Roland TOPOR CZTERY RÓŻE DLA LUCIENNE SPIS TREŚCI SZNYCEL GÓRSKI 3 WIELKI CZŁOWIEK 7 CIĘŻKA OPERACJA 11 SZKOŁA W PRZEPAŚCI 12 WYBAWCY 15 ZAGADKI HISTORYCZNE 17 BILET POWROTNY 18 WRÓŻKA INNA NIŻ WSZYSTKIE 19 WYPADEK 23 PRZECHODNIA DŁOŃ 24 NOWO PRZYBYŁY 26 CZTERY RÓŻE DLA LUCIENNE 27 ALIBI DZIECKA 31 OJCOWSKIE POŚWIĘCENIE 32 POKARM DUCHOWY 37 DRODZY PRZYJACIELE 38 OPOWIEŚĆ WIGILIJNA 44 SMAKOSZE 45 JAK PIES Z KOTEM 50 ZGNIŁE KRÓLESTWO 51 ZŁA PUBLICZNOŚĆ 54 PRZELOTNE BURZE 55 WSTAWAĆ! 59 CIUPCIAC KRÓLOWĄ 60 ZBYT CZYSTA 63 ŚWIĘTY OGIEŃ 64 SPRAWIEDLIWOŚĆ ŚCIGAJĄCA ZBRODNIĘ 73 NUMER Z TELEFONEM 74 GŁODNEGO NAKARMIĆ 80 DOBRY UCZYNEK 82 BEZ KOMPLKEKSOW 83 EGZEKUCJA 87 PRAWDA O LUDWIKU XVII 88 WSTRĘTNY CHARAKTER 89 PIESZCZOSZEK 90 SZCZWANY LIS 97 NIEUSTAJĄCY SPEKTAKL 98 KILKA PYTAŃ NA KUPIE 100 DOBRE MIEJSCE 101 NA PODBÓJ CZŁOWIEKA 104 CISZA, SEN TRWA! 105 OD CZASU DO CZASU, CZAS 112 ZĘBY WAMPIRA 113 SZNYCEL GÓRSKI - Moja noga! Wcale jej nie czuję! Phil znęcał się nad nogą: przez spodnie chwytał ciało w garście i rozcierał z furią. Szczypał się zapamiętale od uda po kostkę, na koniec walił wściekle pięścią w kolano. Koledzy próbowali go pocieszyć. - No i co z tego! To normalne! - rzekł Jerzy. - Wszyscy mamy takie samo wrażenie. Patrz! Jerzy kopnął Henryka w goleń z całej siły, żeby wyglądało to przekonywająco. Henryk nie mógł powstrzymać boleściwego jęku, po którym zrozpaczony Phil zalał się łzami. - No i sami widzicie! Chcecie mi tylko zamydlić oczy! Henryk uśmiechnął się krzywo. - Akurat w tym momencie zabolał mnie żołądek. Kopniaka nawet nie poczułem. Zresztą, popatrz na Jerzego. Twoja kolej, Jurek! Jerzy jęknął, ale zacisnął zęby i udało mu się zdusić okrzyk. Phil odzyskał nadzieję. - Naprawdę nic cię nie bolało, Jureczku? Spróbuj jeszcze raz, Heniu! Jerzy podskoczył. - O nie! Co to to nie! Dosyć tego! Lepiej raz wreszcie powiedzieć mu prawdę! Mam tego dość! Phil, musisz być dzielny. Nie chcieliśmy ci mówić, ale skoro nalegasz, trudno. Tak, odmroziłeś nogę. To straszny cios, wiem, ale nie przejmuj się, nie ma ani śladu gangreny. Jeszcze nie wszystko stracone, wyciągniemy cię stąd. Gdyby nie ta cholerna lina... Phil jednak nie słuchał. Płakał cicho, obmacując nogę. Henryk odwrócił się z obrzydzeniem. Nazajutrz noga Phila zsiniała. Poświęcili jeden koc i owinęli ją. - Gdyby nam się udało dostać na tę półkę, którą tam widać, moglibyśmy rozpalić ognisko - rzeki Jerzy. - Patrzcie, rośnie tam kilka niskopiennych drzew. Zostało nam jeszcze pudełko zapałek. - Ognisko - jęknął Phil - ognisko, błagam was! - Zaraz, zaraz rozpalimy ognisko jak się patrzy, a ty... Uwaga! Jerzy! Za późno. Phil porwał pudełko zapałek, trzymane niedbale przez Jerzego. Chwycił je łapczywie i zanim pozostali zdążyli się ruszyć, zapalił jedną i zbliżył do twarzy z odpychającym wyrazem zwierzęcej radości. - Ciepło... bardzo ciepło... dobre, dobre ciepło! - bełkotał, śliniąc się. Drżącymi palcami usiłował zapalić następną, ale nie zdążył. Henryk rozłożył go celnym kopniakiem w brodę i schylił się, by odzyskać cenne pudełeczko. Na twarzy Phila odcisnęły się czerwone ślady gwoździ. - W drogę! Unieśli chorego i powędrowali w kierunku skalnego występu. Przy każdym kroku ślizgali się po oblodzonym śniegu, bezwładnie padali, a Phil wymykał im się z rąk jak szmaciana lalka. Żeby nie zjechał na sam dół zbocza, trzeba go było przywiązać, a przy tym, oczywiście, samemu nie dać się ściągnąć. Wreszcie dotarli do półki. Zanadto wyczerpani, by cokolwiek mówić, padli na ściętą mrozem ziemię i leżeli bez ruchu. Alarmujące kłucie w kończynach dolnych dodało im sił. Wstali. W każdym razie Henryk i Jerzy wstali. Z trudem ułamali kilka niższych gałęzi. Wkrótce mieli już dość paliwa na małe ognisko. Rozpalenie okazało się trudne, ale możliwe. Kilka chwil później krztusili się od gryzącego dymu z wilgotnego drewna. Ale i tak było to niesłychanie przyjemne. - Trzeba podsycać ogień, żeby nie zgasł. Doglądanie ogniska zlecono Philowi. Dwaj pozostali poszli tymczasem po drewno. Nadzieja wraca. Niedługo pewnie nadejdzie pomoc. Grunt to wytrzymać. Dwa dni później ujrzeli helikopter, krążący wysoko na północnym krańcu nieba. Machali rękoma, krzyczeli, biegali. Wszystko na nic. Helikopter krążył całe przedpołudnie i nie zauważył ich. Potem widzieli jeszcze wiele śmigłowców. A nawet, daleko na wschodzie, dostrzegli kolumnę ratowników. Wiał jednak wschodni wiatr. Krzyków trzech ludzi nie dosłyszano. Problemem numer jeden stal się głód. Starali się jak najdłużej zachować kanapki, w które zaopatrzono ich w schronisku. Teraz jednak zostało po nich tylko wspomnienie. Trzeba było znaleźć coś innego. - Zdechniemy z głodu - rozpaczał Henryk - zdechniemy z głodu jak psy. Nie mamy nawet kości do ogryzania. Phil miał się trochę lepiej. Nogi nadal nie czuł, ale przynajmniej zachowywał się przyzwoicie. - Czy nie moglibyście poszukać jagód? - zaproponował bez uśmiechu. Pozostali nawet nie odpowiedzieli. Po dwóch dniach byli tak osłabieni, że nie mogli się już czołgać do drzew po następną porcję opalu. To Henryk wpadł na pomysł. Pewnej nocy zbudził Jerzego i długo szeptał mu na ucho. Jerzy podskoczył. - Och, nie mówisz tego serio!? Henryk zapalił się. - A dlaczego nie? Czemu nie mielibyśmy tak zrobić? Ze względu na zasady moralne? Chcesz może zdechnąć bez walki? Czy zrobimy coś złego? Tak czy owak, nic z niej już nie będzie, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Moglibyśmy ciągnąć zapałki, ale skoro on jej nie czuje, bierzmy jego. - Jednak... A gdyby coś poczuł? - E tam! Ja to załatwię. Henryk podczołgał się do śpiącego Phila. Zachowując wszelkie środki ostrożności, odwinął koc i podciągnął nogawkę. Uszczypnął odmrożoną łydkę. Phil nawet nie drgnął. Henryk otworzył harcerski scyzoryk o sześciu ostrzach. Jerzy zamknął oczy. Gdy je znów otworzył, Henryk trzymał gruby plaster łydki w lewej ręce; prawą wytarł nóż, zamknął go i schował do kieszeni. Opuścił nogawkę, narzucił koc i wrócił do Jerzego, ważąc na dłoni kawał mięsa. — Wcale nie cierpiał. Upieczemy to, będzie całkiem niezłe. Rozkoszny zapach pieczystego zbudził Phila. - Hej, chłopaki, co to, sen, czy co? Skąd wytrzasnęliście mięso? - To Henryk. Zabił jakieś dziwne zwierzątko. Rzucił nożem i udało mu się trafić ostrzem. Wyobrażasz sobie? Smak może być dziwny, ale nie czas teraz na wybrzydzanie, prawda? Phil zgadzał się w zupełności. Gdy mięso się upiekło, podzielili je na trzy równe części. Henryk i Jerzy uznali, że pieczeń jest pyszna. Z Philem sprawa miała się inaczej. Już przy pierwszym kęsie - poznał siebie. - Złodzieje! Parszywi złodzieje! Chciał ich bić, ale nie starczyło mu sił. Upadł twarzą w śnieg i płakał żałośnie. Jerzemu i Henrykowi zrobiło się strasznie przykro. Próbowali przemówić mu do rozsądku. - Rzeczywiście, może powinniśmy cię byli uprzedzić, ale to nie powód do robienia tragedii... - Oczywiście, dla was to żadna tragedia! Takich złodziei jak wy w ogóle nic nie obchodzi! - Po pierwsze, nie jesteśmy złodziejami! Podzieliliśmy dokładnie na trzy równe części. Dostałeś tyle, co my! - Ale dla mnie to nie to samo! Żywić się własną nogą! Zresztą nie będę mógł jej nawet tknąć! To nieludzkie! - Nieludzkie, nieludzkie! Łatwo ci mówić! Zresztą sam przecież masz w zwyczaju obgryzać paznokcie! Phil dąsał się cały dzień, jak niegrzeczny chłopczyk, co nie chce jeść zupki. Porcja leżała przed nim, zimna. Henryk zaproponował, by ją odstąpił, jeśli sam nie je, ale odmówił z oburzeniem. Wreszcie, wieczorem, nie wytrzymał. Przekonany, że go nie widzą, rzucił się na plaster mięsa i pożarł go. Zaraz potem zasnął, pomrukując z sytości. Nazajutrz znów byt mięsny posiłek, następnego dnia też. Ogień trzaskał wesoło. Trzej mężczyźni spędzali czas patrząc w niebo, z nadzieją, że ujrzą helikoptery ratowników. Rzeczywiście, wypatrzyli dwa czy trzy, daleko na południu, lecz nie udało się zwrócić ich uwagi. Noga powoli się kończyła. Trzeba było oszczędzać. Ołówkiem wyrysowali na skórze znaki. Dzienną porcję wytyczyli linią przerywaną. Racjonowanie żywności jednak tylko odroczyło zbliżający się koniec. Pewnej nocy (zabiegu dokonywali zawsze podczas snu Phila, by nie nadwyrężać jego wrażliwości), otóż pewnej nocy ból obudził Phila. Odmrożona część nogi została skonsumowana. Po złudnej obfitości nastąpił post, który bliskość pożywienia czyniła jeszcze bardziej okrutnym i nieznośnym. Henryk, większy głodomór, płakał z bólu. A jednak to nie on, lecz właśnie Jerzy pewnego dnia spytał niewinnie: - Jak się miewa twoja druga noga, stary? - Jak marzenie. Nic się nie bój. Masuję ją rano i wieczorem. Zostanie mi przynajmniej ta. Następnej nocy Henryk przyłapał Jerzego na odchylaniu koca, kryjącego jedyną dolną kończynę Phila. Mimo woli nie mógł się powstrzymać, by nie życzyć akcji powodzenia. Nazajutrz, przechodząc, niby przypadkiem potrącił nogę Phila. - Och, przepraszam! Zabolało? - Nic nie szkodzi, drobiazg. Odtąd co noc Jerzy odsłaniał nogę Phila, a co rano Henryk podstępem mierzył stopień jej wrażliwości. Phil raz krzyczał z bólu, to znów nie reagował. Jego dziwne zachowanie zaniepokoiło przyjaciół. Tej nocy postanowili sprawę wyjaśnić. Podwinęli nogawkę. Z piersi wyrwał im się krzyk rozczarowania. Z drugiej nogi zostały już tylko resztki. Ten świntuch Phil zeżarł ją po kryjomu! WIELKI CZŁOWIEK Przez okno widać tylko mur. Od czasu do czasu słyszę dziwne krzyki, krótkie, gardłowe gdakanie, dochodzące chyba z tej części, której nie widzę. "Kiedy lud pozna tych, co nim rządzą, traci dla nich szacunek." Ściany mojego pokoju są całkiem nagie. Jestem młody. Nie wiem, ile mam lat, ale nie sądzę, żebym tu byt od dawna. Pustym korytarzem idę na szkolenie. Tu też dookoła są ściany, lecz nie jestem już sam. Są ludzie, starsi i młodsi, oraz oficerowie szkoleniowi. Musimy mówić "panie oficerze", kiedy się do któregoś zwracamy, a zwracamy się tylko wtedy, gdy nas pytają, w przeciwnym razie jesteśmy karani. Kara boli. Ukarano mnie raz. Nie pamiętam już, za co, i bardzo dobrze, bo gdybym pamiętał, zasłużyłbym na jeszcze jedną nauczkę. Przywiązali mnie do słupa przy ścianie, związali ręce z tylu i bili. Teraz też karzą jednego. Znam go, bo wychodzi korytarzem zaraz na lewo od mojego. Jak zwykle, przewiązano mu klapki opaską i skrępowano przeguby. Patrzę, bo scena rozgrywa się w moim polu widzenia. Biją po palcach. Karę wykonuje oficer, więc musiało być cos poważnego. Starannie wybiera miejsce, zanim zada mocny cios prętem z czarnego metalu. Przyglądam się, a więc to było to? Teraz rozumiem, co tak bolało. Wyobrażałem sobie coś gorszego. Palce to przecież tylko końcówki. A mnie się zdawało, że biją w samym środku! Patrzę i uśmiecham się. Po szkoleniu oficer kazał mi ze sobą iść. Był serdeczny i miły. - Nie domyślacie się pewnie - powiedział - że macie dobre oceny. Nie domyślałem się. Oczywiście, staram się jak mogę. Zawsze robię, co mi każą. Bez dyskusji czy sprzeciwu. Nigdy nie próbuję oponować. Nie przypuszczałem jednak, że moje dobre chęci zostaną dostrzeżone. Sądziłem też, że wina, za którą mnie ukarano, nie została jeszcze darowana. Wszedłem za oficerem do małego, ceglanego budynku, gdzie za biurkiem siedział ktoś bez klapek na oczach. Nie widziałem go dokładnie. Wziął kartkę papieru i czytał. Poznałem mój numer, powtarzał się często. Balem się, że zemdleję, tak mocno waliło mi serce. A potem dostrzegłem uśmiech. Wyszliśmy. Ktoś wziął mnie pod rękę i odprowadził do celi. Byłem zadowolony. Wszyscy ci ludzie są dla mnie mili. Byłem też kontent, że nic nie rozumiem. Nie chcę więcej kar! Zacząłem tańczyć i śpiewać. Niedługo pewnie dostanę awans! Nazajutrz przyszli po mnie i zaprowadzili do innego pokoju, dokładnie takiego samego jak mój. Też całkiem biały, z oknem wychodzącym na mur. Powiedzieli, że odtąd będę mieszkał tutaj. Wieczorem odwiedził mnie oficer, którego jeszcze nie znalem. Rozmawiał ze mną poważnie. - Przeskoczyliście jedną klasę. To się rzadko zdarza. Musicie okazać się godni zaufania, jakim was obdarzyliśmy. Teraz jesteście odpowiedzialni za cały oddział. Ale uwaga! Jeden błąd, a zdegradujemy was! Byłem wzruszony. Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem. Kiedy wyszedł, dostałem ataku. Zacząłem drżeć. Próbowałem się uspokoić, ale bez skutku. Czy to błąd? Zdegradują mnie! Bałem się, że nie zasnę, zanim przejdzie patrol, ale przyszło mi to bez trudu. Rano, po szkoleniu, przyszła do celi kobieta. Miała przewiązane oczy. Wyjaśniła, co należy jej zrobić. Mam nadzieję, że wykonałem to prawidłowo. Potem powiedziała "do widzenia" i wyszła, utykając. Ma być ukarana. Robiłem obliczenia. Sam jeden wyciągałem pierwiastek z 659. Wynik jest prawidłowy, bo sprawdzałem na wszelkie sposoby, i zawsze się zgadza. Zabrałem się też za mój odcinek. Musiałem podpisać całą masę papierów. Podpisałem trzy tysiące, a jutro dostanę drugie tyle. Jestem jednak dumny. Kiedy przyszedł oficer, powiedział, że mam ładny charakter pisma. Spytał, co sądzę o tej kobiecie. Odpowiedziałem: - Prawidłowa, panie oficerze. Podobało mi się, że jest ubrana na czarno. - Coś takiego? Lubicie czarny kolor? — Uważam, że pasuje do białego pokoju, panie oficerze. Uśmiechnął się. - Jutro będziecie mieli drugą. Starajcie się tak dalej, jesteście na dobrej drodze. W środku nocy zbudziły mnie krzyki, bardzo ostre wrzaski. Przykładałem ucho do ścian, żeby ustalić, skąd pochodzą, ale prawie zaraz ustały. Zadzwonił telefon. - Jaki jest wynik waszych ostatnich obliczeń? - 187 489 568 690. - Dajcie 187 489 568 689. Poprawiłem. Potem nie mogłem już zasnąć. Liczyłem barany, podobno to dobry sposób, ale kiedy doszedłem do dwóch tysięcy, wciąż jeszcze nie spałem. Gdy zapaliło się światło, byłem zmęczony. Mimo to szkolenie poszło mi dobrze. Kobieta, która przyszła do celi, była ubrana na biało. Ona też miała przewiązane oczy. Z początku zwracała się do mnie "panie oficerze". Zaczerwieniłem się. Wyjaśniłem jej. Teraz ona się zaczerwieniła. - Nie wiedziałam. To było niechcący. Proszę nikomu nie mówić. Kiedy wyszła, zadzwoniłem i wszystko opowiedziałem. - Dobrze się spisaliście - oświadczył oficer, który mnie potem odwiedził. - To był sprawdzian. Prawdopodobnie awansujecie o jeden stopień. Miał rację. Zostałem nawet odznaczony. Zaprowadzili mnie do ceglanego budynku, a mężczyzna bez klapek wbił mi gwóźdź w piersi. Strasznie bolało, ale się nie skarżyłem. Pomyślcie tylko, mężczyzna powiedział, że jestem najmłodszym odznaczonym i że z tego tytułu przysługują mi pewne prawa. Odpowiedziałem: - Dziękuję, panie Przewodniczący. Albowiem nad biurkiem wisiała plansza z instrukcją, że należy zwracać się do mężczyzny "Panie Przewodniczący". Uśmiechnął się. - Odtąd władza w mieście należy do was. Działajcie tak, jakeście działali dotychczas, a nie będziecie się uskarżać. - Nie skarżę się, panie Przewodniczący. Kiedy wróciłem do pokoju, znalazłem czarne kwiaty w wazonie. Sprawiło mi to przyjemność. Powiedziałem sobie: "Widzisz, wszyscy są dla ciebie mili. Jak będziesz grzeczny, nie będą cię bić". Przykładałem się do pracy. Za każdym razem już pierwszy wynik był prawidłowy. Później przyszło trzech mężczyzn. Zamontowali jakieś urządzenie. Wszędzie było pełno kabli i sprężyn. Kiedy skończyli, poszli sobie. Podszedłem do urządzenia, żeby mu się przyjrzeć. Natychmiast zapłonął ekran. Widniały na nim kwiaty, takie same jak te, które stały w wazonie. Potem kwiaty zmętniały, a zastąpiły je pióra. Zza aparatu popłynęła muzyka. Ładna muzyka, bardzo spokojna i bardzo smutna. Zebrało mi się na płacz. "Żebym tylko nie dostał ataku, tak jak ostatnio!" Potem pomyślałem: "A jeżeli to sprawdzian?" Później jednak wyjaśniono mi, że to nie sprawdzian. Ufano mi. Znów odwiedziła mnie inna kobieta. Nie miała zawiązanych oczu, nosiła klapki jak ja. Była ubrana na czarno, ale nie pokochałem jej. Miała złe oczy. W pewnej chwili szepnęła mi coś do ucha. - Daj mi kwiat. Dlaczego miałbym jej dawać kwiaty? Z jakiej racji? Energicznie potrząsnąłem głową. Rozzłościła się. Nazwała mnie "Dyktatorem", powiedziała, że władza uderzyła mi do głowy, że kazałem zabić jej brata i że pragnie mojej śmierci. Oczywiście, dostałem ataku. Patrzyła, jak drżę, i chichotała złośliwie. - Ach, drżysz! Chciałabym, żebyś od tego skonał - gdakała. Łkanie i drgawki rozdzierały mi krtań, nie mogłem już oddychać. Dusiłem się. Może zaraz umrę? Na szczęście w samą porę weszło dwóch oficerów. Chwycili kobietę i wyprowadzili. Przewodniczący wezwał mnie. Powiedział, że to był zamach; że im kto potężniejszy, tym więcej ma wrogów. Na koniec pozwolił mi osobiście ukarać kobietę. Oficer śledczy dal mi pręt z czarnego metalu i pouczył, jak się nim posługiwać. Ale ja już wiedziałem. Waliłem zdrowo. Oficer powiedział, że mogę zostać katem, jeśli chcę, ale odmówiłem. Wolę nadal zajmować się miastem. Wymaga to więcej wysiłku, ale za to potem są czarne kwiaty i smutna muzyka. Myślę, że kiedy umrę, będą mnie wspominali. CIĘŻKA OPERACJA Rannego ułożono na stole. Gdy zastosowano prowizoryczną narkozę, chirurg, w rękawiczkach i w masce, wyciągnął rękę i rzucił sucho: - Skalpel! Wykonał podwójne cięcie na krzyż. Kula tkwiła w ranie. - Szczypce! - rzekł chirurg. Szczypce chwyciły kulkę rtęci, ale ta się zaraz wyślizgnęła. Chirurg zaklął. Ze złością łapał kulki rtęci, turlające się po całej ranie. Na próżno. Wściekły, rzucił szczypce i próbował chwytać palcami, ale przeszkadzały mu rękawice. Ściągnął je. Kuleczki tymczasem wpadły w głąb rany. Było za mało miejsca, żeby je łowić. Jednym cięciem skalpela poszerzył otwór. Człowiek już dawno nie żył, a chirurg wciąż jeszcze zawzięcie chwytał palcami błyszczące, srebrne krople. SZKOŁA W PRZEPAŚCI Autobus wiozący dzieci do szkoły spadł na dno wąwozu. Sporo dzieci zginęło, inne są ciężko ranne. Szofer ze zmiażdżoną klatką piersiową leży na kierownicy. Nauczyciel, pan Laurent, postanawia wykorzystać czas oczekiwania na ratunek i prowadzi lekcję. - Dzieci! Dzieci! Proszę o spokój! Cisza! No, cicho sza! Proszę o spokój! Porozmawiajmy sobie trochę. Konwersacja wzbogaca słownictwo i uspokaja nerwy. No więc, zgoda? Nie chcę słyszeć żadnych skarg ani jęków. W przeciwnym razie będę was musiał ukarać. Nie zmuszajcie mnie do tego. Nie byłoby to mile ani dla was, ani dla mnie. No więc, zaczynamy. Odpowiadajcie pojedynczo, nie wszyscy naraz. Zanim coś powiecie, podnoście rękę. Dobrze. Gdzie jesteśmy? Czy jesteśmy we wnętrzu, czy na zewnątrz? (Chłopczyk, który przebił głową szybę, wrzeszczy: "Nie wiem!") - Jesteśmy wewnątrz. Wewnątrz czego? Wewnątrz autobusu. Co to jest autobus? To jest pojazd. Czy ty siedzisz, czy stoisz, przyjacielu? - Proszę pana, odłamek tej bezpiecznej szyby, której właściwości nam pan dziś objaśnił, uciął mi nogi na wysokości kolan. - Dobrze. W takim razie ani nie siedzisz, ani nie stoisz. W jakiej więc jesteś pozycji? Mów śmiało, nie lękaj się! - Czy można powiedzieć, że jestem na kolanach, proszę pana? - Tak, rzeczywiście można. W jakich okolicznościach zazwyczaj padamy na kolana? - Żeby się modlić, proszę pana. - Właśnie. A do kogo się modlimy, młody przyjacielu? - Modlimy się do Boga. - Bardzo dobrze. Dlaczego padamy na kolana, kiedy się modlimy do Boga? - Bo Bóg jest mały, proszę pana. Trzeba mu szeptać na ucho. - Nie! Nie, nie i nie! Przestań robić z siebie błazna! Wstań! (W głębi autokaru dziecko, przywalone oparciem, żali się cicho: "Mamusiu... bobo..." Pan Laurent podnosi na nie zdziwiony wzrok.) - A cóż to za pieszczoszek wola "mamusiu"!? Wydaje ci się, że cierpisz bardziej niż inni? Pomyśl lepiej o ojcu! Postaraj się być godnym miłości, którą cię obdarzył! Powinieneś świecić przykładem! (Jakiś pocisk trzepnął w twarz pana Laurenta, zostawiając krwawy ślad. Pan Laurent schylił się, by podnieść przedmiot. Okazało się, że to palec.) - Kto śmiał we mnie rzucić palcem? No, jazda, gadać! Czekam! Ja mam czas! (Z głębi autobusu dobiega jęk: "Piiiiić...") - Dobrze. Poznałem cię, Jerzy. Jeśli nikt się nie zgłosi, ty zostaniesz ukarany. Ostrzegałem, że nie chcę słyszeć żadnych skarg ani jęków. No więc jak? Nikt się nie przyznaje? Dobrze. Karę poniesie Jerzy. Na początek nie dostaniesz pić. Potem osobiście dopilnuję, żebyś został opatrzony jako ostatni. Sprawę uważam za zamkniętą. Ale niech się to już więcej nie powtórzy. (Pokazuje palec.) - To jest palec. Spójrzcie na moją rękę. Mam pięć palców. To jest palec wskazujący, to duży, to serdeczny, to mały, a to kciuk. Kto ma tylko cztery palce? (Chłopiec, którego twarz jest jedną wielką raną, podnosi prawą rękę przy pomocy lewej, gdyż pierwsza jest odcięta. "Ja", mówi.) - Dobrze. Ssijmy palce. To sprawia ulgę i zapobiega upływowi krwi. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć. Ssiemy dziesięć palców. Ile palców ma Jerzy? - Jerzy nie ma już wcale palców, proszę pana. Rąk zresztą też nie ma. - Pytam o cyfrę! Odpowiadajcie cyfrą! - Zero palców, proszę pana. - Doskonale, młody człowieku. Ale to nieładnie podpowiadać. Pozwól, niech Jerzy sam odpowie. No, Jerzy? Coś ty taki nieśmiały? Jerzy nie ma ochoty mówić? Trudno. Przed chwilą, kiedy mu się chciało pić, był bardziej rozmowny. Nie, to nie, obejdzie się bez jego udziału. Jakie mamy narządy wzroku? Czy zwierzęta widzą? Czy sowa widzi? Czy widzi lepiej o zmierzchu, czy o świcie? A puszczyk? A twój kot, młody człowieku? Czy kret widzi? Czy ma psa? A laskę? Czy lubicie ludzi sowy? A ludzi kretów? Czy ryś ma dobry wzrok? A sokół? Czy Napoleon miał sokole oko? A kardynał Richelieu? A hrabia Cavour? Jaka jest różnica między człowiekiem o sokolim wzroku a człowiekiem o spojrzeniu rysia? Któremu bardziej zazdrościcie? (Jęki dzieci wzmagają się. Pan Laurent, by go słyszano, musiał ostatnie zdania wykrzykiwać. Wściekły, rusza środkowym przejściem ukarać wichrzycieli. Wędrówkę utrudnia jednak przechył autobusu. Pan Laurent potyka się o podstawioną nogę. Wymierza uczniowi siarczysty policzek. Głowa ucznia odrywa się i toczy w głąb autokaru. Pan Laurent z trudem wraca na miejsce. Po drodze chwyta coś, co jeden z uczniów podnosi właśnie do ust. "Skonfiskowane", mówi. Ogląda przedmiot i wyrzuca go. Był to język. Na dworze przyroda wraca do życia. Słychać śpiew ptaszków, ryk krowy. Przez okna o potrzaskanych szybach wlatują muchy i krążą wesoło od ucznia do ucznia.) - Jedźmy dalej. Czy staruszkowi wolno mówić o jego wieku i o zbliżającej się śmierci? Czy wypada, żebyśmy to my z nim o tym rozmawiali? Czy nie byłoby to zasmucaniem jego ostatnich dni? Czyż osiemdziesięciolatek zajęty sadzeniem to nie słodki widok? Jakie uczucia i myśli w was budzi? Czy wielkie nadzieje i plany na przyszłość są udziałem starców? Czy raczej młodzieży? A więc czyim? Czy w którejkolwiek chwili możemy być pewni następnej? Czy możemy być pewni jutra? Czy młodzieńcy przeżywają starców? Jak umierają? Jakie uczucia ich śmierć budzi w starcach? Czy jutro należy do ciebie, przyjacielu? Czy twoja krótka, dwunastoletnia przeszłość uprawnia cię do długiej przyszłości? (Dziecko, do którego zwrócone było ostatnie pytanie, podnosi zakrwawiony kikut. Na przyzwalający znak nauczyciela pyta: "Czy mogę wyjść, proszę pana?" Nauczyciel zezwala. Chłopczyk czołga się do wyrwanych drzwi, przechyla i wypada na zewnątrz. Krzyki są teraz rzadsze, dzięki czemu można usłyszeć w oddali syreny zbliżających się karetek. W chwilę później lekarze i sanitariusze przystępują do wyciągania dzieci. Jeden z pielęgniarzy zbliża się do pana Laurenta, który poznaje w nim dawnego ucznia.) - Co za widok, proszę pana! - mówi pielęgniarz. - Tak, najmilszy, jaki znam. Nigdy nie oglądałem waszych cichych pól i nieba bez śpiewu ptaków, nie marząc przy tym o skowronku. - Naprawdę, proszę pana? - Sprowadźcie skowronka z Europy. Czyż nie sprowadziliście wróbla, by bronił waszych drzew przed drążącymi je szkodnikami? Czyż piękno i poezja nie są równie pożyteczne, jak rzeczy praktyczne? - Tak, proszę pana. - No więc właśnie. Macie najpiękniejsze pola świata i niebo, na którym świeci wspaniale słońce. Wasz kraj powinien być krajem skowronków. - Mam nadzieję, że pewnego dnia będziemy je mieli. - To nie ulega kwestii. Przywołaliście Madame Lucca do waszych miast, przywołacie skowronka na wasze pola. (Pan Laurent zostaje przeniesiony na nosze. Powieki mu opadają. Mimo to, zanim zemdleje, ma jeszcze dość sił, by powiedzieć: "To dzielni malcy. Z wyjątkiem Jerzego. Trzeba go ukarać.") WYBAWCY Dziwny widok roztoczył się przed oczyma Ziemian, gdy wysiedli ze statku kosmicznego na tej planecie w odległej galaktyce. Powierzchnia globu, jak okiem sięgnąć, była gładka i płaska. Żadnych wzniesień, żadnej roślinności, nic tylko klatki. Długi rząd klatek, aż po horyzont. Kształtem przypominały nieco pomieszczenia, w jakich na ziemi trzyma się ptaki, ale zawierały coś zupełnie innego. To, co zawierały, przypominało nieco ludzi. W każdej klatce siedział jeden człekopodobny. Jak długo trwała ich niewola? Zapewne długo, bo sprawiali wrażenie dziwnie bezwładnych. Ziemianom na ten widok krajały się serca. - Trzeba ich uwolnić! Natychmiast! - Cóż za tyran zgotował im taki los!? - Śpieszmy się. Może gdzieś niedaleko kręcą się strażnicy? - A jeśli oni są niebezpieczni? Dowódca wyprawy zabrał glos: - Uwolnimy ich z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Nie wyglądają groźnie, biedaczyska! - A nawet gdyby, to nie możemy ich tak zostawić! Zbliżyli się do pierwszej klatki. Człekopodobny patrzył na nich, nie okazując najmniejszego wzruszenia. Ani strachu, ani wdzięczności, nic. Wydał tylko kilka dziwnych dźwięków, nie zadając sobie nawet trudu otwarcia ust. Kapitan uśmiechnął się do niego serdecznie. - Biedny przyjacielu, nic nie rozumiem z twoich wywodów. Najpierw cię stąd wyciągniemy, a potem przyjdzie czas na naukę