_____________________________________________________________________________ Margit Sandemo SAGA O LUDZIACH LODU Tom XIX Zęby smoka _____________________________________________________________________________ ROZDZIAŁ I Zęby smoka, rzekł pewnego dnia Ulvhedin w chwili rozżalenia. Ludzie Lodu są niczym smocze zęby. Miał na myśli bohatera z greckiego mitu, który unicestwił smoka, a potem zasiał jego zęby. Wkrótce wyrósł z ziemi cały zastęp wojowników. Wszyscy sądzili, że po niezwykłym czynie młodziutkiej Shiry Ludzie Lodu uwolnili się od przekleństwa. Żadne z dzieci, które w kolejnym pokoleniu przyszły, na świat, nie było dotknięte. Elisabet, Solve, Ingela i Arv... Czy to nie wspaniała młodzież? Ale Ulvhedin wiedział swoje. Wiedział, że Shira dała jedynie podstawy do pokonania przekleństwa. Odnalazła jasną wodę życia, która mogła złagodzić działanie wody zła, zakopanej w ziemi przez Tengela Złego. Teraz należało jedynie odnaleźć miejsce, w którym ukrył naczynie z wodą, i to zanim znów przebudzi się do życia. Świadomość ta działała paraliżująco na Ulvhedina. Nikt inny w rodzinie nie przejmował się tym aż tak bardzo, wszyscy sądzili bowiem, że przekleństwo zostało z nich zdjęte. Jedynie Ulvhedin wiedział, że zęby smoka już zakieł- kowały. Opowieść ta będzie o dotkniętym, którego losy najbar- dziej przypominały historię Tronda, syna Arego, żyjącego dawno, dawno temu. Trond nie nosił żadnych zewnętrz- nych oznak obeiążenia przekleństwem. Był zwykłym chłopakiem, z początku nawet niczego nieświadomym. Ale Tengel Dobry, jego dziad, wiedział. Dostrzegał żółty blask zapalający się czasami w oczach Tronda, spoglądał w duszę, w której tkwiły odpryski złego dziedzictwa Ludzi Lodu. Świadomość spłynęła na Tronda nagle; przekleństwo wybuchło w ciągu kilku dni, eksplodując podczas próby zgładzenia brata, Tarjeia. Zapragnął za wszelką cenę zdobyć najświętszy skarb Ludzi Lodu, czarodziejskie, lecznicze środki, które uznał za swoje. Złe dziedzictwo odezwało się w Trondzie pod wpływem wojny, zabijania i rozlewu krwi. Historia jego krewniaka, żyjącego wiele lat później, przedstawiała się nieco inaczej, ale łączyło ich jedno: nikt z rodziny i otoczenia nie wiedział, co kryje się w ich duszach. Rodzeństwo Solve i Ingela, dzieci Daniela, było bardzo ładne. Ciemni, o interesującej karnacji i brunat- nych oczach. Bystrzy, weseli, mili dla otoczenia. Babcia Ingrid miała wszelkie podstawy, by być dumna z wnu- ków. Już we wczesnym dzieciństwie poznali historię Ludzi Lodu i ciążącego na nich przekleństwa. Niewielkie jednak wywarła na nich wrażenie. Mieszkali bowiem w bezpiecz- nym domu wraz z matką i ojcem w pobliżu pięknego dworu Skenas w Vingaker w Szwecji, gdzie na stare lata przeniósł się Goran Oxenstierna. Wszystko wokół nich było spokojne i harmonijne. Goran Oxenstierna, który wraz z Danem i Danielem brał udział w bitwie pod Villmanstrand w Finlandii i tam został ranny, dożył późnej starości. Poślubił o dwadzieścia siedem lat młodszą hrabiankę Sarę Gyllenborg, córkę członka Rady Królewskiej. Mieli czworo dzieci, lecz tylko dwoje z nich odegrało jakąkolwiek rolę w życiu Daniela Linda z Ludzi Lodu, Solvego i Ingeli. Jeden z nich, Axel Fredrik, w czasie gdy zaczyna się ta historia był zbyt młody, by mieć wpływ na bieg wydarzeń. Drugi to najstarszy brat, Johan Gabriel, który wcześnie objawił swój niezwykły talent. Johan Gabriel Oxenstierna, którego imię do dzisiaj cieszy się dobrą sławą w historii literatury