogę panu. Najpierw spojrzał na mnie, później na zwłoki swego przełożonego, po czym już bez sprzeciwu zabrał się do leczenia. Nagle opuściły mnie siły. Usiadłem obok martwego McGregora i z rewolwerem na kolanach przyglądałem się pracującemu Poverowi. Z Hruzzim poszło mu łatwo, miał rozpruty bagnetem brzuch i był jeszcze przytomny. Pover byle jak wepchnął mu wnętrzności do środka i przyłożył dłonie do rozcięcia, a gdy je podniósł, po ranie nie został żaden ślad. Potem jeszcze przez chwilę odprawiał jakieś czary i Hruzzi całkowicie doszedł do siebie. Wyglądał wprawdzie blado niczym trup, ale rozejrzał się tylko i sam wziął się do uzdrawiania. Następnie przyszła kolej na Filla. Nie umiałem im pomóc, więc nadal siedziałem bezczynnie. Pover musiał być nie tylko obserwatorem, lecz także bardzo dobrym czarownikiem. Fill we współpracy z Hruzzim, który mu doradzał i diagnozował stan rannych, wcale nie ustępowali Poverowi, może nawet byli od niego lepsi. W ciągu dwóch godzin udało się im uratować kolejnych sześć osób, czyli w sumie było nas dziesięciu. A przy tym musieli przeprowadzić trzy przeszczepy kończyn i jeden serca. Hruzzi stwierdził, że najlepiej wziąć serce któregoś z wrogów i chociaż było to niezgodne z prawem, Pover wykonał zabieg bez szemrania. Pozostali żołnierze już nie żyli i nawet ja nie zamierzałem igrać z nekromancją, a prócz tego żaden z nas się na niej nie znał. Zostawiwszy ludzi pod opieką ratowników, poszedłem obejrzeć przedziwne działa, przez naszych wrogów nazywane gatlingami. Kaliber z grubsza 30 mm, ładownice z bydlęcej skóry, owinięte na olbrzymich bębnach, które - sądząc po uchwytach i bocznych metalowych hakach - można było transportować furami. Elementem każdej armaty był mechanizm na korbkę. Zakręciłem jedną i ładownica drgnęła, pocisk wpadł do komory, a rygiel się zasunął. Gdybym kręcił dalej, nastąpiłby wystrzał i jednocześnie następny pocisk byłby gotów do załadowania. Siła mięśni zastępowała tu mechanizm naszych automatów. - I co pan zrobi po tak zdecydowanym przejęciu komendy, sierżancie? - zapytał Pover, lecz zaraz spoważniał, widząc, czym się zabawiam. - Genialne! One nie mają magicznej stabilizacji, tylko prosty mechanizm! Jeśli podczas przesłuchania zezna pan, że zabił McGregora, żeby przy pomocy swoich ludzi móc przetransportować tę broń do nas, być może zostanie pan uniewinniony. Pieprzył trzy po trzy, zabicie oficera nie mogło mi ujść na sucho. - Schowamy się w lasku na górze. Uzdrowieni długo nie wytrzymają bez solidnego odpoczynku - odpowiedziałem na jego pytanie. - Co potem? - Potem wrócimy i zameldujemy, cośmy widzieli. Zdawałem sobie sprawę, że po powrocie najprawdopodobniej czeka mnie wyrok i szybka śmierć, co jednak nie miało żadnego związku z tym, że musiałem się zatroszczyć o swoich. O ludzi z mojego oddziału, z którymi spędziłem już tyle lat. Nie miałem nikogo innego, byli moją rodziną. - Zwijamy się! Z przodu Gasupurez z majorem i Hruzzim, miejcie oczy szeroko otwarte! Fill i ja idziemy jako ostatni. No, ruszać się! - zakomenderowałem. Przed wymarszem Fill obejrzał ciało pułkownika. - Coś ciekawego? - spytałem. Przytaknął, wskazując na potyliczną i ciemieniową część czaszki, które po wystrzale jako jedyne zostały w całości. W środku widać było wyraźny spiralny relief. Linia sprawiała wrażenie rozchwianej, a gdy przyjrzałem się z bliska, zobaczyłem, że wychodzą z niej małe, zachodzące na siebie spirale. A z tamtych jeszcze następne i tak pewnie w nieskończoność. Popatrzyłem na Filla. - Co to znaczy? - Uboczny efekt manipulacji mocą, czyli czarami. Im jesteś lepszy, tym rysunek na powierzchni mózgu jest wyraźniejszy, a z czasem odciska się na kości. - Jak dobrym czarownikiem był McGregor? Fill wzruszył ramionami: - Na pewno pierwszej kategorii, ale bardziej bym go typował na mistrza. - A są jeszcze lepsi? Skrzywił się. - Wyższy stopień zdolności i wtajemniczenia ma już tylko Arcymistrz oraz... - zamilkł na chwilę - przypuszczalnie królowa. Ponoć jest najlepsza, nie mieści się w żadnej kategorii. Jak też musi wyglądać jej kość czaszkowa? - pomyślałem. - Jeśli to prawda, w takim razie cały jej mózg jest spiralą - odparł na niewypowiedziane pytanie, po czym ruszył w drogę. Zamykałem nasz zdziesiątkowany oddział, kawałek przede mną kroczył Fill. Hełm niósł w ręce, a ponieważ był niższy ode mnie, widziałem czubek jego głowy z krótko przystrzyżonymi, ciemnobrązowymi włosami. Owładnęła mną jedna myśl: kim naprawdę jest nasz czarownik? * * * Po rozbiciu obozu wszyscy ranni natychmiast zasnęli. Na warcie postawiłem Gasupureza z Poverem. O dziwo, major nie oponował. Ukryliśmy się w trudno dostępnym świerkowym lesie, lecz przed ewentualnym obserwatorem lepiej chroniły nas nie tyle pnie, ile liczne, sterczące ku niebu korzenie poprzewracanych drzew. Nawet tutaj, w końcu nie tak blisko moczarów i torfowisk, ziemia była wilgotna i ciągnęło od niej chłodem. Okutałem się mocniej płaszczem, zapowiadała się kolejna dokuczliwie zimna noc. Zakazałem rozpalania ognisk, w odróżnieniu od reszty nawet nie mogłem przeklinać drania, który to zarządził. W gęstniejącej szarówce wbijałem oczy w mapę, starając się znaleźć najbezpieczniejszą i najdogodniejszą drogę powrotu do batalionu, jednak nie mogłem się skupić. Wciąż wracała myśl, że jeszcze trzy dni temu byłem względnie zadowolonym sierżantem jednostki zwiadu, wprawdzie na poły więźniem pod dyskretnym nadzorem wszechobecnych tajniaków, ale zasadniczo bez problemów. Wiedziałem, że po odsłużeniu obowiązkowych piętnastu lat odczepią się ode mnie i będę miał spokój. Nagle wszystko się zmieniło, wisiał nade mną zarzut zabójstwa oficera. Liczyłem się z tym, że zginę w walce, tak jak mnóstwo kumpli, ale nie podobało mi się bycie figurką poświęconą w szachowej partii, granej przez kogoś innego. Ponadto nie pozwalała mi zasnąć ta mała dziewczynka z ofiarnego miejsca. Jak każdy obywatel królestwa zdawałem sobie sprawę, że magia oparta na akcie ofiary i śmierci żywych istot potęguje siły chaosu. Uświadamiałem to sobie, lecz nie podzielałem zachwytu nad nagonkami na ludzi, którzy z głupoty rytualnie szlachtowali kury, mając nadzieję, że dzięki temu ich dzieci albo żona czy mąż staną się zdrowi. Dziś byłem silnym, rosłym i cholernie groźnym żołnierzem, specem od walki wręcz, zwycięzcą wielu pojedynków nieuzbrojonych gladiatorów oraz seryjnym triumfatorem wprawdzie nie tak imponujących, ale za to trudniejszych i niebezpieczniej szych turniejów, tak popularnych w armii. Nadal jednak dobrze pamiętałem własną bezsilność, krzywdy i niesamowity lęk, jakie były moim udziałem w poprawczaku. To strach sprawił, że zatłukłem zboczonego wychowawcę. Kompletnie mi się nie podobało, że z polecenia jakiegoś łajdaka ta dziewczyna miała się wykrwawić na kilkusetletnim ofiarnym stole. Musiała się czuć identycznie jak ja kiedyś, może nawet gorzej. Kto wie, ile ofiar było przed nią. Marzyłem, żeby temu bydlakowi, skurwysynowi jednemu, wyszarpać żołądek i wepchnąć mu w gardziel. Uzmysłowiłem sobie, że w mroku widzę mapę jako ledwie jaśniejszy prostokąt na tle ciemnego leśnego podłoża. Zapewne byłem dobrym zapaśnikiem i niebezpiecznym zabójcą, ale wszystko świadczyło o tym, że w tej grze ważna jest inna broń. Czy to, że cały batalion znalazł się tutaj akurat w chwili, gdy miał się dokonać magiczny obrzęd, było dziełem przypadku? Jak to możliwe, że Pover i McGregor przyjechali tak prędko, do tego tak dobrze przygotowani? I co, do diabła, miało znaczyć pojawienie się tuż przed nami oddziału zbirów z dzikich kresów? Przeżyliśmy tylko dzięki momentowi zaskoczenia i jeszcze dlatego, że nie byli przygotowani do walki wręcz. Wszystko to mogło być zbiegiem okoliczności, ale nie wydawało mi się prawdopodobne. Niemniej miałem pewność, że jeśli zadarliśmy z kimś potężnym, to on nie pozwoli nam odejść tak po prostu. - Lancelot! - Usłyszałem szept, czując jednocześnie, jak ktoś szarpie mnie za ramię. Snując przemyślenia, najwyraźniej zasnąłem. - Ktoś nas śledzi! - Poznałem głos Filla. - Widzisz ich? - szepnąłem. Panująca wokół mgła była dla moich oczu absolutnie nieprzenikniona. Zamiast odpowiedzi zaprowadził mnie do Povera, siedzącego w pozycji kwiatu lotosu na połamanych gałęziach. Jego oczy lśniły zielonkawo. Był jakby nieobecny. Dotarło do mnie: ktoś nas śledził, lecz nie fizycznie tylko za pomocą magii. - Pover nas ochrania od chwili, gdy się to zaczęło. Jest naprawdę dobry, ale ten ktoś też. Boję się, że nie poznamy końcowego wyniku - tłumaczył szeptem Fill. - Obserwuj Hruzziego, on na to wpadnie, chociaż sam nie będzie wiedział jak - zaleciłem Fillowi, po czym zabrałem Poverowi broń. Pojedynki na wolę kończą się rozmaicie, nie chciałem więc, żeby nas wszystkich powystrzelał. W pełnej napięcia ciszy czekaliśmy na świt. A jednak coś mi zostało w głowie z mojego wieczornego ślęczenia nad mapą, wiedziałem już, którędy się stąd ulotnimy. * * * Z nastaniem dnia mgła opadła. Pojawiła się na dnie okolicznych płytkich dolinek, zakrywając brudnozielone kępy bagiennej trawy. Jej początkowo rzadkie, nie-foremne strzępy zaczęły później przybierać gęstsze, osobliwe kształty, tworząc stopniowo nisko zawieszony, nieprzejrzysty dywan. Nigdy nie widziałem takiej mgły, ale też nigdy nie spędziłem nocy na pagórku otoczonym bagnami. Ocknąwszy się z transu, Pover wyglądał na zadowolonego, nie potrafił jednak powiedzieć nic konkretnego o obcym szpiclu. Hruzzi zakaszlał, po czym splunął: - Dziwna jakaś ta mgła, naprawdę dziwna... Jego tubalny głos obudził resztę. W sinawym świetle poranka bladzi mężczyźni wyglądali niczym zjawy, niektórzy byli tak wymizerowani, jakby się przebudzili dwa dni po pogrzebie. - Gap, pobierz próbkę tego świństwa, tylko żeby nikt cię nie przyuważył - rozkazałem nowemu, który wczoraj biegł ze mną w pierwszej linii. Przeżył, dzięki czemu znałem już jego imię. Fill dał mu mały żywiczny Pojemnik, wyłożony płytkami z miki, jaki wszyscy czarownicy z niejasnych powodów taszczą ze sobą, i Gap natychmiast zniknął w podszyciu. Mimo że cały czas obserwowaliśmy zbocze, nie zauważyliśmy go ani razu. Sprytny chłopak. Niebawem wrócił i oddał pojemnik Fillowi, który, pokręciwszy głową, wskazał na Povera. - Mamy tu lepszego fachowca. Pover bez słowa wziął się do badania, co wyglądało tak, jakby tylko oglądał sobie pojemnik. - Nic poza zwyczajną wodną parą z odrobiną pyłów roślin rosnących na tym grzęzawisku - powiedział w końcu po kwadransie. Tymczasem biały dywan pod nami zmienił się w mleko i wydawało się, że się podnosi. Pover zamierzał otworzyć pudełko, ale Fill mu je zabrał. - Przynieście mi coś żywego - zażądał. Za moment Gasupurez podał mu popiskującą myszkę. Nie miałem pojęcia, jak mógł ją złapać tak szybko. - Była na prezent, mam ją od przedwczoraj - wyjaśnił zmieszany, widząc moje podejrzliwe spojrzenie. Otworzywszy ostrożnie pojemnik, Fill wrzucił mysz do środka i znów go zamknął. Przez chwilę nie działo się nic, wystraszone zwierzątko rzucało się na wszystkie strony. Nagle stanęło, dostało drgawek, na futerku pojawiły się wielkie, krwawiące pęcherze, a potem dosłownie się roztopiło, została z niego szara maź. Wszyscy osłupieliśmy. - Może pan na to zerknąć jeszcze raz? - rzekł Fill, podając pojemnik Poverowi, przy czym minę miał taką, jakby nie wydarzyło się nic szczególnego. Ten, nieco wylękniony, skinął głową i znów zapadł w cichy trans. - Mam! - oznajmił po jakimś czasie. - To naprawdę tylko mgła, ale w momencie zetknięcia z czymś ciepłokrwistym przeradza się w substancję, która rozłoży do wolną żywą tkankę. - Potrafi pan odczytać strukturę tej sztuczki? - odezwał się Fill tonem, jakby pytał o cenę kawałka mięsa u rzeźnika. Podejrzewałem, że od dawna wie wszystko, a teraz tylko gra komedię. - Tak - wykrztusił Pover, jeszcze bardziej przerażony niż chwilę temu. - Nigdy jej nie widziałem, ale ten, kto ją wymyślił, stosuje procedury i schematy wykładane na akademii królewskiej. Tymczasem mgła poszła wyżej, izolując nas od pozostałych pagórków. Tym samym byliśmy na wyspie pośrodku podnoszącego się białego morza. Ogarnęła mnie bardzo niemiła myśl granicząca z pewnością, że przypływ będzie trwał tak długo, aż wszyscy przynajmniej trochę nałykamy się tego syfu. Na podniebieniu poczułem przedziwny posmak, a w moje wątpia wgryzł się zgłodniały szczur strachu. Nie chciałem umierać jak zmieniająca się w krwistą papkę kupa mięsa. Myszka Gasupureza też tym nie była zachwycona. - Zdołamy przejść przez to mleko? - Skupiłem się na bardziej praktycznym aspekcie. - Mgłę mógłbym częściowo transmutować i jeśli nikt się tego nie nawdycha, powinno być dobrze - odparł z przekonaniem Pover. Mimo że nie odkrył podstępu wroga, wciąż był pewny siebie. Spojrzałem na mgłę, żeby sprawdzić jej wysokość, a potem natychmiast na mapę. Jeśli była dokładna, mieliśmy szansę. Jeszcze raz przestudiowałem I punkty wysokościowe. Rzeczywiście, niskimi grzbietami i wierzchołkami wzgórz, okrytymi na razie niezbyt grubą warstwą mgły, wiodła kręta ścieżka. Wytłumaczyłem, którędy pójdziemy, co zabrzmiało tak, jakby chodziło o spacer promenadą z piękną kobietą. Nie było sensu ich straszyć, w końcu mysz widzieli! wszyscy. Pover musiał iść na czele, ponieważ miał czarować nie nas, tylko napotkaną mgłę. Nie dałem im' zbyt wiele czasu do zastanowienia. - Idziemy! - zakomenderowałem. Tak naprawdę ten pośpiech był podyktowany troską nie o nich, lecz o siebie samego. Jako dziecko zachorowałem na ospę i mimo wszelkich wysiłków choroba miała bardzo ciężki przebieg, więc teraz wolałem dostać kulę w łeb, niż jeszcze raz przeżyć coś podobnego. Ta mysz przypomniała mi o tym aż nadto. Schodziliśmy ukośnie ze zbocza. Dziesięciu zmęczonych, pozornie pogodzonych z losem facetów. Zdradzały nas jednak białe jak śnieg, pozbawione krwi palce kurczowo zaciśnięte na broni. Jakby w nadchodzących minutach mogła nam w czymś pomóc. Krajobraz był nierealny, nocny koszmar przeniesiony ze snu pijaka, który akurat wyrzyguje żołądek. Łagodne ciemnozielone zbocza, tu i ówdzie kępy pokrzywionych, chorych drzew, kilka metrów nad głowami ołowiane niebo, a pod nogami trujące mleko, kłębiące się wokół nas niczym cuchnący ściek. Posłusznie kroczyliśmy za Poverem, ja jako ostatni z bronią gotową do strzału. Najgorsze było, że ta gęsta, biała packa nie chlupotała. Teren lekko opadł i mimo że trzymaliśmy się wyznaczonej trasy, wciąż brodziliśmy po pas w tej niby-mgle. Na przedzie ktoś się potknął. Zgięło go wpół, ale zaraz się wyprostował. Uff! Jednak po kilku krokach stanął i zaczął dygotać. Obstąpiliśmy go. Był to Dod, następne nazwisko, które poznałem dopiero wczoraj. Patrząc na nas rozpaczliwie, usiłował coś powiedzieć, lecz nie mógł. Wtedy Gasupurez wyjął jeden ze swoich długich noży i dźgnął go prosto w serce. Oczy Doda zgasły, ale nie runął na ziemię. Stał na nogach dopóty, dopóki się nie rozpłynął. Zniknął pod białą pokrywą, lecz jeszcze długo słyszeliśmy odgłosy przypominające skwierczenie tłuszczu na rozgrzanej patelni. Ruszyliśmy dalej, mgła sięgała coraz wyżej, teraz już do ramion. Albo zawiodła mapa, albo zboczyliśmy z trasy, ponieważ trujący opar zgęstniał. Zdezorientowany Pover zatrzymał się. Było jasne, że pozostanie tutaj oznacza śmierć. Dalszy marsz to samo. Tylko że lepiej umierać, idąc naprzód. - Idziemy, idziemy, zaraz coś z tym zrobię - rzekł nieobecnym głosem Fill, jakby mi czytał w myślach. - Ja wracam - zaprotestował Gap - Idziemy wszyscy! Ten, kogo wyprzedzę, dostanie kulę w łeb! - ponagliłem, sam robiąc pierwszy krok. Usłuchali bez wyjątku. Biała trucizna już dawno by nas pochłonęła, gdyby nie Fill, który rozgarniał ją siłą woli, kroczyliśmy więc dnem czegoś w rodzaju sunącego wraz z nami dołka. Było już widać strome zbocze, którym powinniśmy umknąć z przemyślnej pułapki. Chciałem powiedzieć coś dla otuchy, ale moja stopa trafiła w próżnię i poleciałem w dół. Otworzyłem oczy. Leżałem w mroku na czymś zimnym i twardym. Odczekałem chwilę, ale nic mi nie doskwierało i zdawało się, że potrafię zapanować nad własnym i ciałem. Nie wykonując zbędnych ruchów, wyjąłem z kieszeni zapalniczkę. Udało mi się ją zapalić za pierwszym razem, mdły ognik rozjaśnił ciemność. Leżałem na posadzce jakiejś podziemnej krypty, i Sklepienie było z grubsza trzy metry nade mną, w jednym miejscu dojrzałem mlecznobiały prostokąt, z którego sączyło się światło. O dziwo, mgła nie przedostawała się do środka, co mnie ucieszyło. Stanąwszy, zobaczyłem rząd kamiennych katafalków. Na każdym leżało ciało, czy też raczej szkielet z resztkami tkanki, której jeszcze nie zdążył strawić czas. Ale ostatnie ciało w szeregu, przy którym stałem, było inne. Nieboszczyk, mimo że zapewne spoczywał tu już od wielu dziesięcioleci czy wręcz wieków, wyglądał, jakby spał, tylko na piersi miał czarną ranę w kształcie rozpostartej dłoni. To powiedziało mi, gdzie się znalazłem. Wpadłem do grobowca dawnych władców, najlepszych magów swoich czasów. Właśnie ta epoka historii fascynowała mojego ojca, który większość wolnych chwil poświęcał na szukanie informacji o tamtym okresie. O ile dobrze zapamiętałem jego opowieści, mężczyzna z raną w kształcie rozpostartej dłoni był ostatnim z królów, który obronił królestwo oraz sąsiednie kraje przed najpotężniejszą napaścią mieszkańców dzikich kresów prowadzonych przez samą Ciemną Damę. Wygrał, lecz zapłacił za to własnymi życiem. Po jego śmierci na stoi pięćdziesiąt lat zapanowało bezkrólewie i wojna domowa, ponieważ w wyczerpanym zmaganiami czarowników i walkami kraju nie znalazł się nikt, kto potrafiłby zaprowadzić porządek. To właśnie wtedy dzicy, wetując sobie niepowodzenia na naszych sąsiadach, odzyskali część utraconych wcześniej terenów i w ten sposób z królestwa oraz z czterech przyległych i krajów uczynili odizolowaną wyspę w morzu chaosu. Odpędziwszy wspomnienia, wróciłem do penetracji krypty. Wokół każdego sarkofagu były ustawione wysokie, niczym się nieróżniące od dzisiejszych, woskowe świece. Bezkrólewie i okres przemocy mogły trwać półtora wieku, ale rzemieślnicy nie zapominają swego fachu. Ułamałem kawałek z najbliższej i zapaliłem. Płomień dawał jaśniejsze światło niż zapalniczka, widziałem więc więcej i dokładniej. Grobowiec miał około dwudziestu metrów długości i pięciu szerokości, prócz świec i katafalków nie było tam niczego. Na klatce piersiowej każdego ciała leżał medalion. Stwierdziłem, że wszystkie są identyczne. Wstęgi medalionów wyglądały jak nowe. W przypadku przedmiotów wkładanych dawnym władcom do grobu, nie było to zaskoczeniem. Tylko ostatni z nieboszczyków - przypomniałem sobie, że nazywał się Saahul III - miał medalion lekko przekrzywiony. Prawdopodobnie stało się tak wskutek mojego upadku, lecz nie chcąc po raz drugi zakłócać spoczynku wielkiego monarchy, zostawiłem jego ozdobę w spokoju. Nawet wiele lat po śmierci Saahul III wyglądał imponująco. Był wysoki, barczysty, a jego pociągła twarz przypominała koński łeb. Dzisiaj nie doczekałby się tak wspaniałego pochówku, tylko byłby najnormalniej spalony na proch i popiół, ponieważ dopóki ciało człowieka nie ulegnie kompletnemu zniszczeniu, można przywrócić do życia refleks jego duszy, po czym podporządkować go własnej woli. Tylko że wtedy ludzie jeszcze nie mieli pojęcia, że może istnieć coś tak ohydnego jak nekromancja. Zostawiwszy dawnego króla z jego wiecznym snem, zacząłem zajmować się ważniejszymi sprawami. Ustaliłem przyczynę mojego upadku. Podłoże płaskiej łupkowej płytki w sklepieniu z biegiem czasu wykruszyło się, doszło do poluzowania pokrywy i jej zapadnięcia. Musiało to nastąpić niedawno, ponieważ nie znalazłem i na dnie żadnych śladów ziemi ani martwych stworzeń. Zauważyłem też, że mgła znikła, a do krypty przenika światło słońca, wprawdzie mdłe i osłabiane przez wszechobecne chmury, ale zawsze to słoneczne światło. Z pomocą kotwiczki i linki, standardowych elementów polowego ekwipunku jednostek zwiadu, po paru godzinach prób wygramoliłem się z grobowca, zakrywając przy okazji otwór. Wziąwszy pod uwagę dotychczasowe przejścia, czułem się nadspodziewanie dobrze. Znałem to uczucie. Za każdym razem, kiedy człowiek uniknie śmierci, ma wrażenie, że nawet zwietrzałe piwo smakuje jak szampan. Okolica wyglądała zdecydowanie lepiej niż rano, chociaż na pewno nie wybrałbym się tutaj na piknik. Zrobiłem kilka głębokich wdechów i wydechów, poprawiłem paski plecaka, skontrolowałem, czy rewolwer dobrze wyciąga się z kabury i z karabinem w ręce ruszyłem ostrym tempem z powrotem do Joudzou. Maszerowałem tak, żeby nigdy nie stać na tle gołego horyzontu, i unikając wierzchołków wzgórz, trzymałem się dolin, chociaż było to równoznaczne z nieustannym brodzeniem przez błoto. I mimo że wszystkie zmysły skupiłem na zachowaniu maksymalnej czujności, czułem się wyluzowany. Życie, choć tyle w nim syfu, było cholernie piękne. Przenocowałem w osikowym młodniku na posłaniu z ułamanych gałęzi. Po wielu dniach był to sympatycznie suchy i względnie wygodny nocleg. Rano kontynuowałem ostry marsz, ale im bliżej byłem Joudzou, tym szybciej ulatniał się mój dobry nastrój. Najchętniej bym nie wracał, tylko że nie miałem dokąd uciec. W pojedynkę, bez ochrony czarów, na obszarze dzikich kresów czekała pewna śmierć. A nawet gdybym jakimś cudem zdołał się przebić do sąsiadów, również tam musiałbym się ukrywać jak banita. Ponadto nie zwykłem uciekać i chciałem się upewnić, że moi ludzie nie będą sądzeni za czyn popełniony przeze mnie. No i jeszcze te wszystkie przedziwne sprawy, które warto by rozgryźć. Tuż przed zachodem słońca ujrzałem oddział konnych. Sądząc po mundurach, byli z polowego szpitala. Mieli też eskortę. Wyszedłem z kryjówki, żeby mogli mnie dostrzec. Ruszyli w moją stronę takim tempem, że automatycznie sięgnąłem po broń. - Sierżant Lancelot? Jeszcze nigdy nie widziałem tego porucznika z medyczną odznaką, ale na koniu jeździł brawurowo. - Tak jest! - odparłem. - Dawać nosze! Bierzemy go i wracamy! Nie ma na co czekać! - zakomenderował energicznie, po czym znów zwrócił się do mnie: - Macie szczęście, sierżancie. To paskudztwo, przez które przeszliście, ma uboczne działanie o dłuższym czasie inkubacji. Może pana uratujemy. Jeden z łapiduchów podał mi jakiś lek, nakazując, żebym wgramolił się na specjalne siodło, które nawet po utracie przytomności utrzymywało jeźdźca na koniu. Bez dalszych wyjaśnień ruszyliśmy do Joudzou. W po łowię drogi zacząłem mieć zawroty głowy i nieostry wzrok, kolory bez sensu przechodziły jeden w drugi tak, że raz trawa była czerwona, a kiedy indziej wszystko stawało się czarne. Chwilami traciłem przytomność. Chciałem spytać, co z moimi ludźmi, ale język mnie nie słuchał. W Joudzou zostałem natychmiast przeniesiony do szpitala i w zabłoconym polowym mundurze położony do łóżka. Dali mi następną porcję tabletek, po czym zapadłem w ciemność. * * * Gdy się ocknąłem, stał nade mną garbaty doktor o zdeformowanej twarzy, mieszając coś zręcznie w fajansowej miseczce. Nawet jak na swój wysoki wzrost, miał zbyt duże ręce, tak samo głowę. Uświadomiłem sobie, że znowu źle widzę. Wydawało mi się, że jest przejrzysty niczym zjawa. - Dobrze, sierżancie, że się pan zbudził. To rozwiąże pana problemy wewnętrzne - rzekł, po czym odchylił moją głowę i wepchnął jakąś gumową rurkę, za pomocą której wprowadził mi aż do żołądka przygotowaną w misce substancję. - Lepiej nie wymiotować, bo inaczej musielibyśmy powtórzyć zabieg - poradził, kiedy było już po wszystkim. Z trudem łapałem powietrze. Czułem się jeszcze gorzej niż przed chwilą, świat wokół mnie wirował, jedynym pewnym punktem pozostawał przezroczysty doktor. - Przez kilka dni będzie pan miał kłopoty z oddychaniem. To powinno załatwić sprawę. Dwa papierosy codziennie, ani mniej, ani więcej. A jeśli pali pan też normalne, proszę bardzo, tylko proszę pamiętać, że nikotyna szkodzi zdrowiu. - Skrzywił się, podał mi dwa pudełka papierosów bez reklamowych nadruków i zajął się pacjentem obok mnie. Był to Gasupurez. Najpierw go o coś wypytywał, a potem z kieszeni kitla wyjął fajansową miseczkę i zaczął przygotowywać kolejną porcję leku. Ogarnęła mnie nagle straszna słabość. Przymknąłem oczy. Zdawało mi się, że ruch w sali maleje, a personel zaczyna stopniowo wychodzić. * * * - Uratowanie tych ludzi to sprawa najwyższej wagi! Przyjechali królewscy specjaliści, proszę im natychmiast przekazać pacjentów! Ze snu wyrwały mnie szorstkie rozkazy porucznika-medyka. Otworzyłem oczy. Jeszcze przez pięć sekund sala była na wpół pusta, a potem wypełnili ją faceci, większość bez żadnych wojskowych dystynkcji, ci zaś, którzy je mieli, byli majorami i pułkownikami. Wokół każdego łóżka tłoczyło się co najmniej czterech. Byłem śmiertelnie zmęczony, ale czułem się względnie dobrze, piekły tylko plecy, jakby przed chwilą ktoś mnie wychłostał. Nie miałem ochoty ani na nową kurację, ani na przepytywanie. - Ze mną w porządku, chce mi się tylko strasznie spać - oznajmiłem łysemu facetowi, który jako pierwszy stanął przy moim łóżku, a następnie zamknąłem oczy, całkowicie ignorując zadawane pytania. Przy i trzecim zasnąłem znowu. Obudziłem się w szpitalnym .pokoju, trzy sąsiednie łóżka były puste. Pielęgniarka, prawdziwa pielęgniarka, a nie kiepsko ogolony pielęgniarz, akurat zmieniała pościel. Była pochylona, uniesiona spódnica odsłaniała piękne łydki oraz kawałek niezwykle ponętnych ud. A ponieważ natychmiast nasunęło mi się pytanie, jak wygląda ciąg dalszy tych wspaniałych, budzących zupełnie jednoznaczne skojarzenia nóg, wywnioskowałem, że jestem wyleczony. - Dzień dobry - powiedziałem, chociaż było jasne, że w tej sytuacji już się więcej nie pochyli i najładniejsza część jej nóg zapewne na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą. Odwróciła się i uśmiechnęła. Być może był to uśmiech, jakich je uczą w szkołach, ale i tak mi się podobał, jednak wypukłości jej piersi absolutnie nie dorównywały doskonałym kształtom łydek. Zanim zdążyła odpowiedzieć, do pomieszczenia wszedł nigdy wcześniej przeze mnie niewidziany żołnierz. Widać czekał przed drzwiami, aż się obudzę. - Sierżancie, ma się pan natychmiast zameldować u kapitana Kasowitza. Do tego momentu proszę z nikim nie rozmawiać. Tym samym obiecująca konwersacja z piękną pielęgniarką została zakończona, przynajmniej z mojej \ strony. Dostałem swój wyprany i wyprasowany mundur, ale broni mi nie oddali, podobno była już u zbrojmistrza. Niecałe pół godziny później, wciąż w towarzystwie nieznanego żołnierza, stałem przed drzwiami i kapitańskiej kwatery. Wartownik wprowadził mnie do środka. Kwatera służyła wcześniej jako pokój dyrektora, była więc odpowiednio duża, jednak teraz wyglądała na zatłoczoną. Oprócz kapitana, który był jeszcze bardziej zachmurzony niż zwykle, na ustawionych pod ścianami krzesłach! siedziało trzech mężczyzn. Dwaj to byli typowi czarownicy, dokładnie tacy, jak na rysunkowych dowcipach w bulwarowej prasie. Chudzi, łysi, a ich głęboko zapadłe oczy, tkwiące blisko nasady nosa, sprawiały wrażenie! czegoś jaszczurzego, bazyliszkowatego. Mimo że żaden nie miał ponad sześćdziesiąt kilogramów, swą wagą zabierali połowę pomieszczenia. Trzeci obcy był z innej parafii: metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i trochę ponad kwintal pewnych siebie mięśni, wciśniętych w nienagannie skrojone moro z kapitańskimi dystynkcjami. Musiał to być jakiś wariat, bo nawet w sztabie chodził w polowych glanach wzór 36, które miały nieco grubsze niż zwykle podeszwy oraz wyraźniejsze karbowanie. Na pewno kazał je uszyć na miarę, tak samo jak mundur. Gość zabierał drugą połowę pokoju, wobec czego dla mnie i dla kapitana w zasadzie już nie było miejsca. Stanąwszy pośrodku, zasalutowałem i zameldowałem się. - Sierżancie, zaznajomię pana z sytuacją, co oszczędzi nam czasu i fatygi - zaczął Kasowitz. - Arcymistrzowie Kuzuru i Laporo należą do przybocznego oddziału Jej Wysokości, królowej Nikity II. Kapitan Harp jest jego dowódcą i z wyjątkiem członków królewskiego sztabu generalnego podlegają mu wszyscy żołnierze Jej Wysokości, bez względu na rangę. Jak najściślejsza współpraca z nimi leży w pana i moim interesie. - Rozkaz, panie kapitanie! - Odpowiedź brzmiała jak wyjęta żywcem z podręcznika dla rekrutów. - Chodzi o sprawę wagi państwowej, zatem jeżeli nie będzie pan z nami współpracował, możemy zastosować przesłuchanie trzeciego stopnia. - Laporo próbował mi napędzić stracha. W praktyce trzeci stopień wojskowego przesłuchania równał się inkwizycyjnym torturom, ale ja nie zamierzałem zatajać niczego. A mówiąc dokładnie, niczego, o co mnie zapytają wprost. - Zaczniemy od początku. Proszę powiedzieć, na czym polegało zadanie, związane z wyjazdem na pogranicze pod dowództwem pułkownika McGregora i majora Povera? - spytał Kuzuru. Harp milczał, przyglądając mi się w sposób, w jaki człowiek obserwuje mysz, rzuconą głodnemu wężowi. Zdusiłem w sobie przypływ wściekłości. Czarownicy byli poza moim światem. Ich cele, środki i sposób myślenia były mi równie dalekie jak gwiazdy na nocnym firmamencie. Gdyby sobie zażyczyli, a ja byłbym to w stanie zrobić, spokojnie stanąłbym na głowie, strzygąc przy tym uszami. Harp należał do innego sortu. Byliśmy do siebie podobni i graliśmy w tę samą grę. Co więcej, jak na takiego wielkiego, silnego i pewnie wpływowego faceta popisywał się aż nadto. Uznawszy, że właśnie on będzie najniebezpieczniejszy, odchrząknąłem i zacząłem opowiadać. - To pan zabił pułkownika McGregora? - upewnił się po chwili zdziwiony Kuzuru. Harp miał rozbawioną minę, Kasowitz przypominał ucieleśnienie boga chmur. - Tak jest! Chciałem zdobyć informacje o tych automatycznych działach. Gdyby nie atak wroga, spróbowalibyśmy jedno dostarczyć aż tutaj. Miałem świadomość, że poniosę konsekwencje swojego czynu - recytowałem jak z nut, dziękując w duchu Poverowi za jego pomysł, choć prawdę mówiąc, w tym momencie kompletnie mi zwisały jakieś głupie działa. Wyglądało na to, że moje wyjaśnienie ich zadowoliło, więc ciągnąłem dalej. - Co pan zrobił po utracie kontaktu z majorem Poverem i z czarownikiem oddziału? - brzmiało kolejne pytanie. - Czekałem na ustąpienie mgły - odparłem. Kuzuru spojrzał na Laporo, który skinął głową. A zatem on sprawdzał moją prawdomówność. Na szczęście nawet dla najlepszego czarownika jest to czynność męcząca, zadawali więc tylko kluczowe pytania. Na razie na wszystkie odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Może i coś tam przemilczałem, ale nie mogli się w tym połapać. - Proszę kontynuować, sierżancie - rzekł Kuzuru. Musiałem wszystko powtórzyć jeszcze raz. Trzy razy pytali o dokładną lokalizację ofiarnego miejsca i nocnego biwaku, a w końcu wzięli mnie w krzyżowy ogień, zadając na przemian pozornie bezsensowne pytania. Wreszcie po trzech godzinach w pokoju na chwilę zapadła cisza. Kasowitz posłał im pytające spojrzenie: - No więc jak, panowie? - Dobra, może odejść - odpowiedział Laporo. - Do jutrzejszego rana ma pan wolne. Potem niech pan odbierze od zbrojmistrza swoją broń, a następnie zamelduje się u mnie po dalsze rozkazy - zwolnił mnie Kasowitz. - Tak jest, panie kapitanie! Zasalutowawszy, wyparowałem stamtąd najszybciej, jak tylko się dało. Byłem po tym przesłuchaniu tak zmęczony, jakbym cały dzień spędził na ćwiczeniach albo na ryciu okopów. Glen i Alli powiedzieli mi, dlaczego tak nagle zjawiło się u nas tyle szyszek z otoczenia królowej. Nasz batalion rozmieszczono w Joudzou przy granicy północno-wschodniej ponoć wcale nie omyłkowo, ale wskutek sabotażu. Tymczasem Joudzou na północnym zachodzie, gdzie powinniśmy być, zostało zaatakowane przez liczne bandy z ziemi niczyjej. Na razie poszło z dymem kilka miasteczek, pozbawione wsparcia pograniczne garnizony nie potrafiły powstrzymać wroga. Napastnicy rzekomo wyglądali jak ludzie, tyle że byli o dobre pół metra wyżsi od przeciętnego człowieka i mieli dodatkową parę rąk. I podobno wyjątkowo odporni na zranienia. Po prostu robótka w sam raz dla nas. Przed obiadem wziąłem udział w pogrzebie żołnierzy, którzy pojechali ze mną na swoją ostatnią akcję. Siedem ognioodpornych trumien z charakterystycznym symbolem ognia, wykonanym z ciemnobrązowych chalcedonów4, dwanaście hełmów, symbol tych, co nie wrócili. Kumple i towarzysze broni zgromadzili się na dziedzińcu szkoły. Całkiem spora gromadka, ponieważ większość poległych to byli wiarusi, którzy spędzili z oddziałem ładnych parę lat. Przez szczelinę w chmurach na chwilę przebiły się promienie słońca, zmieniając trumny w lśniące bryły. Kapitan Kasowitz odczytał nazwiska i stopnie zabitych, oświadczając, że wszyscy padli w mężnym boju, co nie do końca było prawdą. A potem wydał rozkaz aktywacji czarów i trumny zaczęły stopniowo zmieniać kolor ze srebrnego w karminowy, czerwony, a w końcu biały. Standardowy pogrzeb przez kremację. Teraz w środku był tylko proch, którego już nic nie było w stanie przywrócić do życia, no, może tylko szpadel ogrodnika, gdyby popiół został użyty w charakterze nawozu. Widziałem już masę podobnych ceremonii, ale ta poruszyła mnie bardziej, niż mógłbym się spodziewać. Jeśli miałem w jednostce kumpli, to właśnie Hruzziego i Filla. Obserwator i czarownik. Obaj znaleźli się w kompanii wcześniej niż ja, z Hruzzim trzy lata służyłem w jednym plutonie. Być może byli mi bliscy, ponieważ w naszych stosunkach liczyła się nie szarża, tylko współpraca oraz szacunek dla umiejętności drugiego. I dlatego, że na swój sposób byli równymi facetami. Natychmiast po uroczystości poszedłem do swojej klitki. Wojskowe pogrzeby zazwyczaj kończą się pijatyką, a ja zamierzałem wykorzystać wolny czas zupełnie inaczej. Nie chciałem iść do burdelu, chociaż w ciągu dnia na pewno mógłbym przebierać wśród dziewczyn. Nie było mi też w głowie dać zarobić miejscowym knajpiarzom ani nadrabiać nieprzespanych nocy. Opłaciłem posłańca, żeby nauczycielce, którą parę dni temu odprowadzałem do domu, doręczył zaproszenie na kolację. Dałem mu dwie dychy, co było moim tygodniowym żołdem, ale jakoś nie byłem przekonany, że powinienem oszczędzać na starość. Wybrałem lokal, do którego, z wyjątkiem oficerów, nie wpuszczano żołnierzy bez damskiego towarzystwa. Czytając później jej pozytywną odpowiedź, uśmiechnąłem się, a przez głowę przemknęło mi powiedzenie o szczęściu i rozumie. Włożyłem wyjściowy mundur, kupiłem w sklepiku parasol z woskowanego papieru i już przed czwartą w restauracji "Raj Smakosza" uzgadniałem z kelnerem stół. Ku mojemu zaskoczeniu zaproponował, żebym usiadł i poczekał na pannę Keef. Podobno przesłała wiadomość, że być może trochę się spóźni. Byłem podenerwowany, bo jeszcze nigdy nie umawiałem się z kobietą w takim miejscu i na dodatek musiałem uważać, żeby wina z zamówionej butelki nie ubywało zbyt szybko. Nie chciałem się wstawić przed jej przyjściem. Odźwierny wprowadził ją punktualnie o piątej. Była zupełnie inną kobietą od tej spotkanej w szkolnym gabinecie. Długa, powłóczysta suknia z gorsetem z połyskliwego czarnego materiału raczej uwypuklała niż okrywała jej figurę. Kobiecość podkreślał również krótki żakiet z watowanymi ramionami, lecz przede wszystkim sposób, w jaki szła, pewna tego, że spocznie na niej każde męskie oko w tej sali, nie miało to jednak nic wspólnego z wyzywającymi pozami panienek z burdelu. Ciemnobrązowe włosy były ufryzowane tak, by odsłaniać jej smukłą szyję. Stałem czekając, aż odźwierny podsunie jej krzesło, po czym usiadłem znowu. O nawiązanie konwersacji na szczęście zadbał kelner, proponując przystawkę i aperitif. Słuchała go skupiona, z pochyloną lekko głową. Czułem się coraz bardziej nieswojo. Wszystko tak bardzo różniło się od tego, co znałem dotychczas. Wreszcie dokonaliśmy wyboru i kelner zostawił nas z kieliszkami bursztynowego trunku wśród pełgających płomieni świec. - Podczas naszego pierwszego spotkania nie odniosłam wrażenia, że jest pan mężczyzną, który zaprasza kobiety do restauracji - powiedziała, przerywając przeciągające się milczenie. - Pierwszy raz jestem w takim lokalu - przyznałem się niezbyt mądrze i natychmiast cały zesztywniałem. Nie powinienem tego mówić, to pewne. - Ja też - odpowiedziała i zaśmiała się. Ten perlisty śmiech mnie uratował, znów mogłem myśleć normalnie. - W takim razie używajmy tego, ile się da, bo nieprędko się doczekamy powtórki, jeżeli w najbliższym czasie nie podniosą sierżanckiego żołdu. - Albo pensji nauczyciela - uzupełniła. Wpadliśmy w dobry nastrój. Nie spieszyliśmy się z kolacją, prosząc kelnera o przedstawienie zalet i specyfiki poszczególnych potraw, win, likierów, po prostu wszystkich atrakcji restauracyjnego menu. Historia jej życia była prosta. Wychowywała ją tylko matka. Po ukończeniu studiów nauczycielskich chciała wyjechać, ale nie mogła, ponieważ tajna policja uznała ją za element niepewny, co oznaczało zakaz swobodnego przemieszczania się. Dlatego została na pograniczu, w regionie, gdzie na nędznych pastwiskach pańszczyźniani chłopi i wolni ludzie hodują bydło, klepiąc biedę. W takim miejscu nikt się specjalnie nie interesował wykształceniem. Pod koniec wieczoru złapałem się na tym, że z zapałem opisuję swój pierwszy pojedynek na zapaśniczej arenie, a ona słucha mnie w skupieniu. Wino, kawa, koniak, wszystko zostało wypite, nie mieliśmy już miejsca nawet na najlepszy deser. Zapłaciłem, cokolwiek niezdarnie podałem jej płaszcz, po czym wyszliśmy. Personel pożegnał nas serdecznymi uśmiechami. Do tego momentu wieczór był udany, tyle że mnie znów zaczęły zjadać nerwy. Na dworze, jak niemal każdej nocy, siąpił deszcz i było mglisto. Otworzywszy parasol, nieśmiało zaoferowałem jej ramię. - Odprowadzę panią do domu. Wzięła mnie pod rękę. Przez materiał czułem ciepło jej ciała, a ponadto sposób, w jaki się poruszała. Otaczający ją zapach zmuszał mnie do myślenia o jej bieliźnie. Nagle z jednej z bocznych ciemnych uliczek wynurzyła się chwiejnie upiorna postać. Dominika przytuliła się do mnie. Lewą ręką wyjąłem nóż, trzymając go wzdłuż przedramienia, żeby nie był widoczny. Jednak upiór miał problemy z równowagą i w ogóle nie zwrócił na nas uwagi. - To Bingo Ring, miejscowy czarownik. Kiedyś był dobry, ale dziś jest notorycznym pijakiem i gdy tylko wytrzaśnie skądś pieniądze, upija się na umór. - Odetchnęła z ulgą i zaśmiała się. Cieszyło mnie, że nie zauważyła mojej reakcji, a jeszcze bardziej to, że się ode mnie nie odsunęła. Ukradkiem włożyłem nóż z powrotem do pochwy. Pomimo paskudnej pogody droga upłynęła nam szybciej, niż sobie tego życzyłem. Wkrótce staliśmy przed domem numer 522, gdzie mieszkała. Blask ulicznych latarni dochodził tu tylko jako wspomnienie lepszych dzielnic, w ciemności nie widziałem jej twarzy. Puściła mnie, kładąc jedną rękę na furtce, z której na ziemię spadło kilka kropel. Chciałem się pożegnać i życzyć dobrej nocy, kiedy nagle powiedziała: - Nie ma pan jeszcze ochoty na filiżankę herbaty? Powinienem wyjaśnić, że źle trafiła, bo jestem tylko sierżantem, na pół więźniem, którego jutro spokojnie mogą posłać za kratki z powodu zabójstwa. Stwierdzić, że pomyliła się na całego. Ale ona już to wszystko wiedziała, a gdyby nawet nie, i tak bym tego nie powiedział. - Chętnie - zgodziłem się, a mój głos był zdecydowanie bardziej chrapliwy niż zwykle. Zostawiliśmy płaszcze w małym korytarzu i usiadłem w pokoju, który najwyraźniej miał służyć jako salonik, brakowało mu jednak wytwornego umeblowania. Mimo to zadbane szafki, foteliki i haftowane ręcznie narzuty świadczyły o chęci upiększenia oraz o przywiązaniu do mieszkania. Pochyliła się nad miniaturową kuchenką, przeznaczoną do gotowania wody. Rozżarzona chalcedonowa płytka rzucała na jej twarz blask miękkiej czerwieni. Rozkoszowałem się tym widokiem. Była śliczna. Podała herbatę w starodawnych porcelanowych filiżankach o cienkich ściankach. Po pierwszym łyku uświadomiłem sobie, że od chwili przyjścia tutaj właściwie nie zamieniliśmy słowa. Zabawne, pomyślałem, uśmiechając się przy tym sam do siebie. Patrzę, a ona też. Zamieniliśmy się filiżankami, wypiliśmy, a potem przyciągnąłem ją ku sobie i pocałowałem. Miała gorące wargi oraz spragniony, ruchliwy język. Zapomniałem o swoim postanowieniu, że będę czuły i taktowny. Rozwiązywanie gorsetu było bardziej skomplikowane, niż mogło się wydawać. Zamiast mi pomóc, całowała mnie tak namiętnie, że nie byłem w stanie się skupić. A gdy wreszcie oswobodziłem ją z podniecającego pancerza, byłem goły do pasa. Zrzuciła spódnicę. Jej bielizna dokładnie odpowiadała moim wyobrażeniom, lecz nie miałem czasu na podziwianie, bo za moment Dominika stała całkiem naga. Ten pierwszy raz był krótki, zwierzęcy. Później robiła ze mną rzeczy, o których facet mojego pokroju może tylko marzyć. Obdarowała mnie wszystkim, o czym kiedykolwiek fantazjowałem. Potem położyłem ją na stole i dotykając jej ciała, oglądałem te cudownie ponętne linie, wdychałem zapach skóry i słuchałem cichego jęku. Dopiero na sam koniec nastał czas pieszczot. Gdzieś nad ranem wstałem z kanapy i okrywszy Dominikę pledem, poszedłem zaparzyć świeżej herbaty. Przyglądała mi się swoimi głębokimi oczami. - Jakiś smutny jesteś - powiedziała. - To z powodu prostytutek. Już nigdy nie będzie mi z nimi tak jak dawniej - odparłem z uśmiechem, choć myślałem całkiem serio. - Szkoda, gdybym wcześniej wiedział, że nauczycielki są tak namiętne... - A ja myślałam, że żołnierze są dobrymi kochanka mi dopiero od porucznika w górę - zrewanżowała się. - Nie, sierżanci zawsze są najlepsi - zaoponowałem. - Przypominasz mi kogoś, nawet nie tyle z wyglądu, ile ze sposobu wysławiania się i żartów - powiedziała ni stąd, ni zowąd, po czym wstała, owinęła się pledem i poszła do sąsiedniego pokoju. Po chwili wróciła z pastelowym portretem mężczyzny w prostej, drewnianej ramce. Kiedy mi go podała, przez moment nie docierało do mnie, co właściwie widzę. Na pożółkłym, domowym sposobem prasowanym papierze widniał mój ojciec. Ujrzawszy moją zaskoczoną minę, zorientowała się, że go znam. - Był tu latem dwa razy, chyba siedemnaście i szesnaście lat temu. W sezonie matka wynajmowała pokoje - wyjaśniła. - Twoja matka rysowała swoich lokatorów? - Nie, oni byli kochankami. Kiedy go zabrali i już nie wrócił, narysowała go z pamięci. Na rysunku ojciec wyglądał dość pogodnie i był bardziej uśmiechnięty, niż jakim go pamiętałem. Byłem zdumiony, nigdy by mi nie wpadło do głowy, że miał kochankę. - Kto go zabrał? Wzruszyła ramionami. - Nie wiem, byłam jeszcze dzieckiem. Ale jak chcesz, mogę ci narysować jednego z tamtych. Dobrze go pamiętam, bo przez jakiś czas straszył mnie we snach. Pokiwałem głową. - Połóż się jeszcze na chwilę - rzekła, podając mi rękę. Coś mi podpowiadało, że od tej pięknej, namiętnej, ciekawej kobiety powinienem się trzymać z daleka. I chociaż cholernie mi się podobała, była to naprawdę ostatnia rzecz, jaką potencjalny skazaniec miałby sobie zawracać głowę. Spojrzała jednak na mnie w taki sposób, że nie odmówiłem. I gdy już leżałem z głową wspartą na poduszce, a na mojej piersi spokojnie oddychała Dominika, uzmysłowiłem sobie, że wcale nie chciałem odmówić. Paląc swego zdrowotnego papierosa, słuchałem bębnienia kropli deszczu o parapet, rozkoszowałem się ciepłem kobiecego ciała i myślałem o przeszłości. Czego tu szukał mój ojciec? I to dwa lata pod rząd? Nasza rodzina popadła w niełaskę właśnie przez jego działania. Tajniacy interesowali się także Dominika. Czy znajomość jej matki z moim ojcem miała z tym coś wspólnego? Dlaczego sztab generalny tak intensywnie zajmował się sprawą ofiarowania jakiejś dziewczyny w najodleglejszym kącie pogranicza? Czemu błędna dyslokacja jednostki wywołała tyle hałasu? Kto chciał złożyć ofiarę z tej dziewczyny? Czy ci sami, którzy nasłali na nas oddział obcych żołdaków i szczwanego czarownika, co więcej, przypuszczalnie wyszkolonego w akademii królewskiej? Już dawno odzwyczaiłem się od skomplikowanych rozważań, bo sierżantom nic po nich, mimo to miałem wrażenie, że to wszystko w jakiś sposób łączy się ze sobą. Chociaż może większość wydarzeń, które uznałem za podejrzane, była tylko zbiegiem okoliczności. I tak wszystko wskazywało na to, że wpadłem w szambo i że aby się z niego wykaraskać, czeka mnie niezła przeprawa. Zresztą nas wszystkich: batalion, kompanię, mój pluton. Nagle zdałem sobie sprawę, że z dawnego plutonu zostałem już tylko ja. Puściłem kółeczko z dymu, następnie zburzyłem je ręką i zdusiwszy niedopałek, zamknąłem oczy. Wiedziałem, że zbudzę się o właściwej porze. Lata w wojsku robią swoje O dziesiątej znów zameldowałem się u naszego kapitana. Wartownik bez słowa wpuścił mnie do środka i natychmiast zamknął za mną drzwi. Kasowitz był nieogolony, miał czerwone z niewyspania oczy i naburmuszoną minę. Spojrzał na mnie, po czym splunął do donicy z rododendronem. Sądząc po wyglądzie rośliny, od dłuższego czasu służyła wielu ludziom jako spluwaczka i popielniczka. Przypuszczalnie praca w kwaterze trwała całą noc, ponieważ zsunięte stoły były zawalone stertami dokumentacji oraz administracyjnymi rejestrami, przy czym niektóre z nich, o innym kolorze, nie pochodziły z naszego batalionu. W powietrzu unosiła się ciężka woń papierosów, przepoconych koszul, kawy i tytoniu do żucia. Kasowitz pokręcił głową. - Sierżancie, mamy straszny kanał: ja, pan, my wszyscy. I nie mam zielonego pojęcia, czy to wina jakiegoś pieprzonego urzędasa, czy też staliśmy się ofiarą dywersji. Ale chyba nie muszę tłumaczyć, że to na pańskiej szyi pętla zaciska się najmocniej. Przejrzałem papiery. Ostatni przypadek uniewinnienia niższej szarży za zastrzelenie wysokiej rangi oficera miał miejsce pięćdziesiąt lat temu. Mówię tak tylko, żeby pan wiedział. - Tak jest - powiedziałem, gdy zamilkł na chwilę. - W dupie mam pańskie "tak jest"! - ryknął ni stąd, ni zowąd, po czym wyjął z szafki karafkę z koniakiem i napełnił dwa kieliszki. - W nocy przyjechała królowa z całą świtą. Za godzinę ma się pan u niej zameldować. Czeka pana przesłuchanie, w porównaniu z którym wczorajsze było przyjacielską pogawędką. Wypił, a ja poszedłem w jego ślady. Chętnie bym się z nim zamienił na naszywki, choćby dlatego, żeby móc sobie pozwalać na taką lufkę. No tak, tylko przez to, być może, straciłbym część swoich zalet jako kochanek, zażartowałem w myślach, ale dalsze dowcipy już się mnie nie trzymały. - A najgorsze, sierżancie, jest to, że ja będę przesłuchiwany zaraz po panu - dokończył ponuro, nalał sobie jeszcze jednego i wypił jednym haustem. O mnie już nie pamiętał. - Oert! - Zagrzmiał rozkaz i z sąsiedniego pokoju wbiegł jego ordynans. - Wrzuć to wszystko do kasy pancernej, a klucz powieś tam, gdzie zawsze. Wie pan, sierżancie, jestem tutaj tak samo jak pan, za karę. I zrobię wszystko dla uratowania tej mojej pieprzonej głowy. No, niech pan idzie i uważa na siebie. Widok stalowej kasy przypomniał mi, że czeka w niej testament Gasupureza. Na audiencję u Jej Wysokości nie szedłem sam, dostałem asystę. Szóstka gości z automatami i parą krótkich mieczy, zawieszonych wysoko na lewym boku. Ich mundury były uszyte lepiej niż mój, broń wypolerowana, krok żwawszy, a z twarzy biła zaciętość, surowość i przekonanie o swej ważności. Patrzyli z niechęcią na mój karabin i miecze, lecz nie mogli mi ich zabrać, bo byliśmy na pograniczu i chodzenie pod bronią należało do przywilejów, a jednocześnie obowiązku naszego batalionu straceńców. Zrozumiałem, dlaczego Kasowitz zostawił mi broń: dawał do zrozumienia, że po pierwszym przesłuchaniu królewscy emisariusze nie postawili mi żadnego zarzutu. W ostrym tempie maszerowaliśmy poza miasto. Było całkiem ładnie, nie padało, a chmury kłębiły się na wysokości pięciuset, może sześciuset metrów. Tuż pod nimi krążyły trzy ogromne ptaki. Dziwiłem się, czemu pozostają stale w tym samym miejscu, ponadto tak blisko miasta. Potem uzmysłowiłem sobie, że to zmodyfikowane szpiegowskie sępy, wykorzystywane do pilnowania obozu królowej. Zapaliłem papierosa, a wtedy jeden z konwojentów spojrzał na mnie prosząco. W gruncie rzeczy nic nie miałem do tych facetów, spełniali tylko swój obowiązek, podobnie jak ja. Wytrząsnąłem z pudełka papierosa, ciesząc się, że udało mi się to za pierwszym razem, i poczęstowałem tamtego. - Nazywam się Drugo - rzekł zamiast podziękowania i zapalił. Następne pół kilometra pokonaliśmy przy radosnym mlaskaniu błota pod naszymi podeszwami. Dopiero gdy zbliżyliśmy się do rezydencji królowej, zrozumiałem, dlaczego kwateruje na tym odludnym płaskowyżu, a nie w mieście. Zabrała ze sobą całe swoje miasto, które już na pierwszy rzut oka zapewniało większe wygody niż najbardziej luksusowa rezydencja w Joudzou. Trzykondygnacyjne, bez widocznych masztów i naprężających linek, namioty dla oficerów, wygodne parterowe domki z dużymi oknami dla zwykłych żołnierzy, magazyny w olbrzymich hangarach, wszędzie ćwiczące musztrę oddziały regularnej armii. Grunt pod nogami nagle przestał mlaskać, zmieniając się w giętkie podłoże pozbawione jakiejkolwiek struktury. Tuż koło nas przemknęła kolumna parowych ciężarówek z tłumikami z aktywnego obsydianu, wiozących materiał na palisadę prowizorycznego obwarowania. To miejsce było uosobieniem bezbłędnej organizacji i wysokiej wydajności pracy. Z każdego fragmentu tego rosnącego w oczach miasteczka biła moc władzy, którą reprezentowało. Jeżeli wskutek jakiegoś zbiegu okoliczności stanąłem temu kolosowi na drodze, zostanie po mnie co najwyżej kupka popiołu w wojskowej trumnie, a może nawet i to nie. Głowa do góry, Lancelocie, już parę razy leżałeś na łopatkach i zawsze wstawałeś, powtarzałem sobie w myślach, ale pomagało to niewiele, właściwie wcale. Wprowadzili mnie do największego namiotu w kolorze purpury i złota, odebrali broń i wtedy moja pewność siebie znowu zmalała. A kiedy stwierdziłem, że namiot ma cztery podziemne kondygnacje z umocnieniami zarówno na wypadek ataku klasycznego, jak i z użyciem magii, znikła całkowicie. Znaczy się, pewność siebie. Sporo mnie kosztowało, żeby opanować drżenie nóg. Konwojenci podprowadzili mnie na koniec korytarza do wysokich drzwi z ornamentem, który wywoływał ból głowy i pieczenie oczu, chociaż na niego nie patrzyłem. Drzwi otworzyły się same, ktoś mnie popchnął do