języków obcych. Członkowie załogi nie zwlekając wzięli się do piłowania krat. Gdy skończyli, więzień zmarł. Zakłopotany kapitan zwrócił się do lekarza pokładowego: - Co pan o tym sądzi? - Hm, trudno powiedzieć. Może wzruszenie, wywołane odzyskaniem wolności, okazało się za silne. Serce, lub jakiś jego odpowiednik, nie wytrzymało. Będziemy ostrożniejsi przy następnych. Podeszli do drugiej klatki. Zanim jednak zabrali się do piłowania, pokazali człekopodobnemu na migi, co zamierzają zrobić. Jedyną odpowiedzią były dwa czy trzy niewyraźne jęki. Tak jak poprzedni, i ten więzień nie przeżył odzyskania wolności. Wyzionął ducha, gdy upadła ostatnia krata. Zrobili jeszcze dziesięć prób, wszystko na nic. Kapitan wybuchnął: - Nędzni niewolnicy! Tak się przywiązali do upokarzającej sytuacji, że wolność ich zabija! Muszą mieć klatkę, żeby żyć! Ale ja ich uwolnię, uwolnię, choćby od tego wszyscy mieli zdechnąć! Ludzie z coraz większą wściekłością i uporem piłowali kraty, a więźniowie umierali. Lekarz wrócił do pierwszej klatki, by zbadać zwłoki. Nieco później podszedł do niego kapitan z resztą załogi. Jak okiem sięgnąć, widać było teraz rozbebeszone klatki i trupy człekopodobnych. - Ani jeden - mruczał kapitan - ani jeden nie przeżył. Lekarz podniósł się znad ciała, które właśnie zbadał. Miał dziwny wzrok. - To nie klatki, to ich kręgosłupy. ZAGADKI HISTORYCZNE Na kwadrans przed śmiercią pan La Palice już nie żył... Aluzja do piosenki o panu La Palice, stanowiącej parodię pieśni ułożonej przez żołnierzy na cześć ich wodza, marszałka Francji Jacques de Charbonnes, pana La Palice, w której wychwalają jego brawurową odwagę, jaką wykazał w bitwie pod Pawią, gdzie poległ (1525). Ostatnie słowa tej pieśni źle zrozumiane i przekręcone dały początek 51 strofkom o absurdalnie oczywistej treści, skąd narodziło się często używane powiedzenie: "c'est une verité de La Palice" (to oczywista prawda). Prawdziwy czterowiersz ułożony przez żołnierzy na cześć wodza kończy się słowami: "Un quart d'heure avant sa mort il faisait encore envie" (na kwadrans przed śmiercią pan La Palice budził jeszcze zazdrość). Wiersz ten źle zrozumiany i przekręcony dał: "Un quart d'heure avant sa mort il etait encore en vie" (na kwadrans przed śmiercią pan La Palice jeszcze żył). (wg Frazeologicznego słownika francusko-polskiego Leona Zaręby, Wiedza Powszechna, Warszawa 1969, przyp. tłum.) BILET POWROTNY Staliśmy wszyscy na pokładzie i wypatrywaliśmy na horyzoncie Statuy Wolności. Mieliśmy wrażenie, że transatlantyk płynie z coraz większą trudnością. Co się dzieje? Kapitan marszczył czoło i był chyba równie zdezorientowany jak my. Statek niemal stal w miejscu, choć kotły pracowały pełną parą. Z ust pasażerów wyrwał się nagle radosny okrzyk, a zaraz potem nastąpił jęk rozczarowania. Ujrzeliśmy słynną statuę, rysującą się na tle błękitnego nieba, trwało to jednak ułamek sekundy. Teraz bowiem statek nie tylko nie płynął naprzód, ale wręcz się cofał! Kapitan przyparty do muru przyznał, że nic z tego nie rozumie. Wtedy usłyszeliśmy silny glos, dobiegający z rufy: - Chodźcie tu wszyscy, wytłumaczę wam, co się dzieje! Pobiegliśmy. Jakiś mężczyzna z wielkim nożem w ręku czekał oparty o burtę. - Nie bójcie się! Wyjaśnię wam całą zagadkę! Statek nie może płynąć dalej, bo jest przycumowany! A cumę założyłem ja sam. Spójrzcie! Ostrzem noża wskazał potężną gumę. Jeden jej koniec był mocno przywiązany do relingu, a drugi ginął w oceanie. Mężczyzna zaśmiał się histerycznie. - Zanim statek wypłynął, przymocowałem koniec gumy do nabrzeża w Hawrze. A teraz, kiedy jest napięta do ostateczności, przetnę ją. Czy wiecie, co się stanie? - Nie! - odrzekliśmy chórem. - No więc, moja żona, z którą umówiłem się w Tobolsku na głównym placu przy fontannie, zostanie zabita z odległości dwunastu tysięcy kilometrów uderzeniem tej śmiercionośnej gumy! Okrzyk zgrozy wyrwał nam się z piersi. Szaleniec jednym ruchem wprowadził słowo w czyn. Guma z głośnym gwizdem zniknęła pod wodą. Uwolniony nagle statek wzniósł się z olbrzymią prędkością ponad fale. Powietrzna podróż zakończyła się szczęśliwie. Wylądowaliśmy miękko w Los Angeles, gdzie jakaś fabryka materacy uratowała nam życie. Nie trzeba dodawać, że morderca pobędzie jeszcze dłuższy czas w więzieniu San Quentin, dokąd nikt z nas nie posyła mu paczek. WRÓŻKA INNA NIŻ WSZYSTKIE Każdy zna historyjka o trzech życzeniach: zjawia się nagle wróżka i prosi, żeby wyrazić trzy życzenia, a ona je spełni. Któż z nas nie nasłuchał się tej ponurej historii aż do znudzenia? Nawet ja, który spędziłem męczeńskie dzieciństwo w domu, gdzie rodzice na zmianę walili mnie żelazną sztabą po głowie, słyszałem ją tysiące razy. Cóż za bezwstydne kłamstwo! Jak można opowiadać takie idiotyzmy? Pewnego razu spotkałem prawdziwą wróżkę, i wierzcie mi... Lepiej jednak, jeśli opowiem o tej przygodzie od początku. Pewnego dnia, gdy ojciec, pijany bardziej niż zwykle, wbił mi właśnie w czoło gruby gwóźdź i zawiesił na nim obraz, który ośmieliłem się skrytykować, powiedziałem sobie w duchu: "Byłoby pocieszające, gdyby zjawiła się wróżka i odstawiła ten numer z trzema życzeniami." Ledwo tak pomyślałem, a już ktoś pukał do drzwi. Ojciec, rozwalony na podłodze, trawił jabłecznik, a matka zbyt obficie krwawiła z rany w plecach (zawsze widywałem ją z nożem między łopatkami), by móc się ruszyć. Poszedłem otworzyć. Na progu naszej ubogiej rudery stała stara kobieta o koszmarnie nędznym wyglądzie. Powiedziała: - Dzielny młody człowieku, czy mógłbyś mi dać tysiąc franków? Byłem jeszcze pogrążony w myślach o wróżce, więc kucnąłem przy ojcu, wyciągnąłem mu z wewnętrznej kieszeni portfel i podałem staruszce banknot. Widziałem, jak spoziera na resztę pieniędzy. - Mógłbyś mi dać jeszcze jeden? - Dobra, ale to już ostatni. Skinęła głową, zezując straszliwie. Papierki zniknęły w fałdach spódnicy. Pomyślałem: "Zachowałem się jak idiota! Jeżeli ona jest wróżką, to ja jestem..." W tym momencie westchnęła i mruknęła: - No, to do dzieła, mały. Powiedz dwa życzenia, a zostaną spełnione. - Jak to dwa życzenia? Dlaczego nie trzy? - Dałeś mi dwa banknoty, o ile sobie przypominam! - Jeżeli tylko o to chodzi... Podszedłem do ojca i wyłuskałem mu jeszcze jeden banknot. Stara schowała pieniądze, mrucząc pod nosem: — Trochę późno, no ale trudno. Mów te trzy życzenia. Zacząłem się zastanawiać, ale niepotrzebnie. Zaraz usłyszałem własny głos, który mówił: - Chcę być bogaty. Najbogatszy na świecie. Stara z jękiem uniosła ramiona w górę. - A skąd ja ci wezmę? Jak myślisz, dlaczego mi przyszło żebrać u takich golców jak ty? Gdybym miała tyle pieniędzy, żeby z ciebie zrobić bogacza, to najpierw kupiłabym sobie przyzwoite ubranie. Nie mam co włożyć na grzbiet, nie mam nawet za co zafundować sobie kuracji odmładzającej! - Nie może mi pani dać bogactw!? - No przecież mówię! Był czas, że mogłam. Kiedyś dałam bogactwa całej kupie ludzi. Ale moje zasoby się wyczerpały. Niefortunna spekulacja, rosyjskie pożyczki, kryzys 1929 roku... Słowem - nie mam grosza. Jestem zrujnowana i tyle. Trudno mi było do tego przywyknąć. Ma się tę godność osobistą. Ale, chociaż uboga, jestem przynajmniej schludna. - Tak... Zamyśliłem się. - W takim razie - podjąłem po długiej, kłopotliwej ciszy - pragnę miłości. Twarz jej się rozjaśniła. - Nic łatwiejszego. Mrugnęła szelmowsko i zaczęła się rozbierać. - Co!? Zwariowała pani? Prosiłem o miłość! - Doskonale rozumiem. Trzy tysiące dopłaty. - Co? Rozsierdziła się. - Słuchaj no, nie wyobrażasz sobie chyba, że oddam się takiemu matołkowi za darmo!? Trzy tysiące to chyba rozsądna cena? - Dobra, nie mówmy już o tym. Nie chcę miłości. Zaczęła tupać. - Już powiedziałeś, już powiedziałeś, nie możesz się wycofać! Musisz przez to przejść, mały, czy chcesz, czy nie... Wyłuskałem ojcu następne trzy banknoty... Kiedy już było po wszystkim, spytała; - A trzecie życzenie? - Trzecie? Przecież spełniła pani dopiero jedno? - A bogactwa? Prosiłeś przecież o bogactwa! - Ale ich nie dostałem! - No i co z tego? Życzenie było. Zresztą, niech ci będzie, mam do ciebie słabość. Wal drugie życzenie, skoro tak się targujesz! - Chcę siły i potęgi. Chcę zostać panem świata! - Wszyscy tacy sami! Nie jesteś zbyt oryginalny. No, skoro sobie życzysz... Zbliż się. Ależ nie! Jaki on głupi! Podejdź, nic się nie bój! Nie czułem się zbyt pewnie, ale nie miałem już nic do stracenia. Chwyciła mnie za rękę i zaczęła ją wykręcać. - Nie prosiłem o naukę dżudo, tylko o siłę! - To na jedno wychodzi! - oświadczyła stanowczo - patrz, jak to się robi. Chwytasz rękę tak, stawiasz nogę tu, popychasz i... hop! Nie, poczekaj, to nie tak. Stawiasz nogę tu, nie... o, tutaj. Do licha, nie mogę sobie przypomnieć. Czekaj, zajrzę do instrukcji. Z fałd spódnicy wyciągnęła broszurkę bez okładki, upaćkaną tłustymi plamami. - Nie masz czasem okularów? Zapomniałam moich. Nie? No, trudno. Nauczę cię innego chwytu. Stań tutaj. - Nie, nie trzeba. Umiem już dość. - Dobra, dobra, mnie tam wszystko jedno. A trzecie życzenie? - Zdrowie. Spojrzała na mnie z niepokojem. - Co cię boli? - Nic mi nie jest. Po prostu, chcę być zawsze zdrowy. Wybuchnęła śmiechem. - Dobre sobie! Tylko zawsze? Słuchaj, dam ci niezawodne lekarstwo. Poszperała w spódnicy i wyciągnęła fiolkę tabletek. - Masz tu aspirynę. Na bóle głowy wprost cudowna. - Ale mnie głowa nigdy nie boli, nigdy! Rodzice tłukli ją żelaznym prętem, aż stała się całkiem nieczuła. - No to na co się skarżysz? Zresztą, dam ci kilka rad, jak być zdrowym. Spójrz na mnie. Jak myślisz, ile mam lat? Wyglądała tak staro, że pytanie nie miało najmniejszego sensu. Czyż można odgadnąć wiek gór? - Trzydzieści dwa! - oświadczyła z triumfem. - I mogę powiedzieć, że użyłam życia! Co ty na to? - Jak to możliwe? - To proste. Rzuciła niespokojnie okiem na jęczących na podłodze rodziców, jakby się bała, że usłyszą. - Trzeba się prosto trzymać, nie chodzić bez czapki w kwietniu i pić grog, dużo grogu. Grog jest pyszny. Nie masz czasem jakiejś resztki w garnku? - Nie, przykro mi, ale nie mam. Skrzywiła się zawiedziona. - No dobra, to sobie idę. Nagle wpadła mi do głowy pewna myśl. - Jeżeli dam pani jeszcze tysiąc, czy będę mógł wyrazić ostatnie życzenie? Jej oczy błysnęły chciwie. - No pewnie! Wyciągnąłem ojcu z kieszeni banknot. - Chciałbym się pozbyć widoku rodziców. Walą mnie po głowie, szarpią mi włosy i nerwy. Jak pani to zrobi, pani sprawa, bylebym ich więcej nie oglądał! - Dobra, mały, to się łatwo da zrobić. Przyznaję, że nie ma w nich nic pociągającego. Ty za to jesteś milutki. - Dosyć gadania! Skończmy z nimi! Niech mi pani zabiera te pokraki sprzed oczu! - Nic się nie martw! Czeka cię niespodzianka. Zamknij oczy! Opuściłem powieki. Straszliwy ból wyrwał ze mnie zwierzęce wycie. - Otwórz oczy. Otworzyłem, ale nic się nie zmieniło. Usłyszałem głos staruchy: - Ciao, mały! Jak będziesz miał za dużo grogu, to pamiętaj o mnie! Nie zapomnij przemyć oczu spirytusem, bo nie wiem, czy szpilka była czysta! Nigdy więcej nie ujrzałem rodziców. WYPADEK Chrystus zdecydowanym krokiem wstąpił na wody jeziora Genezaret. Apostołowie, wciąż jeszcze z niedowierzaniem, obserwowali stopy Pana. Jezus szedł po wodzie! Nie zanurzał się ani na milimetr! Z oczyma wzniesionymi ku niebu, zdawał się nie pamiętać, gdzie się znajduje. Krzyk wyrwał się z piersi apostołów. Za późno. Jezus nie zauważył skórki od banana. W czasie krótszym, niż można to sobie wyobrazić, poślizgnął się i roztrzaskał czaszkę o grzbiet fali. PRZECHODNIA DŁOŃ Józef Pechowiec wymyślił klej fizjologiczny nie z umiłowania Nauki, ani też dla Sławy. W istocie myślał o zastosowaniu bardzo konkretnym. Nie bez powodu przezywano go Pechowcem. Już w dzieciństwie koledzy wyśmiewali go i obrzucali szyderstwami: - Niefart! Niefart! - wrzeszczeli mu za plecami. Przylgnęło do niego jednak przezwisko "Pechowiec". Dla nikogo bowiem nie było tajemnicą, że na lewej dłoni Józefa widniała najdziwniejsza linia życia, jaką sobie można wyobrazić. Linia komiczna, absurdalna, głupia, haniebna, nie na miejscu, linia przerywana. Pomysł Józefa był prosty: wymienić dłoń. Przyswoić sobie, dzięki fizjologicznemu klejowi, rękę z przyzwoitą linią życia. Zaczął więc od tego, że dobrze wymierzonym ciosem sierpa pozbawił się lewej ręki. Balsam własnego wyrobu pozwolił zatamować krwotok. Potem, zaopatrzony w tubę kleju, Józef Pechowiec wyruszył na polowanie na dłonie. Oczywiście była noc. Pierwszego spotkanego na ulicy przechodnia powalił, odciął mu lewą rękę i przeszczepił ją sobie na miejscu. Nieszczęsna ofiara skręcała się jeszcze z bólu na brudnej płycie chodnika, a Józef Pechowiec już otwierał drzwi swojego mieszkania cudzą ręką. Niestety, gdy przyjrzał się nowej dłoni w świetle elektrycznej żarówki, stwierdził z rozpaczą, że ma wyjątkowo krótką linię życia. Józef rozmyślał całą noc. O świcie zasnął z mocnym postanowieniem: poświęci resztę życia na szukanie dłoni z najdłuższą linią. Tak też uczynił. Udawał, że umie wróżyć z ręki. Dzięki temu mógł towar dokładnie obejrzeć, zanim go sobie przywłaszczył. Jeśli badana dłoń okazywała się wyjątkowa - brał ją. W krótkim czasie osiągnął zadziwiająco długą linię życia. Nie był jednak całkiem zadowolony. Dużo podróżował. Kiedy tylko czyjaś linia wydawała mu się dłuższa od własnej, musiał ją mieć. Doszło nawet do tego, że pod pozorem chiromancji prześwietlał dłonie, by mieć pewność, że się nie myli. Pewnego dnia, gdy Pechowiec wędrował polną drogą, wpadła mu w oko otwarta dłoń. Należała do śpiącego na trawie człowieka, widać zażywającego wypoczynku. Józef nie wierzył własnym oczom. Nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, że może istnieć taka linia życia. Szeroka, rozłożysta, długa jak biczysko, słowem - wspaniała! Józef długo podziwiał ją okiem znawcy. Potem, z wprawą zawodowca, uciął rękę i dokonał zamiany. Mężczyzna skulił się z bólu. Szybko się jednak opanował. - Dziękuję - wybełkotał, patrząc w ziemię. Józef wybałuszył oczy ze zdumienia. Po raz pierwszy ofiara mu dziękowała. - Nie ma za co. - Ależ owszem, jest. Bardzo, bardzo dziękuję - powtórzył człowiek, patrząc z uporem w ziemię. Józef poszedł za jego wzrokiem. Zobaczył coś jakby linię życia, uciekającą po trawie. Ze zgrozą spojrzał na lewą dłoń. Nie miała żadnej linii. Ujrzał dwa ślady, zostawione przez zęby żmii. NOWO PRZYBYŁY Twarz kobiety wykrzywia cierpienie. Krople potu perlą się na jej czole jak woda wciskająca się do tonącego statku. Oddycha coraz szybciej. Rzęzi. Odrobina śliny w kącikach ust rośnie w pianę. Lekarz podchodzi do umywalki i płucze ręce. - Już niedługo. Wciąga gumowe rękawice, zakłada stetoskop i osłuchuje ciało kobiety. Kiwa głową. - Zrobię zastrzyk. Biało ubrana pielęgniarka podaje strzykawkę pełną błękitnego płynu. Płyn niknie w udzie kobiety. Zapewne sprawił jej ulgę, bo oddycha spokojniej. Lekarz oddaje pielęgniarce pustą strzykawkę. - Nie pozostaje nic innego, jak czekać. Rzeczywiście, nieco później twarzą kobiety wstrząsają podskórne drgania. Jęczy. Drgania się nasilają. Wreszcie kobieta milknie. Skóra na twarzy pęka niczym wyschnięty gips. Piana w kącikach ust znika, potem znikają same kąciki. Od czoła rozchodzą się bruzdy, rozgałęziają się na policzki, nos, podbródek i szyję. Cały nos odpada. Górna warga, a potem dolna, zostają schrupane. Nadeszła chwila. Lekarz tnie skórę skalpelem cieniutkim jak igła. Uważa, żeby rozciąć tylko powlokę. Z brzucha kobiety wynurza się inny brzuch, z piersi inna pierś, z kończyn inne kończyny. Nowa głowa chrupie resztki starej. Pielęgniarka wychodzi z sali. Schodzi po schodach, kroczy korytarzem, uchyla drzwi. W fotelu siedzi człowiek i pali. Na podłodze koło jego stóp leży mnóstwo niedopałków. Rzuca białej postaci niespokojne spojrzenie, ale nie śmie pytać. Ona uśmiecha się przyjaźnie. - Już po wszystkim. Chłopak jak marzenie! CZTERY RÓŻE DLA LUCIENNE Tego wieczoru wróciłem do domu trochę wstawiony. Po wyjściu z biura koledzy zaprosili mnie na jednego, ale jeden kieliszek łatwo się rozmnaża. Nie miałem o to pretensji, bo nie spieszyło mi się w domowe pielesze. Trzeba było widzieć moją żonę w tamtym okresie, żeby mnie zrozumieć. Biedna Lucienne nie była zła. Była po prostu brzydka. Grube rysy, ogromny nos, wyblakłe włosy, obwisłe piersi, nogi rozszerzające się ku dołowi, a w całym tłustym ciele ani grama wdzięku. Niektórzy mężczyźni poślubiają kobietę dlatego, że ucieleśnia ich ideał urody, inni dlatego, że wydaje im się inteligentna, jeszcze inni po prostu boją się samotności, więc uznają, że lepszy rydz niż nic. Tak właśnie było w moim przypadku. Po pięciu latach małżeństwa samotność wydała mi się jednak tysiąc razy lepsza niż to ohydne towarzystwo. Zeszpecone takim potworem, życie stawało się znośne dopiero po kilku głębszych bez zakąski. Lucienne czekała na progu, ze zwykłym wyrazem stoickiego męczeństwa, wyrazem, który miał bolesny przywilej czynienia jej niemiłej twarzy jeszcze nieco brzydszą. - O której godzinie się wraca? I do tego w takim stanie! Wyjąkałem kilka słów, rzuciłem się do barku i odkorkowałem butelkę whisky. Lucienne rozpaczała nadal. - Wiecznie pijany! Czy jesteś aż tak nieszczęśliwy? Czyż nie jestem dla ciebie dobra? Czy nie spełniam wszystkich twoich zachcianek? Oczywiście, ja nie jestem modelką! W porównaniu z siksami z biura wydaję ci się nieciekawa! Nawet nie próbowałem odpowiadać. Doskonale znałem scenariusz dramatu. Zaraz zacznie płakać. To znaczy jej oczy się zaczerwienią, a po brodzie pocieknie ślina. Znów będę musiał uważać, żeby na nią przypadkiem nie spojrzeć, bo inaczej całą noc będą mnie męczyć koszmarne sny. Whisky była marki "Cztery Róże". Zazwyczaj pijałem tylko szkocką, mimo to nalałem sobie pełną szklaneczkę i wypiłem jednym haustem. Za plecami słyszałem dalszy ciąg litanii: - Myślisz, że to jest życie dla młodej kobiety? Siedzieć w domu i czekać, aż mąż pijaczyna wróci po nocy? Myślisz, że to jest życie? Pierwsze łzy pewnie już kiełkowały. Odwróciłem się gwałtownie, by rzucić kąśliwą uwagę o jej wdziękach, lecz zamarłem z rozdziawionymi ustami. Pusta szklanka wypadła mi z rąk i strzaskała się o podłogę. - No, co? Czemu wytrzeszczasz oczy? Nigdy mnie nie widziałeś? Przetarłem powieki. Nie, zjawa nie zniknęła. Po dłuższej chwili udało mi się powiedzieć: - Ależ, Lucienne... Jesteś... jesteś piękna! Skrzywiła się zabawnie i zalała łzami. Przyglądałem się jej z ciekawością. Nawet w tym stanie była piękna, że aż dech zapierało. Perły spadały z jej błękitnych, porcelanowych oczu, wargi czerwone i pełne pulsowały niczym biblijne owoce, jędrne piersi unosiły się rozkosznie, złote włosy okalały twarz świetlistą aureolą. Musiałem usiąść. Lucienne spojrzała na mnie oczyma pełnymi wyrzutu. - Kpisz sobie ze mnie? Bawi cię to? Sprawia ci przyjemność dręczyć mnie i poniżać! Wiem, że jestem brzydka, ale przecież to nie moja wina. Miej trochę litości, nie znęcaj się nade mną. - Ależ, Lucienne, ja wcale nie żartuję. Zapewniam cię, że mam teraz przed sobą najpiękniejszą kobietę, jaką w życiu widziałem. Jesteś piękna, nie masz pojęcia, jaka piękna! Chciałoby się zobaczyć cię i umrzeć! Lucienne przyglądała mi się z niepokojem. - Dobrze się czujesz, Dan? Aż tyle wypiłeś? Nie zdawałam sobie sprawy. Chcesz się położyć? - Nie! Czuję się całkiem dobrze! Wprost cudownie! Och, jakże jesteś piękna, Lucienne! Jak to możliwe!? Ledwo wymówiłem te słowa, a już wiedziałem, JAK TO MOŻLIWE! Butelka "Czterech Róż", oczywiście! Żona widać przeprowadziła to samo rozumowanie, bo zauważyłem, że spogląda na butelkę z wdzięcznością. Potem podbiegła do lustra i krzyknęła z zachwytem: - Och, Dan! To prawda! Jestem piękna, jestem piękna! Śmiała się i płakała na przemian. Śpiewała, głosem przerywanym łkaniem i czkawką: - Jestem piękna, jestem piękna, jestem piękna, jestem piękna, piękna, piękna, piękna, pięęęknaaa! Spędziliśmy cudowne godziny niczym pierwszy raz zakochani. Lucienne była wspaniała, delikatna, wzruszająca. Łzy napływały mi do oczu, kiedy opowiadała o życiu ze mną, o mojej brutalności i braku szacunku, o swojej rozpaczy. Miałem wrażenie, że trzymam w ramionach żonę kogoś innego, jakiegoś chama, brutala, niegodnego skarbu, jaki posiada. Położyliśmy się wcześniej niż zwykle. Nazajutrz rano miałem oczywiście kaca. O wiele większy ból sprawiał mi jednak widok odrażającego stworu, który leżał obok, chrapał bezwstydnie i czule przytulał się do mej piersi. Czknąłem z obrzydzenia i pobiegłem do łazienki. Więc to był tylko piękny sen! Złudzenie wywołane nadmiarem alkoholu. Zresztą, cóż innego mi pozostało? Nalałem sobie pełną szklaneczkę "Czterech Róż" i wypiłem jednym haustem, jak lekarstwo. Czyniąc to, nie spuszczałem żony z oczu. Nic się nie wydarzyło. Ze zmartwienia wypiłem jeszcze jedną szklaneczkę. I cud się powtórzył. Rozwalony na łóżku gruboskórny stwór przeobraził się w istotę baśniową. W tym momencie Lucienne otworzyła oczy. Natychmiast odpowiedziałem na pytanie, które ją trawiło. - Najdroższa! Jesteś z każdym dniem coraz piękniejsza! Płacząc ze szczęścia, wyciągnęła ku mnie ramiona. Przytuliliśmy się. Zaczął się miodowy miesiąc. Gdy tylko uroda żony bladła, solidny łyk "Czterech Róż" przywracał jej poprzedni blask. Czasem, stojąc przed lustrem, Lucienne wołała z łazienki: - Dan, nie miałbyś ochoty się czegoś napić? Mam wrażenie, że to zanika. Wypijałem szklaneczkę i teraz ja z kolei wołałem: - Czy to wraca? - Tak, już jest. Dziękuję, Dan! - Nie ma za co, kochanie. Odtąd dom był zawsze pełen gości. Znajomi chętnie wpadali wieczorami. Bez uprzedzenia. Nie mogli pojąć, skąd w Lucienne ta nagła zmiana? Próbowali pociągnąć mnie za język: - W dzisiejszych czasach chirurgia plastyczna naprawdę czyni cuda! - Operacja musiała bardzo drogo kosztować? - Czy to bardzo bolesne? Zamiast odpowiedzi uśmiechałem się, nie zapominając przy tym napełnić kieliszka. Pewnego dnia zwymiotowałem krwią. Wezwany lekarz uprzedził, że jeśli będę nadal pił w takim tempie, zostały mi najwyżej dwa lata życia. Tymczasem wysłał mnie na kurację do prywatnej kliniki, a potem na rekonwalescencję nad morze. Od czasu choroby nie widziałem Lucienne. Nie odwiedziła mnie w klinice ani nie pojechała ze mną nad morze. Powód był oczywisty. Nie ośmielała się pokazać mi na oczy. Pisała jednak. Listy rozdzierające. Co się z nią stanie, skoro ja nie mogę już pić? Jej uroda przepadła na zawsze. Zarazem uleciała też nasza miłość. Myśli o samobójstwie. W odpowiedzi słałem bezładne apele, mętne obietnice, zwodnicze argumenty, w które sam nie wierzyłem. W istocie, byłem zrozpaczony. O ile kochałem jedną Lucienne, o tyle nienawidziłem drugiej. Odkładałem, ile się da, termin powrotu do domu, lecz nadszedł dzień, kiedy nie było to już możliwe. Trzęsąc się zawczasu z obrzydzenia, wetknąłem klucz w zamek. Jakże będę mógł znieść widok ohydnej Lucienne, odpychającej Lucienne, nieznośnej Lucienne? Już dwa tygodnie nie pisze. Czyżby rzeczywiście popełniła samobójstwo, jak zapowiadała? Wchodząc do mieszkania, nieomal tego pragnąłem. Lucienne leżała w łóżku. Spala. Nigdy jeszcze nie była tak olśniewająco piękna. Poczułem, jakbym dostał pałką w łeb. Już od dawna nie miałem w ustach kropli alkoholu. A więc znalazła sobie innego magika! Kto to taki? Pewnie któryś z moich przyjaciół. Zebrało mi się na wymioty. Na palcach wróciłem do drzwi. Byle jej nie zbudzić, byle jej tylko nie obudzić! Nie zniósłbym widoku jej oczu. Lepiej odejść bez hałasu, bez zbędnych słów. W ten sposób będę mógł wmówić sobie, że umarła. W chwili gdy przekraczałem próg, wypowiedziała głośno moje imię - Dan! Zamarłem, lecz nie odpowiedziałem. — Dań, wiem, że tu jesteś. Wiem, że chcesz sobie pójść. Wzruszenie ścisnęło mi gardło. - Dan, kocham cię. "A co z tamtym - pomyślałem. - Czyżby był tylko narzędziem?" - Nie ma żadnego tamtego - rzekła Lucienne, jakby czytała w moich myślach. - To ja sama. - Coś ty! - rzuciłem ochrypłym głosem. - Wzięłaś się za picie? Ależ to tylko odroczenie! Przyjdzie chwila, że zachorujesz jak ja! Lucienne stanęła w drzwiach sypialni. Drżała z emocji. - Ależ, Dan, to nie "Cztery Róże" tak na mnie działają, to tran z wątroby wątłusza. Będę mogła go pić całe życie. Nie jest wprawdzie zbyt smaczny, ale i tak warto się poświęcić. Bo teraz jesteś taki piękny, Dan, taki piękny... ALIBI DZIECKA - Mamusiu - powiedział mały Serge budząc się - dzisiaj w nocy przyszedł jakiś pan i zrobił siusiu na moje łóżko. Mamusia małego Serge'a uśmiechnęła się pobłażliwie. — To niedobrze - rzekła po prostu - nie rób tego więcej, Opowiedziała mężowi i oboje uśmiali się serdecznie. Lecz gdy następnego ranka historia się powtórzyła, zaczęli się niepokoić. Mały Serge miał osiem i pół roku. Od dawna już mu się to nie zdarzało. - Jutro, jeśli to się powtórzy, zaprowadzimy go do lekarza. Musieli go zaprowadzić. Lekarz zbadał dziecko, wypytał je zręcznie, po czym zawyrokował: - Musiał mu ktoś zrobić przykrość i chłopiec podświadomie mści się w ten sposób. W rezultacie rodzice małego Serge'a popadli w taki kompleks winy, że nie śmieli niczego odmówić maleństwu, które mimo tych wyjątkowych warunków moczyło łóżko każdej nocy. Dziecko powtarzało z uporem: - W nocy przyszedł jakiś pan i zrobił siusiu na moje łóżko. Rodzice już się nie uśmiechali. Trzeba było działać. Tatuś i mamusia schowali się za szafą, by czuwać nad snem jedynaka. O trzeciej nad ranem jakiś kształt zjawił się przy łóżeczku. Wkrótce rozległ się odgłos wodotrysku. Potem dźwięk ucichł i postać oddaliła się z wolna, jakby z żalem. Był to osobnik wysokiego wzrostu. Na ułamek sekundy promień księżyca oświetlił mu twarz, w następnej chwili człowiek zniknął. - Poznałeś go? - spytała mama. - Tak - odrzekł tata zduszonym głosem. - To on. Mój kierownik