szwedzkiej, był marzycielem, człowiekiem niezwykle utalentowanym i wrażliwym. Wcześnie zaczął układać krótkie wierszyki, które odczytywał swym przyjaciołom, Solvemu i Ingeli, ale poza nimi nikt jeszcze wtedy o jego poezji nie słyszał. Prowadził też dziennik, utrzymany w stylu równie romantycznym co wiersze. Dość wcześnie bohaterką jego dzieł stała się niejaka Themira, w rzeczywistośei szafarka na Skenas, Anna Kinvall. Johan Gabriel miał piętnaście lat, ona - dwadzieścia trzy. W tym czasie z pamiętnika i jego wierszy wprost biło miłosne uniesienie i błogie szczęście. Johan Gabriel powierzał dziennikowi tajem- nice, którymi dzielił się tylko ze starszym o rok przyjacie- lem, Solvem. Ingela, młodsza od Johana Gabriela o dwa lata, była urażona jego fascynacją, sama bowiem troszeczkę się w nim podkochiwała. Za nic w świecie jednak nie zdradziłaby się z tym uczuciem! Ingela była bardzo dumną dziewczyną, a wiedziała, że nie będąc szlachcianką, nigdy nie dostanie Johana Gabriela Oxenstierny za męża. Jej uczucie było słodko-gorzkim zadurzeniem na odległość i wcale nie chciała wiedzieć, czy romantyczne zaloty Johana Gabriela do Anny Kinvall przerodziły się w coś więcej. Solve był zupełnie innym typem. Pogodny, szczery, otwarty i bezpośredni, łatwo zjednywał sobie przyjaciół. Ale w jego duszy kryły się także zalążki innych cech charakteru... Po raz pierwszy odkrył je w wieku dwunastu lat. Poszli wtedy z Ingelą na Skenas, by bawić się z chłop- cami Oxenstiernów. Zaproszono ich na przyjęcie, Johan Gabriel kończył wówczas jedenaście lat i zebrało się wiele osób, młodszych i starszych, by uczcić jego święto. Solve po raz pierwszy ujrzał wtedy zbiór broni Gorana Oxenstierny. Zobaczył tam między innymi pistolet wykła- dany srebrem, który zafascynował go wprost niewiarygo- dnie. "Chciałoby się taki mieć", westchnął, aż obecni przy tym uśmiechnęli się, rozbawieni zachwytem dwunastolat- ka. Nie tylko wieczorem nieustannie myślał o pistolecie, ale i śnił o nim przez całą noc. A kiedy zbudził się następnego ranka, ku wielkiemu przerażeniu ujrzał przedmiot swych marzeń na stole w sypialni. Wiedział, że nigdy nic otrzymałby go w prezencie, na to pistolet był Goranowi Oxenstiernie zbyt drogi, zbyt wiele wiązało się z nim wspomnień. Policzki Solvego pałały. Kto? I dlaczego? Wprawdzie okno było otwarte, ale któż dobrowolnie chciałby przedzierać się przez gąszcz rosnących pod nim pokrzyw? A zresztą tam wcale nie widać żadnych śladów. Solve był uczciwym chłopcem, w każdym razie wów- czas jako dziecko. Bez wahania chwycił więc pistolet i pobiegł z nim na Skenas. Nie mógł ot tak, po prostu, odłożyć go na miejsce, nie miał prawa wchodzić do środka bez zaproszenia. Nieco drżącym głosem poprosił więc o rozmowę z generałem majorem Goranem Oxenstierną, ojcem Johana Gabriela. Został przyjęty i podniecony opowiedział, jak to przed chwilą właśnie znalazł pistolet u siebie na stole, choć poprzedniego wieczoru wcale go tam nie było. - Nie mogę tego pojąć - rzekł oszołomiony Goran Oxenstierna. - Nikt nie wchodził tutaj po tym, jak zamknąłem pistolet w skrzyni. Okno, co prawda, jest otwarte, ale przecież to piętro! - Ja także tego nie rozumiem - stwierdził Solve. - Kto mógł wejść do mego pokoju nocą? W każdym razie chciałem go oddać od razu i prosić, byście sobie nic złego o mnie nie myśleli. Nie jestem złodziejem. - Wiem o tym, Solve. Ktoś widocznie chciał spłatać ci figla lub też doprowadzić do tego, byś został