środka, po czym znalazłem się w nasłonecznionym ogrodzie. Promienie słońca były przyjemne, nie piekły ani nie oślepiały. Lecz dla mnie było to gorsze, niż gdybym wszedł do inkwizycyjnej katowni, wiedziałem bowiem, że na zewnątrz niebo jest zachmurzone. Tak więc była to perfekcyjna iluzja albo też drzwi oddzielały dwa miejsca, oddalone od siebie o wiele kilometrów. Królowa siedziała pod rozkwitłą jabłonią za zwykłym stolikiem w otoczeniu wojskowych i cywilów. Byli wśród nich także Laporo i Kuzuru. Harp uważnie słuchał przygarbionego mężczyzny w szarym płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem, zasłaniającym twarz. Nigdy bym nie uwierzył, że ten gnój może komuś okazywać tyle szacunku. Królowa podniosła wzrok znad rozłożonych na stoliku papierów i uśmiechnęła się do mnie. Była ideałem piękna. Krucze, o niemal metalicznym połysku włosy, marmurowa cera o szlachetnym, bladym odcieniu nieskończenie wielkie oczy, w których od czasu do czasu migotały całe wszechświaty, zmysłowo czerwone wargi. Natychmiast nasunęło mi się skojarzenie z apetyczną truskawką. Jej oczy zwęziły się. Zrozumiałem, że ma zdolność przynajmniej częściowego odczytywania myśli, co mi przypomniało, że oto stoję twarzą w twarz z najpotężniejszym człowiekiem w całym królestwie. Wprawdzie mówiło się o niej, że ma słabość do żołnierzy, lecz mimo to kiedyś bez wahania kazała zgładzić całą jednostkę. Za tchórzostwo, ku przestrodze. Żebym był sprawiedliwy, oficerów też. Ogarnął mnie przeraźliwy strach. Kolana mi dygotały, z trudem powstrzymywałem mocz. Ten wysiłek pomógł mi trochę dojść do siebie i zrozumieć, co tu i się dzieje. Ktoś, być może ona sama, manipuluje moją psychiką. Chcieli mnie złamać, upokorzyć, ośmieszyć. Próbowałem się na to uodpornić, skoncentrować na sobie. Wiedziałem, że każdy z obecnych czarowników' bez użycia skomplikowanych czarów, jednym uderzeniem myśli mógłby mnie zmienić w popiskujący kłębuszek o inteligencji gąsienicy, tylko że wtedy zbytnio by ze mną nie pogadali. Ten ktoś igrał sobie ze mną coraz bardziej, a ja z trudem stałem na drżących nogach. Pojawiły się wspomnienia ringu, zboczonego Lachy, którego zatłukłem świecznikiem, mojej pierwszej walki, najwspanialszych zwycięstw, facetów, którym stawiałem czoła i których pokonałem. Pomogło. Najpierw niewiele, ale później coraz więcej, aż w końcu mogłem postrzegać otoczenie. - Wojownik Lancelot - powiedziała z uznaniem. Mężczyzna w kapeluszu odwrócił się i znowu nie widziałem jego twarzy. Uzmysłowiłem sobie, że właśnie on poddawał mnie jakiemuś testowi, podczas którego cały czas byłem obserwowany, oceniany i diabli wiedzą, co jeszcze. W innej sytuacji odebrałbym to jako poniżenie, tyle że teraz stałem przed uosobieniem władzy. Zwykły śmiertelnik nie powinien poczuć się specjalnie urażony takimi zagrywkami. - Tak jest, pani, melduję się na rozkaz! - rzekłem, strzelając obcasami i salutując. Pogardliwy uśmiech Harpa zmienił się w grymas wściekłości. Zamierzał coś powiedzieć, ale królowa powstrzymała go niemal niezauważalnym gestem. Uznałem, że łączy ich coś więcej niż stosunek dowódcy i podwładnego. Być może w opowiastkach o tym, jak wynagradza żołnierzy, tkwiła cząstka prawdy. Wiedziałem, co rozsierdziło Harpa: nie użyłem królewskiego tytułu. Lecz przecież królowa była jednocześnie zwierzchnikiem sił zbrojnych i zwrot "pani" czy "pan", zależnie od płci, odpowiadał regulaminowi, a w końcu ja byłem żołnierzem. Kąciki jej ust podniosły się na chwilę. Ona wiedziała, ja wiedziałem, Harp wiedział. Nic nieznaczące zwycięstwo poprawiło mi nastrój. Było to więcej, niż mogłem liczyć. A potem ruszyło przesłuchanie. Pytała tylko królowa, postępując identycznie jak wczoraj jej śledczy. Zahaczała o to czy owo, interesowała się błahostkami, żeby szybko wracać do ważnych spraw. Jej nieustannie zmieniający się głos napawał niepokojem. W niektórych pytaniach, tych nieistotnych albo stawiających mnie w dobrym świetle, raz brzmiała aprobata, kiedy indziej podziw albo po prostu ciekawość. Te niebezpieczne zaś zadawała tak szczekliwie, że ten dźwięk chyba nie mógł powstać w ludzkim gardle, tylko w stalowej jaskini, gdzie zamiast stalaktytów zwisają piekielnie ostre brzytwy. A czasem, pytając o coś, co by mnie mogło zaprowadzić na szubienicę, mówiła wręcz niewiarygodnie słodko. Nie zdobyłem się choćby na najmniejsze kłamstwo. - Rozmawialiście z dziewczyną, uratowaną przed ofiarowaniem? - Nie, pani. - Czemu zastrzeliliście pułkownika McGregora? Czyżby groził wam bronią? - Nie, pani. - Więc dlaczego to zrobiliście? Zawahałem się. Jej świta niczym sfora hien, która po zmianie kierunku wiatru wyczuwa padlinę, zwęszyła trop. - Bo nie zachował się jak żołnierz. Królewski żołnierz. - Czyli jak? Gorączkowo poszukiwałem odpowiednich słów, czując, że wiele od nich zależy. - Jak spiskowiec, szpieg, nie umiem tego określić dokładnie. Z powodu jakichś podejrzeń nie chciał leczyć moich ludzi. Te słowa wywołały poruszenie wśród czarowników. Spojrzała na mnie. Jej oczy na moment zwęziły się, po czym znów były jak dwie wielkie czarne dziury. Poczułem ból z powodu rozedrganej przepony. - No dobrze - powiedziała po chwili, kontynuując przesłuchanie. Trwało znacznie dłużej niż poprzednie i rzeczywiście, nie była to przyjacielska pogawędka, raczej taniec z diabłem, prześlicznym diabłem. - Sierżancie Lancelot, cieszę się, że w mojej armii są tacy wojownicy jak wy, którzy dla swojej królowej nie wahają się ryzykować życiem. Nadaję wam medal Żelaznego Miecza, a w charakterze dziękczynienia zarządzam od jutra Wielki Turniej walki wręcz bez użycia broni. Wierzę, że weźmiecie w nim udział i będziecie bronić honoru waszej jednostki. Możecie odejść - zakończyła całą męczarnię, a mnie aż zamurowało. Jej świtę prawdopodobnie także. Wyprowadzili mnie z namiotu na wpół przytomnego, po czym powlokłem się ot, tak, przed siebie. Powiadają, że raz na wozie, raz pod wozem. Zaświtało mi, że akurat teraz stoję nad przepaścią. Odznaczenie nie budziło mojego niepokoju, bo te błyskotki są po to, żeby je dawać żołnierzom takim jak ja. Ale Wielki Turniej był czymś innym. Najwyższe dowództwo już od kilkudziesięciu lat najrozmaitszymi metodami ulepszało szkolenie wojska w walce wręcz, z bronią albo bez, ponieważ z powodu jakości tarcz, niedostatecznej skuteczności broni palnej oraz defensywnego traktowania magicznej sztuki wojennej wiele dawnych bitew zostało rozstrzygniętych właśnie w ten sposób Wielki turniej jest czymś w rodzaju nieskrępowanego festynu, podczas którego przez trzy albo i więcej dni wszyscy obecni żołnierze, bez względu na stopień, bawią się i weselą na koszt królowej. Złośliwcy twierdzą, że w tym czasie o dziewczyny też jest łatwiej. Nazwisko zwycięzcy turnieju zostanie złotymi literami wygrawerowane na przechodnim kryształowym pucharze, ponadto jego konto powiększy się o zgrabną sumkę, którą otrzyma po zwolnieniu ze służby. A jeśli umrze, wówczas dostanie ją jego rodzina. Jeżeli zaś założy sobie szkołę sztuki walki, nigdy nie będzie cierpiał na niedostatek uczniów. Właśnie na takich turniejach królowa i poprzedni władcy werbowali ludzi do swej przybocznej gwardii. W ciągu ostatnich dziesięciu lat odbyły się tylko dwa. Wszystko to brzmiało nader pociągająco, ale ja nie miałem najmniejszej ochoty znów stawać na wielkim ringu. Już od dłuższego czasu nie trenowałem, co gorsza, moje najlepsze zapaśnicze lata powoli odchodziły w przeszłość. Postanowione: dam się wyeliminować na samym początku i nieoczekiwane wolne dni spędź w znacznie węższym gronie. Oczywiście pod warunkiem, że to grono nie będzie miało nic przeciwko temu. - Niech się pan odsunie, sierżancie. - Wyrwał mnie z zamyślenia chorąży z zestawem proporczyków, pokrytych skomplikowanymi diagramami. Posłusznie zszedłem z drogi, zatrzymując się kawałek dalej, żeby popatrzeć, co się stanie. Chorąży dowodził grupką żołnierzy, którzy za pomocą proporczyków wytyczali kwadratowy obszar o rozmiarach mniej więcej lekkoatletycznego stadionu. - Uwaga! Otworzyć usta! - wrzasnął ten, który mnie przed chwilą zagadnął, i uniósł ręce. Jaskrawy błysk przysłonił na moment słońce, prześwitujące zza zasłony chmur, przeraźliwy huk omal nie pozbawił mnie tchu. Gdybym nie usłuchał i nie otworzył ust, popękałyby mi bębenki w uszach. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą był pusty, ograniczony proporczykami obszar, stało siedem nieforemnych pojazdów. Patrzyłem na to osłupiały. Właśnie byłem świadkiem magicznej transportacji najnowszej broni armii Jej Wysokości. O tym, że magicznie bardzo trudny sposób transferu jest rzeczywiście stosowany, krążyły tylko pogłoski. Z kolei o gigantycznych, podobnych do żuków, siedmioosiowych wozach, w żołnierskiej gwarze zwanych czołgami, jeszcze kilka lat temu mówiło się, że ich produkcja jest niemożliwa bez przekroczenia progu Chandrekosa. Widać jednak jakiś teoretyk zdołał to wykonać, czyli że były absolutnie nieprzydatne do celów wojskowych. Teoria teorią, a praktyka praktyką. Czołgi jeden po drugim opuszczały oznaczony teren. Prawdopodobnie po nich miały się pojawić następne. Z ich sterczących kominów bił w górę szarawy dym, od czasu do czasu przyozdobiony czarnymi kropkami sadzy. Opancerzone stwory mijały mnie, ziemia dudniła. W chrzęście ich przekładni słyszałem rytmiczny dźwięk starannie wyregulowanych parowych maszyn. Osadzone na wieży ogniowej gniazda kaemów były wycelowane ukośnie w górę. Jednak najbardziej zadziwiły mnie koła. Wysokie niemal jak dorosły mężczyzna, na oko drewniane, przy czym wyglądały tak, jakby szprychy pochodziły z tego samego kawałka drzewa. Świadczył o tym nienaturalny, kolisty rysunek słojów. Mimo że szerokie na dobre pół metra i z wzorem podobnym, jaki miały nasze buciory, żłobiły w podmokłym gruncie głęboki ślad i często buksowały. Pierwszych siedem czołgów stanęło kawałek dalej, odskoczyły klapy i z wnętrza żelaznych monstrów wygramolili się żołnierze, którzy do uchwytów na pancerzach zaczęli natychmiast doczepiać żeliwne płytki z precyzyjnie wykonanymi magicznymi ornamentami, diagramami oraz symbolami. Wszystkiego doglądali czarownicy, sądząc po naszywkach na naramiennikach, drugiej kategorii. Nigdy nie studiowałem magii, ale poszczególne diagramy przypominały mi czarodziejskie ekrany wielkiego formatu, stosowane z powodzeniem przy obronie twierdzy. - Czego się pan gapi? Wynocha stąd! - objechał mnie jakiś porucznik. Udałem, że go nie słyszę, ale na wszelki wypadek ruszyłem w stronę Joudzou. Obejrzawszy się po paru krokach, zobaczyłem, że materializacja kolejnych pojazdów przebiegała w kilku miejscach jednocześnie. Było to zresztą logiczne, ponieważ w Wielkim Turnieju powinni wziąć udział przedstawiciele wszystkich rodzajów broni oraz jednostek. Ponadto w ten chytry sposób królowa zgromadziła w jednym miejscu swoje najlepsze siły. Ciekawe, czy rzeczywiście szykuje tu jakąś rozróbę. Miałem nadzieję, że nie, ale na pewno niczego nie robiła bez powodu. Pogrążony w myślach, doszedłem do Joudzou. Oczywiście także tutaj wszyscy wiedzieli już o turnieju. Szynkarze pucowali gospody, niektórzy obniżyli cenę piwa, żeby zwabić pierwszych klientów, z których później zrobi się dziki, nieokiełznany tłum spragnionych, zdolnych do wypicia niewyobrażalnej ilości alkoholu ludzi. Wprost na ulicach rzeźnicy rozpalali wielkie ogniska pod rożnami do pieczenia całych świń i cielaków. Wszyscy zacierali ręce, ponieważ za nadchodzącą imprezę płaciła królowa. Kiedy będzie po wszystkim, przyjadą urzędnicy i spiszą co trzeba, nie żądając przy tym dokładnych zaświadczeń poniesionych wydatków. Zanosiło się na to, że nie dojdę do kwatery batalionu w szkole. Wszyscy wiwatowali na moją cześć, obejmowali mnie, ściskali rękę. Byłem "złoty sierżantunio", dzięki któremu zlitowała się nad nimi sama bogini, królowa, patronka wszystkich żołnierzy. - No co, ze mną nie wypijesz? - Nie wiedzieć jak, Alli wcisnął mi do ręki kufel piwa. - Razem żeśmy wykurzyli tych pieprzonych sekciarzy! - krzyknął do zgromadzonych, podnosząc swój dzbanek. W tej sytuacji nie mogłem odmówić, podobnie jak czterech następnych kufli. W końcu jednak udało mi się wyrwać z tłumu i wejść do budynku. Nie było tam żywej duszy, bo wszyscy byli na zewnątrz. Oparłszy się o ścianę, zapaliłem papierosa, żeby trochę dojść do siebie. Alkohol, wypity na pusty żołądek, zrobił swoje. Czułem się lekko otępiały, jak ktoś, komu wsadzili głowę do bębna, a dobosz odegrał ekstra solówkę. Wiedziałem, że zaraz mi to przejdzie. Z ubywającego papierosa ulatywała w górę smużka sinego dymu, wijąc się w niewidzialnych podmuchach powietrza i ginąc pod sufitem. Czekał mnie jeden obowiązek, z którym chciałem uporać się jak najprędzej - testament Gasupureza. Do kwatery kapitana wpadłem bez pukania. Była pusta. - Oert! - wrzasnąłem, ale musiałem to powtórzyć jeszcze dwa razy, nim w drzwiach do przylegającej kanciapy pojawił się zaspany ordynans. - Potrzebna mi moja koperta z szafy pancernej kapitana, natychmiast! - Jak się dostałeś do środka? Gdzie wartownik? Gdzie są wszyscy? - zapytał z wybałuszonymi oczyma. Inteligencja Oerta odpowiadała dokładnie jego wyglądowi. Niezbyt rozgarnięty chłopak w dorosłym ciele z dziecinnie odstającymi uszami i niesamowicie wąskimi barkami w zestawieniu z szerokimi, niemal kobiecymi biodrami. Służba w charakterze ordynansa była dla niego zbawieniem, ponieważ niczego innego by nie potrafił ani nie wytrzymał. Kiedy mu wytłumaczyłem sytuację, zachował się jak niecierpliwy dzieciak, próbując przemknąć koło mnie na korytarz, a stamtąd na zewnątrz, żeby dołączyć do powszechnego świętowania. Na szczęście to przewidziałem, łapiąc go w drzwiach dosłownie za uszy. - Oert, koperta! Wił się jak piskorz, ale nie usiłował nawiać. - Klucze są pod materacem mojego łóżka. Powinienem je dawać wartownikowi na przechowanie, ale tak mi wygodniej. - Co z kodem? - Nie znam na pamięć, jest tam na kawałku papieru. Puściłem go. Myk, myk - i już go nie było, taki był napalony. Wiedziałem, że za godzinę będzie sztywny. Nigdy nie wytrzymał do końca żadnej balangi. Klucze i kod do szafy rzeczywiście znalazłem pod materacem. Koperta była na najniższej półce, w wiklinowym koszyku pośród podobnych kopert, podpisanych przez moich towarzyszy broni. Wielu, zbyt wielu z nich już nie żyło. Na myśl o tym mimowolnie zacisnąłem zęby. Zauważyłem, że w szafie jest teczka z rozkazami z centrali. Zaskoczyło mnie to, ponieważ ze względu na zamęt, wywołany niewłaściwą dyslokacją naszego oddziału, spodziewałbym się, że będzie ją mieć przy sobie któryś ze śledczych królowej. Ciekawość zwyciężyła, wyszukałem inkryminowany rozkaz. Był napisany identycznym charakterem pisma jak wcześniejsze, jak zawsze podpisany przez pułkownika Gastgrama i opatrzony jego osobistą pieczęcią. W tekście stało jak byt Joudzou przy północno-wschodniej granicy. Dostarczony pocztą kurierską rozkaz niczym się nie różnił i poprzednich, czyli kapitan Kasowitz ma to z głowy, tak, ale gdyby ktoś mnie przyłapał przy otwartej szaf pancernej, z kolei ja dostałbym nieźle po łbie. Zamknąłem ją więc prędko i odłożywszy klucze na miejsce, poszedłem wyciągnąć się na chwilę w swojej klitce. Na pryczy zastałem otwartą historyczną książkę. Przypomniała mi Dominikę. Naszła mnie straszna ochota, żeby pójść do niej natychmiast, lecz zamiast tego odłożyłem książkę na stół i rozkleiłem kopertę, w której była ta druga, Gasupureza. Dopiero teraz zauważyłem, że ten poczciwiec nawet jej nie zakleił. Najpierw pobieżnie przeleciałem tekst. Niezdarne pismo zdradzało człowieka, który ma zbyt duże i grube palce na to, by naturalnie trzymać pióro, co więcej, nienawykłego do pisania. Zdumiała mnie widniejąca na końcu pieczątka notariusza oraz dwa podpisy świadków, żołnierzy poległych również w tej nieszczęsnej akcji. Wróciwszy do początku, zacząłem czytać: Ja, Giovany Gasupurez, moździerzysta batalionu zwiadu armii Jej Wysokości, cały swój majątek, na który składa się sto dwadzieścia tysięcy talarów na koncie nr 1253785 armijnego banku Jej Wysokości, niedawno przeze mnie kupiony budynek nr 623 w mieście Joudzou oraz złoty pierścionek z wygrawerowane na wewnętrznej stronie dedykacją dla Marii, przekazuję adoptowanej przeze mnie Elizie Gasupurez, która to nazwisko otrzymała w rezultacie postępowania adopcyjnego. Jest moim życzeniem, aby ze wspomnianego majątku ustanowiono fundusz opiekuńczy, który będzie wykorzystywany na potrzeby wyżej wymienionej. W dniu osiągnięcia pełnoletności może dysponować majątkiem zgodnie z własną wolą. Testament sporządziłem, będąc poczytalny i w dobrym zdrowiu, zarówno fizycznym, jak i psychicznym. O dziwo, Gasupurez był bardzo przewidującym i zamożnym człowiekiem. Widać wygrywał w pokera więcej, niż się wydawało, a przy podziale wojennych łupów też nie wychodził najgorzej. Zastanawiałem się, co dalej począć z testamentem. Najrozsądniej chyba byłoby wybrać się do domu nr 623 i porozmawiać z dziewczyną oraz z jej kuratorką. Skoro Gasupurez był tak zapobiegliwy, że spisał testament na rzecz adoptowanej córki, na pewno wynajął jakąś służącą albo opiekunkę. Żeby nie mieć żadnych problemów z rozochoconym towarzystwem, swoją osobistą broń, czyli miecz, sztylet oraz rewolwer, zostawiłem w gabinecie i wymknąłem się tylnym wyjściem. Gdy tylko opuściłem zatłoczone uliczki centrum miasteczka, gdzie znajdowała się większość knajp, nikt już mnie nie zatrzymywał ani nie namawiał do picia. Nie znałem Joudzou, a system numeracji był tu równie chaotyczny jak na wsiach, które z czasem stają się takimi właśnie prowincjonalnymi miasteczkami, gdzie diabeł mówi dobranoc. Kto wie, może nie diabeł, tylko jakieś skrzaty, krasnoludki czy inne gnomy. Możliwe jednak, że nawet dla nich ta surowa bagienna okolica była już okropną pipidówką. Nie chcąc wzbudzać zamieszania, zrezygnowałem z wypytywania miejscowych i poszedłem do urzędu miasta, żeby zdobyć mapę Joudzou. Po półgodzinnej rozmowie z kobietą, której umysł najwyraźniej zaćmiło staropanieństwo, dowiedziałem się, że najszybciej znajdę mapę w bibliotece. Kilka minut później dotarłem na miejsce. Tabliczka głosiła, że przyszedłem za późno, ale drzwi nie były zamknięte. Wszedłem więc i po krótkim błądzeniu po pomieszczeniach pełnych regałów z książkami, bardziej dzięki dźwiękom niż swemu znakomitemu zmysłowi orientacji odkryłem żywą duszę. Siedziała przy maszynie do pisania, wypełniając jakieś formularze. Przed nią leżał stos egzemplarzy w wyszmelcowanych okładkach i z oślimi rogami. Dominika. W długiej flanelowej spódnicy w kratę i zwykłej białej, płóciennej bluzce ze śladami wielokrotnego prania zupełnie nie I przypominała kobiety, z którą wczoraj spędziłem wieczór w restauracji. - Hej! - rzekłem niepewnym głosem. - Witaj - odparła, a jeśli była zaskoczona, nie dała tego po sobie poznać. - Szukasz mnie czy czegoś innego? - spytała tak po prostu. - Mapy Joudzou. Muszę odnaleźć pewien dom - powiedziałem zgodnie z prawdą. Spojrzała na mnie pytająco, ale nie odezwała się. Po chwili szperania w szufladach podała mi starą mapę z ręcznymi dopiskami. - Nic nie mówiłaś, że pracujesz w bibliotece. - Nauczycielka musi dorabiać, zwłaszcza gdy jej odpadnie kilka tygodni lekcji. No i jeśli chce przyjmować w domu tylko takich gości, którzy się jej podobają - rzekła z nieco smutnym uśmiechem. Jakże się różniła od kobiet, które znałem. Gdy czegoś chciała, potrafiła to okazać. I chociaż teraz była ubrana gorzej od stołecznej posługaczki, wciąż była sobą. - Musisz oddać tę mapę - przypomniała mi. - Wystarczy odnieść ci do domu czy muszę tutaj, do biblioteki? - To zależy od ciebie - odparła, wzruszając ramionami, a jej oczy były jak dojrzałe jeżyny, ukryte w plątaninie zielonych pędów. Wiedziałem dokładnie, dokąd ją odniosę. * * * Posesja numer 623 znajdowała się aż za miastem, lecz nie był to zwyczajny dom, raczej mała posiadłość. Ziemia w najbliższej okolicy była znacznie urodzajniejsza niż pozostałe gleby w okręgu Joudzou. Widać Gasupurez zamierzał na stałe osiąść właśnie tutaj, na tym cyplu cywilizacji. Brama zamknięta, ale tylko na klamkę. Wszedłem na podwórze, częściowo otoczone dwumetrowym płotem, a po części zamknięte dwoma budynkami - mieszkalnym i gospodarczym. Stadko kur zagdakało płochliwie, gdy przechodziłem przez miejsce, w którym zażarcie szukały czegoś do jedzenia. Nie usłyszałem, ani nie zobaczyłem innych zwierząt. Odniosłem wrażenie, że to gospodarstwo bynajmniej nie kwitnie, prędzej popada w ruinę. Podszedłem do wejścia. Ciszę rozerwało głośne bzyczenie much, kotłujących się w pobliżu uchylonych drzwi. Za dużo much w jednym miejscu. Tylko już nieźle nadpsute mięso potrafi zwabić taką ilość. Albo trup, pomyślałem i jednocześnie poczułem ten słodkawy, wywołujący ciarki na plecach zapaszek, do którego nie przywykłem nawet po tylu latach wojaczki. Ugiąwszy lekko kolana, przesunąłem ciężar ciała na czubki palców, po czym lewą ręką pchnąłem drzwi. Na posadzce z ręcznie malowanych kamieni ujrzałem starszawą kobietę, na oko 55-60 lat. Leżała na boku, a tułów od podbrzusza aż do połowy klatki piersiowej miała otwarty. Broń, zardzewiały sierp, który morderca zapewne zabrał z podwórka, tkwiła w ranie. Odpędziwszy ręką gęsty rój much, kucnąłem przy zwłokach. Nie oddychałem, lecz mimo to odór zgnilizny przeniknął mi do nosa, zmuszając do podjęcia walki z żołądkiem. Napastnik musiał być niesamowicie silny. Tępe ostrze rozerwało mięśnie, tkankę i wnętrzności, a nawet rozcięło kilka żeber. Sądząc po długości rany, zabójca był przypuszczalnie wyższy ode mnie. Wróciły muchy, włażąc mi do oczu i uszu, a mój żołądek domagał się drugiej rundy. Przestąpiwszy nad ciałem, zabrałem się do przeszukania domu. Poza pokojem dziecinnym żadne pomieszczenie nie było jeszcze urządzone. W kuchennej szafie znalazłem płócienny woreczek, a w nim czterysta osiemdziesiąt pięć talarów. Obok leżała lista wydatków, spisana koślawymi, dużymi literami. Naprędce podliczyłem kwotę. Gospodyni z pewnością była staranna i uczciwa. Z pierwotnej okrągłej sumy pięciuset talarów nie brakowało ani grosza. Pieniądze i notatki schowałem do kieszeni. Martwym, także Gasupurezowi, już się nie przydadzą. Przed niedawno naprawionymi drzwiami do spiżarni znów zobaczyłem bzyczący rój much, znacznie mniejszy od pierwszego. Od razu pomyślałem, że ta dziewczyna była jeszcze mała. Zawstydzony swymi cynicznymi skojarzeniami, otworzyłem drzwi. Leżała tam z dziwnie przekrzywioną głową. Dopiero po chwili zrozumiałem, że ktoś jej skręcił kark, a mówiąc dokładniej, obrócił głowę tak, że mogła patrzeć na swoje plecy. Ogarnęły mnie jednocześnie przygnębienie i wściekłość. Przygnębienie, ponieważ zmarła tak młodo i tyle musiała wycierpieć, a wściekłość, bo zrobiłem wszystko, żeby uratować ją przed ofiarowaniem, ale zjawił się jakiś maniak i zabił to dziecko. Moment. Może to nie był maniak ani tępy bandzior, który nie potrafił znaleźć w szafie pieniędzy. Być może próba złożenia ofiary i te morderstwa coś łączy? Im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej wydawało mi się to prawdopodobne. Mimo że nie miałem specjalnej ochoty, przetrząsnąłem całą posiadłość, lecz nie odkryłem już nic ciekawego. W końcu, starając się, żeby nikt mnie nie zauważył, odszedłem. Siedziałem w pokoju, popijając herbatę z miniaturowej filiżanki, która zapewne od wielu pokoleń stanowiła własność rodziny, i patrząc, jak słabnące światło kończącego się dnia ustępuje miejsca zmrokowi, wypełzającemu z rogów i kątów. Dominika zapaliła świeczkę i siadła w fotelu naprzeciwko. Nawet nie zauważyłem, kiedy zdążyła się umalować i teraz jej oczy oraz rzęsy były wyraźniejsze niż wtedy w bibliotece. Śniade od słońca policzki były pozbawione pudru, a wargi szminki. - Jesteś jakiś nieswój - powiedziała cicho. Miała rację. Milczałem, myśląc wciąż o tym, co chodziło mi po głowie od chwili znalezienia dwóch martwych ciał. Milczenie się przedłużało, jednak nie była to nerwowa cisza, którą każdy próbuje natychmiast przerwać. Wręcz odwrotnie, działała uspokajająco. Obłe kształty śnieżnobiałej porcelany ginęły w ciemności, a biel zmieniała się w szarość. Wiedziałem, że popełniam błąd, bo o takich rzeczach się nie rozmawia, o ile siebie czy też osobę, której się to powie, człowiek nie chce wpędzić w tarapaty, lecz nie umiałem się powstrzymać. Gdy skończyłem opowieść, zrobiło się już ciemno i tylko pozycja Dominiki sugerowała, że patrzy na mnie. - Twój ojciec zadałby sobie pytanie, kto miałby z tego korzyść - rzekła cicho. - Był bardzo mądry, sądzę, że między innymi dlatego matka go pokochała. - Nie jestem mądry, nie uczyli mnie rozumowania, tylko zabijania - burknąłem. - I nie mam zielone go pojęcia, kto mógłby na tym zyskać - dodałem, lekko zmieszany. - Więc spróbuj ustalić, kto wtykał nos w nie swoje sprawy. Przypomnij sobie wszystko, co się ostatnio wydarzyło niezwykłego, i rozważ w kontekście tych morderstw. Racja. Tylko że właśnie to daremnie próbowałem zrobić przez cały wieczór. - Chwila po chwili, osoba po osobie, nie wolno pominąć ci niczego. Badaj własną pamięć tak, jakby była śladami w lesie - powiedziała cicho, ale stanowczo. - Dlaczego próbujesz mi pomóc? - spytałem, bo zaskoczyła mnie jej nieustępliwość. - Ponieważ czuję, że tu naprawdę chodzi o wiele, a ty nie przeżyjesz, jeśli tego nie rozgryziesz. To przeczucie, intuicja, nic więcej. Ja, którego życie tak często zależało od domysłów obserwatora, byłem ostatnim, kto by bagatelizował intuicję, przeczucia czy przypuszczenia. Ale czemu zależy jej, żebym uratował skórę? O to na wszelki wypadek nie zapytałem. - Dzisiejszej nocy, żeby nie urazić królowej, muszę zaliczyć przynajmniej jedną turniejową walkę. Wrócę do ciebie. Mam nadzieję, że śpisz płytko i mi otworzysz - zmieniłem temat. Nawet w mroku poznałem, że się uśmiechnęła. - Mam twardy sen - odparła, podając mi klucz. Wróciwszy do swojej klitki w dobrym nastroju, wyciągnąłem się na chwilę. Nie miałem obawy, że przegapię rozpoczęcie turnieju o północy, bo wszyscy ludzie z mojej kompanii na pewno postawili na mnie trochę grosza, więc nie pozwoliliby mi na to. Moją zaplanowaną porażkę mógłbym łatwo wytłumaczyć wysiłkiem i obrażeniami z ostatnich dni. Do tego dochodziły dwa przesłuchania, pierwsze prowadzone przez dwóch czarowników, a drugie przez samą królową. Nagle usłyszałem łomotanie do drzwi. No tak, rozmyślając o turnieju i o innych sprawach, zasnąłem. - Sierżancie Lancelot! Początek turnieju za godzinę! Zwlokłem się z wyrka i otworzywszy drzwi, uspokoiłem niecierpliwców, pokrzepionych winem oraz piwem, po czym wskoczyłem w turniejowy strój - mundur khaki oraz buciory na mikrogumie. - Dobra, panowie, jestem gotów, ale potrzebna mi wasza asysta, żeby mnie po drodze nikt nie urządził! Tą aluzją do praktyk, stosowanych czasem wobec zawodników na pomniejszych turniejach, z poniekąd złośliwą satysfakcją zmusiłem ich, by mi towarzyszyli podczas rozgrzewki. Jak niemal każdej nocy okolica była pogrążona we mgle. Wyjątkowo dzisiaj rozjaśniały ją liczne ogniska, często rozpalone wprost na ulicach. Biegłem peryferiami, miękkie od wilgoci powietrze chłodziło płuca, pod zelówkami w regularnym rytmie mlaskało błoto, mój cichy oddech zakłócało sapanie współtowarzyszy. Mimo że w niecałe pół godziny przebiegłem dobrych dziesięć kilometrów, trzymali się mnie niczym psy gończe. Właściwie żal mi się ich zrobiło, że już w pierwszej rundzie zawiodę pokładane we mnie nadzieje. Jednak bycie z Dominika było dla mnie ważniejsze niż utrata ich podziwu i ewentualna nagroda dla zwycięzcy. Zresztą może miałem o sobie zbyt duże mniemanie. Opuściłem profesjonalny ring osiem lat temu i od tamtej pory wziąłem udział tylko w kilku lokalnych zawodach. Wprawdzie wygrałem, ale z większym trudem niż walki w stolicy, na które stawiano tysiące talarów. Dałem sobie spokój z tymi rozważaniami, koncentrując się na biegu. W końcu zastrzeżenia co do mojej formy były zbędne, bo i tak nie zamierzałem walczyć. Wkrótce wraz z całą świtą dotarłem na miejsce turnieju. Na rozległym płaskowyżu za miastem płonęło kilkadziesiąt, ba, kilkaset ogromnych ognisk. Poszczególne areny, wytyczone przez najzwyczajniejsze liny, były umieszczone na drewnianych, niemal pięciometrowych podestach. Nad każdą wznosiła się luminescencyjna, lśniąca zielonkawym światłem kula, znakomicie oświetlająca najbliższy obszar. Mnóstwo zawisłych w powietrzu ekranów z miki pokazywało tysiącom widzów wszystkie szczegóły Byłem zaskoczony dużą liczbą obecnych. Wojskowy hiperprzestrzenny transport musiał przebiegać szybciej i sprawniej, niż sądziłem. W ciągu jednego dnia królowej udało się przenieść do Joudzou szturmowe serce swej armii i może właśnie to stanowiło główny powód ogłoszenia Wielkiego Turnieju. Znowu poczułem dla niej podziw. - Sierżancie, walczy pan w ringu numer dwadzieścia cztery - rzekł ktoś z mojej eskorty. Zmieniwszy kierunek, potruchtałem wzdłuż szeregu parzystych, zmniejszających się o sześć liczb. Niebawem znalazłem się koło ogromnego namiotu, w którym przygotowywali się zapaśnicy z czterech różnych aren. Przy wejściu stała duża tablica z nazwiskami zawodników. Moje figurowało na samym końcu, co mnie zdziwiło i trochę rozdrażniło, bo zgodnie z tradycją o kolejności powinno decydować miejsce w rankingu. Musiałem sobie przypomnieć, że jestem tu nie po to, żeby w ringu dać z siebie wszystko, tylko by jak najszybciej z tym skończyć i wrócić do Dominiki. Czasem trudno przezwyciężyć stare przyzwyczajenia. Przy wejściu stało dwóch facetów, których sylwetki były zamazane wskutek przeładowania tarcz. Przy tak silnej ochronie trudno jest nawet oddychać i w razie dłuższego wysiłku fizycznego człowiek może łatwo stracić przytomność, oni jednak nie musieli nigdzie biegać, ponieważ mieli tylko pilnować, żeby nikt nieupoważniony nie dostał się do środka. Bez gadania mnie przepuścili, podczas gdy moi zadyszani asystenci zostali na zewnątrz, rzucając mi okrzyki otuchy. Namiot był oświetlony tak samo jak ring. Połowę miejsca zabierała sala treningowa z workami bokserskimi, sztangami, matami i innym sprzętem, jedną czwartą szatnia, a resztę ambulatorium. Jak zawsze na widok szykujących swoje narzędzia czarowników i lekarzy oraz muskularnych zawodników w ich bezpośrednim sąsiedztwie, przeszył mnie dreszcz emocji. Jedni rozgrzewali się, rozciągali i ćwiczyli tylko po to, żeby pokonać swych nie mniej wytrenowanych rywali, co w praktyce oznaczało: zadać im lżejsze albo cięższe rany, a nawet trwale okaleczyć. Drudzy przygotowywali się, by ich jak najprędzej i jak najlepiej uleczyć. W ostatnich latach przypadki śmierci zdarzały się na ringu rzadko, ponieważ sędziowie zwykle dyskwalifikowali sprawcę. Niemniej reguły pozostały staromodne - walka trwała dopóty, dopóki jeden z zawodników się nie poddał lub nie był zdolny do jej kontynuowania. Wybrawszy szafkę, siadłem na ławeczce i zacząłem rozsznurowywać buty. - Jakie są zasady? - spytałem krępego gościa z szerokimi barami. Jego szafka była dokładnie naprzeciw mojej. Zdziwiony podniósł brwi. Rozciągając się, bez żadnych problemów zrobił pełny szpagat. - Synu, przecież najwyraźniej masz to gdzieś. Już dawno nikt mi nie powiedział "synu", ale on miał do tego prawo. Jego włosy były siwe jak popiół. - Przed każdym pojedynkiem będzie losowanie, czy walczymy w ubraniu, obnażeni do pasa czy w samych szortach - wyjaśnił zwięźle i poszedł do sali ćwiczeń. Rozebrawszy się, zacząłem szukać w szafce bandaża elastycznego, żeby owinąć pobolewające od wczoraj kolano, w którym od czasu do czasu także coś łupało. O dziwo, winne temu były nie wilgoć i ziąb z okolicznych mokradeł, tylko zbyt twarda konstrukcja kanapy Dominiki. Co za baran wyprodukował mebel, na którym nie można było wygodnie leżeć, siedzieć ani klęczeć! Szafka była pusta. Zakląłem. Myślałem, że na tal dużym turnieju zawodnicy będą mieli wszystko, co im potrzebne. Indyk myślał... no tak, armia nie jest od myślenia. Tymczasem szatnia zapełniła się. Obok rozbierał się sierżant, spora torba leżała przy jego szafce. Poprosiłem go: - Stary, nie masz przypadkiem jednej opaski więcej? Zapomniałem zabrać. Wciągnąwszy przez głowę trykot z emblematem obosiecznej siekiery, wyprostował się, po czym spojrzał na mnie z góry. Dopiero teraz dostrzegłem, jaki z niego wielkolud. Z moim metr dziewięćdziesiąt przy nim byłem karłem, co więcej, był o dobre dwadzieścia, trzydzieści kilo cięższy, a ponadto nie miał na sobie uncji zbędnego mięsa. Wystarczyło jedno spojrzenie, bym zrozumiał, że wariat ze mnie, skoro pytam o coś takiego. Dla niego byłem wstrętnym karaluchem, który plącze mu się na drodze do zwycięstwa. Nie siląc się na odpowiedź, ruszył do sali ćwiczeń. Szedł lekko, jakby nie ważył stu trzydziestu kilogramów, lecz był o połowę lżejszym baletmistrzem. Mijając duży treningowy worek, poczęstował go serią krótkich ciosów, tak bez zamachu, tylko z ugiętych łokci. Worek nawet specjalnie nie drgnął, za to z rozdartej skóry zaczęła się sypać na podłogę cienka strużka ziarna. Udałem, że niczego nie widzę, pomyślałem jednak, że wykręcenie drobnej dziewczynce głowy o sto osiemdziesiąt stopni nie byłoby dla niego problemem. - Mam jedną zapasową. Uzmysłowiwszy sobie, że to zdanie jest skierowane do mnie, odwróciłem się. Mężczyzna w kimonie podawał mi rolkę bandaża. Niższy ode mnie i znacznie lżejszy. Odniosłem wrażenie, że gdzieś już widziałem tę twarz. - Dzięki. Nazywam się Lancelot. A ten tam to kto? - spytałem, wskazując głową osiłka, który bez widoczne go wysiłku i w szybkim tempie raz po raz właśnie podciągał się na drążku. - Niezły byczek, co? Jest od Toporników. To dopiero niedawno utworzone jednostki i wszyscy oni myślą, że cały świat do nich należy. Jeżeli sędziowie przymkną oko, wtedy on i jemu podobni urządzą tu piękną jatkę- wycedził z niesmakiem. - Nazywam się Drotta - dodał, po czym też poszedł poćwiczyć. Mój plan wypadnięcia w pierwszej rundzie wydał mi się jeszcze mądrzejszy niż wcześniej. Już dawno nie zaliczyłem solidnego treningu, co więcej, nie odczuwałem głodu walki. Niebawem głuchy dźwięk gongu oznajmił początek. Zarzuciwszy na siebie bluzę munduru, poszedłem popatrzeć. Mimo że turniej jeszcze nie wystartował, siedzący na trawie widzowie ryczeli zachwyceni. Początkowo nie wiedziałem dlaczego, potem jednak spostrzegłem, że wszyscy zadzierają głowy w górę. Królowa naprawdę podeszła do turnieju z rozmachem. Na niskiej warstwie chmur ujrzałem ślicznotkę, zrzucającą z siebie kolejne części ubrania. Po chwili przekonałem się, że w rzeczywistości odstawia rozbierankę w centralnym ringu, a jej obraz jest przenoszony na niebo. Każdy odłożony ciuszek był kwitowany potężnymi brawami, które stopniowo słabły, co oznaczało, że występ panienki odnosi sukces. Jak mawia stare wojskowe powiedzenie: jedną ręką kiepsko się klaszcze. Przerwała rozbieranie, zostając w czarnych pończochach z koronkowym pasem do podwiązek, połyskliwych, przezroczystych majtkach, częściowo prześwitującym biustonoszu i jedwabnej bluzeczce. Znów zabrzmiał gong. Aha, czyli ciąg dalszy striptizu nastąpi po pierwszych walkach eliminacyjnych. Teraz przyszła kolej na część oficjalną. Do centralnego ringu wszedł starszy facet w elegancko dopasowanym płaszczu. Widać była to najnowsza moda rodem ze stolicy. Zanosiło się na nudne przemówienie szychy ze sztabu albo z królewskiej akademii magii, ale, o dziwo, nie został wygwizdany. Powiedział, że właśnie my, zwyczajni żołnierze, jesteśmy oszlifowanymi ostrzami korony, dającymi ochronę pozostałym, miłującym pokój ludziom. Wymieniwszy wszystkie wspaniałe zwycięstwa armii w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, zaczął wychwalać męstwo sierżanta Lancelota, na którego cześć turniej został ogłoszony. W tym momencie w jednym miejscu podniósł się entuzjastyczny wrzask. Gdzieś tam musieli być nasi. I chociaż się przed tym broniłem, ogarnęło mnie poczucie dumy. Przez moment obawiałem się, że pokażą też mój portret, ale na szczęście mówca przeszedł do patrona turnieju, którym zwyczajowo stawał się ktoś ze słynnych, dawno już nieżyjących wodzów lub władców. Tym razem padło na największego z nich, samego Saahula III, który w nierównym boju, wycieńczony i z resztką swych najwierniejszych, pod Tromskim Szczytem pokonał Ciemną Damę, pierwszą znaną w dziejach nekromantkę. Ze względu na osobiste doświadczenia z urzędnikami, służbami specjalnymi i w ogóle z królewską biurokracją nigdy nie byłem namiętnym słuchaczem oficjalnych przemówień, lecz tym razem wyostrzyłem słuch. Mój ojciec długo interesował się okolicznościami klęski Ciemnej Damy i śmierci Saahula III, mówiąc mi od czasu do czasu o rezultatach swoich badań. Na przykład nikt nie wiedział, gdzie znajdował się Tromski Szczyt. Według zachowanych zapisów historycznych miał być kilkusetmetrową, skalną iglicą. W królestwie ani na terenach naszych bezpośrednich sąsiadów taki geologiczny twór nigdzie nie występował. Możliwe jednak, że w okresie poprzedzającym sto pięćdziesiąt lat bezkrólewia ludzie panowali na znacznie większym obszarze. Mówca też chyba nie wiedział nic bliższego, ponieważ głównie opiewał bohaterstwo i cnoty dawnych żołnierzy. Na koniec powiedział, że królowa nie pokaże się teraz na podium, ponieważ właśnie spaceruje między nami. Wywołało to szalony aplauz. Ja także klaskałem. Może i budziła grozę, może zamiast palców miała szpony, ale potrafiła sobie zaskarbić ludzi, będąc monarchinią, jakiej potrzebowaliśmy w nadchodzących trudnych czasach. Turniej był ostatecznie otwarty. Na zwykłej, zapisanej kredą drewnianej tablicy wyczytałem, że wystąpię dopiero po siódmej walce. Wróciłem do sali ćwiczeń i usiadłszy na ławeczce, próbowałem logicznie uporządkować wszystko, co się wydarzyło od naszego przybycia do Joudzou. Początkowo wyglądało to całkowicie niewinnie. Rozkaz dyslokacji do zapadłej mieściny na pograniczu i kontrolowania, czy w okolicy nie dzieje się nic niestosownego - normalka. Po ziemi niczyjej nadal szwendały się luźne watahy, od czasu do czasu przeprowadzając chaotyczne najazdy na nasze terytorium. Mówiło się, że autentycznym władcom krajów chaosu służą do sprawdzenia gotowości i sił naszej obrony. Ja sam wątpiłem w istnienie jakichkolwiek władców chaosu. Później podczas rutynowego patrolu odkryliśmy system okopów, pochodzący z diabli wiedzą jak dalekiej przeszłości. Też nic szczególnego, bo dziś nikt już dokładnie nie wie, kiedy i jak zażarcie wojowało się przed nastaniem naszej ery. Potem niespodzianka: natknęliśmy się na dobrze zorganizowany zbrojny oddział. Ale i to można było dość łatwo wyjaśnić. Po prostu nasz kontrwywiad chociaż raz dobrze się spisał, właściwie typując miejsce kolejnego dużego ataku. Tylko dlaczego było tak ważne, byśmy nie ustalili, kim byli wrogowie? Z daleka wyglądali jak ludzie, ale w rzeczywistości mogły to być zupełnie inne istoty. Desant zionących trującymi gazami, inteligentnych węży na któreś z dużych miast nieźle by zatrząsł całym państwem. Co się zresztą już kilka razy zdarzyło. I aby tych wszystkich podejrzanych historii nie było za mało, tuż potem nakryliśmy garstkę odszczepieńców, zamierzających podczas zakazanego rytuału ofiarować dziewczynę, którą później ktoś zamordował. Czy to wszystko mogło być jakoś powiązane? Jak? A już w ogóle do tego całego zawirowania nie pasował mi fakt, że nasz batalion wylądował w Joudzou przez pomyłkę. Chyba że sztab generalny i królowa mieli rację, podejrzewając tu sabotaż. Czy mógł istnieć ktoś tak wysoko postawiony i jednocześnie tak głupi, żeby pracować dla mieszkańców dzikich kresów? Mało prawdopodobne. Przecież każdy człowiek z cywilizowanego świata zdawał sobie sprawę, że zwykły śmiertelnik nie może przeżyć poza krajami zamieszkanymi przez ludzi. Gdzieś tam obowiązywała inna logika, inne prawa natury, inne wartości. Chociaż bardziej pasowałoby powiedzieć: naturalne bezprawie i brak wartości. Potrząsnąłem głową, jakby mi to mogło pomóc w odrzuceniu głupich myśli. A szczytem zamieszania było to, że tuż po naszym powrocie pojawili się w Joudzou major Pover i pułkownik McGregor ze sprzętem, nad którym badacze w tajnych laboratoriach na pewno jeszcze całkiem niedawno pracowali. Nic tu się nie trzymało kupy. Gdybym już od dzieciństwa zgłębiał tajniki manipulowania mocą, umiejętność sterowania ludźmi, rozumienia ich słabości i sztukę obracania tego wszystkiego na własną korzyść, być może teraz przynajmniej coś bym z tego rozumiał. Niestety, byłem tylko przymusowo wcielonym sierżantem batalionu zwiadu, który trochę znał się na bijatyce i był mistrzem w sztuce przeżycia. Osiłek od Toporników skończył rozciąganie i wyszedł z namiotu. Pewnie nadeszła jego kolej. Ruszyłem za nim, chcąc się przekonać, jak sobie będzie dawał radę, i po dłuższym czasie zobaczyć coś, na czym się znałem. Za rywala miał całkiem nieźle zbudowanego młodzieńca, który jednak sprawiał wrażenie, że bojowe doświadczenie zdobywał wyłącznie w rodzinnej wsi. Obrazowo mówiąc, spod bokserek wyłaziła mu słoma. Zobaczywszy potwora, któremu miał stawić czoło, nie potrafił ukryć zdenerwowania. Początek walki był jednocześnie jej końcem. Młody chyba chciał boksować na dystans, ale ze strachu przestał go wyczuwać i nadział się na cios, po którym padł jak przerażony prosiak od pałki rzeźnika. Topornik chwilę pozował dla publiki, a następnie posłusznie opuścił ring. Po nim wystąpił Drotta. Jego przeciwnik był na oko równie zwinny i szybki. Ale tylko na oko, bo wszystko przebiegło tak błyskawicznie, że szczegóły zobaczyłem dopiero w zwolnionym tempie na ekranach. Rywal prawą ręką zamarkował chwyt, a ułamek sekundy później wypuścił straszliwego sierpowego, kąśliwego niczym grzechotnik. Drotta zrobił lekki zwód, palcami prawej ręki niby delikatnie złapał za rękaw napastnika, po czym wyprowadził cios w okolicę skroni. Tamten, fiknąwszy kozła, upadł na plecy i znieruchomiał. Musieli go cucić dobrą minutę. Drotta poczekał, aż przeciwnik dojdzie do siebie, a potem uścisnęli sobie ręce i razem zeszli po schodach. Na chwilę oderwałem wzrok od ringu, bo akurat dwójka łapiduchów znosiła na noszach nieprzytomnego, cicho pojękującego wieśniaka. - Co z nim? - zainteresowałem się. - Miał sporo szczęścia. Tylko złamany nos, kość policzkowa, chyba wstrząs mózgu i kilka wybitych zębów. Wyliże się - odparł obojętnie pierwszy z nich. Jeśli o mnie chodzi, nie uznałbym tego za szczęście, ale niech tam. Wróciłem do sali ćwiczeń. Po krótkiej przerwie była moja kolej. Zgodnie z losem mieliśmy walczyć tylko w bokserkach. Ring był znakomicie oświetlony, lecz okolica pod nami tonęła w ciemności. Widziałem tylko nieregularnie rozmieszczone światła ognisk, wokół których polegiwali albo siedzieli widzowie. Mój przeciwnik wyglądał na doświadczonego. Chciałem, żeby poszło szybko: krótkie wzajemne badanie się, a potem robię błąd, który on wykorzystuje. Zamierzałem sprowokować go do chwytu, aby mógł powalić mnie na plecy. Wtedy bym się poddał i nikt nie nabrałby żadnych podejrzeń. Sędzia dał komendę do walki. Chodziliśmy czujnie wokół siebie, ręce przygotowane do zbicia uderzenia albo do złapania kończyny przeciwnika, tak żeby przejść do zwarcia. Puściłem serię, wychylając się przy tym zanadto. Część wziął na ręce i zrobił unik, ale nie skorzystał z mojego błędu. Spróbowałem znowu. Odpowiedział gradem ciosów na tułów. Jednym hakiem nieprzyjemnie dziabnął mnie w żebra, lecz i tym razem nie upadłem. Przez jakąś chwilę znów tańczyliśmy wokół siebie, wyczekując dogodnej okazji. Zbliżyłem się do niego na sztywnych nogach; wystarczyło, by zanurkował, złapał mnie i przewrócił. Zamiast tego zarobiłem dwa razy w twarz. Wprawdzie się odchyliłem, ale i tak poczułem piekący ból. Rozzłościło mnie to trochę. Albo był kompletnym durniem, albo bawił się w kotka i myszkę. Odsłoniwszy lewą stronę ciała, skróciłem dystans, niezdarnie markując chęć wyprowadzenia oburęcznych sierpów w jego dolne żebra. Nagle patrzę, a on leży, z trudem łapiąc powietrze. Zdezorientowany, spojrzałem na ekrany, na których właśnie odtwarzano całą akcję. Zamiast mnie złapać i powalić, próbował boksować. Zrobiłem krótki unik, po czym przywarłem do niego i czymś między prostackim przerzutem przez biodro a dokładnym uki goshi5 posłałem na ziemię. A gdy już leżał, na wszelki wypadek dostał jeszcze kopa piętą w pierś. Dlatego teraz miał kłopoty z oddechem. Nie wiedziałem, czy być wściekły, czy się cieszyć. Najwyraźniej miałem już po uszy tego jego boksowania i reagując podświadomie, załatwiłem go. Co się stało, już się nie odstanie. Wróciłem więc do szatni i usiadłem na ławeczce. Topornik tylko łypnął na mnie podejrzliwie, po czym wyszedł. Chyba czekał go następny pojedynek. Drotta, namawiany przez paczkę kumpli, też zbierał się do wyjścia. - Ta walka coś ci się nie za bardzo udała, co nie? - huknął do mnie i zniknął. Jeszcze się wycierałem ręcznikiem, gdy pojawił się gość. Zamurowało mnie i z tego zaskoczenia zostałem na ławce. Do namiotu weszła królowa. - Bądź pozdrowiony, wojowniku! - powiedziała niemal łobuzersko. Odłożywszy ręcznik, wstałem. Obcisłe skórzane spodnie, czarniejsze od smoły i przylegające niczym prawdziwa skóra, podkreślały fantastyczne krzywizny ud i bioder, krótką do pasa kurtkę miała rozpiętą, a jedwabna bluzka z dekoltem odsłaniała jej piersi dokładnie na tyle, żeby człowieka opadła natrętna myśl, jak też wyglądają obnażone. Trzymała w rękach dwa zwyczajne cynowe kubki. Podała mi jeden i napiła się sama. Jej wargi były równie czerwone jak wino. - Początkowo obawiałam się, że pomyliłam się co do ciebie, ale rzut był znakomity. Najwyraźniej ten kubek nie był jej pierwszym. Flirtowała ze mną. Drwiła, wiedząc, jak było naprawdę. Bawiła się żądzą, własną i moją, ale wciąż była królową, dla której dziesiątki tysięcy mężczyzn chętnie przelałyby własną krew. Stuknęliśmy się kubkami, wino było znakomite. Przeciągnęła się kocim ruchem i przez moment wszystkie te cudowne i powabne krzywizny stały się jeszcze wyraźniejsze. Bałem się jej, ale jednocześnie odczuwałem pożądanie. - Czeka cię, Lancelocie, jeszcze wiele ciężkich pojedynków. A ja lubię wojowników To zdanie zawierało mnóstwo obietnic. - Jestem wojownikiem, pani. Wprawdzie najlepszym na świecie, ale niestety, tylko sierżantem. - Usłyszałem własny głos. Próbując stłamsić w sobie chętkę na jej czerwone wargi, pełne piersi i krągłe biodra, zapatrzyłem się w oczy. Biły z nich królewskie dostojeństwo, siła, władza i nieustępliwość. - Wojownik Lancelot - rzekła w zamyśleniu. - Brzmi to dobrze. Jestem ciekawa naszych dalszych spotkań. Myślę, że oboje będziemy zaskoczeni. Skinęła głową na pożegnanie, dopiła wino i wyszła. Oddychałem ciężko, jak po walce z kilkoma przeciwnikami jednocześnie. Ale zanim zdążyłem się uspokoić, do namiotu wszedł kolejny gość: kapitan Harp we własnej osobie. Rzut oka wystarczył, by zrozumieć, że był świadkiem naszej rozmowy, która zupełnie nie przypadła mu do gustu. - Lancelocie, nie podobasz mi się, ani trochę - warknął, wypowiadając moje nazwisko niczym obelgę, po czym ni stąd, ni zowąd stanął tuż przy mnie. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że naprawdę się przemieścił, co wyglądało tak, jakby przeniknął przestrzeń, nie potrzebując do tego czasu. - Jeżeli wejdziesz mi w drogę, zabiję cię. Będziesz umierał długo i w strasznych bólach. Mówił serio. Jak każdy oficer miał wciąż aktywną tarczę kinetyczną. Jego bliskość zjeżyła mi owłosienie na piersi. Wyprostowałem się. Byłem wprawdzie niższy, ale niewiele. - Nie mów hop, zanim się nie przekonasz, czy ci nie ucięli nóg - powiedziałem, a na skroni zaczęła mi pulsować żyła. - To coś, co cię teraz ziębi w jaja, jest lufą czterdziestki piątki. Mam ją odbezpieczoną, wycelowaną wzdłuż kręgosłupa, a w magazynku są bezosłonowe kule nacięte w kształcie krzyża. Taki pocisk wchodzi w mięso jak w masło, a gdy trafia w kość, rozrywa się na ileś tam drobnych kawałków. Pewnie kumasz, co zostanie z twojego mózgu, kiedy wcisnę cyngiel. Nawet najlepszy czarownik nie złoży do kupy tej sieczki. Kapujesz? Byłem tak podminowany, że przestałem mówić poprawnie, jak uczono mnie w dzieciństwie. Z zewnątrz dobiegł rozbawiony śmiech. Poznałem go. Królowa. Obserwowała nas albo przynajmniej podsłuchiwała. Harp cofnął się krok, drugi, później odwrócił się i wyszedł. Być może taka była jej metoda, utrzymywanie mężczyzn w ostrym napięciu. Ulżyło mi, kiedy wreszcie zostałem sam. Chcąc włożyć broń do kabury, uświadomiłem sobie, że blefowałem. Ręce miałem puste, a lufę, którą przytykałem Harpowi do krocza, zastępował mój wskazujący palec. Kiedyś takie zagrania ze słabą kartą nie wyjdą mi na dobre. Umywszy starannie ręce, poszedłem do lekarzy, żeby coś zrobili z moją okaleczoną twarzą. Byłem trochę roztrzęsiony, ale napięcie szybko ustępowało. W izbie przyjęć musiałem trochę poczekać na swoją kolej. Na stole leżał wysoki chłopak z rudawymi włosami i bródką. Był nieprzytomny, jego klatka piersiowa wyglądała jak stratowana kołami, a złamana kość łokcia sterczała z przebitej skóry. Doktor i jednocześnie czarownik drugiej kategorii, jednym cięciem sztyletu z obsydianu rozciął tkankę na żebrach. Jego asystent coś wymamrotał i wrzucił do rany jakiś proszek. Chirurg z nieobecnym wyrazem twarzy wypowiedział bezgłośnie formułkę i tkanka mięśniowa oddzieliła się od połamanych żeber, odsłaniając je, po czym przybrała kształt ruloniku, który doktor sprawnie spiął kilkoma klamerkami, żeby nie przeszkadzał. Pod cienką błoną widać było wolno pulsujące płaty płuc. Jeden był przekłuty i wokół rany tworzyła się krwawa piana. Chirurg usunął odłamek żebra i wykonawszy palcami skomplikowaną sztuczkę, zabliźnił ranę. Uszkodzoną tkankę posypał potem aktywnym hematytowym proszkiem. Sądząc po tym, jak szybko ustało krwawienie, musiał pomagać procesowi gojenia kolejnymi magicznymi zabiegami. Wreszcie nastawił pozostałe złamane żebra, obwiązując je cienką niczym włos nicią. - Gotowe - powiedział. Asystent ostrożnie zdjął klamerki, zrolowana tkanka rozwinęła się jak wiosenny kwiat i posłusznie wróciła na swoje miejsce. Zobaczyć coś takiego, to było fascynujące. Na polu bitwy zwykle nikt się tak nie cackał. Stosowano znacznie prostsze metody, które wprawdzie ratowały życie, ale często też o kilka lat je skracały. Było to skutkiem zbyt dużej dawki magii. Ci tutaj pracowali z zachowaniem maksymalnej staranności. - Zaleczyć? - wyrwał mnie z zamyślenia asystent. - Nie, potrzebna mi tylko jakaś maść, żeby to nie wysychało. Po następnym ciosie może być o wiele gorzej - poprosiłem. - Rozsądne podejście. Zresztą mam wrażenie, że czasami magia wcale nie pomaga - pokiwał głową ze zrozumieniem. Dostałem maść i wróciłem do szatni. Lekarz mówił o starym doświadczeniu, które mój ojciec starał się uwzględnić w swoich pracach. Miał całą teorię na temat skuteczności magicznych sposobów leczenia. Była to jedna z ostatnich spraw, o której rozmawialiśmy. Próbował mi wszystko wyjaśnić, lecz byłem zbyt mały i niewykształcony, by pojąć zasadę. Zapamiętałem ledwie kilka rzeczy. Ojciec twierdził, że im przedmiot, którym zadano ranę, jest bardziej skomplikowany, czyli że w jego wykonanie włożono więcej wiedzy i pracy, tym leczenie jest prostsze. Jego zdaniem w praktyce oznaczało to tyle, że przestrzelone płuco można było uleczyć względnie łatwym zabiegiem magicznym. Oczywiście łatwym dla doświadczonego czarownika. Jeśli człowiek został przebity mieczem, sytuacja stawała się bardziej złożona, a przy identycznym obrażeniu wskutek pchnięcia prymitywną kopią z kamiennym grotem zalecał tylko usunąć zagrożenie śmierci, proces dochodzenia do siebie pozostawiając ciału. Przyrównywał człowieka do cebuli. Jądro jest tym najbardziej prymitywnym, co łączy nas ze zwierzętami oraz z naturą, i stopniowo obrasta kolejnymi warstwami doświadczeń, wiedzy cywilizacji. Według niego każda broń mogła zniszczyć tylko warstwy bardziej złożone (ewentualnie złożone w tym samym stopniu) od tych, które były potrzebne do jej wykonania. Lecz do zabicia człowieka wystarczyło uszkodzić dowolną warstwę. O ile mi było wiadomo, ta teoria została zapomniana albo wcale jej nie opublikował. A może właśnie z jej powodu go zamknęli. - Lancelot, następna walka! - krzyknął porządkowy z naszego ringu. Wchodząc po schodach, zastanawiałem się, czy człowiek zabity gołymi rękami jest martwy inaczej niż t któremu ustrzelą głowę. Chyba tak, pewnie ten pierwszy nie żyje jakoś tak bardziej definitywnie. Znowu wygrałem. Z pozycji stojącej szybko przeszliśmy do parteru i gdy zostawił rękę z tyłu, natychmiast to wykorzystałem, zakładając mu dźwignię na łokieć. Poddał się, zanim go puściłem. Schodząc z ringu, usłyszałem, jak skandują moje nazwisko. Aha, jestem w centrum zainteresowania widzów. Gdyby się połapali, że odpuszczam, miałbym krechę i pies z kulawą nogą by się mną nie zainteresował. Chciało mi się pić, ale nie mając ochoty wdawać się w rozmowę z facetami przy ogniskach, łyknąłem zwyczajnej wody, której w wiadrach było pod dostatkiem. Siedziałem, na pół drzemiąc, kiedy z podświadomości wynurzyło się tak proste pytanie, że od razu odechciało mi się spać. A właściwie skąd zabójca wiedział, gdzie szukać dziewczyny? Gasupurez zadał sobie tyle trudu, żeby utajnić istnienie swojego domu, ja się o nim dowiedziałem dopiero z testamentu. Znający treść ostatniej woli świadkowie zginęli podczas akcji. Sama królowa i jej czarownicy kilka razy wypytywali mnie o uratowaną dziewczynkę, co oznaczało, że naprawdę nikt nie znał jej kryjówki. Przecież nikt nie śmiałby okłamywać królewskich śledczych, ja też nie. Niemniej nawet teraz nie kwapiłem się z doniesieniem o morderstwie. Coś tu porządnie śmierdziało i nie miałem złudzeń, że sprawca tego smrodu, zwłaszcza jeśli był powiązany z rządzącymi i był tak mocny, jak się wydawało, będzie się przejmował życiem jakiegoś tam sierżanta Lancelota. Gdyby się okazało, że wiem za dużo, natychmiast bym wylądował na liście zaginionych. Ale ja w gruncie rzeczy nie wiedziałem niczego: kto zabija, czemu zabija i o co tu chodzi. Zostałem w to tylko w jakiś zagadkowy sposób wplątany. Spróbowałem sobie przypomnieć kolejność wydarzeń od chwili, gdy mnie przewieźli do szpitala. Prócz rannych nie było tam nikogo, panował spokój. Krzątanina zaczęła się dopiero po przyjeździe królowej, ale wtedy już nikt nie był w stanie przemówić. Miałem jednak wrażenie, że zapominam o czymś ważnym. - Lancelot! Dwie walki i twoja kolej! - wyrwał mnie z rozmyślań porządkowy. Posłałem mu soczystą wiązankę, a ponieważ nagle poczułem drapanie w płucach, wyciągnąłem z plecaka zdrowotnego papierosa i zapaliłem. Obracając go w palcach, miałem wrażenie, że z czymś mi się kojarzy. No tak, mądrej głowie dość dwie słowie, tylko że ja potrzebowałem ostrego kopa w łepetynę, żeby to do mnie dotarło. Przecież lekarz, który mnie badał pierwszy i dał te papierosy, rozmawiał też z Gasupurezem. Wystarczyło więc go zapytać, o czym gadał z umierającym i komu o tym opowiedział. Dopaliłem i rozebrawszy się, zacząłem rozgrzewkę. I znów wygrałem, ale nie było lekko. Od duszenia bolała mnie szyja, przybyło mi parę stłuczonych żeber i naderwano ucho. W szatni spotkałem siwego zawodnika. Podczas ogłaszania zwycięzców poszczególnych pojedynków poznałem jego nazwisko: Cruis. Wzięliśmy prysznic - dla nas turniej się dzisiaj skończył. Wiedziałem z tablicy wyników, że dalej awansował on, Drotta i Topornik, który nazywał się Borg. - Jutro zaczynasz od Borga. Ten zranił albo okaleczył każdego rywala - bąknąłem neutralnie. Uśmiechnął się krzywo: - Przez całe życie walczę, ale nie mam na tym punkcie hopla jak ci młodzi. Gdy będzie górą, to się poddam. Tylko że jeśli mnie wyeliminuje, wtedy trafi na ciebie. Jesteś lepszy, niż mi się początkowo wydawało. Płaską dłonią masował sobie mięśnie nóg. Był muskularny i jednocześnie żylasty, każdy ruch znamionował elegancję zawodnika wysokiej klasy. Wyglądało wręcz, że nigdy nie odniósł poważnych obrażeń, nie miał żadnych blizn ani złamanego nosa czy w inny sposób pokiereszowanej twarzy. Oczywiście, mógł sobie wyretuszować ewentualne ślady, ale to nie w jego stylu, był przecież żołnierzem. - Nie wiesz, kiedy Borg się tu zjawił? - zagadnąłem. - Widzę, że leży ci na wątrobie. Jest od Toporników, a oni dotarli jako ostatni. Ale zanim się z nim spotkasz, musi wygrać ze mną. Teraz machnę kilka piw, a potem do łóżka. Jutro będzie cięższy dzień niż dzisiaj. Kto wie, może wpadniemy na siebie. Skinął mi na pożegnanie i wyszedł. Umyłem się, ubrałem i ruszyłem w rozbawiony tłum. Nie zamierzałem być tam długo, chciałem jednak pogadać z paroma osobami, no i dowiedzieć się czegoś o rywalach. Gdzieniegdzie jeszcze trwały walki, zewsząd płynął zapach pieczonego mięsa, żołnierze chodzili od jednego ogniska do drugiego, rozmawiali, żartowali, niektórzy śpiewali. Tysiące głosów zlewało się w niezrozumiały, ale pod gołym niebem całkiem przyjemny szum. Płomienie dostatecznie oświetlały najbliższą okolicę, lecz już kilka metrów dalej zalegał nieprzenikniony mrok. Usłyszałem kobiecy śmiech. Na jedną dziewczynę musiało tu przypadać kilkudziesięciu mężczyzn. Grupki, cieszące się wdziękami damskiego towarzystwa, strzegły go jak oka w głowie. Od czasu do czasu dziewczyny szły pod osłonę ciemności z jednym lub z paroma facetami i po dłuższej czy krótszej chwili wracały. Wyglądało na to, że po trzech kolejnych dniach mnóstwo pracujących tu dziewcząt dorobi się niezłego posagu, dzięki czemu będą mogły znaleźć sobie męża i mieć dzieci. Wielki Turniej był błogosławieństwem dla wszystkich. Nalałem sobie z beczki kufel piwa. Było odpowiednio chłodne i nawet niechrzczone. - To niemożliwe! Spojrzałem w stronę, skąd dobiegł okrzyk zdziwienia. Otoczony gromadką żołnierzy siedział wychudzony, najwyraźniej mocno pijany starzec, nienaturalnym głosem dyktujący serię liczb. - No, rzucaj wreszcie! - krzyknął ktoś niecierpliwie i w drewnianym kubku zachrzęściły kości. Podszedłem bliżej, żeby lepiej widzieć. Chrzęst ucichł, nad stolikiem pochyliły się głowy graczy. - A niech go, on to naprawdę wiedział! Potrafi przewidywać przyszłość! - zabrzmiał czyjś niedowierzający głos. Starzec wstał, chichocząc wariacko. Po sposobie poruszania się i rozerwanym na ramionach płaszczu poznałem go. To Bingo Ring, czarownik, który zszedł na psy i został alkoholikiem. - Typuj dla nas zwycięzców walk, a będziemy ci stawiać do oporu! - zaproponował przywódca gromadki. Odszedłem, nie czekając na wynik. Zdolności wróżbiarskie były bardzo rzadkie i wysoko cenione. Mógł jednak użyć czarów, zmuszając kości do ruchu zgodnego z jego wolą, co oznaczałoby, że jest lepszym magiem, niż sądzono. Szukałem lekarza, który mnie badał. Wiedziałem o nim tylko tyle, że służy w naszym batalionie. Wreszcie trafiłem na towarzystwo medyków. Dla nich impreza dopiero się rozkręcała, bo do tej pory musieli nieść pomoc zawodnikom. W innych okolicznościach pewnie by mnie olali, w końcu byli oficerami-specjalistami, a ja zwykłym sierżantem, ale teraz wyglądało to inaczej i dla Lancelota, bohatera, dzięki któremu mogli się zabawić, znalazło się miejsce oraz dzbanek. Jednak mojego doktora nie było wśród nich, a gdy spytałem, który miał mnie pod opieką, odezwał się niski, łysawy porucznik, oświadczając, że było ze mną kiepsko, zresztą podobnie jak z pozostałą ósemką. Opisałem im wysokiego, starego mężczyznę o pociągłej twarzy, ale wszyscy zgodnie stwierdzili, że takiego nie znają i że musiałem mieć halucynacje. Wypiłem z nimi jeszcze jedno piwo i pożegnałem się. Zadumany wracałem do szkoły. Zamiast się czegoś dowiedzieć, trafić na ślad rozwikłania zagadki, wszystko się tylko pogmatwało. Wbiłem ręce w kieszenie i wtedy namacałem klucz. Kompletnie o nim zapomniałem. Po chwili wahania poszedłem do opustoszałej kuchni polowej, wpakowałem do worka chleb, mięso, solidny kawałek szynki, do tego parę kartofli, a potem ruszyłem przez ciche Joudzou w stronę domu numer 522. Wszędzie zalegał mrok, tylko w saloniku żarzyła się kontrolka kuchenki. Dominikę znalazłem dopiero w trzecim pokoju. Rozebrawszy się, położyłem się przy niej. Szczęściem, spała na szerokim, małżeńskim łożu. Zamruczała przez sen i przytuliła się do mnie, co było zaskakująco przyjemne. Obudziło mnie światło i łaskotanie po twarzy. Włosy Dominiki. Leżała na boku odwrócona tyłem. W pokoju było zimno, ale my, przytuleni do siebie, ogrzewaliśmy się nawzajem. Chyba naprawdę musiało być u niej krucho z pieniędzmi, skoro oszczędzała nawet na opale. W tutejszym klimacie była to szybka i prosta droga do artretyzmu albo suchot. Pokój był urządzony staroświecko wyglądającymi meblami, które sobie ktoś kiedyś sprawił w oczekiwaniu lepszych czasów. Na ścianach wisiały nieoprawione pastele, pewnie jej autorstwa. Czułem, jak jej krągłe pośladki delikatnie uciskają moje krocze. Zbudzić ją czy nie? Jeszcze nigdy nie miałem takiej pobudki z kobietą. Gdy już mogłem sobie pozwolić na spędzenie z panienką całej nocy, każdy ranek był pod znakiem ciężkiego kaca. Położyłem dłoń na jej biodrze, a potem na talii. Dotyk aksamitnej skóry był tak przyjemny, że powtórzyłem ten ruch jeszcze kilka razy. Nie zbudziła się, tylko zmieniła trochę rytm oddechu. Właściwie wcale nie chciałem jej budzić, a nawet nie musiałem. Przylgnąłem do niej i, objąwszy z tyłu, głaskałem jej piersi. Coś wymamrotała przez sen, a potem podkuliła jedną nogę, otwierając mi w ten sposób drogę do łona. Było ciepłe i mokre. Wszedłem w nią z niebywałą łatwością. Znowu zamruczała, zapewne się ocknęła. Nie spieszyłem się, a ona pozwalała mi na wszystko, kołysząc przy tym lekko biodrami. Pomimo coraz większego podniecenia wciąż byłem rozleniwiony snem, a po przejściach poprzedniego dnia bolało mnie całe ciało. Potem zapadłem w drzemkę. Kiedy obudziłem się już na dobre, nadal spała z włosami rozrzuconymi na poduszce. Na tle białej pościeli ich końcówki sprawiały wrażenie znacznie ciemniejszych, niż były naprawdę. Wyglądała jak śpiący kwiat. Poleżałem jeszcze chwilę obok, czekając, aż się zbudzi, w końcu jednak głód zrobił swoje. Wstałem i zabrałem się do gotowania. Położywszy w zagłębieniu piecyka mały kryształ morionu6, ostatni znaleziony na półce, dodałem garść drewnianych szczap i natychmiast mogłem gotować. Nie szykowałem nic szczególnego - jajka, szynka, cebula, chleb, ale dużo, tak na cztery osoby. Najlepsza rzecz, jaka rano może spotkać żołnierza. Czy też niemal najlepsza, zależnie od towarzystwa. Nie chcąc, żeby się przypaliło, w skupieniu mieszałem zawartość patelni. - No proszę, tu rzeczywiście coś pachnie. Otulona szlafrokiem, stała oparta o framugę drzwi. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu: - Zaraz będę podawał. - Miałam miłe sny - rzekła, przyglądając mi się uważnie. - To nie były sny - przyznałem się. - Ja wiem, ty łobuzie! - zaśmiała się. - Mam nadzieję, że tym śniadaniem chociaż trochę odkupisz swoje zuchwalstwo! Jedliśmy w saloniku. Milczałem, znów rozmyślając o tym wszystkim, w co się wpakowałem. - Chcę wierzyć, że dzisiaj nic ci się nie stanie - powiedziała nagle. Spojrzałem zdziwiony. - Nie mam złudzeń, jesteś żołnierzem, sierżantem. Pójdziesz, dokąd ci każą. Przez przypadek spotkaliśmy się na chwilę, ale... - przerwała speszona - chciałabym widzieć, jak odchodzisz z mojego życia cały i żywy, a nie trup znoszony z ringu. Ten Borg, z którym może dziś będziesz walczył, to zbir. W mieście przyjmuje się mnóstwo zakładów i wiem, co ludzie mówią, a mówią tylko o jednym. Borg ma na koncie kilku zabitych. I słyszałam jeszcze, że po eliminacjach sędziowie zaczną puszczać walki na żywioł. Boję się o ciebie. - Nie chcę wygrać. Teraz zostali już tylko dobrzy. Podłożę się już w pierwszej walce. Pokręciła głową, po czym nabrała widelcem niemal żołnierską porcję i zupełnie nie po kobiecemu, bez odrobiny elegancji, za to z apetytem wpakowała sobie do ust. Patrzyłem na nią z przyjemnością. - Nie. Być może naprawdę chcesz się poddać, ale nie zrobisz tego, to nie w twoim stylu. Po prostu jesteś wojownikiem, masz to w każdej cząstce swojego ja. Dominika nie musiała iść do pracy, ponieważ na czas trwania Wielkiego Turnieju ogłoszono święto państwowe. Zamierzała wyjść, by rysować Joudzou pełne ludzi, bo czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziała. Odprowadziłem ją, pomagając nieść przybory, a po drodze opowiedziałem o daremnym poszukiwaniu lekarza, który jako jedyny rozmawiał z Gasupurezem. - A czy naprawdę nie mogłeś mieć halucynacji? - zapytała. - Mogłem, tylko że w takim razie nie mam pojęcia, kto mi dał to - odpowiedziałem i wyciągnąwszy z pudełka papierosa, zapaliłem. Pocałowałem ją na pożegnanie i poszedłem do szkoły, do kwatery naszego batalionu. Jako uczestnik turnieju byłem wprawdzie zwolniony z codziennych obowiązków, chciałem jednak utrzymywać kontakt na wypadek, gdyby przydarzyło się coś szczególnego. No i proszę. Z mojej klitki właśnie wynosili sztywnego faceta. Twarz fioletowa, z ust zwisał mu opuchnięty język, a stopień pośmiertnego stężenia wskazywał, że musiał umrzeć nocą. - Co się stało? - spytałem noszowego. - Użądlenie, tak powiedział doktor. Ponoć uczulenie albo reakcja na dziabnięcie w stanie nieważkości, bo musiał być pięknie nawalony. Szukał łóżka, znalazł, a w nim to cholerstwo, co go użarło. Przez zatłoczony korytarz przedzierał się na chama sam kapitan Harp. - Chcę wiedzieć, co tu się stało! - wrzasnął, posyłając mi nienawistne spojrzenie. Z mojego pokoju akurat wyszedł lekarz. Zasalutował i w trochę zawiły sposób powiedział to samo, co przed chwilą usłyszałem od łapiducha, tyle że z użyciem większej liczby fachowych terminów, których nie znałem. - W porządku. Doktorze, pod kątem bezpieczeństwa królowej to nieistotne, więc nawet nie musi pan pisać raportu. Zrobię to sam. Odszedł równie szybko, jak przyszedł. Z powodu niedawnych wydarzeń chyba stałem się chorobliwie podejrzliwy, niemniej nie podobało mi się, że Harp zwolnił lekarza z pisania raportu. Kiedy śledczy ogłosił sprawę za zamkniętą, wszedłem do swojej kanciapki i, zamknąwszy drzwi, zabrałem się do dokładnych oględzin. Zacząłem od łóżka. Przetrząsnąłem pościel, a nawet materace. Potem wziąłem się za podłogę, nie pomijając przy tym żadnego kąta. Wreszcie po dwóch godzinach między ścianą a odstającą listwą znalazłem rozgniecioną osę. Ostrożnie ująłem ją w palce. Wyglądała na najzwyklejszą osę, zabitą pacnięciem dłoni. No tak, tyle że człowiek, którego użądliła, był martwy. Schowałem ją do płóciennego woreczka, wziąłem bukłak wina i uzbrojony w kolta oraz oba miecze, wyszedłem. Nie zamierzałem w żaden sposób ułatwiać roboty tajemniczemu skrytobójcy. Nie chcąc, żeby kogoś zdziwiło, że chodzę uzbrojony niemal po zęby, przewiesiłem przez głownie mieczy kilka nibromowych włókien i jeszcze zastosowałem trik z małym kryształkiem karneolu7. Za cały miesięczny żołd kupiłem go kiedyś na lewo od pewnego podejrzanego gościa, ale to działało. Jego magiczna struktura w powiązaniu z włóknami załamywała światło i moje miecze stawały się niewidzialne, przynajmniej zazwyczaj. Oczywiście, bystry czarownik nie dałby wyprowadzić się w pole czymś tak prostym, ale nie sądziłem, bym miał użyć mieczy przeciw czarownikom. Na potrzeby armii zarekwirowano mnóstwo bydła, które pasło się w zagrodach za miastem. Wszedłszy między krowy, wyjąłem osę, wycisnąłem z niej żądło, a potem ukłułem jedną z krów. Chwilę później zdychała z wywalonym jęzorem. Albo też była uczulona, albo wszystko wyglądało trochę inaczej. W powrotnej drodze obszedłem całe Joudzou, żeby zorientować się w lokalizacji oraz liczebności oddziałów. Najbardziej zaciekawiły mnie czołgi. W sumie naliczyłem dwadzieścia dwie maszyny, ustawione w dwóch rzędach, po jedenaście w każdym. Kominy dwóch czołgów w rzędzie dymiły, a w okolicy kręciła się masa żołnierzy. Jedni wykonywali najrozmaitsze rutynowe zadania, inni po prostu się obijali. Zdecydowałem się na szóstkę grającą w oczko. Nie znałem odznak na ich pagonach, pomyślałem więc, że to właśnie czołgiści. Trochę pokibicowałem, kilka razy obstawiłem, ale zawsze przegrałem. Dla polepszenia samopoczucia wyjąłem bukłak z winem, łyknąłem i poczęstowałem resztę. Wkrótce całkiem miło sobie gadaliśmy. Czołgiści klęli, na czym świat stoi, bo od wieczora do rana przypadła im służba, czyli nie mogli obejrzeć turnieju ani wziąć udziału w wyżerce na płaskowyżu. Sprawiali wrażenie zażartych kibiców. W trakcie rozmowy wytłumaczyli mi, że kominy niektórych czołgów dymią, bo muszą być w każdej chwili gotowe do wyjazdu. A maszyna jest w stanie ruszyć dopiero po godzinie porządnego hajcowania pod kotłem. - Podobno kapitan Harp jest dobrym zawodnikiem. Dlaczego nie uczestniczy w turnieju? - zmieniłem temat. Starszawy facet z byczym karkiem i o posturze kowala splunął brązową od tytoniu do żucia śliną, trafiając bezbłędnie w duży, leżący w trawie kamień. - No, to prawda. Ostatni turniej wygrał, będzie z pięć lat temu. Ale królowa zakazała mu walk, niby że go potrzebuje do czegoś innego. Ale gadają, że ten gość nie może być zwyczajnym człowiekiem, bo jest za szybki i za ostry. Na pewno są w tym jakieś czary. Pożegnałem się, ku ich uciesze zapominając zabrać bukłak z winem. Niedaleko szkoły dopadł mnie mały chłopak, sądząc po ubiorze, chyba ze wsi. - Proszę pana! Pan jest na pewno Lancelotem! Przytaknąłem, a wtedy podał mi zaciśnięty w dłoni kawałek papieru. - Miałem przekazać wiadomość od takiej jednej pani, co rysuje. - Obiecała ci coś za to? - spytałem, a on wybałuszył oczy. - Eee, gdzie tam, przecież takiej babce żaden facet nie może niczego odmówić! Wyglądał na osiem, dziewięć lat, a już miał tak dobrze poukładane w głowie. Rozwinąłem kartkę. Była zapisana krótkimi, zgrabnymi pociągnięciami pędzelka. Mówiłeś, że w trumnach pogrzebano siedmiu żołnierzy, podczas gdy brakującą dwunastkę zastąpiły hełmy. Ale według lekarzy, którzy przyjmowali rannych, wróciła ósemka, nie licząc ciebie. Czyli brakuje jednej trumny, a o jeden hełm było za dużo. Może ktoś się pomylił, ale chyba powinieneś o tym wiedzieć... Wspaniała dziewczyna, co najmniej trzy razy mądrzejsza ode mnie. Na szczęście jestem trzy razy silniejszy, więc wychodzi mniej więcej na zero. Nieco niżej widniał dopisek: Zapomniałeś klucza. Zrób to jeszcze raz, a przy najbliższej okazji wydrapię ci oczy. Aż do wieczora szukałem ludzi, którzy wtedy byli w ambulatorium. Trzech niezależnie od siebie potwierdziło, że zatrutych było ośmiu. Ale ci z kostnicy zaklinali się, że dostali tylko siedem ciał. Jeden z nich był absolutnie pewny, bo potrafił liczyć zaledwie do dziesięciu, więc ulżyło mu, gdy stwierdził, że jego arytmetyczne umiejętności wystarczą w tym przypadku. Nie chcąc wzbudzać żadnych podejrzeń, prowadziłem z ludźmi luźne pogawędki. Im niższa ranga, tym bardziej byli chętni do rozmowy, ciesząc się, że mogą zamienić kilka słów z Lancelotem, sierżantem z ich batalionu, tym, co przeszedł do następnego dnia turnieju. Po paru godzinach rozmów i trzech piwach, które bynajmniej nie poprawiły mojego samopoczucia, miałem już wszystkiego dosyć. Ostatni raz rozejrzałem się po pustym ambulatorium. Dwadzieścia prycz, w razie potrzeby oddzielanych parawanami, wysokie, zapuszczone ze starości okna, podwójne wąskie drzwi, na które łapiduchy nieustannie złorzeczyli, bo źle się przez nie przechodziło z noszami. Mogłem sobie wyobrazić, że w tym nieopisanym zamęcie, kiedy przywieźli tu ośmiu umierających żołnierzy, jeden mógł niepostrzeżenie zniknąć. Tak, ale jeśli był nieprzytomny, musieliby go stąd wynieść, a wtedy ktoś by to zauważył i pewnie zainteresowałby się tym, ponieważ wynoszenie rannego nie jest normalne. Jasne, mogli mnie okłamać, a skoro tak, to ktoś ich do tego zmusił, bo nie wierzę w aktorskie zdolności tych ludzi. W końcu nie gadałem z tajnymi agentami wywiadu, tylko z pielęgniarzami, łapiduchami, pomagierami z kostnicy. Zaczynałem wierzyć, że jeśli naprawdę przynieśli tu ośmiu ludzi, a pogrzebali siedmiu, to ten brakujący wyszedł o własnych siłach. Nie za bardzo sprawdzałem się w roli dochodzeniowca. Od wczoraj przybyły mi dwie zagadki: mordercza osa i znikające ciało, a ja nie rozwikłałem żadnej. Wkrótce startował drugi dzień turnieju, zaniechałem więc bezskutecznych przemyśleń i poszedłem się przygotować. Wiedziałem jednak, od czego zacząć gdy znów nadarzy się okazja: najpierw ustalę, kim był ten ósmy. Wystarczyło włamanie do biura szefa łapiduchów, któremu podlegała także kostnica. Dziś walki odbywały się tylko na trzech ringach. W namiocie spotkałem Borga. Zignorowałem go, ale tym razem on mnie zaczepił. - Lancelot, mówię ci to od razu. Nie ostrzegam cię. Po prostu zamierzam z tobą potańcować. Masz wielkiego wroga, a do tego pecha, bo on chce, żebym cię załatwił. Oglądaj moją pierwszą walkę, to będzie pokazówka, specjalnie dla ciebie. Cholernie lubię zabijać dużych, silnych facetów, takich ja ty. - Kto jest tym wrogiem? - spytałem obojętnie. Skrzywił się. Nawet jego mięśnie policzkowe były potężniejsze niż u normalnego człowieka. Przypominał goryla, olbrzymiego, niebezpiecznego goryla. - Nie, jeszcze nie teraz. Zdradzę ci to na chwilę przed śmiercią, żebyś nie mógł się wygadać. - Aleś ty pewny siebie - powiedziałem. Wciąż siedziałem na ławeczce. Gdybym wstał, musiałbym odchylić do tyłu głowę, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. A tak byłem wygodnie oparty o ścianę. - Owszem - przytaknął - ale znam siebie. Postanowiłem, że nie dam się sprowokować. Żeby trafić na Borga, musiałbym wyeliminować jeszcze jednego rywala, a tego nie planowałem. Nie odczuwałem potrzeby udowadniania sobie czegokolwiek, a poza tym miałem mnóstwo własnych problemów, które mogły mnie pogrążyć w każdej chwili. Tym razem zrobiłem szczególnie staranną rozgrzewkę. Dokładnie rozmasowałem wszystkie mięśnie, rozciągnąłem ścięgna i stawy. Szykowałem się na przegraną, ale tak, żeby nie stracić twarzy. Gdy poczułem, że jestem w formie, narzuciłem na siebie szlafrok z kapturem i wyszedłem, żeby obejrzeć początek. Najpierw rzecznik królowej oznajmił, że tego wieczora Jej Wysokość nagrodzi wojownika o największym sercu do walki, co oznaczało, że cenne trofeum mógł zdobyć również przegrany. Potem wzniósł toast za zdrowie wszystkich obecnych i zaczęło się. Z Cruisem, tym siwym weteranem z naszego namiotu, walczył Borg. Cruis poruszał się świetnie, niczym błyskawica. Na pewno był szybszy ode mnie i znacznie szybszy od Borga. Ponadto, kierując się instynktem typowym dla drapieżników, znakomicie wyczuwał przeciwnika. Zabrzmiał gong. Przez chwilę krążyli wokół siebie, po czym Cruis zamarkował atak i kopnął tamtego w goleń. Borg wprawdzie nieco odskoczył, ale i tak musiało go to solidnie zaboleć. Wkrótce sytuacja się powtórzyła, tylko że tym razem była to seria prostych na brzuch w kombinacji z hakami. Takie uderzenia zwaliłyby normalnego faceta z nóg. Cruis najwyraźniej chciał uniknąć zwarcia ze stutrzydziestokilogramowym potworem. Również tym razem Borg nie zdołał w pełni zablokować ciosów i porządnie oberwał. Nic z tego nie rozumiałem. W porównaniu z poprzednimi walkami sprawiał wrażenie statycznego, wręcz niezdarnego, jakby myślał o czymś innym. Był jednak skoncentrowany. Cruis zaatakował znowu, a wtedy wystrzeliła prawica Borga, łapiąc rękę rywala. Tak, był skoncentrowany jak zawodnik zamierzający jednym ciosem rozłupać kilka brył granitu. Pięść drugiej ręki osiłka trafiła znieruchomiałego Cruisa, przynosząc taki efekt, jakby w tamtego rąbnęła lokomotywa. Zachwiał się, nogi się pod nim ugięły, ale nie upadł, ponieważ Borg trzymał go nadal. Następny cios i wyraźny trzask miażdżonej klatki piersiowej. - Jest nieprzytomny! Przerwać walkę! - ryknąłem w stronę sędziów. Jednak nikt nie ogłosił końca. Borg spojrzał w mrok pod sobą. Wiedziałem, że wypatruje właśnie mnie. Jedną ręką podniósł bezwładnego Cruisa i uderzył po raz trzeci, a potem puścił go, pozwalając opaść temu workowi mięsa i strzaskanych kości. Ci, którzy postawili na zwycięzcę, podnieśli ogłuszający wrzask, po chwili dołączyli do nich inni. Być może przed laty, kiedy byłem młodszy, też bym wiwatował. Na ring wdrapał się pomocnik sędziego i zobaczyłem na ekranie, jak starannie szoruje deski, żeby nie została na nich ani kropla krwi. - Już wiesz, co cię czeka - rzucił mi półgębkiem Borg, przechodząc obok. - Zabiję ciebie, całą resztę i wygram ten pieprzony turniej. A do tego zgarnę nagrodę od twojego wroga. Nie odpowiedziałem. Zdjąłem szlafrok i wbiegłem po schodach na ring. Ostatnią rzeczą, jaką zauważyłem, zanim moje oczy przywykły do jaskrawego światła kul, a najbliższe otoczenie pogrążyło się w mroku, było badawcze spojrzenie Drotty. Byłem spokojny. Na szczęście nie musiałem walczyć z Borgiem, wystarczyło teraz przegrać. Pojedynek trwał krótko. Przeciwnik spróbował wyprowadzić serię ciosów. Wtedy zanurkowałem i sprowadziwszy go do parteru, założyłem mu na łokciu dźwignię, zmuszając do poddania. Odniosłem wrażenie, że specjalnie się nie wysilał. - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć - przywitał mnie w szatni Borg z wyniosłym spokojem. Nie miał racji. Byłem po prostu zwyczajnym durniem. Nie umiałbym żyć dalej ze świadomością, że uciekłem, dałem się zastraszyć, pozwalając, żeby inni za mnie nadstawiali karku. - Chcę poznać nazwisko tego, kto ci zapłacił - odparłem. - Jasne, powiem ci je, zanim umrzesz - powiedział ze śmiechem, niby że to miało być dowcipne. Popatrzyłem na niego przyjaźnie: - Fajnie. A ja obiecuję, że cię to nie zaboli. Na tym nasza słowna potyczka się skończyła. Ubrałem się ciepło i okutany peleryną, z koltem za pasem i przytroczonymi mieczami, wyszedłem z namiotu. Pojedynek z Borgiem miał się odbyć tuż przed północą. Nie chciało mi się siedzieć i czekać, aż strach powoli pożre mnie żywcem. Musiałem coś robić, dlatego zdecydowałem się pójść do kostnicy, by sprawdzić, którego ciała brakuje. Było to nadspodziewanie łatwe. Wszyscy, z wyjątkiem kilku patroli, przyglądali się turniejowi na płaskowyżu. Kostnicy, rzecz jasna, nie pilnował nikt. Musiałem tylko uważać, żeby nie spotkać wozu, który wiózł tam ciało Cruisa. Niebawem dotarłem na miejsce. Znalazłem się w ciemnej piwnicy, gdzie dawniej magazynowano żywność. W trakcie naszej krótkiej bytności w Joudzou podziemia zdążyły przesiąknąć odorem śmierci. Teraz leżało tu tylko jedno ciało. Minąłem je prędko i skierowałem się do biura. Nie było zamknięte na klucz, więc odpadła konieczność włamania. Przysłoniwszy dłonią świeczkę, otworzyłem drzwi i wszedłem środka. Po chwili odszukałem właściwy segregator, papier był gruby i zdeformowany, czytanie przy świetle migocącego płomienia sprawiało mi trudność. W końcu jednak znalazłem. Z ludzi, od których się oderwałem podczas naszej ucieczki z mgły, na wykazie pogrzebanych nieboszczyków brakowało Filla, czarownika trzeciej klasy i mojego prawie że kumpla. Wyszedłem w zamyśleniu. Znów chciałem prędko minąć trupa, ale rozmyśliłem się i odsłoniwszy prześcieradło, spojrzałem mu w twarz. Nie było w niej już niczego: ani bólu, ani strachu, tylko pustka. Bóg wie czemu, uspokoiło mnie to. * * * Stałem na ringu. Światło z wiszących nad nami kul sprawiało, że pod nogami tańczyły mi cztery cienie. W tej fazie turnieju odbywała się tylko jedna walka. Sędziowie przytłumili jaskrawe oświetlenie, abyśmy i my mogli spoglądać w dół na widzów. Na płaskowyżu tłoczyły się tysiące niecierpliwych, żądnych krwi mężczyzn. Z podwyższonej trybuny oglądała przedstawienie królowa: piękna, lodowata i zamyślona. Obok niej Harp oraz pozostali członkowie świty. Ekrany na moment pokazały ich w powiększeniu. Kapitan nienawidził mnie, co było widoczne na pierwszy rzut oka. Ponadto z jego wzroku bił triumf. Odpowiedź na pytanie, kto stał za podstępnym nocnym zamachem i zamówił u Borga moją śmierć, była już dla mnie jasna. Wciąż jednak nie znałem powodu. Ponownie rozbłysły światła, oślepiając mnie na chwilę, i otoczenie pogrążyło się w ciemności. Miałem pecha, bo wylosowaliśmy kimona, więc Borgowi będzie łatwiej mnie złapać. Zabrzmiał gong. Zżerająca, moje wnętrzności bestia strachu ugryzła po raz ostatni, po czym utonęła pod falą krwi i adrenaliny. Zdecydowałem się na pozornie identyczną taktykę jak Cruis, tyle że nie wkładałem w ciosy całej siły. To, że jeszcze żyłem, zawdzięczałem walce. Niekiedy z wrogiem, który miał przewagę, czasem w niekorzystnych warunkach i prowadzonej być może nawet głupio. Kto wie, może właśnie dlatego zaraz umrę. Ale nie zamierzałem niczego zmieniać, w końcu nie bez przyczyny nazywali mnie wojownikiem Lancelotem. Musiałem walczyć, żeby nie pokonał mnie własny strach. Moje uderzenie, drugie i jeszcze jedno, a potem kopnięcie. Wszystko to jednak słabiutkie i całkiem nieszkodliwe, nie robiło więc żadnego wrażenia na kolosie o wadze prawie półtora kwintala. Udało mu się mnie złapać jak wtedy Cruisa. Zanim zdążył mnie przyciągnąć, przywarłem do niego, obniżając punkt ciężkości. Gdzieś koło ucha usłyszałem świst morderczej pięści. Wykonałem rzut przez bark, a gdy padał, kopnąłem go jeszcze piętą w żołądek, szczęśliwie przy tym unikając jego blokującej ręki. Wstawał powoli, nie spuszczając ze mnie oka. Wystartował w chwili, kiedy jednym kolanem dotykał desek. Był szybszy, niż sądziłem. On też blefował. Trafiłem go podbiciem, ale w klatkę piersiową zamiast w krtań. Nie powstrzymało go to. Nie byłem w stanie sprostać jego szybkości i masie. Powalił mnie, po czym przeturlaliśmy się parę razy. Założył mi zapaśnicze kleszcze na dolną część ciała. Chrzęst moich stawów. W ostatniej chwili zarzuciłem mu na głowę fragment kimona, zaciskając je wokół gardła. Walka z bólem, walka o powietrze. Charkliwe łapanie oddechu, jęk bólu. Nagle znaleźliśmy się kawałek od siebie, obaj na stojąco. Żaden z nas nie wykorzystał sytuacji. Zaczął mnie gonić po ringu. Każdy cios odbierał mi siły. Był szybki, ostry, sprytny. Robiłem uniki i zwody, oddając mu przy każdej okazji. Przestałem widzieć na jedno oko, ponieważ rozbił mi łuk brwiowy. Seria z trudem zablokowanych uderzeń i znów taniec między pięściami jak kowalskie młoty. Mój pierwszy porządny cios. Mocny, niemal śmiertelny, na dolną część brzucha, tam, gdzie żebra graniczą z płucami. Ale jego mięśnie były twarde jak stal. Pięść przejechała mi po skroni, świat stał się jakby różowawy i lekko niewyraźny. Drobiazg, to tylko wstrząs mózgu. Wciąż się trzymałem. Zrobił zbyt duży wykrok lewą nogą. Podcięcie podeszwą, kopniak w skroń i odskok. Wstał natychmiast. Kolejna runda tańca śmierci. Moja przegroda nosowa nie wytrzymała, wyginając się raz w prawo, raz w lewo, przy czym on oberwał dwa haki, ale parł dalej. Naraz stwierdziłem, że już mi nie ubywają siły, bo też żadnych nie miałem. Bezpośredni prosty w nos. Dzięki unikowi trafił mnie w czoło, zostawiając na skórze krwawy ślad. Mój mózg wibrował niczym okładany treningowy worek, ale on zapłacił za to roztrzaskanymi knykciami. Zawył i rzucił się do przodu. Unikanie starcia nie miało już sensu. Złapałem go krzyżowo obiema rękami pod klapy kimona, łydkę założyłem za nogę w wykroku i wykonałem rzut przez siebie. Pięść, która trafiła w korpus, odebrała mi oddech, a cios łokciem zamknął też drugie oko. Zacisnąłem na byczym karku klamrę z przedramion, mocniej, i jeszcze, aż w końcu ogarnął mnie mrok. Po jakimś czasie, który mógł być równie dobrze sekundą, jak i wiekiem, światło wróciło. Ujrzałem parę szklistych, wybałuszonych oczu z siateczką czerwonych żyłek na bielmach. Martwe oczy Borga. Dwóch pochylonych facetów próbowało rozluźnić mój duszący uścisk. Szło im nie za bardzo, ponieważ złapał mnie kurcz. W końcu jednak się udało, zostałem ogłoszony zwycięzcą i zniesiony z ringu na dół. Publika wiwatowała, skandując moje nazwisko. Nie odczuwałem niczego, byłem zbyt zmęczony. Ale znowu przeżyłem. W namiocie natychmiast wziął mnie w obroty lekarz. - Z polecenia królowej - wyjaśnił lakonicznie i zabrał się do dzieła. Nie miał dystynkcji, które by określały stopień jego zaawansowania w magii, ale sądząc po tym, jak łatwo mamrotał swoje przedziwne formułki i jak szybko wykonywał towarzyszące temu gesty, musiał być co najmniej mistrzem. Znał się też na klasycznej medycynie i ani się obejrzałem, jak mój rozkwaszony nos okrywała mocna, a jednocześnie całkiem twarzowa osłona. Co i rusz zapadałem w jakieś otępienie, kiedy to potrafiłem spełniać jego polecenia, lecz moje myśli były niczym muchy w smole. Od czasu do czasu docierały do mnie niektóre z jego komentarzy: "Może pan przez chwilę odczuwać większy ból w piersiach. Złożyłem żebra, ale okoliczna tkanka trochę ucierpiała". Albo: "Proszę rozluźnić mięśnie lewej ręki, usunę skrzepy w okolicy stawów". Albo: "Proszę otworzyć oko, skontroluję siatkówkę". Dużo tego było, lecz uporał się ze mną całkiem szybko. - Dwa, może trzy dni będzie pan odczuwał zmęczenie. Sięgnął pan po resztki swych rezerw energetycznych i trochę potrwa, zanim ciało je uzupełni. Dokonał pan dzisiaj niesamowitego wyczynu - podsumował. Ubieranie zabrało mi chyba z pół godziny. Najtrudniejsze było sznurowanie butów. Wyszedłszy z namiotu, niepewnym krokiem ruszyłem do szkoły. Musiałem choć trochę dojść do siebie, dlatego zrezygnowałem z wizyty u Dominiki. Tymczasem impreza na płaskowyżu trwała w najlepsze. Wszyscy byli zalani w pestkę, ale nie na tyle, żeby użyć detoksykatora, który królowa rozdawała za darmo. Pomimo wielu lat badań jego uboczne skutki były dość drastyczne. Przemknąłem się między ogniskami, szczęśliwie nie będąc zauważonym przez nikogo. Wreszcie spokojna cisza krętych, lecz oświetlonych ulic centralnych części Joudzou. Dopiero pod koniec musiałem przejść długi odcinek, pogrążony w mroku. Ktoś stłukł wszystkie latarnie. Czułem się tak nędznie, że nie wzbudziło to moich podejrzeń. Jednak po iluś tam metrach człapania mój instynkt zwietrzył niebezpieczeństwo. Stanąłem, czekając, co będzie dalej. Od fasady domu odkleiło się sześć cieni. Coś mi mówiło, że kryje się jeszcze siódmy. Cichy, ale złowieszczy dźwięk stalowych kling powoli wyciąganych z pochwy. Złapałem za głownię długiego miecza, lecz stłuczone mięśnie przedramienia złapał kurcz, więc nie zdołałem dobyć broni. Mężczyźni zbliżali się. W pierwszym szeregu trzech, reszta za nimi. Z mieczem jestem o wiele lepszy niż z gołymi rękami, pomyślałem spokojnie, wierząc, że kurcz zaraz przejdzie. Nic z tego. Co gorsza, w tym kiepskim stanie moje ruchy mogły dorównać prędkości co najwyżej bardzo leniwego żółwia, mieliby więc ze mną łatwą robotę. - Lancelot, dzisiaj nic ci po tym - rzekł środkowy. Zdawało mi się, że usłyszałem wypowiedziane zaklęcie. Sześć kling rozbłysło zielonkawym światłem, przypominającym fosforyzowanie gnijącego drewna. Ten, co się odezwał, próbnie ciachnął w żeliwny słup oślepłej latarni. Zielone ostrze weszło w żelazo jak w masło i odcięta część z głuchym chrzęstem spadła na bruk. - Dociera to do ciebie, zabijako? Nic a nic, nawet gdybyś był bogiem wszystkich szermierzy - dodał. - Aha - przytaknąłem, sięgając przy tym lewą ręką do pasa. Zdjąwszy kciukiem z kurka skórzaną pętelkę, dobyłem kolta. - Dociera do mnie, że nie macie tarcz kinetycznych! Bum, lekki obrót bębenka, bum! Trafienie kogoś z trzech metrów w brzuch to żadna sztuka. Byli tak zaskoczeni, że dopiero ostatnia trójka rzuciła się do ucieczki. Czwarty dostał w plecy, po czym pełzł po bruku parę metrów, aż zatrzymał się na krawężniku. Pozostałym dwóm pozwoliłem uciec, ostatni, piąty nabój przeznaczając cieniowi pod murem. Zostałem na ulicy sam. Jeśli nocna strzelanina zbudziła kogoś z miejscowych, to patrzył ukradkiem przez okno, nie mieszając się do sprawy. Wsunąłem kolta na powrót do kabury i założyłem na iglicę pętelkę. Zapasowych nabojów, niestety, nie miałem. Dowlókłszy się do miejsca, gdzie padł pierwszy z napastników, ku swemu zdumieniu znalazłem tylko przestrzelony czarny płaszcz. Jednak materiał był nasiąknięty krwią, czyli nie miałem do czynienia z iluzją. Ci ludzie naprawdę tu na mnie czekali, a po nieudanym ataku ktoś przetransportował ich ciała. Zapaliłem. Postałem chwilę w najgłębszym cieniu pod murem, starannie ukrywając w dłoni czubek żarzącego się papierosa. Sądziłem, że po lekcji, jaką im dałem, nie będą próbować kolejnej zasadzki. Chciałem pozwolić im uciec i żeby sobie poszli do wszystkich diabłów. Sam nie wiedziałem, jak ocenić dzisiejszy dzień. Dobry był czy zły? Wprawdzie przeżyłem trzy zamachy, ale jestem wykończony na amen. Rozmyślania, czy za wszystkim stoi Harp, zostawiłem na kiedy indziej Noc była długa, pełna bólu i przetykana chaotycznymi snami. Błąkałem się w nich po podziemnych celach i luksusowych komnatach, zamiast ludzi spotykając trupy. Jeden z umarlaków chodził za mną krok w krok z zakrytą twarzą, a gdy wreszcie zmusiłem go do zdjęcia kapuzy, zobaczyłem siebie samego. Rano najpierw włożyłem do ładownicy pięć zapasowych nabojów dużego kalibru, następnie skontrolowałem, czy maskowanie mieczy nadal jest sprawne, i wybrałem się do ambulatorium. Czułem się znacznie gorzej niż wieczorem. Głowa bolała potwornie, zaś przy każdym wdechu wkłuwały mi się w płuca tysiące igiełek. Przydałby się nowy opatrunek na nos, nie odmówiłbym też paru tabletek przeciwbólowych. Gdyby mi tylko pomogła, zjadłbym nawet wilczą jagodę. W ambulatorium oczywiście nie było ani jednego lekarza, bo odsypiali nocne pijaństwo, a nie zdobyłem się na odwagę, żeby opatrunek założyli dwaj wciąż wczorajsi sanitariusze. Równie dobrze mogli mi ten nos odciąć. Siedząc w opustoszałej poczekalni, wpadłem na myśl, że można by się tu trochę rozejrzeć. Szpital, czyli ambulatorium wraz z dalszymi salami, pomieszczeniami dla lekarzy oraz personelu pomocniczego, zajmował dwupiętrowy budynek w najodleglejszej części terenu szkoły. Jak większość publicznych instytucji w zapadłych miasteczkach królestwa, szkoła była częściowo skazana na własne dochody. Przed naszym przybyciem mieszkali tu zapewne pracownicy, którzy uprawiali działki. Pozostałe obiekty służyły jako magazyny narzędzi oraz płodów rolnych. Tylko największe pomieszczenie tak naprawdę służyło kształceniu królewskich poddanych. Sądząc po upchniętych wzdłuż ścian przyrządach, musiała tu być kiedyś całkiem nieźle wyposażona sala gimnastyczna. Pokuśtykałem ostrożnie korytarzem prowadzącym do wnętrza budynku, cały czas opierając się lewą ręką o ścianę. Z moją równowagą wciąż było nie najlepiej. Próbowałem odgadnąć, którędy poszedłby Fill, gdyby rzeczywiście ocknął się ze śpiączki i w jakimś obłąkańczym napadzie chciał się stąd wydostać. Minąłem wąską, pogrążoną w cieniu klatkę schodową na pierwsze piętro. Na pewno nie czuł się wtedy ani trochę lepiej niż ja teraz, więc nie chciałoby mu się iść na górę. Wlokłem się dalej. Korytarz był długi, światło słabło, a powietrze robiło się coraz bardziej zatęchłe. Uzmysłowiłem sobie, że część budynku wznosi się bezpośrednio na stoku niskiego pagórka. Zdradził mi to fetor gnijących warzyw. Pomieszczenia pod ziemią były wykorzystywane jako magazyny. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że przeszedłem obojętnie obok dwuskrzydłowych drzwi, które prowadziły diabli wiedzą dokąd. Przez szyby z kiepskiego szkła prześwitywało światło lampy, czyli że ktoś tam był albo za chwilę miał wrócić. W moim aktualnym stanie byłem zbyt osłabiony by tłumaczyć, co tu robię, więc na wszelki wypadek zignorowałem je. Być może Fill zareagował podobnie. W coraz bardziej zwężającym się korytarzu panował półmrok. Nagle podłoga przed lewą stopą znikła. Zobaczyłem, że stoję na krawędzi stromych schodów. Kawałek niżej były drzwi, co powiedział mi nie tyle wzrok, ile intuicja. Pewnie droga do niżej położonych kondygnacji. Zachowując ostrożność ze względu na moje udręczone ciało, zszedłem na dół i od razu wymacałem klamkę. Drzwi, skrzypiąc cicho, uchyliły się i stanąłem przed wejściem do podziemia. Poświeciłem sobie wyjętą z kieszeni zapalniczką. Na półce tuż za drzwiami leżało kilka na wpół zużytych świeczek. Zapaliłem tę największą. Czułem się niedobrze, ale zimny przeciąg i ciekawość zrobiły swoje. Po chwili marszu opadającym chodnikiem zorientowałem się, gdzie jestem. Żadne tam sekretne katakumby czy coś w tym rodzaju. Gdziekolwiek spojrzeć i dokąd sięgał migotliwy płomyk świeczki, piętrzyły się sterty węgla. Widać zimy w Joudzou musiały być srogie i właśnie tutaj znajdował się główny szkolny skład opału. Już się zbierałem do wyjścia, kiedy moją uwagę zwrócił biały, ledwie dostrzegalny odblask. Przeklinając własny upór, brnąłem przez osuwające się pod nogami pagórki węgla. A gdy doszedłem do celu, stanąłem jak wryty. W małym zagłębieniu, w umorusanym szpitalnym kitlu leżał Fill. Oczy zamknięte, twarz biała jak kreda, ale na pewno nie był trupem. Nawet w panującym tu chłodzie musiałoby dojść choćby do częściowego rozkładu martwego ciała. Sprawdziłem najbliższe otoczenie, lecz nie odkryłem niczego, co mogło być magiczną albo jakąkolwiek inną pułapką. Dopiero wtedy zbliżyłem się do Filla i nie bez wahania dotknąłem policzka. Był równie zimny jak węgiel naokoło, lecz gdy na dłużej przywarłem uchem do jego piersi, usłyszałem nienaturalnie powolny puls serca. Biło pięć razy na minutę. Przeszukałem go w nadziei znalezienia jakiejś informacji czy instrukcji, które by mi podpowiedziały, co powinienem zrobić. Nie miałem zielonego pojęcia, co myśleć o tym odkryciu, wiedziałem jednak, że na pewno nie pobiegnę na górę i nie rozgłoszę tego faktu reszcie. Czarownicy, nim cokolwiek zrobią, zawsze to sobie dobrze przemyślą, a poza tym Fill nawet w najbardziej skrajnych sytuacjach potrafił zachować zimną krew. Kiedyś widziałem go stojącego na pierwszej linii. Lewą ręką wpychał sobie do brzucha wnętrzności wypadające po cięciu maczetą, natomiast prawą kreślił w powietrzu magiczne symbole, dzięki którym uratował nam wszystkim życie. Byle śpiączka nie mogła go pozbawić rozsądku. Chyba że... Chyba że ukrył go tutaj ktoś inny, realizując w ten sposób własne plany. Zrobiłem głęboki wdech i wydech. Spokojnie, stary, nie ma się co spieszyć. Musisz być bardzo ostrożny. Obejrzałem go sobie ponownie, uważając, żeby niczego nie przegapić. Fałszywy pieprzyk, cienki łańcuszek na szyi, podejrzanie świeży tatuaż. Na sobie ani przy sobie nie miał kompletnie nic. Być może łapiduchy ubrały go w szpitalny kitel i od razu odniosły tutaj. No tak, ale brudne od miału i okaleczone stopy, które jeszcze nie zaczęły się goić, świadczyły, że doszedł tu sam, w dodatku na bosaka. Zaczęło mnie drapać w piersiach, zapaliłem więc zdrowotnego papierosa, po czym kucnąłem, żeby mi się lepiej myślało. Nie mogłem go tu zostawić, ot tak. Był moim kumplem, no, prawie kumplem, towarzyszem broni z jednego plutonu. Poza tym łączyło nas jeszcze coś, bo tylko my dwaj przeżyliśmy zabójczą mgłę. Ten jego letarg prędzej czy później skończyłby się śmiercią. Być może ukrył się tutaj dlatego, że wiedział więcej niż ja. Chcąc się przekonać, czy trafił tu sam, poszedłem na górę i wróciłem z porządną naftówką. Sprawdziłem na czworakach każdą piędź podziemia, obejrzałem też ściany. Rzecz jasna, na stertach węgla nie znalazłem niczego, ale na równej posadzce widniały w pyle wyraźne ślady bosych stóp oraz moich buciorów. Prócz nich nic więcej, co oznaczało, że Fill uciekł z ambulatorium solo, albo świadomie, albo w stanie śpiączki. Tymczasem opuściłem go i ostrożnie, żeby nie zostać przez nikogo zauważonym, wróciłem do ambulatorium. Udało mi się umyć ręce zanim ktoś zdążył się zainteresować, czemu wyglądam jak zawodowy palacz. W południe zjawił się pierwszy lekarski ranny ptaszek i bez żadnych ceregieli opatrzył mi nos. Dostałem też kilka tabletek przeciwbólowych, ponoć niezawierających wilczej jagody. Pokręciłem się jeszcze chwilę po ambulatorium, poznając tamtejsze zakamarki. Musiałem rozwiązać kilka problemów i to jak najprędzej. Znaleźć dla Filla lepsze miejsce, niepostrzeżenie go tam przenieść, a potem przywrócić do życia. Jak na zwykłego sierżanta, całkiem sporo. Przed obiadem nie wymyśliłem niczego, wybrałem się więc do miejskiej biblioteki w nadziei, że znajdę tam Dominikę. Obiad we dwoje wydał mi się atrakcyjniejszy od pospiesznie połykanej kiełbasy w byle knajpie, do tego w towarzystwie hałaśliwych, na okrągło pijanych żołnierzy. Zabrałem Dominikę z biblioteki i poszliśmy do niej. Wielki Turniej wkroczył w fazę, kiedy to świętowali wszyscy bez wyjątku, a zobaczenie kogoś trzeźwego graniczyło z cudem. Z otwartego sklepiku, w którym nie było sprzedawcy, wzięliśmy sobie potrzebne wiktuały. Na peryferiach Joudzou panował absolutny spokój, ulice były jak wymiecione. Ludzie zapełnili centrum, gdzie każdy mógł pohulać za darmo. Szliśmy spacerowym tempem, trzymając się za ręce. Niebo nie było bezchmurne, ale zwarta warstwa obłoków wisiała wyżej niż zwykle, co dla otoczonego mokradłami oraz torfowiskami Joudzou oznaczało naprawdę ładną pogodę. - Jesteś jakiś zamyślony - powiedziała. Uzmysłowiłem sobie, że jesteśmy już niemal u celu, a ja wydukałem ledwie parę słów. - Bo wiesz, ktoś taki jak ja trudno się decyduje, co zrobić na obiad. Zerknęła na mnie z poważną miną, udając, że nie dosłyszała żartobliwego tonu. - Mówią, że królowa nada ci tytuł Najwaleczniejszego Wojownika Turnieju - rzekła, otwierając drzwi. - Czy to ma być aluzja do tego, jak nagradza swoich żołnierzy? - spytałem i zanim zdążyła wejść do środka, objąłem ją z tyłu za biodra. Wyśliznęła się, odwróciła i zamrugała kilka razy, upodabniając się do dużej lalki, takiej sprzedawanej dzieciom albo żołnierzom, zależnie od wersji pod względem anatomicznych szczegółów. Tyle że ogólne wrażenie psuł jej łobuzerski wzrok. - Przecież to bajki, no nie? A gdyby nawet, przynajmniej bym się dowiedziała, czy rzeczywiście jest tak cudowną kochanką, jak utrzymują wszyscy faceci! - Tego nigdy się ode mnie nie dowiesz - odparłem, przyciągając ją do siebie. - Jak na kogoś, kogo wczoraj tak niemiłosiernie obili, masz mnóstwo werwy. Poczekajmy, niech się trochę ściemni. Już wcześniej nie byłeś żadnym przystojniakiem, ale z tą rozkwaszoną twarzą wyglądasz okropnie. Teraz nie umiałabym się wyluzować, no, chyba że przykryłabym cię gazetą! Wyrwała się ze śmiechem. Przez chwilę goniliśmy się po domku, tam i z powrotem. A gdy wreszcie ją złapałem, zrobiła pokorną minę, ale oczy nadal miała filuterne. - Coś mi się zdaje, że obiecałeś zrobić obiad? Racja, ale nim przytaknąłem, ukradłem jej długiego całusa. Zresztą odniosłem wrażenie, że wcale nie przypominał kradzieży. Poszliśmy do kuchni. Ja przygotowywałem ciasto na placki ziemniaczane, Dominika szykowała coś do picia. Grzane czerwone wino z cukrem, cytryną, goździkami i cynamonem. Miejscowa specjalność, idealna na tutejszy ziąb i słotę. - Możesz narysować człowieka, który wtedy przesłuchiwał twoją matkę? - poprosiłem ni stąd, ni zowąd. Przerwała pracę i z półki z przyborami malarskimi zdjęła kartkę sztywnego papieru. Spoglądał z niej chudzielec w bliżej nieokreślonym wieku, tak między pięćdziesiątką a śmiercią. Miał zapadnięte policzki i duży, sępi nos. - Przypomniałam też sobie, jak się nazywał. Mauputo Oroshi - rzekła nienawistnie. Twarz nic mi nie mówiła, ale nazwisko i owszem. Przez trzy pokolenia kierował królewskimi służbami specjalnymi, a gdy na tron wstąpiła królowa, zrezygnował z funkcji ze względu na zaawansowany wiek. - Naprawdę nie wiesz, w jakiej sprawie przesłuchiwali mojego ojca? O co go wypytywali? Pokręciła głową. - Nigdy przy tym nie byłam. Pamiętam tylko rewizję w naszym domu. Niczego nie pominęli, prześwietlili nawet ściany i podłogę. Przekopali cały ogród, ziemię przesiewali przez sito, przetrząsnęli popiół z pieca i kominka. W pierwszej rewizji uczestniczył sam Oroshi. Zaprowadził mnie do jakiegoś ciemnego pomieszczenia, ale nie pamiętam już, co tam ze mną robił. Do czasu powrotu matki trzy miesiące byłam z opiekunami. Nigdy ze mną nie rozmawiała o tym, co wtedy przeżyła. - Wspominała coś o moim ojcu? Wzruszyła ramionami. - Nie, ale do samej śmierci miała w sypialni jego portret. - Chciałbym ukryć u ciebie mojego kumpla - powiedziałem nagle, lecz właściwie zdecydowałem się na to w chwili, kiedy podała mi wizerunek Oroshiego. Na pewno myślała o tym, co jej zdradziłem już wcześniej, i zastanawiała się, jak mi pomóc. - Nie mam pojęcia, o co tu chodzi. No i może to być niebezpieczne - dodałem. Podając mi gorący napój, skinęła potakująco. Gotowanie przełożyliśmy na później. Opisałem, gdzie znajdzie Filla, narysowałem plan budynku, zaznaczając najbezpieczniejszą drogę opuszczenia terenu szkoły. Cały czas słuchała uważnie. - Sądzisz, że ty i ja potrafimy go ocucić? - spytała. - Nie, potrzebujemy współpracy czarownika. Tylko że nie możemy zaufać żadnemu, ponieważ nie wiemy, kto stoi po czyjej stronie. Co więcej, każdy poddany powinien zgłosić to urzędom. Tym bardziej żołnierz. - Bingo Ring - powiedziała, trzymając kamionkowy kubek tak, jakby sobie nim ogrzewała dłonie. W pierwszej chwili chciałem zaprotestować. Przecież chcieć coś od czarownika, który zamiast mózgu ma nasiąkniętą alkoholem gąbkę, to tak jakby spać z odbezpieczonym granatem pod poduszką. Jednak zaraz sobie przypomniałem scenkę z płaskowyżu, kiedy to Bingo Ring pokazywał żołnierzom wróżbiarski numer z kośćmi. W trakcie przygotowywania obiadu i samego posiłku omówiliśmy po kilka razy wszystkie szczegóły planowanej akcji. Dominika musiała niemal wszystko zrobić sama, ja miałem jej tylko pomóc przy taszczeniu Filla z piwnicy i pakowaniu go na wózek. Potem czekał mnie szybki powrót na miejsce walk, ponieważ po pierwszej turze miało nastąpić ogłoszenie najbardziej walecznego zawodnika dnia wczorajszego. Im dłużej myślałem o całej sprawie, tym większe dręczyły mnie wyrzuty, że poprosiłem ją o coś tak ryzykownego. - Następnym razem powinniśmy mniej gadać. Nie został nam czas na przyjemności - rzekła na pożegnanie. I zanim zdążyłem zapytać, czy przypadkiem się nie rozmyśliła i nie chce się z tego wycofać, zamknęła drzwi. * * * Potruchtałem na płaskowyż. W ciągu dnia mój stan zdrowia chyba jakimś cudem uległ poprawie i wiedziałem, że bieg dobrze mi zrobi. Potrzebowałem długiej, porządnej rozgrzewki, żeby rozmasować stłuczone mięśnie, a tym samym jak najlepiej przygotować się do walki. W sali ćwiczeń spędziłem niemal godzinę, a po dwóch przeciwbólowych tabletkach, przezornie przechowanych od rana, czułem się całkiem nieźle. Dopiero w ringu dowiedziałem się, że moim przeciwnikiem będzie Drotta. Sędzia dał sygnał i natychmiast zapomniałem o wszystkim, skupiając się wyłącznie na zwinnym rywalu. Odniesione rany nagle przestały boleć, mięśnie nabrzmiały energią, serce powoli i równomiernie tłoczyło krew do całego ciała. Przez chwilę staliśmy na swoich miejscach. Powitał mnie lekkim skinieniem głowy. Nie spuszczając z niego oczu, zrewanżowałem się tym samym. Byłem od niego cięższy i silniejszy. Planowałem skrócić dystans, złapać go i sprowadzić do parteru. Spodziewałem się, że będzie boksował, ale on wykorzystał mój plan. Zrobił krok w bok, chcąc mnie podciąć. Znałem to, dobrze wiedząc, kiedy mam kontratakować, żeby wykorzystać moment niestabilności jego pozycji. Jednak ni stąd, ni zowąd wylądowałem na plecach, moje lewe ramię wygięło się wskutek precyzyjnie założonej dźwigni, a staw łokciowy zaprotestował. Natychmiast się poddałem i sędzia zakończył pojedynek. Wstałem, lekko oszołomiony. Miałem wrażenie, jakbym spadł z wysokości trzeciego piętra, tak silny był jego chwyt. Pozdrowiliśmy się tradycyjnym ukłonem. - Może się jeszcze kiedyś spotkamy. To znaczy, kiedy będziesz w lepszej formie - wymamrotał tak, żeby nie usłyszał tego nikt inny. Co o tym myśleć? Chcieć tego, czy raczej się obawiać? Ukłoniwszy się powtórnie, zszedłem po drabince. W zalegającej wokół ciemności tysiące żołnierzy wpadły w furię. Do tej pory byłem ich bohaterem, a tu przegrałem z Drottą, co więcej, tak prędko, że nawet nie było na co popatrzeć. Dopiero w namiocie zorientowałem się, jak do tego doszło. Moja ocena była właściwa, ale on dzięki swej szybkości zrobił unik, odpowiadając zabójczym kontratakiem. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem ani nie doświadczyłem. Przebrałem się pospiesznie i ruszyłem do Joudzou. Czekało mnie wiele pracy. * * * Cały szpital tonął w mroku, nigdzie ani żywej duszy. Znalazłszy się w środku, posuwałem się na pamięć. Pierwsze drzwi w prawo, potem obok ambulatorium długim, prostym korytarzem aż do końca. Poprzez fetor zbyt długo składowanych warzyw przebijała obca woń. Zapach Dominiki. Zgodnie z naszym planem, czekała na mnie tuż za piwnicznymi drzwiami. Zamknąwszy je za sobą, zapaliłem zapałkę. Płomyk lampy naftowej rozproszył ciemność. Dominika, stojąc pod ścianą, przyglądała mi się nerwowo. - Wszystko w porządku - szepnąłem i musnąwszy jej ramię, zacząłem schodzić. Ruszyła tuż za mną. W smugach światła widać było unoszący się w powietrzu pył. Fill wyglądał identycznie jak rano. Zarzuciłem go sobie na barki, co było trudne, gdyż musiałem uważać, żeby nie zwichnąć ani nie złamać mu którejś z kończyn. Ranni zwykle współpracują, przynajmniej częściowo. Z martwymi nikt się nie cacka. Obciążony balastem nie mogłem iść szybko, a chrzęst miażdżonego butami węgla zdawał się strasznym hałasem. Tłumiąc sapanie, wspiąłem się po schodach. Dominika oświetlała drogę, ale przy drzwiach zgasiła lampę i chwilę czekaliśmy, aż nasze oczy znów przyzwyczają się do mroku. Fill zrobił się niewiarygodnie ciężki. Dominika cały czas trzymała mnie za rękaw. Nie podobało jej się tutaj. Nic dziwnego, kobiety zwykle nie przepadają za ciemnymi piwnicami. Prawdę mówiąc, ja też. Wreszcie wydostaliśmy się ze szpitala. Na razie żadnych problemów. Wózek stał tam, gdzie go zostawiła, w alei już ogołoconych jabłoni. Ułożyłem Filla jak najostrożniej, co było trudniejsze niż zarzucenie go sobie na barki. Nie chciałem, by nabawił się dodatkowych urazów. Szepnąłem Dominice: - A teraz zaplanowaną trasą do domu. Pamiętaj, nie jest najkrótsza, tylko najmniej ruchliwa. A gdyby cię ktoś za bardzo zaczepiał, po prostu go zastrzel. Masz. Wcisnąłem rewolwer w jej dłoń, która w porównaniu z masywną spluwą była niesłychanie drobna. Po chwili wahania wzięła broń i na moment przytuliła się do mnie. Jej serce tłukło jak szalone, ale zaraz złapała wózek i ruszyła. Rozległo się skrzypienie piasku pod kołami, a tuż potem nocną ciszę przerwał niepewny głos: - No i czego tu jeździsz? Cholera, człowiek się nawet nie może wyspać tam, gdzie leży! Wylękniony złapałem za miecz. - Jadę zatankować na jutro! - odparła szorstkim głosem, którego nie powstydziłby się żaden sierżant. Odpowiedź była niezrozumiała i zaspana. Zuch dziewczyna! Wsunąwszy miecz do pochwy, z ulgą po-drałowałem z powrotem na płaskowyż. Niektóre noce są wypełnione ruchem, choć innym, niżby sobie tego człowiek życzył. Ledwie odetchnąłem, a główny prowadzący przerwał walki, zapowiadając uroczyste ogłoszenie najwaleczniejszego zawodnika poprzedniego dnia. Nie mam pojęcia, jak to zrobiła, ale natychmiast potem tuż przy nim na macie ringu zjawiła się królowa. Jej dostojeństwo sprawiło, że zapełniony przez tysiące pijanych i pokrzykujących mężczyzn płaskowyż oniemiał. I jeśli przed chwilą było mi kompletnie obojętne, kogo spotka to wyróżnienie, teraz pragnąłem, żeby trafiło na mnie. Jak cała reszta marzyłem o przywileju znalezienia się blisko niej, choćby na krótko. Gestem ręki uciszyła konferansjera, zamilkły ostatnie okrzyki i bzyk owadów. Po niedługiej, pełnej napięcia pauzie wypowiedziała moje nazwisko. Wchodziłem po szczeblach na ring jak zamroczony, nie słysząc owacji. Teraz nie wydała mi się ani władcza, ani surowa czy też bezwzględna, tak jak podczas tamtego przesłuchania. Była boginią, której człowiek pragnie paść do nóg, a wtedy byle cień jej zainteresowania wprowadzi go w ekstazę. Tak, tylko że mną targała jeszcze jedna żądza - paść przed nią na kolana, przewrócić ją na plecy, rozłożyć te cudne, długie nogi i wejść między ponętne uda. Myślałem o tym także w chwili, gdy do munduru khaki przypinała mi odznaczenie w kształcie czerwonego serca. Mężczyźni wiwatowali jak obłąkani i wtedy, w przypływie nagłego olśnienia, które czasem spływa na nawet największego tępaka, zrozumiałem, że wszyscy myślimy o tym samym. Była naszą królową, naszą boginią, która nagradza nas i karze. - Zapraszam cię na uroczyste przyjęcie na cześć zwycięzcy turnieju - powiedziała, niczym bokserski sędzia podnosząc moją prawą rękę w geście triumfu. Ceremonia skończyła się wcześniej, niż się zdążyłem opamiętać. Nagle znalazłem się znów na ziemi wśród szalejącej żołnierskiej masy. Dostałem masę zaproszeń na pogwarki przy ognisku, mnóstwo dziewczyn uśmiechało się do mnie kusząco, namawiając do wypadów na skraj płaskowyżu, dokąd nie dochodził blask ognisk, co więcej, nie chciało za to zapłaty. Byłem jednak tak oszołomiony, że nie skorzystałem z żadnego zaproszenia i na wszelki wypadek zaszyłem się w namiocie przeznaczonym dla zawodników. Na szczęście wkrótce zaczęły się półfinały, miałem więc spokój. Po pełnym wydarzeń dniu byłem tak zmęczony, że nawet emocje i nerwy nie odpędziły snu. Zbudził mnie człowiek w mundurze z naramiennikami obszytymi złotem. Nigdy takich nie widziałem, a służyłem w armii już osiem lat. - Osobisty adiutant królowej - przedstawił się z ukłonem godnym autentycznego arystokraty. - Mam pana zaprowadzić na uroczysty wieczór. Bez sprzeciwów pozwoliłem się wprowadzić do trzy-kondygnacyjnego namiotu, wznoszącego się pomiędzy dwoma głównymi ringami. Wejścia pilnowała czwórka wartowników, uzbrojonych po zęby i z aktywowanymi tarczami. Właściwie liczyłem się z tym, że mnie skontrolują i odbiorą zatknięty za pasem nóż, z którym nigdy się nie rozstawałem, ale oni, o dziwo, tylko mi zasalutowali. Natychmiast po wejściu do środka kelner wcisnął mi kieliszek szampana. Wypiłem, wziąłem drugi, spróbowałem tego, co oferowały suto zastawione stoły, umieszczone po bokach głównej sali, po czym poszedłem się rozejrzeć. Czułem się trochę nieswojo, bo jak zauważyłem, najniższym stopniem był tam major. - Witam! Odwróciłem się i ujrzałem Drottę. Miał kapitańskie dystynkcje. - Ty też zostałeś zaproszony? - spytałem. Chichocząc, opróżnił kielich z cienkiego szkła, wypełniony jakimś podejrzanie wyglądającym, opalizującym płynem. - Aha, tyle że wyjątkowo. Normalnie bym tu ostro zasuwał. Zrobiłem zaciekawioną minę, nie chcąc jednak wyjść na wścibskiego, nie spytałem. - Dowodzę osobistą gwardią jednego z zaufanych królowej, ale dziś mam wolne - wyjaśnił, kiedy kelner wymienił mu puchar. - Którego? - okazałem uprzejme zainteresowanie. - Dukaata, szefa kontrwywiadu. - Wskazał plecy mężczyzny w szarym płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem, debatującego w grupce czarowników. Ten sam, którego tuż przed moim przesłuchaniem u królowej z takim szacunkiem wysłuchiwał Harp. Dukaat odwrócił się i wtedy ujrzałem jego twarz. Z najwyższym wysiłkiem ukryłem zaskoczenie. To był Mauputu Oroshi, człowiek z rysunku Dominiki! Piętnaście lat, jakie upłynęły od chwili, gdy kazał aresztować mojego ojca, w żaden sposób się na nim nie odcisnęły. Jakby w jego wypadku czas nie grał żadnej roli. Następna zagadka, czy przynajmniej podejrzana okoliczność. - A co się stało, że dostałeś wolne? - spytałem, żeby dojść do siebie. Wykrzywił twarz w zabawnym grymasie. - Królowa osobiście zaprosiła na to przyjęcie dwie osoby - wyjaśnił, podając mi z tacy przechodzącego obok kelnera pełny kielich - najwaleczniejszego i zwycięzcę. A więc - nasze zdrowie! Gdybyś chciał porządnie objechać jakiegoś oficera, masz jedyną okazję. Dziś wszystkie szarże i stanowiska mogą naskoczyć nam obu. Stuknęliśmy się, lecz nim zdążyłem mu zadać kolejne pytanie, zabrał go czarownik z naszywkami arcymistrza i odznaką królewskiej akademii na rękawie. Jakąś chwilę przechadzałem się w tłumie, usiłując zapamiętać jak najwięcej twarzy i przysłuchiwać się rozmowom. Słyszałem mnóstwo, ale nie rozumiałem niczego. Trudno się temu dziwić, w końcu sierżanci orientują się trochę mniej od członków sztabu. Ruszyłem powoli w stronę wyjścia, kiedy zaskoczył mnie melodyjny, aksamitny głos: - Lancelocie, napijesz się ze mną? Odwróciłem się i... osłupiałem. Sama królowa częstowała mnie pucharem czerwonego wina! Było tak ciemnoczerwone, jakby pochłaniało światło okolicznych lamp. - Z największą przyjemnością, pani - odparłem. Cała była w bieli, długie włosy, ściągnięte zwykłą srebrną opaską, odsłaniały idealnie piękną twarz, dopasowana bluzka uwypuklała kontrast między pełnymi piersiami a wąską talią. Spodnie z delikatnej skóry przylegały ściśle do bioder, nie zakrywając tak naprawdę niczego. To, co czułem podczas dekoracji, wróciło wielokrotnie spotęgowane. Trąciliśmy się kielichami. Wino smakowało tak jak żadne z dotychczas mi znanych. Była przepiękna. Nie tracąc nic z dostojeństwa, rozbudzała we mnie jednocześnie takie myśli, że byłem zmuszony wsunąć lewą rękę do kieszeni i zacisnąć ją w pięść. Dyskutowaliśmy chwilę o właśnie zakończonym turnieju, lecz ja z trudem rozumiałem własne odpowiedzi, skupiając się przede wszystkim na jej wargach, piersiach i biodrach. - Za głośno tu - powiedziała, zapewne widząc moją nieobecną minę. - Może byśmy kontynuowali rozmowę w saloniku obok? Nie zdążyłem przytaknąć, ponieważ wstawiony pułkownik machnięciem ręki wytrącił jej kielich. - Tak, panie pułkowniku? - zwróciła się do niego chłodno. Nieskazitelną biel jej ubioru szpeciły czerwone, powiększające się plamy. Pułkownik pobladł. Jej głos był tak lodowaty, że mogłem natychmiast wyjąć rękę z kieszeni. - Proszę mi wybaczyć, sierżancie, muszę się przebrać - rzekła na odchodnym. Nie wiedziałem: cieszyć się czy być wściekłym? Diabli wiedzą, jak by się skończyła nasza rozmowa. Uświadomiłem sobie, że jestem piekielnie zmęczony i kręci mi się w głowie. Wczoraj o mało co nie zabił mnie jeden przerośnięty małpolud, dzisiaj bez przerwy coś robiłem, cały dzień kombinowałem, co z Fillem, biegałem tam i z powrotem, i jeszcze wypiłem bliżej nieokreśloną ilość wina. Ponadto za sprawą krótkiego spotkania z królową czułem się jak po całonocnych łóżkowych manewrach. Dopiwszy wino, ulotniłem się w sposób, jakiego mógłby mi pozazdrościć profesjonalny szpieg. Najkrótszą drogą wróciłem do swej klitki w szkole i zasnąłem jak kłoda. Miałem zwariowane sny. Pojawiały się w nich dwie kobiety, nie zdołałem jednak rozpoznać ani jednej, gdyż ich twarze były zakryte. Lecz poza tym nie przejawiały wstydu, uwodząc mnie nieustannie. A ja, głupi, o dziwo odmawiałem. Lubię takie sny, zresztą jak wszyscy żołnierze, jednak tym razem powitałem przebudzenie z ulgą. Usiadłem, spuszczając nogi. Dotyk zimnej podłogi pomógł strząsnąć resztkę snu. Na obrzeżach świadomości błądziła jakaś myśl. Powinienem zrobić coś zwyczajnego. Umyłem się, ogoliłem, w pustej kuchni posiliłem się resztkami z wczorajszej biesiady. Świętowanie było zaplanowane aż do jutrzejszego wieczora, miałem więc jeszcze dzień i noc, kiedy to nikt nie będzie mi zawracał głowy i patrzył na ręce. Najważniejsze to przebudzić Filla. Wierzyłem, że wyjaśni mi mnóstwo rzeczy. Strzeliłem z zadowolenia palcami: zabłąkana myśl nareszcie się wykluła. Tam, w piwnicy, Fill nie miał absolutnie niczego, co oznacza, że w szpitalu zabrali mu osobiste rzeczy i po rzekomej śmierci złożyli je w magazynie, gdzie powinny zostać przejrzane i posortowane. Nadające się do użytku części ekwipunku wyfasują8 inni żołnierze, przedmioty osobistego użytku będą przesłane krewnym lub zlicytowane. Wątpiłem, by w ostatnich kilku dniach ktokolwiek garnął się do roboty. W magazynie pustki. Ponieważ od naszej ekspedycji nad granicę nie przebiegła żadna inna akcja bojowa, założyłem, że znajdę rzeczy Filla w nieposortowanych stertach na stole i na podłodze. Było tu wszystko oprócz broni. Udało mi się po godzinie grzebania w zakrwawionych łachach, plecakach, resztkach racji żywnościowych, osobistych apteczkach i innych rupieciach. Odzież wrzuciłem do worka, a parę drobiazgów, jak ołówki, scyzoryk i karabińczyk włożyłem do kieszeni. Magazynierzy wypięli się kompletnie na swoje obowiązki, nie odłączywszy nawet magicznych przedmiotów. Znalazłem kilka karneoli, przyszytych do skrawka niebieskiego materiału, maleńki kryształ na skórzanym pasku, noszony przez Filla na szyi, oraz mieszek z innymi kamieniami, którym się specjalnie nie przyglądałem. Ostatnią rzeczą był osobisty dziennik Filla. Wszyscy magowie mają coś takiego i różnie go nazywają: księga czarów, dziennik, notatki robocze, osobisty grimoire. Rozmaicie też to wygląda, od zwykłej, małej książeczki aż po tomisko oprawione w skórę i z metalowymi okuciami. Dziennik Filla przypominał najzwyklejszy, podniszczony zeszyt z oślimi rogami. O ile dobrze zapamiętałem opowieści mojego ojca, czarownicy, bez względu na poziom zaawansowania, muszą się przez całe życie uczyć i dostosowywać do zmian. Podobno struktura czarów nie jest dana raz na zawsze, lecz zależy od sytuacji w sferze magii, warunków w naszym realnym świecie i oczywiście od samego maga, twórcy czaru. Od jego wieku, kondycji fizycznej, psychicznego stanu i diabli wiedzą, czego jeszcze. Te książki miały im to ułatwić. Chciałem do niej zajrzeć, choć wiedziałem, że ma czarodziejskie zabezpieczenie. Żaden czarownik nie lubi, gdy mu zaglądają w karty. Dotknąwszy zagiętej strony tytułowej, spróbowałem ją odwrócić. W porządku, na przeszkodzie nie stała żadna siła. Nagle mój wzrok zmętniał, a dziennik Filla zrobił się ciężki i wypadł mi z ręki. Zbaraniałem. Na ziemi leżała wielka księga w okładce ze skóry. Mogła liczyć nawet kilka tysięcy stron. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Usiadłszy na podłodze, zacząłem ją wertować. Dobra połowa tekstu była napisana w obcych językach, a część nieznanymi alfabetami, co trzecią stronę zabierał skomplikowany schemat wraz z masą komentarzy, niektóre były dopisane ręcznie. Wpatrzyłem się w rysunek, który coś mi przypominał i po chwili stwierdziłem zszokowany, że tak naprawdę patrzę w diabli wiedzą na co wychodzące okno i wertuję kompletnie inną księgę. Jeden zeszyt ukrywał całą bibliotekę! Jak na wojskowego czarownika trzeciej kategorii Fill był cholernie dobrze wyposażony. Zamierzałem już zakończyć przeglądanie, kiedy mój wzrok padł na tytuł kolejnego rozdziału: Rytuały ofiarowania. Zatkało mnie. On uprawiał zakazane praktyki, potępiane przez wszystkich rozsądnych ludzi bez wyjątku! Podenerwowany, wróciłem do wertowania, ale czułem się coraz gorzej. Wszystkie teksty były napisane ręką Filla. Dotyczyły jego rozważań na temat konstrukcji czarów, zalet i mankamentów rytuałów, ich wpływu na nasz świat i możliwości wykorzystania w praktyce. Następny rozdział nazywał się: Nekromancja. Z zapartym tchem, prędko przewracałem kolejne karty. Znalazłem mapkę północno-wschodniej granicy królestwa i jeszcze jedną, dokładniejszą, przedstawiającą okolice Joudzou. Tam, gdzie starliśmy się z wrogiem, widniał krzyżyk, a pod nim kilka uwag. Nie zdołałem ich odczytać, ale data mówiła wszystko. O starych okopach oraz o miejscu ofiarnym Fill wiedział na długo przed naszym przybyciem. Dalej trafiłem na zrozumiały tekst, mówiący o konieczności zniszczenia drogi zachodniej, łączącej królestwo z innymi obszarami zamieszkanymi przez ludzi. Układanka powoli się wypełniała, a obraz wyłaniający się z niej sprawił, że zdjął mnie dreszcz zgrozy. Nigdy nie wierzyłem w obecność agentów dzikich kresów, na których tak wściekle polował kontrwywiad, a tu proszę, sam jednego zdemaskowałem. Człowieka, którego uważałem za kumpla, towarzysza broni. To tłumaczyło większość ostatnich tajemniczych zdarzeń. Zaskakujące starcie z wrogiem, zabójcza mgła, zagadkowa śmierć pozostałych członków oddziału. Widać usiłował zakłócać nasze akcje, a przyjazd królowej zaskoczył go. Musiał zniknąć. Odkryłem go przypadkiem, myśląc w swojej tępocie, że obaj jesteśmy ofiarami czyjejś intrygi. Dominika! Niemalże krzyknąłem to imię. Mógł się zbudzić w każdej chwili, a wtedy... Nie miałem złudzeń, jak by się to mogło skończyć. Zacząłem modlić się do wszystkich nieistniejących bogów, żeby wciąż była przy życiu. Przelazłszy przez płot, dostałem się do domu oknem, które nie wychodziło na ulicę. Ulżyło mi, kiedy zobaczyłem ją, jak cała i zdrowa z ołówkiem w ręce siedzi w saloniku. - Gdzie Fill? - wykrztusiłem. - W sypialni mojej matki - odparła zdziwiona. Dobywszy noża, ruszyłem do pokoju, Dominika za mną. Nic się nie zmieniło. Umyty Fill w czystej lnianej koszuli leżał na łóżku, identycznie blady i bez oznak życia jak wcześniej. Wystarczyło się pochylić i zadać niezawodne, dobrze wyćwiczone pchnięcie. W prześcieradło i materac wsiąkłoby parę litrów krwi i problem z głowy. - Co się stało? - zapytała. Podałem jej worek z rzeczami, po czym opisałem zwięźle, co odkryłem. W trakcie opowiadania uspokoiłem się na tyle, że zacząłem traktować własne domysły już jako nie tak prawdopodobne i trafne. - Tylko że sprawa jest bardziej skomplikowana, niż sądziłem. A jeżeli wszystko ma się całkiem inaczej? Być może rozumuję źle albo znam zbyt mało faktów. Nie wiem, ale nie mogę go zabić ot, tak. Nawet ze względu na ciebie. - Wczoraj wieczorem zmierzyłam mu puls, cztery i pół uderzenia na minutę. Dziś rano już tylko cztery - stwierdziła. - Czyli nie zanosi się na to, żeby się zbudził sam - powiedziałem. - Właśnie. Bez pomocy przypuszczalnie w ciągu kilku dni umrze. Tobie jego zdrada jakoś nie pasuje, nie wierzysz w nią. Jeśli go zabijesz, będzie cię to prześladować aż do śmierci. Wykończysz się. Schowawszy nóż, objąłem ją. - Spróbujemy go przebudzić, ale jak mi się z tego nie wytłumaczy... - Nie dokończyłem zdania. Popijając gorącą czekoladę, omówiliśmy szczegóły spotkania z Bingo Ringiem. Nie chciałem, żeby później mógł komuś zdradzić, dla kogo pracował. Przy drugim kubku siedzieliśmy w milczeniu. Zaczęło padać. Trzy dni bez deszczu to w Joudzou niebywale dobra pogoda. Stojąc przy oknie, obserwowałem duże, rozpryskujące się o ziemię krople. Deszcz był tak gęsty, że rozbryzgi wody tworzyły zamglony dywan. Poczułem chłód, Dominika wciąż oszczędzała opał. Czekolada miała przyjemny gorzko-słodki smak, rozgrzewała wnętrzności, a z każdym łykiem przybywało mi energii. - Jaka była królowa? - spytała. Odwróciłem się, żeby zobaczyć jej minę. - Boska, dokładnie taka jak królowa. Myślę, że każdemu mężczyźnie potrafi ukraść duszę. - A tobie ukradła? Nie kłamać. Usiłowałem przypomnieć sobie chwile bliskości królowej, tę mieszankę dzikiej żądzy i uniżonej czci. - Tak w połowie - przyznałem się - ale ty jesteś Dominika i... - zamilkłem, postanawiając nie kończyć zdania. Zamierzałem powiedzieć "i ja cię kocham", ale uznałem, że to głupie. Traf, szczęśliwy traf chciał, że nasze drogi się spotkały. Los podarował nam kilka miłych, razem spędzonych chwil, coś, czego wcześniej nie zaznało żadne z nas. O ile wszystko skończy się dobrze i wybrnę z tej przedziwnej kabały, rozstaniemy się i już nigdy nie zobaczymy. To, bym przeżył w armii jeszcze osiem lat, zdawało mi się nieprawdopodobne. Poza tym nie miałem pewności, co właściwie oznacza słowo "kochać". - Ty jesteś Dominika, więc nie musisz być królową i kraść duszę - dokończyłem, sam się sobie dziwiąc, jak się z tego wykaraskałem. - Idę po Ringa - dodałem na pożegnanie. Ponieważ z powodu wcześniejszego pośpiechu zapomniałem peleryny, pożyczyłem sobie parasol z woskowanego papieru, ten kupiony przy okazji naszej pierwszej kolacji. Na szczęście deszcz zelżał szybko, więc parasol wytrzymał całą drogę do szkoły, gdzie przebrałem się jak należy i wziąwszy talary znalezione w domu Gasupureza, ruszyłem na poszukiwanie czarownika. *** Ostatni dzień świętowania nie przebiegał już tak burzliwie jak początek, wszyscy zaczynali odczuwać zmęczenie. W gruncie rzeczy było to dobrze pomyślane, bo powrót do obowiązków będzie traktowany jako odpoczynek. Chmury wisiały nisko i mimo że było południe, panował półmrok. Z nasuniętym głęboko na czoło kapturem peleryny chodziłem od jednej przepełnionej knajpy do drugiej. Nieokiełznana zabawa przerodziła się w niemal rodzinne święto. Śpiewy, wspominki o kumplach, pogwarki o starych, dobrych czasach. Bingo Ringa znalazłem przy ognisku rozpalonym na placu. Na rożnach piekły się prosiaki, siedzący na ławach pod brezentowymi zadaszeniami mężczyźni grali w karty albo w kości. Od czasu do czasu partię przerywał zakład o to, kto wyjdzie na deszcz, żeby przynieść reszcie mięso albo piwo z wielkich beczek. Bingo Ring siedział na rogu odległego stołu. Bezmyślnie wlepione w deski spojrzenie, przed nim mnóstwo pełnych kufli. Pomyślałem, że wpadł w delirium, ale on w regularnych odstępach czasu wychylał jeden kufel za drugim. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, stanąłem pod ścianą, czekając, aż brak piwa albo parcie na pęcherz zmusi go do wyjścia na deszcz. Wygrał pęcherz. Czarownik podniósł się powoli i stał tak przez chwilę, żeby jego zamroczony mózg przywykł do zmiany pozycji, po czym chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Podskoczyłem do niego i złapawszy za ramię, zmusiłem, by odszedł poza pole widzenia mężczyzn siedzących pod daszkiem. - Mam dla ciebie robotę. Sto talarów - powiedziałem. - Eee, eee. Jak na gościa, którego chciałem wynająć do przeprowadzenia trudnej czynności magicznej, nie popisał się bystrością. Zawahałem się. Może to i był całkowicie poroniony pomysł, ale mimo to kontynuowałem swój plan. - Za sto talarów można kupić masę picia, jutro już nic nie będzie za darmo - próbowałem go zmotywować. - Muszę się odlać - wykrztusił. Puściłem go, robiąc krok w tył. Taki mały, a tyle się w nim zmieściło! Gdy skończył, odwrócił się, mrugając przy tym oczyma, jakby z powodu pijackiej mgiełki kiepsko widział. Już chciałem powiedzieć, żeby zapomniał o propozycji, bo pijaństwo zrobiło z niego kompletny wrak, ale uprzedził mnie. - Dwie stówki. To musi być parszywa sprawka, skoro zawracasz mi dupę. Dwie stówy i załatwione. A jednak jeszcze zostało mu trochę pomyślunku. Poprowadziłem go okrężną drogą, a kiedy znaleźliśmy się na skraju miasta, przewiązałem mu oczy czarną chustką. Przestał protestować dopiero po przypomnieniu sumy. Jeszcze pół godziny włóczenia się pustymi ulicami i doszliśmy do domku Dominiki. Chustkę zdjąłem mu dopiero w pokoju, gdzie leżał Fill. Chciałem, by o miejscu, w którym miał pracować, wiedział jak najmniej. - Pij - powiedziałem, podając mu kufel grzanego piwa z przyprawami. - Dobrze ci zrobi. Najpierw powąchał, a potem łapczywie złapał naczynie. - Ja tam zawsze lubię sobie golnąć! Nie musiałem mówić, żeby wypił do dna. Beknąwszy, otarł rękawem usta. - Dobre, kurczę, naprawdę dobre - mruknął, ale zaraz jego twarz wykrzywiła się w grymasie. Przez następne dziesięć minut zwijał się na podłodze. Przysunąłem wiadro, gdyby przypadkiem zechciał zwracać, ale miał dobry żołądek. - To nie było w porządku! Dodałeś mi tam detoksykator! - oświadczył wzburzony, kiedy już doszedł do siebie. Jego potoczne słownictwo gdzieś znikło, teraz mówił jak człowiek przyzwyczajony do wykładów w akademii. - Inaczej nic by z tego nie wyszło - wyjaśniłem. Przytaknął. - Racja. Alkohol budzi we mnie drugie ja, to złe. Przypuszczam, że zajęcie, z powodu którego mnie tu sprowadziłeś, jest związane z tym mężczyzną. - Wskazał Filla. - Chcę, żebyś go wyrwał ze śpiączki, a ponadto ustalił jej przyczyny. Co to było: zatrucie, inny czarownik czy też on sam. Ring pochylił się nad łóżkiem, kładąc dłoń na ciemieniu Filla. Przypomniawszy sobie rozmowę o ubocznych wpływach manipulacji mocą na ludzkie ciało, zrobiłem to samo. Zdawało mi się, że pod palcami wyczuwam zwoje spirali. - Widzę, że znasz się na tym nieco - skomentował Ring moje postępowanie. - A teraz mi nie przeszkadzaj. Jeśli coś stwierdzę, będę o tym informował na bieżąco. Potrzebuję tylko trochę soli. Nie chciałem zostawiać go samego, ale musiałem zaryzykować, ponieważ jeszcze bardziej zależało mi na tym, by nie zobaczył Dominiki. Rozsypał cienką warstwę soli na stole, z szyi zdjął usmolony mieszek na zaśniedziałym łańcuszku i wysypawszy z niego cztery różnobarwne kamyki, ułożył je na solnym kobiercu w kształt rombu. Rozpoznałem wśród nich tylko obsydian i jaspis. Dziwne to, bo przecież jeden miał chronić przed magią, którą zwykle nazywamy czarną, natomiast drugi ją katalizował. Następnie cienkim patyczkiem zaczął rysować skomplikowany schemat. Wydawało mi się, że niektóre czary tylko markuje, ponieważ w ogóle nie dotykał powierzchni. Przez godzinę nie działo się nic, tylko schemat stawał się coraz mniej czytelny i jakiś bezładny. - Sam się wprowadził w trans - powiedział nagle, po czym posypał swoje dzieło warstwą świeżej soli i zaczął od nowa. Ktoś rzucił na niego urok powodujący zatrucie. Czar był skonstruowany tak, żeby sekcja potwierdziła obecność trucizny w tkankach. Następna warstwa soli. Starałem się, żeby moja uwaga nie uległa stępieniu wskutek długiego czekania. Chciałem uniknąć sytuacji, że po przebudzeniu Fill zastaje mnie nieprzygotowanego. Już na samym początku procedury zdjąłem pętelkę z iglicy, a w ręce trzymałem nóż. - Próbował się uleczyć, ale zabrakło mu czasu. Stworzył inteligentne zaklęcie, które miało truciznę zidentyfikować, a potem zneutralizować. Wprowadził się w trans po to, by spowolnić proces trucia i w ten sposób zyskać na czasie - wymamrotał Ring. Czwarta warstwa soli. - Zdołał się wyleczyć, tylko że wskutek osłabienia nie jest w stanie zbudzić się samodzielnie. Skończyłem. Z nim wszystko w porządku. Zerwałem się, dobywając rewolwer. - Na razie możesz się go nie obawiać, jest bardzo słaby. Zanim dojdzie do siebie, chwilę to potrwa. Zbudzi się nie wcześniej jak za dobę - uspokoił mnie Bingo Ring. Zaskoczyła mnie zmiana, jaka podczas leczenia zaszła w starym czarowniku. Wprawdzie sprawiał wrażenie zmęczonego, wyglądał znacznie starzej niż kilka godzin wcześniej, ale z jego oczu znikł wyraz poniżenia oraz alkoholowej tępoty, spowodowanej przez wiele lat picia. Nagle nie był wrakiem, lecz człowiekiem świadomym swoich umiejętności. - Sądzę, że wykonałem ostatnią dobrą robotę w moim życiu. Wkrótce umrę - rzekł ni stąd, ni zowąd. Nie zareagowałem. Pijący bez umiaru często przejawiają skłonność do użalania się nad sobą. - Nie chcę się przechwalać, ale naprawdę mam takie zdolności. - Odniósł się do moich niewypowiedzianych myśli. - Kiedy przychodzi właściwy czas, widzę przyszłość. Właśnie teraz mogę pokazać ci twoją. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, złapał mnie za rękę i świat natychmiast zmatowiał. Było to jak patrzenie w lekko zroszone lustro. Stojąc przed kilkuset mężczyznami, przemawiałem do nich. Na ile zdołałem dostrzec szczegóły, byłem uzbrojony. Okolica puszczona z dymem, z drzew pozostały tylko sczerniałe, bezlistne kikuty. Na zatkniętej w ziemi kopii powiewał nasz sztandar. Zdawał mi się jakiś dziwny. Nie umiałem określić jego barwy ani kształtu, a im dłużej na niego patrzyłem, tym bardziej stawał się niewyraźny. Na karku zjeżyły mi się wszystkie włoski, dostałem gęsiej skórki. - Będziesz z kimś walczył. Z kimś bardzo potężnym, kto łamie reguły. Chyba z nekromantą. - Przerwał mi wizję obojętny głos. - Kto zwycięży? - spytałem, chociaż było oczywiste, że na takie pytanie nie mogę dostać odpowiedzi. - Nekromanta. Zesztywniałem, widzenie rozpłynęło się. - Wszystko w porządku? - zapytał zaniepokojony Bingo Ring. - Co takiego powiedziałeś przed chwilą? - Chciałem się upewnić. Wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Użyczyłem ci swoich zdolności i nie pamiętam nic, co mówiłem. Potrząsnąłem głową, żeby się pozbyć nieprzyjemnego odczucia spowodowanego przepowiednią. Może to wszystko było tylko przywidzeniem. - Masz tu swoje wynagrodzenie. - Podałem mu woreczek z pieniędzmi, chcąc już zakończyć tę rozmowę. - Ale pamiętaj, że płacę ci również za milczenie. Jeśli z kimkolwiek będziesz o mnie rozmawiał, zabiję cię. Starałem się mówić jak najdobitniej, żeby zrozumiał, że nie rzucam słów na wiatr. - Każde twoje słowo może być dla mnie zagrożeniem. Muszę się przed tym bronić i dlatego zabiję cię przy najmniejszej próbie złamania dyskrecji. A likwidacja starego, niewyszkolonego człowieka, takiego jak ty, to dla mnie łatwizna. Czy to dla ciebie jasne? - Jak słońce. Ale nie musisz mieć obaw. Potrafię trzymać język za zębami, a poza tym wkrótce umrę. Powiedział to niemal z uśmiechem, po czym ostrożnie pozbierał swoje kamyki i zdmuchnąwszy sól, włożył je do brudnego mieszka, a przez ten znów przewlekł łańcuszek i zawiesił na szyi. Udało się. Kiedy był w stanie magicznej koncentracji, włożyłem mu tam komunikacyjny kolczyk Filla. Własny nosiłem cały czas przy sobie, więc do nawiązania kontaktu z nim wystarczyło, by wypowiedział moje nazwisko. W drodze powrotnej ponownie zawiązałem mu oczy. Tym razem nie protestował. - Do widzenia - rzekł na pożegnanie, kiedy zamykałem drzwi. Dopiero nocą, leżąc obok oddychającej cicho Dominiki, uzmysłowiłem sobie, że nie zwracał się do śpiącego Filla, lecz do niej. Diabli wiedzą, jak poznał, że w domu jest jeszcze ktoś. Wstałem wcześnie, było jeszcze ciemno. Położywszy na kuchence połowę sumy znalezionej w domu Gasupureza, napisałem na skrawku papieru: Żebyś nie musiała się wciąż opatulać pierzyną. Uważaj na pacjenta. Będę wieczorem. W szkole byłem jeszcze przed pobudką. Goliłem się, kiedy do drzwi mojej klitki zapukał ordynans. Mam się natychmiast zameldować w kwaterze kapitana Kasowitza. Dość wczesne spotkanie, jak na oficera. Zrozumiałem dopiero na miejscu: czekał tam na mnie Harp z dwoma adiutantami. Minę miał kwaśną. Bez ceregieli wręczył mi kapitańską nominację oraz nowe naramienniki. Z tego, co mi niechętnie powiedział, wynikało, że Kasowitz się nie wybronił. Złą dyslokację naszego batalionu przypisano jemu i został odkomenderowany gdzie indziej. A mnie za bojowe zasługi awansowano. Miałem zadbać, żeby pułk osiągnął jak najprędzej gotowość bojową i był przygotowany do długiej trans-lokacji. Dwaj adiutanci byli wojskowymi lektorami ze sztabu, którzy mieli mnie przeszkolić i w przyspieszonym trybie uzupełnić moją wiedzę z zakresu sztuki wojennej. Dostałem sześć miesięcy na przygotowanie się do egzaminu oficerskiego. - I może być pan pewny, kapitanie, że drugiej szansy nie będzie. Królowa nie daruje błędów! - Zakończył roje wystąpienie ukrytą groźbą. Uświadomiłem sobie, że teraz już nie muszę stać przed nim na baczność. Usiadłszy wygodnie na stole, wyjąłem papierosa. Ostatnio trochę się opuściłem w paleniu. - Kapitanie Harp, co słychać u pańskich ludzi? - Których? - Dał się złapać na lep. - Tych z kulami kaliber czterdzieści pięć w brzuchu - odparłem z uśmiechem. - Powinien ich pan ukarać za lichą robotę. - Między nami jeszcze nie skończone! - warknął rozdrażniony i trzasnął drzwiami. Przyznałem mu rację. Nie wiedziałem tylko, któremu z nas spodoba się następne spotkanie. Nie miałem złudzeń. Za moim awansem na pewno nie stały bojowe zasługi, lecz specyficzne zamiary, jakie wobec mnie miała królowa. Kiedy indziej ludzie ze sztabu budziliby we mnie czujny respekt, ale teraz tkwiłem po same uszy w takim bagnie, że właściwie byli mi obojętni. - Panowie - zwróciłem się do nich - mamy mało czasu i mnóstwo pracy. Decyduję tu ja, ale chcę, byście mi zwracali uwagę na ewentualne moje błędy. Tylko w cztery oczy. Czy to jasne? - Absolutnie, panie kapitanie - rzekł niższy bezbarwnym głosem. - Nasz komentarz: pańska decyzja jest w danej sytuacji idealna. - Oert! Klucze do kasy pancernej! - wrzasnąłem. Przez cały dzień zajmowałem się papierkową robotą i podstawowymi sprawami organizacyjnymi. Sierżanci, z którymi jeszcze wczoraj dowcipkowałem, dziś salutowali mi, ale popatrywali ze źle ukrywaną zazdrością. Druga strona awansu, tak to już jest. Jeśli w ogóle miałem jakichś kumpli, właśnie ich straciłem. Moja popularność jeszcze gwałtowniej spadła po tym, jak osłabionych alkoholem ludzi pognałem w teren na ćwiczenia, żeby znowu złapali formę. Na pewno mnie przeklinali, ale Kasowitz na moim miejscu zrobiłby to samo. Wykorzystałem swe świeże szlify do kradzieży z magazynu broni paru granatów i znacznej ilości amunicji. Rzecz jasna, jeszcze przed zakończonym remanentem. Po wieczornym posiłku odprawiłem doradców, mówiąc, że pójdę postudiować jedną z wielu książek, które mi wcisnęli. Z kolei Oertowi powierzyłem komunikacyjny kolczyk ze słowami, że idę do burdelu, i przykazałem, że w razie czego ma się ze mną natychmiast kontaktować. * * * U Dominiki byłem dopiero po dziewiątej. - Fill? - Wyjechałem na nią zamiast powitania. - Ciągle śpi. - Uspokoiła mnie. Pocałowałem ją w przejściu i wszedłszy do środka, zamknąłem drzwi. Od razu znalazłem się w obłoku jej zapachu. - Nie chcesz się dowiedzieć, jak to robią kapitanowie? - spytałem. Zerknęła na moje nowe pagony. - Przecież wiem to od dawna - odparła z ognikami w oczach, zdejmując mi przy tym czapkę i wieszając ją na wieszaku. - Już myślałam, że tylko ta boska królowa ci w głowie - szepnęła, jednym ruchem pozbawiając mnie peleryny. - Jak widzę twoją praktykę w rozbieraniu oficerów, gotów byłbym ci uwierzyć - wymamrotałem, ale jej wargi natychmiast zmusiły mnie do milczenia. Pachniała deszczem i czekoladą. Kochaliśmy się w przedpokoju, na niedbale porozrzucanej po podłodze garderobie. - Możesz mi wyjaśnić, dlaczego cały czas byłem na dole? - spytałem, kiedy już nasyciliśmy nasze najgorętsze żądze. Leżałem na plecach. Dominika siedziała okrakiem, opierając się rękami o mój tors. Przyglądając się jej pod kątem dla mnie niezwykłym, zastanawiałem się, co jej bardziej pasuje, góra czy dół. Wziąwszy pod uwagę, że nadal się lekko kołysała, jednomyślnie zagłosowałem za górą. - Podłoga jest mocno zabłocona, a my, porządne dziewczyny, musimy uważać, żeby się przypadkiem nie pobrudzić - wytłumaczyła. Nie pozostało mi nic innego, jak się z nią zgodzić, ponieważ to jej kołysanie przekroczyło granicę, przy której byłem jeszcze zdolny myśleć. Potem siedzieliśmy oparci o siebie. Odczuwałem błogie zmęczenie i wiedziałem, że ona również. - Jak na kapitana byłeś naprawdę całkiem niezły - powiedziała z powagą. Klepnąłem ją po pośladkach. Uchylając się przed plaśnięciem, zahaczyła o płócienny worek, który wzięła ode mnie tuż przed kochaniem i rzuciła na podłogę. Przypomniałem sobie o nim dopiero teraz. - Co to takiego? - Granaty. Moje zabezpieczenie na rozmowę z Fillem. - Wielkie nieba, z ciebie rzeczywiście wybuchowy facet - westchnęła. - Halo! Jest tu ktoś? - Przerwał nam słaby głos z sypialni. Fill się obudził. Klnąc pod nosem, zacząłem szukać w plątaninie odzieży kabury z pistoletem. Nareszcie. Darowałem sobie ubieranie i z granatem w jednej, a rewolwerem w drugiej ręce wpadłem nagi do pokoju. Gdzieś w łepetynie tłukła mi się uszczypliwa myśl, że dla nocy z kobietą niektórzy mężczyźni dają się nawet zabić. Z kobietą ich marzeń, poprawiłem ironiczną część swej świadomości, po czym naciągnąłem kurek i wycelowałem w Filla. - Tylko bez żadnych czarów i sztuczek, bo strzelam! - ostrzegłem go. Wytrzeszczył oczy, ale się nie roześmiał. - Nie wiem, co mam o tobie myśleć. Zadam ci kilka pytań i jak uznam, że kłamiesz, strzelę! - kontynuowałem. Podłoga za mną zaskrzypiała. Do pokoju weszła Dominika. - Już rozumiem twój niepełny strój. Miło mi panią poznać. - Łypnął wzrokiem gdzieś za mną. Ciekawe, czy choć trochę się ubrała, jednak nie odważyłem się spuścić go z oczu. - Nie jesteś czarownikiem trzeciej kategorii - powiedziałem. - Zgadza się. To, co ci teraz powiem, jest skomplikowane i trudno w to uwierzyć, ale bądź tak uprzejmy i zastanów się, zanim pociągniesz za cyngiel. - Dobra, ale uważaj na ręce, żebyś mi nie robił żadnych podejrzanych ruchów, bo potraktuję to jako czarowanie. Spojrzał na swoje leżące na kołdrze dłonie i skinął na znak zgody. - Naprawdę nazywam się Fillandros Campa. Oficjalnie umarłem piętnaście lat temu podczas eksperymentu w laboratorium. - Mam stare roczniki "Kto jest kto", zobaczę - przerwała mu Dominika, po czym wyszła. Chwilę później wróciła ze stosem książek, przy czym chyba jakimś cudem w tak krótkim czasie zdążyła na siebie włożyć szlafrok. Wybrawszy jedną podług daty na okładce, zaczęła ją wertować. - Taki człowiek istniał. Piszą o nim, że mimo młodego wieku należy do najbardziej uzdolnionych czarowników. - Podaj swoje dane personalne - nakazałem. Fill recytował je przez chwilę, a Dominika stwierdziła, że zgadzają się co do joty. To jednak jeszcze niczego nie oznaczało, bo mógł być renegatem na obcych usługach. - Sfabrykowałem własną śmierć, ukryłem się pod cudzym nazwiskiem, a potem celowo popełniłem przestępstwo, za co zostałem skazany na służbę w batalionie zwiadu - starał się nas przekonać. - Jakie przestępstwo? Zawahał się. Przycisnąłem nieco cyngiel i kurek skrzypnął. Przełknąwszy nerwowo ślinę, mówił dalej: - Ofiarowanie. Zarżnąłem koguta, skrapiając jego krwią rysunek konia, którego niby chciałem tanio kupić na aukcji. Dobrze wiedziałem, jak ten czyn zostanie potraktowany. Później, podczas odbywania kary, niby przypadkowo pojawiły się u mnie zdolności magiczne, no a w trakcie służby w batalionie awansowałem na wojskowego czarownika trzeciej kategorii. Cofnąłem palec i kurek wrócił do pozycji wyjściowej. - Dlaczego to zrobiłeś? - Podejrzewałem, że istnieje grupa czarowników, która knuje przeciwko królestwu, stosując przy tym zakazane metody: ofiarowanie, nekromancję, niestabilne czary. Wiedzieli, że ich śledzę, i zlikwidowanie mnie było tylko kwestią czasu. Służba w karnym batalionie była idealną przykrywką, ponadto mogłem dalej prowadzić śledztwo. Dotarłem do miejsc, gdzie w innych okolicznościach moja obecność zwróciłaby uwagę. - I nie zmieniłeś zdania? - kontynuowałem przepytywanie. - Nie. Co więcej, odnoszę wrażenie, że za tym wszystkim kryje się coś większego. Nie miałem pojęcia, co myśleć o jego opowieści. Wyglądała na prawdziwą, ale brzmiała wprost niewiarygodnie. Gdyby próbował kłamać, na pewno by wymyślił coś bardziej prawdopodobnego. Ale z drugiej strony był czarownikiem, a normalny człowiek nigdy nie wie, jakimi ścieżkami wędrują ich myśli. - Powinniśmy sobie ufać, przynajmniej trochę. - Wyrwał mnie z zadumy. - Nie wiem, jak to zrobić - odpowiedziałem. - Twój pogląd, że czarownicy do konstrukcji czarów potrzebują gestów czy różnych rysunków lub ornamentów, jest słuszny. Unieruchomienie eliminuje około dziewięćdziesiąt pięć procent z nas. Ale nie tych najlepszych. Czarowanie za pomocą myśli też jest możliwe, chociaż znacznie trudniejsze. Coś wam pokażę, tylko nie strzelaj, gdyby mi się nie udało, bo jestem bardzo zmęczony. Światło jednej z naftówek nagle zmieniło barwę, rozlało się w krąg, zaraz potem utworzyło rój wirujących świetlików, by w końcu zmienić się w kolorowy fajerwerk. - Złudzenie? - spytałem. - Nie, bawiłem się światłem, naprawdę. Ale złudzenie też by starczyło, żebym cię rozbroił. To jak, możemy sobie zaufać? Nie byłem tak całkiem pewny, lecz ta próbka przekonała mnie przynajmniej w tym sensie, że mierzenie do niego ze spluwy jest bezcelowe. - Mam ochotę na czekoladę, a wy? - Dominika rozładowała napiętą atmosferę. - Ja na pewno. I jeszcze coś do jedzenia - poprosił Fill. - Czuję się tak, jakbym nie jadł od miesiąca. Chciałem wsunąć rewolwer do kabury, lecz uświadomiłem sobie, że jestem nagi. - Idę się ubrać - powiedziałem. - Dobry pomysł - rzekł ironicznie Fill - bo przez te twoje mięśnie i blizny człowiek może się najeść strachu. Szkoda, że się nie zamieniliście. Byłoby lepiej, gdybyś ty miał na sobie szlafrok. Aluzja rozbawiła Dominikę. Znalazłem się w niezwykłej sytuacji. Człowiek, którego znałem od lat, okazał się być zupełnie kimś innym, a przy tym wcale się nie zmienił. Te same żarty, ten sam uszczypliwy humor. - A to kto? - spytał po chwili, patrząc w stronę kuchni, gdzie Dominika szykowała późną kolację. - Przypadkowa znajomość. Tutejsza nauczycielka. Pomogła mi cię uratować - powiedziałem cicho. - Kochacie się - rzekł, przyglądając mi się z poważną miną. Wzruszyłem ramionami. - Wiesz, jak jest. Wkrótce stąd wyjedziemy. Zmieni się w miłe wspomnienie, nic poza tym. Pokręcił głową. - Kłamiesz. Czy zdajesz sobie sprawę, że teraz szepczesz, żeby cię nie usłyszała? Jestem lepszy niż przeciętny obserwator, potrafię wyczuć mnóstwo rzeczy. O ile naprawdę weszliśmy w drogę ludziom, których podejrzewam, musisz się jej pozbyć jak najprędzej, bo w przeciwnym razie oni ją wykorzystają przeciwko tobie. Zechcą odkryć twoje lepsze cechy, wrażliwość, miłość, przywiązanie. I użyją ich jak łomu. Złamią cię, a ty będziesz zagrożeniem dla pozostałych, którzy ci zaufali. Wierz mi, Lancelocie, ja to przeżyłem. Mówił serio i życzliwie, ale ja cały czas dobrze pamiętałem jego szczegółowe uwagi o sposobach ofiarowania, anatomicznych cięciach na ludzkim ciele, metodach jak najdłuższego utrzymania ofiary przy życiu, analizach skomplikowanych niestabilnych diagramów, które, gdy tylko na nie popatrzeć, wywoływały pieczenie oczu. Być może grał swoją rolę, a ja, zwykły sierżant, teraz już kapitan, nie byłem w stanie jej zrozumieć. - Wiesz, na co najbardziej muszą uważać ci, którzy walczą z potworami? - spytałem. Posłał mi pytające spojrzenie. - Żeby sami nie stali się potworami - odpowiedziała spod drzwi Dominika. Odwróciłem się do niej. Gdzieś w głębi duszy poczułem coś jakby szarpnięcie i przyznałem Fillowi rację. Podobała mi się naga w łóżku, zamyślona za zniszczonym blatem stołu w bibliotece, swawolna podczas naszych igraszek. Podobała mi się cała. Odnosiłem wrażenie, że wypełnia we mnie puste miejsce. Postawiła tacę z posiłkiem na nocnym stoliku i w pokoju zapachniało czekoladą oraz rosołem. Poczekaliśmy, aż Fill zaspokoi pierwszy głód. - Możesz nam zdradzić, jak stworzyłeś teorię o spiskowcach i co tu się według ciebie właściwie dzieje? - poprosiłem. - Dlaczego sądzisz, że jest ich więcej, a nie jeden? - uzupełniła Dominika. - Ponieważ są zbyt potężni. Ta akcja, czy, jak wolicie, czary, które odkryłem, są dla pojedynczego człowieka za trudne - zaczął od końca. - Ty byś też nie potrafił? - przerwałem mu. Zamyślił się. - Ja tak, tylko że ja jestem dużo lepszy od wszystkich pozostałych czarowników. Jedynie królowa przewyższa mnie swoją mocą i umiejętnościami. - A ona? Czy mogła to być ona? Podświadomie zjeżyłem się po tym pytaniu Dominiki. Już samo wypowiedzenie takiej możliwości brzmiało dla mnie jak obraza. Fill potrząsnął głową, po czym napił się czekolady. - Te rzeczy działy się jeszcze przed jej wstąpieniem na tron. Wydaje mi się raczej, że jej wojenna i magiczna sztuka hamuje działania spiskowców. - Jakie rzeczy? - Nie pozwoliłem mu dokończyć. - Choćbyś nie wiem jak starał się zataić, że manipulujesz mocą, wcześniej czy później, mówię tu o latach, każdy zdolny czarownik pozna, że coś się dzieje w jego otoczeniu, i zacznie szukać przyczyny. W dokumentach sądowych z czasów panowania obu poprzednich królowych znalazłem zapiski o krótkich okresach, podczas których wielu czarowników kategorii mistrzowskiej i arcymistrzowskiej zostało uznanych za renegatów. Jednych zesłano na roboty w kopalniach, inni zmarli przy niebezpiecznych eksperymentach. Zakładam, że były to morderstwa doskonałe. - Na polecenie królowej? - spytałem. - To nie takie proste - tłumaczył Fill. - Od ostatnich sześćdziesięciu lat politykę wewnętrzną królestwa kształtuje kilka frakcji oraz potężnych jedno stek, wszyscy to czarownicy. Królowe musiały sprytnie manewrować, żeby utrzymać ich wpływy w równowadze. Ostatnią likwidację niewygodnych czarowników poprzedziła likwidacja twojego ojca. Nie wiedziałem, jak mam to ugryźć. Polityka nigdy mnie nie interesowała. Jako facet z plamą w życiorysie, do tego żołnierz, nie miałem najmniejszych powodów, by było inaczej. - Podobno sytuacja jest jeszcze gorsza, niż myślałeś. Możesz to wyjaśnić? - wtrąciła Dominika. Fill jakby z żalem odstawił pusty kubek po czekoladzie. - To coś to... - przez chwilę nie umiał znaleźć odpowiednich słów - po prostu coś niewiarygodnego. Muszę zacząć od podstaw, bo inaczej nic z tego nie zrozumiecie. Czy wiecie, czemu niektóre metody manipulacji mocą są zakazane? Wzruszyłem ramionami. Prawo karało tego rodzaju czyny, wszyscy je potępiali. Panowało powszechne przekonanie, że zaburzają ład obowiązujący na naszym terytorium, pogarszając stabilność świata zamieszkanego przez ludzi. I był to dla mnie dostatecznie poważny argument, chociaż w szczegółach nie do końca zrozumiały. Fill wyczuł moją niepewność, zadał więc inne pytanie. - Jak sobie wyobrażacie dzikie kresy? Jakie istoty tam żyją, kto tam rządzi? I znów nie wiedziałem, co na to powiedzieć. W trakcie służby w wojsku kilka razy spotkałem się z napastnikami "stamtąd". Niektórzy wyglądali jak ludzie, inni przypominali ludzkie poczwary dotknięte straszliwymi chorobami. Dwa razy walczyłem z bestiami zupełnie niepodobnymi do człowieka. Jak więc mogło tam wyglądać? - Czytałam dziennik podróży Osvitza - powiedziała Dominika. Osvitz był facetem, który jeszcze przed okresem wojen wędrował z jednego kraju do drugiego, a kiedyś zorganizował wielką odkrywczą wyprawę do ziemi niczyjej. Wrócił sam. Sporządził z tego niemal niezrozumiałą relację, po czym umarł. Niczego więcej o nim nie wiedziałem, no i, rzecz jasna, nigdy nie traciłem czasu na jego bezładne zapiski. - Zapoznałem się z fragmentami, które nie były publikowane - stwierdził Fill. - Pisał w nich nie tylko o mówiących kamieniach, ale też o spotkaniu z inteligentnym wulkanem. Zanim to-to zrozumiało, że istnieją jacyś ludzie, połowa uczestników wyprawy poumierała na skutek wirusów deformujących rzeczywistość, mam na myśli nasz świat. Na szczęście ta istota na swój sposób była mu życzliwa i starała się nie krzywdzić ludzi, ograniczając negatywny wpływ, wynikający z samego faktu jej istnienia. Wytwarzała małe kratery, służące jej do komunikowania się. Pomimo wszystko Osvitz wrócił ze zlasowanym mózgiem. I to coś, którego nie jesteśmy w stanie ogarnąć rozumem, ostrzegło go przed stworzeniami niebezpiecznymi nawet dla tego dziwoląga! Zdajecie sobie sprawę, z czym my tu igramy? - Jaki to ma związek z nami? - spróbowałem powrócić na obszar bardziej dla mnie zrozumiały. - My, ludzie, manipulujemy mocą, stosując środki, które są skrępowane wieloma regułami. Dzięki temu możemy zachować nasz świat - spokojny, logiczny świat, gdzie obowiązują znane prawa natury - w stanie nienaruszonym. Lecz jednocześnie w dużym stopniu ogranicza