działu. - Wiesz, co powinieneś teraz zrobić? On też ma małego chłopca. To dwa kroki stąd. Biedak kręcił się i wiercił. - Nie chce mi się, kochanie, przysięgam ci, że chętnie bym poszedł, ale mi się nie chce. - Zdaje się, że w kuchni jest jeszcze trochę piwa. Chodź, wypijesz szklaneczkę. To ci doda odwagi. OJCOWSKIE POŚWIĘCENIE Na bretońskim wybrzeżu, gdzie ostatni letnicy zadowalali się bladym słońcem, było nas kilku, którzyśmy pożądali szaleństwa oceanu. Duch przekory? Snobizm? Nie, powód leżał głębiej, pochodził wprost z atawistycznej pasji plądrowania wraków. Radowało nas szperanie w szczątkach, wybieranie z zostawionych przez falę-handlarkę prezentów tego, co przypadło nam do serca. Od tygodnia była piękna pogoda. Przeklinałem piaszczyste wybrzeże zamienione w plażę, gdzie królowała horda roznegliżowanych mieszczuchów. Nie miałem dokąd iść na spacer. Całą duszą pożądałem burzy. Przyszła. Następnej nocy mieszkańcy małego rodzinnego pensjonatu odnieśli wrażenie, jakby wzdłuż wybrzeża biegało stado wygłodniałych wilków. Okiennice klapały jak szczęki, wiatr hulał i wył w żelaznych krzesłach należących do hotelu "Albatros". Tej nocy spałem twardym snem, o jakim nigdy nie marzyłem. Już od szóstej rano, szczęśliwy niczym kolekcjoner na darmowych targach antyków, przemierzałem piaszczysty brzeg. Wiatr nie całkiem jeszcze ustal i padające na wargi słone bryzgi niosły smak niebezpiecznej przygody. Odwróciłem fajkę cybuchem w dół, by chronić ogień od zamoknięcia. Wydmuchiwany przez zaciśnięte zęby cierpki dym szarego tytoniu przypominał parę niewielkiego stateczku, który wyszedł zwycięsko z opresji. Co kilka metrów wystawiały się na łup mej zachłanności stosy zgniłych desek, rybackich boi, powalanych smołą korków czy kunsztownie oplecionych gnijącymi wodorostami starych puszek od konserw. Niespiesznie grzebałem w stosach, rozgarniałem je nogą, wracałem, by zbadać jakiś podejrzany szczątek, wpadałem w zadumę nad szmatą, a w końcu nie podnosiłem nic. Czasem od poszukiwań odrywały mnie krzyki mew. Unosiłem wówczas głowę, a wzrok mój przykuwało szare niebo nad białym morzem. Inne mewy, z głębi lądu, przywoływały mnie do porządku, wiec brnąłem dalej, nie lękając się, że przemoczę nogi. Nagle omal nie upadłem. Potknąłem się o beczułkę, na poły zagrzebaną w stercie wodorostów. Zgiętym palcem wskazującym zastukałem w ściankę. Rozległ się dźwięczny ton zdrowej, szczelnej baryłeczki. Co było w środku? Przeniosłem ją w suchsze miejsce i przy pomocy sporego kamienia zabrałem się bez skrupułów do wybijania denka. Udało mi się, lecz smród. jaki natychmiast uderzył w nozdrza, przyprawił mnie o mdłości. Pobiegłem zwymiotować do morza, bo nieokreślony wstyd nie pozwolił mi brukać jasnych kamieni wybrzeża. Wróciłem jednak do beczki, przyciągany nieodparcie przez zieloną butelkę, którą zdążyłem zauważyć. Zieloną butelkę, w której znajdowało się (byłem pewien, że widziałem wyraźnie) mnóstwo zwiniętych kartek i ani kropli wody. Pokonałem wstręt, wstrzymałem oddech, szybko wyciągnąłem butelkę z otaczającej różowawej mazi i poszedłem ją opłukać. Usiadłem w przyzwoitej odległości od beczki, jednym ruchem stłukłem szyjkę butelki o skałę i chwyciłem cenne kartki. Były w idealnym stanie, pokryte od góry do dołu drobnym, gęstym pismem, które ludowa wyobraźnia przypisuje lekarzom, i które ponoć tylko aptekarze potrafią odczytać. Nie musiałem się uciekać do pomocy przedstawiciela tej profesji. Najpierw z trudem, potem, w miarę postępującej lektury coraz łatwiej, udało mi się odcyfrować rękopis. Zaświadczam, że do poniższego tekstu nic od siebie nie dodałem. Wszystko w tym nieprawdopodobnym melodramacie pochodzi z autentycznego źródła. Oto więc, co w ten chłodny, wrześniowy poranek wyczytałem, bezpieczny od wiatru w zacisznym miejscu za skałami, z fajką pracującą pełną parą, z brwiami wciąż uniesionymi ze zdumienia. Było się czemu dziwić. Osądźcie sami. "Nazywam się Martin Hertisse. Urodziłem się w okropnym, brudnym i fałszywym mieście, zwanym Miastem Światła - w Paryżu, na którego samo wspomnienie dostaję mdłości na małej wysepce, gdzie gniję wśród brzęczenia much. O mojej matce nie mogę powiedzieć nic, bo umarła wydając mnie na świat, za które to poświęcenie wcale nie jestem jej wdzięczny. Ojciec mnie uwielbiał. Nie wiem, czy przypominałem mu żonę, bo nigdy więcej nie wymówił jej imienia. Sądzę, że przeniósł na mnie całe uczucie przeznaczone dla tej, którą właśnie zabiłem. Od najmłodszych lat zajmował się mną i poświęcał mi cale dnie, choć był tak dobrze sytuowany, że mógł z łatwością umieścić mnie w jakimś luksusowym internacie. W istocie, ojciec był bogaty. W każdym razie był bogaty przez pierwszych osiemnaście lat mojego życia, osiemnaście lat, których wspomnienie wciąż pieszczę w pamięci. Niektóre uprzywilejowane istoty zaczynają życie w piekle, a kończą w długo oczekiwanym raju, dokąd wepchnęły się, robiąc łokciami. Inne jednak, do których ja należę, mają mniej szczęścia: po kilku dniach spędzonych w raju lądują w piekle rzeczywistości. Ci nie oczekują już niczego, bo wiedzą, że nigdy nie osiągną warunków, jakie mieli w dzieciństwie. Przez osiemnaście lat, kiedy mu się powodziło, ojciec dbał, by mi nie brakło niczego. Nie przypominam sobie, by choć raz odmówił spełnienia nawet najdzikszej mojej zachcianki. Pamiętam lwa, którego kupił po wizycie w ZOO, podczas której okazałem banalny zachwyt na widok tego zwierza. Było to stare, wyleniało lwisko, poczciwe jak spaniel i bezzębne jak kura, lecz dla dzieciaka w moim wieku - wspaniałe! Przykłady mógłbym mnożyć w nieskończoność. A potem nastąpiła katastrofa. W okamgnieniu ojciec stracił wszystko. Przesadą byłoby twierdzić, że od razu zdałem sobie sprawę z nieszczęścia. Odniosłem wrażenie, że to drobny incydent, przelotna trudność, którą się prędko pokona. Wnet jednak ogarnąłem ogrom klęski, bo odtąd wszystko się zmieniło. Jedliśmy już tylko skórki od chleba, czasem posmarowane pasztetem, gdy któryś z dawnych przyjaciół ojca, zdjęty litością, przysyłał reklamowe próbki. Wybieg z reklamą był bodaj jedynym sposobem skłonienia ojca, by cokolwiek przyjął. W tym okresie spostrzegłem, że nie jest już człowiekiem młodym. Zmarszczki coraz gęściej oplatały mu twarz, plecy z każdym obrotem zegara garbiły się coraz mocniej. Oczywiście szukał pracy. Lecz nie zatrudnia się przecież starszego pana, który nie umie nic, zwłaszcza jeśli ten starszy pan był kiedyś bogaty. Starość, młodość, ach, cóż za głupstwa! Bogactwo - nędza, oto prawdziwe kryteria ludzkiego żywota. Ojciec już nie był bogaty... Jego młodość ulatywała, ustępując miejsca zgrzybiałości zrodzonej z nędzy. W tym okresie byłem studentem pierwszego roku medycyny. Wybrałem tę fascynującą dyscyplinę zachęcony, jak do wszystkiego, co przedsiębrałem, przez ojca. Studiowałem z pasją, zagłębiałem się po uszy w książkach, dobrowolnie rezygnując z banalnych młodzieńczych rozrywek. Gdy zrozumiałem, że przyjdzie mi przerwać studia, ogarnęła mnie czarna rozpacz. W ciągu zaledwie tygodnia schudłem o kilka kilogramów, nie z braku apetytu, bo i tak nie było co jeść, lecz z powodu nerwowego załamania, wywołanego perspektywą porzucenia medycyny. Ojciec, który wszystko wyczuwał, cierpiał jeszcze bardziej niż ja, a co to znaczy, nietrudno sobie wyobrazić. Cierpiał do tego stopnia, że choć go chciałem pocieszyć, nie znajdowałem odpowiednich słów. Kończyły się właśnie ferie Bożego Narodzenia. Przed rozpoczęciem zajęć trzeba było podjąć decyzję. Każdy dzień, zbliżający do nieuchronnego terminu, skracał mi życie. Gdybym się odważył, zrobiłbym chyba wszystko, byle zdobyć pieniądze. Dwa dni przed końcem ferii ojciec wrócił późno do domu. Nie trzeba dodawać, że słowo "dom" nie oznaczało już dawnej siedziby, bo ją straciliśmy, tylko użyczoną przez znajomego nędzną służbówkę, w której teraz mieszkaliśmy. Ojciec usiłował wykrzywić drżące wargi w smutnym uśmiechu. Usiadł ciężko. - Mój mały... Dyszał po wejściu na szóste piętro kuchennymi schodami prowadzącymi do naszej nory. - Mój mały... będziesz mógł dalej studiować. Zdobyłem pieniądze. Ogarnęła mnie wielka radość. Rzuciłem się ojcu na szyję i obsypałem go pocałunkami. Płakałem i śmiałem się zarazem, a on chyba też. Wiem, że w tamtej chwili powinienem był spytać, skąd zdobył pieniądze. Przyznam, że fakt, iż nie spytałem, może się wydać nieprawdopodobny. W istocie jednak byłem po prostu zbyt tchórzliwy. Tak bardzo przyzwyczaiłem się niegdyś do braku trosk materialnych, że jeszcze raz przymknąłem oczy i nie dochodziłem prawdy, która, czułem to, była straszliwa. Zawiązał się między nami rodzaj milczącej umowy. Nigdy nie wspominałem o tej sprawie, starałem się o niej nie myśleć. Wróciłem więc na uczelnię. Szukałem zapomnienia w wytężonej pracy i prawie mi się to udało. Nie mogłem jednak nie zauważyć, że strumyczek banknotów robi się coraz cieńszy, aż wreszcie całkiem zanika. Pewnego popołudnia znów ogarnął mnie paniczny strach. Czyżby to było tylko odroczenie? Wieczorem jednak ojciec wyciągnął z kieszeni marynarki nowy plik, jeśli nie imponujący, to w każdym razie przyzwoity. Życie potoczyło się dalej, przeplatane okresami względnej zamożności. Trwało to dwa miesiące. Potem ojciec zmarł. Nie mogę dłużej opowiadać o tym nieszczęściu. Już... (tu słowa były zamazane wilgocią nie pochodzącą chyba z morza, skoro ani kropla wody nie dostała się do butelki)... myślę, że postradałbym zmysły, gdybym się musiał zajmować urządzaniem pogrzebu. Ojciec jednak wszystko przewidział. Aby oszczędzić mi kłopotów, na krótko przed śmiercią sam załatwił wszelkie formalności tak dokładnie, że ledwo zamknął oczy, a już do drzwi pukał przedsiębiorca pogrzebowy. Nie zdążył jeszcze zdjąć kapelusza, gdy zjawił się pierwszy z nich. Byt przedstawicielem Banku Oczu. Wyszedł, przyciskając troskliwie do piersi niewielki stój. A potem, jeden po drugim, przychodzili inni. Z Banku Nosów, Włosów, z Banku Paznokci, Nerek, Wątroby, Krwi, Śledziony. Z wyciem uciekłem z koszmarnej służbówki. Teraz wszystko pojąłem. Odpowiedź na straszne pytanie, którego kiedyś nie ośmieliłem się zadać, przyszła sama. A ja, biedny głupiec, myślałem, że ojciec kradnie! Teraz pąsowiałem ze zmartwienia i wstydu. Do dziś zresztą nie rozumiem, czemu tamtego dnia nie popełniłem samobójstwa. Ten dobry uczynek pozwoliłby mi przynajmniej uniknąć dalszego ciągu! Skromny pogrzeb odbył się szybko i bez ceremonii. Jakże lekką zdawała się uboga trumna, niesiona niedbale przez dwóch czarno ubranych pijaczków. Moje serce krwawiło tak, że za orszakiem ciągnął się chyba ślad po ziemi. Nazajutrz powiadomiono mnie wczesnym rankiem, że ojciec uczynił mi ostatni podarunek, ubezpieczając się na życie. Studia miałem odtąd zapewnione. Przyjąłem tę wiadomość w stanie takiego odrętwienia, że nie wywarła na mnie najmniejszego wrażenia. A przecież trzeba się było otrząsnąć. Zapomnienia najlepiej szukać w pracy. Pobiegłem na Uczelnię, jak pędzi się dworcowym peronem, by wskoczyć do ruszającego pociągu. W porównaniu z ponurymi przejściami, nawet prosektorium wydało mi się pogodne. Tego dnia cały ranek przeznaczony był na ćwiczenia. Rzuciłem się na przydzielone mi zwłoki i nie podnosząc wzroku, oddałem się odrażającej czynności. Zwłoki musiały być już chyba napoczęte przez któregoś z kolegów w czasie mej nieobecności, bo sporo im brakowało. Rana, a raczej blizna w górnej części uda, zaintrygowała mnie. Pomacałem ręką w gumowej rękawicy. Wyczułem pod palcem zgrubienie. Jednym ruchem skalpela rozciąłem skórę. Wyłuskałem miedzianą, wydrążoną kuleczkę. W środku tkwił zwinięty kawałek bibułki. Rozwinąłem go i przeczytałem: "Kochany synu, gdy przeczytasz te słowa, będzie już po wszystkim. Pragnę z całego serca, byś ukończył studia i został wielkim lekarzem, i abyś później, kiedy już będziesz sławny i bogaty, wspomniał czasem biednego ojca, który cię tak bardzo kochał. Całuję cię." Byłem wstrząśnięty. Mój ojciec! Tu, na tym okropnym stole! A więc wczoraj pochowaliśmy pustą trumnę! Dostałem ataku szału. Z uniesionym skalpelem rzuciłem się na kolegów. Kopniakami przewracałem wszystko, co stało na drodze. Z trudem mnie obezwładniono. Sprawy nie udało się utrzymać w tajemnicy. Ledwo uniknięto skandalu. Zwrócono mi ciało, które odkupiłem za pieniądze otrzymane od Towarzystwa Ubezpieczeń. Spoczęło wreszcie w rodzinnym grobowcu na cmentarzu Pére-Lachaise. Skoro taka była wola ojca, ukończyłem medycynę, lecz w dniu, kiedy otrzymałem dyplom, wsiadłem na pokład małego kabotażowca Atlantyckiej Linii Handlowej, by nigdy nie powrócić. Spędziłem na morzu dwadzieścia lat. Opłynąłem wszystkie morza i oceany świata. Oto czemu poświęciłem życie. Więcej nie warto opowiadać. Mogłoby to trwać jeszcze dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat, któż może wiedzieć? Los jednak zrządził inaczej. Jakiś miesiąc temu wenezuelski statek, na którego pokładzie płynąłem, zatonął. Ja jeden ocalałem. Udało mi się dopłynąć do wysepki, gdzie niedługo umrę. Doszedłem do końca ziemskiej wędrówki, czas więc spłacić dług. A zatem do beczki, którą wyłowiłem, gdy statek tonął, wkładam (w tym miejscu rękopis był poplamiony krwią) moje oczy, nerki, wątrobę, śledzionę, (pismo było coraz mniej czytelne) i błagam usilnie znalazcę cennej przesyłki, by ją zaniósł na cmentarz Pére-Lachaise, do osiemnastego grobowca przy czterdziestej piątej alei, a zawartość włożył w ciało mego ojca, Nicolasa Hertisse, któremu tych organów brak. Jego syn, który go kocha i zawsze będzie kochał. Podpisano: Mart..." Gdy podniosłem oczy znad niewiarygodnego dokumentu, z trudem uświadomiłem sobie, że jestem na bretońskim wybrzeżu. Byłem mokry, bo przypływ sprawił, że suche miejsce przestało być suche. Dla spokoju sumienia podszedłem do beczki, lecz zawartość cuchnęła zbyt okropnie, a poza tym odniosłem wrażenie, że padam ofiarą kiepskiego żartu. Podarłem list na strzępy, wypróżniłem beczkę do morza i wróciłem do pensjonatu, ściskając w każdej dłoni szklaną gałkę, by je ofiarować przybyłej z Paryża panience, która za nimi przepada. POKARM DUCHOWY Dziecko nadsłuchiwało w ciemności z otwartymi oczyma. Cisza panująca w sypialni uspokoiła je. Z trudem wygrzebało wilgotne nogi z plątaniny prześcieradeł. Znów posłuchało, a potem wyskoczyło z łóżka. Wielka głowa kretyna chwiała się na cieniutkiej szyi, kiedy skradało się do drzwi. Czepiając się poręczy, z trudem zeszło po schodach. W hallu ogarnął je strach, lecz budzące się nieznane pragnienie okazało się silniejsze. Dziecko weszło do biblioteki. Tam właśnie opiekunki znalazły je rano, śpiące w fotelu z rozłożoną na kolanach grubą książką pt. Krytyka czystego rozumu. Lekarz Ośrodka zbadał je, lecz stwierdził tylko lekkie przeziębienie. Zaniepokoił się jednak, kiedy po posiłku debil opuścił towarzyszy zabaw i wrócił do biblioteki. Ukończywszy Krytykę czystego rozumu zabrał się za Krytykę praktycznego rozumu, by wreszcie pogrążyć się w Dziełach zebranych Leibniza. Dokładny kwestionariusz i cala seria testów wykazały, że debil nie tylko nie pamięta nic z tego, co przeczytał, ale w dodatku jego poziom umysłowy wyraźnie się obniża. A on czytał i czytał... Przeleciał całą bibliotekę. Bolała go głowa. Zdecydowano się na operację. Podczas gdy chirurg szykował się do trepanacji, asystujący lekarz żartował: - Zobaczy pan, wszystkie książki wyskoczą nam prosto w nos jak diabeł z pudełka! Nie książki jednak wyszły, tylko długa, biaława wstążeczka, która skręcała się teraz na posadzce sali operacyjnej. - Mój Boże - zaklął chirurg, wycierając czoło - glista mózgowa! Pierwszy raz widzę coś takiego! Mijały dni, a potem tygodnie. Dziecko było chyba wyleczone. Pewnej jednak nocy znów zeszło do biblioteki. Owładnęła nim na nowo czytelnicza pasja. Gdy lekarz Ośrodka zrozumiał, potrząsnął głową. - Trzeba powtórzyć. Łebek został w środku. DRODZY PRZYJACIELE - Stary, poczciwy Rufus! Jak to miło cię spotkać! Rufus Thorp podniósł ręce do kołnierzyka koszuli. Rozluźnił krawat i głęboko wciągnął powietrze. Trzepnięcie, które przed chwilą otrzymał w plecy, zaparło mu dech w piersi. Bez entuzjazmu przyjrzał się twarzy nieznajomego. Twarz nie przypominała mu nikogo. - Pan?... - Jak to?! Nie poznajesz mnie? Właściwie to zrozumiałe, taki kawał czasu... Wilhelm! Wilhelm! Wilhelm Silliver! - Wilhelm Silliver... - powtórzył Rufus. - Naprawdę, nie przypominam sobie. Nieznajomy uśmiechnął się. - Ależ tak, przypominasz sobie, tylko chcesz się podroczyć. Zawsze byłeś przekorny. Już w liceum przekomarzałeś się ze wszystkimi. - Nie przypominam sobie - zaprotestował Rufus. - Chodził pan ze mną do szkoły? - No jasne! Wszyscy cię pamiętają! Aha, właśnie! Przeprowadziłem się. Oto mój nowy adres. Nieznajomy podał Rufusowi wizytówkę. - Wpadnij do nas któregoś dnia, to pogadamy o starych dobrych czasach. Angela też się ucieszy. - Angela? - No, jakże?! Angela! Nie powiesz mi, że o niej też zapomniałeś?! - O niej? Nie, nie sądzę... - wyjąkał Rufus. - Oczywiście, Angela... - No to lecę, bo się spieszę. Do zobaczenia, Rufus! - Do zobaczenia... Rufus został sam na zabłoconej jezdni. Dookoła spieszyli w różne strony rozgorączkowani przedświątecznym nastrojem ludzie. Ziąb był przenikliwy, ale nikt nie zdawał się tym przejmować. Wreszcie Rufus wzruszył ramionami i poszedł dalej. "Nie ma co myśleć o takiej drobnostce. Mam przed sobą dziesięć dni urlopu, dziesięć spokojnych dni, w czasie których będę wolny od młodych potworów z gimnazjum. Wykorzystam je na pisanie powieści." Nazajutrz wstał kilka minut przed dwunastą. Ubrał sztruksowe spodnie i sweter, rozkoszując się tym, że nie musi zakładać krawata. Poszedł do pewnej restauracji, gdzie mieli powolną obsługę, ale świetną kuchnię. Gdy po przekąsce czekał cierpliwie na główne danie, zauważył samotnego mężczyznę siedzącego przy kaloryferze. Mężczyzna nie odznaczał się niczym szczególnym, jeśli nie liczyć przesadnej uwagi, jaką poświęcał Rufusowi. Jego wzrok przykleił się do Rufusa niczym łapka muchy do lepu. Skrępowany Rufus usiłował na niego nie patrzyć, ale nie mógł się powstrzymać od rzucania w tamtą stronę ukradkowych spojrzeń. Wciąż ten sam wzrok. Mężczyzna wpatrywał się w niego uparcie. Rufus z ulgą powitał drugie danie. Pochylił się nad talerzem i wszystko inne przestało go obchodzić. Nagle, w chwili gdy podnosił do ust nadziany na widelec kawałek mięsa, czyjaś dłoń zatrzymała mu rękę. Zamarł, osłupiały, z otwartymi ustami, ze wzrokiem wbitym w niedostępne jedzenie. Przełknął niepotrzebną już ślinę i odłożył widelec. Przed nim stał mężczyzna spod kaloryfera. - Przepraszam bardzo, czy nie jest pan czasem Rufusem Thorp? Rufus przytaknął. - Jestem Saul Grimbach. Rufus nie odparł wprawdzie "I co z tego?", lecz z jego twarzy łatwo można było to wyczytać. - Saul Grimbach - powtórzył tamten dźwięcznym głosem - Saul Grimbach! - Ja pana znam? - Czy ty mnie znasz? Ucałuj mnie, Rufusie, straciłem już nadzieję, że cię kiedykolwiek ujrzę. Kiedy ryzykowałeś życie, żeby mnie ratować, kiedy patrzyłem, jak cię wywożą ciężarówką... - Ja? Uratowałem panu życie? Odjechałem ciężarówką? Kiedy? - Podczas wojny! Och! Człowiek, który twierdził, że nazywa się Saul Grimbach, opadł z wybałuszonymi oczyma na krzesło obok Rufusa. - Teraz wszystko rozumiem! Straciłeś pamięć! Cóż to musiało być za męczeństwo! Ale nic nie powiedziałeś, prawda? Nic nie powiedziałeś? Goście w restauracji przerwali jedzenie. Domyślili się, że są świadkami niecodziennego zdarzenia. Starannie zapisywali w pamięci wszystkie szczegóły wyjątkowej sceny, by móc nimi uraczyć znajomych. Rufus nie śmiał protestować. Zostawił resztę jedzenia, zapłacił kelnerce przy bufecie i uciekł. Kiedy przekraczał próg, Saul Grimbach rzucił mu jeszcze jakiś numer telefonu. Rufus odkrzyknął złośliwie: - Niech się pan nie wysila! Nie wiem, ile panu zapłacono... Trzasnął drzwiami i postanowił, że noga jego nie postanie w tym lokalu. To musiał być kawał. Nie mogło być mowy o pomyłce. Już po raz drugi ktoś z niego zakpił. Na przeciwległym chodniku nieznajomy mężczyzna skinął mu głową. Nie odpowiedział. Potem z okna przejeżdżającego samochodu wychyliła się machająca ręka. Młoda kobieta posłała mu zza kierownicy promienny uśmiech. Rufus podziękował jej przekleństwem. Trząsł się z wściekłości. Nie posunie powieści ani o linijkę, to pewne. Cały dzień stracony! "Wstąpię do baru na rogu i strzelę sobie lampkę calvadosu. To mnie postawi na nogi. Potem spróbuję popracować." Pierwszą osobą, którą zobaczył w barze, był Aldo. - Cześć, Aldo! Jak leci? Aldo spojrzał na niego chłodno. - Słucham? - Co ci jest? Chcę się z tobą przywitać! Oczy Alda wyrażały bezbrzeżne zdumienie. - Mówi mi pan "cześć", ale ja pana przecież nie znam! Gdy zaskoczenie minęło, Rufus wybuchnął śmiechem. - Ach, więc to ty zorganizowałeś tę komedię! Trzeba przyznać, że świetnie wszystko wyreżyserowałeś! Aldo doskonale udawał zdziwienie. - Nic nie rozumiem z pańskich wywodów. Skąd pan zna moje imię? - Dosyć tego. Nie musisz się wysilać, ta zabawa już nie jest śmieszna. Jeżeli nie chcesz się ze mną przywitać, twoja sprawa. Chciałbym jednak wiedzieć, co cię ugryzło? - Nic mnie nie ugryzło, proszę pana. To raczej pan powinien się leczyć. Rufus wrócił do siebie. W chwili, gdy otwierał drzwi, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę. - Halo! - odezwał się damski głos - to ty? - Kto mówi? - Denise. - Nie znam żadnej Denise. Cisza, a potem: - Już o mnie zapomniałeś? - Nie przyszło mi to trudno. - Rufusie, mówisz tak dla żartu? - Nie. Niech pani sobie wyobrazi, że mam ważniejsze sprawy na głowie! Odłożył z trzaskiem słuchawkę. Co się dzieje? Zawsze nienawidził kawałów. Czemu Aldo tak się przyczepił? Nie podejrzewał go o tyle złośliwości i zawziętości. Nagle zapragnął opowiedzieć komuś o całej sprawie. Wybrał Dawida. Po piątym dzwonku Dawid podniósł słuchawkę. - Halo? - Halo, Dawid? Mówi Rufus. - Kto? - Rufus Thorp! - Kim pan jest? Rufus odłożył słuchawkę. Zaczynał się niepokoić. Wyjął z lodówki butelkę kakaowego likieru i nalał kieliszek. Nie cierpiał likieru, ale to przecież prezent od Georgii. Z radosnym okrzykiem palnął się w czoło. - Georgia! Zupełnie o niej zapomniałem! Podbiegł do telefonu. Nakręcił numer galerii, gdzie pracuje. Jak zwykle, musiał czekać ładnych kilka minut, zanim ją poprosili. Z chłodnego głosu wywnioskował od razu, że wszystko przepadło. - Georgia, tu Rufus. Georgia, cos dziwnego się ze mną dzieje... Mówił szybko, żeby zdążyła się wzruszyć, zanim rzuci nieodwołalnie: "Rufus? Nie znam." Niestety, przerwała mu natychmiast. - Kto mówi? - Rufus Thorp. Nie próbuj mi wmówić, że nigdy o mnie nie słyszałaś. Trzasnęła odkładana słuchawka i Rufus został sam. Tak, to koniec. Stracił Georgię. Wypił kieliszek kakaowego likieru, a potem chwycił notes i systematycznie, po kolei, dzwonił do wszystkich znajomych. Ani jeden go nie poznał. Poczuł się straszliwie samotny. Sprawa przybierała zbyt wielkie rozmiary, by mógł jeszcze wierzyć, że to żart. Ale w takim razie co? Z nikim się nie pokłócił, nie brał udziału w żadnej aferze, nie podpisał żadnego oszczerczego tekstu. Co mu zarzucają? Czy ma udowodnić, że jest niewinny? Ale komu? Widok nędznego mieszkania wydal mu się nagle nieznośny. Włożył palto i wyszedł. Na dworze kupił gazetę i przeczytał ją od deski do deski. Nie znalazł żadnej wzmianki o jakimś imienniku, który by zdobył złą sławę. Niski człowieczek wyrwał gazetę z rąk Rufusa. - Cześć, właśnie do ciebie idę! Rufus chwycił go za klapy ortalionu. - Zjeżdżaj pan - syknął - bo jak nie, to panu łeb rozwalę! Człowieczek zarechotał. - Jak sobie życzysz. Jeżeli nie chcesz, żebym ci oddał tysiąc franków, które mi pożyczyłeś... - Nic mi pan nie jest winien. - Chwileczkę, zastanów się. Nie pożyczałeś nikomu tysiąca franków w zeszłym tygodniu? - Tak, rzeczywiście... Ale nie panu! Dawidowi! - No właśnie. Widzisz. Masz... Człowiek wetknął Rufusowi do kieszeni banknot. - Z takim wrednym charakterem szykujesz sobie samotną starość. - Jestem w złym humorze - tłumaczył się Rufus, podejmując grę. - Wstąpmy do mnie na jednego. - Dobra. Kiedy tylko weszli do mieszkania, Rufus chwycił nieznajomego za gardło. - Kim pan jest? Czy to Dawid pana przysłał? Czego pan chce? - Co ci się stało? Jesteś nienormalny... - charczał nieszczęśnik - pamiętasz chyba Justina Picon? Człowieczek tak się szarpał, że w końcu udało mu się wyrwać. Rufus wyrżął go pięścią w nos. Trysnęła krew. - No, jazda, bydlaku! Gadaj, co to za machlojki! Gadaj, bo jak nie, to... Justin Picon rzucił się do drzwi. Rufus celnym kopniakiem w brzuch rozciągnął go na podłodze. - Rufus - błagał człowieczek, leżąc na linoleum - nie bij mnie! Oddałem ci tysiąc franków, to czego jeszcze chcesz? Nieudolna obrona otrzeźwiła Rufusa momentalnie. Nienawiść odpłynęła, został tylko bezdenny smutek. Rufus otworzył drzwi. - Zjeżdżaj, ale powiedz innym, żeby mnie przestali prześladować. Straciłem ochotę do żartów. Justin Picon uciekł. Biegł, przeskakując po cztery stopnie, aż potworny rumor dal znać Rufusowi, że źle stąpnął i dalej już się turla. Rufus się nie uśmiechnął. Zamknął drzwi. Położył się, ale oczy miał nadal otwarte. "Czego ode mnie chcą? Za jaką zbrodnię usiłują mnie ukarać? Niski człowieczek ani przez chwilę nie wypadł z roli. Kto go wyuczył? Któryś z moich przyjaciół? Skąd tyle nienawiści do mnie? A jeśli to wszystko uknuła Georgia? I nikt się za mną nie ujął? A może zwariowałem?" Po namyśle odrzucił to przypuszczenie. O tym, że tak nie jest, świadczyły przecież posiadane przez niego listy i zdjęcia. Łatwo by mu przyszło wprowadzić prześladowców w zakłopotanie. A więc iść na policję? Potrząsnął głową. Policja nic nie pomoże. Prawo nie zabrania przecież kłamać. "Najlepiej żyć jak