oskarżony o kradzież. Zbadam tę sprawę. Mimo wysiłków nie zdołali jednak niczego wyjaśnić. Pewne światło padło na owo wydarzenie dopiero, gdy Solve skończył szesnaście lat, a zauroczenie Johana Gabriela Themirą, czyli Anną Kinvall, osiągnęło szczyt. Zainspirowany historią miłości przyjaciela, także i Sol- ve zaczął oglądać się za jedną ze służących na Skenas. Na imię miała Stina. Była dużą i krzepką dorosłą dziewczyną i z całą pewnością dawno już straciła wianek. Solve, któremu spokoju nie dawała tętniąca w żyłach dojrzewająca krew, zaczął wieczorami snuć zakazane, roznamiętnione marzenia. Pewnego dnia zobaczył Stinę przy pomoście do prania. Spódnicę miała podkasaną wysoko, w słońcu błyskały mocne uda. Wieczorem fantazje Solvego były jeszcze bardziej zmysłowe. Wyobrażał sobie te uda, na których lśniącej skórze strugi wody pozostawiły połyskujące krople. Wyobrażał sobie, że je gładzi, nie w dół, w stronę kolan, lecz w górę, ku nieznanym tajemnicom. - Stino - szepnął. - Stino, przyjdź do mnie! Pragnę cię! W chwilę później skrzypnęły drzwi do jego pokoju. Ktoś wszedł do środka. Solve zdumiony usiadł na łóżku. Była to Stina. W półmroku jasnej letniej nocy uśmiechnęła się do niego niepewnie. Niezdarnie zaczęła rozwiązywać far- tuch. Solve, który do tej pory tylko się w nią wpatrywał, naraz ocknął się i zerwał na równe nogi. - Miałam jakby wrażenie, że młody panicz chciał, żebym przyszła - odezwała się, pokrywając zawstydzenie chichotem. - Skąd wiedziałaś? - zapytał uszczęśliwiony. - Skąd mogłaś o tym wiedzieć? Umysł jego jednak w tej chwili nie był w stanie skupić się na rozmyślaniu, w jaki sposób mogło dojść do takiego cudu. Teraz Solve składał się wyłącznie z pobudzonych aż do wibracji, rozedrganych zmysłów. Ponieważ Stina wydawała się taka chętna, zebrał się na odwagę i ostrożnie uniósł grubą, najpewniej własnorę- cznie utkaną spódnicę. Uyrzał jej stopy i kostki... O, niebiosa, cóż mnie w takiej chwili obchodzicie? pomyś- lał bluźnierezo. Nie ma nic cudowniejszego ponad ten widok! Wzorował się zawsze na Johanie Gabrielu, ale nie wiedział, na ile ziemskie było uczucie przyjaciela dla Anny Kinvall. Co prawda przypuszczał, że związek ten, choć tak pełen uniesień, nadal nie przekraczał dozwo1onych granic, ale pewności nie miał. Anna, Themira Johana Gabriela, prawdopodobnie uczyniła pierwszy krok, wszak była o wiele starsza i bardziej doświadczona. Solve chciał robić to samo co Johan Gabriel, a wyobrażał sobie, że Anna Kinvall zwabiła już młodego szlachcica na zakazane ścieżki. Wiedział, że spotykają się od czasu do czasu - bądź nad rzeką, gdzie nikt nie mógł ich zobaczyć, bądź w parku czy lesie. Akurat w tym momencie wolał nie dopuszczać myśli, że Johan Gabriel prawdopodobnie nigdy nie pohańbiłby cnoty żadnej kobiety, a jego schadzki najpew- niej wypełniały przepojone egzaltacją rozmowy, podczas których on, obrazowo mówiąc, nosił wybrankę swego serca na rękach i okazywał jej uwielbienie niczym bogini. Nie, w tym momencie Solve pragnął wierzyć, że przyjaciel uczynił decydujący krok z pełnym przyzwole- niem Anny. Solve mógł zatem pójść za jega przykładem! Ostrożnie więc podciągnął spódnicę jeszcze wyżej. O, Stina miała piękne nogi, nawet jeśli zbyt mocne i z nadto chropawą skórą. Ale to pewnie jego dotyk sprawił, że pokryły się gęsią skórką. Jakże wspaniale było móc otoczyć dłońmi jej kolana! Ogarnęło go drżenie, tak cudownie przyjemne... Stina w milczeniu siedziała na skraju łóżka, uśmiech- nięta