to siłę, którą możemy dysponować. Zabronione metody nie mają takich ograniczeń, czy inaczej, mają ich znacznie mniej. A ich użycie jest o wiele prostsze i nie wymaga lat studiów. Twój ojciec opracował czar zdolny do powstrzymania starzenia się dowolnego biologicznego organizmu, i to na czas praktycznie nieokreślony. Ale jego wdrożenie wymaga takiej ilości energii, jaką nie dysponuje żaden żyjący czarownik. Wystarczyłoby jednak we właściwy sposób ofiarować troje ludzi i czar zacząłby działać. Rozumiecie, o czym mówię? - Zrobiłeś to już kiedyś? - spytała cicho Dominika. - Chodzi mi o złożenie ofiary. - Nie - odparł zdecydowanie. - Staram się poznać swoich przeciwników, żeby móc z nimi walczyć. Nie chcę zostać jednym z nich. - Widziałem Mauputo Oroshi - wyjawiłem. - Nic się nie zmienił przez piętnaście lat i nadal pracuje dla królowej, tyle że teraz nazywa się Dukaat. Na pewno będzie miał koło dziewięćdziesiątki. - Sto pięć lat - poprawił mnie ponuro Fill, po czym przeszedł do innego tematu: - Może byście mi powiedzieli, co się właściwie ostatnio działo? Zaznajomiłem go z grubsza z wydarzeniami minionych dni. Czas płynął szybko, zegar w saloniku wybił północ, wszyscy zaczynaliśmy odczuwać zmęczenie. - Wystarczy, czy chciałbyś wiedzieć coś więcej? - spytałem na koniec. Odpowiedziała mi cisza. Fill spał. Pożegnawszy się z Dominika, wróciłem do sztabu. Mimo że potrafiłem zasnąć na rozkaz, zresztą jak każdy żołnierz, tym razem sny nie nadchodziły. Gdzieś przed brzaskiem, kiedy noc już się zestarzała, a dzień jeszcze nie narodził, przyłapałem się na tym, że tworzę w głowie wykaz wszystkich dziwnych zdarzeń od chwili mojego przyjazdu do Joudzou. Najpierw te dziwne okopy sprzed kilkudziesięciu, a może kilkuset lat, co tak bardzo nie podobały się nieboszczykowi Hruzziemu. Później starcie z nieznanym wrogiem, który wybuchami rozerwał ciała własnych poległych, żeby tylko nic nie wyszło na jaw. Potem walka z ludźmi, przeprowadzającymi zakazany rytuał ofiarowania dziewczyny. Należeli do tej samej grupy, którą wcześniej zlikwidowaliśmy, czy był to tylko zbieg okoliczności? Sztabowy zespół śledczy, dowodzony przez majora Povera i pułkownika McGregora zjawił się podejrzanie szybko i niezwykle dobrze wyposażony. Efekt przygotowań czy też armia rzeczywiście działała tak sprawnie? Łańcuch przedziwnych zdarzeń trwał także podczas drugiej misji, kiedy to nadzialiśmy się na jednostkę diabli wiedzą skąd. Trująca mgła - Fill twierdził, że stworzył ją czarownik szkolony na akademii królewskiej. Ale czy w ogóle mogłem wierzyć Fillowi? Później, kiedy uniknęliśmy wszystkich pułapek, ludzie z mojego oddziału zginęli wskutek zagadkowego otrucia. Ja przeżyłem dzięki pomocy lekarza, którego później nie zdołałem odnaleźć. Kim był? Gdzie się ukrywał? Zabiłem oficera, a mimo to zostałem oczyszczony z zarzutu, ba, nawet odznaczony. Tak naprawdę Wielki Turniej zorganizowano z mojego powodu, dzięki czemu królowa miała tu swoje elitarne oddziały. Czy wiedziała o snutych przeciw niej intrygach albo przynajmniej powzięła takie podejrzenia? Jakie plany wiązała ze mną? Uwodziła mnie? A może to moje żądze sprawiły, że tak to sobie wyobrażałem? Nijak tu nie pasowało morderstwo uratowanej dziewczyny. Czemu, do cholery, ktoś zadał sobie trud, żeby zabić tę małą? Kapitan Harp też mi się nie podobał, nic a nic. Czy naprawdę zlecił zamachy na mnie, czy też była to robota kogoś innego? Dowodów nie miałem. W końcu jednak zasnąłem, a ostatnią myślą, która tłukła mi się w głowie, była przepowiednia Bingo Ringa. Zwycięży nekromanta. Może lepiej mieć to wszystko gdzieś i zostawić sprawy ich własnemu biegowi. Rano zbudziłem się wczesnej niż moi doradcy, miałem więc czas na solidny prysznic. Komfort oficerskiej łazienki był nieporównywalnie wyższy od łaźni dla reszty wojska. Rozkoszowałem się niespiesznie ciepłą wodą i pachnącym mydłem. Później zabrałem się do pracy. Po dwóch godzinach urzędowania Oert zameldował przedstawiciela sir Dukaata. Nie wiedziałem, że ta stuletnia małpa ma tytuł szlachecki. W opracowaniu "Kto jest kto" nie było o tym żadnej wzmianki. Ku mojemu zaskoczeniu do pokoju wszedł Drotta. - Kapitanie! - Zasalutowaliśmy jeden drugiemu. Bez zbędnych ceregieli od razu przeszedł do sprawy. Podczas rutynowych działań, jakie kontrwywiad standardowo przeprowadza na obszarach nadgranicznych, w jednym z domów znaleziono dwa trupy. Wszystko wskazywało na morderstwo. A ponieważ teraz władza w Joudzou formalnie należała do mnie, miałem asystować przy oględzinach, żeby później protokolarnie przekazać sprawę kontrwywiadowi. Początkowo potraktowałem to jako miłą odskocznię od nudnego grzebania w papierach i nieustannych pouczeń moich doradców, kiedy jednak ruszyliśmy do dzielnicy, w której już kiedyś byłem, domyśliłem się od razu, co jest grane. Kierowaliśmy się do domu Gasupureza. Już z daleka zorientowałem się, co naprowadziło agentów na ślad. Nie była to ich bystrość umysłu, tylko po prostu węch. Od pilnującego wejścia czarownika dostaliśmy ciemnoniebieski, magiczny krzemyk. Starczyło go włożyć pod język, a fetor niemalże znikł. Patrząc uważnie i pozwalając się prowadzić, próbowałem sprawiać wrażenie, że jestem tu pierwszy raz. Wszystko wyglądało identycznie, z jedną różnicą - trupy nie miały głów. - Kim byli? - spytałem jednego z przeszukujących dom. - Nie wiemy - odparł, nie przerywając pracy. - Znaleźliście jakieś pieniądze? - Kolejne pytanie zadał Drotta, bacznie przy tym sprawdzając wzrokiem pomieszczenie. Byłem pewien, że nic nie ujdzie jego uwagi. - Nie. Zmusiłem się do ponownego obejrzenia ciała kobiety. Przez ostatnie dni rozkład uległ znacznemu przyspieszeniu. Kucnąłem, żeby lepiej wiedzieć detale. Sądząc po sposobie przerwania kręgów szyjnych, napastnik wziął ze sobą specjalne narzędzie, piłkę albo ząbkowany bagnet. - Głowy zostały oddzielone po śmierci, i to znacznie później - powiedziałem coś, co było jasne dla każdego, kto już widział parę trupów. Zamiast odpowiedzi Drotta tylko wymamrotał coś niezrozumiałego. Zobaczyłem, że przygląda się kupce ziemi na podłodze. Widać przeciąg otworzył okno, rzucając doniczkę. W kupce widniał niewyraźny odcisk podeszwy z charakterystycznym wzorem. Będąc tu pierwszy raz, niczego takiego nie zauważyłem, zatem najprawdopodobniej odcisk zostawił człowiek, który przyszedł po głowy. Pewnie działał nocą i dlatego nie dostrzegł ziemi na podłodze. Bez większego wysiłku przypomniałem sobie, u kogo widziałem takie buty. Spojrzałem na Drottę. Obaj wiedzieliśmy. - Uważaj na niego. Na razie królowa cię chroni, ale ona prowadzi własną grę - rzekł cicho. - No i jak, panowie, znaleźliście coś ciekawego? - przerwał nam Dukaat. Wszedłszy do środka, zatrzymał się przy ciele, a przy tym przypadkowo stanął na kupce ziemi i zatarł odcisk. Aha, przypadkowo. - Prymitywne morderstwo na tle rabunkowym - stwierdził po pobieżnych oględzinach. - Sir, ale w takim razie dlaczego odcięli zwłokom głowy? - spytałem ot, tak sobie, bo przecież nie mogłem się łudzić, że sprawa zostanie wyjaśniona. - Kapitanie, to morderstwo rabunkowe, a my przejmujemy śledztwo. Ma pan jakieś uwagi? - zwrócił się do mnie, a jego jowialny ton zniknął natychmiast. - Nie, sir. Żadnych uwag - odparłem posłusznie, po czym kazał mi odejść. Oddawszy czarodziejski krzemyk, wziąłem kilka głębokich oddechów, żeby pozbyć się z płuc i ust cuchnącego powietrza. Czemu ktoś urżnął trupom głowy? Kolejna zagadka. Wszystko stało się jeszcze bardziej pogmatwane. * * * - No jasne! - krzyknął niemal radośnie Fill, kiedy mu opowiedziałem o odkryciu w domu Gasupureza. - Powinienem wpaść na to wcześniej, ale nie było się na czym oprzeć! Wyglądał dużo lepiej niż wczoraj, chociaż nadal leżał w łóżku. Podobnie jak poprzedniego wieczora cała nasza trójka spotkała się w sypialni. Dominika i ja siedzieliśmy naprzeciw siebie w wygodnych fotelikach, jej kostka dotykała mojej łydki. I było mi przyjemnie. - Jeżeli rytuał ofiarowania zostaje gwałtownie przerwany, konieczne jest wykonanie szeregu skomplikowanych czynności, które przywrócą zakłóconą aurę miejsca i zapewnią pomyślne powtórzenie procedury z nową ofiarą - wyjaśnił. To, jak pragmatycznie mówił o takich sprawach, napędzało mi lekkiego stracha. Procedura - jakby chodziło o zdrowotny masaż czy coś w tym guście. Ale na głos nie powiedziałem niczego. - Czyli zabili dziecko, żeby móc ofiarować kogoś innego? - spytała Dominika. - Nie, raczej na odwrót - odparł po chwili wahania. - Gdyby się im udało odzyskać tę dziewczynę, mieliby wszystko ułatwione i mogli zacząć dokładnie w tym punkcie, w którym doszło do zakłócenia. Bez żadnego oczyszczania i korekt. Wskutek śmierci dziewczyny powtórzenie rytuału uległo komplikacji. - No a co z tymi głowami? - wróciłem do tematu. - Stosując odpowiednie techniki, z choćby częściowo zachowanego mózgu zmarłej osoby można wydobyć wszystko, co wiedziała przed śmiercią. A nawet więcej. Wszystko, co widziała, czuła, przeżywała, wszystko, co utkwiło w podświadomości. Zakładam, że zabójca nie był związany z ludźmi, którzy skradli głowy. Tamci szukali informacji. Nagle niemal przestałem go słuchać. - Ofiarowanie polega na przelaniu krwi jakiegoś człowieka, prawda? - upewniłem się. - To tylko mała, najbardziej poruszająca laika część rytuału - odpowiedział nieco poirytowany. - A jeśli jednocześnie zostaje przelana krew jeszcze kogoś innego, co wtedy? - pytałem dalej. - W takim razie miejsce trzeba oczyścić podwójnie. Oczywiście wszystko uprości śmierć człowieka, którego krew sprofanowała ofiarne miejsce. Dominika posłała mi niespokojne spojrzenie. - Kiedy spadłem na dziewczynę, tamten czarownik drasnął mnie nożem. Ponadto już byłem ranny i krwawiłem. Myślę, że on tego nie zauważył, ale dziewczyna i owszem - wypowiedziałem głośno to, co właśnie sobie uzmysłowiłem. - Szlag by trafił - sapnął Fill. - Powinienem to wiedzieć wcześniej. Dowiedzą się tego podczas przesłuchania trupów! - No i spróbują cię zabić - dokończyła Dominika, patrząc na mnie. Przytaknąłem. Właściwie nie byłem tym specjalnie zaniepokojony. Odczuwałem niemal radość na myśl o chwili, kiedy się dowiem, kto za wszystkim stoi, a ja już nie będę musiał brnąć w bezsensownych domysłach. - Musimy ustalić, kto zabrał głowy - powiedział zamyślony Fill. - Tylko jak? - wtrąciłem. - Jedynym śladem jest fakt, że Gasupurez kupił ten dom - snuła głośne rozważania Dominika. Nie miałem pojęcia, dokąd zmierza. - Transakcje kupna zwykle są zawierane u notariusza albo u prawnika. W Joudzou jest dwóch notariuszy i jeden prawnik. Sprawdzę, czy w ostatnim czasie mieli jakiegoś niezwykłego gościa, który zadawał dużo pytań - rozwinęła myśl. - Wątpię, żeby się przed tobą sami wygadali - burknął Fill. Wreszcie zaczęło mi świtać. - Być może nie oni, ale każdy prawnik ma jakąś sekretarkę i jeśli będę dość sprytna, wyciągnę to od niej. Fill zerknął z uznaniem na Dominikę. Rzadko okazywał, że ktoś może być bardziej przebiegły albo przynajmniej pomysłowy od niego. Diabli wiedzą czemu, odczułem satysfakcję. - O Lancelocie, słowo! Mam bardzo ciekawą informację! Mój komunikacyjny kolczyk ożył, przekazując czyjś niepewny, zdławiony głos. - Potrzebuję pieniędzy na picie i coś mi się zdaje, panie oficerze, że dostanę ich masę, kiedy wszystko opowiem. Dopiero teraz dotarło do mnie, że słyszę Bingo Ringa, próbującego akurat sprzedać informacje o uratowaniu Filla. Zakląwszy szpetnie, zerwałem się z fotela. - Wrócę najszybciej, jak to będzie możliwe! - rzuciłem i wybiegłem. Szczęśliwie ktoś wypowiedział nazwę knajpy. Była to mordownia na peryferiach, miałem już okazję spędzenia tam kilku miłych chwil. Puściłem się niemal sprintem, a po dotarciu na miejsce nie mogłem złapać tchu. Przez małe brudne okno zajrzałem do środka. Na razie szczęście stało przy nas. Porucznik, któremu Bingo Ring zawracał głowę, widać nie miał ochoty zadawać się z pijakiem. Postawiwszy mu kufel, zostawił własnemu losowi. Wszedłem do zatęchłej sali, przedarłem się do szynkwasu i zamówiłem piwo. Wiedziałem, że Bingo Ring nie może mnie dostrzec, ponieważ wisząca w powietrzu zasłona gęstego dymu z przydziałowego wojskowego tytoniu nawet w małej odległości zmieniała twarze w zamazane, szare owale. Nie chcąc się dusić, prędko zapaliłem papierosa i nikotynowy dym od razu stał się znośny. Czekałem, popijając chrzczone piwo. Pijany czarownik był skupiony na swoim kuflu. Wreszcie dopił i na chwiejnych nogach ruszył w stronę drzwi. Mały, chudy, brudny. Gdybym parę dni temu na własne oczy nie widział, ile potrafi, uznałbym, że to wrak człowieka, który z trudem odróżnia rzeczywistość od alkoholowego delirium. Dlatego zrealizowanie mojego zamiaru wcale nie było łatwiejsze. Kroczyłem za nim powoli. Podpierając ściany dla zachowania równowagi, niepewnym krokiem skręcił w jedną z przecznic. Grupka idąca do knajpy minęła mnie obojętnie. Po chwili drzwi zamknęły się za nimi i w okolicy nie było już żywej duszy. Idealna okazja do zabicia starego, pijanego faceta. Dogoniłem go trzema susami i położyłem rękę na ramieniu. - Jak zdążyłeś w ciągu trzech dni przepuścić tyle pieniędzy? - spytałem. Obrzucił mnie gapowatym spojrzeniem, ale zaraz rozpoznał i na jego twarzy pojawił się lęk. Położyłem mu na ramieniu także drugą rękę. - Usiłowałeś sprzedać informację. Tym razem jeszcze cię zostawię przy życiu. To pierwsze i ostatnie ostrzeżenie, kapujesz? Strach ustąpił miejsca uldze. Spróbował się uśmiechnąć, ale efektem był tylko pijacki grymas człowieka niepotrafiącego zapanować nad mimiką. I wtedy go zabiłem. Kręgi szyjne stawiają nieduży opór, zwłaszcza gdy gość nie jest przygotowany. Chyba nawet mniejszy niż sucha gałąź. Postałem trochę nad sześćdziesięcioma kilogramami stygnącego mięsa, które jeszcze przed momentem było człowiekiem. Chcąc nie chcąc, przypomniałem sobie własne zdanie o potworach. Gdzie jest granica? Tak, zabiłem go, ale wcześniej ostrzegałem. Nie chciałem tego! Czemu był taki głupi? Zagłuszywszy na chwilę wątpliwości, zmusiłem się, żeby go przeszukać. Z wewnętrznej kieszeni podartego płaszcza wyszperałem sto dziewięćdziesiąt talarów, mieszek na szyi był świeżo wyprany. Oprócz kamyków znalazłem wiadomość: Przekaż je swojemu przyjacielowi, kiedyś dużo razem pracowaliśmy, na pewno mu się przydadzą. Z jakiegoś powodu zaplanował własną śmierć. Może w sporadycznych chwilach trzeźwości brzydził się samym sobą. Ale i tak było to dziwne. Zdobyłem się na wyczyn, wynosząc ciało pół kilometra za miasto i ukrywając je w wykrocie po świerku, a następnie wróciłem do domu Dominiki. Fill już spał. Wprawdzie dochodził do siebie bardzo szybko, lecz nadal nie był całkiem zdrów i szybko się męczył. - Przygotowałam dla nas jeszcze jedną czekoladę - rzekła Dominika, nim zdążyłem powiedzieć, że zaraz wychodzę. Dotarło do mnie, że samotność jest w tej chwili ostatnim, czego bym sobie życzył. Siedziałem na przykrytym kocem łóżku, obserwując, jak się rozbiera. Naftówka zgasła i tylko płomyki świec oświetlały sypialnię. Ich pełgające odblaski to podkreślały, to chowały w mroku kontury ciała Dominiki, sprawiając, że była jeszcze piękniejsza i bardziej tajemnicza. Spuściwszy wzrok, popatrzyłem na swoje ręce. Czułem do nich wstręt. Nie zwykłem zabijać w ciemnych uliczkach ludzi, którzy byli wobec mnie bezradni jak dzieci. Nie umiałem sobie wyobrazić, że miałbym ją teraz dotykać. Siadła na skraju łóżka i zaczęła splatać włosy. - Zabiłem go - powiedziałem. - Przykro mi - odparła. Przysunęła się do mnie i zanim zdążyłem jej przeszkodzić, pocałowała moją dłoń. - Jesteś żołnierzem, przywykłym do brutalnego świata, ale ten może być jeszcze okropniejszy. Wydaje mi się, że wpadłeś w grę bez reguł. Ty ustanowiłeś własne i przestrzegasz ich. Więcej zrobić nie możesz. Kocham cię takiego, jakim jesteś. Zdmuchnąwszy świece, położyła się przy mnie. Oboje rozkoszowaliśmy się wzajemną bliskością. Długo panowała cisza, uznałem więc, że zasnęła. - Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, gdyby ktoś nie znany chciał mnie zabić - powiedziała nagle. Pogłaskałem ją po włosach. - Nic trudnego. Czekasz na wroga, a kiedy się zjawia, przewidujesz jego kroki i później atakujesz. Znam się na tym. Jestem żołnierzem. Jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić, że ktoś mógłby mnie tak po prostu zabić. Zwłaszcza teraz, gdy dowodziłem pięciuset ludźmi. No tak, ale wyobraźnia, niestety, nie jest moim mocnym punktem. Rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Moja pewność siebie uspokoiła ją i wkrótce zasnęła. Postanowiłem: dziś ostatni raz spędziłem u niej tyle czasu. Jeśli ktoś mnie tu namierzy, narażę ją na niebezpieczeństwo. Odczekałem do drugiej, po czym ostrożnie, żeby jej nie zbudzić, wyśliznąłem się spod koca, ubrałem i ruszyłem do sztabu. Wprawdzie Oert rzeczywiście wierzył, że każdą wolną chwilę spędzam w burdelu, nie chciałem jednak ryzykować czegoś niespodziewanego. * * * Już w południe następnego dnia przekonałem się, jak nędzna jest moja wyobraźnia. Chcąc się przypodobać doradcom, a ludziom przypomnieć, że już nie jestem byle sierżantem, tylko oficerem i ich dowódcą, tuż po śniadaniu zarządziłem zbiórkę całego batalionu i nadzwyczajną musztrę na naszym prowizorycznym placu ćwiczeń. Jak zwykle mżył deszcz, temperatura lekko powyżej zera, a wilgoć właziła za paznokcie. Po pół godzinie nieustannego odbierania meldunków od dowódców mniejszych oddziałów zrozumiałem, że to widowisko jest jeszcze bardziej nieprzyjemne dla oficerów niż dla żołnierzy. Niemalże zazdrościłem im maszerowania tam i z powrotem, dzięki czemu mogli się zagrzać, a poza tym zwarte szeregi chroniły przed częstymi porywami zimnego wiatru. Miałem już tego powyżej uszu. Wtem na drodze dojazdowej do głównego budynku szkoły pojawił się Drotta w towarzystwie kilku mężczyzn. Skorzystałem z okazji i udając, że mam coś pilnego do omówienia z najważniejszym facetem osobistej gwardii królowej, dałem komendę "rozejść się". Lekkim, lecz wystarczająco wyraźnym ruchem dłoni, tak żeby to widziała reszta, nakazałem swoim lektorom zostać na miejscu i zająć rozmową trzech poruczników. Ostatnią rzeczą, na którą mogłem sobie pozwolić, było podkopywanie własnego autorytetu. Przywitałem się niedbale z Drottą. Minę miał poważną. Mimo że było rano, na jego twarzy widniał siny zarost. Najwyraźniej należał do tych facetów, którzy godzinę po goleniu wyglądają jak włóczędzy. Jego asystenci zasalutowali mi, po czym zostawili nas samych. Wciąż jeszcze nie przywykłem do pewnych przywilejów, wynikających z wyższego stopnia. Zapaliwszy papierosa, zaciągnąłem się głęboko. Jak zawsze po pierwszym sztachu nikotyna, czy diabli wiedzą co, na chwilę zakręciła mi lekko w głowie. - Jakiś czas temu zamówiłem w stolicy nowy typ osobistej broni. Dziś ją dostałem - pochwalił się, ale poważny ton jego głosu zdradzał coś całkiem innego. Odchylił połę płaszcza, żebym mógł popatrzeć. Była to czterdziestka jedynka z przedłużoną lufą, sześciokomorowym bębenkiem i celownikiem. A ponadto w ładownicy miał cztery magazynki do pistoletu maszynowego i pięć ręcznych granatów. Mundur oficera bywa uszyty naprawdę dobrze, na miarę, lecz z taką ilością amunicji nikt nie może się czuć ekstra wygodnie. - Moi ludzie są uzbrojeni tak samo - dodał pozornie bez sensu. Podrapał się w biodro, odsłaniając przy tym, jakby od niechcenia, nibromowe włókna, a ja dostrzegłem, że pod płaszczem prócz pistoletu ma jeszcze automat oraz granatnik. - Śledztwo w sprawie zabójstwa tej małej i staruszki powierzono Harpowi - przeszedł do rzeczy, rozglądając się przy tym, jakby chodziło o błahą pogawędkę. - Wczoraj późnym wieczorem wpadł do mojego szefa, . ja dostałem rano rozkaz - od szefa, nie od królowej żeby cię aresztować, w miarę możliwości żywego. Ponoć jesteś zamieszany w te morderstwa. Myślę, że specjalnie nie zależy mu na tym, żebyś przeżył. Właściwie powinien już tu być, ale kurierowi, który miał go poinformować, kiedy po ciebie pójdziemy, coś nawalił zegarek. Wygląda więc na to, że jestem tu ciut za wcześnie, ale nie więcej jak dziesięć minut. Dym z papierosa szczypał mnie w oczy, a ja gorączkowo rozmyślałem. Oczywiście, Drotta mógł kłamać, jeśli dostał zadanie sprowokowania mnie do czegoś, co by mnie skompromitowało. Tylko czemu robi to w tak skomplikowany sposób? Główkowałem i główkowałem, ale bez skutku. W końcu przestałem kombinować i spytałem wprost: - Dlaczego mi to mówisz? Wzruszył ramionami. - Harp nienawidzi cię, jest o ciebie zazdrosny. Obaj Wiemy, że był w tym domu przed nami. Po prostu nie podobają mi się pewne metody, a przy tym niczego nie ryzykuję. Kurier dał Harpowi złą informację, bo naprawdę się spóźnił. Ktoś mu przestawił zegarek - rzekł, wykrzywiając twarz w grymasie zadowolenia. Być może nie rozumiałem masy rzeczy, lecz instynkt doradzał mi, by zaufać Drotcie. Wydało mi się, że przed płotem oddzielającym teren szkoły widzę grupę ludzi ze zwalistym facetem na czele. Odrzuciwszy niedopałek, wróciłem do swoich podoficerów. - Błyskawiczna kontrola zbrojowni! Natychmiast! A wy dwaj kontynuujcie musztrę! - krzyknąłem, ruszając w kierunku budynku służącego jako magazyn broni i amunicji. Nie interesowałem się, czy idą za mną. Wartownicy przy wejściu byli na tyle zaskoczeni, że nawet nie złożyli przepisowego meldunku. Nie zdążyli też ostrzec swoich kumpli magazynierów. Nakryłem ich w suterenie przy grze w karty. - Baczność! Jedno słowo wprowadziło ich w osłupienie. - Ciężkie pasy tarczowe, granatnik, mój osobisty automat i podwójną ładownicę. No już, mierzę wam czas! - wrzasnąłem. Ucieszeni, że nie każę ich wychłostać, o mało nie wyskoczyli ze skóry. Kilka sekund później byłem uzbrojony jak piechur szykujący się do zdobycia ciężkiego bunkra. Powietrze za kinetyczną tarczą nabrało swego charakterystycznego posmaku, a kontury przedmiotów obramowały tęczowe smugi światła. Bez żadnych wyjaśnień popędziłem po schodach na górę. Na razie nie miałem żadnego planu, musiałem przede wszystkim wyrwać się z łapsk Harpa. Ledwie stanąłem w drzwiach, powitał mnie krzyżowy ogień. Jeden z automatem dokładnie naprzeciwko, z lewej i prawej też po jednym. Pognałem na wprost, dobywając mieczy tuż przed strzelcem. Cięcie z góry na dół, przerażona, zalana krwią twarz. Kiedy go mijałem, jeszcze stał na nogach. - Zatrzymajcie go! - Usłyszałem czyjś krzyk. Z pewnym opóźnieniem poznałem głos Drotty. Biegłem sprintem po wysypanej żwirem dróżce, wzdłuż skamieniałych szeregów żołnierzy, którymi jeszcze parę minut temu dowodziłem. Z boku wystartowało do mnie czterech gorliwych durniów. Obrót, krótka klinga, a zaraz po niej długa. Dwójka umierających zakołysała się, hamując zapędy swych kompanów. Biegłem znowu. Zimne powietrze w płucach, na twarzy cudza, gorąca krew. W furtce tuż przede mną stał Harp. Typowe dla tarczy kinetycznej rozmycie konturów nie wystąpiło. Co za pewny siebie dureń! Krótki miecz w lewej ręce został natychmiast zastąpiony przez automat. Długa seria. Na moment jego obraz się zamazał, a para kling okryła go srebrnym welonem. Pomyliłem się, ten drań odbijał kule! Posłałem mu pod nogi dwa granaty. W powietrzu zrobiło się ciemno od ziemi i żwiru. Zmieniwszy kierunek, jednym skokiem przesadziłem płot, przesuwając przy tym ręką tarczę na plecy. Tuż potem głuche dźwięki uzmysłowiły mi, że kule dosięgły celu. Ludzie na ulicach uskakiwali, ale na nic się to zdało, ponieważ niecelne serie z automatów kosiły ich jak zboże. Nigdy bym nie sądził, że rankiem w Joudzou panuje tak ożywiony ruch. No, teraz już jakby mniejszy. Eksplozja miny o mało nie powaliła mnie na ziemię. Przeskoczywszy stertę porozrywanych ciał, puściłem się ostrym kłusem. Zwolniłem za pierwszym rogiem, a za następnym narzuciłem sobie tempo, którym potrafiłem przebiec kilkadziesiąt kilometrów, jeżeli w grę wchodziła znaczna stawka. Tym razem było nią moje życie. Już bez dalszych problemów opuściłem miasto, kierując się w stronę obłych wzgórz porośniętych plamistą trawą i powykręcanymi drzewami. Usiłowałem zmusić umysł do przejęcia dowództwa. Uratował mnie instynkt, który jednak na długim dystansie nie jest dobrym szefem. Zatrzymałem się po godzinie biegu i piętnastu kilometrach. Co to wszystko znaczy? Jak się z tego wyplątać? I czy to w ogóle możliwe? Myślenie o tym teraz nie miało sensu. Ruszyłem znowu, starając się nie zostawiać żadnych śladów. Wybierałem głównie koryta strumieni i małe torfowiska, gdzie odciski wytrzymują ledwie dziesięć minut. Nie będę im niczego ułatwiał, co to, to nie. Nie miałem jednak złudzeń, ponieważ w mojej kompanii była trójka tropicieli, w sztuce czytania i maskowania śladów równie dobrych jak ja, może nawet lepszych. Jednak za wszelką cenę musiałem zyskać przynajmniej trochę czasu, a moje wysiłki mogły mi go dać. Do zmroku zaliczyłem kolejnych pięć kilometrów. Według mojej orientacji, dotarłem do rejonu, zaznaczonego na mapie jako Wschodnie Mokradła. Grunt był tu mocno podmokły i gdy w jednym miejscu stałem nieco dłużej, w odcisku zbierała się woda. Kiedy jednak po ciemku zapadłem się aż po kolana w grzęzawisku, o mały włos nie tracąc butów, zdecydowałem się na nocleg pod małym krzakiem dzikiej róży. Jego witki splotłem w pęczek i nie zważając na ciernie, zrobiłem sobie coś w rodzaju oparcia. Pogodziłem się z tym, że będę siedział w wodzie. Po jakimś czasie ciepło ciała ogrzało ją i nawet nie było mi szczególnie zimno. Nocą chmury opadły jeszcze niżej, a sądząc po wilgoci na twarzy, nad ziemią słała się mgła. Zastanawiałem się nad dzisiejszymi wariackimi wydarzeniami, ale nie przychodziło mi do głowy nic rozsądnego. Czyżby Harp działał na własną rękę? Skorzystał z okazji, żeby mnie załatwić, bo uznał, że jestem jego rywalem? Jest kochankiem królowej? Pewnie tak, ale, do cholery, czy to ważne? Zwrócił się do Dukaata przypadkowo, z jakiegoś osobistego powodu, czy może tamten rzeczywiście jest tym złym, pociągającym za sznurki facetem? Dlaczego Drotta mnie ostrzegł? Czy toczy się tu jeszcze inna gra o tak skomplikowanych regułach, że absolutnie nie jestem w stanie ich pojąć? Harp miał mnie doprowadzić żywego. Do kogo? Do Dukaata? Do królowej? Przecież według Drotty w ogóle nie wiedziała o całej sprawie. No, ale tamci po tym, jak podczas mojej ucieczki zginęła połowa Joudzou, już nie będą mogli udawać głupich. Tak czy owak, nic się tu nie trzymało kupy. Ostatecznie zdecydowałem postawić wszystko na jedną kartę: nie dać się pojmać Harpowi, wrócić chyłkiem do Joudzou, a potem zdać się na łaskę i niełaskę królowej. Jak dotychczas jedynie ona nie podjęła żadnych kroków przeciw mnie, poza tym nic jej nie łączyło z wydarzeniami w Joudzou sprzed piętnastu lat. Wtedy jeszcze nie była u władzy. Zasnąłem. * * * Zbudził mnie warkotliwy chrzęst i towarzyszące mu nieregularne parsknięcia. Szczękałem zębami, kiszki grały marsza, ale żyłem. Na razie. Rankiem mgła zgęstniała, widoczność była ograniczona do kilku kroków. Dźwięki przypominały lokomotywę, lecz przecież Joudzou nie ma połączenia kolejowego. Dopiero po chwili zrozumiałem, że gdzieś w pobliżu jadą czołgi. Musieli być bardzo pewni siebie, skoro wybrali się na oślep między mokradła. Ich tak prędkie pojawienie się oznaczało, że zabrali ze sobą tropicieli-czarowników. Nie miałem nic do stracenia. Narzuciwszy piekielnie ostre tempo, ruszyłem w kierunku przeciwnym do hałasu silników. Orientacja we mgle, bez kompasu i mapy, była niemożliwa, przede wszystkim jednak musiałem odskoczyć od prześladowców. Sądząc po słabnących odgłosach oddalałem się, ale nawet po dwóch godzinach forsownego marszobiegu słyszałem ich przytłumiony dźwięk. Pragnąłem, żeby te żelazne monstra wpakowały się w najgłębsze bagna, z których już nie wyjadą. Niestety, grunt był wciąż tylko lekko grząski i każdy krok zostawiał niewielkie wgłębienie, wypełniające się mułem i wodą. Tuż po południu mgła podniosła się niczym na rozkaz i zobaczyłem, że jestem w płytkiej dolince z wijącym się na dnie strumykiem. Byłem sam. Nareszcie nie słyszałem niczego prócz ciszy okolicznej dziczy. Ustawiłem miecze w pozycji marszowej, a skórzaną pętelkę zabezpieczającą nasunąłem na kurek rewolweru. Nagle, zupełnie bezgłośnie, na szczycie wzgórza przede mną pojawiły się dwa czołgi. Jakimiś parszywymi czarami wytłumili dźwięki! Bez zastanowienia ruszyłem w przeciwną stronę, mając nadzieję, że tarcza kinetyczna wytrzyma przynajmniej jedną salwę. Ułamek sekundy później wychynęły kolejne trzy maszyny, odcinając mi najkrótszą drogę ucieczki. Odpaliłem na próbę jeden granat, ale eksplodował daleko od pancerza. W podobny sposób funkcjonowała magiczna ochrona, przysługująca tylko królewskim twierdzom. Już tylko upór kazał mi znów zmienić kierunek. Puściłem się w górę strumienia. Wtem ziemia pode mną zafalowała i wylądowałem w wodzie, nie mogąc złapać tchu. Tęczowe kontury znikły, podobnie jak gorzkawy posmak powietrza za tarczą kinetyczną. Zrozumiałem, że to nie trzęsienie ziemi, ale seria z gniazda kaemów. Z ochronnych rubinów świeciły już tylko niedobitki. Z lewej czołgi, z prawej czołgi, przede mną co najmniej pięćdziesięcioosobowa tyraliera. Co też na moim miejscu zrobiliby opiewani w legendach herosi? Przecież musiało istnieć jakieś wyjście! Herosi zawsze je znajdowali! Co by zrobił Saahul III, największy wojownik dawnych czasów, który pokonał Ciemną Damę? Wstałem oszołomiony. Sprzężone lufy kaemów dużego kalibru śledziły każdy mój ruch. Ostatnią szansą ratunku był odwrót. Zrobiłem w tył zwrot. Na mojej drodze stał jeden jedyny mężczyzna. Może zdołam się przebić, unikając przy tym śmiercionośnych czołgowych salw? Dopiero po chwili go poznałem. W moim kierunku szedł Harp, uśmiechnięty, jakby spotkanie sprawiało mu niesamowitą radość. Wypaliłem z biodra granaty, jeden, drugi, trzeci. W zasadzie spodziewałem się, że czołgi przygwożdżą mnie do ziemi, lecz poza mną nie strzelał nikt. Harp kroczył pośród wybuchów, jak gdyby to były tylko gejzery wody. Puściłem na niego cały magazynek. Tym razem nie odbijał kul mieczami, po prostu ignorował je. Zatrzymał się pięć kroków przede mną. - I co, Lancelocie, boisz się? Ogromne, aroganckie chłopisko, przez całe życie przyzwyczajone do zwycięstw. Rzuciłem mu pogardliwe spojrzenie, ale była to tylko poza. Tutaj działo się coś, czego nie rozumiałem, co daleko wykraczało poza moje zdolności pojmowania. Bałem się, nie chciałem umierać, lecz zamiast przyglądać się temu strachowi, analizować go, a więc stawać się słabszym, dobyłem mieczy i ruszyłem do ataku. Nigdy przed niczym nie uciekałem. Pierwszy szczęk stali. Ostry, zgrzytliwy dźwięk dobywanych jedna za drugą kling, urywane oddechy, mlaszczące pod nogami błoto. Byłem niczym wiatr, niczym huragan. Ryzykowałem, szedłem na całość, nie przejmując się, że mogę zostać ranny albo zginąć. Cięcie, blok, sztych, zasłona, odskok i na ułamek sekundy przerwanie walki. Jego miecze były wszechobecne, szybsze, silniejsze, sprytniejsze i podstępniejsze. Zasłoniłem się lewym, podczas gdy on zbiciem klingi zyskał przewagę. Odchyliłem się, ale zbyt powoli, i w pierś wgryzł się ogień bólu. Cofnął się, z upodobaniem oglądając swoje ostrze. Krwawy ślad na srebrzystej stali był nazbyt widoczny. Miałem coraz mniej czasu. - No i jak, Lancelocie? Zamarkowałem atak na kolano. Zrobił znakomity unik i zadał boczne cięcie. Wiedząc, że nie zdążę, zasłoniłem się tylko ramieniem i pomimo bólu trafiłem go w rękę. Niestety, zbyt słabo, zadziałał ochraniacz. - Zraniłeś mnie! - wybuchł gniewem. Rzucił się wściekle na mnie. Powinienem wiedzieć wcześniej, że tak łatwo można go sprowokować, jednak teraz byłem już zbyt osłabiony. Jego wypad, lecz moja okaleczona lewica odmówiła posłuszeństwa, ryzykując więc następne rany, przykleiłem się do niego i uniemożliwiłem zadanie śmiertelnego pchnięcia. Wytrącił mi drugi miecz, a wtedy uderzyłem go pięścią w nerki, raz i drugi. Kopnięcie w podbrzusze powaliło mnie na kolana. Wziął zamach, żeby zadać ostateczny cios. Widziałem go niewyraźnie, straciłem dużo krwi. Uczucie bezradności, przegranej, rezygnacji. Tylko nie mieczem, nie wolno zabić mnie mieczem. Obca, paraliżująca myśl. Błysk opadającego na moją głowę metalu. Instynktownie wyciągnąłem rękę. Dłoń oparła się o stal. Gwałtowny podmuch wiatru i szpic klingi zarył w mokrą ziemię tuż obok mnie. Zacisnąwszy palce wokół ostrza, naparłem ramieniem na klingę. Stal pękła, poszczerbiony odłamek zadrapał mi twarz. - Ty gnojku! - zawył jak wilk. Chciałem wstać, ale udało mi się tylko klęknąć. Sięgnąwszy do pasa, płynnym ruchem wyjął kolta. Palec naciskający spust. W śmiesznym geście wyprostowałem rękę, jakbym był w stanie odbić kule. Podskok i już nie klęczę, tylko siedzę. Drugi strzał. Mała fontanna krwi tryskająca z mojej piersi. Cały świat pogrążył się we mgle. Trach! Ostry, wynurzający się z chaosu dźwięk i potem cisza, mokre, chłodzące plecy błoto. Trach, trach! Nagle ujrzałem siebie leżącego na podmokłej ziemi, podczas gdy Harp w napadzie szału tańczył wkoło, pakując we mnie ostatnie naboje z rewolweru. Później usiłował poszatkować moje ciało resztką miecza, jednak klinga była zbyt krótka, przypominał więc rzeźnika, który przy pracy używa za krótkiego noża. Patrzyłem na siebie z coraz większego oddalenia. - Automat! - warknął. Ktoś podał mu broń i moje ciało rozedrgało się pod gradem kul. Wzbijałem się coraz wyżej i wyżej. Czyli tak wygląda śmierć? Odrzuciwszy opróżniony automat, zaczął gorączkowo ładować rewolwer. Widać mały kaliber nie zadowolił go. Kiedy przyłożył mi lufę do czoła, zdawało mi się, że czuję chłód stali. Ale to złudzenie, bo ja byłem już bardzo daleko, po prostu hen wysoko. Dostrzegłem jeszcze, jak moje stygnące ciało pakują na czołg i przywiązują liną do jednego z uchwytów. A potem świat wreszcie zrobił się czarny. Umarłem. Oparty o pień jednej z lip, okalających plac, Bingo Ring wraz z liczną grupą ciekawskich przyglądał się bezczeszczeniu zwłok. Ciało kapitana Lancelota było obnażone i zwisało głową w dół z naprędce wzniesionej szubienicy. Na dużej, przybitej do belki, drewnianej tablicy widniało jedno słowo, wyraźnymi, czerwonymi literami oznajmiając wszem i wobec, "Zdrajca". Bingo Ring popijał piwo z trzymanego w ręce dzbanka. Gorszące zachowanie miejscowego opoja nikogo nie dziwiło, byli do tego przyzwyczajeni. - Jak myślisz, to naprawdę on? - powiedział półgłosem i gdyby przy tym nie spojrzał ukradkiem na młodą kobietę stojącą obok, można by pomyśleć, że mówi sam do siebie. - Musimy podejść bliżej, nie jestem pewna - odparła Dominika, mimo że już straciła nadzieję. Powoli przedzierała się przez gąszcz gapiów, Fill tuż za nią. Nie zdążył jeszcze przywyknąć do swej nowej postaci, bał się więc, że ktoś pozna zamianę. Dotarli do zwłok. Fill zacisnął zęby, pomyłka była wykluczona. Pomimo sczerniałej krwi rysy twarzy nie pozostawiały żadnych wątpliwości, jeszcze lepszymi cechami identyfikacyjnymi były blizny po ranach, część z nich kiedyś sam leczył. Dominika stała nieruchomo, starając się wziąć głęboki oddech. Jeszcze wczoraj żył, śmiał się, czasem puszył się nieznośnie, a kiedy indziej zaskakiwał ją swoją czułością. Teraz już nie był człowiekiem, tylko strzępem oszpeconego, usianego niezliczonymi ranami mięsa. - To on - wymamrotała. - Zdejmijcie go! - Chudy mężczyzna z dystynkcja mi kapitana przedarł się przez tłum i urzędnikowi, deklamującemu głośno wykaz przewin zdrajcy, podał pismo z pieczęcią królowej. - Za wcześniejsze zasługi został ułaskawiony in memoriam i przysługuje mu prawo do wojskowego pogrzebu - wyjaśnił. - I nie czekając, aż urzędnik przeczyta dokument, gestem ręki na kazał szóstce mężczyzn niosących trumnę, żeby się wzięli do roboty. Dominika nie była w stanie odejść z miejsca tego ponurego spektaklu. Żołnierze zręcznie odcięli ciało Lancelota, po czym ułożyli je w wąskiej skrzynce z ocynkowanej blachy. Jednak z powodu kąta, jaki tworzyły względem reszty ciała, jedna ręka i noga wystawały ponad krawędź. - Psiakrew, jest już sztywny - powiedział któryś. - Na bok! - rozkazał sierżant z grubą drewnianą pałką, po czym kilkoma dokładnymi uderzeniami zgruchotał staw ramieniowy i kość biodrową. Odgłos łamanych kości i miażdżonej tkanki sprawił, że Dominice zakręciło się w głowie. Już nie zobaczyła pomyślnego zamykania trumny. - No i załatwione - stwierdził sierżant z zadowoleniem. * * * Doszła do siebie dopiero w domu. Fill pochylał się nad nią z zatroskaną miną. - Nie rób mi już tego więcej! - warknął, widząc, że odzyskała przytomność. - Masz pojęcie, jak trudno pijakowi zająć się porządną obywatelką? Usiadła, a Fill wcisnął jej w rękę kubek gorącej herbaty. Sądząc po zapachu, wlał tam setkę mocnego bimbru. Upiła, parząc sobie język. - On nie żyje - stwierdziła po chwili. - I co my zrobimy? Wbił nieruchomy wzrok w przeciwległą ścianę. - Nie wiem. Tu dzieje się coś, czego żadne z nas nie rozumie. Zmieniłem postać i gdybym się teraz zameldował, opowiadając choćby najbardziej wiarygodną bajeczkę, to przyjmuję zakład, że do następnego ranka byłoby po mnie. Przy odrobinie szczęścia zostanę w Joudzou nowym miejscowym opojem. Ty możesz żyć jak dawniej, zanim spotkałaś Lancelota Dominika pokręciła głową. Zasłabła na placu, ponieważ nie była oswojona ze śmiercią i z tak brutalnym traktowaniem nieżyjących. Ale nie brakowało jej determinacji i odwagi. - Nie mogę żyć jak przedtem. Przeszłość powraca. Moją matkę aresztowali, bo zadawała się z ojcem Lancelota. Całe życie jestem przykuta do tego skrawka kraju z powodu jakiegoś podejrzenia. Po piętnastu latach zjawił się Lancelot. Nie wierzę, że przypadkowo. Nie mogłabym spojrzeć na siebie w lustrze, gdybym udawała, że nic się tu nie zdarzyło. Muszę to rozgryźć. Przy twojej pomocy albo sama. - Nie wiesz, na co się porywasz. Ja zresztą też nie - odparł Fill, przyglądając się jej bacznie i czekając, jak zareaguje. - Być może to nasz atut, przynajmniej nie będziemy się bać na zapas. Cokolwiek by to było, ja po prostu nie mogę schować głowy w piasek - odpowiedziała spokojnie. - Ojciec Lancelota był teoretykiem, specem w swojej dziedzinie, kto wie, może najlepszym. Przeczytałem wszystkie jego prace. Czasami zapuszczał się na wrażliwe obszary manipulacji magią, co niektórym mogło być nie w smak, ale mimo to nie wydaje mi się, by zawodowa działalność miała związek z jego śmiercią - snuł głośne rozważania Fill, po krótkiej pauzie ciągnąc dalej: - Badał historię królestwa, szczególną uwagę zwracając na rozwój czarnoksięstwa i jego wpływ na scenę polityczną. Było to jego hobby, któremu poświęcił mnóstwo wolnego czasu. A ponieważ aresztowali go w Joudzou podczas poszukiwań źródeł historycznych, sądzę, że tu gdzieś jest pies pogrzebany. Dominika znów łyknęła herbaty, tym razem ostrożniej. Zastanawiała się, czy nie skłamała przed chwilą, mówiąc czarownikowi, że naprawdę chce wiedzieć, o co chodzi. I stwierdziła, że to prawda. Szczęście uśmiechnęło się do niej na krótko. Odnosiła wrażenie, jakby w tej burej, wilgotnej atmosferze okolicznych torfowisk i mokradeł, przeżyła kilka jasnych, słonecznych dni. Mimo że opatulone smutkiem, wspomnienie miało posmak słodyczy. - Co ci jest? - wyrwał ją z zamyślenia Fill. - Nic. Dlaczego? - Uśmiechasz się, zaskoczyło mnie to trochę. Zmieszana, potrząsnęła głową, wracając do rzeczywistości. - Nieważne. Kto piętnaście lat temu miał taką władzę, żeby zarządzić aresztowanie ojca Lancelota i mojej matki? Bez podania przyczyny, bez sądu? Fill pokiwał głową, wstał, nalał sobie z karafki odrobinę koniaku, po czym usiadł z powrotem. - Dobre pytanie. Oczywiście ówczesna królowa lub ktokolwiek inny na jej rozkaz. Ponadto ludzie kierujący wywiadem, kontrwywiadem, arcymistrz akademii królewskiej. Powiedziałem o poszczególnych osobach, ale tak jak i dzisiaj, wtedy również istniało kilka polityczno-czarnoksięskich frakcji, które też mogły prowadzić jakieś tajne działania. Nazwisk jednak nie pamiętam. - Ciekawe, dlaczego tak długo i dokładnie przetrząsali nasz dom? - wróciła do wspomnień Dominika. Fill pstryknął palcami. - To dla mnie największa zagadka. Nie rozumiem tego. Jeśli twoja matka wpadła w ręce doświadczonych śledczych, w co zresztą nie wątpię, powiedziała im absolutnie wszystko. - A ojciec Lancelota? Machnął ręką. - On też. Ja sam potrafię złamać każdego człowieka i właśnie dlatego dobrze wiem, że nie wytrzymałbym przesłuchania. Śledczy wiedzieli to samo, co zatrzymani, a jednak wielokrotnie robili rewizje. Coś tu nie gra. Dominika zaczęła odczuwać senność. Miała wrażenie, że Fill dodał do herbaty coś jeszcze, ale wcale jej to nie przeszkadzało. - Co z jutrem? - spytała. Wzruszył ramionami. - Ja będę włóczył się po mieście, nadstawiał uszu i zastanawiał. Ty mogłabyś przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów o przesłuchaniu twojej matki. Aha, i jeśli macie tu coś takiego, mogłabyś przynieść kronikę towarzyską z tamtych czasów. * * * Dominika wracała z biblioteki. Chociaż lekcje były nadal zawieszone, nazbierało się tyle spraw, że miała zajęcie aż do późnego popołudnia. Niemniej wygospodarowała godzinę na pobyt w kawiarni, gdzie spotykały się pracujące kobiety, które pragnęły być zaliczane do towarzyskiej śmietanki miasta. Nie było jej żal półtora talara na kawę i ciastko. Siedziała bowiem przy stole z Laviną Karc, sekretarką najbardziej wziętego w Joudzou notariusza, która paplając o wszystkim i o niczym, zaczęła też utyskiwać, że w ostatnich dniach miała masę roboty. Jakiś człowiek zażądał od jej szefa wykazu wszystkich transakcji majątkowych z minionych trzech miesięcy. Lecz najbardziej poirytowało ją, że się nie wylegitymował oficjalnym upoważnieniem, a sam szef skakał przed nim jak pajac. Odebrała to jako osobiste upokorzenie. Właśnie taki ślad był Dominice potrzebny. Zdołała wyciągnąć z Laviny także rysopis nieznajomego, który dość dokładnie pasował do sir Dukaata. Rozpadało się. Nasunęła kaptur i okryła się szczelniej płaszczem. Mechanicznie ominęła kałużę z falującym odbiciem szarego nieba. Nagle zatoczyła się, zawrót głowy był podobny do tego wczorajszego. Świat pociemniał, przestała rozróżniać detale. - Stało się pani coś? Spojrzała na mężczyznę, który ją zagadnął. Nie znała go, niemniej odniosła wrażenie, że chce jej pomóc. Uzmysłowiła sobie, że stoi oparta o ścianę jednego z domów. Ciągle padało, bruk pokrywała kilkucentymetrowa warstwa spienionej wody. Nie wiedziała, jak długo była nieprzytomna. - Nie, to tylko osłabienie, już jest dobrze - odpowiedziała, dodając przepraszający uśmiech, po czym szybko ruszyła w swoją stronę. W domu włożyła suche rzeczy, rozgrzewając się filiżanką czekolady. Fill zjawił się dopiero po zmroku, jeszcze bardziej przemarznięty niż ona. - Lancelot został dziś oficjalnie pochowany w całopalnej trumnie. Jutro rano jego popiół zakopią w ziemi. Między ludźmi krąży mnóstwo plotek, ale nie dowiedziałem się niczego konkretnego - rzucił zamiast powitania. Poczekała, aż zmarznięty czarownik przebierze się, podczas gdy sama, owinięta kocem, siadła na kanapie w saloniku. Z pieniędzy od Lancelota kupiła duży grzewczy kryształ, który po dołożeniu kilku polan szybko ogrzewał cały dom. Nie zdołała powstrzymać łez, ale gdy do pokoju wszedł Fill, wyglądała już zupełnie normalnie. Smutek traktowała jako sprawę osobistą. Zaznajomiła zwięźle Filla z rezultatami swego dochodzenia. - Coraz więcej wskazuje, że to sprawka Dukaata - rozmyślał na głos. - Uczestniczył też w pogrzebie Lancelota, ba, sam włączył spalanie. Jakby raz na zawsze chciał się pozbyć wszelkich śladów. Nalawszy sobie kieliszek bimbru, zaniepokojony spojrzał na Dominikę. Była jakaś chorobliwie blada. - Wpadłem na coś, co mogłoby wyjaśnić, dlaczego wasz dom był tak dokładnie przetrząsany - kontynuował. - Szukali rzeczy, o której twoja matka ani ojciec Lancelota nie wiedzieli, gdzie jest. Musiała być bardzo ważna, ponieważ chcieli ją zdobyć za wszelką cenę. Na fundamentach wciąż widać wyraźne ślady niesamowicie precyzyjnych poszukiwawczych czarów. - Jak to nie wiedzieli, skoro ją sami ukryli? To jakiś nonsens! - oprotestowała sprzeczność w rozważaniach Filla. - Nie mam pojęcia! - wybuchł nagle czarownik, rozkładając ręce. - Wciąż jednak chodzi mi po głowie, że twoją matkę przesłuchiwali całe trzy miesiące. Przez taki czas przy odrobinie wysiłku potrafię się dowiedzieć, jaki kolor oczu miała akuszerka przy twoich narodzinach. Ani twoja matka, ani ojciec Lancelota po prostu nie mogli wiedzieć, gdzie jest rzecz, której szukali śledczy! Chętnie bym cię zahipnotyzował, żeby sprawdzić dokładnie, co sama pamiętasz - zaproponował po chwili. - Będę ostrożny. Nie chcę wywierać na ciebie presji, tylko porozmawiać z twoją podświadomością. W żaden sposób nie mogę ci tym zaszkodzić. Po chwili wahania zgodziła się. Była nieco zdziwiona, że przygotowania do seansu Fill ograniczył do przysunięcia bliżej fotela i zmniejszenia światła lamp. Zadawał jej pytania jedno po drugim, metodycznie, starając się je dostosować do poziomu dziecka, którym wtedy była. Okazało się to prostsze, niż mógł sądzić, ponieważ wydarzenia utkwiły w niej naprawdę głęboko. Mimo to jej wspomnienia nie rzucały dużo światła na całą sprawę, poza tym, że śledztwo prowadził sam Dukaat, chociaż pod innym nazwiskiem. Szukał jakichś notatek lub wykresów, sporządzonych przez ojca Lancelota. Niestety, nie można się było zorientować, czego dotyczyły. - Po jaką cholerę mu były potrzebne, skoro wiedział, co w nich jest! - rzekł wściekły Fill sam do siebie. - Bał się, że może je przeczytać ktoś inny - odpowiedziała mu Dominika, wciąż w hipnotycznym transie. - Och, przepraszam - powiedział skonsternowany. - Obudź się! Mrugnęła parę razy i otworzyła oczy. Fill wstał i zaczął się przechadzać po pokoju tam i z powrotem. - Nic ważnego, może... może będę musiał przesłuchać twoją matkę. Odwrócił się, by zobaczyć reakcję Dominiki, ona jednak sprawiała wrażenie, że nie słyszy. Jej oczy były otwarte, ale źrenice nieruchome. - Co z tobą? Hej! - Podskoczył do niej zaniepokojony. Trans hipnotyczny był banalną sprawą, nigdy nic podobnego mu się nie przydarzyło. - Zjeżdżaj - nakazała Dominika zgrzytliwym głosem, po czym ciosem w żołądek powaliła go na ziemię. - Powiedziałem: zjeżdżaj - powtórzyła poirytowana. Leżący na podłodze Fill oddychał ciężko, próbując się skupić. Jedną ręką wymacał aktywny kryształ wspomagający koncentrację i stworzył strukturę najprostszego wziernikowego czaru, lecz nim zdążył ją ożywić, uległa zniszczeniu przez coś obcego, ale bardzo skutecznego. Pomimo to dostrzegł kluczowe elementy przeciwczaru. Wiedział już, że sobie z nim poradzi. Gdy zamknął oczy, poczuł ucisk na gardle. Nie mógł złapać tchu. Stała nad nim Dominika, lewą nogą przydeptując mu szyję. - Nic z tych rzeczy - powiedziała znowu zmienionym głosem - jeśli chcesz ją uratować, idź za mną. Tylko już bez żadnej magii, bo inaczej ją zabiję. Nie interesuje mnie, jest tylko narzędziem. Fill skinął potakująco, przyglądając się badawczo Dominice, jej oczom, napiętym mięśniom twarzy. Nie miał wątpliwości - ktoś się w nią wcielił. Ktoś albo coś. Najwyraźniej tymczasowo i w niezbyt doskonały sposób, ponieważ jej ruchy były kanciaste, nienaturalne, jakby to coś nawykło do innego ciała. A może "coś" w ogóle nie miało ciała? Skierowała się do przedpokoju. Zdał sobie sprawę, że zapewne wyjdą na zewnątrz, a przecież ona jest w samym szlafroku. Otworzył jedną z szaf i zabrał, co mu wpadło w ręce. Dominika przeszła przez drzwi, pod jej bosymi stopami mlasnęło błoto. Fill podążał za nią, modląc się, żeby nikogo nie spotkać, bo chyba ciężko byłoby mu znaleźć jakieś proste wytłumaczenie, dlaczego młoda, półnaga kobieta paraduje nocą po miecie. Na dworze wciąż padało, krople wody podkreślały blask oddalonych latarni. Wędrowali wyludnioną ulicą, gdy z na pierwszy rzut oka uśpionego domu wyszła rójka mężczyzn. Przez otwarte drzwi na moment wydostał się wesoły gwar. "Nielegalna knajpa", pomyślał Fill. Zamierzał wyprzedzić Dominikę i stanąć między nią a pijaczkami, ale nim to zrobił, już ją zauważyli. - O kurna, chłopaki! Samotna dziewczyna, prawie że goła i do tego ładna. Ale mamy farcik, co nie? Dominika, nie zmieniając kierunku marszu ani tempa, szła wprost na nich. Fill stwierdził, że porusza się coraz bardziej naturalnie. Pierwszy z pijaczków spróbował złapać ją za rękę. Prawą pięścią wyrżnęła go prosto w nasadę nosa. Grubasek, który chciał ją podejść z drugiej strony, osunął się po kopniaku w krocze. Trzeci stał chwiejnie, patrząc na to z niedowierzaniem. Nie zwróciła na niego uwagi i szła dalej. Fill poczęstował go ciosem w splot słoneczny, a gdy padał, dodał jeszcze uderzenie w potylicę. - Nie, panowie, farcik wygląda trochę inaczej - wycedził, doganiając truchtem Dominikę. Wiedział, że przynajmniej ten trzeci już nie żyje. Po dwudziestu minutach marszu stanęli przed bramą miejskiego cmentarza. Światło dopalającej się latarni rzucało na ceglany mur szybko się rozmywający cień. - Otworzę - zaoferował się, ale "ktoś" nie czekał i kopnięciem piętą wyrwał bramę z zawiasów. Kostka i goleń Dominiki złamały się wskutek potężnego uderzenia, a mimo to, kulejąc, ruszyła w stronę kostnicy. Pogruchotane kości w kilku miejscach przebiły skórę, krew mieszała się z wodą i błotem. Fill zdjął latarnię ze słupa, po czym dopędził Dominikę. W samą porę, żeby samemu otworzyć drzwi do kostnicy. Parę stopni w dół i zatrzymali się przy jednej z zamkniętych trumien. Insygnia oraz kamienie kremacyjne oznaczały, że wewnątrz jest popiół z żołnierza królewskiej armii. Fill postanowił działać z wyprzedzeniem. Błyskawicznie otworzył i odsunął wieko. Zaskoczenie było tak wielkie, że aż go zamurowało. Nie patrzyli na kupkę popiołu - tyle bowiem zostaje z ludzkiego ciała pod wpływem kilkusetstopniowego żaru lecz na wciąż kompletne, zbezczeszczone zwłoki Lancelota. Dominika położyła dłoń na nagi tors, usiany dziurami po kulach i ciętymi ranami. Na chwilę znieruchomiała, po czym bez słowa zaczęła się osuwać i gdyby nie Fill, upadłaby na podłogę. Z trumny dobiegł jęk. Fill zaklął, ale natychmiast przystąpił do dzieła. Ułożył Dominikę na stole obok i wrócił do Lancelota. Ten żył, lecz jednocześnie umierał, ponieważ jego obrażenia były śmiertelne. Pochyliwszy się nad nim, czarownik zaczął odmawiać jedną litanię za drugą, palcami i dłońmi wykonywał skomplikowane ruchy i chociaż w krypcie panował chłód, po chwili jego czoło spływało potem. Tworzył i ożywiał poszczególne czary tak prędko, że niebawem otoczyła go migotliwa poświata. A gdy już był zadowolony ze swojej pracy, przeszedł do stołu obok i ponownie zaczął wymawiać lecznicze zaklęcia Otworzyłem oczy. Nad sobą ujrzałem zamazane, lśniące litery. Poza tym wszędzie zalegała ciemność i miałem wrażenie, że moje powód łóżko jest coś za ciasne. Po chwili zrozumiałem rozmycia liter: były zbyt blisko, tuż nad moim nosem. Zmrużywszy oczy, zacząłem czytać: Leżysz w trumnie. Ja i Dominika też. Jesteśmy w kostnicy. Nie ruszaj się i milcz. Jeśli się o nas dowiedzą, zabiją. Pewnie nie czujesz się najlepiej, ale staraj się nie jęczeć. Nocą nas wyciągnę. Było tam jeszcze coś, ale pomyślałem, że zwrot "nie czuć się najlepiej" jest trochę niedokładny. Tekst znowu się rozmył. Zacisnąłem zęby, żeby nie wrzasnąć z bólu. Wszystko to jakieś nie fair. Przecież człowiekowi w trumnie nie powinno już nic dolegać, a może jednak? Po drugim ocknięciu litery lśniły już słabo. Ból nieco zelżał, umożliwiając mi przynajmniej częściowo pozbieranie myśli. Przypomniałem sobie dolinę, gdzie mnie dopadli, czołgi, Harpa i jak mnie podziurawił dosłownie niczym sito. Do długiego łańcucha niewytłumaczalnych i pozornie bezsensownych zdarzeń, które miały miejsce od momentu naszego przybycia do Joudzou, mogłem dołączyć kolejne. Dlaczego Harp rzucił na mnie fałszywe oskarżenie? Czemu nie poszedł z tym do królowej, tylko do Dukaata? Dlaczego Drotta mnie ostrzegł? I ostatnie, najbardziej zagadkowe - jak to jest, do cholery, że jeszcze nie umarłem? Poruszyłem się lekko i ból zalał mnie niczym fala przypływu, na chwilę robiąc z moich myśli chaotyczną mozaikę. Najbardziej doskwierały plecy, więc żeby nie jęczeć, musiałem bez przerwy przygryzać wargi. Nie pamiętałem, żeby Harp kropnął mnie w plecy. No tak, ale niektóre strzały mogły przejść na wylot. Gdzieś na zewnątrz rozległ się zgrzyt, później coś upadło na ziemię. Zaskrzypiała podłoga pod niepewnymi krokami, kolejny zgrzyt, niewyraźne szepty, zbliżające się kroki. Usłyszałem metaliczny dźwięk zapadki, ktoś zdjął wieko trumny. Ujrzałem wychudzoną, pokrytą dwudniowym zarostem twarz Filla. - Nie ruszaj się - nakazał, zabierając się do oglądania mojej klatki piersiowej. Też chciałem popatrzeć, uniosłem więc lekko głowę. Zdawało mi się, że na lewo od mostka widnieje coś jakby czarny odcisk małej dłoni. - Rany po kulach są prawie zagojone, cięte wyglądają dużo gorzej. Spróbuj poruszyć lewą ręką i nogą. Posłusznie wykonałem polecenie. Dało się, chociaż stawy miałem nieźle zastałe, co nie powinno dziwić. W końcu kilka dni leżałem w trumnie. - Usiądź - rzekł Fill, podając mi rękę. Przy pierwszej próbie ból był taki, że mnie na chwilę oślepił. - Plecy, moje plecy! - zasyczałem. Ostatecznie jednak z pomocą Filla wygramoliłem się z trumny i położyłem na brzuchu na stole, który służył do balsamowania zwłok zamożnych klientów. Drewno było przesiąknięte wonią terpentyny, żywicy i mnóstwa innych rzeczy, o których wolałem nie myśleć. Usunąwszy zakrzepłą krew, Fill gwizdnął cicho. - Co takiego ciekawego jest w moich plecach? - zapytałem z lekką irytacją. - Chyba już wiem, dlaczego twój popiół nie służy roślinom w charakterze nawozu - odparł beznamiętnym głosem. - Trzeba by się temu dokładnie przyjrzeć, ale nie tutaj. Niewielka ingerencja też by nie zaszkodziła, na twoje nieszczęście tylko klasyczna, żeby niczego nie schrzanić. Przez jakiś czas twoje plecy po prostu będą trochę bardziej wrażliwe. Bardziej wrażliwe? Ja chyba zwariuję. Przecież już teraz przechodzę męki piekielne. - Dominika. Gdzie jest Dominika? - przypomniałem sobie napis. - Leży obok. Wprowadziłem ją w leczniczy trans. Nie jest z nią dobrze, ani pod względem psychicznym, ani fizycznym. - Psiakrew, co tu się stało? Czemu leżymy w kostnicy? Ciekawość pozwalała zapomnieć o bólu. - Dobrze, że akurat ty o to pytasz. Powiem ci, jak przyjdzie pora. Teraz przede wszystkim musimy stąd zniknąć - zbył mnie Fill. - Jak? Przecież nie mogę się ruszać! - zaprotestowałem. Zachowywał się jak inkwizytor, a nie wybawca. - Nie masz innego wyjścia. Zdołam unieść tylko jedno z was, więc w razie czego wezmę Dominikę. A może chcesz, żebyśmy ją tu zostawili do jutra? W tej sytuacji zachowałem milczenie. No tak, zapomniałem, że potrafi być diablo nieustępliwy. Podczas gdy ja zsuwałem się ze stołu, on usunął najbardziej jaskrawe dowody naszej obecności. - Nie chcesz do kibla? - spytał zaskoczony, widząc, jak na czworakach zaczynam się wspinać po schodach. - Mnie to chodziło po głowie przez cały czas leżenia w trumnie. - Nie - wycedziłem, pokonując kolejny stopień. W życiu bym nie pomyślał, że dwadzieścia centymetrów to tak dużo. Fill zarzucił Dominikę na ramię i na wet żwawo mnie wyprzedził. Droga była okropna. Plecy bolały potwornie, przy każdym ruchu czułem się tak, jakby ktoś sypał na mnie rozżarzone węgle. Aż dziwne, że krople deszczu na moim ciele nie zamieniały się od razu w parę. Dopiero znacznie później zorientowałem się, że leżę na dwukołowym wózku pchanym z wysiłkiem przez Filla. - Pożyczyłem go sobie, ale nie znalazłem takiego tępaka, który nocną porą dałby się zaprząc do roboty. Dlatego muszę sobie radzić sam - zaskrzeczał między dwoma głośnymi wdechami, dostrzegłszy, że jestem przytomny, co na szczęście nie trwało zbyt długo, bo inaczej na pewno domagałby się zmiany. * * * Dwadzieścia cztery godziny później czułem się znacznie lepiej. Piecyk w saloniku grzał na całego, każdy z naszej trójki trzymał w ręku kubek z czymś smacznym. Dominika i ja siedzieliśmy na kanapie, okryci jednym kocem. Jej cera wciąż miała niezdrowy, siny kolor, do tego przyplątało się przeziębienie. Wprawdzie Fill wyleczył jej obrażenia, ale nie zdołała w pełni dojść do siebie, ponieważ nie chcąc wzbudzić podejrzeń, poszła do pracy. Jeden dzień nagłej nieobecności wystarczył aż nadto. Z grubsza wiedziałem już, co się wydarzyło w czasie mojej niedyspozycji, jak to elegancko nazwał Fill. - Wiesz już coś o tamtym? - spytałem go, ujmując dłoń Dominiki. Zadrżała. Za każdym razem, gdy rozmowa dotyczyła tego, co w nią wstąpiło, robiła się nerwowa. Fill wyjawił mi na stronie, że żyje tylko dzięki wrodzonej odporności, bo intruz nie obchodził się z nią zbyt delikatnie. Takiego gwałtu na psychice nie przeżyłby żaden z nas. Fill nalał sobie drugi kubek gorącego ponczu. Zajęcie miejskiego opoja na pełnym etacie musiało być wyczerpujące, dopiero teraz trochę odtajał. - Zacznę od tego, co masz na plecach. Bardzo oryginalna, skomplikowana i jednocześnie efektywna konstrukcja. Nie widziałem dotąd czegoś takiego i jestem pewien, że twórca tego czaru nigdy się nie spotkał z naszą magią. Czy dokładniej: nie znał jej w czasach swoich studiów magii. - Dlaczego tak uważasz? - przerwała mu Dominika. Po raz pierwszy przejawiła aktywność w rozmowie o zdarzeniach ostatnich trzech dni. Okres, kiedy uważała mnie za zmarłego, musiał być dla niej cholernie ciężki. Dla Filla pewnie też. - Ponieważ konstruowanie czarów cechuje pewien... - zamilkł na chwilę, poszukując odpowiedniego słowa - pewien rygoryzm. Jeśli w szkole pokażą wam jedną metodę, to już nigdy się jej nie wyzbędziecie, choćbyście się silili na największą oryginalność. Utkwi gdzieś głęboko w was jakiś szkic, model, styl, na pod stawie którego będziecie tworzyć całą resztę. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś tak odmiennego, jak sposób manipulacji mocą z diagramu na plecach Lancelota. - Chcesz powiedzieć, że nie zrobił tego człowiek? - zapytałem. - Niekoniecznie, chociaż i to wytłumaczenie jest możliwe. Taki czar mógłby stworzyć samorodny talent, ktoś niebędący pod wpływem żadnego nauczyciela. Geniusz, który do wszystkiego doszedł sam. Jednak ze względu na stopień skomplikowania raczej bym w to wątpił. Albo człowiek z zamierzchłych czasów, wolny od naszych przyzwyczajeń i uprzedzeń. Albo ktoś zupełnie inny. Nie wiem. - A co ja mam z tym wspólnego? Co powiesz o tym, co we mnie wstąpiło? - spytała z wahaniem Dominika. Fill pojaśniał, jakby to pytanie wprawiło go w zachwyt. Od chwili, gdy przestał udawać zwyczajnego wojskowego czarownika trzeciej kategorii, jego sposób bycia uległ zmianie. Nie rzucał już przekleństwami, zwyczajnymi dla żołnierzy, i używał złożonych wyrażeń, więc czasami go nie rozumiałem. Musiał być świetnym czarownikiem, ale i jego umiejętność wcielania się w inną postać zasługiwała na uznanie. Przypomniałem sobie, jak często wyciągał nas z tarapatów, wykraczając daleko poza możliwości byle wojskowego maga. Zapewne wtedy patrzyliśmy na to inaczej, bo chodziło o naszą skórę. - Właśnie styl jest wspólny! Odmienny, perfekcyjny, niesamowicie dopracowany i oszczędny. Kiedy podjąłem przeciwdziałanie, zniszczył mój czar, ale tylko dlatego, że do czegoś takiego nie byłem przygotowany. Sądząc po intensywności użytej mocy, a zwłaszcza po początkowej i końcowej fazie ożywiania struktury czaru, nie ma zbyt wielu sił, nie może więc nimi szafować. Przemawia za tym niemal stuprocentowa efektywność obu czarów. Musiało go kosztować mnóstwo czasu, zanim to osiągnął. Osobiście jestem zwolennikiem czystych rozwiązań bez zbędnego marnotrawstwa, ale do przeprowadzenia podobnej akcji potrzebowałbym kilkakrotnie większej mocy. A tak w ogóle, diagram z powodu jego kompleksowości oraz w najmniejszych szczegółach dopracowanej mikrostruktury wykracza daleko poza granice moich zdolności - przyznał niechętnie. - Przypomina mi się jedno zdanie, nie jestem jednak pewna, czy dobrze je zapamiętałam - powiedziała zamyślona Dominika, obracając w palcach pusty kubek. Wziąłem go od niej, spoglądając pytająco na dzbanek z gorącą czekoladą. Ten prezent od Filla miał nam uprzyjemnić okres powrotu do zdrowia. Luksusowy towar, wyposażony w nieźle skomplikowane magiczne ustrojstwo, na tutejsze warunki wprost idealny. Dominika z uśmiechem skinęła głową. Starałem się, żeby moja twarz nie zdradziła nic z tego, co czułem podczas nalewania czekolady. Fill rozpływał się nad doskonałością diagramu, ja jednak życzyłem mu, żeby się przekonał, jak to jest, kiedy czar, jakimś zagadkowym sposobem ukryty w żywej tkance, przeniknie w skórę. - Jakie zdanie? - Fill wrócił do tematu rozmowy po tym, jak obsłużyłem Dominikę. - Powiedziałeś, że być może zechcesz przesłuchać moją matkę. A przecież wiesz dobrze, że od lat już nie żyje. Nekromancja! Na samą myśl włosy stanęły mi dęba, chwilę potem w brzuchu poczułem straszny ucisk. Przecież tak naprawdę ja też umarłem, a do życia przywróciły mnie czary. Fill, jak na razie, nie mówił o tym ani słowa. Czy byłem tworem nekromanty, potworem naruszającym reguły równowagi? Zapewne przeczuwając, o czym myślę, Dominika zerknęła na mnie i tym razem to ona ścisnęła moją dłoń. - Tak - potwierdził Fill i po krótkiej pauzie ciągnął dalej. - Zgodziliśmy się co do tego, że jest dziwne, by śledczy tak pilnie szukali czegoś, co przyciśnięci do muru aresztowani, czyli twoja matka - spojrzał na Dominikę - i twój ojciec - wskazał na mnie - na pewno chętnie by wydali sami. Przyszło mi do głowy jedno wytłumaczenie - oni sami nie wiedzieli, gdzie są te przedmioty. Nie pytajcie mnie, jak to możliwe. W tej chwili nie wiem. I jeśli jest tak naprawdę, one wciąż tu są. Czekają. Jeśli będziemy od nich sprytniejsi, znajdziemy je, a tym samym również klucz do całej zagadki. Dlatego chcę przesłuchać twoją matkę. - Ależ to nekromancja! - krzyknąłem niemal, patrząc przy tym na Filla. - Zgadza się - przyznał, odpłacając mi spojrzeniem. - Tylko że rzeczywistość wygląda trochę inaczej, niż sądzą niewtajemniczeni laicy. Każdy dobry czarownik, począwszy od mistrza, pod warunkiem, że dysponuje wystarczającą ilością ludzkich szczątków, z którymi są związane resztki rozpraszającej się świadomości, potrafi ożywić trupa na jakiś czas. Zanik psychicznego ego to proces niezwykle powolny i zależy od okoliczności. Taki twór nazywa się nekromantą trzeciej kategorii, utrzymanie go przy życiu kosztuje czarownika niesamowitą ilość energii. Jest przydatny tylko do uzyskania jakichś informacji, ze względu na włożony wysiłek - niezwykle ważnych informacji. Jest to wprawdzie występek przeciwko równowadze, tyle że bardzo mały. Zwykle popełniamy znacznie gorsze rzeczy. - A nekromanta drugiej kategorii? - zapytała Dominika. - Za to, co tu wam opowiadam, pozostali czarownicy spaliliby mnie bez litości, ale tyle już nabroiłem, że jedna rzecz więcej czy mniej... - Skrzywił się i dzielnie łyknął poncz. - Nekromanta drugiej kategorii może istnieć bez potrzeby uzupełniania energii. Poprzez sam fakt stworzenia jest całkowicie posłuszny swemu panu. Ma wolną wolę, ale tylko w granicach wyznaczonych przez jego stwórcę. Powstaje wskutek transformacji świadomości umierającego lub nieżyjącego i jego powrotu do naszego świata. Nekromanta drugiej kategorii może być tworem bardzo niebezpiecznym, ponieważ operuje inną formą mocy niż my. Jego możliwości są ograniczone przez czynniki z czasów życia. - Tego nie rozumiem - wtrąciłem. Fill zamyślił się na chwilę. - To proste. Wyobraź sobie siłacza, który za życia podnosił trzystukilogramową kulę. Po śmierci, gdybyś z niego zrobił nekromantę drugiej kategorii, podniósłby, powiedzmy, dziesięć razy tyle, ale nie więcej. Fakt, proste. Problem wszystkich czarowników polega na niepotrzebnym komplikowaniu. Skinąłem na znak, że to wyjaśnienie mi wystarczy. - A jak taki siłacz miałby się w innym sensie? - spytała zamyślona Dominika. Czekolada służyła jej, miała już nawet zaróżowione policzki. Być może także dzięki dolanemu koniakowi. - Jego zdolności poprawiłyby się pod każdym względem, jeśli jednak przedtem nie były rozwinięte, nawet w wypadku nekromanty nie odgrywałyby żadnego znaczenia. Dziesięć pomnożone przez zero daje zero. Mówi się, że czynnikiem warunkującym ten przyrost jest jakaś siła osobowości, siła moralna. Nikt jednak dokładnie nie wie, co to znaczy - wyjaśnił szczerze. - A nekromanta pierwszej kategorii? - spytałem i tego najgorszego potwora. Fill nerwowo zacisnął wargi. - Wiemy o nich tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, nekromantą pierwszej kategorii zostaje człowiek, który po śmierci sam, z własnej woli przekształca własną świadomość i wraca do świata żywych. Po drugie, właśnie oni potrafią stworzyć nekromantę drugiej kategorii. Niektórzy uznani czarownicy twierdzą, że Ciemna Dama, która półtora wieku temu zagrażała królestwu, była nekromanta pierwszej kategorii. Inni skłaniają się i opinii, że była tylko bardzo silnym nekromanta niższej kategorii, któremu jego stwórca dał wolność. Nie wspomniałem jeszcze o nekromantach kategorii zero. W gruncie rzeczy są czymś w rodzaju żywej, a właściwie martwej konserwy, przy czym chodzi tylko o książkowy przykład. Znający się na rzeczy czarownik może sobie przywłaszczyć energię, moc, siłę, mniejsza o nazwę, którą martwy miał w trakcie życia. Jednak proces przywłaszczania jest bardzo energochłonny i obecnie nie istnieje człowiek, któremu coś takiego by się opłaciło. Może kiedyś, w odległej przeszłości, w erze wielkich królów. - A ja? - wreszcie dotknąłem tego, co przez cały czas chodziło mi po głowie. - Możesz być spokojny - uśmiechnął się Fill. - Ten diagram na plecach oddzielił tymczasowo wewnętrzne, prymarne elementy twojej osobowości od uszkodzonych powłok zewnętrznych i w ten sposób powstrzymał śmierć. Gdyby Harp pokawałkował cię nożem albo zgruchotał czaszkę kamieniem, byłbyś takim umrzykiem jak teraz. Poczułem ulgę. Dobrze wiedzieć, na czym się stoi. Na chwilę zapadła cisza, kiedy każde z nas zajęło się własnymi myślami. - Pozwolisz mi na tymczasowe ożywienie twojej matki? - odezwał się w końcu Fill. - Po co pytasz? Przecież i tak możesz to zrobić bez mojej zgody - odparła sucho Dominika. Fill zmieszał się. Nigdy wcześniej nie widziałem go tak skonsternowanego. - Jest nas tylko troje, a przeciwko nam stoi diabli wiedzą co i kto. We własnym gronie powinniśmy rozmawiać szczerze. - Tak jak ty z tym koniakiem? - spytała Dominika z miną niewiniątka. - Zapachu nie zamaskowałem, musiałaś się zorientować! - rzekłem na swoją obronę. - Nie zamaskował, ponieważ odrzuciłem tę jego podejrzaną i nieuczciwą prośbę! - Fill skorzystał z okazji, żeby upiec własną pieczeń. Roześmialiśmy się. Niesamowite - przecież mnie, Fillowi, Dominice też, bo właściwie jechała na tym samym wózku, chodziło o życie, a tymczasem zabawialiśmy się jak ludzie podczas bibki, dla których jedynym zmartwieniem jest to, żeby nie zabrakło wina. Wiedziałem, że zapamiętam tę chwilę. Byłem wśród przyjaciół i nigdy w życiu nie czułem się lepiej. Kiedy skończyliśmy się śmiać, Fill wstał i zaczął chodzić po pokoju, tam i z powrotem. - Skoro bez ogródek, proszę bardzo. Już od wielu lat zgłębiam zakazane metody, jak się popularnie mówi - czarną magię. I czy człowiek chce, czy nie, to go zmienia. Widzi drogi umożliwiające bez większego wysiłku osiągnięcie celów, za które w innej sytuacji zapłaciłby latami studiów i wyrzeczeń. O ile nie jest durniem, widzi też drugą stronę medalu. Ale im więcej wie i potrafi, tym zysk wydaje się być większy i bardziej nęcący, a straty wręcz odwrotnie, błahe, nieważne. Gdybym przeprowadził coś takiego bez twojej zgody - skłonił się lekko Dominice - pchnęłoby to mnie po ścieżce, którą kroczę, mocno do przodu. Ale ja nigdy nie chcę dojść do jej ponurego końca. - Będzie przy tym cierpiała? - Nie żyje od niewielu lat. Sądzę, że jej tymczasowa osobowość powinna być niemal kompletna. Tak. Więc jeśli cię kochała, a ja powiem, że to dla ciebie ważne, na pewno chętnie pomoże. - Muszę być przy tym? Potrząsnął przecząco głową. - Zrób tak, jeżeli uważasz to za niezbędne - postanowiła Dominika. Na tym skończyło się nasze nocne posiedzenie. Wszyscy potrzebowaliśmy snu. Fill, żeby nabrać sił do kolejnej pijackiej dniówki, Dominika i ja wciąż leczyliśmy obrażenia. Nim ułożyliśmy się w chłodnej sypialni, poszturchaliśmy się trochę w żartach. Dopiero tuż przed zaśnięciem zdałem sobie sprawę, że sił miałem tyle, co kot napłakał, a potem nawet nie powiedziałem jej dobranoc. Po wszystkim, co dotychczas przeżyłem w Joudzou, właśnie to zdało mi się najbardziej niewiarygodne: ja, żołnierz, leżę w łóżku obok pięknej kobiety i zasypiam. Wiedziałem, że nigdy i nikomu nie wolno mi o tym opowiedzieć, bo zostałbym uznany za kłamcę. Z drugiej strony - co komu do tego? Zmorzył mnie sen. * * * Następnego wieczoru Fill i ja mieliśmy dom tylko dla siebie, ponieważ Dominika poszła na jakieś babskie spotkanie, organizowane przez jedną z jej znajomych. Odniosłem wrażenie, że poszłaby dokądkolwiek, byle nie być świadkiem naszych przygotowań. I wcale mnie to nie dziwiło. Siedzieliśmy w kuchni ubrani na czarno, z przerzuconymi przez krzesła pelerynami. Jedyną rzeczą oprócz łopat, jaką zabieraliśmy, była lampa z kloszem przepuszczającym tylko wąski strumień światła. Czekaliśmy, aż zamkną miejscowe knajpy i ustanie uliczny ruch. Zamyślony Fill przebierał palcami swoje kamienie, co przypomniało mi mieszek Bingo Ringa. Przyniosłem go z sypialni i położyłem na stole. - Dla ciebie - powiedziałem. Spojrzał na mnie, ale nie zadał pytania, tylko wysypał zawartość na stół, po czym długo się jej przyglądał. A później ostrożnie, kciukiem i wskazującym palcem ujął największy kamyk, spory, okrągły kryształ i po chwili zacisnął go mocno w dłoni. - Zabiłeś go. Jak to zniosłeś? - spytał poważnie. Nie umiałem o tym rozmawiać, niemniej spróbowałem wyjaśnić. - Źle. Czuję do siebie wstręt, ale w razie potrzeby zrobiłbym to znowu. Ostrzegałem go... - zamilkłem, żeby nie wygłosić mowy obrończej. Pomimo to poczucie winy było bardzo silne. Ostrożnie położył kamyk na stole. - Rzadko który czarownik za największy swój kamień wybiera kryształ, chociaż to kamień królewski, bardzo wspomagający koncentrację oraz zdolność wglądu w rzeczy. Można też wejrzeć w siebie, co często trudno wytrzymać. - A jaki jest twój największy kamień? - Obsydian, płatek śniegu - wyszczerzył zęby, pokazując mi jajowaty, ciemny otoczak z kilkoma jasnymi plamkami, rzeczywiście przypominającymi płatki śniegu - wspomaga usuwanie mentalnych blokad. Dokonując rzeczy, które by mnie mogły zbrukać, zasłaniam się nim jak tarczą. Kiedy go zyskałem, był prawie cały biały, teraz tej bieli już za dużo nie ma. - Jak całkiem sczernieje, załatwisz sobie nowy? Wzruszył ramionami, po czym zgarnął do mieszka kamienie, własne i Ringa. - Jako młody chłopak też tak myślałem, tylko że kamień rozwija się wraz z tobą, kształtujesz go na swoje podobieństwo. Oznaczałoby to utratę wszystkiego, czego się nauczyłem. Nigdy go nie zamienię. Nie wolno mu sczernieć. W klepsydrze przesypała się miarka piasku, kuleczka wpadła do rowka. Dzyń, dzyń, wybiła jedenasta. Zamknięto już knajpy, na ulicach powinno być pusto jak wymiótł, szczególnie w taką pogodę. Padało trzeci dzień z rzędu. - Narzędzia, nie wolno nam zapomnieć o narzędziach - przypomniał sobie Fill tuż przed wyjściem. Na cmentarz dotarliśmy bez problemów, nigdzie nie było żywej duszy. Przez chwilę krążyliśmy po krętych ścieżkach, ostrożnie, by nasze światło nie wzbudziło niepożądanej uwagi, oglądając nagrobki. Deszcz jak na złość przeszedł w oberwanie chmury, więc spokojnie można by rozpalić tu ognisko, gdyby nie strugi wody, która nanosiła na ścieżki mnóstwo ziemi, zmieniając ją w maź. Fill potknął się i upadając na bok, uderzył lampą o ziemię. Rozlana nafta zapaliła się, ale zaraz zgasła pod naporem wody. - Psiakrew - zaklął, podnosząc się z trudem. - Mamy szczęście w nieszczęściu. Rozbiłem sobie głowę właśnie o ten grób. Na płycie zauważyłem nazwisko. Wzięliśmy się do roboty i po kilku minutach nie miało znaczenia, czy pracujemy w pelerynach, czy półnadzy. Byliśmy kompletnie przemoczeni, w końcu zostaliśmy w kurtkach, bo do peleryn przylepiało się błoto. Kopaliśmy w ciemności. Gdy dół był głęboki ledwie na pół metra, zaczęła się w nim gromadzić woda, podmywając ściany. Syzyf z radością podałby nam rękę. Po paru godzinach pomyślałem, że nic z tego, gdy nagle łopata trafiła w twarde podłoże. - Znalazłem trumnę, ale zanim wykopiemy ją całą, ziemia znowu się osunie - powiedziałem. - Rozwal wieko, postaraj się tylko nie rozerwać całunu, wtedy łatwiej nam pójdzie wyciąganie - poradził Fill i zaczął się gramolić na górę, zrzucając przy tym za sobą chyba z kwintal ziemi. - Idę się przygotować. W trakcie wyrzucania ziemi przekląłem go trzy razy. Na szczęście wieko było cienkie jak papier, na mój gust chodziło o najtańszą trumnę, do której dopłacały miejskie władze. Identycznej jakości całun przez niespełna piętnaście lat zdążył zbutwieć. Dobre pół godziny przeszukiwałem po omacku trumnę, podając Fillowi poszczególne części ciała, które on starannie układał na przygotowanej wcześniej płachcie. Nareszcie koniec. - Nie musisz przy tym być - rzekł, gdy odtworzył niemal całe zwłoki. Brakowało tylko lewej stopy. - Będę na warcie przy bramie - odparłem, znikając mu z oczu. Są rzeczy, o których naprawdę nie muszę wiedzieć. Deszcz osłabł na chwilę. Zapaliłem papierosa. Ćmiłem, chowając go przed wodą w dłoni. Po latach w ziemi całe mięso gnije, lecz ten specyficzny, ziemisty odór śmierci nie działał na mnie dobrze. Woń nikotyny stanowiła miłą odmianę. Starałem się nie zwracać uwagi na to, co robił Fill, ale i tak słyszałem jego pytania Przypominały klasyczne przesłuchanie, z wyjątkiem tego, że nikt nie odpowiadał. Wreszcie ustały i chwilę później podszedłem do grobu. Fill stał w dole, robiąc coś mozolnie. - Składam ją do kupy, obiecałem jej to - wyjaśnił, nim zdążyłem zapytać. Tuż przed świtem zdążyliśmy zasypać grób, mając nadzieję, że deszcz prędko zatrze ślady naszej działalności. Nie pojmowałem, co złodzieje grobów widzą w swoim zajęciu. Straszna harówka, wolałbym się utrzymywać z garbarstwa, kowalstwa, a choćby nawet z wojaczki. Dominika czekała na nas z gorącą herbatą i mnóstwem kanapek. Wypiwszy niemal jednym haustem duży kubek, szybko poszedłem do łazienki. Po chłodnej nocy gorąca woda była prawdziwą rozkoszą. Fill nie zainteresował się ani jedzeniem, ani kąpielą. Poprosił tylko o przybory do pisania i tak jak stał, ubłocony i mokry, rozsiadł się w przedpokoju i zaczął coś pisać. Trwało to aż do obiadu. Joudzou musiało się dzisiaj obejść bez swojego pijaka. Była niedziela, Dominika miała wolne. Przygotowywaliśmy wspólnie obiad, gawędząc i ciesząc się, że jesteśmy razem. Instynktownie unikaliśmy poważnych tematów dotyczących tego, co nastąpi. W południe Fill nareszcie wyrwał się z amoku pisania. Wszedłszy do kuchni, wcisnął każdemu z nas dziesięć zapisanych maczkiem kartek, wziął ze stołu jedną zeschniętą kanapkę, wepchnął ją całą do ust, po czym, przeżuwając, wyjaśnił: - Dokładny opis czternastu dni jej życia przed aresztowaniem. Jeśli istnieje jakiś klucz, musi być właśnie tam. Ostatnie słowa dobiegły już zza zamkniętych drzwi do łazienki. Przez resztę dnia wymienialiśmy się pojedynczymi kartkami, usiłując wykryć coś podejrzanego. Opis był tak dokładny, że Fill musiał go uzyskać za pomocą specjalnego rodzaju telepatii. Jednak wolałem o tym nie myśleć, ponieważ wyobrażenie telepatycznego kontaktu ze zmarłym przejmowało mnie zgrozą. Czytając fragmenty, w których matka Dominiki opowiadała, jak kochała się z moim ojcem, czułem się jak podglądacz i miałem ochotę je pominąć. Ostatecznie jednak przeczytałem wszystko kilka razy, lecz mimo wysiłków nie odkryłem nic szczególnego. Podczas pobytu w Joudzou ojciec podejmował długie, niekiedy nawet kilkudniowe wyprawy w okoliczne strony, uzbrojony tylko w książki historyczne i notesy. Właśnie one były powodem tak dokładnych przesłuchań matki Dominiki. Ona sama nie miała pojęcia, co zapisywał ani czego szukał. I prawdopodobnie ten fakt uratował jej życie. Fill i Dominika przejawiali dużo większy badawczy zapał niż ja, zostawiłem więc ich przy lekturze i poszedłem zrobić coś na ząb. Obrażenia dawały o sobie znać już tylko sporadycznie, czułem, że wkrótce odzyskam formę. Gdyby jeszcze plecy nie piekły tak niemiłosiernie. To pieczenie było jakby znajome. Nie dociekałem tego jednak, skupiając się na kanapkach, tak żeby plastry mięsa miały właściwą wielkość, cebula pokrojona ani za grubo, ani za cienko, a chrzanu żeby było w sam raz. Lecz kiedy układałem na tacy ostatnią kanapkę, która się wręcz napraszała, żeby ją natychmiast zjeść, doznałem olśnienia. Identycznie, a przynajmniej bardzo podobnie, piekły mnie plecy po kuracji tajemniczego doktora. I w odróżnieniu od innych spraw, układało się to w sensowną całość. Z jakiegoś powodu nieznajomy za wszelką cenę chciał mnie utrzymać przy życiu. Przy jedzeniu, żeby odpocząć od przeszłości, gawędziliśmy ot, tak sobie, o byle czym. Naszykowałem dużo kanapek, kawa była mocna, dokładnie tak, jak lubię, a bijące od piecyka ciepło nadało ulewie za oknem pewnego piękna. Takiego, które widzą ludzie siedzący w cieple i spokoju. Przyjemne popołudnie. - Przejrzałem twoją biblioteczkę. Jeśli chodzi o poezję, masz bardzo wyszukany gust - powiedział Fill do Dominiki, która machnąwszy przecząco ręką, przełknęła kęs kanapki. - Dobre to, ale mam za małą buzię - skomentowała, ocierając usta z keczupu. - Naprawdę? - spytałem z udawanym zdziwieniem. Skrzywiła się, pokazując mi język. - Te książki należały do mojej matki. To był jedyny luksus, na jaki sobie pozwalała. Ja raczej wolę prozę, w naszej bibliotece mają jej spory wybór: Mapoose, Calvani, a nawet Samasta. Muszę się jednak przyznać, że to trochę i moja sprawka - wróciła do komplementu Filla. Dolałem kawy. Dominika upiła, jednak zaraz odstawiła filiżankę tak gwałtownie, aż pochlapała obrus, i z nieobecnym wyrazem twarzy wybiegła z saloniku do sypialni. Nim zdążyłem wstać, była z powrotem. Bez słowa wyjaśnienia rzuciła na stół trzy zakurzone książki. - Wiem, gdzie to jest. Zaraz wracam. Nie odpowiedziawszy na nasze pytania, zarzuciła pelerynę i chwilę później mignęła nam za oknem. Nic nie rozumiejąc, zacząłem się przyglądać książkom. Miały zwykłą miękką oprawę, wyblakłe z upływu czasu tytuły były trudne do odczytania: Wiersze samotnych wieczorów, Miłosne chwile, Almanach starodawnej poezji. Zajrzałem do środka. Treść odpowiadała tytułom. - Czy znowu nie opętało ją tamto? - spytałem z obawą. Fill tylko pokręcił głową, gorączkowo grzebiąc w rozłożonych na stole kartkach. - Mam! - odetchnął, znalazłszy właściwą. Wciąż nie rozumiałem, o co chodzi. Na szczęście przez ostatnich kilka dni zdążyłem do tego przywyknąć. Fill zaczął czytać: Po południu, tuż przed przyjściem żołnierzy, oddałam książki, już dawno wypożyczone z biblioteki. moje ulubione zbiory poezji. Ponieważ nie widziałam ich nigdzie w sprzedaży, pożyczałam je często. Były to wiersze dla samotnych, zakochanych oraz to najlepsze, co udało się uratować z ery wielkich królów. Nie pamiętam ich tytułów. Niektórych rzeczy już nie umiem sobie przypomnieć. Nareszcie dotarło do mnie. - Uważasz, że się pomyliła i... - Właśnie! - Nie dał mi dokończyć zdania. - Omyłkowo zamiast tomów poezji odniosła do biblioteki dzienniki twojego ojca. - Ale to dziwne, że odkładając je na miejsce, nie zauważyła zmiany - zaoponowałem. Fill wzruszył ramionami. - Znała je doskonale, nie musiała sprawdzać, która jest która. Zobacz, każda z tych książek jest dość gruba, a tytuły ledwie czytelne. Założę się, że zapiski będą wyglądały podobnie. Nikt na to nie wpadł, bo ona sama tego nie wiedziała. Milczeliśmy chwilę. Deszcz znowu przeszedł w oberwanie chmury, a wiatr w wichrzysko, wyjące w kominie jak potępieniec. Korciło mnie, żeby wyjść Dominice naprzeciw, ale w uliczkach łatwo mogliśmy się minąć. - Z powodu tych zapisków zabili twojego ojca. Matkę Dominiki przesłuchiwali miesiącami i mimo pewności, że niczego nie wie, osadzili ją w tej zapadłej dziurze. Jak myślisz, co nam się przydarzy? - spytał zamyślony Fill. - Jeżeli ktoś się o tym dowie, umrzemy - odparłem z pewnością w głosie. Gdy zgrzytnęły drzwi wejściowe, poczułem ulgę. Dominika wróciła przemoczona i przemarznięta na kość. W milczeniu położyła na stole trzy zawilgocone egzemplarze. Nie miały tytułów, a na pierwszy rzut oka były podobne jak dwie krople wody do zbiorów wierszy. Wytarte i przybrudzone okładki nabrały nieokreślonego koloru, pośredniego między szarym a niebieskim. Ostrożnie, jakby w środku mógł być odbezpieczony granat, otworzyłem jeden tom. Na pierwszej stronie, sporządzony wprawną ręką, widniał napis: Zapiski z lat 140-143. Nieco niżej zobaczyłem nazwisko ojca. Spojrzałem na Dominikę. Dygotała z zimna, we włosach miała resztki szybko topniejących grudek lodu. Nie spuszczała wzroku z książek, które odmieniły całe jej życie. - Nie patrzyłam do środka. Skontrolowałam tylko, czy to jest to. Znalazłam je w magazynie egzemplarzy, których nikt nie pożycza - wyjaśniła drżącym głosem. - Rzuć na to okiem, my idziemy wziąć kąpiel - rzekłem do Filla i zanim zdążyła zaprotestować, wziąłem ją na ręce i zaniosłem do łazienki. - Nie trzeba nam tu chorej - usiłowałem przekonywać Dominikę i stanowczo ignorowałem jej sprzeciw. Trzęsła się z zimna. Gorąca kąpiel była jej potrzebna jak rybie woda. Ale miałem też inny powód. Gdyby coś poszło źle i druga strona, ktokolwiek by to był, dowiedziałaby się o naszym odkryciu, Dominikę chroniłaby niewiedza, podobnie jak jej matkę. Prędko rozgrzałem piecyk na wodę, sprawiając, że zwykle letnia woda teraz była naprawdę gorąca. Szczotką i myjką pomogłem Dominice pozbyć się resztek chłodu, a ponadto umyłem jej włosy, czym w pełni odkupiłem to łazienkowe porwanie. Prawdę mówiąc, była to najbardziej udana kara, jaką mogłem dla siebie wymyślić. Najchętniej bym kontynuował, ale chciała się wytrzeć i doprowadzić do porządku. Moje zachcianki kierowały się w całkiem inną stronę, wyszedłem więc i w kuchni przygotowałem koktajl dla nas wszystkich. Nauczył mnie tego moździerzysta mojego plutonu, który dwa lata temu zginął od kuli kaliber dziewięć. Oberwał w prawą komorę serca. Podobno był kiedyś barmanem w jakiejś restauracji. Miarka czerwonego wina, żółtko, parę łyżeczek cukru. Wstrząsać tak długo, aż powstanie gęsta piana, a na samym końcu, dla zapachu, posypać wszystko szczyptą świeżo utartej gałki muszkatołowej. Idealny napój na kiepską pogodę. Do saloniku wszedłem razem z Dominika. Pachniała jabłkowym mydłem, a prócz fryzury zrobiła delikatny makijaż. Zacząłem się cieszyć na miły wieczór. Zagadka sprzed piętnastu lat była rozwikłana, zasłużyliśmy więc na odrobinę odpoczynku. Ale jedno spojrzenie na Filla wystarczyło, bym zrozumiał - żadnego świętowania nie będzie. Wyglądał okropnie. Blady, ze szczękami zaciśniętymi tak, że wargi miał fioletowe, a żyły na skroniach tworzyły niebieską, poskręcaną pajęczynę. Usiedliśmy. Postawiłem przed każdym pucharek. - No, zdradź nam, co znalazłeś - powiedziałem, chociaż tak naprawdę wcale nie chciałem wiedzieć. Fill był przestraszony. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek widziałem go w podobnym stanie. Sięgnąwszy po pucharek, opróżnił go jednym haustem, po czym wstał, wziął z półki butelkę koniaku i pociągnął parę łyków. - Nie wiem, czy powinienem wam mówić - rzekł chrapliwie. Dominika i ja wymieniliśmy spojrzenia, czekając, co będzie dalej. Fill łyknął znowu, poziom trunku w butelce uległ wyraźnemu obniżeniu. - A zresztą, jakie to ma znaczenie. Żadne - dodał po chwili już nieco normalniejszym głosem i usiadł. Położywszy przed sobą czystą kartkę papieru, narysował nieregularną figurę, którą obramował pentagramem. Mimo że nie używał linijki ani cyrkla, pod względem geometrycznym kształt gwiazdy był bezbłędny. Zrozumiałem, że i na tym polega sztuka posługiwania się mocą. - Podstawowym, najprostszym a zarazem potencjalnie najniebezpieczniejszym magicznym symbolem jest pentagram. Zależy tylko od was, czym go wypełnicie. Tutaj - wskazał na jeden z czubków - w trakcie swoich poszukiwań odkryłem resztki ofiarnego miejsca sprzed niemal dwustu pięćdziesięciu lat, zbudowanego jeszcze przed erą wojen. Nie udało mi się dowiedzieć o nim niczego. Tutaj - pokazał czubek po przeciwległej stronie - stoi inna świątynia, gdzie kiedyś odprawiano czarnoksięskie rytuały. Została zbudowana za panowania ostatnich Kremonów. Twój ojciec odkrył następne ofiarne miejsca, o, tutaj, tutaj i tutaj - zaznaczył kółeczkiem pozostałe czubki pentagramu, przy czym zrobił to tak gniewnie, że papier rozdarł się pod naciskiem ołówka. - Ustalił nawet ich wiek. Jego zdaniem najmłodsze wzniesiono z grubsza trzydzieści lat temu. A właściwie czterdzieści pięć, bo od chwili, kiedy to napisał, upłynęło jeszcze piętnaście. Ruiny świątyni, w której znaleźliśmy tę dziewczynę, były jego ostatnim odkryciem. Fill przerwał i ciężko, jakby poprzednia wypowiedź kosztowała go mnóstwo sił, opadł na oparcie fotela. - Wciąż nie rozumiem - przyznałem. Dominika nie wyglądała na bardziej pojętną ode mnie. - Tych pięć punktów wyznacza jedno miejsce ofiarne - rzekł cicho. Jego tajemnicze uwagi zaczęły mi grać na nerwach. - Wyduś to wreszcie z siebie, do cholery! Nie wiem o magii nawet jednej dziesiątej tego, co ty! - naskoczyłem na niego. - Co znaczy ten nieforemny kartofel? - No właśnie - nie przejmując się moim rozdrażnieniem, pokiwał głową. - Ten kartofel wewnątrz pentagramu przedstawia zewnętrzne granice królestwa oraz wszystkich naszych sąsiadów z ziemi niczyjej. Ktoś w nieodległej przyszłości planuje złożenie ofiary najpotworniejszej z możliwych. Szykuje zabicie pięciu milionów ludzi, wszystkich mieszkańców tej części świata. Najpierw myślałem, że pił już coś wcześniej i stroi sobie z nas żarty. Potem, że to ja zgłupiałem i nie pojmuję, co chce powiedzieć. A wreszcie doszedłem do wniosku, że Fillowi coś się poplątało. Do późnej nocy ślęczeliśmy nad dziennikami mojego ojca, czytając je w kółko. Raz, drugi, dziesiąty. Fill się nie mylił, tylko powtórzył i podsumował to, co mój ojciec odkrył już dawno. W jego zapiskach widzieliśmy rozpaczliwą, lecz daremną próbę znalezienia innego wyjaśnienia. W ciągu najbliższych trzech lat pięć milionów ludzi miało zostać ofiarowanych podczas rytuału, którego intencji nie rozumiało żadne z nas. Dominika zasnęła na kanapie z głową na moich kolanach. Zaakceptowałem to, uznając, że w sypialni byłaby za daleko. - I co z tym zrobimy? - zapytał Fill. Tym razem nalał koniak do kieliszka i mieszał go okrężnym ruchem. Aromat trunku doszedł aż do mnie, łącząc się z delikatnym zapachem zielonych jabłek, bijącym z włosów Dominiki. Była rozluźniona, oddychała regularnie i miała błogą minę. Ale ja w obliczu faktu, że życie nas wszystkich wkrótce dobiegnie końca, postrzegałem wszystko wyraźniej: kobiecą urodę, przyjemne ciepło i bębnienie deszczu o dach. - Co takiego? - spytał Fill. Uświadomiłem sobie, że coś mówię i mechanicznie mu to powtórzyłem. Dopiero po chwili dotarł do mnie sens własnych słów. - Dowiemy się, kto za tym stoi, i zniszczymy go. Zadbamy, żeby nikt nie mógł skopiować jego planu. Jakież to proste. - Nie masz pojęcia, na kogo się porywamy! Jeżeli potrafił zrealizować coś takiego, załatwi nas raz-dwa, o tak! - Fill niemal krzyknął, pstrykając głośno palcami, co zabrzmiało jak wystrzał. Opróżnił jednym haustem kieliszek i natychmiast nalał sobie następny. Opuszkami palców głaskałem Dominikę po karku, tam gdzie skóra jest najbardziej delikatna. - Chcesz żyć wiecznie? - zadałem pytanie, siląc się na konwersacyjny ton. Fill zerwał się z fotela. - Gadasz jak jakiś mięśniak z tych naiwnych historyjek, co to się kończą triumfalnym wyjściem bohatera z piękną kobietą na rękach! Spienił się, był wściekły, ale ja wiedziałem, że walczy. Walczył z własnym strachem. Zerknąłem na twarz Dominiki, obramowaną kasztanowymi włosami. W sztucznym świetle lśniły jak armatni brąz, tyle że były nieskończenie bardziej miękkie i znaczyły dla mnie dużo więcej niż wysyłanie ciężkich pocisków na wroga. Posłałem Fillowi poważne spojrzenie. - Ależ ja jestem mięśniakiem, bohaterem, który na prawdę bardzo sobie życzy, by móc odejść jako zwycięzca, niosąc na rękach piękną kobietę. A jeśli chodzi o naiwność tej historyjki, przyznaję ci rację, fakt, już głupsza być nie może. Dwójka, właściwie trójka osób przeciwko całemu światu. - Nie umiałem powstrzymać się od uśmiechu. Mówią, że nadzieja umiera przedostatnia. Dłużej przeżywa tylko czarny humor. Tego miałem pod dostatkiem. Zrobił głęboki wdech i wydech, a potem pokręcił głową, jakby chciał się pozbyć wątpliwości. - A właściwie, czemu nie? Trzy lata wobec wieczności nic nie znaczą. Co z nią? - wskazał na Dominikę. - Wciągamy ją w to? Zawahałem się. - Może nam być bardzo przydatna. My dwaj oficjalnie nie żyjemy. Nie możemy pokazywać się publicznie, co nas ogranicza. Ty w przybranej postaci miejscowe go pijaczka też dowiesz się niewiele. Z drugiej strony, nie chciałbym, żeby straciła trzy lata życia. Ale ona i tak zrobi, co uzna za stosowne, niezależnie od tego, co ja o tym myślę - zakończyłem swoje rozważania. Fill popatrzył na pełny kieliszek, po czym zdecydowanym ruchem odstawił go. - Jeśli trafią na nasz ślad, a kiedyś na pewno tak się stanie, wykorzystają ją przeciw tobie. I co wtedy? Nie wiedziałem. Z pewnością miał rację. Tu chodziło o życie pięciu milionów mężczyzn, kobiet, dzieci, ale też złodziei, oszustów, morderców. Zresztą mniejsza o nich, bo nikt nie powinien spłonąć w płomieniach magii tylko po to, żeby zaspokoić zwyrodniałe żądze jakiegoś opętańca pragnącego władzy. Główna różnica polegała na tym, że znałem Dominikę. Dzięki niej moje życie na krótko stało się całkiem inne: weselsze, pełniejsze, jaśniejsze. Naraz stawka w tej grze stała się warta świeczki, rzeczy zyskały nową wartość. - Spokojnie poświęcę własne życie, ale nie jej. Zrobię wszystko, żeby przeżyła, nawet gdyby to miały być tylko trzy parszywe lata - powiedziałem zgodnie z tym, co czułem. - Dobra, zapamiętam. Zabieramy się do pracy jutro, teraz muszę się wyspać. Przytaknąłem. Zaniosłem Dominikę do łóżka, zostawiając Filla w pokoju z na wpół pełną butelką. Pesymista powiedziałby: na wpół pustą. Tylko że my musieliśmy być optymistami, bo inaczej nic nie miałoby sensu. Rano zostałem obudzony w najlepszy sposób na świecie. Gdy już było po wszystkim, leżeliśmy przytuleni, wymieniając się ciepłem swoich ciał. Bliskość jej twarzy sprawiała, że widziałem tylko dobrze znane, zamazane kontury. - To jak, żołnierzu, bierzemy się za ratowanie świata, czy może potrafisz wykochać mnie jeszcze raz? - spytała łobuzersko, drżąc z namiętności. Obróciwszy ją na plecy, zająłem pozycję, która przysługiwała mi jako panu stworzenia. - Łatwe zadania mogą poczekać - wymamrotałem. Wstaliśmy dopiero przed dziewiątą. Fill zostawił nam wiadomość, że przebrany za Bingo Ringa włóczy się po Joudzou i zbiera informacje. Dominika poszła do pracy, ja zostałem w areszcie domowym. Siedziałem w kuchni, paląc papierosy i rozmyślając o tym, jaki jest nasz przeciwnik, na co go będzie stać, gdy się dowie, że mamy go na oku, i co musiał dotąd zrobić, żeby znaleźć się tak blisko celu. Nie znałem odpowiedzi na masę pytań, ponieważ moja wiedza była zbyt mała, a poza tym nie miałem w tego rodzaju przemyśleniach tyle wprawy, co na przykład Fill albo inni czarownicy. Ale nie przeszkadzało mi to. Każdy pomysł traktowałem jak murarz kamień. Oglądałem go, po czym próbowałem wetknąć w mur. Jak nie pasował, brałem inny. I tak w kółko. Długo trwał ten dzień. Wieczorem przez to nieustanne rozmyślanie i brak ruchu byłem porządnie zmęczony. Znów wszyscy troje zasiedliśmy w saloniku. Dominika dowiedziała się, że tajne służby aresztowały kilku miejscowych. Piekarza, właściciela knajpy i członka rady miejskiej. Pozornie nic ich nie łączyło, nie postawiono im też żadnego oficjalnego zarzutu. U żony radnego mieli się spotkać wszyscy porządni i zamożni mieszkańcy Joudzou, żeby uzgodnić, a następnie złożyć u samej królowej skargę na postępowanie tajnej policji. Dominika też była zaproszona, bo zaliczała się do towarzyskiej śmietanki miasta. Miałem nadzieję, że dowie się czegoś więcej, ponieważ ta sprawa zdawała mi się istotna. Jeśli w pozornie niepowiązanych ze sobą sprawach dojrzycie jakiś związek, możecie trafić na ważny ślad. Fill szwendał się w okolicy sztabu królowej, próbując skatalogować wszystkich ludzi z jej najbliższego otoczenia i ustalić ich kontakty z tymi, którzy byli w Joudzou piętnaście lat temu. Wykorzystywał do tego pamięć, jak również kroniki towarzyskie w bibliotece. Na pierwszym miejscu tymczasowego wykazu, sporządzonego w ciągu dnia, figurował Dukaat. - A twoja osobista opinia, bez względu na fakty? - zapytałem. Wzruszył ramionami. - Wtedy występował pod innym nazwiskiem, ale tak samo jak dziś zajmował znaczące stanowisko, umożliwiające mu zorganizowanie praktycznie wszystkiego. Ale - Fill zawahał się na chwilę - po prostu nie ma tyle siły, nie potrafi manipulować mocą w zakresie koniecznym do przeprowadzenia tak gigantycznego rytuału, na którego trop wpadliśmy. - Być może jest o wiele silniejszy, niż uważasz - wtrąciłem. - Nie - zaoponował zdecydowanie. - Znałem go kiedyś i nie sądzę, by umiał przekroczyć swój cień. - A ty? Potrafiłbyś uruchomić tak potężny czar? - spytała Dominika, nie patrząc na Filla. Za to ja nie mogłem od niej oderwać oczu. Najwyraźniej zastanawiał się, co powiedzieć. - Tak, ja bym to potrafił - odparł z wahaniem. Z jednej strony to dobrze, że mnie, nas, nie okłamał, z drugiej zaś postanowiłem zapamiętać tę odpowiedź. - A gdyby Dukaatowi pomagał ktoś obdarzony podobnymi zdolnościami, jakie miał mój ojciec? Mag teoretyk, który wymyślił sposób na obniżenie pracochłonności czaru? Fill spojrzał na mnie posępnie, jakbym mu podebrał najładniejszą dziewczynę w burdelu. - Naraz wszyscy znacie się na magii, a to ja ją studiuję przez całe życie - burknął niezadowolony, niemniej zastanowił się. - Tego nie wykluczam, lecz nie znalazłem nic, co mogłoby na to wskazywać. Twój ojciec był geniuszem, wyjątkowym w całych znanych nam dziejach. Przejrzę jeszcze dzienniki, czy się czymś podobnym nie zajmował. Tak złożone mistrzowskie konstrukcje nie powstają z dnia na dzień, ale miesiącami, latami, czasami wręcz po kilkudziesięciu latach przemyśleń. Jutro spróbuję się dostać jak najbliżej Dukaata. Jeżeli rzeczywiście przerósł samego siebie, powinienem to zauważyć - powiedział w końcu. - I co zrobimy, gdy już będziemy wiedzieć, kto jest naszym wrogiem? A jeśli to naprawdę Dukaat? Kieruje tajną służbą, ma za sobą samą królową, a tym samym całą armię! Jakie byłyby wtedy nasze szansę? - wtrąciła Dominika. Fill tylko wzruszył ramionami. Przypaliwszy papierosa od naftówki, zaciągnąłem się głęboko. Dym już nie wywoływał lekkiego zawrotu, jak wcześniej, dając raczej miłe uczucie rozluźnienia. Widać rzeczywiście dochodziłem do zdrowia. - Odpowiedź jest prosta. Z chwilą, gdy będziemy pewni, kim jest tajemniczy X, zabijemy go. A dokładniej, ja go zabiję przy waszej pomocy - oświadczyłem. - To niemożliwe! Byłbyś sam przeciw wszystkim! - zaprotestowała Dominika. Fill tylko pokręcił głową. - On ma rację. Pewnie to brzmi wariacko, ale tylko taki plan ma szansę powodzenia. Dokładnie obliczony atak, błyskawiczny i perfekcyjny niczym ukąszenie żmii. Jeśli ktokolwiek zdoła to zrobić, to Lancelot. Wierzę, że gdyby ukąsiła go kobra, zdechłaby na zatrucie! Nie wiedziałem, jak mam sobie wytłumaczyć to uznanie ze strony Filla. To miłe, kiedy przyjaciele wierzą w człowieka, ale coś takiego nawet dla mnie było kapkę za dużo. Chcąc okazać skromność, wzruszyłem ramionami i wysiliłem się na uśmiech. Kobra? Przesadził. No, może trochę. Tego wieczoru nie wymyśliliśmy już niczego więcej. Dominika poszła spać jako pierwsza, my dwaj posiedzieliśmy jeszcze jakąś chwilę. On dopijał swojego drinka, ja kończyłem papierosa. - Potrzebne mi jakieś uzdrawiające zaklęcia. Takie, które zadziałają od razu i pomogą mi pozbierać się nawet po ciężkich obrażeniach. Może być tak, że coś złamie mi rękę albo urwie nogę. Jeśli już się zabiorę do dzieła, muszę być zdolny do jego dokończenia. Nawet bez twojej pomocy - poprosiłem Filla. - Znasz uboczne skutki niedostrojonych zaklęć. Wiesz także, ile pracy mnie to będzie kosztowało - stwierdził. - Jak sobie wyobrażasz stosowanie? - Małe kuleczki, żeby się je dobrze nosiło. A aplikacja? Może przez włożenie do rany? - zaproponowałem. - OK - zgodził się. - Dostaniesz kuleczki z otworem. Będziesz je mógł powiesić na szyi. Spróbuję ci przygotować pełną apteczkę polową - obiecał. Zgasiłem niedopałek, skinąłem mu głową na dobranoc i poszedłem spać. Zasnąłem późno, tak więc rano -jak przez mgłę odnotowałem wyjście Dominiki do pracy. Wstałem dopiero wtedy, gdy poczułem, że jestem należycie wyspany. Po porannej toalecie znalazłem na kuchennym stole pięć kuleczek zrobionych z małych, pozlepianych kryształków. Były nieco większe od kul do czterdziestki piątki. Oglądając je pod światło, dostrzegłem chaotyczną i bezsensowną dla laika gmatwaninę magicznych diagramów, wyrytych na poszczególnych małych, półszlachetnych kamykach. Ponieważ Fill dobrze wiedział, że moja wiedza jest ograniczona, zostawił też na stole kartkę z opisem przeznaczenia każdej kulki. Rzeczywiście, w tych niewielkich kawałkach uszlachetnionej materii udało mu się upchnąć niemal wszystko, czym na placu boju może dysponować lekarz lub sanitariusz. Wspomagane przez agat czary do regeneracji tkanki, kawałek hematytu przeciwko wszelakim krwotokom, ciemnoniebieski zlepek z drobin lazurytu9, zwalczający zatrucia, gangrenę oraz zapewniający ogólną dezynfekcję ran, bursztynowe zaklęcia do wychodzenia z szoków traumatycznych, które mogą zabić, nawet gdy samo obrażenie nie jest ciężkie. Nanizałem je na jedwabną nić i powiesiłem na szyi, dokładnie tak, jak zalecił. Później w ciszy opustoszałego mieszkania zastanawiałem się, skąd wytrzasnąć broń i sprzęt. W grę wchodziło tylko jedno: włamanie do zbrojowni i magazynu naszego batalionu. Znałem dobrze plany budynków, rozlokowanie i harmonogram zmiany wart. Wątpliwe, by od czasu mojego dowodzenia coś się zmieniło. Najgorsze, że nie miałem ochoty na zabijanie byłych towarzyszy broni. Ostatecznie z wielu możliwości wybrałem tylne wejście do szkoły, do której wciąż miałem klucze. Gdyby wszystko poszło idealnie, na drodze stałaby mi tylko trójka żołnierzy. Wiedziałem, że będę musiał ich zabić, bo darowanie im życia byłoby zbyt ryzykowne. Miałem nadzieję nie spotkać nikogo z mojej kompanii. Po południu siedziałem już jak na szpilkach, kilka dni domowego aresztu wpędzało mnie w dołek. Dominika zjawiła się koło szóstej i starczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć, że nie przynosi dobrych wieści. - Ta trójka aresztowanych to byli ludzie z talentem do manipulowania mocą. Żaden go nie rozwijał ani nie nabył poprzez studia. Dowiedziałam się tego przypadkowo. Żona radnego pokłóciła się z pewnym oficerem, który wtedy jej zdradził, że dostał rozkaz aresztowania wszystkich mieszkańców Joudzou, bez względu na ich pozycję społeczną, co do których zachodzi podejrzenie, że mogli stosować magię - rzekła zamiast pozdrowienia. Patrzyliśmy na siebie, myśląc o tym samym. O Bingo Ringu wiedziano powszechnie, że jest, czy raczej był, czarownikiem. Jednak, zapewne za sprawą jego pijackiego życia, nikt sobie tego nie przypomniał, dlatego uniknął pierwszej fali aresztowań. Służby wywiadowcze wprawdzie nie są najszybsze, ale na dłuższą metę działają precyzyjnie. - Może także dziś na to nie wpadną - powiedziała Dominika. Była zachmurzona, a zmarszczka na czole podkreślała jej stanowczość, normalnie niewidoczną na tej ślicznej twarzy. - Dowiedziałaś się czegoś jeszcze? Gdzie ich trzymają, czy już byli przesłuchani, kto przesłuchiwał? - zmieniłem temat, bo i tak w żaden sposób nie mogliśmy wpłynąć na sytuację. Przytaknęła, po czym pokrótce zaznajomiła mnie z rezultatami swego całodziennego dochodzenia. Zawodowy zwiadowca nie spisałby się lepiej. Odwiedziła paru swoich znajomych, pośredniczących