gdyby nigdy nic! Starych przyjaciół nie zauważać, do oszustów odwracać się plecami. Pracować." W ciągu następnych dni ścisłe stosował przyjętą taktykę. Napisał spory kawał powieści, ukończył kilka opowiadań. Z domu wychodził jak najrzadziej, bo na ulicach nadal zaczepiali go nieznajomi, witali jak starego kumpla, a nawet zapraszali do domu. Dawali mu wizytówki, które Rufus machinalnie chował w przegródce portfela. W noworoczny wieczór samotność wygnała go z mieszkania. Dawniej spędzał tę noc z przyjaciółmi. Teraz byli daleko. Ani jeden się nie odezwał. Wstąpił do kilku barów, ale oczywiście nikogo nie spotkał. Wrócił do mieszkania i w ubraniu położył się na łóżku. Strumienie łez gorących jak lawa ciekły mu po policzkach. "Ja, który zawsze byłem otoczony rojem przyjaciół, teraz jestem sam. A przecież nikomu nie wadziłem! Śmiano się z moich dowcipów. Jadłem przyzwoicie, interesowałem się innymi, pocieszałem ich, kiedy mieli chandrę, nie popełniałem gaf. Co się stało? Czyżbym, ni stąd, ni zowąd, wyczerpał ich cierpliwość?" Nagle zrozumiał. "Ależ tak! Oczywiście! Byłem przyjacielem doskonałym, za dobrym. Ideałem najdroższego przyjaciela. Byłem więc cenny. Miałem wartość handlową. I przyjaciele mnie sprzedali! Udając, że mnie nie znają, dopełniają po prostu warunków kontraktu. Natomiast nieszczęśliwi nabywcy ścigają mnie, by skorzystać z narowistego nabytku. Ja zaś, jeśli nie przestanę się opierać, nie będę miał ani starych przyjaciół, ani nowych. Pozostanę na zawsze samotny. Czemu traktuję ich brutalnie i po chamsku? Jedni są zapewne warci drugich. Czyż mam prawo wybrzydzać? Przecież i tak od ludzi niewiele wymagam. Byle kto może mi służyć za przyjaciela. Nie musi mieć specjalnych uzdolnień." Zerwał się, pogrzebał w portfelu i wyciągnął na chybił trafił wizytówkę. Widniał na niej numer telefonu. - Czy to mieszkanie pana Urs? - Owszem, jak najbardziej. - Tu Rufus Thorp. Czekał z bijącym sercem. Cisza nie trwała długo. - Och, Rufusie! Nie poznałem cię. Właśnie na ciebie czekamy. Nie chcesz chyba powiedzieć, że nie przyjdziesz? - Nie, nie - odparł Rufus, nagle odprężony. - Właśnie dzwonię, żeby uprzedzić, że się trochę spóźnię... - Nic nie szkodzi! Pośpiesz się! Zabawa jest na całego! - Dobra. Zaraz będę. Podszedł do lustra i przyczesał włosy. Chwycił butelkę kakaowego likieru. "Dla tych nie powinienem być za dobry, jeśli chcę ich mieć dłuższy czas" pomyślał, zatrzaskując drzwi. OPOWIEŚĆ WIGILIJNA Mały Henio, przyczajony za fotelem w bawialni, czekał z bijącym sercem. Była za trzy dwunasta. Niedługo będzie mógł zaskoczyć Świętego Mikołaja i wydrzeć mu, prośbą i błaganiem, wagon pocztowy do elektrycznej kolejki. Ledwo przebrzmiało dwunaste uderzenie zegara, już kawałeczki sadzy zaczęły wpadać do bucików, ustawionych przez Henia w kominku. Potem zjawił się Święty Mikołaj we własnej osobie, ubrany w piękny, czerwony strój powalany sadzą. - Och! - zapiał falsetem - cały się zabludziłem! Spostrzegł Henia i klasnął w dłonie. - Ach, jaki ślicny chlopcyk! - zaseplenil. - Dzień dobły, chlopcyku! - Dzień dobry. Święty Mikołaju - Henio był zbity z tropu. Nie tak wyobrażał sobie Świętego Mikołaja. Ten był młody i dość zmanierowany. - Usiądź mi na kolanach... Dam ci cukielecka. Święty Mikołaj przysiadł na krawędzi kominka. Henio usłuchał skwapliwie. Cukierki okazały się pyszne, a pieszczoty, które im towarzyszyły, były słodkie, bardzo słodkie... - Gdzie są twoi rodzice? - spytał Święty Mikołaj niewinnym tonem. - Mamusia jest w górach, a tatuś śpi w swoim pokoju - wyjaśnił z powagą Henio. - Świetnie. No to idę się psywitać z twoim tatusiem. Kładź się i bądź gzecny. Czerwono ubrany człowiek na palcach wsunął się do pokoju ojca Henia. Cicho ściągnął wielkie buciory i wlazł do łóżka. Ojciec wybełkotał przez sen: - Kto to? - Święty Mikołaj - odparł Święty Mikołaj i zgwałcił go. SMAKOSZE Rakieta znieruchomiała przed hangarem. Otwarły się klapy i wysunęła pochylnia. Kilka sekund później sto pięćdziesiąt tysięcy trumien leżało na platformie wyładunkowej. Dwaj konwojenci wysiedli z kabiny i podeszli do przyglądającego się rozładunkowi Yana. Był to pierwszy transport, który odbierał. Hal, stary wyga, został w forcie, sam na sam z butelką. Pierwszy konwojent uścisnął Yanowi rękę. - A więc to pan jest ten nowy? Jak leci? Nie za ciężko, co? Yan odparł z uśmiechem: - Jesteście moimi pierwszymi klientami. Jeśli chodzi o pracę, nie mogę narzekać. Uścisnął też dłoń drugiego konwojenta. - Macie wojnę? - spytał, wskazując trumny. - Nie, epidemię. Trzej mężczyźni ruszyli w stronę fortu. W miarę jak się zbliżali, słyszeli coraz wyraźniej rozdzierające dźwięki żałobnego marsza. Starszy konwojent potrząsnął głową. - Jeżeli Hal nie przestanie, to do reszty zwariuje. Weszli do świetlicy. Nastawiona na cały regulator muzyka świdrowała uszy. Na środku pokoju Hal, z pustą butelką w dłoni, płakał rzewnymi łzami. - Pijany jak bela - wyjaśnił Yan całkiem niepotrzebnie - pije bez przerwy, odkąd tu jestem... Nie powiedział jednak, że zachowanie kolegi było coraz bardziej nieznośne i że musi wytężać całą siłę woli, by samemu nie ulec pokusie i nie zacząć pić. Pijaczyna większość czasu spędzał słuchając żałobnych marszów, pijąc i płacząc. Wystarczy, by przygnębić nawet największego optymistę. Młody mężczyzna zdecydowanym krokiem podszedł do kwadrofonicznej aparatury i wyłączył ją wściekłym ruchem. - Transport przyszedł. Hal! - wrzasnął pijakowi do ucha. Hal potoczył dookoła nieprzytomnym wzrokiem, w którym błysnęła jednak iskra świadomości, gdy spoczął na starszym konwojencie. - Cześć, Bert! Ile tym razem? - Cześć, Hal! Sto pięćdziesiąt tysięcy. Zmieszczą się? To było rytualne pytanie. - Zobaczymy. Hal z trudem ruszył w stronę mapy Czwartego Kontynentu. Była upstrzona różnokolorowymi proporczykami. Palcem wskazał wolne miejsce. - Tu pasuje? Konwojenci nie mieli zachwyconych min. - Bliskość Arkturyjczyków nie wydaje nam się w najlepszym guście. Nie mówiąc już o tym, że nie przepadamy za Gambijczykami, którzy leżą dwa kroki stamtąd. Hal wydal kilka pomruków, w których można było dosłyszeć coś o "rasistach" i "śmiesznych przesądach". Wreszcie zgodzili się na miejsce neutralne, bez krępujących sąsiadów. Godzinę później, podpisawszy dokumenty, odlecieli rakietą, zostawiając trupy i dwóch strażników cmentarza, największego cmentarza we Wszechświecie - cmentarza -planety. Ze względu na właściwości terenu i na świetne położenie w Galaktyce. komisja z roku 7589 wybrała Gretę na "miejsce, w którym odtąd będą chowani wszyscy mieszkańcy Galaktyki, bez względu na rasę, religię czy pochodzenie". Przyczyną tej decyzji było niebezpieczne nagromadzenie trupów na planetach układu. Trupów, które rozkładając się, zagrażały życiu mieszkańców. Umarli stopniowo wybrukowali powierzchnię planet, zabierając nawet pola uprawne. Oczywiście, próbowano lansować palenie zwłok, lecz po pierwsze: wiele religii opartych na kulcie przodków wypowiedziało temu pomysłowi wojnę, po drugie: trupów nagromadziły się takie masy, że atmosfera planet była wiecznie zanieczyszczona, ze szkodą dla lokalnej turystyki. Przemianowano tedy Gretę na Gin-Gá (ojczyzna tych, którzy odeszli). Komisja postanowiła sfinansować utrzymanie dwóch strażników, a wojny, epidemie, samobójstwa i zgony naturalne zapewniły dostawy imigrantów w ilościach niezbędnych dla urzeczywistnienia pięknej idei. Przewożenie zwłok trwało tydzień. Yan i Hal mieli do dyspozycji, prócz niezbędnego sprzętu transportowego, ekipę sprawnych i pracowitych robotów. W ciągu następnych dwóch tygodni przyszły dwie partie Gambijczyków (sto tysięcy i pół miliona), z którymi obaj mężczyźni mieli sporo roboty. Doszło jednak do tego, że Yan czekał z utęsknieniem na następną partię, bo w czasie pracy Hal na ogół był trzeźwy, a pil tylko w chwilach bezczynności. Ucieszył się więc, gdy tuż po odstawieniu drugiej partii Gambijczyków ujrzał, jak ląduje pięć rakiet. Wyszedł, by przyjrzeć się rozładunkowi, okazało się jednak, że tym razem to tylko marsjańskie rodziny przyleciały podumać nad grobami przodków. Yan wskazał im miejsce i oddal do dyspozycji regulaminowe pojazdy. Myślał, że ich więcej nie zobaczy, zdumiał się więc, gdy w kilka godzin później do fortu wtargnęła delegacja marsjańskich rodzin. Jak zwykle Hal był kompletnie pijany, a marsz żałobny Schmitta-Hausera rżnął na całego. Yan nie uznał za stosowne przerwać koncertu. "Pomyślą, że to subtelny ukłon w ich stronę" - powiedział sobie. W istocie wolał nie drażnić Hala, który od pewnego czasu stawał się coraz bardziej ponury i nieprzyjemny. W każdym razie delegaci chyba nie dosłyszeli muzyki, bo skierowali się, sztywni jak kije, wprost do Yana. Szef delegacji, z torsem przepasanym zieloną wstęgą, powiedział bez żadnego wstępu, głosem drżącym z emocji: - Groby zostały zbezczeszczone. Yan nie wiedział, co odrzec. Tamten zrozumiał milczenie opacznie. - Groby zostały zbezczeszczone - powtórzył - proszę się wytłumaczyć, w przeciwnym razie... Yan otarł ręką czoło. Było mokre od potu. - Idę - powiedział - idę zobaczyć. Wyszedł. Na dworze rozpętała się właśnie burza, na którą zanosiło się od rana. Lunęło jak z cebra, jakby oceany z innych planet, wymknąwszy się grawitacji, przelewały się na Gin-Gá. "Parszywa pogoda na pielgrzymkę", pomyślał Yan. Wskoczył do małego patrolowego pojazdu i pomknął na Ósmy Kontynent, tradycyjnie zarezerwowany dla Marsjan. Przez całą drogę lało. Zupełnie jakby planeta wymagała umycia i ten właśnie dzień był wyznaczony na sprzątanie. W miejscu zwanym "Umierający Marsjanin" Yan wysiadł z pojazdu. Przez dziesięć długich godzin biegał między rzędami grobów, na których widniały dziwaczne znaki. Wszystkie groby były otwarte. Gdy wrócił do fortu, Marsjanie już odlecieli. Hal trzeźwiał, podczas gdy rozregulowana aparatura kwadrofoniczna powtarzała bez przerwy tę samą frazę: "tarata tat tat..." Yan potrząsnął kolegą. Z trudem wytłumaczył mu, co się dzieje. Wreszcie udało się: Hal poszedł spryskać twarz zimną wodą. Gdy wrócił, miała inny wyraz. - Niewesoło ci ze mną na co dzień, prawda, mały? Yan coś wymamrotał. Nie rozumiał, do czego Hal zmierza. Ten zapalił papierosa. - Widzisz, wydaje ci się pewnie, że jestem kompletnie stuknięty. Stary głupiec, co chla i beczy jak byle pijaczyna. Ale gdybyś wiedział, dlaczego... Yan zdał sobie nagle sprawę, że nic nie wie o swoim towarzyszu. Poczuł cos jakby wyrzut sumienia. - Nigdy nic nie mówiłeś... - Wiem. Ale teraz... Moja żona była tu pochowana. - Była? - Tak, była. Na tej parszywej planecie. Umarła, ot tak sobie - strzelił palcami. - Kochałem ją. Nie mogłem znieść myśli, że jest pochowana o miliony kilometrów, gdzieś na obcej ziemi. Dowiedziałem się. że zmarł jeden ze strażników. Zgłosiłem moją kandydaturę. Bez trudu dostałem tę posadę. Przez pewien czas byłem szczęśliwy, że jestem blisko, ale potem... przestało mi to wystarczać. Musiałem ją widzieć. Wiem, że może się to wydać potworne, ale opanowała mnie nieodparta żądza odkopania jej. Widzieć ją, widzieć! - No i co? - No i pewnego dnia zrobiłem to. Och, ujrzałem ją, ale była już tylko szkieletem! Yan nie zrozumiał. - Przecież... - Tak, chcesz powiedzieć, że to normalne. Ale jest jedna rzecz, o której ci nie powiedziałem: po śmierci kazałem ją zabalsamować. Na twarzy Yana pojawił się wyraz niedowierzania. - Zabalsamować? - Tak, i to przez dyplomowanego fachowca pierwszej klasy. Nie rozumiesz? - Nie, ja... och! - No właśnie, ja też nie! - Ale czemu nic nie powiedziałeś! Władze... - Co ja mogłem powiedzieć władzom? Że odkopałem żonę? To największe przestępstwo! Stracono by mnie, zanim bym się zdążył wytłumaczyć. Nie, wolałem pić, a z wyjaśnienia zagadki zrezygnować. - A teraz? - O, teraz to co innego. Hal włączył kosmiczny telefon. - Proszę mnie połączyć z Ziemią - powiedział. Potem wzrok jego padł na opróżnioną do połowy butelkę. Krótkim ruchem cisnął nią o ścianę. Oczywiście, nazajutrz nekropolicyjna rakieta przywiozła ekipę instruktorów z brygady specjalnej. Jedynym wynikiem śledztwa było rozpoznanie szkód poczynionych przez profanatorów. Winnych jednak nie znaleziono. Policyjna rakieta odleciała, zostawiwszy na wszelki wypadek młodego inspektora. Życie potoczyło się jak dawniej. Gambijczycy przysłali nowe transporty: pół miliona, potem milion ciał. Szalała u nich epidemia. Po pewnym czasie inspektor wyjechał. Yan spostrzegł, że Hal znowu słucha żałobnych marszów, a pewnego dnia zastał go przy otwieraniu butelki. Sam też miał ochotę się napić. Odnosił wrażenie, że w nocy aż się roi od dziwnych, chrupiących i mlaskających rzeczy. Nie śmiał już wychodzić z fortu po zmroku, a każdą wizytę witał z ulgą. Tego ranka znów Gambijczycy. Pól miliona. Yan wciąż jeszcze miał zwyczaj przyglądać się rozładunkowi. Podziwiał precyzję, z jaką trumny układają się jedna na drugiej. Jakby na przekór, wydarzył się drobny incydent. Dwie trumny zjechały po pochylni razem. Spadając, zderzyły się i wieko jednej odskoczyło. Trup potoczył się po ziemi. Obaj konwojenci wyskoczyli z kabiny i natychmiast zrobili porządek. Yan wolnym krokiem wrócił do fortu. Na szczęście Hal był jeszcze trzeźwy. - Siadaj - powiedział Yan. - Co się stało? Jesteś blady jak ściana. Yan zmusił się, by zapalić papierosa. Ręce tak mu drżały, że ledwo mu się to udało. - Słuchaj, jesteś od dawna strażnikiem cmentarza, to znasz się chyba na trupach? - Co ty bredzisz? Na czym się tu znać? Jak ktoś nie żyje, to jest trup, i tyle! - Właśnie. A jak ktoś nie żyje, to jęczy, kiedy się uderzy? - Co? Yan opowiedział, co przed chwilą ujrzał. - Słyszałem wyraźnie, jak jęknął. A konwojenci mieli takiego pietra, czy się czasem nie kapnąłem, że natychmiast zabili wieko. Co robimy? - Zobaczymy - odparł po prostu Hal. Jego spokój nie działał jednak kojąco. Dwaj mężczyźni poczekali na odlot rakiety. Potem chwycili pierwszą lepszą trumnę i zanieśli ją do fortu. Gambijczyk wyłaził ze skóry, żeby jak najlepiej udawać trupa, lecz energiczna kuracja obudziła w nim wkrótce instynkt samozachowawczy. Bronił się, wymachiwał czułkami na wszystkie strony, a z gardła dobywało się obleśne łkanie. Sypał przez całą noc. Hal dokonał zemsty. Spalił cale pół miliona trumien. Cała sprawa wyszła na jaw dopiero grubo później. Otóż Gambijczycy mieli obrzydliwy zwyczaj jadania trupów. Nie mając własnych w nadmiarze, postanowili sięgnąć po cudze. Trzeba zaznaczyć, że byli wielkimi amatorami bardzo skruszałego mięsa. JAK PIES Z KOTEM Człowiek na tratwie żył już tylko nadzieją. Pod skórą wychudłej twarzy rysowały się kości. Z drżących ust dobywało się nieustanne rzężenie. Oczy błyszczały gorączką. Już ponad miesiąc kurczowo czepiał się życia na nędznej wiązce desek. Nagle nowy dźwięk dotarł do jego skołatanej głowy. Zapewne zbliżał się obłęd. Ależ nie! To helikopter powoli nadlatywał nad tratwę. Uratowany! Był uratowany! Rozbitek niezdarnie spróbował zatańczyć. Tymczasem z helikoptera spuszczono sznurową drabinkę. Mężczyzna o wychudłej, porosłej krzaczastą brodą twarzy, cały w łachmanach, został brutalnie wypchnięty na stopnie drabinki. Helikopter oddalił się i zniknął. Na tratwie było teraz dwóch rozbitków. ZGNIŁE KRÓLESTWO Zagrały trąby heroldów. Bramy zamku otwarły się, by wpuścić gońca, a w chwilę później zamknęły się z powrotem. Gdy tylko wjechał na Cudowny Dziedziniec, zeskoczył z konia i pospieszył do komnaty Mózgu. Przywitało go rytualne pytanie: - Jak się czuje moje ciało, gończe? - Na Dalekim Wschodzie jest mu gorąco. Wkrótce Mózg wywołał pocenie się. - Co jeszcze, gończe? - W połowie drogi widziałem zadraśnięcie. - W połowie drogi? - zdziwił się Mózg. Zamyślił się, a po kilku chwilach rzekł: - Nic poważnego? - Nie sądzę. Nałożyłem opatrunek z podręcznej apteczki. Trzeba go będzie zmienić. - Dopilnujemy tego - zapewnił Mózg. - To wszystko, gończe? - To wszystko, Panie. - Dobrze. Idź się posilić do kuchni. Jeśli chcesz, możesz zażyć kąpieli. Potem wypoczniesz w pokoju 6754 A. Idź już. Mimo gestu, wyraźnie nakazującego wyjście, goniec się nie ruszył. - Na co czekasz? - spytał poirytowany Mózg. - Bo ja, Panie, oczekuję zapłaty. - Jak śmiesz, zuchwalcze!? - Należy mi się - odparł goniec z uporem. Znużony Mózg zerwał sakiewkę wiszącą u pasa i cisnął pod nogi gońca. Ten rzucił się na nią, otworzył i obejrzał zawartość. Gdy podniósł głowę, na jego twarzy malował się upór. - To mało, Panie. Należy mi się jeszcze za dwa wrażenia. Mózg podniósł się z tronu. - Dość tego! - zagrzmiał. - Idź sobie! Zapłacę ci innym razem! - Chcę zapłaty teraz. Panie. Dosyć już czekałem! - Straż! - ryknął Mózg. Gwardziści wbiegli do sali. - Zabierzcie tego gońca i dajcie go katu! Niech zastosuje Wielką Karę! Taka jest moja wola. Gwardziści chwycili nieszczęśnika i wyciągnęli z komnaty. - Cóż za bezwstydnik - mruknął Mózg. - I co za ubóstwo - dodał, macając miękkie sakiewki wiszące u pasa. Trąby heroldów zagrały ponownie. Zjawił się inny goniec. - Jak się czuje moje ciało, gończe? - Na Północy jest zimno. Mózg wywołał gęsią skórkę. - I co jeszcze? - To wszystko. - Dobrze, możesz odejść. I ten goniec, jak poprzedni, nie ruszył się. - Na co czekasz? - Oczekuję, Panie, należnej zapłaty za dziesięć wrażeń. Dość już czekałem. Mózg nie zadał sobie nawet trudu rzucenia jednej ze swoich skromnych sakiewek. Zawołał straż i skazał nieszczęsnego gońca na taki sam los, jaki spotkał jego poprzednika. Przez cały ranek przyjmował nowiny i płacił za nie w ten sam sposób. Mózg zdawał sobie w pełni sprawę z tego, że zużywa ostatnie naboje. Taki stan rzeczy nie może się ciągnąć w nieskończoność. Zresztą gońców nie ma zbyt wielu i trudno będzie ich zastąpić. - Wypuścić ich - rozkazał - niech nadal pełnią obowiązki! W przeciwnym razie zostaną ścięci! Wynagrodzę ich, kiedy przyjdzie mi na to ochota. Tak też się stało. - W przyszłości będę musiał zredukować personel, pomyślał Mózg. Wrażenia są o wiele za drogie! Ogromne ciało, nad którym panował, było przyjemne, lecz niezbyt praktyczne. Wszystko działo się tak daleko, że potrzebował gońców, aby go informowali. Albowiem to wielkie ciało miało jedną wadę: było pozbawione nerwów. Mózg wypełnił ten brak organizując system dokładnej kontroli. Niestety, dobra służba drogo kosztowała, a jego zasoby prędko topniały. Coraz trudniej przychodziło utrzymać dyscyplinę. Niedługo przestanie się to w ogóle udawać, a wtedy... Nie śmiał myśleć o tym, co się wówczas stanie. Znów zagrały trąby. Goniec padł Mózgowi do nóg i krzyczał, nie czekając na rytualne pytanie: - Panie! Na Południu boli! Mózg się skurczył. Fala gwałtownego bólu runęła, niszcząc wszystko po drodze. Mimo to, nadludzkim wysiłkiem, udało mu się zapanować nad sobą. Lecz inny goniec padł obok pierwszego, potem jeszcze inny, i jeszcze jeden. - Panie! Boli na Północy! Cierpienie przeszyło Mózg. Skulił się na tronie. - Panie! Boli na Zachodzie! Mózg zsunął się z tronu na posadzkę. Wił się i miękko drgał. - Panie! Boli na Wschodzie! Mózg rzęził. Ogarnął go ból nie do zniesienia. - Panie! Boli wszędzie! Mózg zadrgał jeszcze konwulsyjnie, po czym znieruchomiał. Padł pod ciosami nieznośnego bólu, wywołanego przez gońców. Odwrócili go i stwierdzili, że nie żyje. Kolejno splunęli na trupa. - Chodźmy stąd, bracia - rzekł goniec z Zachodu. - Pójdźmy służyć innemu, hojniejszemu panu. Gońcy po raz ostatni splunęli na nieżywy Mózg. Wolnym krokiem wyszli z sali. Na dziedzińcu dosiedli koni i wyjechali za bramę Zamku. Ludzie, zdziwieni, że widzą ich jadących razem, pytali: - Co nowego, gońcy? - Mózg nie żyje! I ludzie wracali pospiesznie do domów, aby spakować trochę rzeczy przed ucieczką. Niektórzy badali grunt stopą i stwierdzali ze zdumieniem: - To prawda. Nie rusza się. Mózg nie żyje! Gońcy przystanęli, aby popatrzeć na ucieczkę. Goniec z Północy przywołał ich do porządku: - No, bracia, w drogę! Oddalmy się, zanim zacznie śmierdzieć! ZŁA PUBLICZNOŚĆ Tak bardzo cieszyłem się, że będę na koncercie wielkiego pianisty włoskiego Celestino Ascala, że przeklinałem taksówkarza, który wiózł mnie do sali Gaveau. Miałem wrażenie, że ze złośliwą przyjemnością stara się jechać wolniej, niż idą przechodnie. Gdy wreszcie dotarłem na miejsce, było tak późno, że nikt nawet nie sprawdził, czy mam bilet. Pobiegłem do loży, lecz w chwili, gdy już miałem pchnąć drzwi, rozległy się oklaski, głośne, dźwięczne, istna burza! Zjawiła się przerażona bileterka. - Więc to już koniec? - spytałem. A ponieważ nie odpowiadała: - Co za powodzenie! Dawno nie słyszałem takich oklasków! Spojrzała na mnie zdziwiona. - Oklaski?! Ależ, proszę pana, to okropne! Trzeba cos zrobić! Publiczność właśnie bije mistrza po twarzy! PRZELOTNE BURZE Rano dozorczyni wydała mi się dziwna. Powiedziała "Dzień dobry panu" tak jakoś, że przeszły mnie ciarki. "Wstała dziś lewą nogą", pomyślałem i przyspieszyłem kroku, by złapać czekający na przystanku autobus. Kiedy pokazałem miesięczny konduktorowi, spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczyma. Poczułem się nieswojo. - Co jest? - spytałem. - Coś nie w porządku? Zarechotał. - Ty psie niewierny, kto ci pozwolił zwracać się do mnie takim tonem? - Że co? - Psie! Wyskakuj! - Ależ... - Straż! Wyrzucić tego człowieka za burtę! Dwóch pasażerów jadących na platformie podeszło i wypchnęło mnie na ulicę. Autobus jechał dość szybko. Upadłem nieszczęśliwie. Zdaje się, że zemdlałem. Przytomność odzyskałem w aptece. Ciało miałem obolałe. O stanie ducha lepiej nie mówić. - Biedy człowiek - westchnął aptekarz - jeszcze jedna ofiara Montbarda Oprawcy! No, dzięki Bogu, to nic poważnego... Byłem oszołomiony. Ten aptekarz to wariat! Potem zacząłem się zastanawiać. W istocie, konduktor autobusu też zachował się jak wariat. I pasażerowie również. I dozorczyni! Jęknąłem. - Ach, odzyskuje przytomność! - krzyknął jakiś głos. Złapałem się za głowę. - Kto to jest Montbard Oprawca? - spytałem. Aptekarz zrobił groźną minę. - To najbardziej plugawy z piratów, którzy grasują po naszych morzach. Ale ja się go nie boję! Jeszcze się taki nie narodził, co by Scypionowi zaszkodził! Afrykańskiemu... Nie mogłem dłużej wytrzymać. Skoczyłem do wyjścia. Uciekać! Dokądkolwiek, byle dalej od tego koszmaru! Ledwo przebiegiem sto metrów, za ramię chwycił mnie policjant. - Hola, ptaszku! Jak ktoś tak szybko biegnie, to znaczy, że ma nieczyste sumienie! Chciało się uciec przed policją Jego Wysokości? - Jakiej Wysokości? Człowiek w mundurze zrobił się purpurowy. - Jakiej Wysokości? - Wyciągnął pałkę i wyrżnął mnie z całej siły w czaszkę. Zemdlałem. Obudził mnie jakiś kloszard. - Chodźmy, Toto, nie leż tu, bo niedługo przejdzie patrol, a Ramzes nie lubi, jak mu tarasować drogę... Moja głowa, moja biedna głowa! Ramzes, Scypion, Montbard?! Sami wariaci, wszyscy stuknięci! Albo... albo tylko ja! Mój biedny, chory mózg nie wytrzymuje, wpada w panikę, myli wszystko. Zwariowałem? Chwileczkę, osiem razy osiem? Sześćdziesiąt cztery. Ale to, że umiem liczyć, nie znaczy, że jestem normalny. Skąd można wiedzieć, czy się jest normalnym? W jaki sposób to sprawdzić? Zostawiłem włóczęgę. Przy pierwszej tabliczce z napisem "Lekarz" zatrzymałem się i wszedłem. Na szczęście w poczekalni nikogo nie było. Weszła młoda dziewczyna i spytała, czego sobie życzę. - Chciałbym się dostać do pana doktora - powiedziałem - natychmiast! Lekarz wyszedł po mnie osobiście. - Jeszcze jeden! No, co panu dolega? - Odnoszę wrażenie, że tracę zmysły. Wybucha niepokojącym śmiechem. On też! Ależ nie, to pewnie ja wszystko zniekształcam, padam ofiarą własnych rozregulowanych zmysłów, działających jak krzywe zwierciadła. - Doktorze, mam wrażenie, że wszyscy dookoła zwariowali. Skręca się ze śmiechu. To nie może być złudzenie- Widzę go, słyszę, Jak się śmieje, jak pada ze śmiechu. To nie ja deformuję obraz! A więc? - Biedny przyjacielu, nie pan jeden przychodzi z tym do mnie - szydzi - i nie myli się pan. To prawda - wszyscyście zwariowali. Buntuję się. Jeśli każdemu się zdaje, że wszyscy zwariowali, i wszyscy mają rację, to nikt nie zwariował... Zresztą, ja nie uważam się za Scypiona! Z dumą komunikuję mu o tym. - Nie uważa się pan za Scypiona? Dobrze, hm... No to za kogo. w takim razie? - Ależ... za nikogo! - Rozmycie osobowości! - Ależ nie, no przecież jestem sobą, Louisem Faloux. Wyciągam dowód osobisty, prawo jazdy, kartę wyborcy i rzucam wszystko na biurko. Na to on wpada w furię. - Pan jesteś wariat - podśpiewuje, ot tak sobie, bez melodii, z nieprzeniknioną twarzą. - Pan jesteś wariat, pan jesteś wariat, Louis Faloux to ja! Podskakuję. - W takim razie, niech pan pokaże dokumenty. Wrzeszczy jak opętany: - On ma czelność rządać dokumentów! Tego już doprawdy za wiele! Złodziej! Ty parszywy złodzieju! O, tu są dokumenty! Papiery, które mi ukradłeś, złodzieju! Rzuca się, by chwycić dokumenty, ale bronię mojej własności. Wreszcie udaje mi się je wyrwać. Uciekam. Wychodząc słyszę jeszcze, jak dzwoni na policję. Teraz jestem już pewien: wszyscy zwariowali prócz mnie. Ten sam rodzaj szaleństwa: każdy uważa się za kogo innego. Na ulicach rozlepiono wielkie, czarno-białe, przecięte trójkolorową wstęgą obwieszczenia. Powszechna mobilizacja. Napis głosi: Dżyngis-chan nam zagraża. Będziemy walczyć do ostatniej kropli krwi. Podpisano: Montezuma. Och, moja głowa, moja biedna głowa! A przecież wcale nie boli. Siadam na ławce i rozmyślam. Co robić? Czy istnieje rozsądny sposób, by stawić czoło zwariowanemu światu? W chwili, gdy już się poddawałem, potworne wycie wyrwało mnie z odrętwienia. Obok przegalopowali jacyś ludzie ogarnięci obłędną paniką. Jeden krzyk, jedno imię urosło do niebywałych rozmiarów: Dżyngis! Dżyngis-chan! Dżyngis-chan! Niewiarygodne, a jednak prawdziwe! Dżyngis-chan zmartwychwstał! W jakiej postaci? Nie