oddychała ciężko. - Ach, więc panicz zapragnął wkroczyć w dorosłe życie - szepnęła w końcu, gdy odważył się położyć dłoń na jej udzie. Solve nie był w stanie odpowiedzieć. Czuł, jak krew pulsuje mu w żyłach, a w głowie aż szumi. Ciało płonęło, tętniło w nim i wibrowało; poczuł wilgoć na spodniach, ale było za ciemno, by ona mogła to zobaczyć. Dla Stiny jednak nie była to pierwszyzna, a ten młodzieniaszek, któremu mleko nie wyschło jeszcze pod nosem, zbyt wolno, jak dla niej, posuwał się naprzód. Nigdy w życiu pewnie nie zrozumie, co w nią wstąpiło, że ośmieliła się wkrnczyć prosto do jego sypialni! Solve Lind z Ludzi Lodu pochodził wszak z jednej z bardziej szacownych rodzin na dworze. Oczywiście nie tak szacownej jak Oxenstiernowie, sami państwo, ale Lindów z Ludzi Lodu nigdy nie traktowano jako służby, mieli zdecydowanie wyższą pozycję. Powiadano, że ojciec Solvego, Daniel, nie tylko pełnił obowiązki adiutanta Gorana Oxenstierny, ałe był także badaczem, a jego żona - wielką panią! Teraz jednak nie było ich w domu. Siostra panicza, Ingela, wyjechała wraz z rodzicami, Solve został więc sam. Może właśnie dlatego Stina ośmieliła się przyjść do niego? Nie, cóż za głupstwa, na co jej tacy młodzieniaszkowie, kiedy mogła mieć każdego dorosłego parobka, którego tylko chciała! Ale ona po prostu miała ochotę! Miło od czasu do czasu posmakować takiego kogucika! Jakiż ten chłopak niezgrabny! Będzie musiała mu trochę pomóc. Nie ociągając si,g uniosła spódnicę aż do pasa; nic pod nią, rzecz jasna, nie miała, było przecież lato i tak ciepło. Biedaczysko, dyszy ciężko jak ryba wyjęta z wody, chyba nie zemdleje? Nie, Solve nie zemdlał, ale czuł, jak płoną mu wargi i krew wrze w całym ciele. Poczuł zawrót głowy, gdy spojrzał na ciemny trójkąt. Nie zdawał sobie w pełni sprawy, że jego dłań dotknęła owego cudownego miejsca; uczynił to tak gwałtownie, że pociągnął za skręcone włosy, budząc gniew Stiny. Trwało to jednak tylko moment. Solve, kompletrue już oszołomiony, usłyszał szept dziewczyny: - Nie tak szybko, mój miły, nie rozbierzesz najpierw mnie i siebie? Ocknął się z osłupienia, wpatnony w nią, leżącą na plecach na brzegu łóżka. - Tak... tak, już - wyjąkał. Z całych sił starając się zapanować nad sobą, zdołał wreszcie skupić się na rozsznurowywaniu jej bluzki i popadł w nowy zachwyt na widok cudów, które wyłoniły się spod płótna. Biedny Solve, ledwie zdążył ich dotknąć, a jego pierwsze miłosne doświadczenie dobiegło końca. O, bólu i wstydzie! Cóż ona na to powie? - No już, już, spokojnie, to przecież żadna katastrofa - zaszczebiotała. - Będzie jeszcze dosyć okazji. Ściągnij teraz te zabrudzone spodnie, a Stina już postara się ożywić małego przyjaciela! Tak też się stało. Solve nie mógł pojąć, w jaki sposób zdołał to osiągnąć. Stina jednak okazała się niezwykle doświadczona; umiejętnie pobudzała chłopca, bawiła się z nim i pieściła, po czym usiadła na nim i ułatwiła mu wejście. A potem już w niej był i nie pamiętał o niczym poza tym, że leży w gorących objęciach kobiety i że najwyraźniej coś mu się udało, zaczęła się bowiem wić i z jękiem jeszcze mocniej przyciskać do niego. Miał wrażenie, że znalazł się w niebie i że taka właśnie będzie reszta jego życia. Stina także była zadowolona i obiecała przyjść zawsze wtedy, kiedy tylko młody panicz zapragnie. Z zachwytem wpatrywał się w jej pospolitą twarz o grubych rysach. Jego uniesienie wynikało przede wszystkim z własnej dumy, że mu się