w kontaktach między wojskową a cywilną władzą Joudzou, w koszarach udawała, że szuka nieistniejącego oficera, przyjaciela, wyciągając naprawdę sporo od tych, którzy byli skłonni jej pomóc. Niestety, żadna z wiadomości nie mogła nam dodać otuchy. Aresztantów trzymano w miejscowej garbarskiej manufakturze, przekształconej w główną kwaterę wywiadu. Zamknęli ich w hali, gdzie wcześniej krojono wyprawioną skórę. Ponoć przerobieniem tego miejsca na więzienie zajęła się intensywnie grupa czarowników. No jasne. Jeśli chcecie czarownika trzymać pod kluczem, to ten klucz musi zrobić inny czarownik, a przynajmniej współpracować przy jego tworzeniu. Najgorsza była ostatnia wiadomość. Aresztowanych przesłuchiwał sam Dukaat. W ciągu dnia uporał się z dwójką, co oznaczało, że równie łatwo wykryje fałszywą tożsamość Filla, jak ja żołnierza przemycającego do koszar alkohol. Zegar wodny wybił dziewiątą, a Filla wciąż nie było. Musieliśmy się oswoić z myślą, że siedzi pod kluczem. Dumałem, zmuszając mój leniwy mózg do wyższych obrotów. Zostało nam mało czasu, bo na przesłuchanie zaprowadzą go jutro. Wróg miał miażdżącą przewagę, ja byłem nieuzbrojony, bez wsparcia. Mimo to na pewno istniał jakiś elegancki i cichy sposób na wyciągnięcie Filla z pudła, lecz ja nie byłem z tych, co szybko potrafią wymyślić takie rzeczy. Gdybym chociaż miał dokładny plan tej fabryki! - Stało ci się coś? Uzmysłowiłem sobie, że popadłem w głęboką zadumę i już od dłuższego czasu nie reaguję na żadne z pytań Dominiki. Pokiwałem głową: mam plan. Może nie był elegancki i cichy, nazwałbym go raczej lancelotowskim, ale przy odrobinie szczęścia mogło się udać. Na ramieniu czułem ciepło jej dłoni, owionął mnie ledwie wyczuwalny zapach perfum. Pomimo zatroskanej twarzy była piękna. Piękna, ponętna, a do tego lubiła mnie, kto wie, może nawet kochała. Ja ją na pewno. - Masz jakichś krewnych, których mogłabyś odwiedzić, nie łamiąc przy tym zakazu poruszania się poza rejonem Joudzou? - Tak, starą ciotkę hipochondryczkę. Zdrowa jest jak ryba, ale wciąż się na coś skarży. Ale ja nigdzie nie pojadę, nie opuszczę was! - niemal krzyknęła, gdy zorientowała się, dlaczego o to pytam. Objąwszy ją wpół, przyciągnąłem do siebie tak, że musiała odchylić głowę, by móc widzieć moją twarz. Zapach był teraz silniejszy, a jej oczy większe. - Zrobiłaś tyle, ile mogłaś, ryzykując przy tym ponad miarę. Teraz najwyraźniej skończy się zabawa w chowanego, zaczną się schody. Najmniejsza oznaka, że coś cię z nami łączy, doprowadzi do twojej zguby. Poza tym będę spokojniejszy, wiedząc, że jesteś bezpieczna, poradzę sobie ze wszystkim znacznie lepiej. I nie będą mogli mnie tobą szantażować, dodałem w duchu. Starałem się, by mój głos brzmiał jak najbardziej przekonująco. Widziałem, że bije się z myślami. - A co potem? - spytała. Potem? Dopiero po chwili namysłu dotarł do mnie sens pytania. - Kiedy wygramy i zniszczymy tego drania, pana X, pokażemy wszystkim, o co tu chodziło. A potem wrócę do ciebie. Myślę, że za bohaterstwo dostanę przedterminowe zwolnienie z armii. Zrobiłem maksymalnie optymistyczną minę, jakbym rzeczywiście w to wierzył. Na jej twarzy malowały się entuzjazm i radość znacznie wyraźniej niż na mojej. Nie znając jej, uznałbym, że naiwnie bierze moje słowa za dobrą monetę. - Cudownie! A później zostaniemy razem i nawet śmierć nas nie rozłączy! - Przytuliła się, lecz zaraz spojrzała na mnie z zakłopotaniem. - Nie, tylko śmierć nas rozłączy! - poprawiła się. Zdjęła z szyi ametyst, kamień życia, który czasami pomaga nawet zwyczajnym ludziom, nieznającym się na magii, i zawiesiła mi go na piersi. - Pójdę się spakować, wyjeżdżam za chwilę. Po drodze wrzucę wiadomość do skrzynki, że nie przyjdę do pracy - rzekła i pocałowała mnie. Pocałunek był na tyle długi, bym mógł się pogodzić z jej odejściem. Z nas dwojga to ona była lepszą komediantką. * * * Wpół do trzeciej w nocy czaiłem się za namiotem, służącym wartownikom za schronienie. Pierwszą, najłatwiejszą część mego zadania wykonałem z powodzeniem. Miałem kompletne bojowe wyposażenie, w tym osobiste miecze. W ładownicach trzy razy więcej amunicji niż zwykle, do automatu i rewolweru dodałem jeszcze stary model kolta kaliber czterdzieści osiem z przedłużoną komorą nabojową. Nawet nie sądziłem, że w magazynie znajdę tak przestarzałego gnata. Trzy strzały z niego powinny o połowę osłabić skuteczność standardowej tarczy kinetycznej. Jednak z innych powodów wziąłem tę monstrualną spluwę. W nocy znacznie się ochłodziło i ziemia stwardniała. Na szczęście nie na kamień, kiedy to każdy krok zdradza trzask pękających kryształków lodu. Pod cieniutką, stwardniałą warstwą kryło się stężałe wskutek mrozu błoto, tworząc idealnie giętkie podłoże. Wystarczyło unikać licznych kałuż, pokrytych cienką skorupą. Niebo było w połowie zaciągnięte chmurami, od srebrzystych kryształków odbijała się mdła poświata księżyca i gwiazd. Jak na mój gust, za dużo światła, ale mogło być jeszcze gorzej. Koło mnie przeszedł wartownik, nie zbaczając choćby o milimetr z wydeptanej ścieżki. Przycisnąłem twarz do ziemi. Mimo że wysmarowałem się czarną maskującą farbą, nie odważyłem się popatrzeć na niego, bo mógłby zdradzić mnie błysk oczu. Wróciłem do obserwacji terenu dopiero po tym, jak kroki zamilkły, a sylwetka wartownika zginęła w mroku. Poznałem nieforemne kontury dwuwieżowych potworów. Przypominały drzemiące monstra z najbardziej zwariowanych snów, w rzeczywistości były to czołgi. Pamiętałem, że dwie z tych przerażających maszyn są gotowe do natychmiastowej akcji. Zdradzał to również huk silników, który jako ledwie słyszalny szum docierał aż do mnie. Teraz wartownik powinien być dokładnie po drugiej stronie, gdzie spotykał się z kolegą. Wstałem i nisko pochylony podbiegłem do najbliższego czołgu. Pancerz był zimny, ze środka nie dolatywał żaden dźwięk. Na chwilę wziąłem nóż w lewą rękę, żeby rozruszać palce prawej, porządnie zdrętwiałe w trakcie czekania. Między maszynami panował większy mrok, dzięki czemu poruszałem się pewniej. Czołgi w gotowości bojowej od razu poznałem po hałasie. Stały pośrodku, ale droga przed nimi była wolna. Nie wiedziałem dokładnie, ilu ludzi tworzy załogę, uznałem jednak, że nie wszyscy pełnią nocną służbę. Pewnie tylko mechanik i kierowca. Czekało mnie teraz pierwsze ryzykowne przedsięwzięcie: unieszkodliwienie jednego czołgu. Obszedłem maszynę wkoło. Znów zdziwiłem się jej rozmiarami. Była dużo większa od bojowego słonia. Dziesięć, dwanaście metrów długości, trzy i pół wysokości. W sumie odkryłem pięć włazów. Po jednym w każdej z wież strzelniczych, wyposażonych w gniazda kaemów, jeden z przodu, zapewne miejsce kierowcy, następne dwa z tyłu, prawdopodobnie dla tych, co ładowali oraz obsługiwali kotły parowe i silniki. Skumulowana energia obronnych czarów, tkwiących w masywnych pancerzach, sprawiała, że włos mi się jeżył, a w miejscach jej największej koncentracji robiło mi się słabo. Od tej monstrualnej broni wiało grozą. Właśnie postanowiłem, że zacznę od przodu, kiedy skrzypnęło żelazo i ktoś mruknął głośno. - Brr, ale ziąb. Budzimy też Dona na papieroska? Zgrzytnęła kolejna klapa włazu. - Daj mu spokój, nie lubi, żeby go wyrywać ze snu. Skradałem się wzdłuż wysokich na metr szprychowych kół. - O kurde, zostawiłem fajki w środku! - To je sobie przynieś, ze swoich ci nie dam. - Ktoś, przeklinając, gramolił się z powrotem do maszyny. Wyjrzałem zza rogu czołgu. Mężczyzna w skórzanej czapce właśnie zapalał papierosa. Nie chcąc, żeby oślepił mnie blask płomienia, spuściłem wzrok, czekając, aż zaciągnie się ze smakiem i odchyli głowę. Kiedy wydmuchiwał dym, jednym susem byłem przy nim, przejechałem mu ostrzem po gardle i ostrożnie położyłem na ziemi. Niebawem z sąsiedniego włazu wynurzyła się druga skórzana czapka. - Już je mam! - Tyle zdążył powiedzieć. Niektórzy utrzymują, że palenie szkodzi zdrowiu. I czasem mają absolutną rację. Trzeci, ten w środku, rzeczywiście spał. Chyba kierowca. Krew obryzgała całą kabinę. Na moment poczułem mdłości. To nie byli wrogowie, nie chcieli mnie zabić, przynajmniej na razie. Przypomniałem sobie małą dziewczynkę na kamieniu ofiarnym, szkic pentagramu z rozmieszczonymi świątyniami oraz liczbę - pięć milionów. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą? Cel uświęca środki? Żadne z przysłów nie okazało się pomocne. Wytarłszy ostrze noża, wygramoliłem się z ciasnoty czołgu, ale przedtem zawory dudniącego i buchającego ciepłem kotła ustawiłem grubo powyżej oznaczonego na czerwono maksimum. Ostrożnie, lecz bez większych obaw, podniosłem pokrywę włazu w tylnej części drugiego czołgu. Byłem pewien, że z powodu panującego w środku hałasu nikt mnie nie usłyszy. Na wąskiej ławeczce, plecami do mnie siedział mężczyzna. Miałem go na wyciągnięcie ręki. We śnie starał się przyjąć jak najwygodniejszą pozycję. Czołgi, choć tak ogromne poczwary, w środku były niesamowicie ciasne. Zmieniłem uchwyt na rękojeści noża i zamiast poderżnąć gardło, walnąłem go nasadą w skroń. Facet zacharczał i drzemka przeszła w utratę przytomności. Natychmiast objechałem siebie za ten przejaw słabości. Przecież nie mogłem sobie pozwolić na żadne dodatkowe ryzyko, a żywy gość za plecami stanowił ewidentne niebezpieczeństwo. A jednak nie zabiłem go, ograniczając się do szybkiego związania. Drugi mężczyzna czytał. Obserwowałem go przez wąskie przejście między dwiema skrzyniami, przynitowanymi do podłogi i pełnymi ładownic. Przypadłem do cuchnącej smarem podłogi, lecz wystarczyłoby, by oderwał wzrok od książki, a na pewno by mnie dostrzegł. Jego głowa była nie dalej niż dwa metry ode mnie. Wyjąłem czterdziestkę piątkę, włożyłem do lufy cienką mosiężną rurkę, zmniejszającą kaliber, ustawiłem przed iglicą oznakowaną wcześniej komorę, zasłoniłem lufę poduszką, którą targałem ze sobą właśnie na taką okoliczność, wycelowałem w jego twarz i pociągnąłem za spust. Zmniejszony kaliber, mniej prochu w łusce i jeszcze tłumik z poduszki sprawiły, że na tle pomruków maszyny parowej, puszczonej na jałowym biegu, wystrzał był ledwie słyszalny. Trafiłem go w nasadę nosa. Trup na miejscu. Przez puste stanowiska strzelców przecisnąłem się do kierowcy. Spał. Przytknąwszy ostrze do szyi, lekko go szturchnąłem. - Tylko spokojnie, bo inaczej umrzesz. Szarpnął się, przerażony, i gdyby nie mój refleks, załatwiłby się sam. - Chcę, żebyś mnie gdzieś zawiózł. Jeżeli tego nie zrobisz, wyłupię ci oczy, utnę język i jeszcze nakarmię twoimi własnymi jajami. Kapujesz? Przytaknął lękliwie. Kazałem mu usiąść w fotelu kierowcy. - Jedziemy! - zakomenderowałem. Pociągnął jeden z drążków, zmieniając dźwięk silnika, i kupa żelastwa ruszyła. Miałem nadzieję, że ciśnienie w kotle będzie na tyle wysokie, by do więzienia Filla dojechać bez potrzeby dokładania. Robiliśmy straszny harmider, wszystko się trzęsło. Jedną ręką musiałem się bez przerwy przytrzymywać, bo inaczej straciłbym równowagę. Ale kierowca nie był tym zaniepokojony, z czego wywnioskowałem, że to normalne. Obserwował teren przez system wąziutkich, przypominających otwory strzelnicze przezierników10. I ja widziałem na przemian wycinki ziemi, nieba, czasem kawałek horyzontu. Czołgista wciąż kręcił głową, żeby mieć ogląd sytuacji. - Niskie ciśnienie! - wrzasnął. - Jedź! - poleciłem, wzmacniając rozkaz przyłożeniem lufy rewolweru do jego barku. Sunęliśmy po zamarzniętej równinie, ciemne kontury budynków manufaktury zbliżały się coraz szybciej. Według Dominiki, więzienie znajdowało w tym najwyższym. Panująca tam ciemność pozwalała sądzić, że jeszcze niczego się nie domyślają. Nagle przed nami błysnęło. Chyba ogień wartowników. Jednak w tym chrzęście nie dosłyszałem wystrzałów, a trafienia zupełnie nie zaszkodziły czołgowi. Parę sekund później błysków przybyło, w oknach pojawiły się światła, z ciemnych klocków wybiegli ludzie, wyglądający z oddali jak małe figurki. - Wjedź w ten budynek! - rozkazałem. Spojrzał na mnie z przestrachem. Mocny cios pięścią i zająłem jego miejsce. Czołg na chwilę zmienił kierunek, w przezierniku mignęła przerażona twarz, po czym znikła gdzieś w dole. Dwa drążki służyły do skrętu, trzeci włączał jałowy bieg, pedał sterował poborem mocy kotła. Ze względu na spadające ciśnienie kierowca przez cały czas dociskał go do podłogi. Zrobiłem to samo i ustawiłem czołg na właściwym kursie. Ostatnie sto metrów. - Fill, tu Lancelot! Fill, tu Lancelot! - zameldowałem przez komunikacyjny kolczyk. Jeśli miał przy sobie swój, musiał mnie usłyszeć. - Uważaj na spadający gruz, jadę po ciebie! Uważaj... Przód czołgu wbił się w ścianę i moje słowa utonęły w raniącym uszy łoskocie. Zgrzyt stali, trzask miażdżonych cegieł, ogień z najbliższej odległości. Czołg, jakby zbierając siły, zwolnił na chwilę, po czym przyspieszył i wjechał przez ścianę do środka. Kompletnie straciłem orientację. Kamienie, belki stropowe, dachówki, wszystko to tworzyło przede mną niesamowitą, fruwającą plątaninę. - Zatrzymaj się, psiakrew, zatrzymaj! Krzyk przedarł się do kolczyka pomimo panującego chaosu. Zwolniłem pedał gazu, dałem luz i zablokowałem koła. - Jestem w klatce, sam się stąd nie wydostanę! Zerknąłem na kierowcę. Wciąż był nieprzytomny. Aktywowałem kinetyczną tarczę i wyskoczyłem przez właz. Przeszedłem przez niewielkie pomieszczenie do hali z wysokim stropem, oświetlonej matowym światłem lamp w części, której nie zdemolowałem. Przede mną stały cztery klatki z lśniących prętów. Każdą zwieńczały dziwne belkowe konstrukcje, z których zwisały jakieś przedmioty, z powodu półmroku trudne do określenia. To najwyraźniej te konstrukcje czyniły klatkę więzieniem dla czarownika. - Jestem na wprost ciebie! Wreszcie go zobaczyłem. Wisiał na łańcuchu, tuż nad wymierzonym w jego krocze kolcem. Trzy kroki i byłem przy klatce. Wyjąłem kolta. Rozwalenie solidnego zamka wymagało trzech naboi. Włożywszy broń na powrót do kabury, wbiegłem do środka, jedną ręką objąłem Filla w pasie, a drugą dobyłem miecza i przeciąłem łańcuch. Na szczęście nie był hartowany. Fill osunął się bezwładnie niczym szmaciana lalka. Gdybym go nie przytrzymał, straciłby jądra. - Do czołgu! - wrzasnąłem. Kiwnął głową, że rozumie, po czym ruszył chwiejnym krokiem. Chrupnięcie gruzu - w wyrwie, którą przed chwilą wybiłem, stało trzech z automatami, co najwyżej dziesięć metrów od nas. Zasłoniłem Filla, pierwsza seria trafiła mnie w pierś. Popędziłem susami w ich stronę. Pierwszy strzelał do samego końca, drugi chciał się bronić bagnetem, trzeci zdążył zmienić broń. Dzięki zwodowi uniknąłem kąśliwego pchnięcia jego długiego miecza, po czym skrzyżowałem moją krótszą klingę z jego i zanim zdążył wykorzystać przewagę w długości broni, ciąłem go w bok, a potem jeszcze z góry. Uderzenie rozcięło tętnicę szyjną i mężczyzna runął wśród fontanny własnej krwi. Spojrzenie za siebie. Fill z trudem gramolił się do czołgu. Natychmiast poszedłem jego śladem, ale ciarki przeszły mi po plecach, bo silnik pracował coraz ciszej. Widać za bardzo spadło ciśnienie. Wrzuciłem bieg. Przekładnia zgrzytnęła, lecz kolos ani drgnął. Za to wyraźnie było słychać, jak serie bębnią po pancerzu. - Jasna dupa! - zakląłem. - Nie wiem, jak to rozruszać, pewnie kocioł za słabo hajcuje! No i zdechł pies. W moim planie było zbyt dużo przypadku, kiedyś więc szczęście musiało pokazać mi plecy. - To kierowca? - Fill wskazał na dochodzącego do siebie czołgistę. Przytaknąłem. Fill zbliżył prawą rękę do ciemienia tamtego, dotykając palcami czaszki. Na twarzy wykwitł mu grymas, świadczący o koncentracji. Od pancerza odbiła się seria strzałów, gdzieś przed nami eksplodowała mina i uderzający w żelazo zalew odłamków wywołał kakofonię dźwięków. Spod palców Filla wydobywał się dym. Kierowca zaczął wyć, skóra na jego głowie spiekała się w czarną, poskręcaną masę. Dygotał jak w transie, jednak nie był w stanie uniknąć śmiertelnego dotyku. Naraz zamilkł, chwilę potem wypłynęły mu oczy i podobny do mumii trup upadł na podłogę. Nie mogłem oderwać się od tego koszmarnego widowiska. - Już potrafię prowadzić - rzekł ochryple Fill, zasiadając za drążkami. Silnik zawył i kolubryna ruszyła. Rozjechaliśmy grupę strzelającą do nas, wybiliśmy w ścianie kolejną dziurę i wydostaliśmy się na zewnątrz. Gdzieś po prawej wyrósł słup ognia. Był to czołg, któremu zablokowałem zawory kotła. Widok ludzkiego skwarka pod moimi nogami rodził jedno pytanie: czy naprawdę wciąż jesteśmy tymi dobrymi, pozytywnymi bohaterami? Tylko że przeciw nam stało monstrum, chcące złożyć w ofierze pięć milionów innych ludzi. Zacisnąwszy zęby, pochyliłem się nad Fillem. - Dowiedziałeś się czegoś? Czy to Dukaat? - Tak i nic z tego nie rozumiem! Jest co najmniej dziesięć razy silniejszy, niż jakiego go pamiętam! Na szczęście jeszcze mnie nie przesłuchiwał! - Nie odrywał wzroku od przeziernika. - Zawracaj! Zawróć! - wrzasnąłem nagle. - W tym nikt nas nie zatrzyma, możemy go zabić od razu! Tylko krótką chwilę rozważał mój pomysł, po czym gwałtownie zawrócił i znów ruszyliśmy naprzeciw chaotycznemu ostrzałowi, eksplodującym minom oraz jękom rannych. - Idź na górę do wieży, sam tu sobie poradzę! - polecił. Zrobiłem, co kazał, pytając sam siebie, jak to możliwe, że wciąż jedziemy i że kocioł pracuje. Zębatki i dźwignie napędu obracały się same raz w jedną, raz w drugą stronę, półautomatyczny podajnik działał tak, jakby ktoś rzeczywiście go obsługiwał. Fill prowadził czołg z pomocą telekinezy, wyłącznie siłą woli! Usiadłszy w wieży, odbezpieczyłem sprzężone kaemy i wyszukałem pierwszy cel: moździerzystę i trzech innych ludzi na lewo od nas. Ich tarcze ledwie dwie sekundy wytrzymały zsynchronizowany ogień. Postanowiłem, że z całego kompleksu nie zostanie kamień na kamieniu. Wszystkich zabiję, byle tylko dopaść tego potwora. Muszę go zabić za wszelką cenę, nie istnieje nic ważniejszego. Nagle wstrząsnęła nami eksplozja i wnętrze czołgu rozświetliła sinawa łuna. Kolejny wybuch, łuna pojaśniała. Silnik przeszedł na wyższe obroty, rozgrzany pancerz parzył. Zrozumiałem: atak z użyciem magii. Przykryłem okolicę wachlarzowym ogniem, kosząc jednego przeciwnika po drugim i jednocześnie wypatrując tego najważniejszego. Trzeciemu atakowi nie towarzyszyła eksplozja, ale czołg zatrzymał się na chwilę, zaś ja niczym spłoszony koń poleciałem przed siebie, na ścianę wieży. Po zderzeniu na jakiś czas musiałem stracić przytomność, ponieważ kiedy wreszcie zwlokłem się z podłogi, byliśmy gdzie indziej, a następny budynek zmieniał się w ruinę. Usiadłszy w fotelu, zapiąłem pasy. Znów oberwaliśmy i czołg zarzuciło na bok. Na szczęście zadziałały obronne czary, jechaliśmy więc dalej. Naraz zrobił się straszny skwar. Zacząłem się dławić własnym potem i łapać powietrze. Tym razem jednak dostrzegłem miejsce, z którego atakowali, ponieważ inicjacji czaru towarzyszył błysk. - Pagórek po prawej! Po prawej! Kolejne uderzenie, kolejny pojedynek magicznego pancerza z taranem. Poślizg, koła ryjące w rozjeżdżonym błocie. Przez moment czułem, jak Fill desperacko walczy, by opanować maszynę. Coś urwało klapę włazu nade mną i lodowaty wiatr miłosiernie złagodził żar buchający z rozżarzonej stali. Przed nami mała grupka, następny cios magicznego tarana, tylna wieża znikła w fioletowej łunie. Ustawiłem celownik i wcisnąłem spust, oni jednak zostali na miejscu, otoczeni zielonkawym światłem. Próbując przedrzeć się przez głębokie błocko, czołg sunął przechylony na bok, wciąż jednak miałem ich na linii strzału. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Zmuszeni do obrony przed moim ogniem, nie byli zdolni ani do skutecznego ataku, ani do ucieczki. Zdawało mi się, że słyszę odgłos miażdżonych ciał, lecz było to chyba tylko pobożne życzenie. Fill wprowadził czołg w kontrolowany poślizg. Z ciał i błota pod szprychowymi kołami musiała zostać breja. - Ostatni budynek! Jeśli tu jeszcze jest, to tylko tam! - Połączyłem się z nim przez komunikacyjny kolczyk. Nie odpowiedział, ale ruszył w stronę budynku, jedynego, który był jeszcze cały. Coraz mocniejsze magiczne serie dowodziły słuszności naszej decyzji. Ale zatrzymanie opancerzonego ze wszystkich stron i prowadzonego przez Filla monstrum nie było takie łatwe. Byliśmy kilkaset metrów przed budynkiem, gdy koło ruin mignęły cienie jeźdźców uzbrojonych w obosieczne siekiery. Konni? Wydało mi się to bezsensowne, potem jednak przypomniałem sobie wielkoluda od Toporników i w nagłym olśnieniu zrozumiałem rolę tych jednostek. Stanowili obronę przeciwczołgową! Ostrza naładowanych energią siekier rozbłysły chwilę później. Może nie byli w stanie przeciąć pancerza, ale na pewno potrafili uszkodzić koła. Wybrawszy pierwszego jeźdźca, strzeliłem, on jednak świetnie kluczył na swoim zwrotnym koniu, co i rusz znikając mi z celownika. Co więcej, nawet gdy udało mi się go czasem trafić, odbite kule powodowały silne błyski, co świadczyło o wyjątkowej wytrzymałości jego tarczy. - Nie rezygnuj! Pozwól, żeby jeden się zbliżył! -krzyknąłem, po czym wyszedłem na zewnątrz czołgu. Zrozumiałem, po co tam tyle uchwytów i poręczy. Jedną ręką złapałem się stalowej poręczy i przylgnąwszy całym ciałem do pancerza, czekałem. Noc, warkot ręcznej broni, łomot silnika, wstrząsy, lodowaty wiatr na twarzy, oczy pełne zamarzających łez, lśniąca klinga miecza na tle ciemnej stali. Fill, nie tracąc prędkości, płynnie zmienił kierunek. Jednego z trójki konnych niemal dogonił, oddalił się zaś od dwóch pozostałych. Nie myślałem ani o tym, że mogę spaść, ani o magicznym ataku, który mógł mnie zetrzeć na proch. Jeździec był coraz bliżej. Niestety, zauważył mnie zbyt szybko i posłuszny cuglom ogier zmienił kierunek. Nawet najlepsza parowa maszyna nie mogła konkurować z koniem ze stadniny. Napastnik planował zaatakować maszynę od tyłu. Puściłem się, stawiając trzy pospieszne kroki po stalowej płycie, falującej niczym pokład okrętu podczas sztormu. Już padając, lewą dłonią przytrzymałem się jednego z wielu uchwytów. Błysk opadającej łukiem siekiery i mój wypad pod jego rękę. Trafiłem w pachę, a siekiera zamiast w koło, uderzyła w pancerz, robiąc w nim głębokie wycięcie. - Lancelot, z drugiej strony! Komunikacyjny kolczyk dzielnie walczył z chrzęstem przekładni i wyciem silnika. Przeturlałem się przez gorące resztki tylnej wieży strzelniczej, dostrzegając kącikiem oka, że trzypiętrowy budynek jest tuż przed nami. Zamach jeźdźca, obliczony na przednie koło. Skoczyłem bez zastanowienia. Uderzenie ramieniem w pierś, a potem seria koziołków. Wylądowałem na kolanach. Topornik leżał obok mnie na plecach, z nienaturalnie wykrzywioną głową. Szaleńcom szczęście sprzyja. - Fill, wprawo! Ostatnie, już niepotrzebne ostrzeżenie. Jedno cięcie, drugie, trzecie. Środkowe koła pękają, jakby były z porcelany, nieobciążony silnik zwiększa obroty, maszyna przechyla się i wpada w niekontrolowany poślizg. Jeździec w ostatniej chwili ściągnął konia w bok, unikając zderzenia z murem budynku. Czołg nie: uderzenie, chrzęst miażdżonych cegieł, dźwigarów, belek. Ściana zaczęła się osypywać. Najwyższe piętro, potem drugie i rumowisko grzebie żelaznego kolosa. Uzmysłowiłem sobie, że znów stoję na nogach, z zapartym tchem wpatrzony w ogromne gruzowisko, które jeszcze przed chwilą było trzypiętrowym gmachem. Nagle stos, usypany z gruzu i sterczących bezładnie belek, poruszył się i wyszedł stamtąd człowiek. Przez moment pomyślałem, że musi mieć nadludzką siłę i zaraz go poznałem. Dukaat. Biegłość w magicznej sztuce uratowała go z zagłady. Pochylony aż do ziemi, z mieczem w ręce pobiegłem na bok, żeby mu zniknąć z pola widzenia. Gdy tylko zaszedłem go od tyłu, ruszyłem do natarcia. Zauważył mnie, drań jeden. W oczach nawet cienia lęku czy strachu. Gest lewej ręki. Ustawiłem się bokiem, gorejąca kula osmaliła mi brzuch. Ten sam gest prawą. Wyciągnąłem się, jak tylko potrafiłem, i ciąłem. Trafiłem go w przegub, dłoń upadła na ziemię, a błoto pod naszymi nogami wskutek wyzwolonego czaru zamieniło się w ognisty gejzer. Zrobił zamach lewą ręką, coś za mną eksplodowało. Podskoczyłem do niego i nie zmniejszając rotacji, ciąłem płazem. Zamiast w szyję trafiłem w górną część czaszki. Mimo że stracił skalp i ciemię, wciąż trzymał się na nogach, celując we mnie okaleczoną ręką. Nadal był silny, nie chciało mu się umierać. Uchwyciwszy miecz oburącz, wziąłem zamach i ciąłem z góry na dół. Klinga przeszła przez środek głowy oraz tułowia i rozpłatała go na dwie połowy. Kolana się pode mną ugięły. Stwierdziłem, że siedzę na ziemi i nie potrafię wstać. Wokół wciąż trwała strzelanina, z wielu miejsc dobiegały sprzeczne rozkazy, ale ja odbierałem to wszystko jak przez mgłę i było mi obojętne, co będzie dalej. Być może doznałem wstrząsu mózgu. Na pewno nawet. Rumowisko drgnęło znowu, lecz tym razem tak, jakby w środku budził się olbrzym. Przy akompaniamencie straszliwych zgrzytów wynurzył się czołg. Nie miał już ani jednej strzelniczej wieży, dwa ocalałe koła po lewej stronie zapadały się głęboko w maź, z trudem dźwigając całą maszynę. Fill wysiadł i spojrzał na trupa oraz na mnie. - Udało się - powiedział, jakby nie dowierzając. Strzelanina ucichła. W otaczającym nas mroku miejsce chaosu zajął ład. - Tylko że jeśli zaraz stąd nie znikniemy, powieszą nas, zanim zdążymy cokolwiek powiedzieć - rzekł zamyślony. - Dopóki ziemia jest zmrożona, mogę poprowadzić ten wrak - wskazał na czołg. - Musimy się jednak zastanowić, co dalej. Wciąż miałem problem, żeby pozbierać myśli, ale dotarło do mnie, że ma rację. - Znam miejsce, gdzie możemy się ukryć - zgodziłem się, próbując wstać. Udało się z jego pomocą. Zdążyłem jeszcze opowiedzieć Fillowi o odkrytej krypcie i przypomnieć, że niedaleko stamtąd w trakcie ucieczki z mgły zostawiliśmy zapasy żywności oraz sprzęt, a potem zapadłem w śpiączkę. Zbudziło mnie skrzypienie i regularne huśtanie. Otworzyłem oczy. Leżałem na prymitywnych noszach z dwóch grubych świerkowych gałęzi. Ciągnął mnie Fill i mężczyzna, którego zostawiłem związanego w czołgu. Niebo zakrywały niskie chmury, słońca ani śladu. Mogło być wczesne popołudnie. Wokół falujące pagórki Ociepliło się, śniegowy puch oraz lód stajały, zamieniając grunt w błotnistą ślizgawkę, po której nosze sunęły całkiem dobrze. Czułem potworny ból głowy. - Hej! Już nie śpię! Mogę iść! - wychrypiałem. Stanęli. Czołgista miał spętane ręce i nogi. Mógł ciągnąć, ale nie uciec. W ostatnim czasie przywykłem do myślenia o Fillu wyłącznie jako o czarowniku, zapominając niemal o jego wojskowej przeszłości. Uzbrojony był równie niebezpieczny jak każdy żołnierz, chyba nawet bardziej, a do tego znał wszystkie triki niezbędne do przeżycia w kompanii zwiadu. Odwiązał mnie od noszy i pomógł wstać. Za pierwszym razem upadłem, przy drugiej próbie żołądek podszedł mi do gardła i zwymiotowałem żółcią, jedynym, co w nim zostało. - Gdzie jest ta kryjówka, o której mówiłeś? - spytał Fill. Chcąc pozbyć się wstrętnego, gorzkiego smaku, otarłem usta i splunąłem. - Jaka kryjówka? Co ty mówisz? - nie rozumiałem. Przyjrzał mi się w zamyśleniu. - Zanim zemdlałeś, powiedziałeś o krypcie, w której na jakiś czas moglibyśmy się schować. Gdzieś blisko miejsca, gdzie nas dopadła ta trująca mgła. Wreszcie sobie przypomniałem. Właściwie teraz nie miałem ochoty prowadzić tam Filla, ale skoro wspomniałem o kryjówce, nie mogłem się z tego wycofać. Korzystając z mapy czołgisty oraz informacji Filla, próbowaliśmy określić naszą sytuację. Ujechaliśmy czołgiem dobrych pięćdziesiąt kilometrów, po czym pozwoliliśmy, żeby pogrążył się w głębokim bagnie i dalej szliśmy pieszo. Do celu mieliśmy z grubsza cztery godziny ostrego marszu, oczywiście pod warunkiem, że będę do niego zdolny. Podczas studiowania mapy zaczęło padać. Krople uderzały w woskowany papier i ześlizgiwały się na ziemię. Mój mundur natychmiast nasiąkł wodą, a dokuczliwy chłód owinął się wokół ciała. Nasze specjalne mapy, jeśli chodzi o niektóre graniczne miejsca, bywały dość niedokładne, na tej zaś brakowało mnóstwa kot11, a nawet całych pasm wzgórz. Zanim zdążyłem się zorientować, deszcz przeszedł w oberwanie chmury, widzialność spadła do kilku metrów, a na grząskim gruncie zaczęły powstawać małe kałuże, łączące się prędko w bajorka bombardowane dużymi kroplami. - Dobra nasza, woda prawdopodobnie zatrze ślady kół, będą mieć kłopot z tropieniem - krzyknąłem głośno, żeby słyszeli mnie w podmuchach wiatru. - Ale nie możemy dopuścić do wyziębienia organizmu! Wśród kropel pojawiły się kulki gradu, chłoszcząc boleśnie każdą niechronioną część ciała. Zacząłem żałować, że nie mam hełmu. - Idziemy! - zakomenderowałem. Pięć godzin brnęliśmy w błocie i grzęzawisku. Pod koniec opadłem z sił i abym w ogóle mógł iść dalej, czołgista wraz z Fillem musieli mnie podpierać. Wreszcie uznałem, że jesteśmy na miejscu. Lecz żeby odnaleźć płytę, zakrywającą wejście do zapomnianej krypty, przeszukaliśmy na kolanach chyba cały ar gruntu. Do środka bardziej żeśmy wpadli, niż zeszli, po czym Fill, korzystając ze swych zdolności, zasunął otwór pokrywą, żeby na nas nie padało. W krypcie było chłodno, ale sucho. Zanim padłem z wycieńczenia, wziąłem jeszcze udział w krępowaniu jeńca. Wprawdzie pomagał nam, ale z musu, bo z jego punktu widzenia byliśmy najzwyklejszymi renegatami, do tego ja zabiłem mu kilku kumpli. Potem zwinąłem się w kłębek obok Filla, leżąc na boku, żeby jak najmniej dotykać zimnej ziemi i natychmiast zasnąłem. O dziwo, zbudziłem się jako pierwszy. Doskwierał mi głód, co było dobrą oznaką. Wstałem i przeciągnąłem się ostrożnie. Byłem przemarznięty, poobijany, ale ciało miało się dobrze jak zawsze, umysł był lekki i czysty. W krypcie panował absolutny mrok. Albo była jeszcze noc, albo przez zasłonięte wejście nie przenikał ani jeden promień słońca. Przez ułamek sekundy mignęła mi w myślach twarz Dominiki. Nie wolno się rozpraszać! Jeśli Fill i ja dobrze rozegramy tę partię, istniała realna szansa, że ją zobaczę. Skontrolowałem, czy mam przy sobie cały swój arsenał. Zdawałem sobie sprawę, że ostateczny wynik zależy tylko od właściwego wyboru broni. Nagle na przegubie poczułem czyjś mocny, zimny uścisk. - Co ty wyrabiasz? - głos Filla był spokojny, wyprany z emocji. Stwierdziłem, że pochylam się nad nim z nożem w ręce. - Chcę, chciałem cię zabić - odparłem zgodnie z prawdą. Co tu się dzieje? Czy to dziwny sen? - Jaki mamy czas, teraźniejszy czy przeszły? - Przeszły - odpowiedziałem. - Weź ten nóż, tylko ostrożnie, trzymam go ostrzem do góry. Wyprostowałem się. Chyba to jednak nie sen. Wreszcie w jednej z licznych kieszeni kurtki zwiadowcy wymacałem zapalniczkę i podziemie rozjaśnił migotliwy płomyk. Zapaliłem parę świec, umieszczonych wokół kamiennych katafalków ze szczątkami zwłok wiekowych nieboszczyków. Nic się nie zmieniło, stary grobowiec dawno zmarłych królów wyglądał identycznie jak za pierwszym razem. - Nie rozumiem, co to ze mną było. Gdybyś się nie obudził, zabiłbym cię - przyznałem. - Czemu wcześniej nie wspomniałeś o tym miejscu? - zignorował moją uwagę. - Przecież mówiłem ci, że podczas marszu przez mgłę straciłem kontakt z grupą i... - przerwałem w pół zdania. - No właśnie - pokiwał głową. - O krypcie nigdy nie powiedziałeś ani słowa. Dopiero później, gdy doznałeś wstrząsu mózgu i byłeś na wpół przytomny. Wydaje mi się, że także twój wczorajszy kiepski stan zdrowia miał za zadanie uniemożliwić ci doprowadzenie nas tutaj. - Co to wszystko znaczy? - spytałem, niemal krzycząc. Wzruszył ramionami. - Na razie nie wiem, ale miałem cię na oku, bo wokół ciebie gromadzi się coraz więcej zagadek. Twoje tajemnicze uzdrowienie, niespodziewane zainteresowanie królowej turniejem, a z drugiej strony skrytobójcze ataki, przypuszczalnie organizowane przez jej kapitana, fałszywy zarzut, z powodu którego cię zabili. I wreszcie ten niesamowicie skomplikowany czar, opóźniający śmierć, że już nie wspomnę o Dominice, którą coś opętało, żeby nam tylko dać do zrozumienia, że wciąż żyjesz - wyjaśniał spokojnie Fill. - Zanim będziemy wymyślali jakieś dalsze teorie, chciałbym się tu rozejrzeć. - A co będzie ze mną? - odezwał się z kąta nasz jeniec. - Jestem porucznik Wilfred Crolter, czołgista. Nie zrobiłem nic złego żadnemu z was! - Nic do ciebie nie mamy. Przeżyjesz pod warunkiem, że nie wystąpisz przeciwko nam albo nie zabije cię ktoś inny - odpowiedziałem i już nie zwracałem na niego uwagi. Fill oglądał poszczególnych umrzyków, przy czym najdłużej zatrzymał się przy zwłokach Saahula III. - Dziwne to jakieś, nic nie rozumiem! - wymamrotał kilka razy. Zostawiłem go sam na sam z nieboszczykami i trzymając w każdej ręce świecę, rozglądałem się po krypcie w poszukiwaniu tajnego zakamarka. W historycznych opowieściach są ich pełne wszystkie zamki. Po pół godzinie w przedniej ścianie tuż nad podłogą odkryłem wąską szczelinę. - Fill, mam coś! - zawołałem i nie czekając na niego, szpicem noża zacząłem poszerzać szparę. Murarz wykonał dobrą robotę, bo rozkruszenie ściany zabrało nam sporo czasu. Niestety, nie zasłaniała tajnej komnaty pełnej kosztowności, tylko małą wnękę z pokurczoną, okrytą resztkami odzieży ludzką mumią. Pozycja częściowo zmumifikowanego ciała wskazywała, że ofiarę zamurowano żywcem. - Ten tutaj nie jest tak długo jak reszta. Pamiętam jeszcze tę modę na wąskie kołnierzyki, właściwie nosiło się je całkiem niedawno - rozmyślał na głos Fill. Przyjrzałem się na wpół zbutwiałej koszuli, opinającej wystające żebra. Na twarzy zostały tylko nędzne resztki tkanki, puste oczodoły skrywały ciemność. Z jednej kieszonki koszuli zmarłego wystawał ołówek. Sam nie wiem dlaczego, może powodowany jakimś wspomnieniem z dzieciństwa, sięgnąłem do drugiej kieszonki, wyciągając z niej mały plik starannie złożonych kartek. Dokładnie w ten sposób nosił swoje zapiski mój ojciec. Papier łamał się w palcach. Zszokowany, podałem kartki Fillowi. Nagle doznałem wrażenia, że w resztce twarzy rozpoznaję znajome rysy. - Ja, Henry Giewitz... - powoli zaczął czytać Fill. - No tak, to mój ojciec - potwierdziłem posępnie. Gra, w którą się wplątałem, była zbyt dziwna i obrzydliwa. Przypominała długiego, piętnastoletniego węża, który, zacząwszy od ogona, pożerał sam siebie. - ...pogrzebany żywcem, sporządzam swoje ostatnie notatki. To, że się dotąd nie udusiłem, oznacza, że przenika tu powietrze i moja śmierć będzie długa, czego nie żałuję, ponieważ dzięki temu mogę spisać uwagi, które być może pomogą komuś w przyszłości - kontynuował cicho Fill. Słuchałem zafascynowany. Mój ojciec musiał być niesamowicie dzielny. Zainteresowanie magia i historia zaprowadziło mnie na trop przerażającej sprawy, a mianowicie, że przez ostatnie trzydziestolecie ktoś otacza cywilizowane obszary systemem świątyń, które przy wykorzystaniu pewnego skomplikowanego rytuału mają mu pomóc w uśmierceniu wszystkich mieszkańców. Najpierw nie chciałem w to wierzyć, później jednak wzmianka w starych kronikach wskazała na ślad wydarzenia, które wyjaśnia wszystko. Według starodawnych zapisów, największy z walecznych władców-czarowników pokonał najgorszego wroga ludzkości, nekromantkę przybywającą skądś z chaosu, znaną jako Ciemna Dama. Nie jest to prawda, zapisy są sfałszowane, Saahul III został pokonany, zwyciężyła nekromantka. Jednak bój kosztował ją zbyt wiele sił i przez wiele następnych lat, może nawet ponad wiek, nie zdołała wcielić się w żadną ludzką postać. Kolejne symptomy, z których większość znajduje się w tym grobowcu, doprowadziły mnie do wniosku, że już okrzepła i ponownie przyjmuje ludzką postać. Analiza historycznych glos uprawnia do hipotezy, że już trzy pokolenia wcześniej zawładnęła członkami rodziny królewskiej. Na razie jednak nie ma dość sił, by przeprowadzić rytuał zbiorowego ofiarowania i zostać stworem, którego nazwa jeszcze nie istnieje. Sądząc po śladach odnalezionych w tym grobowcu, dotychczas nierozproszoną świadomość starych królów zmieniła w nekromantów zerowej kategorii, czerpiąc z nich energię do życia. Co więcej, sądzę, że część osób w służbie królowej została zastąpiona przez nekromantów drugiej kategorii, ślepo oddanych swemu stwórcy. To tłumaczyło zaskakującą moc Dukaata. Jeszcze chwilę temu byłem przekonany, że wygraliśmy, ratując przed zagładą pięć milionów ludzi. Cieszyłem się na spotkanie z Dominika, na cudowną przyszłość, a teraz nawet puls mojego serca kojarzył mi się z dzwonem pogrzebowym. Dzięki wytężeniu wszystkich sił, moich i Filla, oraz łutowi szczęścia zniszczyliśmy jednego ze sługusów Ciemnej Damy. Prawdopodobnie jednego z wielu. Czy mogliśmy zrobić coś więcej? Być może umrzeć tak, żeby już nikt nie zdołał nas wskrzesić. - Jest tam coś jeszcze? - zapytałem głosem, jakbym w ciągu jednej chwili postarzał się o pół wieku. - Kilka szkiców czarów oraz rekonstrukcja ostatniej bitwy Saahula III z Ciemną Damą. Zastosowane bojo we czary ponoć tak zmieniły wygląd okolicy, że później nikt nie mógł znaleźć grobowca królów. - A czy to właściwie nie wszystko jedno? - Wychodzę, żeby jeszcze przez chwilę nacieszyć się słońcem - oznajmiłem. - A ty baw się dobrze w tych ciemnościach. Lecz nawet ja nie potrafiłem się zaśmiać z tego żartu. Nadzieja właśnie umarła. * * * Stałem na pagórku, paląc papierosa. Chmury rozproszyły się, między białymi barankami prażyło słońce, z wilgotnej ziemi powstawała mgła, którą jednak szybko rozpędzały słoneczne promienie. Na tle brudnoszarych grzęzawisk wspaniale prezentowały się gęste korony lasów na szczytach wzgórz, czyste powietrze było orzeźwiające. W oddali zaskrzeczał myszołów. Oddychałem pełną piersią. Jeden z dni, dla których warto było żyć. Łagodny wietrzyk szybko wysuszał mundur, sprawiając, że opuszczało mnie permanentne uczucie chłodu. Zaatakowałem wyimaginowanego przeciwnika prawym prostym, potem zasypałem go gradem sierpów, a w końcu posłałem na ziemię hakiem, wyprowadzonym z wysokości bioder. Ciało pracowało jak dawniej, nie bacząc na chmurną przyszłość. Przez całe życie mówili na mnie wojownik Lancelot. Gdy się czegoś bałem, stawiałem temu czoło. Na razie wciąż żyłem. Zmiana strategii na tych ostatnich kilka dni na pewno nie miała sensu. Stanąwszy w rozkroku, wykrzyczałem słońcu własny strach i wściekłość, a później, chodząc tam i z powrotem, obmyślałem, co dalej. Po chwili z krypty wygramolił się Fill. - Co ty tu wyprawiasz? - naskoczył na mnie. - Zastanawiam się, jak wygrać. Przyjrzał mi się, jakby sprawdzając, czy mówię poważnie. - A nie dałoby się ciszej? - spytał z niedowierzaniem. Skinąłem pojednawczo ręką. - No jasne, zapomniałem, że lęk skraca życie. Przepraszam. Oparty o pień drzewa, pilnowałem, żeby ogień nie dawał zbyt dużo dymu, a rozmieszczone wokół ogniska polana suszyły się równomiernie. Zmierzchało, ale niebo pozostało jasne i zanosiło się na to, że wyjątkowo będziemy mogli podziwiać gwiazdy. Ponieważ obozowaliśmy tylko kilkaset metrów od miejsca, gdzie niespełna dwa tygodnie wcześniej otoczyła nas trująca mgła, a my, uciekając, zostawiliśmy część wyposażenia, nie odczuwaliśmy ani głodu, ani zimna. Nakarmiliśmy nawet naszego jeńca, porucznika Croltera. Mimo że się nie stawiał i nie próbował ucieczki, pilnowałem go tak samo jak na początku, ani trochę nie luzując pęt. Zresztą był boso i musiał się zadowolić tylko częścią ubioru, bo jego mundur i buty przywłaszczył sobie Fill. - Cały dzień spędziłem na penetracji terenu. Mapa, którą dysponowaliśmy, była bardzo niedokładna właśnie w okolicy królewskiego cmentarzyska, kto wie, może nawet celowo zniekształcona. Tak naprawdę odległość w linii prostej między nim a miejscem ofiarnym, gdzie uniemożliwiliśmy zabicie dziewczyny, wynosiła nie więcej niż siedemset metrów. Ale według mapy kilometrów było ze trzy, a pagórek z grobowcem miał zupełnie inny kształt. Im dłużej o tym myślałem, tym większego nabierałem przekonania, że chodzi o umyślny kamuflaż. Stwierdziłem ponadto, że okopy, w których nasza kompania pierwszy raz została zaatakowana przez nieznanego wroga, tworzą obronną linię wokół ofiarnego miejsca i cmentarnego pagórka. - Ile potrwa, zanim po nas przyjdzie? - wyrwał mnie z zamyślenia Fill. Sam przez cały dzień nie oddalił się od grobowca i, jak mi się zdawało, czarował lub przynajmniej czynił przygotowania do czarów. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że pyta o porę ataku Ciemnej Damy. - Nawet jeśli dokładnie wie, gdzie jesteśmy, nie będzie tu wcześniej jak za trzy dni. No, teraz to już właściwie za dwa - odpowiedziałem. - Też tak myślę - potwierdził Fill, przeżuwając powoli kawałek regniku, kostki z suszonej, rozdrobnionej, a potem sprasowanej wołowiny z przyprawami. Trzy takie kostki miał na stanie każdy żołnierz oddziału zwiadu. Nic specjalnego, ale jeść się to dało. - Weźmie ze sobą spore siły. Nie wie, ilu nas jest naprawdę, zwłaszcza po tym, jak załatwiliśmy Dukaata - kontynuował rozważania. - A ponieważ przyjdzie po nas, będziemy ją mogli zniszczyć - uzupełniłem. Spojrzał na mnie zamyślony, przez moment w jego źrenicach zamigotały odbite płomienie. Wyglądał na zmęczonego, wręcz wycieńczonego. Ale po chwili zmęczenie ustąpiło miejsca wściekłości. Wyjąwszy z pochwy nóż, podrzucił go kilka razy w dłoni, a potem, nadal siedząc, cisnął nim przez ogień w pień pobliskiego drzewa. Kiedy wstał, żeby wyjąć nóż, jego ostrze wciąż głośno wibrowało. - Powietrze w krypcie, kamienie, z których jest zbudowana, a nawet okoliczny grunt są tak przesycone mocą, że aż mi się od tego robi niedobrze. Cały dzień usuwałem maskujące czary, które okrywały to wszystko. Dysponuję taką mocą, jak nigdy przedtem. Jestem ograniczony tylko przez siebie samego, a dokładniej przez ilość energii, jaką potrafię spożytkować, tak żeby mnie nie strawiła! Jestem przekonany, że w królestwie nie dorówna mi żaden czarownik, być może poradziłbym sobie z Dukaatem i z podobnymi do niego nekromantami, ale na pewno nie z Ciemną Damą! Nawet nasza chwilowa przewaga nie daje mi, chciałem powiedzieć nam, w bezpośrednim starciu żadnych szans! - wyrzucił z siebie szybko. Chwilę później albo mu przeszło, albo zdołał się opanować, tak czy owak znowu usiadł i, zamyślony, bawił się nożem. - Mamy broń, o której nikt nie wie. Musimy tylko zdobyć się na odwagę, żeby ją zastosować. Czekaj, spróbuję po kolei - zacząłem. - Nasz batalion pomyłkowo trafił do Joudzou. W trakcie rutynowego patrolu ni stąd, ni zowąd napotkaliśmy uzbrojoną grupę. Dzisiaj uważam, że był to oddział, który miał ochraniać królową - Ciemną Damę podczas rytuałów w terenie. Zniszczyliśmy ich, a co więcej, uniemożliwiliśmy złożenie ofiary z tej dziewczyny. Kto wie, może Dama też przy tym była. Musiało ją nieźle rozwścieczyć, kiedy się dowiedziała, że sprawili to jej ludzie, jacyś tam żołnierze z krechą w życiorysie. Sądzę, że wywołała w sztabie duży zamęt i wysłała ekipę dochodzeniową z zadaniem ustalenia, dlaczego jesteśmy tutaj i kto za to odpowiada. Tyle że przyjechali McGregor i Pover, którzy chyba nie należeli do kręgu jej najwierniejszych. Po prostu jako autentyczni spece z kontrwywiadu próbowali rozgryźć, co tu się właściwie dzieje. Może nawet coś podejrzewali, chcieli więc wyśledzić faceta, który, chroniony przez wysoką funkcję, dokonuje zakazanych rzeczy. - A ponieważ McGregor i Pover - ciągnąłem dalej -natychmiast ruszyli na rozpoznanie, nie mogła ich powstrzymać oficjalnym rozkazem. Jednocześnie jednak nie chciała ryzykować, by dwaj czarownicy z dobrymi kwalifikacjami drobiazgowo przebadali teren jej plugawych praktyk, pałętając się niepotrzebnie koło jej największej tajemnicy, grobowca królów. Wiedząc, że już kiedyś wpadł na to wszystko mój ojciec, tym większe miała obawy przed powtórką. Dlatego próbowała nas zlikwidować. Bezskutecznie, no i wszystko się skomplikowało, bo Gasupurez ukrył tę dziewczynę w potajemnie kupionym gospodarstwie. Sam mówiłeś, że niedokończony rytuał ofiarowania przynosi masę problemów. Dalej już tego za bardzo nie rozumiem, ale postawiłbym własne buty - zerknąłem na długie oficerki, zrobione na zamówienie przez pewnego naprawdę dobrego szewca - że po tych zawirowaniach nikt nie ma pojęcia, że McGregor i Pover zabrali na wyprawę najnowocześniejszy sprzęt, cztery dżipy napędzane naftowymi silnikami, które ze względu na swoją skomplikowaną budowę są dużo powyżej progu Chandrekosa. Ich stabilność utrzymują tylko złożone czary, ale z tymi chyba sobie poradzisz, a może nie? Zahukała sowa. Podczas naszej rozmowy ogień przygasł i twarz Filla zmieniła się w ciemny owal na jaśniejszym tle. - W ten sposób złamiemy następną regułę. Spowodujemy destrukcję rzeczywistości, wybuch, który zrówna z ziemią kawał świata. Wywołamy fale chaosu, osłabiające podstawy świata ludzi. W oczach wszystkich innych już tylko to umieści nas po stronie Ciemnej Damy - rzekł spokojnie Fill. - Chyba tak - przyznałem. O mnóstwie spraw nie miałem pojęcia, wielu ich nie rozumiałem, ponieważ wykraczały poza moje wyobrażenia. Właśnie dlatego specjalnie się nimi nie interesowałem. Ale jedno było jasne jak słońce na bezchmurnym niebie w samo południe: dla pięciu milionów ludzi musieliśmy zniszczyć Ciemną Damę. Nikt, choćby nie wiem jak mocarny, nie miał prawa wysyłać ich na śmierć. Wypowiedziałem to na głos. Fill milczał. Węgielki na brzegu ogniska stygły powoli i tylko pośrodku żarzyła się czerwona plama. Ochłodziło się, w powietrzu czuć było nadchodzący mróz. - Jest coś jeszcze, co mogłoby nam pomóc - powiedziałem, wiedząc, że spodoba się to Fillowi jeszcze mniej niż destrukcja dżipów. Mnie zresztą też. - Muszę się odlać! Tylko jak, do cholery, skoro związaliście mnie jak barana? - krzyknął spod jednego z drzew porucznik Crolter. Leżał poza zasięgiem naszych głosów. Samotność i fakt, że go ignorowaliśmy, musiały mu nieźle dopiec. Fill westchnął, po czym wstał, żeby umożliwić Crolterowi załatwienie potrzeby. Upokarzanie go i dręczenie nie było konieczne. - Co takiego? - spytał. - Przyznałeś, że twoja moc nie wystarczy na Ciemną Damę. Powiedziałeś też kiedyś, że czarownik może zwielokrotnić swoje zdolności poprzez ofiarowanie człowieka. Mamy jednego jeńca i prastare ofiarne miejsce. Sapnął głośno, jakby ktoś uderzył go w splot słoneczny, a on nie zdołał utrzymać powietrza w płucach, po czym bez słowa odszedł do porucznika. Chwilę dyskutowali, później zagłębili się w mroku. Nasłuchiwałem, jak ostrożnie torują sobie drogę przez pogrążony w nocy las. Nie ma nic bardziej nieprzyjemnego niż zanieczyszczenie najbliższej okolicy biwaku. Rozgarnąłem popiół, położyłem kilka cienkich gałęzi, a kiedy zajęły się ogniem, dołożyłem grube polana. Z mojego punktu widzenia wszystko było jasne: zabijemy jednego człowieka, żeby ocalić mnóstwo innych. I chociaż przy takich rachunkach zbierało mi się na wymioty, nie zamierzałem ustąpić. Wreszcie wrócił Fill i znów usiadł przy ognisku. Na razie nie kwapił się do rozmowy. Zapaliwszy papierosa, patrzyłem na dym, snujący się na tle ognia. Papierosów w paczce było coraz mniej. - Już o tym kiedyś napomknąłem, ale teraz wyjaśnię ci dokładniej - zaczął Fill poważnym głosem. - Widziałeś mój płatek śniegu, mam na myśli ten czarny obsydian z jasnymi plamkami. Już od bardzo dawna poruszam się na krawędzi. Zajmuję się zakazanymi praktykami, rozmyślam o nich, zgłębiam je, a czasem sam wykonuję, chociaż tylko wyrywkowo i nie do końca. Wiem, czym ryzykuję, lecz jeśli chcesz pokonać wroga, musisz go zrozumieć. Zrozumieć, ale nie stać się nim. Jest całkiem możliwe, że kiedy tego faceta pokroję na ofiarnym stole, nie będę już miał powodu, by walczyć z królową. Stanę się czymś podobnym do niej, tyle że w słabszym wydaniu. Proszę bardzo, mogę zginąć w walce z nią, ale nie chcę się zmienić. Całe życie zmagam się z tym problemem. Ostatnie zdanie wypowiedział jakby niechętnie. - Ale coś takiego chyba by nam pomogło, no nie? - Tak. Jeżeli zrobię jak najlepiej to, co znam, i wykorzystam bliskość ofiarnego miejsca, które ma niesamowity potencjał, doprowadziłoby to przynajmniej do istotnego wyrównania sił. - I nie ma żadnej, absolutnie żadnej możliwości, żeby uniknąć twojej... - poszukałem właściwego słowa - twojej przemiany? - Musiałbyś sam dokonać właściwego rytuału, a ja tylko bym skorzystał z otwartych bram, żeby spotęgować mój magiczny potencjał. Jednak część mocy i tak przeniósłbym na ciebie, więc to ty byłbyś głównym sprawcą oraz odbiorcą - rzekł po dłuższym zastanowieniu. - W takim razie przynajmniej się do tego przygotuj. Nie twierdzę, że to zrobimy, ale dobrze mieć coś w rezerwie - zaproponowałem, po czym poszliśmy spać. O świcie wszyscy byliśmy już na nogach i od razu wzięliśmy się do roboty. W południe Crolter i ja mieliśmy od saperek krwawe odciski, Fill zaś ze zmęczenia ledwie mówił. Trzeba przyznać, że my dwaj pracowaliśmy fizycznie, a on głową. Z czterech dżipów mogliśmy wykorzystać trzy, bo jeden zdążył się przekształcić w szkaradną, gąbczastą galaretę. Była to jedna z ułomności rzeczy, które za sprawą swej złożoności zbliżały się do progu Chandrekosa albo nawet go przekraczały. Człowiek nie mógł być pewien niczego, gdy czasem rzeczywistość w niewyjaśniony sposób i bez wyraźnego powodu ulegała przemianie. Mój ojciec na pewno potrafiłby to wytłumaczyć. Kluczowe miejsca stabilizacyjnych diagramów magicznych, wyrytych pod maskami, zeszlifowaliśmy milimetr po milimetrze, po czym Fill zastąpił je swoimi wzorami. Ostrożność, do jakiej nas zmusił, przypominała mi montowanie zapalników do pocisków granatnika. Jednak Fill nadal nie był zadowolony, musiałem więc częściowo zdemontować silnik i wyjąć jeden z tłoków. Także na nim lśnił jakiś symbol, dla laika kompletnie niezrozumiały. Konstruktorzy zabezpieczyli się na wszelkie sposoby. Usatysfakcjonowany Fill oznajmił wreszcie, że jeśli z każdego silnika wyjmę jeden tłok, on będzie w stanie zdalnie odpalić dżipy poprzez zwyczajne pstryknięcie palcami. Pierwszą fazę przygotowań zakończyliśmy tuż przed północą. Dwa dżipy stały zamaskowane w miejscach, koło których Ciemna Dama będzie musiała przejść, jeśli weźmie ze sobą więcej niż kilkudziesięciu ludzi i zechce ominąć te najgorsze mokradła. Trzeci pojazd zakopaliśmy dokładnie na szczycie pagórka, kawałek od grobowca królów, gdzie swój wieczny sen śnił również mój ojciec. Wzgórze