musiałem długo się głowić. Właśnie przybył. Ludzie jechali na ludziach, jak dzieci bawiące się w czasie przerwy na szkolnym podwórku. Tyle że to nie były dzieci. Wielkimi nożami rżnęli przerażoną ludność. Furiaci. Najwyższy czas stąd wiać. Odwróciłem się, ale to co ujrzałem, zatrzymało mnie w miejscu. Na rogu ulicy mężczyzna zbudowany jak wielkolud, z kilkoma piórami wetkniętymi w melonik, stal w otoczeniu licznych wojowników o głowach też przystrojonych piórami, lecz mniej jaskrawymi. Montezuma! Wślizgnąłem się do bramy. Stąd mogłem przyglądać się walce. To było straszne. Ludzie, jedni bardziej szaleni od drugich, walczyli z nieprawdopodobną zawziętością. Rozszarpywali się jak dzikie bestie, odrzucali na bok noże, by tym łatwiej gryźć. Żaden z wojowników nie pomyślał o ucieczce. Walczyli na śmierć i życie, do ostatniej kropli krwi. Co za masakra! Zwyciężył Montezuma. Był jednak w niewiele lepszym stanie niż konający z rozszarpanym zębami gardłem Dżyngis. Podszedłem do rzekomego wodza Azteków. Widziałem, że chce mi coś powiedzieć. Czynił rozpaczliwe wysiłki, by mówić, lecz dźwięki więzły mu w gardle. - Zostań królem po mojej śmierci - wykrztusił wreszcie. - Bądź dobry i sprawiedliwy... Skonał. Byłem oszołomiony. Przecież ja nie jestem wariatem! Zdaję sobie ze wszystkiego sprawę! Gdy jednak wszyscy przechodnie kolejno podchodzili i ślubowali mi wierność i posłuszeństwo, wpadłem w panikę. — Przecież dzisiaj nie prima aprilis! - wrzasnąłem ostatkiem sil. Podszedł niski, czarno ubrany człowieczek. - Panie, poddani czekają na rozkazy. Wybuchnąłem: - Niech się od... - Panie, musisz ich zrozumieć, zostałeś im tylko ty. Przyjrzałem się człowiekowi w czerni. Przyszła mi do głowy pewna myśl. - Jak się nazywasz? - Sully, panie. - Żyjemy w dwudziestym wieku! - ryknąłem. - W 1962 roku! Spojrzał na mnie jak na wariata. - No to co? - No to co? - byłem zbity z tropu. - No to... Postanowiłem go zaskoczyć. - No więc, zwalniam cię. Od dzisiaj Piotr Wielki będzie rządził sam. Człowiek skłonił się, wyjął z kieszeni kuchenny nóż i najzwyczajniej w kwiecie wepchnął go sobie w brzuch. Zwalił się w kałużę krwi. Od tego dnia rządzę Francją. W roku pańskim 198... ja, Louis Faloux, zdrów na ciele i umyśle, panuję pod pseudonimem Piotr Wielki. Wszyscy w to wierzą. Pierwszą oficjalną podróż odbyłem po domach wariatów. Powiedziałem sobie, że jeśli został jeszcze ktoś normalny, to właśnie tam go trzeba szukać. No więc nie, nie znalazłem ani jednego normalnego! Wszyscy stuknięci! Oczywiście, rządzić muszę z wyczuciem; szanować każdą osobowość, nie popełniać nietaktów - oto mój los. Muszę też strzec się intryg i spisków, no i mieć się na baczności przed zamachem stanu. Od tego jednak mam świetną policję, doskonale kierowaną przez niejakiego Fouché. Na zewnątrz też nieźle sobie radzę. Właśnie zawarłem pakt o nieagresji ze Stanami Zjednoczonymi Wielkiego Krokodyla (tak, u nich szaleństwo przybrało inną postać: wszyscy uważają się tam za zwierzęta!) i umowę o wzajemnej pomocy z Chinami Salomona. Och, moja biedna głowa! Wszystko układa się dobrze. Wieczorem, dla pokrzepienia, czytam po kryjomu ostatnią gazetę, jakże wspaniale codzienną, kupioną w dniu poprzedzającym moje wstąpienie na tron. Czytam z rozrzewnieniem, w kółko, bez końca, pochodzące jakby z innego świata drobne ogłoszenia, komiksy, prognozę pogody: Wiatry zmienne, przelotne burze... WSTAWAĆ! Pewien miliarder miał taką zachciankę: kazał zbudować olbrzymie łóżko. Oczywiście, wszystko było na miarę monumentalnego łoża: rozległe koce i prześcieradła, monstrualne poduszki i ogromne pierzyny. Miliarder nie był żonaty. Zasypiał wieczorem w jednym końcu łóżka, a budził się rano w drugim. Miał sen kroczący. Żeby się pod kołdrą nie udusić, kazał wywiercić otwory wentylacyjne. Powstało istne podziemne miasto. Fałdy prześcieradeł były głębokie jak rzeki i szerokie jak ulice. Nosiły zresztą nazwy ulic. Była tam ulica Giełdy, Bulwar Zachodzącego Słońca. Aleja Forda... Pewnej nocy, gdy miliarder spał spokojnie na rogu ulic Mennicy i Leżącego Serca, ciężka dłoń spadła mu na ramię i potrząsnęła nim. - Wstawać! - rozkazał głos policjanta. - W naszym mieście nie chcemy włóczęgów! CIUPCIAC KRÓLOWĄ Pewnego razu był sobie chłopczyk, który gdy rodzice pytali, kim zostanie, jak dorośnie, odpowiadał nieodmiennie: - Jak będę duży, pociupciam królową. Nietrudno sobie wyobrazić zmieszanie rodziców wobec zwariowanego pomysłu, który z braku królowej był tym bardziej szaleńczy. Ojciec i matka trawili cale godziny, przemawiając latorośli do rozumu. Błagali jedynaka, by znalazł sobie inne zajęcie, ale on, uparty jak osioł, pozostał głuchy na prośby i groźby. Kacper, tak bowiem zwał się opętany, rósł, kołysany szaleństwem, nie przejmując się obawami najbliższych. Poszedł do podstawówki, potem do liceum. Był uczniem przeciętnym, nauka przychodziła mu bez większego wysiłku. Pewnego dnia szkolny psycholog wezwał rodziców Kacpra... Najpierw kilka razy chrząknął i mruknął żałośnie "Hmmm...", a potem wypalił: - Zapewne państwo wiedzą, że zajmuję się badaniem dzieci pod kątem ich przydatności do poszczególnych zawodów. Otóż, i to jest właśnie powód naszej rozmowy, przypadek Kacpra jest zupełnie wyjątkowy. W rzeczy samej chłopiec nie nadaje się do niczego... - Ależ to dobry uczeń - zaprotestowała matka - on... Psycholog uspokoił ją gestem dłoni. - Niech mi pan pozwoli skończyć. Otóż nie jest zdolny do niczego, prócz... - Prócz? - Prócz ciupciania królowej. Wiem, że to się może wydać bezsensowne, ale tak jest. Sądzę, że najlepiej nie sprzeciwiać się powołaniu. A nuż sam zrezygnuje? - O, nie, panie psychologu, nie zrezygnuje. Już od małego nie chciał o niczym innym słyszeć. - No, skoro tak... Rodzice Kacpra wrócili do domu zasmuceni. Kacper wyrósł na dorodnego młodzieńca, ani zbyt ładnego, ani specjalnie mądrego, ale sympatycznego i pełnego energii. Pozdawał nie najgorzej końcowe egzaminy, a potem oznajmił, że wyrusza w świat. Matka zalała się łzami. - Pójdziesz szukać królowej, moje maleństwo, i narazisz się na tysiące niebezpieczeństw! Ojciec, trzeźwiej myślący, poprzestał na westchnieniu. - No dobrze, skoro taka twoja wola. Ale nie łudź się zbytnio. Nie każdy, kto zechce, może ciupciać królową. Maszerował długo, bardzo długo. Zdarł stopy do krwi, ale wreszcie dotarł do jedynego królestwa, jakie jeszcze pozostało. Od razu udał się do królowej. - Czego pan sobie życzy? - spytała. - Chcę panią ciupciać. Królowa nic nie odpowiedziała, ale Kacper zauważył, że pomysł przypadł jej do gustu. Podszedł więc i położył rękę na jej lewej piersi. Królowa uśmiechnęła się i kazała damom dworu wyjść. Kiedy zostali sami, wstała i podeszła do innego, szerszego tronu. Zachęciła Kacpra, by przy niej usiadł. Oczywiście, nie dal się prosić. Spróbował ją objąć w talii, ale cmoknęła cicho. - Nie od razu - szepnęła. - Dlaczego? - Jeżeli pójdzie panu zbyt łatwo, będzie pan rozczarowany - odparła, czerwieniąc się. - Ach, ty mała figlarko, o mnie się nie martw! Przyciągnął jej głowę i pocałował w usta. Językiem pieścił podniebienie. Kiedy się od niej oderwał, królowa lekko dyszała. - Niech mi pan pozwoli zebrać myśli... - To niepotrzebne, nie, naprawdę niepotrzebne. Zadarł suknię z ciężkiego brokatu. Królowa miała ładne, kształtne nogi, których urodę podkreślały błękitne jedwabne pończochy Odpiął podwiązki i dłonią pieścił wewnętrzną stronę ud. Próbowała wprawdzie zewrzeć kolana, lecz ręka Kacpra była między udami i powoli wędrowała w górę. Opór słabł zresztą, w miarę jak się przesuwała. Wkrótce dwie dłonie mogły się zmieścić bez trudu w szparze tuż pod czubkiem majteczek. Kacper nie omieszkał z tego skorzystać. Teraz królowa się niecierpliwiła. Dyszała jak spaniel. Chcąc łatwiej ściągnąć figi, oparła się o poręcz i uniosła na tronie. - Niech mi pani siądzie na kolanach - zaproponował Kacper. Miał już rozpięte spodnie. Królowa usłuchała. Kacper chwycił ją w talii, lekko uniósł i posadził wyżej. Królowa wierciła się i toczyła białkami wybałuszonych oczu. Gdy po kilku bezowocnych próbach udało mu się wreszcie trafić w odpowiednie miejsce, zadrżała gwałtownie. Rzęziła. - Popieść mi piersi, długo, mój skarbie, moje berełko! A potem: - Jak ci na imię? - Kacper. - A mnie... Wysokość. Och! Królowa przechyliła się w tył i zaczęła się ślinić. Omal nie spadła na podłogę, ale szczęśliwie zdołał ją pochwycić. Później, zapinając ubranie, królowa spytała głosem pełnym nadziei: - Co teraz z nami będzie? - Nic. Wracam do domu. Niedługo znów przyjdę. Kocham panią. Królowa z goryczą potrząsnęła głową. - Wszyscyście tacy sami. Jak tylko dostaniecie to, czegoście chcieli, nic was nie zatrzyma. Westchnęła. - Tak, każdy ma ochotę ciupciać królową, ale nikt nie chce jej poślubić. ZBYT CZYSTA - Nie myj nigdy twarzy - przykazywała Matka. - Makijaż ci się rozmaże! Niełatwo było usłuchać. Wszystkie koleżanki, wśród okrzyków radości, myły się pod fontanną na rynku. Dlaczego ona nie? Zresztą dziewczynki nazywały ją brudasem. "Ja im pokażę" - pomyślała. Podeszła do fontanny i umyła się starannie. Gdy skończyła, wszystkie krzyknęły ze zgrozy. Twarz jej była okrągłą banią, pozbawioną brwi, oczu, nosa i ust. Zabiły ją jak zwierzaka, którym była. ŚWIĘTY OGIEŃ - Czy mogę wstać? - spytał, niemal nie otwierając ust, starszy dystyngowany pan. Filip wzruszył ramionami. - Jak pan chce. Zresztą seans już skończony. Starszy pan podniósł się z fotela i przeciągnął niczym kocur w słońcu. - Trzeba obejrzeć dzieło. Powoli obszedł rzeźbę dookoła. Od czasu do czasu przyznawał: - Nieźle, całkiem nieźle... Filip ścierał z rąk resztki przyklejonej gliny. - Jeszcze dwa seanse i będzie gotowe, panie Sullivan. Pan Sullivan wrócił i stanął koło Filipa, na wprost rzeźby, która powoli przybierała postać - jego postać. - Naprawdę nieźle - zakonkludował. - Podobieństwo jest, ale uważam, że nie dość wyraźnie widać szczegóły planu, który trzymam w prawej dłoni. Widzi pan, młody przyjacielu, to plan mojej nowej fabryki, najnowocześniejszej w Europie. Sery "Sullivan" będą odtąd produkowane w pałacu jak z tysiąca i jednej nocy. To powinno być widoczne. Filip westchnął. - Oczywiście, panie Sullivan. To będzie widoczne. Detale zostawiam na koniec. - Detale!? Moja fabryka to dla pana detal!? Czy pan jest przy zdrowych zmysłach, młody człowieku? - To tylko takie fachowe wyrażenie, panie Sullivan. Dla rzeźbiarza nawet fabryka może być detalem. - No dobrze. W każdym razie, niech się pan pospieszy. Niech pan pamięta, że kupię rzeźbę tylko pod tym warunkiem: plan mojej nowej fabryki ma być wyraźny i przejrzysty jak kryształ! Zrozumiano? - Oczywiście, panie Sullivan... Zechce pan włożyć palto... Gdy kroki pana Sullivana przestały już wprawiać w drżenie sześciopiętrowe schody, Filip runął jak długi na kanapę. Byt bardzo wysoki, więc wystawał kilka centymetrów, co zawsze wprawiało go w zły humor. A kiedy był w złym humorze, pod płowymi włosami twarz pyzata jak księżyc w pełni wykrzywiała mu się i wydłużała niczym rogalik w ostatnim stadium nowiu. Z zamkniętymi oczyma powiedział: - Oczywiście, panie Sullivan. Naturalnie, panie Sullivan. Idź pan do diabła, panie Sullivan! Otworzył oczy, podniósł walającą się po podłodze grudkę gliny i cisnął w głowę rzeźby, przedstawiającej pana Sullivana. Grudka przykleiła się do nosa. Fizjonomia starszego pana stała się tak komiczna, że Filip wybuchnął śmiechem. Surowy głos przerwał wybuch wesołości. - Dlaczego przyozdobił mnie pan tą brodawką, młody człowieku? Ten żart jest w nie najlepszym guście! W pierwszej chwili Filip pomyślał, że to pan Sullivan wrócił. Rozejrzał się po pracowni, ale nie dostrzegł nikogo. Głos tymczasem ciągnął dalej: - Nie podoba mi się tutaj, zdecydowanie nie. Chyba sobie pójdę. I pomnik pana Sullivana wprowadził słowa w czyn: wstał z cokołu, odkurzył starannie twarz i cale ciało... Kiedy skończył, rzeźbiarz wydal okrzyk zgrozy. Skóra glinianego tworu stalą się skórą ludzką. Różową i miękką. Idealnie skrojone ubranie opływało luźno całą figurę. Lakierki lśniły jak dwa czarne słońca. - Żegnam pana, młodzieńcze. Nie dziękuję za brodawkę. Natychmiast idę do salonu piękności i każę ją sobie usunąć. Pan Sullivan numer dwa majestatycznie wyszedł z pracowni, zaciągając się cygarem, które cudownym sposobem wykwitło mu spomiędzy różowych warg. Filip stał z rozdziawionymi ustami, dysząc nierówno. Rozszerzonymi oczyma wpatrywał się w drzwi. Chwilę później, gdy oprzytomniał, zdał sobie sprawę z ogromnej klęski. Skoro pomnik pana Sullivana zniknął, nie będzie mógł go sprzedać! A przecież tak bardzo liczył na te pieniądze! - Widocznie zwariowałem - mruknął. - Nie rozumiem, czemu się pan tak dziwi. Miał rację, że sobie poszedł. Tutaj nie można wytrzymać! W lecie za gorąco, w zimie za chłodno! A co za bałagan! Zrobię tak samo, jak on! Bogini Diana wytarła stopy o cokół, jakby to była zwykła wycieraczka, po czym usiłując zasłonić jakoś swoją nagość, która stała się raptem szokująca, poszła do wyjścia. Wkrótce, gestykulując, ruszył za nią tłumek postaci przed chwilą jeszcze nieożywionych. - Nie!!! - wrzasnął nieszczęśliwy rzeźbiarz. - To niemożliwe! To mi się śni! Nie opuszczajcie mnie! Zostańcie! Nie! Próbował zagrodzić im drogę, ale dzieła najwyraźniej kpiły ze swego twórcy. Otoczyły go zwartą gromadą, popychały go, potrącały. Poślizgnął się i upadł, trzymając się za głowę. - No, no, z ciebie to cicha woda! Takie prywatki urządzasz! Tyle luda! Mogłeś i mnie zaprosić - rzucił młodzieńczy głos. Filip podniósł się z trudem. Głos Dawida działał kojąco. Był częścią codziennej rzeczywistości, a nie potwornego koszmaru, w którym Filipowi przyszło się miotać. Może pod dobroczynnym wpływem sąsiada z piętra po prostu się obudzi? Uszczypnął się, ale widok pustego pokoju nie zniknął. Przed nim stal Dawid z rozczochraną czupryną i okrągłymi oczyma, rozpalonymi ciekawością. - Co się stało? Źle się czujesz? Piłeś? Filip potrząsnął głową, zarówno po to, by zaprzeczyć, jak i po to, by uporządkować myśli. - Kobieta? Dawid powiódł oczyma po pracowni i zawył. - O rany! Wszystko sprzedałeś! To wspaniale! Od razu wszystko! Wiedziałem, że pewnego dnia cię to spotka! Każdego z nas pewnego dnia to spotka! No, opowiadaj! Kto to taki? Mecenas? Handlarz obrazów? Bogata Amerykanka? Mów, bo umieram z ciekawości. - Nic z tego, co myślisz. - Ale, ale, musisz być teraz bogaty jak Krezus! Trzeba to oblać! Pójdę po Iris i... - Dasz mi wreszcie skończyć!? Nic nie sprzedałem! Nic! Przytrafiło mi się coś niesamowitego, nieprawdopodobnego. Jakbym ci opowiedział, tobyś nie uwierzył! - Może jednak spróbuj opowiedzieć... - Ach tak? Naprawdę chcesz usłyszeć?! No więc, dobrze! Moje rzeźby sobie poszły. Jesteś zadowolony? Dawid zrobił minę tak głupią, że można by boki zrywać, ale Filipowi wcale nie było do śmiechu. - No, nie słyszysz!? Dały nogę! Zaczęły chodzić, tańczyć, a potem wyszły! Proste, prawda? - Biedny Filipie! A więc ty pierwszy! (Łza spłynęła po policzku Dawida.) Wiedziałem, że tak będzie. I to też pewnego dnia spotka każdego z nas. To haracz płacony sztuce. Twój rozum poległ jednak w boju o szlachetną sprawę... - Zamknij się, idioto, i popatrz! Nie wiem, czy to się powtórzy, ale spróbuję zrobić eksperyment. Filip wyjął ze skrzyni kawałek gliny i położył na taborecie. Palcami ugniatał glinę, nadając jej kształt myszy. Wypowiadał przy tym krótkie zdania, jedno po drugim, nie czekając na odpowiedzi Dawida. - Prometeuszu... Mit stał się rzeczywistością... Biedny Prometeuszu... Nikt ci nie uwierzy... i nie będziesz miał co pokazywać ani co sprzedawać... Twoje dzieła wyszły na ulicę. Figurka była gotowa. - Patrz uważnie - zachęcał Filip. Dawid ani myślał się sprzeciwiać. Od czasu do czasu odwracał wzrok od myszy i zerkał na twarz przyjaciela, ale ten zaraz przywoływał go do porządku. - Patrz! Po godzinie ziewnął i ruszył ku drzwiom. - Jestem skonany, wracam do siebie. Jakby się coś działo, to zapukaj. Oczywiście, trzask zamykanych drzwi przeraził myszkę. Zbiegła z taboretu i zniknęła w szparze między deskami. "Wołać Dawida? Po co?" Filip zaczął się rozbierać. Mitologicznymi zjawami zajmie się jutro, na razie chce mu się spać. Sny, które miał tej nocy, były nudne niczym administracyjne sprawozdania w porównaniu ze zdumiewającymi zjawiskami, które czekały go na jawie. Rozległo się pukanie do drzwi. Poszedł otworzyć, nie całkiem jeszcze rozbudzony. Na progu stał pan Sullivan numer dwa, ten, którego sam stworzył. - Czego pan chce? - zasapał Filip. - Dzień dobry, młodzieńcze. Chciałbym, żeby pan wyrzeźbił mój posąg. Słyszałem o panu wiele dobrego, a poza tym uważam, że powinienem we wszystkim naśladować mój znakomity pierwowzór, pana Sullivana. Chciałbym więc, żeby pomnik był bardzo podobny. W prawej dłoni będę trzymał plan mojej nowej fabryki. Co panu jest? Pan oszalał, młodzieńcze! Stłucze mnie pan! Ratunku! Robiąc uniki przed różnymi pociskami, które furkotały mu koło uszu, fałszywy Sullivan uciekł na schody. Przez cały ranek Filip nie odważył się dotknąć grudki gliny. Szykował szkielet, mający utrzymać naturalnej wielkości postać kobiety. Chciał pokazać tę rzeźbę na konkursie zorganizowanym przez słynny dom mody Griff. Chodziło o to, by stworzyć model kobiety nowoczesnej, w najwyższym stopniu wyrafinowanej. Filip miał niejasną wizję takiej kobiety i liczył, że dostanie nagrodę. To była ostatnia szansa na zdobycie pieniędzy, odkąd posąg pana Sullivana sobie poszedł. Ale otóż właśnie on sam odrywa Filipa od pracy. - Dzień dobry, młody człowieku. Przychodzę punktualnie jak zawsze. Punktualność jest tajemnicą moich sukcesów. - Panie Sullivan... stało się cos strasznego! - No? Cóż takiego? - Pańskiego posągu już nie ma! - Co pan opowiada? - Wczoraj wieczorem, kiedy byłem poza domem, przyszedł kolega, żeby wybrać rzeźbę na wielką wystawę w Nowym Jorku. Wybrał właśnie pańską... - Ależ ona nie była gotowa! - Wiem. Kolega nie zauważył. - To wstyd! Nie było widać szczegółów fabryki! Niech pan idzie do kolegi i odbierze mu posąg. - To niemożliwe. Wyjechał dziś rano. Jeśli pan sobie życzy, mogę oczywiście wyrzeźbić drugi. Pan Sullivan rozmyślał przez chwilę nad propozycją Filipa, wreszcie postanowił. - Zgoda. Zrobimy drugi. Zresztą, tamten podobał mi się tylko częściowo. Trzy godziny później wychodził z pracowni. Filip nakrył nie dokończoną rzeźbę mokrym prześcieradłem. Drżał na myśl, że glina pod palcami zacznie się ruszać. Nic takiego jednak nie nastąpiło. "Oczywiście! Czeka, aż będzie wyglądał po ludzku. Długo na to poczeka! Twarz zrobię na końcu!" Wrócił do pracy nad elegancką kobietą. Pod wieczór przez uchylone drzwi nieśmiało wsunął rudą czuprynę Dawid. - Jak się dzisiaj czujesz, stary? - Doskonale. - Gdybyś czegoś potrzebował, wołaj śmiało. Skończyłem to płótno na wystawę, chyba nie jest złe. Wieczorem idziemy z Iris do kina. Pójdziesz z nami? Filip rzucił okiem na ciało, które pod jego ręką nabierało z wolna kobiecych kształtów. Czy ona też ożyje? No, trochę rozrywki nie zaszkodzi. - Dobra. Dziękuję. - No to wpadniemy po ciebie później. Wieczorem Filip, ku swemu przerażeniu, dowiedział się, że Dawid i Iris chcą iść na "Pinokia". Poszedł, żeby nie robić im zawodu, ale drżał ze strachu, gdy Pinokio ożywał pod palcami starego, poczciwego Gepetto. Prawie cały seans przesiedział z zamkniętymi oczyma. W ciągu następnych dni dzielił czas między posąg pana Sullivana a figurę kobiety na konkurs. Pomnik pana Sullivana ożył pierwszy. - Dobra, mam tego dość. Idę się przewietrzyć. Filip rzucił się na kolana. - Błagam! Niech pan tego nie robi! - A to czemu? Może chce mnie pan tu trzymać siłą? Prawo tego zabrania! - Wcale nie chcę, tylko jestem w rozpaczliwej sytuacji. Niech mnie pan nie zostawia! - Jest pan zdolny, bardzo zdolny. Wiem, że to niełatwe, ale musi pan ponosić konsekwencje swojego talentu. Ja chcę żyć własnym życiem. Jestem młody i nie znam świata, który mnie otacza. Chętnie bym panu pomógł, ale bez przesady! - W takim razie proponuję coś innego. Niech pan wychodzi, bawi się, idzie choćby do diabła, ale niech pan wraca na seanse pozowania. Przedtem i potem ma pan wolną rękę, tylko proszę nie opuszczać seansów. Posąg skłonił się z powagą. - Zgoda. Będę przychodził punktualnie. Wyczerpany Filip opadł na fotel, podczas gdy noworodek chwytał wiatr w żagle. Wrócił punktualnie przed przybyciem modela, tak że Filip zdążył mu jeszcze oblepić gliną twarz i cale ciało. Rzeźbiarz był teraz w trudnej sytuacji. Nie śmiał ugniatać twarzy posągu, miętosić nosa, szarpać policzków. Poprzestawał na przylepianiu do czoła kuleczek gliny, które zaraz odrywał. Co jakiś czas szeptał: - Zabolało? - Nie, ale proszę mnie nie łaskotać. - Niech pan mówi ciszej. Zresztą, nie jest pan dobrze przesuszony. Jeszcze by pan mógł popękać. - Nie mogę przecież kiwać głową! - Niech pan mruga oczami. Raz na tak, dwa razy na nie. - Zgoda. - Co pan mówi? - spytał Sullivan. - Nic, podśpiewuję. - Niech no pan lepiej skupi się na pracy! - Skupiam się, panie Sullivan. Kiedy starszy pan wyszedł, jego sobowtór przeciągnął się dokładnie w taki sam sposób. Filip pomógł mu się otrzepać. - Uf! Czuję się lepiej. Odzwyczaiłem się od siedzenia bez ruchu. Potem, już jako mężczyzna z krwi i kości, Sullivan numer trzy przyjrzał się okiem znawcy rzeźbie przedstawiającej kobietę. - Niezłe płaszczyzny, dobra harmonia, ładne okrągłości. Uważam jednak, że jak na kobietę wyrafinowaną, ma zbyt bujne kształty. Jest prawie wulgarna. I stała się rzecz nieunikniona. - Czy nie mógłby pan przymknąć tej grudy błota, która zastępuje panu twarz, obleśny prostaku!? - wrzasnęła młoda kobieta. - Jest pani dziełem sztuki, tak samo jak ja. Każdy ma prawo krytykować dzieło sztuki. Są nawet ludzie, którzy robią to zawodowo. - Tak? No więc ja panu powiem, kim pan jest! Jesteś pan gruboskórny typ, dosłownie i w przenośni! - A pani, ślicznotko, jest dopiero zarysem rzeźby! - A pan jest starą skorupą! Głowa Filipa obracała się to w jedną, to w drugą stronę. Czuł się wyłączony z rozmowy. Próbował się jednak wtrącić. - Sądzę, że pan Sullivan... hm... to znaczy jego pomnik, ma rację kładąc nacisk na to, że jest pani niegotowa. Zostało jeszcze sporo do zrobienia, więc gdyby pani mogła przez jakiś czas powstrzymać się od... Młoda kobieta rozpłakała się. - Ach, więc to tak! Jestem tylko zarysem! Przyznaje rację temu obrzydliwemu potworowi! Tak jakby to była moja wina! Ach, jaka ja jestem nieszczęśliwa! Pan Sullivan numer trzy ruszył do drzwi. - Nie zostanę ani sekundy dłużej w domu, w którym nazywają mnie obrzydliwym potworem". Nie przyjdę już na pozowanie. Żegnam! - Brawo! Dobrze się pani spisała, nie ma co - żalił się Filip. - Jestem ugotowany! Co ja teraz powiem Sullivanowi? - Oczywiście, to wszystko moja wina! Od razu wiedziałam, że jest pan tylko zgorzknialcem bez serca! Łzy zalśniły na twarzy nieszczęsnej, rozmazując puder i tusz. Filip przyjrzał jej się z niechęcią. Istotnie, daleko jej jeszcze było do doskonałości. Przydałby się co najmniej tydzień pracy. Zapewne, nogi ma już piękne (skąd się wzięły opinające je nylony?), biust jest może zanadto wypukły (zwłaszcza w tym koronkowym, prowokująco rozchylonym staniku), wargi nieco za grube (lecz cudownie podkreślone czerwoną pomadką), zielone oczy bez zarzutu i bujna, ruda czupryna. W sumie nie ma co narzekać. - Niech pani przestanie płakać, kotku. - Proszę mnie nie nazywać kotkiem. Mam imię, jak wszyscy. - Ach, tak? Można wiedzieć, jakie? - Tak. Michéle, - Michéle? A może pani zdradzić, kto panią tak ochrzcił? - Pan sam. Kiedy mnie pan rzeźbił, śpiewał pan bez przerwy: "Michéle, ma belle, sont des mots qui vont trés bien ensemble"*. Pamięta pan? - Tak. Wytarła oczy jedwabną chusteczką. - Dobrze. Teraz muszę już iść. Do widzenia. - Jak to? Pani też?! Nie wolno pani! - A to dlaczego? - Pani jest moją ostatnią szansą. A poza tym, bez pani będę się czuł jeszcze bardziej samotny. - Nie jestem pańską niewolnicą. Wszystkie dzieci w końcu odchodzą od rodziców. Takie jest życie. - Pani to nazywa życiem? Niech pani to raczej nazwie konaniem w najczarniejszej rozpaczy! - No, no, niech pan nie tragizuje! Żegnam! - O, nie! Tym razem nie dam się wykiwać! Zatrzymam panią siłą! - Proszę mnie puścić! Złamie mi pan rękę, wstrętny brutalu! - Zrobię pani drugą... - Co się dzieje? - spytał Dawid (w pośpiechu musiał chyba nadepnąć na tubkę cynobru, bo zostawił wspaniałe, krwawe siady na podłodze). - Och, nie jesteś sam! Przepraszam, że... Filip puścił rękę Michéle i przygładził ubranie. - Chce sobie iść... to niemożliwe... konkurs... Dawid patrzył na Michéle z podziwem. - Ach, więc to pani pozuje do tej rzeźby! Z Filipa to naprawdę cicha woda! Twierdził, że tworzy z wyobraźni! Michéle właśnie wychodziła. — Wtedy mówił prawdę! - rzuciła i uciekła na schody. _________________________ * "Michéle, moja piękna, to słowa, które świetnie do siebie pasują" - chodzi oczywiście o słynny przebój Beatlesów (przyp. tłum.). — Przyszedłem nie w porę - bąkał zakłopotany Dawid. - Nie masz do mnie żalu? - Ależ skąd!? Dlaczego miałbym mieć żal? To nie twoja wina. Takie jest życie, jak mówi Michéle. - A co z tą rzeźbą? Gotowa? Z taką modelką, jak Michéle, zdobędziesz pierwszą nagrodę! Filip wrzasnął. - Ależ tak!!! Co za dureń ze mnie! Skoro zrobiłem prawdziwą kobietę, zaprowadzę ją na konkurs piękności! Są przecież nie tylko konkursy na rzeźbę! Są też konkursy na kobietę! Muszę ją odnaleźć! Uściskał po drodze osłupiałego Dawida i zbiegł jak szalony po schodach. Zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. - Panie kierowco, jedziemy prosto przed siebie! Szukam kobiety! Kierowca był człowiekiem młodym, lecz życie od dawna nie miało już dla niego tajemnic. - Pańskiej