powiodło. Był teraz prawdziwym mężczyzną. Zwycięsko przeszedł próbę. Tak, rzecz jasna, przywoła ją jeszcze kiedyś znów, gdy nadarzy się okazja i nikt ich nie będzie widział. Choć oczywiście nie była jego ideałem. Świat stanął teraz przed nim otworem, wszystkie kobiety, gdyby zechciał, należa- łyby do niego. Ogarnęła go tak wielka śmiałość, że w radosnym oszołomieniu przygarnął ją do siebie i uścis- nął dziko, niepohamowanie. Stina, która sądziła, że chłopak jest w niej do szaleń- stwa zakochany, roześmiała się z wyższością doświadczo- nej kobiety. Biedaczek, wpadł po same uszy! pomyślała. Bo też przyjemnie było popatrzeć na młodego pana Solvego, na ciemnobrązowe, niemal czarne oczy i gęste rzęsy, jakie ona sama chciałaby mieć, na grzywę brunat- nych loków opadających na czoło, na zmysłowe usta. Było w tym chłopcu coś wyzywającego, bezwzględnego. Choć teraz jeszcze po dziecinnemu niezgrabny, gdy dorośnie, może stać się bardzo, bardzo niebezpieczny! Nie wiado- mo, co wykluje się z tego żółtodzioba. Miał w oczach szatańską wprost żądzę przygód, choć może na razie tylko ona ją dostrzegła. Teraz, gdy tak był oszołomiony zwycięstwem, widać to było wyraźnie. Co za szaleniec, zerwał się z łóżka i skakał do góry, jakby zamierzał wybić dziury w podłodze. Nie wyglądał szczegól- nie poważnie, zwłaszcza że nie miał na sobie spodni! Stina także nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Znów rzucił się ku niej, ściskał i całował jak opętany, ale jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, że to właśnie ona jest przy nim. W tym tańcu mogłaby uczestniczyć jakakolwiek dziewczyna. Każda inna na miejscu Stiny poczułaby się urażona, ale ona nie należała do tych, co bardzo się przejmują! Miała i tak dosyć mężczyzn. - Ty wariacie - uśmiechnęła się, - Dziękuję ci za wszystko. Po jej wyjściu Solve leżał z szeroko otwanymi oczyma. Długo nie opuszczało go uniesienie. Ale kiedy emocje nieco opadły, zaczął się zastanawiać... Przemykały mu przez głowę wspomnienia z dzieciń- stwa, ulotne niczym szepty duchów. Kociątko, którego pragnął bardziej niż wszystkiego innego na świecie... Dostał je wbrew wszelkim zasadom zdrowego rozsądku, gdyż matka nie znosiła kotów. Parobek, którego nienawidził tak gorąco, iż życzył mu, by ten smażył się w piekle i który tego samego dnia potknął się i wpadł wprost w ognisko, rozpalone za oborą. Poparzył się dotkliwie, tak dotkliwie, że Solvego dręczyły wyrzuty sumienia. Uważał, że to jego wina, ponieważ tak źle życzył chłopakowi. A jeśli było tak naprawdę? Starał się przypomnieć sobie więcej podobnych zdarzeń, ale wszystko pozostawało takie niejasne. Nigdy bowiem wcześniej nie rozważał możliwości, by... Solve poderwał się z łóżka i usiadł przy stole. Letnia noc dobiegała kresu, na dwarze było już jasno jak w dzień. Na przeciwległej stronie stołu stał koszyk z chlebem, przeznaczonym tylko dla niego, jako że pozostali domo- wnicy wyjechali. Otwierał i zaciskał dłonie, otwierał i zaciskał, bez końca nerwowo oblizywał wargi, pot perlił mu się na czole. Myśli w jego głowie krążyły niczym zawierucha, wręcz trąba powietrzna, jakby nie chciały ukazać się jasno i otwarcie. Myśli o Ludziach Lodu. O jego własnym pokoleniu, którernu zastało oszczędzone przeklemstwo. Nie było w nim nikogo dotkniętego. Nikogo dotkniętego! Brązowe oczy, mam ciemno- brązowe aczy. Wyglądam normalnie, ani śladu żadnych ułomności. Nikt nigdy nie wspomniał o niczym szczegól- nym, co by mnie dotyczyło, nikt nigdy... Z wysiłkiem odetchnął głęboko, powoli, jakby znaj- dował się w pomieszczeniu, w którym brakuje powietrza. W piersiach poczuł przedziwny ucisk. Powiedział głośno i wyraźnie: - Chcę tego chleba. Teraz! Napięcie w całym ciele aż wibrawało. Broda trzęsła się, szczękał zębami. Ca ja robię? Co robię? Babcia Ingrid... twierdziła kiedyś, że Ulvhedin... że Ulvhedin, ta stara bestia, mówił o smoczym nasieniu? Solve był bardzo oczytany, znał greckie mity, także ten o Jazonie, który zasiał zęby smoka. Ulvhedin sugerował, że Ludzie Lodu wcale nie uwolnili się od przekleństwa. Ulvhedin, ten potwór z podziemnego świata, a jedno- cześnie taki życzliwy człowiek o płonącym wzroku, tak, on wiele wiedział. Przed oczami Solvego przesuwały się kolejne obrazy z własnej przeszłaści. Solve nie zawsze był dobrym chłopcem, o, nie! Na pozór - wspaniały, wymarzony syn, z którego radzice mogli być tylko dumni. Ale jak on się naprawdę sprawo- wał, kiedy od czasu do czasu bardzo mu na czymś zależało? W czepku urodzony, wiele razy śmiał się ojciec, Daniel. Doprawdy, Solve, szczęście cię nie opuszcza, masz powo- dzenie we wszystkim! Solve widział teraz swoje dzieciństwo w zupełnie innym świetle. Tak, łatwo mu przychodziło zdobycie każdej rzeczy, której pragnął. Zawsze jednak przyjmował za naturalne to, że wszystko wpada mu prosto w ręce. A jeśli wcale nie było to takie naturalne? Trudno ocenić, najczęściej bowiem chodziło o błahos- tki lub drobne wydarzenia, które równie dobrze mogły być wynikiem przypadku. Przypadku? A pistolet ze srebrnymi okuciami? A Stina? Dobry Boże, zbaw mnie ode złego! Nie, cóż za głupstwa, to ptzecież tylko zabawa! - Chcę tego chleba! Teraz! Intensywnie wpatrywał się w koszyk z chlebem, stojący po drugiej stronie stołu. To szaleństwo, chyba coś mnie opętało. O czym ja myślę? - Chcę tego chleba! Teraz! - powtórzył, mocno akcentując każdą sylabę. Nic się nie wydarzyło. Co on sobie w ogóle wyobraża? A ten raz, kiedy urządzili zawody w rozmaitych konkurencjach, i on, Solve, wygrywał we wszystkich, nawet w tych, w których większe szanse na zwycięstwo mieli synowie Oxenstiernów albo Ingela? Jak właściwie do tego doszło? Pamiętał, że ogarnęło go nieprzemożne pragnienie zwycięstwa i po prostu wygrał. Tak, bowiem Solve był jednym z tych, którzy chcą się wyróżnić, być we wszyst- kim najlepszymi. Władza, czyż władza nie była szczytem jego marzeń, choć do tej pory objawiało się to jedynie w formie nieśmiałych, dziecinnych fantazji? Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym, jakie miał pragnienia i w jaki sposób je realizował. Ale pistolet? I teraz Stina? Ostre, tworzące szczegółny nastrój światło porannego słońca padło na zbocze, na którym stała obora. Nikt jeszcze nie wstał i Solve przypuszczał, że Stina także wślizgnęła się do łóżka w komorze dziewek służebnych, znajdującej się po przeciwległej stronie podwórza. Owoce jarzębiny połyskiwały intensywną czerwienią na ślicznych drzewach rosnących w miejscu, gdzie za- czynał się rów przecinający pole. Wstawał jeszcze jeden upalny sierpniowy dzień. Solve poczuł głód. Teraz naprawdę chcę tego chłeba, pomyślał. Nie są to już wcale puste słowa, które powtarzam, by się o czymś przekonać. Jestem głodny i chcę jeść. Już! Przeciągły dźwięk, jakby trzeszczenie, sprawił, że gwałtownie zadrżał. W ciszy dźwięk zabrzmiał bardzo ostro. Poczuł, że pałą go policzki, a serce dudni. Talerz z chlebem... czy się nie poruszył? Nie zbłżiył