z grobowcem było punktem dowodzenia, cytadelą, której zamierzaliśmy bronić do upadłego oraz przypuszczalnie także naszym cmentarzem. Wiedziałem, że plany bardzo rzadko są realizowane dokładnie podług woli ich twórców, lecz mimo wszystko żywiłem nadzieję. - Masz, twoja kolej - Fill podał mi plaster pieczystego. Podczas zakopywania dżipów wypłoszyliśmy watahę dzików i na szczęście jeden z wyrośniętych warchlaków wpadł do dołu, urozmaicając tym samym naszą posilną, ale niesmaczną dietę swoim delikatnym mięsem. Odmówiłem, gestem ręki wskazując Croltera. W końcu pracował z nami cały dzień, nie chciałem więc, żeby związany w kij, wciąż leżał gdzieś w cieniu. Oczywiście nogi nadal miał skrępowane, a jedną rękę przywiązałem mu do drzewa, o które się opierał, zatem przy jedzeniu musiał sobie radzić tylko tą drugą. W ciągu dnia, nieproszony, opowiedział mi trochę o sobie. Miał żonę, trójkę dzieci, a czwarte w drodze. Podpisał kontrakt z armią na siedem lat, zostały mu jeszcze dwa. Najadłszy się, Fill znów zabrał się do pracy. Dla uspokojenia naostrzyłem miecze, skontrolowałem broń, proch w bębenkowym rewolwerze, troki, po prostu wszystko, od czego w bitwie może zależeć życie wojownika. Jak na razie szczęście nam sprzyjało i powątpiewałem, by właśnie teraz miało być inaczej. Akurat układałem się do snu, gdy do dogasającego ogniska podszedł Fill. Sądząc po jego krokach, był czymś zaniepokojony. To śmieszne, już od paru dni żyliśmy w cieniu śmierci, ale człowiek przywyknie do wszystkiego. Jednak jego zachowanie świadczyło o czymś innym. - Co jest? - spytałem, nie przerywając przygotowywać posłania. - Nie wiem. Przydałby się nam obserwator. Mam wrażenie, jakby wszystko, co robię, budziło nowe siły i rzeczy. Nie rozumiem tego, a brak mi czasu, żeby się tym zająć. Zobacz. Podał mi coś, czego nie umiałem rozpoznać po ciemku. Płaskie, lekko z jednej strony wypukłe. Nie miałem pewności, ale odnosiłem wrażenie wibracji. - To kawałek sklepienia czaszki - wyjaśnił. Natychmiast przypomniałem sobie kości poległych żołnierzy, które tak bardzo nie podobały się Hruzziemu, obserwatorowi z mojego plutonu. Utrzymywał, że coś jest z nimi nie tak. - Wibruje identycznie jak wtedy, tyle że dużo wyraźniej i coraz mocniej - Fill potwierdził moje domysły. Poszedłem spać z kawałkiem czaszki dawno nieżyjącego żołnierza w ręce, lecz pomimo zmęczenia nie mogłem zasnąć. Niebo było jasne, powietrze kryształowo czyste, ciszę nocy od czasu do czasu zakłócał tylko szmer przelatującej ćmy. Nade mną, na najcudowniejszej kopule świata skrzyły się znane gwiazdozbiory, budząc szacunek dla nieznanego. Jak gdyby los chciał nam udowodnić, że życie naprawdę jest coś warte, że nawet w zapomnianej przez bogów, pełnej grzęzawisk okolicy też może być pięknie. Nie musiał tego udowadniać. Zastanawiałem się, co przyniesie jutro. Diabli wiedzieć czemu, przypomniałem sobie wizję, pokazaną mi przez Bingo Ringa, i jego przepowiednię, kto zwycięży, ale zaraz dałem sobie z tym spokój. Skoro już postanowiłem podjąć walkę, nie pozostaje nic innego, jak doprowadzić sprawę do końca. Tuż przed zaśnięciem ukazała mi się twarz Dominiki, a później jakbym poczuł jej zapach, ciepło oraz dotyk aksamitnej skóry. Wysłałem jej w myślach jak najlepsze życzenia, jednak chyba już przez sen. * * * - Maszerują. - Ze snu wyrwało mnie jedno, obojętnie wypowiedziane słowo, sprawiając, że żołądek zmienił się w coś śliskiego, co niezależnie od woli wędrowało sobie tam i z powrotem po moich wnętrznościach. - Za chwilę jestem przy tobie - odparłem głosem tak spokojnym, że aż mnie to zaskoczyło. Fill siedział w kucki niedaleko ogniska, przyglądając się czemuś w trawie. - Bez pośpiechu. Przy okazji, zabierz dla mnie kubek kawy, powinna być już gotowa. Nie chcę przerywać obserwacji, bo mógłbym ich zgubić. Poza kilkoma obłoczkami niebo było czyściutkie, stojące nisko nad horyzontem słońce jeszcze nie nabrało sił i nie oślepiało. Włożyłem buty i starannie upiąwszy troki oraz ładownice, poszedłem się umyć do pobliskiego źródełka. Grunt pokrywała cienka warstwa lodu, która pod moimi nogami pękała głośno. Było oczywiste, że w coraz cieplejszych promieniach słońca lśniący dywan niebawem stopnieje, zmieniając się w błoto. Po porannej toalecie stawiłem się przy ognisku. W rześkim powietrzu poranka unosił się cudowny aromat zaparzonej kawy, która już na pierwszy rzut oka musiała być tak mocna, że stanęłaby w niej wojskowa łycha. Zajrzałem do worka z zapasami. Fill zużył wszystko. Przyznałem mu w duchu rację, bo w naszej sytuacji tylko wariat odłożyłby coś na potem. Napełniwszy trzy kubki, jeden postawiłem przy śpiącym Crolterze. Uśmiechał się przez sen. Być może śnił o żonie i dzieciach. Drugi kubek podałem Fillowi, po czym kucnąłem obok. Nie spuszczał wzroku z mniej więcej pół metra kwadratowego starannie zagrabionego leśnego podłoża. - Zamknij oczy - nakazał, nim zdążyłem zapytać, o co chodzi. Na czole poczułem lekkie dotknięcie jego palców, a gdy znów otworzyłem oczy, skrawek ziemi stał się wycinkiem okolicy, widzianym z dużej wysokości. Po chwili uświadomiłem sobie, że wysokość i miejsce obserwacji ulegają zmianie. - Wypadli z kadru, moment - rzekł Fill. Wypowiedział zdanie będące jakąś okropną zbitką spółgłosek, wykonując przy tym energiczny gest. Jeden widok został zastąpiony przez drugi. Także teraz ujęcie wędrowało powoli, ale przy odrobinie koncentracji zdołałem dostrzec przemieszczające się wolno prostokąty maleńkich kropek. Poszczególne kropki były żołnierzami, a prostokąty maszerującymi oddziałami. - Na oko siedemset, może osiemset - podałem swój typ. - Dziewięćset pięćdziesiąt - poprawił mnie Fill. - Już od rana ich liczę. No, rzeczywiście nas nie bagatelizowała. Dziewięćset pięćdziesiąt na nas dwóch, to nie jest niewielka przewaga. Pomyślałem, że wieczorem moje miecze będą kompletnie stępione. Parsknąłem śmiechem i żołądek wrócił na swoje miejsce. Służyło mi takie myślenie. Nagle obraz zniknął i zamiast żołnierzy ujrzeliśmy prędko się zwiększający punkt, który wkrótce przybrał postać przerażonego królika. Fill zaklął i po chwili wytężonych czarodziejskich zabiegów znów byliśmy nad maszerującym wojskiem. - Wykorzystuję oczy drapieżnych ptaków, ale nie mogę nimi kierować, bo zostałbym wytropiony. Na szczęście jest tu ich sporo i zmieniam je - wyjaśnił. Zanim dopiliśmy kawę, udało się nam dokładnie zlokalizować aktualne położenie sił Ciemnej Damy. Byli mniej więcej dwadzieścia kilometrów od nas i jak na razie zmierzali trasą, którą przewidzieliśmy. Z grubsza połowę karnej ekspedycji tworzyła piechota, jedną trzecią jazda, a resztę jej przyboczna gwardia. Sądząc po tempie marszu, szło się im lekko. Patrząc oczyma startującego myszołowa, przekonałem się, że resztka mojej byłej kompanii ma zaszczyt tworzyć czoło kolumny. Chyba zostali uznani za niepewnych. Według mojego rozeznania, mniej więcej za dwie godziny powinni dotrzeć do punktu, gdzie umieściliśmy ładunki wybuchowe o opóźnionym zapłonie. Szybki rzut oka na mapę. W trzech miejscach wciąż jeszcze mogli zboczyć i ruszyć inną drogą, prowadzącą wśród trudno dostępnych mokradeł. Nawrót strachu. Uzmysłowiłem sobie, że drżą mi ręce. Wziąłem głęboki wdech, potem znowu i jeszcze raz. - Hej, rozwiążecie mnie? - odezwał się Crolter. - Muszę iść na stronę. Aha, i dzięki za kawę. - Mogę ci jakoś pomóc? - spytałem Filla. Zamiast odpowiedzi potrząsnął głową. Jakiekolwiek zajęcie było lepsze od czekania na coś, na co nie miałem wpływu. Zająłem się więc Crolterem i bohatersko zrobiłem dla nas wszystkich śniadanie, czyli zupę z kostki regniku. O dziwo, zdołałem się nią nasycić. Dołączyłem wraz z Crolterem do Filla w chwili, gdy wojsko dochodziło do miejsca ewentualnego skrętu. Obserwowałem straż przednią, zastanawiając się przy tym, kiedy ja, będąc dowódcą, dałbym rozkaz do zmiany marszruty. Właśnie pierwszy szereg zrobił w lewo zwrot, gdy ptak pofrunął na łowy i obraz zniknął. Zakląłem. Skręcili! Fill, nie okazując żadnej emocji, wypowiedział czarodziejską formułkę i kadr wrócił. Czoło kolumny minęło już punkt. Poprzednią zmianę kierunku najpewniej wymusiła terenowa przeszkoda, której z naszej wysokości nie byliśmy w stanie dostrzec. - Taaak! - wrzasnąłem i wylękniony Crolter się wzdrygnął. - Módl się, żeby poszli właściwą drogą, bo wtedy będziesz miał jaką taką szansę na zobaczenie rodziny - doradziłem mu. Fill spojrzał na mnie badawczo, ale nie odezwał się. Przed południem wszystko stało się jasne. Dobrze wytypowaliśmy trasę. Ciemna Dama, chroniona przez tysiąc dzielnych mężczyzn, dla których była ubóstwianym wodzem, kroczyła wprost ku zagładzie. Wszyscy trzej siedzieliśmy wpatrzeni w magiczne oko Filla. Zauważyłem, że teraz jego obleciał strach. Pobladł i mimo że w cieniu drzew panował chłód, był spocony. - Będzie gorzej, niż to sobie potrafimy wyobrazić - odpowiadał na moje natrętne pytania, na czym polega problem. - Dużo gorzej. Jastrząb chyba potraktował maszerujących żołnierzy jako ewentualną zdobycz, ponieważ już od pięciu minut krążył wprost nad nimi. Pierwszy oddział minął pagórek, gdzie ukryty za krzakami dzikiej róży, do połowy zakopany w ziemi czekał dżip numer jeden. I choć dokładnie nie wiedziałem, kiedy Fill zainicjuje eksplozję, zacząłem w duchu odliczanie. Drugi dżip znajdował się trzysta metrów dalej, już niemal cała kolumna znalazła się między nimi. Szkoda było żołnierzy, którzy mieli umrzeć, ale nie żałowałem decyzji. - Teraz - szepnąłem bezwiednie i Fill szerokim gestem zwieńczył czar. Obraz nagle zniknął w zalewie bieli i fioletu, słońce pociemniało, a pod naszymi nogami zadrżała ziemia. Świat bez żadnego uprzedzenia zmienił się w gmatwaninę halucynacji. Na firmamencie pojawiły się gwiazdy, widziałem narodziny i zanik słońc. Wnet miejsce niebiańskiego chaosu zajął obraz wypełnionego ludźmi sportowego stadionu oraz wchodzącego na podium atlety. Nad jego głową powiewała flaga, której nigdy nie widziałem: niebieski klin, wciśnięty między białe i czerwone pole. Odwróciłem się, lecz zamiast drzew zobaczyłem salę z okrągłym stołem, za którym siedziało dwunastu mężczyzn w stalowych zbrojach; po mojej lewej ręce zjawił się starszy człowiek, zapewne czarownik, z siwą, rozczochraną grzywą. Kredą pisał na tablicy niezrozumiałe symbole. Zapamiętałem tylko jeden, składający się z trzech liter: wielkiego E, m, c, i małej dwójki. - Na ziemię! - rozległ się głos Filla. Usłuchałem go. Ogłuszający łoskot fali uderzeniowej. Mimo że nie zapomniałem szkolenia i otworzyłem usta, żeby wyrównać różnicę ciśnień, z uszu pociekła mi krew. Nagle wróciliśmy do świata, jaki znaliśmy, tyle że zamiast drzew stały sczerniałe kikuty z resztkami konarów. Krzaki oraz zarośla zostały zwęglone. - Co to było? - zwróciłem się do Filla. Miał białą twarz i nieobecne spojrzenie, ale, o dziwo, odpowiedział mi. - Przejściowe naruszenie sfery ochronnej naszego świata. Przebicie do innych rzeczywistości kosmosów. Być może ich zagłada albo powstanie. Było to znacznie silniejsze, niż myślałem. Niezależnie od tego, co się stanie dalej, miejsce wybuchu przez długie wieki nie będzie się nadawało do zamieszkania, ponieważ będą się tam działy rzeczy niemieszczące się w żadnej logice i w żadnych znanych prawach natury. Spowodowaliśmy wzmocnienie chaosu. - Możesz zobaczyć, co z nią? - zwróciłem jego uwagę na bardziej praktyczne kwestie. - Jasne, ale muszę to zrobić sam, bo nie ma tu już żadnych ptaków. Skupił się. Tym razem nic nie mówił, tylko lewą ręką wykonał krótki gest, a drugą przycisnął do jednego z kamyków na szyi. - Już tam jestem - mruknął. Wkrótce jednak wydał nieartykułowany okrzyk i runął na ziemię. Rzuciwszy się do niego, oderwałem mu palce od kamienia i wymierzyłem dwa siarczyste policzki. Serce biło, ale źrenice nie reagowały. Po minucie, która wydawała mi się rokiem, wreszcie się poruszył. - Przeżyła. Nie zachowałem należytej ostrożności i zostałem zauważony. Bez twojej pomocy byłoby już po mnie. Nie rozumiem tego, musi być niewyobrażalnie silna - wyszeptał zszokowany. Mój żołądek znowu zaczął wędrować, a wnętrzności zamieniły się w kłębowisko żywych węży. - Ilu jeszcze przeżyło prócz niej? - spytałem. - Stu pięćdziesięciu, dwustu, dokładnie nie wiem. Byłem tam tylko przez moment. - Ale na pewno dobrze dostała w kość, a my zrobimy wszystko, żeby ją osłabić jeszcze bardziej, więc odpali my ostatni ładunek - starałem się dodać mu jak najwięcej otuchy, chociaż mi także jej brakowało. - Osobiście nic przeciw tobie nie mam, więc jest mi naprawdę przykro. Ale zapłaciliśmy już tak wysoką cenę, że nie wolno nam zrezygnować z żadnej szansy - zwróciłem się z kolei do Croltera, chociaż wiedziałem, że nie ma pojęcia, o czym mówię. Sam jednak nie do końca wierzyłem we własne słowa. Ciemna Dama wytrzymała podwójne przełamanie progu Chandrekosa, przeżyła i jeszcze zdołała uratować dwustu najwierniejszych. Czym Fill i ja byliśmy wobec niej? Pyłkiem we wzburzonej wodzie? Gdybyśmy sobie teraz strzelili w łeb, Crolterowi zostałyby trzy lata życia, w tym jeden z jego najbliższymi. Kto wie, czy to nie lepsze. Spojrzałem na Filla. Wstał, ale jakby z ociąganiem. - Zrobimy, cośmy uzgodnili. Nie dotrze tu wcześniej jak za cztery, pięć godzin, bo będzie ostrożniejsza - powiedziałem pewnym siebie głosem. Przez materiał maskującej kurtki coś mnie ukłuło w bok. Sięgnąwszy do kieszeni, wymacałem odłamek kości czaszki, którego diabeł wie czemu dotąd nie wyrzuciłem. Wibrował tak mocno, że z trudem trzymałem go palcach. Cisnąłem nim o ziemię. - Idziemy - zakomenderowałem, po czym prowadząc przed sobą Croltera, ruszyłem w stronę dawnego ofiarnego miejsca. Crolter nie był jakoś przesadnie umięśniony, raczę szczupły i żylasty, wąski w pasie i szeroki w barkach. Bardzie lekkoatleta niż siłacz czy zapaśnik. Po prostu typ, który podoba się kobietom. A jego męskości mogła mu pozazdrościć większość facetów, w tym również ja. I niech sobie każdy mówi co chce, najważniejszy jest rozmiar. Być może właśnie dlatego moje bicepsy są równie duże jak jego mięśnie ud. Siliłem się w duchu na żarty, ale niewiele mi to pomagało. Teraz leżał na plecach, lecz gdy wcześniej przywiązywałem go do kamiennego stołu, zauważyłem na pośladkach sporą bliznę. Wczoraj wyznał, że jedna z córek odniosła ciężkie obrażenia i on, żeby ją ratować, ofiarował spory kawałek własnej skóry. Taka operacja musiała kosztować masę pieniędzy i może właśnie to skłoniło go, by wstąpić do wojska. - Hej, ty mnie nie słuchasz! - zarzucił mi Fill. Coś mu odburknąłem, lecz skupiłem się na jego instrukcjach. - Pierwsze płytkie cięcie wykonasz od podbrzusza w kierunku mostka. Nie wolno ci się zagłębić, bo umrze, gdy mu na przykład rozprujesz żołądek. Jelita też muszą pozostać nienaruszone, przynajmniej na razie. Kolejne cięcie poprowadzisz tędy. Opowiadając, kredą rysował kreski na nagim ciele Croltera. - A potem tutaj. Wtedy będzie go to bardzo bolało i zacznie się rytuał, który w całości jest oparty na cierpieniu i bólu. Jeśli umrze, zanim skończę swoje, wtedy wskutek zwrotnego sprzężenia umrę też ja. Crolter patrzył na nas przerażony, milczał jednak, ponieważ miał zakneblowane usta. Przekonał się, że próby krzyku uniemożliwiają mu oddychanie. Fragment instrukcji Filla jakoś mi umknął, ale kreski mówiły wyraźnie: następne miałem przeciąć pachwiny. Ból, straszny ból. Zacisnąwszy zęby, wytężyłem resztki uwagi. Nigdy nie sądziłem, że kiedyś upadnę tak nisko i będę dręczył człowieka na stole ofiarnym. Samo mechaniczne przeprowadzenie rytuału, nawet bez użycia magii, było tak bardzo skomplikowane, że Fill zmusił mnie do dwukrotnej demonstracji. - A na koniec jednym dźgnięciem spenetruję lewą komorę serca, co będzie oznaczało exitus i zakończenie całego obrządku - powtórzyłem jego słowa, markując jednocześnie finalne pchnięcie sztyletem z obsydianu. - Dokładnie tak - potwierdził, spoglądając na mnie. - Pamiętaj, że jak coś schrzanisz albo zakończysz przedwcześnie, ja umrę. Chcemy z rytuału wyciągnąć jak najwięcej, więc włożę w to wszystkie siły. Nie zamierzam zostawiać nam żadnej furtki. Zamiast odpowiedzi wykrzywiłem twarz w grymasie. Rozszerzone ze strachu źrenice Croltera niemal zakrywały całą tęczówkę. Na jego miejscu też bym się bał. Czułem się podle. - No jak, zaczynamy? - spytał chłodno Fill. Mam zostać monstrum dla nikłej szansy, że pokonamy jeszcze gorszego potwora? Czy warto? Zamierzaliśmy pozbawić życia bezbronnego człowieka, do tego w sposób wyjątkowo okrutny i obrzydliwy, łamiąc też zasady naszego świata. Crolter mógł jeszcze przeżyć mnóstwo szczęśliwych chwil. Nikt nie wie, czy najpiękniejsza spotka go za godzinę, czy na minutę przed śmiercią. Tylko po co to filozofowanie? Chcemy zniszczyć Ciemną Damę i jak dotąd wszystko podporządkowaliśmy temu celowi. Wycofać się? Nie ma dokąd. - Tak - potwierdziłem, zamykając swoje wątpliwości w niewidzialnym zakamarku duszy. - Nie wolno mi patrzeć, bo zakłóciłoby to skuteczność rytuału. Zaczniesz, kiedy odmówię pierwszą litanię. Potem już nie będzie odwrotu, umrę, jeśli go nie doprowadzisz do końca - przestrzegł mnie jeszcze raz, po czym schował się za resztką ściany, która została po naszym niedawnym ataku granatami. Zacisnąłem w dłoni obsydianowy sztylet. Fill dziwnym, niemelodyjnym głosem, nieprzypominającym nic z jego dotychczasowych czarów, zaczął recytować litanię, od której przeszedł mnie dreszcz. Mam zaprzedać własne sumienie? Czy warto? Stałem nad bezsilnym mężczyzną, nagi jak i on, czekając na przerwę w zaklęciach, która oznaczać będzie początek. Cisza. Bądź przeklęta, ty bestio, z powodu której robię to wszystko, pomyślałem, po czym już bez dalszego wahania przytknąłem perfekcyjny grot do ciała i posuwistym ruchem, skoncentrowany jak nigdy, zacząłem rozcinać tkankę. Skóra natychmiast zbroczyła się krwią. Pachwiny, jedno płuco, jelita, nerwy obwodowe. Było to trudne, niezmiernie trudne, a najważniejsze, żeby ofiara nie zmarła przed końcem obrządku. Nie chciałem zabić jeszcze Filla. Zabijałem powoli, rozważnie, a po policzkach ciekły mi łzy. Wreszcie czas na finalne pchnięcie. Ostatni skurcz serca. Ogarnęło mnie poczucie tak niesamowitej siły, że przez moment zaparło mi dech. Wchodziła we mnie, stare słabości ulegały zapomnieniu, błędy stawały się zaletami, byłem mocniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Rękojeść sztyletu pękła, zaś ametyst na szyi zmienił się w pył, który oblepił spocony tors. Spoza ściany, za którą ukrywał się Fill, dobiegł głuchy łoskot. Jakimś nowo nabytym zmysłem zauważyłem, że runął z wyczerpania. Zanim doszedł do siebie, zdążyłem się ubrać i usunąć Croltera. Fill starał się, by nawet kątem oka nie popatrzeć na ofiarny stół, wciąż jeszcze pokryty świeżą krwią. Dorosły człowiek ma jej od pięciu do siedmiu litrów. Nigdy nie wycieknie cała, choćby rana była śmiertelna. Ja jednak dziś sprawiłem, że tak się stało. Okropny widok. - Idziemy? - spytał chrapliwie, odwracając przy tym wzrok. - Nie mamy zbyt wiele czasu. *** Stojąc obok siebie na szczycie wzgórza, niedaleko wejścia do krypty, czekaliśmy. Wiatr mierzwił nam włosy, a słońce grzało. Według Filla, królowa była teraz znacznie ostrożniejsza. Dzieliły ją od nas niecałe trzy kilometry. - Zrobię wszystko, żeby ją pokonać, żeby raz na zawsze zniszczyć Ciemną Damę. Przysięgam! - krzyknąłem na głos, dobywając miecza. Popatrzył na mnie zaskoczony. Z zakłopotaniem wsunąłem miecz do pochwy. Co też mi przyszło do głowy? Przecież nigdy nie lubiłem patetycznych gestów. - Uważasz, wojowniku, że dziś nadszedł najwłaściwszy dzień do umierania? - spytał zgryźliwie. Od rytuału ofiarowania zachowywał się jakoś dziwnie, jakby już nie był starym, dobrym Fillem. Ale nie mogłem mieć mu tego za złe, bo i ja czułem się inaczej. - Nie, żaden dzień nie jest dobry do umierania - powiedziałem z poważną miną. Ziemia tuż przed nami zadrżała i z igliwia oraz nieurodzajnego, bagnistego podłoża wyłonił się kadłub człowieka. A właściwie szkielet kadłuba: czaszka, klatka piersiowa i jedna ręka. Chciałem natychmiast zniszczyć to szkaradztwo, ale powstrzymał mnie Fill. - Poczekaj, wydaje mi się, że finalizuje się coś, co zostało rozpoczęte wiele lat temu. Kościotrup pogrzebał trochę w ziemi swą jedyną ręką i po chwili był już kompletny. Znalazł nawet zardzewiałą ze starości szablę. Stanąwszy na baczność, zasalutował mi po staroświecku. - Porucznik Orwen zgłasza się pod pańską komendę! Upiorne było to poruszanie dolną szczęką, któremu nie towarzyszyła mimika mięśni twarzy. Czułem się zdezorientowany i nieco przerażony. Nagle doznałem olśnienia, jakby od chwili odprawienia rytuału moje zmysły, wiedza i zdolności uległy poszerzeniu: setki lat temu Orwen wraz z innymi żołnierzami bronił grobowca przed ostatnim szturmem Ciemnej Damy. Wszyscy padli, ale coś lub ktoś udaremnił ich śmierć i teraz znów byli gotowi stanąć przy boku kolejnego przeciwnika nekromantki. - Trochę to podobne do czaru, który uratował od śmierci ciebie. Wprawdzie jest znacznie prymitywniejszy, ale ma dużo większą moc. Niewykluczone, że w ostatniej chwili zesłał go sam Saahul III - tłumaczył mi półgłosem Fill. - Tylko nie rozumiem, czemu go słyszymy. Chyba chodzi tu o jakiś szczególny rodzaj telepatii. - Jest pan sam, poruczniku? - zapytałem służbistym tonem. Jeśli ktoś oferuje wam pomoc w momencie, kiedy jej rzeczywiście potrzebujecie, nie możecie mu przecież zarzucać, że rano nie umył zębów lub w inny sposób zaniedbał poranną toaletę. Orwen miał ją gdzieś już od ponad wieku, ale nie przeszkadzało mi to nic a nic. Zresztą jego zęby i tak już nie wymagały pasty. - Nie, panie kapitanie! Moi towarzysze broni są tutaj, lecz zbyt pokawałkowani, żeby sami mogli się pozbierać! Pal sześć powagę sytuacji. Przez następne trzy kwadranse Fill, Orwen i ja grzebaliśmy gorączkowo w ziemi w poszukiwaniu kości. Wystarczyło zetknąć kawałek klatki piersiowej i ręki, a dawni żołnierze kompletowali się sami. Efektem naszych wysiłków było osiemdziesiąt nieuzbrojonych kościotrupów, niecierpliwie czekających na moje rozkazy. Przestałem się dziwić, zresztą nie było na to czasu. Mogły pojawić się kolejne następstwa rytuału. Słońce wyglądało niczym blada kula, a na niebie, choć trwał dzień, dostrzegłem gwiazdy. - Panowie, wierzę, że tym razem spiszecie się lepiej i zniszczymy Ciemną Damę! - zwróciłem się mocnym głosem do naszych nowych sprzymierzeńców. Byłem dla nich surowy, ale przecież ci ludzie padli jako ostatni obrońcy i na pewno nie znalazłbym wśród nich ani jednego tchórza. A na łagodność nie był teraz ani czas, ani miejsce. - Orwen, ma pan jakiś pomysł? - spytałem porucznika, któremu powierzyłem dowodzenie truposzami. - Panie kapitanie, nie dysponujemy bronią ani tarczami. Rozniosą nas z daleka! - odparł szorstko. Jak na nieboszczyka był bardzo energiczny. Chętnie bym go poznał żywego. - Ukryjcie się po obu stronach w zagajnikach! Kiedy pierwsza setka znajdzie się między wami, zaatakujecie ich i zdobędziecie uzbrojenie. Palna broń będzie im z bliska nieprzydatna! - poleciłem. - Rozkaz, panie kapitanie! Idealny plan - powiedział, po czym odprowadził swój oddział widm. Gdy odchodzili, pomyślałem sobie, że nikt nie pobudzi mych szczątków do pseudożycia za kolejnych dwieście lat. Nie było to prawdopodobne. Linia horyzontu zafalowała i zza najwyższego punktu grzbietu między dwiema dolinkami wynurzył się pierwszy szereg żołnierzy. Z daleka wyglądali niczym duże mrówki. Naszych martwych przyjaciół, mimo że byli w ukryciu, widziałem dokładnie jak na dłoni. Pozostało tylko żywić nadzieję, że Ciemna Dama nie jest obdarzona identycznym zmysłem. - Przypominam, jeden czarownik przeciw wielu - odezwał się Fill. - W przypadku magii atak jest mniej więcej trzy razy trudniejszy niż obrona. Będę cię chronił przed ich czarami, siebie też, ale kiedy stracę siły albo ty padniesz, spowoduję eksplozję dżipa. Jasne? Zostawiłem jego słowa bez odpowiedzi. Pierwszy rząd zbliżał się szybko. Chciałem ich spotkać na wysokości końca lasku, gdzie ukrywał się Orwen ze swoimi. Skinąwszy Fillowi, ruszyłem wrogom naprzeciw, w każdej ręce dzierżąc miecz. Blade słońce świeciło mi nad głową, wokół chaotycznie fruwały jakby odciski dusz dawno nieżyjących żołnierzy, pod nogami mlaskało błoto. Ja jednak czułem się dziwnie beztrosko. Powitali mnie salwą z granatników. Trzy celne trafienia. Szrapnele wprawdzie całymi eskadrami przenikały przez moje ciało, ale nie zdołały mnie zranić. Fill był świetny. O mały włos jednak skręciłbym nogę w kostce, gdy po eksplozji powstał duży lej tuż przede mną. Kiedy zaczęli ostrzał z broni ręcznej, chcąc oszczędzić wysiłku Fillowi, aktywowałem tarcze i natychmiast znalazłem się w obłoku białych iskier. Nabrałem jakiejś dziwnej pewności, że byłbym bezpieczny nawet bez tarcz i zabiegów Filla. Jednak na wszelki wypadek wolałem tego nie sprawdzać. Czoło kolumny było coraz bliżej. Przestali strzelać. Widziałem pełne napięcia i nieco wystraszone twarze. Niektóre były mi znane. Na przykład sierżant Alli. Nie dziwił mnie jego strach. W końcu porwałem się na armię sam i pomimo tylu przejść wciąż żyłem. Otoczyli mnie szerokim łukiem. W promieniach słońca zalśniła stal mieczy. - No chodźcie, chodźcie, śmierć czeka - powiedziałem, po czym gwizdnąłem. Z obu stron runął na nich oddział umarlaków. Wykorzystując chwilę paniki, zlikwidowaliśmy pierwszy szereg, a nawet o parę metrów zmusiliśmy do wycofania resztę. Szybko jednak doszli do siebie. - Walczymy o każdą piędź! - wrzasnąłem, parując przy tym za wolne cięcie w brzuch, zaś lewym mieczem rozcinając tętnicę szyjną niezbyt wprawnemu przeciwnikowi. Jego miejsce zajęło dwóch następnych. Wypad, zablokowanie kąśliwego, skośnego cięcia z góry, ryzykowny krok w bok i kontra. Następny nieboszczyk. Ale zamiast dwójki kolejnych trzech. - Cofamy się! Zagęścić obronę! Trzask kości mieszał się z jękami konających. Grunt pił krew litrami, zdawało się, że gdzie okiem sięgnąć, jest czerwony. Po mojej prawej i lewej padły dwa kościotrupy, rozsiekane przez szturmujących szermierzy. Byłem osaczony. Ziemia pod moimi nogami zmieniła się w piekielne palenisko, ale wnet coś je ugasiło. Ułamek sekundy później stanęła przede mną ściana ognia, jednak została zdmuchnięta. Fill też nie próżnował. Ruszyłem w lewo. Zbicie klingi przeciwnika, zanurkowanie między jego nogi i rzut za siebie. Nadział się na miecz kumpla, któremu, nim zdążył wyjąć broń z ciała, rozpłatałem brzuch, po czym stanąłem przeciw dwóm następnym. Po mojej prawej zjawił się Orwen. Perfekcyjnym kontrującym sztychem załatwił zwalistego, czarnobrodego faceta. Gdyby zamiast czaszki miał twarz, przysiągłbym, że zrobił pogardliwą minę. Zadawaliśmy przeciwnikom znaczne straty, lecz byli niemal równie dobrzy jak my, no i mieli liczebną przewagę. Było nas coraz mniej, podczas gdy szeregi tamtych uzupełniały świeże posiłki z tyłu. - Skracamy linię obrony! - zakomenderowałem. Chyba za późno, bo gdy udało się od nich oderwać, zostało nas, razem ze mną, tylko ośmiu. A wrogów pewnie z setka. Zerknąłem za siebie. Fill stał pośrodku białej kuli, wokół kłębiły się wściekle jasnozielone wiry, a okoliczne kamienie płonęły. Sam odniosłem dwa lekkie obrażenia, ale poza tym czułem się nadspodziewanie dobrze, nawet nie byłem zziajany. Zauważyłem, że między szermierzami przeciwnika zjawili się strzelcy. Być może zamierzali zastosować jakąś magiczną amunicję, a przecież moi umarlacy nie mieli tarcz. - Kontratakujemy! - wydałem rozkaz, chyba najgłupszy z możliwych. Przewodząc oddziałkowi kościotrupów i mając z boku Orwena, rzuciłem się na przeważające siły wroga. Wielkokalibrowe strzelby plunęły ogniem, automaty zagrały swą rozedrganą melodię, lecz byliśmy już zbyt blisko. Rozdzieleni przez strzelców szermierze nie mogli ze sobą współpracować, a umarlacy Orwena i ja należeliśmy do najlepszych speców od białej broni, jakich znał świat. Kiedy odparli atak, została nas tylko czwórka, lecz na ziemi leżało co najmniej trzydzieści ciał. Wśród nich mnóstwo ludzi Harpa. - Stać! Zawieszenie broni! Władczy głos sprawił, że wrogowie natychmiast przerwali walkę, cofając się parę metrów. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że mimo naszego rozpaczliwego szturmu zostaliśmy zepchnięci aż pod szczyt pagórka. Fill był zaledwie parę metrów za mną. Otaczająca go jeszcze chwilę wcześniej ognista kula znikła jednak ziemia pod jego stopami nadal buchała żarem. W wymizerowanej twarzy tkwiły głęboko zapadnięte oczy. Kołysząc się z boku na bok, wciąż stał, ale było widać, że jest skrajnie wyczerpany. Przez długie minuty stawiał czoło najlepszym czarownikom królestwa, kto wie, czy nie samej Ciemnej Damie. - Jak podejdzie aż tutaj, odpalaj! - poruszyłem bezgłośnie ustami. Skinął głową. Zdawało się, że ten ruch kosztował go resztkę sił. - Lancelocie! Przed linią swych żołnierzy stanęła królowa we własnej osobie. Ciemna Dama. Równie wspaniała jak dawniej. Może nawet wspanialsza, ponieważ dopiero teraz poznałem jej rzeczywistą wielkość oraz moc. Pociągająca, niczym lampa dla ćmy. Tą ćmą byłem ja. Głownie moich obciągniętych skórą płaszczki mieczy ślizgały się od krwi. Zacisnąłem na nich mocniej dłonie. Mój punkt oparcia: miecze, broń. Tylko z nią mężczyzna może stanąć naprzeciw drugiego mężczyzny, żeby bez ogródek wygarnąć sobie wszystko. I bez żadnych sztuczek, prócz tych z bronią. - Podziwiam cię, Lancelocie. Zaskoczyłeś mnie. Aksamitny, zmysłowy głos. Postrzegałem ją jako połyskliwy czarny posąg, godne czci bożyszcze, zwalczając jednocześnie pragnienie, by uklęknąć u jej stóp. Jeśli rzuciła czar, to czemu, do cholery, nic nie zrobił Fill? Może jednak nie był to urok, tylko mnie, człowieka, który złożył ofiarę z innego, pociągała czerń? - Żałuję, że sprawy zaszły tak daleko. Zawinił głupi splot przypadków. Dla takiego wojownika jak ty zawsze będzie miejsce u mego boku. Sług-czarowników mam mnóstwo, ale mąż oręża, którego wola i duch są silniejsze od mięśni, jest cenniejszy od wszystkich skarbów. To specjalnie dla ciebie urządziłam turniej. Zademonstrowałeś wtedy swe zalety, ba, przewyższyłeś mojego najlepszego kapitana, Harpa. Bez powodzenia chciał cię pozbawić życia i to właśnie umocniło mnie w przekonaniu, że jesteś wojownikiem z krwi i kości! Lancelocie, twoja siła może zostać po wielekroć zwiększona! Mogę ci dać nieśmiertelność, spełnić każde twoje życzenie! Pomożesz mi zapanować nad światem, a ja się nim z tobą podzielę. Wystarczy, byś dopił puchar wina, którym już cię kiedyś częstowałam! W jej ręce pojawił się kryształowy kielich z ciemnoczerwonym winem. Stojący krok za nią Harp zgrzytnął zębami. Nieco dalej ujrzałem Drottę z obojętną miną, jakby znudzonego. Za nim czaił się Dukaat. Że też na to nie wpadłem! Jest coś zgniłego w świecie, gdzie zabijasz faceta jak należy, a następnego dnia on stoi naprzeciw ciebie. Cóż, widać do nekromantów stosują się inne reguły. - To twoja szansa, Lancelocie! Jej głos brzmiał niczym wabik. Zadygotały mi nogi. Do JASNEJ CHOLERY, FILL, ODPALAJ!, wzywałem go w myślach. Wreszcie nie wytrzymałem i obejrzałem się za siebie. Zmordowany Fill kręcił głową. Ciemna Dama przechytrzyła nas, przejrzała nasz samobójczy plan i udaremniła go! Albo też stało się coś całkiem innego, nigdy nie wiadomo, jak to jest z progiem Chandrekosa. Znów spojrzałem na nią. Wino opalizowało w promieniach bladego słońca, lecz w odróżnieniu od niego miało cudownie jaskrawą barwę, zupełnie niczym krew. Zmusiłem do posłuszeństwa mięśnie szyi oraz struny głosowe. - Nie - powiedziałem, kręcąc przy tym głową. Bolesne westchnienie Orwena. Jako umrzyk czuł pewnie to samo, co ja. - Przyprowadzić ją! - rzekła zmienionym głosem, podobnym do eksplozji miny. Harp zrobił w tył zwrot, a gdy się odwrócił ponownie, trzymał przed sobą Dominikę. Moje serce na chwilę stanęło. Była blada, lecz zdawało się, że dotychczas nie ucierpiała. - Kocham cię - wypowiedziały bezgłośnie jej wargi. - Odmówiłeś marchewki, Lancelocie, teraz kolej na kij. Zabij swego towarzysza, który z taką pomysłowością i zawziętością broni tej dawno upadłej twierdzy, a ja oszczędzę twoją dziewczynę. Przy czym moja łaska nie obejmuje ciebie - rzekła Ciemna Dama. Przerażona Dominika patrzyła na mnie. Harp trzymał ją za ramię, a jego wielkie łapsko wyglądało niczym kajdany. Dalsza walka nie miała sensu. Fill stracił siły, nasz plan spalił na panewce. Ostatecznie liczyłem się z taką możliwością, z tym podstępem również. Nie chciałem, by umierała z mojego powodu. Trzy lata życia to zawsze coś. Wsunąwszy krótki miecz do pochwy, lewą ręką wyjąłem wielkokalibrowy rewolwer i wykonałem szybki zwrot. Fill patrzył na mnie ze spokojem, jakby zbyt zmęczony, by wyrazić zdumienie. Trach, obrót bębenka. Trach, trach i jeszcze dwa razy. Pięć kul kaliber czterdzieści osiem położyło Filla na ziemi, a jego mundur natychmiast zalał się krwią. Spojrzałem na Ciemną Damę. Była piękna, monstrum w ciele prześlicznej kobiety. Najchętniej dźgnąłbym ją w brzuch, wwiercając przy tym klingę. Niemal niedostrzegalnie skinęła głową i Harp popchnął Dominikę. W tym momencie dotarło do mnie, że zostałem oszukany. Dominika ruszyła, a wtedy Harp złapał ją za włosy, błyskawicznie dobył miecza i ciął. Ciało jeszcze przez chwilę zachowało pionową postawę, po czym runęło, a fontanna krwi z tętnic zgasła prędko. Z pogardliwym grymasem rzucił mi głowę pod nogi. Jej włosy na białej poduszce prezentowały się znacznie lepiej niż w szarym błocie. Mając na uwadze ostateczne porachunki, pomyślałem, że byłoby niepożądane, gdyby wgniotły ją w ziemię ciężkie, wojskowe buciory. Zabrałem więc umarlakowi z mojej lewej kopię, nadziałem na jej grot głowę Dominiki, po czym drugi koniec kopii zatknąłem w rozmiękłej ziemi. Oczy miałem suche, zabrakło mi już łez. Słaby wiatr rozwiał włosy, które wyglądały niemal jak dawniej. Nagle ujrzałem obraz z przepowiedni Bingo Ringa. Ten przedziwny sztandar był głową Dominiki. - Mam luźny kontrakt, występuję ze służby. - Przerwał ciszę znajomy głos. Spojrzałem zaskoczony. Drotta niby niespiesznie opuścił formację i, ku zdumieniu wszystkich, przeszedł wolną przestrzeń, dołączając do nas i tym samym wzmacniając lewą flankę. Nic z tego nie rozumiałem. - Mój ojciec wiele mi opowiadał o drodze wojownika i przez całe życie usiłowałem nią kroczyć - rzekł jakby ze smutkiem. - A teraz, kiedy jestem najlepszy na świecie, muszę stwierdzić, że stoję po złej stronie. Wszystko dobre, co się dobrze kończy - zakończył swoje przemówienie. Wzruszyłem ramionami. Każdy decyduje o własnym losie. Jednemu z czarowników puściły nerwy, zaatakował Drottę za pomocą czarodziejskiej sztuczki. Usłyszałem coś jakby westchnienie i chwilę później z maga został tylko kłąb dymu. - Stać! Jest specjalnie przygotowany, osobiście go wyposażyłem! - ryknął wściekle Dukaat. Warknęła krótka seria z automatu. Wystrzały były jak pędzące w moim kierunku pęcherzyki; skręciłem lekko dłoń w przegubie, strącając wszystkie trzy kule płazem miecza na ziemię. Słońce znikło, świat zmienił się w królestwo cieni. - Zabiję was oboje - oznajmiłem, patrząc na Ciemną Damę i na Harpa. - Do dzieła, panowie kapitanowie - zachęciła nas niemal znudzonym głosem. Pozwoliłem, by zrobił pierwszy krok, i ruszyłem do pozornie nieprzygotowanego ataku. Zderzenie kling. Miał długi, prosty miecz, którym posługiwał się z szybkością wprost nadludzką. Sparował rutynowo mój pierwszy cios, błyskawicznie przechodząc do kontrataku. Poczułem na piersi draśnięcie grotu. Zrobiwszy zwód, spróbowałem zadać mu cięcie w bok. Cofnął się tak szybko, że przez moment widziałem go równocześnie w dwóch miejscach. I chociaż klinga mojego miecza była jakby zamazana, zdążyłem zablokować sztych, a sam ciąłem po przegubie. Uratowała go metalowa rękawica. Walczyliśmy niczym ledwie widzialne, zmaterializowane nocne zjawy, szczęk broni zlał się w jednolity, metaliczny dźwięk. Groty moich mieczy zostawiały za sobą coraz dłuższy ślad, tworząc stalowe półokręgi. Przejrzawszy jego podstęp, ryzykownie, bez uniku zastosowałem blok krótkim mieczem i pchnąłem. Zahartowany grot przebił ochraniacz torsu, wchodząc pięć centymetrów w głąb ciała. Jeszcze chciał kontrować, ale ja, skręciwszy dłoń w przegubie, trafiłem go w serce. Walczyłem dalej, rzuciłem się na najbliższego wroga. Był czarownikiem. Miecze tworzyły wokół mnie szczelną osłonę, jakby klatkę ze stalowych łuków. Starczyło pomyśleć, a zmaterializowany metalowy krąg śmignął zgodnie z moim życzeniem, odcinając dwie głowy jednocześnie. Do walki włączyli się wreszcie moi towarzysze broni. Krzyki konających, eksplozje czarów, trzaskające kości. Rzeź. Nagle coś powaliło mnie na ziemię i tylko siłą woli dostrzegłem źródło mocy. Ciemna Dama stała otoczona grupką swych najwierniejszych sojuszników. Nie zostało ich więcej jak piętnastu, a nas trzech: ja, Drotta oraz Orwen. Byliśmy trzymani w szachu, zmasowany napór czarowników systematycznie likwidował obronny system Drotty. Orwen jakimś cudem wciąż się temu opierał, lecz podobnie jak ja leżał uwięziony w błotnistej mazi. - Fill! Ocknijże się wreszcie, do cholery! Fill! - zawyłem. - Co ty, mięczak jesteś? Pomóż nam! Nie, nie zwariowałem. Fakt, wpakowałem w niego pięć wielkokalibrowych kul, tyle że nie ołowianych, a ze spieczonych półszlachetnych kamieni z apteczki polowej, którą sam mi przygotował. Pod wpływem działającej mocy traciłem wolę, niby nieprędko, ale nie potrafiłem tego powstrzymać. - Ty nygusie, nie zniszczę ich, jak się nie pozbierasz! - wrzasnąłem. Ciemną Damę i jej popleczników otoczyła ściana ognia, a fala uderzeniowa odrzuciła mnie do tyłu. Jednak ułamek sekundy później biegłem już w stronę płomieni. Kątem oka dojrzałem Filla. Stał, miotając jeden czar za drugim. Nasza ostatnia próba. Rzuciłem się w ogień, wykonując salto. Spadłem dwa metry bliżej. Działania Filla były skierowane nie bezpośrednio na czarowników, tylko na ziemię pod nimi, co wystarczyło, by zakłócić ich zmasowany atak. Naprzeciw mnie stanął jeden, który zamiast rąk miał ogniste węże. Powaliłem go niczym wicher, rozprawiłem się z kolejnym, po czym odskoczyłem. Ciemna Dama akurat atakowała Filla. Nie mógł sprostać jej mocy i chcąc się przed nią obronić, spalał sam siebie. Jego oczy pałały, lecz był coraz słabszy i zaczął się osuwać. Ciąłem ją z tyłu. Trafiłem, jednak ona zamiast runąć jak długa, tylko się odwróciła. Jednym okiem spoglądała na mnie, drugim na Filla. Niewiele w niej zostało z człowieka. Kolana się pode mną ugięły jak po ciężkim k.o. Przebierając nogami, usiłowałem się wyprostować. Czułem się przy tym tak, jakbym miał podnieść na barkach cały dom. - Całkiem niezłe z was łotry, ale ze mną sobie nie poradzicie! - syknęła. Trwała masakra jej ludzi, lecz nie zwracała na to uwagi. - Najpierw zniszczę ciebie! - spojrzała na mnie. Pociemniało mi w oczach. Nie chcąc stracić świadomości, wytężyłem resztki woli. Wiedziałem instynktownie, że oznaczałoby to mój koniec. Udało się. - Tak, Lancelocie. To był taki mały test, pierwsza runda. Gdyby ci został czas, może byś nawet okrzepł. Tylko że... - wzruszyła ramionami, wykrzywiając twarz w złośliwym grymasie. Moja świadomość odpływała, zacierały się kontury przedmiotów. Znów ujrzałem rozmytą postać lekarza, który kiedyś, w szpitalu, uratował mnie przed śmiercią. Wysoki, stary, grubokościsty mężczyzna o pociągłej, niemalże końskiej twarzy. Przypominał mi kogoś. Spokojnym krokiem zachodził od tyłu Ciemną Damę. A gdy widziałem już tylko zamazane cienie, przytknął dłoń do jej pleców. Krzyknęła i naraz znów byłem wolny. - Nie, nie! - jęknęła histerycznie. Odwróciła się gwałtownie, on jednak położył drugą rękę na jej piersi. Stali naprzeciw siebie. Nie była w stanie uniknąć niszczycielskiego kontaktu. W jakiś tajemniczy sposób czułem krążącą między nimi energię. Trwało to długo, Ciemna Dama robiła się coraz bardziej przezroczysta, a w końcu całkowicie znikła. Mężczyzna wręcz odwrotnie, zyskał na wyrazistości. - Cieszę się, że obaj przeżyliście - zwrócił się do mnie oraz do Filla, gdy było już po wszystkim. Tymczasem pojawili się Drotta z Orwenem i ciężko zwalili się na ziemię. - I ty też! Nie sądziłem, że spotkam cię po tylu latach! - powiedział do kościotrupa. Z trudem stanąłem na nogach i wymacawszy w kieszeni pomiętą paczkę, wyjąłem z niej i zapaliłem ostatniego papierosa. Nie miał smaku, ale teraz cały świat zdał mi się bez wyrazu, jakby nie był moim światem. Może rzeczywiście tak było. - Ty jesteś Saahul III - rzekł nagle Fill. Próbował wstać, ale z powodu wielkiego wyczerpania nie udawało mu się, siedział więc dalej. - Zgadza się - przytaknął nasz zbawca. - Sto siedemdziesiąt lat temu pokonała mnie Ciemna Dama, tylko że ja i tu obecny Orwen walczyliśmy do ostatniego tchu, przez co straciła masę sił, więc dopiero za kilkadziesiąt długich lat mogła powrócić do ludzkiego ciała. Niestety, po jakimś czasie odkryła grobowiec i zaczęła czerpać siłę z moich poprzedników. Wprawdzie na razie musiała dać mi spokój, ale żebym nie mógł jej w niczym przeszkodzić, spętała mnie bardzo dobrymi czarami. I czekała, aż okrzepnie na tyle, by posiąść także moją moc. Tymczasem przygotowywała rytuał, za sprawą którego miała przełamać granice i stać się o wiele silniejsza. - Lancelocie, byłbym bez szans, gdyby nie twój ojciec. Trafił do grobowca, ale oczywiście był bardzo ostrożny, więc nie naruszył żadnej pieczęci. Na szczęście ci tępi siepacze Ciemnej Damy byli inni. Któryś przesunął o milimetry jeden z symboli, umożliwiając mi w ten sposób działalność w tym świecie, chociaż w stopniu bardzo ograniczonym. Później szczęście uśmiechnęło się do mnie jeszcze raz, kiedy twojego ojca zamurowali w grobowcu. Dopomógł mi bowiem w opracowaniu bardzo pożytecznych i efektywnych czarów, więc nadal mogłem działać na otoczenie. Ale później zaczęło mi brakować czasu. Szykowała się do ostatecznej rozprawy ze mną, a ja wciąż nie byłem w stanie się bronić. Szczęśliwie znałem termin rozpoczęcia rytuału, który miał jej umożliwić zdobycie mojej mocy. Opowiadał z wyrozumiałą troską dorosłego, próbującego wytłumaczyć dzieciom coś, co przerasta ich zdolność rozumowania. Ukradkiem sprawdziłem kolta. Wciąż był na swoim miejscu, nieuszkodzony i nabity. Broń zawsze się przyda. - Przy odrobinie szczęścia powiodło mi się sfałszowanie na odległość rozkazu dyslokacji waszego batalionu. Starałem się wpłynąć na waszych dowódców tak, żeby wysłali was tam, gdzie było mi to potrzebne. Zawsze balansowałem na krawędzi, ale się udawało. A kiedy Lancelot wpadł do grobowca i dotknął mnie, postanowiłem to wykorzystać. Uczyniłem więc z niego człowieka, który nieświadomie pracował dla mnie. No i ostatecznie zwyciężyliśmy. - To ty uratowałeś mnie przed zatruciem? - zapytałem. - Zgadza się. - Rozmawiałeś później z Gasupurezem. Był drugim człowiekiem, którym się interesowałeś w szpitalnej sali - kontynuowałem. Stary król spochmurniał na chwilę, lecz w końcu przytaknął. - Tak, lecz w jego przypadku zatrucie poszło już za daleko i nie mogłem mu pomóc - rzekł. Pokręciwszy głową, odrzuciłem niedopałek, spoglądając przy tym na głowę Dominiki. - Nie, wyciągnąłeś z niego informację, gdzie ukrył tę ocaloną dziewczynę, a później zabiłeś ją. Dobrze wiedziałeś, że opóźni to przygotowanie następnej ofiary. Powiedziałbym, że z tego samego powodu pomogłeś i mnie. Dopóki żyłem, dopóty nie mógł zostać ofiarowany nikt inny. Wykorzystałeś również Dominikę, bylebym nie umarł. Rzeczywiście potrzebowałeś czasu. Spojrzałem na swoich towarzyszy. Fill już wiedział, dokąd zmierzam, Orwen także. Tylko Drotta miał jeszcze pewne wątpliwości. - Robiłem to niechętnie, władca jednak musi być twardy. Nie mogłem zostawić przy życiu tej małej - wyznał szczerze Saahul. - I jeszcze coś - ciągnąłem. - Umarłeś, zabiła cię Ciemna Dama. Wróciłeś do świata, co znaczy, że jesteś nekromantą pierwszej kategorii, jak i ona. Nie widzę w tym zmiany na lepsze. Na jego twarz wypłynął chłodny uśmieszek, usuwając maskę, która jeszcze przed chwilą stwarzała pozory człowieczeństwa. - Cóż za trafne spostrzeżenie! Jeszcze jakąś chwilę chciałem występować w roli waszego zbawcy, ale przejrzeliście mnie. Rzeczywiście, jestem nekromantą. Jednak w odróżnieniu od niej nie mam dotychczas ludzkiego ciała. A dasz mi je ty, Lancelocie. Z twoją wolą nadajesz się do tego wprost idealnie. Zdołam w tobie umieścić całą swą moc i w ten sposób rozwiążę problem, który doprowadził do zguby Ciemną Damę. No nie, to chyba jakiś zły sen. Bohaterowie zabijają hydrę, a w miejsce jednej głowy zjawia się druga, znacznie potężniejsza. Dukaat, Ciemna Dama, a teraz Saahul III. Splunąłem. Ogarnęło mnie zmęczenie, a świat stał się obojętny. Dominika nie żyła. - Tylko że do tego potrzebny ci długotrwały lub krótki, ale bardzo intensywny kontakt z obiektem. Nawet Ciemna Dama uciekała się do wina i seksu, żeby zapanować nad swoimi ofiarami - wtrącił Fill. Wciąż mówił niezwykle zmęczonym głosem. Nie powinienem liczyć na jego wsparcie. Popatrzyłem na paczkę w mojej dłoni. Jasne, papierosy! - Dobrze myślisz! - zarechotał Saahul. - Nie wypaliłem wszystkich, raz poczęstowałem - rzekłem. - Jeden czy dwadzieścia, co za różnica. Zabierze mi to dziesięć minut dłużej. A nawiasem mówiąc, ten człowiek oczywiście nie żyje. - Rozwiał moją ostatnią nadzieję. Wyjąwszy kolta, obróciłem bębenek i wpakowałem w niego wszystkie pięć kul. Te jednak przeleciały, jakby Saahul w ogóle nie istniał. - Właśnie dlatego, panowie, mogę wam to wszystko zdradzić - przybrał triumfalną minę. Albo sto siedemdziesiąt lat mocno zmienia człowieka, albo też jeszcze za życia był kawałem drania. - Dopóki nie mam ciała, może mi zaszkodzić tylko inny nekromantą. Żaden czarownik ani zwyczajny człowiek nie stanowi dla mnie najmniejszego zagrożenia. Powolnym krokiem ruszyłem w jego stronę. - Może się przekonamy? - spytałem. Posłał mi niemal ojcowski uśmiech. - Po prostu zaczniemy nieco wcześniej. Lancelocie, w gruncie rzeczy żal mi cię. Wykonałeś kawał dobrej roboty, ale na pewno mnie rozumiesz, że czasem władca musi robić coś, co mu się nie podoba - kpił ze mnie w żywe oczy. Walnąłem go w brzuch, potem w splot słoneczny i twarz. Był tak zaskoczony, że w ogóle się nie bronił. Prawą ręką założyłem mu pojedynczego nelsona. Fill patrzył na mnie z niedowierzaniem. - Co... co ty...? - Nelson jest idealnym chwytem do likwidacji nekromantów i innych podobnych szubrawców - wyjaśniłem. W tym momencie rozległ się trzask łamanego karku Saahula. Na chwilę zakręciło mi się w głowie, ponieważ właśnie wchłaniałem siłę jego i Ciemnej Damy. A potem świat stał się jeszcze bardziej bezbarwny, przezroczysty i nudny. - Jak to zrobiłeś? - krzyknął przerażony Fill, jedną ręką trzymając się za nie najlepiej zagojony brzuch. - Hej, wy tam! Może by mi który pomógł? Przez spaloną ziemię zbliżał się Crolter. Nadal był skrępowany, ale jakoś udało mu się zerwać sznur, którym wcześniej przywiązałem go do drzewa. Fill posłał mi nic nierozumiejące spojrzenie. - Wiesz, nie potrafiłem go zabić. Byłoby to całkowitym zaprzeczeniem naszej walki. Zamiast niego ofiarowałem siebie. Starałem się wytrzymać do końca, nie umrzeć, żebyś nie zapłacił za mój pomysł. Wytężyłem całą swoją wolę. Walczyłem sam ze sobą. A potem, już na samym końcu, twój czar, rytuał, moja wola i siła ametystu zlały się w jedno i ja nie umarłem. Czy też inaczej: umarłem, żeby natychmiast wrócić - wyjaśniłem cichym głosem Zdjąłem z kopii głowę Dominiki i wziąwszy także jej ciało, poszedłem do odległego lasu. Nie chciałem jej pochować blisko jakiegoś durnego grobowca, pełnego magii i diabli wiedzą czego jeszcze. Niedaleko pierwszych drzew wykopałem grób, starając się, by był odpowiednio głęboki. Mogłem ją wprawdzie ożywić, lecz nie byłaby sobą, a kanałem energetycznym, tworem całkowicie oddanym swemu stwórcy. Skończyłem późną nocą. Zamiast nagrobka ułożyłem duży głaz, który, co sobie uświadomiłem, już siedząc na nim, musiał mieć ponad pół tony. Potem rozpaliłem ognisko, ale nie dla siebie. Ja widziałem w ciemności, a martwi nie potrzebują ciepła. Niektórzy ludzie wierzą, że dusza potrzebuje światła, by ruszyć tam, gdzie będzie jej się podobać. Około północy przyszedł Fill. Kuśtykał, musiał się podpierać kijem. - I co dalej? - zapytał. - Mamy mnóstwo pracy, którą chcę wykonać jak najprędzej. Królestwo jest bez władcy. Trzeba to zmienić. Potem musimy odnowić kontakty z pozostałymi krajami, żebyśmy... żebyście nie byli tak narażeni na zagrożenia. Jednak przede wszystkim zniszczymy wszystkie miejsca ofiarne - odpowiedziałem. - A później? Przecież jesteś nieśmiertelny. Nie odczuwasz pokusy tego, czego chciała dokonać Ciemna Dama? Potrząsnąłem głową. - Nie. Marzyłem o kimś, kto by mnie kochał. Pragnąłem przyjaźni, dobrego jedzenia i picia, ale niczego z tego już nie doczekam. A co z tobą? Ciebie to nie pociąga? - zrewanżowałem się pytaniem. - Pociąga - przyznał, przyglądając się w blasku ognia swemu czarnemu jak węgiel płatkowi śniegu. - Nie pozwolę ci - oświadczyłem. Długo siedzieliśmy w milczeniu, wpatrując się w ogień. - Kiedy się już ze wszystkim uporamy, a twoja życiowa droga dobiegnie końca, udam się do chaosu, żeby sobie pogadać z inteligentnymi wulkanami. Albo z czymkolwiek, co będzie miało ochotę na pogawędkę ze mną - rzekłem, kiedy jego oczy zamknęły się ze zmęczenia. Tej nocy nie zagasiłem ogniska, aż do rana czuwając nad snem swego przyjaciela. 1 transzeja - wojsk. rów ciągły ułatwiający skryte manewry; łączy w jednolity system różne urządzenia obronne 2 kordyt - proch bezdymny z lotnym rozpuszczalnikiem 3 obsydian - odmiana szkliwa wulkanicznego, czarnej barwy 4 chalcedon - odmiana kwarcu 5 uki goshi - w judo jeden ze sposobów przerzutu przeciwnika przez biodro (rzut biodrowy) 6 morion - czarna odmiana kwarcu 7 karneol - odmiana chalcedonu, półszlachetny kamień barwy czerwonej lub brunatnoczerwonej; krwawnik 8 wyfasować - wydać lub pobrać z magazynu wojskowego żywność, umundurowanie, broń itp. 9 lazuryt - kamień półszlachetny barwy niebieskiej 10 przeziernik - przyrząd zwiększający dokładność celowania 11 kota - punkt oraz liczba oznaczająca na mapie wysokość punktu nad przyjętym poziomem