żony, oczywiście? Wszyscy tacy sami! - Nie! Posągu, który się zbudził do życia! - Oczywiście! Wszyscy tacy sami! Już ponad godzinę jechali w milczeniu, gdy Filip ją dojrzał. Zapłacił i podszedł do niej. Starszy dystyngowany pan bezwstydnie ją uwodził. - Panienko - szeptał właśnie - kiedy pójdziemy zwiedzić moją nową fabrykę, zrozumie pani. z jakim człowiekiem ma do czynienia. Z człowiekiem zdecydowanie nastawionym na młodość i nadzieję. Uwielbiam młodość! Zwłaszcza jeżeli jest tak olśniewająca jak u pani, tak... Filip chwycił Michéle za łokieć. - Niech pani idzie ze mną. Wracamy do pracowni. Pan Sullivan zamachnął się laską. - Proszę zostawić tę panienkę w spokoju! Bo jak nie, to jakem Sullivan... Filip nie zwracał na niego uwagi. - Michéle, potrzebuję pani. Zaprowadzę panią na konkurs... Rozpłakała się. - Na konkurs, jak zwierzaka! Och, jakie to poniżające! Teraz było ich trzech. Trzech Sullivanów wznosiło laski i wygrażało Filipowi. - Słuchajcie! - krzyknął. - Nie macie żadnych praw do tej dziewczyny! Ja natomiast mam! A pani niech się przestanie mazać jak osesek! Zapraszam panią na kolację! Przyrzekam, że nie będziemy rozmawiać o rzeźbach. Potem pójdziemy potańczyć. Zgoda? Sullivanowie, z uniesionymi laskami, czekali na odpowiedź. - Zgoda - wyjąkała Michéle. Sullivanowie jednocześnie opuścili laski i poszli sobie, trzymając się pod ręce. W restauracji Filip spostrzegł, że Michéle ma wilczy apetyt, że bez przerwy się śmieje (o ile akurat nie płacze), że w jej zielonych oczach migają złote iskierki i że przepada za szampanem. W barze, do którego później wstąpili, stwierdził, że jest cudowna i że nie on jeden to widzi. W modnym lokalu, gdzie zakończyli wieczór, musiał przyznać, że Michéle tańczy wspaniale i że kocha ją, jak nikogo nie kochał. Powiedział jej o tym. - Ja też - westchnęła, przytulając się do niego. - Filip i Michéle... Sont des mots qui vont trés bien ensemble! - powiedzieli jednocześnie i wybuchnęli śmiechem. Gdy o świcie wrócili do pracowni, byli lekko wstawieni. Michéle padła na kanapę i natychmiast zasnęła. Filip poszedł do kuchni i wypił szklankę wody. Kiedy wrócił, podziwiał śpiącą na kanapie Michéle. - Jaka piękna - mruknął. Podszedł i złożył pocałunek na jej czole. Było lodowate. Spojrzał ze zgrozą. Jej cera stopniowo matowiała, wargi szarzały, włosy twardniały, a powieki nabierały całego ciężaru gliny. - Michéle - błagał. Szarpał jak wariat, chcąc ją wyrwać z objęć potwornego snu, który ją zabierał. Michéle była już tylko rzeźbą. Łza spłynęła z policzka Filipa na kamienny policzek Michéle. Blask, który mu nadała, szybko zniknął, zostawiając tylko trochę błota. Przez cały ranek Filip był śmiertelnie przybity. Dawid zastał go w takim stanie: z podkrążonymi oczyma i podbródkiem obsypanym zarostem. - Tak, zmieniła się z powrotem w rzeźbę. Rozumiem cię, Filipie. To był piękny sen. Ale zostały nie tylko wspomnienia. Została też nadzieja. Nadzieja, że wyrzeźbisz inną, jeszcze piękniejszą. Tysiące innych. Popatrz. Dawid podszedł do cebrzyka z gliną, wyjął grudę i położył na postumencie. - Następna będzie bardziej udana niż poprzednia. Delikatniejsza, elegantsza, bardziej wyrafinowana... Lecz przerwał mu jakiś glos. Głos rozwścieczonej kobiety. - Doskonale! Tylko tak dalej! Niech się pan mną nie przejmuje! Ja się wcale nie liczę! Jestem tylko zarysem! Nie będzie ta, to będzie inna! Tysiące innych! I to w dodatku piękniejszych! Jak panu nie wstyd?! Obleśny typ! Cham! Jeszcze raz mi pan wejdzie w drogę, a daję słowo, jakem Michéle... Nie dokończyła. Niełatwo krzyczeć, gdy się jest całowaną przez rzeźbiarza. SPRAWIEDLIWOŚĆ ŚCIGAJĄCA ZBRODNIĘ Oko patrzyło na Kaina. Nie widziało go zbyt wyraźnie. Oko się starzało i psuł mu się wzrok. Zachodziło łzami. Łzy groteskowo wykrzywiały niewyraźną sylwetkę Kaina. Morderca wpadł w panikę i uciekł. Oko, wierne nakazanej misji, ścigało go bez ustanku. Aby odeń uciec, nieszczęśnik skrył się w śmierci. Oko jednak weszło za Kainem do grobu i patrzyło nań, widząc coraz gorzej. Zamrugało kilkakroć, a gdy to nie pomogło, zbliżyło się. Jeszcze bliżej. Całkiem blisko. - Och, nie! - jęknęło oko. Ujrzało nie Kaina, lecz Abla. NUMER Z TELEFONEM Wszystko zaczęło się tego dnia, gdy dwóch mężczyzn w granatowych kombinezonach przyszło założyć telefon. Szalałem z radości. Tak bardzo pragnąłem tego aparatu! Wrodzona nieśmiałość i nieumiejętność skrywania uczuć sprawiały, że wszyscy się ode mnie odsuwali. A przecież nienawidziłem samotności, w której mi przyszło żyć! Telefon miał być oknem na świat, awaryjnym wyjściem, przebitym w żałosnej wieży z kości słoniowej. Po wyjściu monterów długo głaskałem i pieściłem aparat. Bez końca podnosiłem i odkładałem słuchawkę, raz po raz dzwoniłem do zegarynki, informacji i pogodynki. W ciągu następnych dni każdej napotkanej mniej więcej znajomej osobie natychmiast wręczałem numer telefonu, dodając, że może dzwonić o każdej porze dnia i nocy: - Mieszkam sam, dzwonek nikogo nie obudzi, a sąsiadów nie ma, bo w budynku są biura, czynne tylko do szóstej. Pierwszy telefon będę chyba jeszcze po latach dokładnie pamiętał. Właśnie się goliłem, kiedy zadzwonił. Szybko wytarłem mydło z twarzy. Serce waliło mi jak młotem. Nie znalem cierpkiego, nosowego głosu, który zadźwięczał w słuchawce; złego i przedrzeźnialskiego głosu bobaka. - Kto mówi? W odpowiedzi głos wymienił nie znane mi nazwisko. Gdy poprosiłem, by przedstawił się bliżej, rzucił wiązankę niewiarygodnie ordynarnych przekleństw. Zaczerwieniłem się po same uszy. Słuchawka wypadła mi z dłoni. Drżącą ręką przerwałem połączenie. Byłem tak zdenerwowany, że musiałem pójść się położyć. Wreszcie rozhukane serce uspokoiło się i zasnąłem. Ze snu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Chwiejnym krokiem podszedłem do aparatu. - Halo! - powiedziałem zaspanym głosem. - Halo! Stanisław? Tu Bannister. Spośród wszystkich moich znajomych, Bannister był chyba tym, który najbardziej zasługiwał na miano przyjaciela. Jego glos podziałał na mnie niczym filiżanka mocnej kawy. Natychmiast otrząsnąłem się z resztek snu i nabrałem chęci do dłuższej pogawędki. - Halo! Fajnie, że dzwonisz. Jesteś pierwszą osobą, która do mnie telefonuje. Wolałem nie wspominać o rozmówcy, który w istocie zainaugurował aparat. - Ach, tak? No to dlaczego rozpowiadasz na lewo i prawo, że ci ukradłem pieniądze? Jeśli ci chodzi o te tysiąc franków, które mi pożyczyłeś w zeszłym tygodniu, to możesz być spokojny: wysłałem je właśnie pocztą. W pierwszej chwili pomyślałem, że to kawał. Bannister miał bardzo specyficzne poczucie humoru. - Dobrze, w takim razie jestem spokojny. Zresztą nie obawiałem się zbytnio. A poza tym, co słychać? - Wszystko w porządku, zwłaszcza że nie będę już więcej oglądał twojej parszywej mordy. Jeżeli lubisz nazywać ludzi złodziejami, znajdź sobie inną ofiarę. Ja mam tego dość. Osłupiałem. - No, nie... czy przed chwilą mówiłeś poważnie? - Nie udawaj niewiniątka. Dobrze wiesz, o co chodzi. Odsyłam ci tysiąc franków, więc teraz idź do diabła! - Nie. Bannister... Trzask odkładanej słuchawki. Co za idiotyczna historia! Któż mógł o mnie naopowiadać takich kłamstw!? I co za dureń z tego Bannistera, że we wszystko uwierzył! Opadłem na krzesło i skryłem twarz w dłoniach. Bannister nigdy nie był moim przyjacielem. Udawał tylko, że mnie lubi, to była taka jego poza. W istocie gardził mną. Gotów był uwierzyć w najohydniejsze plotki. Po co grał komedię, udawał szacunek i przyjaźń? Na co liczył i w czym go zawiodłem? Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Byłem bardzo smutny i bardzo znużony. Pod wieczór postanowiłem wyjść, żeby poprawić sobie humor. Włóczyłem się od knajpy do knajpy, aż w końcu, oczywiście, natknąłem się na Bannistera. Udałem, że go nie widzę, i zmusiłem się do sączenia lemoniady najwolniej jak potrafię. Podszedł do mnie z niewiarygodnym bezwstydem. - Toż to stary, poczciwy Stasio! Nie wyglądasz najlepiej. Tytanicznym wysiłkiem woli udało mi się opanować drżenie rąk. Powieka skakała mi nerwowo. Nienawidzę tych starć, w których padają słowa ciężkie, nieodwołalne. Wreszcie udało mi się powiedzieć głuchym głosem: - Niepotrzebnie grasz komedię. Pewnie się zastanowiłeś i zmieniłeś zdanie, ale dla mnie to za późno. Nie chcę cię znać ani z tobą mówić. Prawdę mówiąc, jesteś mi wstrętny i czuję do ciebie tylko nienawiść, powściąganą przez odrazę. Pot wystąpił mi na czoło po tej tyradzie. Ale miałem to już za sobą. Teraz nie można się było cofnąć. Bannister uśmiechał się dziwnie. - Dobrze. Jak sobie życzysz. Jeżeli o mnie chodzi, to wiedz, że mi ciebie żal. To wszystko. Żegnaj. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z kawiarni. Zamówiłem podwójny koniak. Następnej nocy zbudził mnie dzwonek telefonu. "Jeżeli to Bannister - pomyślałem - może mu przebaczę." Odezwał się jednak okropnie wulgarny głos gdaczącej kobiety. - Się masz! Tu Adelajda! Co słychać? - Adelajda? Nie znam pani. Jaki numer pani wykręciła? - Twój, skarbuśku, twój! Bo jesteś mój skarbusiek, no nie? Co za szkoda, że z ciebie impotent! - ... - Zatkało cię, co? Nie myślałeś, że wiem o twoim kalectwie? Ja niejedno wiem, jak widzisz. Wiem nawet, jak możesz odzyskać męskość. - Pani jest nienormalna! Pani nie wie, co mówi! - I to jak jeszcze wiem! A ty byś chciał, żeby ci powiedzieć, co masz zrobić, no nie? - Niczego nie chcę. Pani jest nietrzeźwa albo nienormalna. - Nie jesteś grzeczny, skarbuśku. To nic, i tak ci poradzę. Chwytasz kutasa kciukiem i palcem wskazującym, a potem... zgadnij, co dalej? - Nie mam ochoty zgadywać, jakie niedorzeczności jest pani w stanie wymyślić. - I odkręcasz go sobie! Ze środka wylezie czarny, tłusty karaluch. To przez niego ci nie staje, skarbuśku. Potem przykręcasz na powrót i znowu jesteś normalnym facetem! Podziękuj Adelajdzie! - Biedna kobieto, żal mi ciebie! - Ależ tak, ależ tak, posłuchaj mojej rady, a może któregoś dnia poświntuszymy troszkę razem. Do widzenia, pięknisiu! Odłożyła słuchawkę. Tej nocy już nie zasnąłem. W tym okresie pracowałem w drukami. Byłem czymś w rodzaju korektora. To drobiazgowa, wymagająca bezustannej uwagi praca. Pewnego wieczoru zadzwonił szef. - Stanisław? - Tak, proszę pana. - Stanisławie, pańska robota jest do niczego. Przykro mi, że muszę to powiedzieć, sam pan wie, że zawsze miałem dla pana wiele sympatii. Dłużej jednak naprawdę nie mogę przymykać oczu. Przekroczył pan granice. Nie płacę panu za robienie błędów, tylko za poprawianie tych, które już zostały zrobione! - Bardzo mi przykro, proszę pana... - Przykro panu!? To wszystko, co ma mi pan do powiedzenia?! A ja mam panu może dać podwyżkę?! - Nie wiem, co się ze mną dzieje... - Ale ja wiem, co się z panem dzieje! Udawałem, że nie widzę prawdy, ale dłużej tak nie można. Uprzedzano mnie, panie Stanisławie, mówiono, że jest pan bezczelnym niedołęgą, zgorzkniałym nieudacznikiem. Nie chciałem wierzyć. Ale teraz koniec! Nie chcę pana więcej widzieć w drukami! Premii pan nie dostanie, bo te pieniądze i tak ledwo starczą na poprawienie pańskich błędów. Niech się pan cieszy, że nie wystąpię o odszkodowanie! Z wrażenia odjęło mi mowę. Co go napadło? Jak dotąd, nigdy nie miałem powodu skarżyć się na szefa ani on na mnie. Czyżbym się tak zaniedbał w pracy? Wstyd nie pozwolił mi ruszać się z domu przez cały następny tydzień. Aż wreszcie otrzymałem ostateczny cios. - Halo! Pan Stanisław Lepsky? - Przy aparacie. - Witam szanownego pana. Nie spotkaliśmy się nigdy, ale dobrze się znamy, a w każdym razie ja wiem o panu wszystko. - Ach... A jakim cudem? - Wiem na przykład o pańskim związku z Simoną Flébisse. - Jest pan jej znajomym? - Niezupełnie. Pańskie szczęście zresztą, bo inaczej musiałbym jej powiedzieć, że w każdy poniedziałek i piątek przebywa pan od szóstej do dziewiątej z pewną Paulette Ludovic, w hotelu "de la Montagne", o ile dobrze pamiętam. Nie chciałby pan tego, prawda? Nagle zrozumiałem, że mam do czynienia z szantażystą. Do tej chwili sądziłem, że nieznajomy tylko przedstawia się w tak oryginalny sposób. - Nic pan nie mówi? Biedna mała Simone będzie bardzo smutna, kiedy się dowie o wybrykach swego drogiego Stasia. Bo młodą Paulette nie tylko pan ogląda, nieprawdaż? Mówi pan do niej i dotyka jej także. Czy mam się wyrażać jeszcze jaśniej? Nie byłem w stanie wymówić słowa. Kto to jest? Ktoś z hotelu, czy jakiś znajomy Paulette? Miała tę wadę, że chlapała ozorem na lewo i prawo. Mężczyzna zrozumiał moje milczenie opacznie. - Mam opowiedzieć dokładnie? Jak pan sobie życzy. Rozbiera ją pan, układa na łóżku i... - Dość! Czego pan chce? Pieniędzy? - Właśnie. Pieniędzy. Och, niedużo, nie! Po prostu tyle, żebym miał z czego żyć. Żebym ja też od czasu do czasu mógł sobie zafundować hotel. - Ile? - Sto tysięcy franków. Starych franków, oczywiście. Nie stać pana na więcej. Był świetnie zorientowany. - Gdzie i kiedy? - Brawo! Widzę, że się dogadamy. Na stacji metra Place des Fetes jutro w południe. Niech pan czeka na górze, u wylotu ruchomych schodów. Podejdę do pana. Tylko bez żadnych sztuczek! Nie wyszłoby to panu na zdrowie. Tak piękna kobieta jak Simone nie zasługuje na to, żeby ją unieszczęśliwiać. - Niech się pan już nie wysila. Przyjdę na spotkanie. Rzeczywiście, miałem sto tysięcy franków do dyspozycji. Kiedy minęła pierwsza złość, pomyślałem, że szantażysta nie okazał się zbyt zachłanny i że w końcu sto tysięcy franków, na Boga, sto tysięcy to nie taka piekielna suma! Nazajutrz o umówionej godzinie byłem na stacji metra Place des Fetes. Czekałem do drugiej, wreszcie zrezygnowałem. Nikt się nie zjawił, nie zauważyłem nikogo podejrzanego w tłumie przewalającym się w godzinach szczytu. Nie muszę chyba dodawać, że byłem w paskudnym humorze. Około szóstej wieczorem zadzwonił telefon. - Halo! Doskonale, był pan punktualny! - Słuchaj no pan - wybuchnąłem - mam co innego do roboty, niż tracić czas na stacjach metra. Jeżeli chce pan pieniędzy, niech się pan po nie pofatyguje! A może je panu przynieść do domu? Mój rozmówca zaśmiał się nikczemnie. - Hę, hę, to nie byłoby takie głupie! Wolę jednak, żeby pan dostarczył gotówkę w miejscu spokojnym i uczęszczanym, - Do rzeczy, do rzeczy! - Jutro, na Buttes-Chaumont, punktualnie o piętnastej. Niech pan przypłynie statkiem, który kursuje na wysepkę. - Tylko żebym nie musiał czekać. Będę na pewno. Nazajutrz, jak poprzedniego dnia, nikt się nie zjawił. Szalałem z wściekłości. Po powrocie do domu czekałem niecierpliwie na telefon szantażysty. Zadzwonił dopiero po jedenastej wieczorem. Od razu zaatakowałem: - Nic pan ode mnie nie dostanie, ani grosza! Niech pan opowiada swoją historyjkę komu pan chce, mam to w nosie! Takie cwaniaczki jak pan prędzej czy później lądują w kryminale. Mam nadzieję, że pan się tam znajdzie jak najszybciej! - Doskonale. W takim razie może się pan pożegnać z boską Simone... - Mam to gdzieś! - ...i ze słodką Paulette... - Mam to gdzieś! - ... przy okazji może się pan też przyznać znajomym, że się pan wykręcił od służby wojskowej, bo i tak się o tym dowiedzą. - Idź pan do diabla! Nie mam żadnych znajomych! Tym razem to ja rzuciłem słuchawkę. W jakiś czas później Simone, a po niej Paulette, zadzwoniły, by zawiadomić, że ze mną zrywają. Byłem tak przybity, że nie wywarło to na mnie większego wrażenia. Miałem dość tego telefonu. Następnego dnia z samego rana udałem się na pocztę główną. Urzędniczka poznała mnie od razu. To ona kilka miesięcy temu przyjmowała podanie. - Wiem, co pan chce powiedzieć - broniła się. - Ależ, proszą pana, to nie nasza wina. Robimy co się da. Otrzyma pan telefon nie wcześniej jak we wrześniu. Wiem, że to przykre, ale nie pan jeden jest w takiej sytuacji... Wdała się w wyjaśnienia, których nie dosłuchałem do końca. Wracając do domu, z każdym krokiem musiałem pokonywać strach. Na podwórku zatrzymała mnie dozorczyni. - Jakichś dwóch mężczyzn o pana pytało. Powiedziałam, że nie wiem, kiedy pan wróci. Czy dobrze zrobiłam? Przyglądała mi się z niepokojem. Musiałem mieć nietęgą minę. - Ależ tak, oczywiście. Rzecz jasna, drzwi do mieszkania zastałem otwarte. Na stole leżała paczka, starannie owinięta w różowy papier. Rozerwałem opakowanie. W środku była książka telefoniczna. Machinalnie odwróciłem głowę. Aparat telefoniczny zniknął. GŁODNEGO NAKARMIĆ Nazwiecie mnie pewnie kłamcą: Nigdy nie byłem głodny. Nigdy nie wiedziałem, co to znaczy. Jak daleko sięgnę pamięcią, nie przypominam sobie takiego uczucia. Jadam, oczywiście, ale głodu nie czuję. Apetytu też nie. Nic. Ani odrazy. Po prostu jem. Często pytają mnie: "Jak pan jada?" Wyznaję, że nie mam pojęcia. Najczęściej siedzę przy stole, a przede mną stoi pełny talerz. Jestem roztargniony, więc zaraz o nim zapominam. Kiedy sobie przypomnę, talerz jest już pusty. To wszystko. Czy to znaczy, że jadam w hipnotycznym śnie, w czymś w rodzaju transu? Wcale nie. Powiedziałem, że tak postępuję najczęściej, ale nie zawsze. Czasem wcale nie zapominam o stojącym przede mną pełnym talerzu. To również nie przeszkadza mi go opróżnić. Oczywiście, próbowałem już pościć, aby wywołać głód, lecz na próżno. Chudłem i chudłem, aż w końcu musiałem zrezygnować. W samą porę: jeszcze trochę, a umarłbym z głodu, sam o tym nie wiedząc. Doświadczenie to tak mnie nastraszyło, że teraz jem bez przerwy. Dzięki temu czuję się bezpieczny. Jestem duży, silny, muszę się dobrze odżywiać. Dla innych głód jest sygnałem alarmowym. Ja jestem go pozbawiony, muszę więc zdwoić ostrożność. Jak już wspomniałem, jestem roztargniony. Zaniedbanie mogłoby się dla mnie skończyć tragicznie. Wolę jeść bez przerwy. W ten sposób mniej ryzykuję. A w ogóle, to kiedy nie jem, robię się nerwowy, drażliwy. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Zaczynam dużo pić i palić, a to mi szkodzi. Na ulicy obdarci, wynędzniali ludzie o oczach płonących gorączką podchodzą do mnie i bełkoczą: "Jestem głodny". Spoglądam na nich z nienawiścią. Zjadają tylko kawałek chleba raz na miesiąc albo i rzadziej, ale im smakuje! Odpowiadam złośliwie: - Jest pan głodny? Ma pan szczęście. Łkanie grzęźnie im w gardle. Dreszcz nimi wstrząsa. Odchodzą drobnym, niepewnym kroczkiem. Ja tymczasem wchodzę do pierwszej lepszej restauracji. Czy zdarzy się cud? Z bijącym sercem łykam pierwszy kęs. Ogarnia mnie bezbrzeżny smutek. Nic, nic. Ani odrobiny apetytu. Mszczę się. Rzucam się na jedzenie, jakbym skakał w studnię, jakbym się zapijał. Wychodzę z restauracji ciężki od jedzenia i nienawiści. Staję się zgorzkniały. Zaczynam ich nienawidzić, tych innych, tych co są głodni. Nienawidzę ich. Ach, więc są głodni? No to niech zdechną! Nie ja będę po nich płakał! To w końcu moja jedyna przyjemność: jeść, myśląc o tych, co są głodni! DOBRY UCZYNEK Stary pan Scrouge nie mógł zasnąć. Męczyły go najróżniejsze dziwne myśli, do których nie był przyzwyczajony. Zupełnie jakby worek z myślami, nie tknięty przez siedemdziesiąt sześć lat, nagle pękł. Stary pan Scrouge przewracał się w łóżku z boku na bok. Wraz z tymi poruszeniami przed otwartymi oczyma zmieniały się obrazy. Jedna po drugiej defilowały postaci, które w życiu spotkał, a z którymi nie udało mu się zaprzyjaźnić. Znów oglądał twarze kobiet, które pozostały obce, bo bał się zakłócić swój wygodnicki tryb życia. Przypomniał sobie żebraka, któremu odmówił kawałka chleba, i zagubionego na środku ulicy ślepca; udał wtedy, że go nie widzi. Stłumił łkanie. Nagle poczuł straszliwy chłód. Zadrżał. Owinął się kocami cały, łącznie z głową, żeby się ogrzać własnym ciepłem. O północy dobiegło go dwanaście uderzeń zegara, przytłumionych grubą warstwą wełny. Potem zdawało mu się, że słyszy jakieś krzyki. Jednym ruchem z całej siły odrzucił koce. Słuchał. Nie mylił się. Słabnący glos krzyknął jeszcze kilka razy: - Ratunku! Pan Scrouge mieszkał przy Nabrzeżu Grands-Augustins. Głos należał zapewne do jakiegoś nieszczęśliwca, który wpadł do Sekwany. Nie bacząc na chłód, wstrząsający zasuszonym ciałem, szybko narzucił szlafrok, wsunął kapcie i wybiegł na dwór. Przeszedł ulicę, wychylił się przez balustradę i wpatrzył w czarną toń. Jakiś człowiek poruszał się niezdarnie, jakby uwięziony w kleistej mazi. - Jestem stary - pomyślał pan Scrouge - cóż mi jeszcze w życiu pozostało? Jeżeli teraz uratuję tonącego człowieka, osiągnę więcej satysfakcji niż przez cale lata nędznej egzystencji. Odważnie przekroczył balustradę i dal nurka. Od razu poszedł na dno, bo miał serce z kamienia. BEZ KOMPLKEKSOW Edward Dyp miał prawie pewność, że w jego mieszkaniu zagnieździły się myszy. Gdyby nie był kawalerem, dawno już powiedziałaby mu o tym żona. Jedzenie tajemniczo znikało, kiedy tylko zostawił je na wierzchu, noce pełne były pospiesznego tupania, a szczotka często zmiatała malutkie czarne kulki, podobne do kupek karłowatej kózki. Długo zwlekał, wreszcie postanowił działać. Był młodzieńcem energicznym, człowiekiem czynu. Zawsze mieszkał sam. Po powrocie z wojny (nie pamięta już dokładnie, której) znalazł niewielkie mieszkanie w cichej dzielnicy. Zamieszkał tam i żył spokojnie. Czas dzielił między dwa czy trzy bary, gdzie mógł się napić i pogadać ze znajomymi, oraz pokój, w którym walił jak szalony w maszynę do pisania. Ed był bowiem pisarzem. Napisał już trzydzieści tomów, na przeróżne tematy. Były wśród nich oczywiście książki, które chciał napisać, ale były i takie, które musiał napisać dla chleba. Wydawca, a zarazem jego przyjaciel, radził od czasu do czasu: - Słuchaj, Ed, machnąłbyś na przykład cos o Cesarstwie Rzymskim. Będzie szło jak woda! Ed odpowiadał, że się zastanowi. Kiedy jednak otwierał kolejną wydaną książkę, czytał na skrzydełku obwoluty zwiastun: W przygotowaniu: "Cesarstwo Rzymskie" E. Dypa. Nie pozostawało więc nic innego, jak pisać. Maszyna do pisania była dla Eda czymś więcej niż warsztatem pracy. Czuł do niej, kiedy kończył powieść, to, co czuje do swego auta kierowca po gładkim przejechaniu długiej trasy. Dbał o nią zresztą tak, jakby naprawdę była samochodem, i obwieszał ją gadżetami. Zamontował popielniczkę, lusterko wsteczne i maleńki tranzystorowy odbiornik ze składaną anteną. Miał zamiar dodać jeszcze kiedyś miniaturowy barek, reflektory i przednią szybę. Było to może i głupie, ale go bawiło, a okazji do rozrywki miał tak niewiele! Wracając do tej historii z myszami: otóż Ed zbiegł po schodach i wpadł do drogerii, mieszczącej się w tym samym domu na parterze. Prowadził ją jeden z jego przyjaciół. Nazywał się Marc i był wiecznie pogrążony w lekturze sportowych gazet, chociaż sam był tłusty jak kasza ze skwarkami i powolny jak leniwiec. Marc ziewnął i spytał: - Słyszałeś o tym facecie, co skacze o tyczce? Za jednym zamachem pobił trzy rekordy! - Wspaniały... Czy masz może cos na myszy? - Na, czy przeciw? - Powiedzmy przeciw. Nie mam powodu ich nie lubić, ale boję się, że mi zeżrą maszynopis. - Dobra. Co wolisz: pułapkę czy trutkę? - Raczej pułapkę. - Proszę bardzo. Będziesz zadowolony. Ed zapłacił i wszedł na górę. Urządzenie z kawałkiem żółtego sera na przynętę ustawił w strategicznym punkcie. Potem usiadł przy maszynie i słowa popłynęły jedno po drugim na białą kartkę. Kiedy wstał, by się przekonać, czy pułapka poskutkowała, stwierdził, że ser zniknął. Urządzenie zadziałało, a jednak było puste. - Spryciary - mruknął Ed. Nie tracąc nadziei, ponowił próbę wielokrotnie. Rychło jednak przekonał się, że w ten sposób nic nie zdziała. Znowu wstąpił do Marca. Ten przywitał go ziewnięciem i pytaniem: - Widziałeś tego syjamskiego sprintera na setkę? Co za wynik! - A brat mu nie przeszkadza? Marc wybuchnął śmiechem. - Czego jeszcze potrzebujesz? - Daj mi trochę tych twoich wspaniałych zatrutych ziaren. Pułapka jest do niczego. - Będziesz zadowolony - zapewnił Marc. Edward Dyp nie miał jednak powodu do zadowolenia, bo sam się omal nie zatruł. Za to mysich zwłok nie było na podłodze ani śladu. - W takim razie - doradził Marc - nie pozostaje ci nic innego, jak trzymać kota. Pomysł spodobał się Edowi. - Masz koty na składzie? - Nie, ale dziś rano weszła tu jakaś dziewczyna i proponowała swojego kota. Mieszka naprzeciwko. Nazywa się Carol Brent i jest studentką. Może jeszcze nie znalazła kupca? Carol Brent miała bardzo milą aparycję. To pierwszy szczegół, który się rzucił Edowi w oczy. Potem zauważył, że jest ładna, a jeszcze później, że sympatyczna. - Marc powiedział, że sprzedaje pani koty. Marc to właściciel drogerii - dodał, widząc jej zdziwioną minę. Wybuchnęła śmiechem. - Ależ nie, ja nie sprzedaję kotów. Mam tylko jednego i muszę go oddać. - Oddaje go pani? - Tak. Wybieram się w podróż do Ameryki Południowej. Kolumbia, Argentyna, Peru i tak dalej. Być może zostanę tam cały rok. Ponieważ nie znam nikogo, kto by chciał kota przechować, więc go oddaję. Ed był trochę rozczarowany, że wyjeżdża. Jeszcze jej dobrze nie poznał, a już mu się wymyka! - Czy będzie potrafił łapać myszy? - O tak. Mitchum wszystko potrafi! - Mitchum? - To mój kot. Zarumieniła się. - Lubię Roberta Mitchuma - wyjaśniła z błyskiem wyzwania w oczach. - Ja też go lubię. Jeżeli zechce mi pani powierzyć kota, będzie go pani mogła odebrać za rok, po powrocie. Poszła po kotka. Zapewne wyrwała go z drzemki, bo sprawiał wrażenie trochę oszołomionego. Głaskała go i całowała bez końca. Wreszcie, pochlipując, wręczyła go Edowi. - Niech pan będzie dla niego dobry. Zapewnił, że będzie. - Mieszkam naprzeciwko, nad drogerią. Kiedy pani wyjeżdża? - Jutro. - Szczęśliwej drogi! - Dziękuję. Tydzień później myszy wciąż harcowały, za to kot zachowywał się dziwnie. Sprawiał wrażenie zamyślonego, nie smutnego, ale właśnie zamyślonego, jakby usiłował rozwiązać jakąś zagadkę. Ed myślał, że to tęsknota, lecz mimo upływu czasu kot się nie zmienił, a myszy nie zniknęły. "Będę musiał sam się nimi zająć." Wziął się za przeszukiwanie mieszkania centymetr po centymetrze. Wreszcie znalazł dziurę. Małą mysią dziurę w podłodze przy ścianie. - Mam was, spryciary! A zresztą, może jest tylko jedna? Położył się na brzuchu i zajrzał do środka. Osłupiał. Przetarł oczy. W dziurze nie siedziała mysz, tylko mały, malutki sfinks! Nie było mowy o pomyłce: maleńka ludzka główka, okolona egipską fryzurą, na miniaturowym ciałku lwa. Zupełnie jak prawdziwy. Sfinks nie wyglądał na zdziwionego. - Czekam na ciebie, Edwardzie Dypie. Muszę ci zadać trzy pytania. - Trzy pytania? - Jeżeli odpowiesz, nic się nie bój, będziesz miał mnie z głowy: natychmiast sobie pójdę. Jeśli nie, ty sam będziesz musiał opuścić mieszkanie. - Nigdy w życiu! To moje mieszkanie! Nie mam zamiaru się stąd wynosić! - Będziesz musiał. Oto pierwsze pytanie: kto jest tłusty jak kasza ze skwarkami i powolny jak leniwiec? Na odpowiedź masz czas do jutra. - Nie trzeba - uśmiechnął się Ed - wiem, kto to taki: Marc. Sfinks sprawiał wrażenie rozdrażnionego. Usiłował nie dać tego po sobie poznać, zmusił się nawet do śmiechu, ale śmiech zabrzmiał nieszczerze. - Dobrze. Widzę, że jesteś domyślny. W takim razie odpowiedz na drugie pytanie: co jest puste jak dziura, szare jak mysz o zmierzchu i głupie jak program telewizyjny? Ed zastanowił się, marszcząc brwi. - Masz czas do jutra - przypomniał sfinks z ważną miną. - Nie trzeba. Już wiem, co to jest: moje życie. Sfinks nie umiał przegrywać. Oskarżył Eda, że oszukuje, że zdobył odpowiedzi od innego sfinksa i że chce go upokorzyć. "Jako sfinks jestem skończony! - żalił się. - Wszyscy mnie wyśmieją!" Udało mu się jednak zapanować nad sobą. - Oto trzecie pytanie: Czy możesz mi pożyczyć pięćset dolarów? Jeśli odpowiesz "nie", uznam, że nie wiesz. - Tak - odparł Ed. - No to daj mi je. - Nie. - Dlaczego? - To już czwarte pytanie - zauważył Ed. - Miałem odpowiedzieć na trzy. Odpowiedziałem, więc idź sobie. Sfinks zalał się łzami. - Pozwól mi tu zostać! Nikt mnie teraz nie zatrudni, po tym, jak sobie ze mną poradziłeś, a przecież zadałem ci moje najlepsze zagadki! - Nie mogę. - Słuchaj, będę ci podsuwał pomysły na powieści! - Mam ich aż za wiele. — Odpowiem na jedno twoje pytanie. Jakiekolwiek. Ed dal się przebłagać. - Dobrze. Czy jestem podobny do Roberta Mitchuma? Sfinks zamrugał oczyma jak prawdziwy znawca. - Tak, nie zauważyłem tego, ale teraz, kiedy mi o tym powiedziałeś, widzę uderzające podobieństwo! Rozległ się dzwonek. Ed wstał pośpiesznie i wygładził spodnie na kolanach. Otworzył drzwi. Na progu stała Carol Brent. - Bardzo pana przepraszam. Przyszłam zabrać kota. Wróciłam. Była mocno zaczerwieniona. - Czy chce pani zostać moją żoną? - spytał E. Dyp. - Jeśli pan tego pragnie, tak. Padła mu w ramiona. Przytulił ją mocno i pocałował. Nagle odsunął ją od siebie, bo pewna myśl przyszła mu do głowy. - Mam nadzieję, że nie jest pani moją matką? - spytał, patrząc jej prosto w oczy. EGZEKUCJA Skazańca przywiązano do słupa. Był człowiekiem lat około czterdziestu, o spokojnym wejrzeniu i wysokim czole intelektualisty. Oficer zasłonił mu oczy opaską. - Możecie zabronić mi patrzeć, ale nie możecie zabronić całemu światu, by widział was i osądzał. - Zamknij się - odparł oficer zmęczonym głosem. - Obrażając mnie, usiłuje pan znieważyć wolność. - Dobra, dobra - westchnął oficer. Wolnym krokiem wrócił do plutonu. Skazaniec usłyszał szczęk repetowanych karabinów. Krzyknął: - Niech żyje wolność! Czekał na uderzenie kul o ciało i na ból... Mijały sekundy, potem minuty. Oficer wydał komendę: - Cel! Człowiek zesztywniał. I znowu nic. Czas dłużył się w nieskończoność. Ostatnie chwile życia... Nic. - Niech żyje wolność! - powtórzył skazaniec. Lecz gdyby mógł widzieć pluton egzekucyjny, nie wysilałby się. Żołnierze porzucili karabiny. Spuścili spodnie i wszyscy razem, korzystając z tego, że ich nie widzi, załatwiali się, kucnąwszy w kurzu. PRAWDA O LUDWIKU XVII - Dajcie mi trochę pieniążków na drobne wydatki - prosił często Książę swego ojca Króla i swoją matkę Królową. Rodzice byli jednak bardzo skąpi i nic mu nie dawali. Poprzestawali na wpychaniu mu palca w oko i chichotali jak szaleni. Książę, rzecz jasna, był rozgoryczony. - Co mi z tego, że jestem księciem - mówił sobie - skoro nie mam nawet za co kupić porcji pistacjowych lodów? W gruncie rzeczy miał rację. Pewnego dnia nie wytrzymał. - Skoro tak, to sobie pójdę! I przełazi przez mur. Pierwszą godzinę wolności spędził spacerując po mieście. Następnie pomógł jakiemuś kierowcy rozładować ciężarówkę i w ten sposób zarobił na wspaniałą, podwójną porcję pistacjowych lodów. Wieczorem, syty i szczęśliwy, wrócił na noc do Pałacu. Nie trzeba chyba dodawać, że rodzice byli zajęci czym innym i nie zauważyli jego nieobecności. Odtąd Książę spędzał dnie zarabiając na lody, a noce śpiąc, jak wszyscy, pod rodzicielskim dachem. Król i Królowa, którzy byli, jak łatwo zauważyć, niezbyt sympatyczni, nie cieszyli się poważaniem ogółu. Otóż poddani, by raz na zawsze pozbyć się diabelskiego nasienia, pichcili małą rewolucyjkę. Oczywiście, o wszystkim wiedział premier, lecz nie mógł wiele zdziałać. Próbował tylko do minimum ograniczyć szkody. Przede wszystkim zatroszczył się o to, by zatrudnić sobowtóry Króla, Królowej i Księcia. Sobowtóry Króla i Królowej nie były zbyt udane. Choć miały ten sam wzrost, tuszę i kolor włosów co oryginały, podobieństwo nie było uderzające. Z sobowtórem Księcia rzecz miała się zgoła inaczej, gdyż jak się tego od razu domyślił inteligentny czytelnik, to właśnie sam Książę dal się zatrudnić jako swój własny sobowtór. Zgodził się, bo było to, rzecz jasna, zajęcie lepiej płatne niż rozładunek ciężarówek. Za swoją nową pensję mógł teraz kupować pistacjowe lody wprost nieprzyzwoitej wielkości. Niestety, po trzykroć niestety, koniec tej historii nie jest tak szczęśliwy, jak można by sądzić! W dniu, w którym wybuchła rewolucja, zgilotynowano sobowtóry władców, lecz powstańcy, którzy przecież nie byli ślepi, zauważyli pomyłkę. Złapali więc prawdziwego Króla i prawdziwą Królową i też ich wykończyli. Księciu natomiast pozwolili uciec. Sobowtór był tak idealny, że to jemu, ku powszechnej radości, skręcono kark. WSTRĘTNY CHARAKTER Delmer nie był złym facetem. Mimo że wykonywał zawód włamywacza, zachował pewne poczucie moralności. Najlepszy dowód, że zaczekał, aż miną święta, aby włamać się do Gogsonów. Nie chciał im psuć przyjemnych dni. Tak więc w nocy drugiego stycznia dostał się do ogrodu otaczającego willę. W prawym ręku trzymał doskonały szkic terenu, na plecach miał torbę z narzędziami. Było około trzeciej nad ranem, wielkie domostwo zalegała cisza. Jeden tylko szczegół niepokoił Delmera: pies. Z myślą o nim zaopatrzył się w kawałki zatrutego mięsa i teraz zbliżał się ostrożnie do budy. Tuż nad wejściem tabliczka, niczym wizytówka, oznajmiała: "Uwaga! Zły pies". Delmera przeszedł dreszcz. Zawsze bal się psów. Westchnął z ulgą, stwierdziwszy, że psa nie ma, a buda jest pusta. Z lekkim sercem zbliżył się do domu. Wyciął diamentem szybę, otworzył okno od wewnątrz, wdrapał się do środka i przystąpił do pracy. Zgarniał wszystkie mniejsze przedmioty o wartości przekraczającej cenę kilograma jabłek. Metodycznie układał je w szybko pęczniejącej torbie. W następnym pokoju znalazł trupy. Nie spostrzegł ich zrazu, lecz gdy światło latarki padło na okropną rzeźnię, żołądek podszedł mu do gardła. Okaleczone ciała pływały we krwi niczym befsztyki w sosie. "Trzeba wiać i to szybko!" pomyślał Delmer. Nie zdążył. Pies, który był NAPRAWDĘ BARDZO ZŁY, powalił go ciosem siekiery. PIESZCZOSZEK Dawid Stein nigdy się nie ośmielił prosić kierownika biura o podwyżkę. A przecież jego pensja była skandalicznie niska. Ciągła zwyżka cen i kolejne dewaluacje zredukowały jego zarobki do sum śmiesznych... Tak śmiesznych, że Dawid nie zdradzał ich wysokości, bo bal się, że nikt mu nie uwierzy. Podawał sumę podwójną, a rozmówcy i tak śmiali się z politowaniem. Dawid Stein był chorobliwie nieśmiały. Od czasu, gdy mu amputowano lewą rękę, co noc nieodwołalnie postanawiał dłużej nie zwlekać. Gdy jednak miało przyjść do czynów, mądre decyzje ulatywały. Z twarzą purpurową na myśl o ewentualnej porażce zagłębiał się w aktach. Koledzy naśmiewali się z niego. Sami nie żyli wprawdzie jak hrabiowie, ale pobierali wynagrodzenie zgodne z taryfikatorem, ustalonym przez Ligę do Przegrupowań Pracowników Upośledzonych Fizycznie. W pracy od czasu do czasu dyskretnie wychodzili, by zażądać podwyżki. Kiedy wracali na miejsce, oczy lśniły im niecodziennym blaskiem. Pod koniec miesiąca plik, który dostawali w charakterze pensji, był grubszy o dodatkowy banknot. W przypadku Dawida słowo plik w ogóle nie miało sensu, tak skromną pobierał sumę. Ale teraz to się zmieni! Dawid postanowił działać. "Zażądam podwyżki z samego rana - postanowił przed zaśnięciem - niczym się przedtem nie będę zajmował. Pan albo ja, panie kierowniku biura!" Przez całą noc miotał się w koszmarnych snach. Raz ukazywał mu się kierownik, okuty w zbroję wysadzaną brzęczącymi przy każdym ruchu monetami, to znów widział siebie, uwięzionego w bagnie przesiąkniętych krwią banknotów. Pogrążył się aż po szyję w kleistej mazi. Wołał pomocy, lecz to właśnie kierownik się zjawił, krocząc na szczudłach, i wepchnął mu w gardło garść ociekających krwią banknotów. Dusił się. Rano, oczywiście, zaspał. Ubrał się pośpiesznie, umył i ogolił byle jak. Do biura wszedł spóźniony o bitą godzinę. Gdy pchnął drzwi, przywitał go huk pracujących pełną parą maszyn do pisania. Atmosfera pracowitości przyprawiła go o ostre poczucie winy. Jakże mógł być tak leniwy i spać, podczas gdy ułomni koledzy harują jak woły?! I jeszcze do tego zachciewa mu się podwyżek! Wstydu nie ma! Własny brak charakteru i karygodne niedbalstwo wprawiły go w zażenowanie. Przemykał się do swego miejsca skulony, by go nikt nie widział. Już miał usiąść, nie zwracając niczyjej uwagi, gdy nagle serce zamarło mu w piersi. Kierownik, którego dotąd nie spostrzegł, czekał ukryty za filarem i patrzył mu prosto w oczy. Dawid musiał zebrać wszystkie siły, by zmusić się do postąpienia naprzód. Chciał się uśmiechnąć, lecz mimo rozpaczliwych prób nie udało mu się to. Kierownik natomiast uczynił to bez najmniejszego trudu. Z wyciągniętą ręką pokuśtykał naprzeciw Dawida. Ten wybełkotał: - Najmocniej pana przepraszam... Ja... - Dobrze, dobrze, wiem jak to jest! Cygaro? Podsunął Dawidowi luksusowe etui z hawańskimi cygarami. - Niech mi pan zrobi przyjemność i weźmie. Osłupiały Dawid przyjął. W każdej chwili spodziewał się wymówienia. Szef znany był ze złośliwości i niesprawiedliwości. Urzędnicy zwali go "Skorpionem". Kierownik tymczasem podawał mu ogień masywną złotą zapalniczką. - Niech się pan nie śpieszy, drogi przyjacielu. Dobre cygaro trzeba smakować w spokoju ducha. Robota nie zając, nie ucieknie. Koledzy Dawida nadal trzymali nosy w papierzyskach, ale rzucali na bok ukradkowe spojrzenia, by nic nie uronić z rozgrywającej się sceny. - Proszę, niech pan siada. Skorpion poufale ujął Dawida za ramiona i zmusił go, by usiadł na krześle, sam natomiast przysiadł bez ceregieli na rogu biurka. - Pogadamy sobie chwilę, dobrze? Tak bardzo chciałbym z panem porozmawiać. Już dawno zauważyłem pańską szczerą i rozumną twarz, jakże inną niż twarze tych brutali! Gestem dłoni wskazał pozostałych urzędników. - Niestety, wie pan, jak to jest, zawsze człowiekowi coś wypadnie, i przez to nie zdążyłem pana bliżej poznać. Poza tym odniosłem wrażenie, niech pan powie, że to tylko wrażenie, że mnie pan zbytnio nie lubi, że jestem natrętny. Czy to prawda? Dawid zaprzeczył z oburzeniem. - Och, proszę pana, nigdy w życiu! - W takim razie, dlaczego nie poda mi pan nigdy ręki? Dlaczego po godzinach pracy nie zostanie pan w biurze, żeby pogadać ze mną o tym j o owym? - Nigdy bym się nie ośmielił! - A to z jakiej przyczyny, proszę pana? Czyż nie jestem ludzką istotą? Tak, tak, wiem: mówi pan sobie, że jestem pańskim przełożonym, i za to mnie pan nienawidzi. Jestem jednak przede wszystkim człowiekiem. Potrzebuję towarzystwa i szacunku bliźnich. Gdyby pan wiedział, jak bardzo się czuję samotny! W marcu minie rok, jak straciłem żonę... - Nie wiedziałem... rozumiem pana... Wzruszenie chwyciło Dawida za gardło. Rozpaczliwie myślał, jak by tu okazać trochę sympatii temu człowiekowi, którego dotąd wcale nie znał. Rzeczywiście, nigdy nie przypuszczał, że kierownik może mieć serce i być wrażliwy. Naszło go coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Pomyśleć, że tego biedaczynę przezywają "Skorpionem"! Cóż za niesprawiedliwość! - Dobrze, idę sobie - westchnął kierownik - ale mam nadzieję, że niedługo znów będziemy mieli okazję porozmawiać. - Ja też mam taką nadzieję - wyjąkał Dawid. Gdy tylko Skorpion wyszedł z pokoju, urzędnicy oderwali się od pracy i przeklinali go. - Wstydzilibyście się - zaprotestował Dawid - ten człowiek wiele przecierpiał! Odpowiedział mu chóralny wybuch śmiechu. - Nigdy nie był żonaty! To rekin! Nie bez powodu jest samotny! To zła, wstrętna hiena! - A jednak, kiedy się spóźniłem, poczęstował mnie cygarem. - W takim razie uważaj! Na pewno coś knuje! Dawid wzruszył ramionami. Posłuchał jednak rady kolegów. W następnym tygodniu Skorpion był dla niego naprawdę uroczy. Częstował cygarami, pożyczył dzieła filozoficzne, sprezentował butelkę koniaku najlepszej marki. Dawid łatwo się domyślił, że musi być jakiś powód manifestacyjnie okazywanej przyjaźni, przyjaźni zbyt podejrzanej u człowieka z taką opinią. Nie wiedział jednak, co o tym wszystkim sądzić. Było zupełnie tak, jakby on sam był kierownikiem biura, a Skorpion zwykłym urzędniczyną, zabiegającym o jego względy. Zaczął się nawet zastanawiać, czy Skorpion nie jest homoseksualistą. - Tego by tylko brakowalo! Dam mu ostrą odprawę! Kiedy Skorpion położył na biurku wytworną bombonierkę z angielskimi cukierkami, nie tknął jej, a wieczorem zostawił ją w widocznym miejscu na bibule. Nazajutrz kierownik czekał za filarem. - Cóżem takiego uczynił, że mnie pan nienawidzi? - zaatakował prosto z mostu. Dawid nie odpowiadał. - Nawet się pan do mnie nie odezwie? Nie ma pan ochoty ze mną rozmawiać? Więc to aż tak poważne? Dawid skinął głową, zaciskając wargi, niczym kapryśny dzieciak, wypytywany przez matkę. Cisza. - Czy w żaden sposób nie może mi pan przebaczyć? Dawid powiedział bardzo szybko: - Niech mnie pan przestanie prześladować. Nic to panu nie da. Jestem normalnym mężczyzną. Nigdy nie pozwolę się dotknąć! Skorpion na chwilę oniemiał, a potem wybuchnął śmiechem, tak szczerym, że Dawida ogarnęły wątpliwości. - Jakiż pan jest nieugięty! To mi się w panu podoba! Wyobraża pan sobie, że ja... że to dlatego... Zapewniam, że się pan myli! Czyż nie opowiadałem panu o moim małżeństwie? Nie jest to ostateczny dowód, przyznaję, ale... - Koledzy twierdzą cos wręcz przeciwnego. Pan nie był żonaty! Kierownik zmarszczył brwi. - Ach, tak! Bardzo dobrze! Dlaczego woli pan wierzyć kolegom niż mnie? Czy są panu bliżsi? Czy zna ich pan lepiej? Czy okazali panu więcej sympatii? A może życzy pan sobie obejrzeć mój dowód? Dawidowi zrobiło się nagle głupio. Zaprzeczył. - I wbił pan sobie w głowę, że chcę pana uwieść. No więc nie. Nie pociągają mnie rozkosze. Skoro już wyjaśniliśmy tę kwestię, niech mi pan zrobi przyjemność i przyjmie bombonierkę. Bardzo proszę, żeby już między nami nie było nigdy nieporozumień! Dawid nie uspokoił się jednak. Może by nawet wolał, żeby jego podejrzenia okazały się słuszne. Bo skoro nie, to jakże inaczej tłumaczyć dziwne zachowanie kierownika biura. Zapytywani urzędnicy malowali go w jak najczarniejszych barwach. Wyrzucił całą masę poczciwych facetów. Szpiegował wśród pracowników i donosił dyrekcji. Dostarczał fałszywych dowodów. Mówiono, że jest złodziejem, a nawet mordercą, bo podobno doprowadził pewnego staruszka do samobójstwa. I w takim człowieku miałaby się nagle zbudzić bezinteresowna przyjaźń? Co za pomysł! Z braku innego wyjaśnienia, Dawid doszedł do następującego wniosku: po prostu Skorpion chce mu wybić z głowy myśl o podwyżce! Było to niedorzeczne, lecz ze strony takiego osobnika - możliwe. Przy pierwszej nadarzającej się okazji zwrócił się więc z tym tak długo odwlekanym żądaniem. Skorpion wzniósł ramiona. - Ależ oczywiście! Nie śmiałem panu o tym mówić! Pańska pensja jest niewiarygodnie niska! Pana koledzy zarabiają dwa razy tyle, a nie wykonują pracy ani w połowie tak ważnej! Ile pan sobie życzy? Dwa razy więcej? Oszołomiony Dawid nie wiedział, jaką zająć postawę. - Tak... nie marzyłem o tym... jeśli pan sądzi, że to możliwe... - Oczywiście, inaczej bym panu nie proponował. Otrzyma pan też wyrównanie, bo podwyżka należała się panu dawno. Razem będzie całkiem przyzwoita sumka. Dawid podziękował wylewnie. Jego niepokój sięgał teraz szczytu. "Czego zażąda w zamian za wszystkie te przysługi? Bo czegoś zażąda na pewno. Nikt nie podlizuje się podwładnemu bez powodu." Próbował się domyślić, jakie korzyści można by z niego wyciągnąć. Pieniądze? Na pewno nie. Wszyscy wiedzą, że za swoją śmieszną pensyjkę ledwo wiąże koniec z końcem. Gdyby miał żonę, mogłoby chodzić o nią, ale przecież nie ma. Cóż więc pozostało? Fałszywe zeznanie? Jeśli Skorpion ma sprawę sądową, niewykluczone, że potrzebuje fałszywego zeznania, świadczącego o jego niewinności. Zwłaszcza jeżeli to sprawa poważna. Jeżeli, na przykład, chodzi o zbrodnię. Może właśnie potrzebuje alibi. Z każdym dniem Dawid był coraz bardziej nieufny, a Skorpion coraz bardziej natrętny. Zasypywał go prezentami i zaproszeniami. Często, niczym kobiecie, posyłał mu do mieszkania bukiety rzadkich kwiatów. Na urodziny przesłał mu przekaz na sumę tak wysoką, że wymagała założenia dodatkowego zamka w drzwiach mieszkania. Sytuacja Dawida w biurze też się zmieniła. Koledzy schlebiali mu i szukali jego towarzystwa. Oni też zasypywali go prezentami, by zaskarbić sobie jego łaski. Jego najbardziej płaskie dowcipy wywoływały salwy śmiechu, jego zdrowie było przedmiotem stałego zainteresowania. Nienawidzono go. Właściwie już nie pracował. W godzinach biurowych przechadzał się, czytał i palił niezliczone cygara, którymi wypychano szuflady jego biurka. Nie był przez to szczęśliwy, wręcz przeciwnie, żył w ciągłym strachu przed chwilą, w której wystawią mu rachunek. Aż pewnego dnia, bez widocznej przyczyny, hojność Skorpiona skończyła się. Przestał się do Dawida odzywać, nie przychodził już usiąść po przyjacielsku na rogu biurka. Spoglądał tylko milcząco zza filara z wyrazem wiernego, dobrego psa, który nie rozumie, za co został ukarany. Wyglądał na starszego, bardziej zmęczonego i samotnego niż przedtem. Często miewał zaczerwienione oczy i zapuchnięte powieki, chyba od płaczu. Zmiana zaszła też w postawie kolegów Dawida. Nie kryli dezaprobaty. Przechodząc często słyszał, jak mruczą, kilka razy pochwycił nawet słowo "niewdzięcznik". Postanowił zachowywać się, jakby nigdy nic, lecz wkrótce zaczęto go bojkotować. Nie odpowiadano na jego pytania, zupełnie jakby był powietrzem. Bez żenady rozmawiano przy nim na jego temat. Mógł więc usłyszeć takie na przykład rozmówki: - Biedny Skorpion, jest okropnie rozczarowany. - Nic dziwnego! Takiej nagrody się doczekać! - Tak. po tym wszystkim, co dla niego zrobił, miał prawo się spodziewać odrobiny wdzięczności... - Niektórzy nie wiedzą, co to wdzięczność... Kierownik biura nie odzywał się. Wodził za Dawidem oczyma pełnymi melancholii i bolesnego zdumienia. "A jeśli ta jego przyjaźń jest szczera? Jeśli mnie po prostu polubił i nie ma ukrytych planów?" Odkrycie to przygnębiło Dawida. Własne zachowanie wydało mu się nagle tak niesprawiedliwe i ohydne, że miał ochotę zapaść się pod ziemię. "A ja podejrzewałem go o jakieś tajemne zamiary, jakieś perfidne plany! Jakże bytem wstrętny!" Przypomniał sobie wszystko, co mówiono o Skorpionie. "No i co z tego? Jakie to ma znaczenie? Nawet mordercy są zdolni do szczerych uczuć. Tym większa ich zasługa. Czemu go odepchnąłem? Nie byłem godny jego przyjaźni. Nie prosił mnie o nic, pragnął tylko odrobiny zrozumienia, a ja musiałem wszystko zepsuć śmiesznymi podejrzeniami!" Dawid był okropnie nieszczęśliwy. By ulżyć sumieniu, posiał Skorpionowi olbrzymi bukiet kwiatów. Jeśli jednak myślał, że w ten sposób zwróci dług, grubo się mylił. Koledzy nie omieszkali mu tego wytknąć. Słyszał, jak mówią: - I wiesz, na co się szarpnął? - Nie. Na co? Pewnie nic wielkiego? - Zwykły wiecheć polnych kwiatów! - Ręce opadają. Co za niewdzięczność! Po tym wszystkim, co dla niego zrobił. - I bądź tu dobry dla zwierząt! Dawid miał ochotę wytłumaczyć, że nie wysłał wiązanki polnego kwiecia, tylko bukiet wyjątkowo drogich, szklarnianych kwiatów. Samo jednak mówienie o różnicy cen wydało mu się tak niestosowne, że twarz nabiegła mu krwią. Czyżby urzędnicy mieli rację? Czy zasłużył na miano niewdzięcznika? Przyjrzał się Skorpionowi. Skulony za filarem, ze wzrokiem wlepionym w Dawida, drżącymi rękoma i twarzą wstrząsaną nerwowym tikiem, sprawiał rzeczywiście żałosne wrażenie. "Jestem nędznikiem! Pomyśleć, że to ja doprowadziłem do takiego stanu tego człowieka! Nieszczęsnego, wzorowo zachowującego się kalekę!" Teraz on z kolei zaczął zasypywać Skorpiona prezentami, kwiatami i czułościami. Odpowiedzią na wszystkie gesty było jednak tylko zrozpaczone spojrzenie i gorzki wyraz twarzy. Dezaprobata urzędników przeszła w pogardę. - Wiesz, co on śmiał mu dać? - Nie. Pewnie nic takiego. - No jasne! Butelkę zwykłego wina! - Jak mu nie wstyd! Dawid uciekał, żeby tego nie słyszeć, trafiał jednak na inną rozmowę: - To już przesada! Zgadnij, co wymyślił?! - Przypuszczam, że nic dobrego. - Przesłał mu pieniądze! Jak żebrakowi! Jakąś śmieszną sumę! - Nie mów?! A szef co na to? - Wiesz, jaki on jest. Taki wrażliwy, taki dobry. Serce mu pęka, ale nie okazuje tego. Jest pełen godności. Przebacza. Zawsze znajdzie coś na jego usprawiedliwienie. - Święty człowiek! - Tak, nie poszczęściło mu się. Dawid czul, że zwariuje. Jak udowodnić, że ma dobre intencje? Dlaczego wszystkie próby pojmowano opacznie, wszystkie gesty tłumaczono sobie inaczej? Spojrzał na Skorpiona. Biedny Skorpion! Cień człowieka! Jakże smutny, jakże samotny! Łzy napłynęły Dawidowi do oczu. Nie mógł znieść odpowiedzialności za taki upadek. Krzyknął: - To nie moja wina! Urzędnicy spojrzeli na niego obojętnie. Kierownik biura załkał za filarem. - Nie, to nie moja wina! To wy mi wmówiliście, że Skorpion jest potworem! Skorpion chlipał za słupem. - Po prostu nie powinienem był wam wierzyć, to wszystko! Teraz rozumiem. Ja Skorpiona lubię! Dałbym sobie rękę uciąć, żeby... Z przerażeniem ujrzał zachłanność, wypełzła nagle na twarze urzędników. Skorpion przestał płakać. Śliniąc się już z rozkoszy, podchodził do Dawida z nożem w ręku... SZCZWANY LIS - Kłamczuch kłamczuchowi nierówny - zwierzył mi się pewnego dnia ten szelma Michelson. Weźmy na przykład moją brodę: jest prawdziwa czy sztuczna? - Prawdziwa - zaryzykowałem. - Przykro mi, ale pan przegrał. Jest sztuczna. To jedno z moich najnowszych kłamstw. Byłem oszołomiony. Broda Michelsona wyglądała w każdym calu jak prawdziwa. Nie mogłem się powstrzymać. Chwyciłem ją mocno w garście i pociągnąłem z całej siły. Biedak zawył. - Pańska broda jest prawdziwa - tryumfowałem. - Nic podobnego. Uprzedzałem pana: klamczuch klamczuchowi nierówny. Ja, zanim zaryzykuję kłamstwo, zabezpieczam się. Przez kilka miesięcy wcale się nie goliłem. Teraz oszustwo jest nie do wykrycia. Winien mi pan lemoniadę... Właśnie to Michelson nazywał prawdziwym kłamstwem. NIEUSTAJĄCY SPEKTAKL Bileterka wycelowała we mnie snop światła latarki. Podałem bilet. Zaprowadziła mnie na wolne miejsce. Wsunąłem jej do ręki pieniążek. Powiedziała: - Dziękuję panu. Przeprosiłem sąsiadów i usiadłem. Nie odpowiedzieli. Ze wstrzymanym oddechem wpatrywali się w ekran. Muzyki nie było. Film musiał być porywający. Zdjąłem palto. Rozprostowałem nogi. Niechcący trąciłem łokciem sąsiada z lewej. Przeprosiłem go. Chyba nie dosłyszał. Wyciągnąłem z etui okulary. Przetarłem je dokładnie chusteczką i włożyłem na nos. Palto złożyłem i ulokowałem na kolanach. Z kieszeni wypadła moneta. Słyszałem wyraźnie, jak toczy się po podłodze. Schyliłem się, by ją podnieść, ale po ciemku nic nie widziałem. Zapaliłem zapałkę. Moneta leżała jak byk, tuż koło moich stóp. Prostując się, wymamrotałem jakieś przeprosiny, ale sąsiedzi ani drgęli. Wpatrywali się w ekran. Odprężyłem się. Ja też spojrzałem na ekran. Obraz przedstawiał puste krzesło oparte o białą ścianę. Przy nodze krzesła stała butla wypełniona żółtawym płynem. Tajemnicze urządzenie trzymało nad powierzchnią wody - niewielką kulkę. Nie bardzo rozumiałem, co to znaczy. Liczyłem, że w dalszym ciągu sprawa się wyjaśni. Gdy jednak po kilku minutach obraz się nie zmienił, zacząłem się niecierpliwić. Wciąż to samo: krzesło, biała ściana i butla z dziwnym urządzeniem. Przyjrzałem się sąsiadom. Sprawiali wrażenie zahipnotyzowanych. Oni też chyba czekali na dalszy ciąg? No więc, pól godziny później obraz pozostał identyczny. Byłem więcej niż zniecierpliwiony. Bytem wściekły! Chodziło zapewne o jakąś usterkę techniczną. Ale czemu widzowie nie reagują? Bez słowa skargi znoszą narzucony im, męczący obraz. Z trudem powstrzymywałem wybuch złości, a w każdym razie niezadowolenia. Wszyscy milczeli. Co za idiotyczna sytuacja! Nie mogłem już dłużej znieść ponurego odrętwienia widowni. Krzyknąłem: - Co jest?! Co się dzieje?! Światło! To we mnie wpiły się nagle wszystkie spojrzenia. Chciałem się uśmiechnąć, ale niejasny niepokój wykrzywił mi wargi w ohydnym grymasie. Sąsiad z prawej przyglądał mi się małymi, okrutnymi oczkami. Wybełkotałem: - No, tak, no przecież trzeba coś zrobić... Słowa uwięzły mi w krtani. Oczy wpatrywały się we mnie z pasją. Czego ode mnie chcą? Jak gdyby nigdy nic, udałem, że interesuję się tym, co widniało na ekranie. Był tam już inny obraz. Przedstawiał tłum ludzi. Siedzieli i wpatrywali się we mnie zachłannie. Chciałem się wytłumaczyć sąsiadowi z lewej, ale już go nie było. Nie siedziałem w fotelu na widowni. Siedziałem na krześle. Za plecami miałem białą ścianę. U stóp butlę. Tłum śledził moje reakcje. Zerwałem się i rzuciłem do wyjścia. Wyrżnąłem głową w niewidzialną przegrodę. Nie mogłem już wyjść. Byłem uwięziony w szklanej klatce! Opadłem na krzesło. Spojrzenia wpijały się we mnie. Uwagę moją zwróciła butla na podłodze. Ruchem wpierw niedostrzegalnym, potem coraz szybszym, tajemnicze urządzenie przysunęło kulkę do powierzchni płynu. Kiedy zanurzyło kapsułkę cyjanku w kwasie solnym, uniosły się opary. Wstrzymałem oddech. Gdy podniosłem głowę, tajemnicze znaki pojawiły się na szklanej przegrodzie między mną a widownią. Upłynęło kilka sekund, zanim pojąłem, że chodzi o sześć liter, widzianych od tyłu. Odcyfrowałem je bez trudu. Układały się w słowo "Koniec". Moja klatka piersiowa jest napięta jak wrzód. Otwarto drzwi. Widzowie wyszli z sali. Na zewnątrz widzę kolejkę, czekającą na następny seans. KILKA PYTAŃ NA KUPIE Czy można nazwać kolacją nędzny i obrzydliwy posiłek? Po czym poznajesz matkę? Czy twoja rodzina cierpiała z powodu miar i wag? Z czym się je zemstę? Czy bywa w puszkach? Czy chciałbyś zostać ukąszony przez Pasteura? Czy jutro się spóźni? Czy śpiewające jutra zatańczą pojutrze? W jakim kierunku trzeba używać słomianki? Będąc skazanym, jesteś za czy przeciw karze śmierci? A jeśli zostanie tylko jeden, w jaki sposób się rozmnoży? Czy pełne patosu ruchy siewcy nie przyprawiają cię o chorobę morską? Po co wyruszać o czasie, skoro przybywa się za późno? Czy częściej wchodzisz w gówno w domu, czy na dworze? Czy znasz ludzi, którzy śmierdzą? Wymień ich na głos. Czy dziecko jest na ogół młodsze niż dorosły? Czy Król-Słońce przypiekał? Kiedy nie czujesz się urażony? Czy owłosienie zatruwa ci życie? Czy chętniej mawiasz "do widzenia" niż "żegnaj"? Czy zwrot "żaba z kropielnicy"* wydaje ci się obraźliwy? Czy Bogu było ciężko stworzyć? Kto mógłby zrobić to samo jednego dnia? Jak się nazywa samica Boga? Czy Bóg stworzył się sam? Ile czasu mu to zajęło? W kogo wierzy Papież? Czemu Papieże tak prędko umierają? Czy Jezus Chrystus miał rodziców, jak wszyscy? Czy zginął śmiercią ponurą? Czy to nie on trzymał w dziobie kawał sera? Czy piekło stworzono z myślą o dorosłych, czy o dzieciach? Czy jest już jedenasta? Czyż nie powinniśmy się rozstać? ________________________ * Pogardliwe określenie dewotki (przyp. tłum.). DOBRE MIEJSCE Już od dłuższego czasu chłopiec obserwował mężczyznę z ciekawością. Mężczyzna widział go, lecz zachowywał się tak, jakby nie podejrzewał nawet jego istnienia. Wykręcał sznur na wszystkie strony. Chłopiec postąpił krok naprzód, potem jeszcze dwa kroki. W końcu nie wytrzymał. - Psze pana, co pan robi? Mężczyzna chrząknął, ale nic nie odpowiedział. Nastąpiła chwila ciszy. Zdawało się, że człowiek zapomniał o istnieniu dziecka, gdy nagle przemówił nieobecnym głosem: - Przecież widzisz, że robię węzeł. Znasz się na węzłach, chłopcze? - Tak sobie. Po co panu ten węzeł? - Za dużo chciałbyś wiedzieć, mały. A w ogóle co tu robisz? Powinieneś być w szkole. - Dziś nie ma lekcji, przecież dziś czwartek. W czwartki nigdy nie chodzę do szkoły. Mężczyzna chrząknął po raz drugi i znów zabrał się do pracy. Po chwili odetchnął z zadowoleniem. Węzeł był gotów. - Czy zrobił pan tę pętlę po to, żeby się powiesić? - Być może. Czemu pytasz? - Bo myślę, że pan chce się powiesić. Wystarczy na pana spojrzeć, żeby się domyślić. Mężczyzna podniósł głowę znad węzła i spojrzał na dziecko. Smutny uśmiech błąkał się po jego twarzy. - Jesteś bardzo spostrzegawczy, mój mały. Dużo już widziałeś ludzi, jak się wieszali? - Niezbyt. - Ilu? Jednego, dwóch? - Nie pamiętam. Dlaczego chce się pan powiesić? Człowiek odłożył sznur. Przyjrzał się uważnie dziecku. Po chwili, jakby przestał je widzieć, wpatrzył się gdzieś w dal. Otrząsnął się jednak. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował chłopca. - Palisz, mały? - Owszem, chętnie. Powoli zapalili papierosy. - Ile masz lat, mały? - Jedenaście, psze pana. A pan? - Trzydzieści siedem. To dużo, co? - Nie tak bardzo. Znam jednego faceta, który ma siedemdziesiąt sześć. - Masz szczęście. I co on robi, ten facet? - Nic. Przychodzi często do kawiarni napić się wina z innymi staruszkami. Gra w karty. Dlaczego pan o to pyta? - Nie wiem. Żeby podtrzymać rozmowę. - Nie musi pan podtrzymywać rozmowy specjalnie dla mnie. Nie chciałbym panu przeszkadzać. - To ładnie z twojej strony. Wyglądasz na sympatycznego chłopca. Dopal papierosa i idź sobie. - Ależ ja nie będę panu przeszkadzał. Może pan się spokojnie wieszać. - Jesteś bardzo miły. Ale wolałbym zostać sam. Rozumiesz? - Chce pan powiedzieć, że jeśli tu zostanę, to będzie mniej przyjemnie? - Właśnie. Nie psuj mi przyjemności. - Mówi pan to tylko tak sobie. W gruncie rzeczy nie ma pan wcale ochoty się wieszać. Chce pan sobie dodać odwagi. Był pan na wojnie? - Nie, nie byłem nawet na wojnie. Widziałem niewiele więcej niż ty. - No, jednak. Był pan żonaty? - Tak, dwa razy. - Zostawiły pana? - Za pierwszym razem ona, za drugim ja. - Miał pan tego dość? - Chyba tak. Tak, myślę, że właśnie miałem dość. - Ma pan dzieci? - Nie. - To lepiej... - stwierdził chłopiec. - Lepiej dla dzieci - dorzucił po namyśle - mogłyby się wykoleić. Mężczyzna wybuchnął śmiechem. - Znasz się na rzeczy. - Nie jestem taki głupi, psze pana. Skapowało się już to i owo. - Na przykład co? - Och, różnie. Człowiek zawsze myśli, że będzie lepiej, ma nadzieję, a potem wcale nie jest lepiej, tylko jeszcze gorzej. Aż wreszcie przychodzi taki dzień, kiedy zadaje sobie pytanie, czy w ogóle warto się tak męczyć? - No, nie trzeba przesadzać. - Tak pan mówi, bo jestem młody, ale sam pan ma dość, skoro chce się pan powiesić. - Ze mną to trochę inna sprawa. Jestem zmęczony. - A myśli pan, że ja nie? Założę się, że jakbyśmy urządzili wyścigi, to pan by jednak pierwszy przybiegł na metę. Mężczyzna wyrzucił niedopałek. Chłopiec wciąż trzymał zgasły papieros w ustach, co nadawało mu dziwnie dorosły wygląd. - Jak masz na imię? - spytał mężczyzna. - Jakub. Niezbyt oryginalne. Lepiej niech pan do mnie mówi "chłopcze". - Jak chcesz. Mężczyzna zaczął pogwizdywać. Rozglądał się dookoła. Wreszcie zatrzymał wzrok na drzewie, którego gałęzie rosły dość nisko. Przestał gwizdać. - Tak - rzekł chłopiec - to jest najlepsze. Podeszli do drzewa. - Gałęzie są jednak trochę za wysoko. Nie wiem, jak przymocować sznur - mruknął mężczyzna. - Nic łatwiejszego. Niech mnie pan weźmie na barana. Przywiążę sznur doskonale, zobaczy pan. Mężczyzna spojrzał na niego z wahaniem, po czym wzruszył ramionami. - Właściwie czemu nie? Dobra, zawiąż mocno. Liczę na ciebie. Po chwili sznur był umocowany. - Na mnie chyba już czas, chłopcze. Takich spraw nie należy odkładać. - Słusznie. Czy mogę cos dla pana zrobić? Przekazać jakąś wiadomość? - Miły jesteś. Nie, niczego nie potrzebuję. Chcesz resztę papierosów? - Owszem, chętnie. Mężczyzna przeszukał kieszenie. - Masz, weź jeszcze nóż. I pieniądze. Niewiele, ale starczy na gumę do żucia. - Nie lubię gumy do żucia. Wolę tytoń. - Jak uważasz. Cześć, chłopcze. - Do widzenia, psze pana. Kiedy już było po wszystkim, dziecko oddaliło się powolnym krokiem robotnika wychodzącego z fabryki. Praca nie była wesoła i nie zawsze trafiało się na milionerów. Będzie jednak wracał na tę polanę. Drzewo jest rentowne. Już sześciu wisielców w tym miesiącu, a dziś dopiero siedemnasty! NA PODBÓJ CZŁOWIEKA Od jedzenia końskiego mięsa narosła mu na stopach zrogowaciała tkanka, czarna i bardzo twarda, którą idioci brali za kopyta. CISZA, SEN TRWA! Marsjanin wpatrywał się w Krystynę Spoc trojgiem oczu: zielonym, czerwonym i mrugającym żółtym. Zawyła ze strachu. - Nie warto krzyczeć - szczeknął. - Nikt pani nie usłyszy. Zabezpieczyłem się. - Właśnie że Krzysztof Arno mnie usłyszy! Wyrwie mnie z pańskich brudnych łap! Zapłaci pan za swoje niecne czyny, Marsjaninie bez serca! - Nie mamy serc, ale za nimi przepadamy. Nasi kucharze znają dziesięć i pól tysiąca sposobów przyrządzania serca. Że wspomnę tylko serce zapiekane na dłoni, serce duszone we łzach czy serce w rozterce. Twoje serce musi być bardzo delikatne, skosztuję go na surowo! Rozwinął błony i fruwał po pokoju, obijając się o meble. - Krzysztof Arno mnie uratuje - dyszała nieszczęsna Krystyna. - Ten twój Krzysztof nie... Marsjanin zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dzierżąc w dłoni dymiący jeszcze dezintegrator, Krzysztof Arno przyklęknął obok zemdlonej dziewczyny. Otworzyła oczy. - Krzysztof... Mój kochany! - Krystyno... Najdroższa! Tulili się długo, głusi na dzwonek budzika. Było już po jedenastej, kiedy Krzysztof Arno ostrożnie otworzył oczy. Najpierw odruchowo pomacał guz na szczycie głowy. Guz osiągał właśnie rozmiary kretowiska. Migrena jednak minęła. Poprzedniego dnia stos naukowych książek spadł mu na potylicę, a wiadomo przecież, jak ciężkie są naukowe książki. Stojąca na drabinie Krystyna rozpłakała się. - To moja wina... Co za niezdara ze mnie! Teraz mnie pan znienawidzi, wyrzuci mnie pan... Jaka ja jestem nieszczęśliwa! Zaprzeczył niewyraźnie, otumaniony jeszcze uderzeniem: - Ależ nie, ależ nie, to nic takiego... Zemdlał. Znalazł jednak dość sił, by pójść z Krystyną do apteki na rogu ulicy. Tam go zbadali i opatrzyli. - Gotowe - oświadczył aptekarz. - Chyba nic panu nie będzie. Na wszelki wypadek może pan zrobić prześwietlenie. To już zależy od pana. Proszę wracać do domu. Jutro będzie pan miał wielkiego guza. Krystyna głośno pociągała nosem. - Ach, panie Arno, dałabym nie wiem co, żeby mi pan przebaczył. Mruknął słabym głosem: - Wybaczam pani. Wówczas, spontanicznie jak pensjonarka, złożyła na jego czole krótki pocałunek i uciekła w kierunku księgarni. - No, jeśli chodzi o pocałunek, to sprawa poważniejsza. Na to lekarstwa nie mam. Jedyny skuteczny sposób, to jeszcze raz dostać w potylicę stosem książek, tak wielkim, żeby do reszty stracić głowę! Krzysztof uśmiechnął się na wspomnienie pesymistycznych słów aptekarza. No, wolał jednak pocałunki od guzów! Przeciągnął się i wstał z łóżka. Inna sprawa, że gdyby nie on, biedna Krystyna wpadłaby w niezłe tarapaty. Wyglądało na to, że Marsjanin nie żartuje, kiedy mówił o jedzeniu. Był jeszcze pochłonięty roztrząsaniem w myślach wszystkich szczegółów nocnej przygody, gdy na podeście schodów spotkał dozorczynię. Uścisnęła mu rękę, wzruszona. - Brawo, panie Arno! Był pan wspaniały! - Nieprawdaż? Nie ma dla mnie listów? - Nie, nic nie ma. Do widzenia, panie Arno. My tu wszyscy trzymamy z panem. Precz z Marsjanami! - Dziękuję. Do widzenia. Dopiero czekając pod czerwonym światłem na ulicy Saints-P res Krzysztof zdał sobie sprawę z tego, że paplanina dozorczyni była co najmniej dziwna. Co chciała powiedzieć przez "Brawo, panie Arno!" i "Precz z Marsjanami!" Czyżby wiedziała o jego śnie? Ale skąd? To nie miało sensu! Gdy postawił samochód na parkingu, strażnik poklepał go po ramieniu. - Byt pan wspaniały, panie Arno, naprawdę świetny. Kiedy powiedziałem żonie, że pana znam, nie chciała wierzyć. Byłoby nam bardzo przyjemnie, gdyby pan nas odwiedził któregoś wieczoru. Podał kwit Krzysztofowi, któremu szczęka opadła. - Kiedy byłem wspaniały? - Żartuje pan! To marsjańskie bydlę chciało pożreć serduszko tej kochanej Krystynce! Ach, właśnie: niech ją pan ode mnie pozdrowi! Krzysztof zrezygnował z dyskusji. Chwycił kwit i pospieszył do księgami. - Dziękuję, panie Arno - powiedziała Krystyna, gdy tylko zamknął za sobą drzwi. - Nigdy panu tego nie zapomnę! - Czego mi pani nie zapomni? Za co mi pani dziękuje? - Za wczorajszą noc! Z Marsjaninem! - Więc pani uważa, że naprawdę panią uratowałem? Wybuchnęła śmiechem. - Och, nie, panie Arno. Umiem przecież odróżnić sen od jawy. Nie, po prostu dziękuję za to, że dał mi pan rolę w swoim śnie. Bardzo się podobał, wie pan? Teraz ludzie na ulicy mnie poznają. Przyjaciółki nie mogą wyjść z podziwu. To cudowne! Krzysztof opadł na taboret. - Czy chce pani przez to powiedzieć, że moje sny są publiczne? Że innym śni się to samo co mnie? Od jak dawna? Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? - Dopiero od wczorajszej nocy. Ale to prawdziwy sukces! Mam nadzieję, że tak będzie dalej. Ludzie na pana liczą. W każdym razie w Paryżu. Nie wiem, jaki pańskie sny mają zasięg. To wszystko pewnie przez ten... przez ten... - Może przez ten stos naukowych książek? Roześmiał się z jej nieszczęśliwej miny. - A skąd wiadomo, że to mój własny sen, a nie taki, w którym tylko gram rolę? - Zabezpiecza się pan. Przed snem idzie napis: "Copydream Krzysztof Arno". Nie ma mowy o pomyłce. I dał mi pan rolę! Wszyscy mężczyźni będą o mnie śnić! Uwielbiam pana! Wciąż pod wrażeniem rewelacyjnych wiadomości, Krzysztof przeszedł na drugą stronę ulicy, by uporządkować myśli z pomocą potrójnego koniaku. Jerzy, właściciel baru, często wstępował do księgami po kryminały. - Cześć, Krzysztof! Brawo! Wczorajsza noc była świetna! Musisz mi powiedzieć, o której idziesz spać dziś wieczór. Nie chciałbym przegapić dalszego ciągu. No bo przecież będzie dalszy ciąg, co? - Być może. Powiem ci, kiedy opróżnię kieliszek. Alkohol dobrze mu zrobił. Wszystko wydawało się teraz mniej dziwne, przygoda bardziej prawdopodobna. Gdyby nie ten przeklęty guz... - Pan Krzysztof Arno? - Tak, to ja. Słucham pana? - Jestem Luc Naomy z TWOREK (Towarzystwo Wdrażania i Organizacji Reklamy Ekonomicznie Konsekwentnej). Czy mógłbym z panem porozmawiać? - Oczywiście. Obaj mężczyźni podeszli do stolika w głębi baru. Luc Naomy, dosyć cherlawy młodzieniec niskiego wzrostu, sprawiał jednak wrażenie człowieka o niezłomnej woli. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował Krzysztofa. - Nie palę. - Nie? Szkoda. Oto, co mnie sprowadza, panie Arno. Zajmuję się reklamą papierosów Crick. To dobre papierosy, ale od niedawna na rynku, więc ludzie ich jeszcze nie kupują. A pewnie by zaczęli, gdyby pan w jednym ze swych snów zapalił Cricka. Nie pożałuje pan tego. Krzysztof wybuchnął śmiechem. Pomysł wydal mu się przezabawny. - Drogi panie, rozczaruję pana. Nie jestem w stanie zapanować nad moimi snami. Nawet gdybym chciał, nie mógłbym przyjąć pańskiej propozycji. - Nie dziwią mnie pańskie obiekcje. Ale to już moje zmartwienie. Luc Naomy wydobył z kieszeni przygotowaną umowę. - Niech pan tylko podpisze ten dokument. W dowód zaufania wypłacę panu gotówkę od razu. W zamian proszę tylko o jedną rzecz: o klucz od pańskiego mieszkania. Jeżeli w ciągu tygodnia nie przyśnią się panu Cricki, pieniądze należą do pana, a ja przestaję być pracownikiem TWOREK. Krzysztof spoglądał to w pełną napięcia twarz Luca Naomy'ego, to na różowe kartki umowy. Nie widział jednak ani jednego, ani drugiego. Oczyma wyobraźni oglądał olbrzymią, kilkupiętrową, supernowoczesną księgarnię z niezliczoną ilością ekspedientek. Na piętrach hall wystawowy, barek, basen, sala kinowa. - Zgoda. Podpisuję. Luc Naomy radośnie podał mu gruby plik banknotów w zamian za niewielki klucz. - Dziś wieczorem, rzecz jasna, o dziewiątej w łóżku! - rzucił znikając. Zastąpił go natychmiast tłusty jegomość w brązowym garniturze. - Pan Krzysztof Arno? Benjamin Full z CZUBKI (Centralne Zjednoczenie Upowszechniania Bezcennych dla Klienta Informacji). Widzę, że podpisał pan umowę z Lukiem Naomy. Mam nadzieję, że my też dojdziemy do porozumienia. Benjamin Fuli położył na stole plik, wobec którego ten Luka Naomy'ego był nędznym zwitkiem. - Panie Arno, ja tam lubię prosto z mostu. Pozmywaj pan naczynia w swoim śnie przy użyciu Brzdęka, a te pieniądze należą do pana. - Bardzo chętnie, ale nie mogę nic obiecać! - wyjaśnił cierpliwie Krzysztof. - Nie panuję nad moimi snami! Uśmiech wykrzywił mięsiste wargi człowieka w brązowym garniturze. - Już ja się tym zajmę. Proszę tylko podpisać i dać mi klucz! - Zgoda. Przez cały dzień osobnicy z kieszeniami pełnymi banknotów przewijali się przez bar i księgarnię. Jeden reklamował lodówki Igloosan (Igloosan - Igloo... sen!), inny samochody Wrumwrumwrum. Był też cukier Buburack, pończochy Stopar, syrop Ulipekt, dziennik "Noc", pastylki Motylki; przyszedł nawet jakiś młody pisarz i prywatnie poprosił Krzysztofa, żeby wspomniał o jego ostatniej książce pt. Już nie mogę, kochanie. O szóstej po południu noc już była zapchana tak, że Krzysztof musiał zapisywać na sjestę. Kiedy i sjestę wypełnił, odmówił przedstawicielowi firmy Ziewu-ziewu, który radził brać w ciągu dnia rewelacyjne pastylki nasenne. Powiedział "do widzenia" Krystynie. Jej twarz, artystycznie umalowana, tryskała radością. - Niech się panu przyśni coś miłego, panie Arno. Do jutra. Sypialnia przypominała Disneyland. Jedne na drugich tłoczyły się tam plansze i transparenty; napisy różnych rozmiarów i we wszystkich kolorach tańczyły zwariowany balet kaligraficzny. Prześcieradła pełne byty reklamowych haseł, poduszki szeptały nazwy produktów, sufit mrugał neonowymi napisami. Tej nocy Krzysztofowi śniło się, że przejmuje władzę, obniża podatki, rozwija budownictwo, udziela ogromnych kredytów na oświatę i badania naukowe, popiera literaturę i sztukę, rozwiązuje wojsko. Nazajutrz, w chwili gdy już miał wejść do księgami, podeszli do niego dwaj mężczyźni i poprosili, by szedł z nimi. Nie mógł odmówić, więc przyjął zaproszenie. Zawieźli go do urzędu mieszczącego się w nie znanym mu gmachu i doprowadzili przed komisję, której członkowie spojrzeli na niego ponuro i z niesmakiem. - Ach, więc to wy sialiście zamęt i anarchię! - Ja... ja nienaumyślnie! Stary, łysy mężczyzna, zapewne przewodniczący komisji, zabrał glos: - Wykorzystujecie nielegalnie zdobyte środki i podsuwacie obywatelom wywrotowe myśli. To niedopuszczalne. Od dzisiaj jesteście obowiązani przedkładać Komisji dokładny konspekt tego, o czym macie zamiar śnić w ciągu nocy. - Ależ ja tego nie wiem! Nie śni mi się to, co chcę! - W takim razie tym gorzej dla was! Nie będziemy tolerowali żadnych odchyłów od norm moralnych. Nie zapominajcie, że nawet dzieci mają dostęp do waszych snów! Najlepiej, jakbyście wcale nie spali, dopóki nie znajdziemy sposobu na to, żeby ochronić publiczność przed waszym niezdrowym bełkotem. - Mowy nie ma! - wrzasnął Krzysztof, tracąc cierpliwość. - Nic mi nie możecie zrobić! - Nie bądźcie tacy pewni. Coś tam zawsze znajdziemy, a wtedy... - Nie usłucha ich pan? - spytała Krystyna, gdy opowiedział jej o rozmowie. - Oni są zdolni do wszystkiego! Pańskie sny docierają aż do Belgii, aż do Szwajcarii, a nawet dalej, tylko że tam już ludzie nie rozumieją naszego języka. Jest pan teraz jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie! Nie zawahają się przed niczym, żeby pana zniszczyć. Nie chciałabym, żeby się panu przytrafiło coś złego, panie Arno. - Proszę mnie nie nazywać panem Arno. To brzmi, jakbym miał siedemdziesiąt lat. Na imię mi Krzysztof. - A mnie Krystyna. - Krysiu... - Krzysiu... Ich usta się spotkały. ...Zapali pan? - spytał Marsjanin, ogryzając kawałek zielonego mydła. - Nie, nie znoszę dymu - odparł Krzysztof - zresztą palenie szkodzi zdrowiu. - Zdawało mi się, że pali pan jakieś Krychy czy Krachy, nie pamiętam dokładnie. - Może Prychy? Nie, nigdy. Dlaczego pan je to mydło? - Jest tak kiepskie, że nie nadaje się do niczego innego - westchnął smutno Marsjanin. - Á propos, wszystkie wasze wyroby są nic niewarte. Czemu nie przyjeżdżacie po zakupy na Marsa? U nas wszystko jest lepsze i tańsze. - Tak... to jest myśl. - Nasze kobiety też są ładniejsze od waszych. Na przykład ta pańska Krycha jest brzydka jak noc. - Może nie jest najpiękniejsza, ale brzydka też nie jest... Marsjanin pofruwał chwilkę, aby rozprostować błony. - E tam, w porównaniu z Marsjankami jest do niczego. Żeby chociaż nie była tak bezdennie głupia! - Przesadza pan - zaprotestował słabo Krzysztof. - Wcale nie. Wie pan przecież. Niech pan patrzy. Grupa Marsjanek rozpoczęła lubieżny taniec, od którego nieszczęsny młodzian poczerwieniał. - Nie! Nie! Komisja! Nie wolno! Marsjanki zrozumiały krzyki jako zachętę i stały się jeszcze bardziej lubieżne. Zjawili się członkowie Komisji. Ku rozpaczy Krzysztofa, byli całkiem nadzy. Oni też puścili się w tany. Obudził się z czołem mokrym od potu. Za oknem świeciło słońce, śpiewały ptaszki, ale wiedział już, że dzień będzie ciężki. Rzeczywiście, sen się nie podobał. Krzysztof szybko się zorientował, że jego popularność maleje. W księgarni telefon się urywał. Luc Naomy ryczał z wściekłości, Benjamin Full bełkotał z furią, któryś z członków Komisji gdakał z oburzenia. Krystyna nie odzywała się. To było najgorsze. Miała zaczerwienione oczy. Co chwila przygryzała górną wargę, ale to niewiele pomagało. Łkanie i tak dobywało się z jej drżących ust. Krzysztof był nieszczęśliwy. Nienawidził siebie samego, było mu wstyd. Chcąc się usprawiedliwić, powiedział: - Krysiu, ja wcale tak nie myślę. To był tylko sen... Kocham cię... - Niech pan nic nie mówi! Nie chcę już pana słyszeć, nie chcę pana widzieć. Nienawidzę pana. Och, ile ja się przez pana wstydu najadłam! Nie przeżyję tego! Zgięła się wpół i padła na podłogę, wstrząsana łkaniem. Krzysztof podszedł do półki z naukowymi książkami i zdecydowanym gestem zrzucił sobie na głowę cały ich stos. ...Marsjaninowi towarzyszył tuzin morskich szczupaków, uzbrojonych w dezintegratory. - Nie wiedziałem, że poszliście na współpracę z Marsjanami - rzekł Krzysztof cierpko. - Czy nie ma w was za grosz ziemskiego patriotyzmu? - Tak - odparł najstarszy szczupak - ale oni jedzą mało ryb. - Zdezintegrujcie go - rozkazał Marsjanin - to go nauczy rozumu. Szczupaki przywiązały Krzysztofa do klucza wiolinowego. - Kiedy się wykluje dziewiąta godzina, zostanie pan zdezintegrowany. Wtedy ujrzał wielki zegar, na którego tarczy, zamiast cyfr, leżały jajka. Co godzina ze skorupki wykluwało się pisklę. - Litości - błagał Krzysztof. Podszedł do niego stary człowiek, ciągnąc wózek, na którym było napisane SAMOTNY. - Z Marsjanami - rzeki - trzeba się mieć na baczności. Żegnaj! Właśnie wykłuto się dziewiąte pisklę. Starszy szczupak wydal komendę: - Cel... Otworzył oczy i zobaczył, że znajduje się w przestronnej, białej sali. Leżał w łóżku, a dookoła było mnóstwo takich samych łóżek. Kobiety i mężczyźni spacerowali cicho. - Budzi się - powiedział jakiś głos. Krzysztof odwrócił głowę. Ujrzał Krystynę; obok niej stał dziwny stwór. Poznał go od razu: to Marsjanin. - Jak się czujesz, kochanie? Czy bardzo cierpisz? Dotknął ręką głowy. Guz zniknął. Na jego miejscu było teraz małe wgłębienie. - Czuję się dobrze. Kto... kto to jest? Krystyna z uśmiechem spojrzała na Marsjanina, a ten się zakołysał. - No jak to, kochanie, przecież to twój przyjaciel Marsjanin. Uratował ci życie. Nie pamiętasz? Marsjanin wydal łagodne "Hau, hau". - No tak, zwariowałem - jęknął młodzieniec. Krystyna pochyliła się i pocałowała go w ucho. - Ależ nie, kochanie, teraz właśnie jesteś wyleczony. Niebezpieczeństwo minęło. Nie masz już tych koszmarnych snów o jakiejś księgami. OD CZASU DO CZASU, CZAS Zawsze był skrupulatny. Wymyślił zegar, którego wskazówki starannie zdrapywały czas, tak by nie zostawić z tylu ani odrobiny. ZĘBY WAMPIRA Wiatr wył w gałęziach cyprysów. Profesor van Gunt, z czarną teczuszką trzymaną w prawej dłoni, bo lewa była zajęta ochranianiem zagrożonego przez burzę cylindra, z trudem posuwał się naprzód. W dali zawył pies i księżyc poczerwieniał. - Idealna pogoda dla wampirów - mruknął profesor. Ścisnął mocniej rączkę czarnej teczki. Wampiry go nie przerażały. Zlikwidował ich w życiu tyle, że nie zostało już chyba wiele. Nagle wyrosło przed nim wielkie gmaszysko. Można by sądzić, że jest opuszczone, gdyby nie słabe światełko, tlące się w jednym z okien. Van Gunt oderwał na chwilę rękę od nakrycia głowy i zakołatał do drzwi. Po długim oczekiwaniu dal się słyszeć głośny brzęk łańcuchów i drzwi otwarły się z jękiem. Na progu stał bardzo stary człowiek z przerażającą twarzą. - Czy udzieli pan gościny zbłąkanemu wędrowcowi? - spytał van Gunt. Staruszek mruknął potakująco. Usunął się na bok, by wpuścić gościa. Gdy przechodzili przez salon, gdzie płonące drwa rzucały tajemnicze blaski, van Gunt zauważył rozłożone na stole katalogi. - Jest pan filatelistą? Starzec zadrżał. - Im mniej się mówi o pewnych sprawach, tym lepiej. Nie zamienili już ani słowa. Pokój profesora był lodowaty, ale wygodny. Van Gunt wkrótce zasnął. Zbudził go przeraźliwy krzyk. Nie tracąc czasu na ubieranie, zbiegł do salonu. Oświetlony blaskiem dogasającego w kominku ognia, stary człowiek konał, leżąc na podłodze. Van Gunt ze zgrozą stwierdził, że nieszczęśnik stracił prawie całą krew. Dwa ślady na szyi wskazywały, w jaki sposób. - Wampir - zakrztusił się profesor. Przyklęknął i podniósł znaczek, który wypadł z otwartego albumu. Spośród ząbków znaczka wystawały dwa monstrualnej wielkości, ostre i zakrwawione kły. Rysunek przedstawiał mężczyznę o twarzy niezdrowej i okrutnej. - Hrabia Drakula! Van Gunt poszperał w teczce, którą zabrał na wszelki wypadek. Wyciągnął wykałaczkę i przekłuł znaczek w miejscu, gdzie powinno znajdować się serce. Wizerunek hrabiego Drakuli zmętniał, a po chwili zniknął. Profesor przywłaszczył sobie zbiór znaczków, a przy okazji nie zapomniał też o srebrach. Przekład: Tomasz Matkowski Ilustracja na okładce: Roland Topor Roland Topor Cztery róże dla Lucienne 2