odrobinę? Nie, to niemożliwe, śmiesznie byłoby nawet pomyśleć coś tak nieprawdopodobnego! Solve siedział skulony przy stole. Trzymał w ustach jednocześnie osiem palców, gryzł paznokcie i cały się trząsł. Wyglądał właściwie bardzo dziecinnie, niemal jak karykatura przerażonego malca, ale o tym nie wiedział całkowicie pochłonięty tym, co się, być może, wydarzyło. Powinien wyrazić na głos swe życzenie jeszcze raz, ale nie był w stanie tego uczynić. Dobry Boże, pomyślał. Dobry Boże, to było co innego, to nie mógł być koszyk z chlebem, oszalałem, oszalałem! Przesiedział tak co najmniej dziesięć minut. Starał się stłumić wzburzenie, jakie ogarnęło jego ciało i duszę, aż wreszcie uspokoił się na tyle, że znów poczuł głód. Czy mam to zrobić? Czy się ośmielę? Koncentrując się mocno na swym życzeniu, drżącym głosem wymamrotał: - Chcę... Chcę tego chleba. Teraz, od razu! Szuuu! I koszyk z chlebem gwałtownie przeleciał przez stół, zatrzymując się na jego ramieniu. Solve podskoczył, zakołysał się do tyłu i spadł ze stołka na podłogę. Przez chwilę leżał, bijąc rękami w powietrzu i usiłując się podnieść, rażony strachem tak wielkim, że mało brakowa- ło, a straciłby kontrolę nad sobą. Stanął w końcu na czworakach, podczołgał się do łóżka i niezgrabnie wciągnął na nie. Nie miał odwagi spojrzeć na stół. Odczekał długą chwilę, aż w końcu zerknął. Ostrożnie przez szpary między palcami. Zaparło mu dech w piersiach. Tak, koszyk z chlebem stał po jego stronie stołu. Solve zapomniał o głodzie i wsunął się pod przykrycie. Leżał zdjęty dławiącym go strachem. Nie śmiał spojrzeć ponownie, ale z czasem na tyle doszedł do siebie, że zaczął myśleć normalnie. To prawda, pomyślal. To ja jestem brakującym dotkniętym! Moje pokolenie nie uchroniło się przed przekleństwem. Kolejną długą chwilę leżał nieruchomo, aż pod przy- kryciem nie było czgm oddychać. Musiał wyjrzeć, by nabrać powietrza w płuca. Pianie koguta przywróciło mu poczucie rzerzyaristości, dodało otuchy. Nie był już taki samotny w ciszy poranka. Ośmielił się nawet spojrzeć jeszcze raz na stół. Był już teraz spokojny. Na twarzy powoli rozkwitał mu uśmiech. Najpierw leciutki, potem coraz szerszy. Nareszcie dotarła do niego prawda. Możliwości! Och, Boże, były wprost nieograniczone! Bez pośpiechu zaczął je rozważać. Czegóż to nie będzie mógł osiągnąć jako jeden z dotkniętych z Ludzi Lodu! Na dodatek znajdował się w o wiele lepszej sytuacji niż wszyscy jego poprzednicy; gdyż nikt nie wiedział, co on potrafi! Nikt nawet nie przypuszczał, że jest dotkniętym. To właśnie była chwila, która miała zadecydować o całym jego życiu. Mógł był pomyśleć: Nikt nie wie, że należę do wybranych! Byłoby to bardziej naturalne, jako że nie miał żadnej z zewnętrznych, straszliwych cech dotkniętych. Ale nie, Solve natychmiast zdał sobie sprawę, że jest jednym z dotkniętych, a nie wybranych. Tym samym obrał stronę. Pragnął być jednym z dotkniętych, Było to niebez- pieczne wyzwanie. Nie wróżyło niczego dobrego. Tej nocy wiele się w nim zmieniło. Stał się nowym człowiekiem, choć nie nastąpiło to od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przeobrażenia dokonywały się powoli, przez miesiące i lata. Ale ostatnia noc była punktem zwrotnym w jego życiu. Kiedy wyczerpany tak leżał w łóżku w ten słoneczny poranek, obudziła się w nim inna pewność, nieskończenie silna i co najmniej równie niebezpieczna. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że on jest dotknięty. Dawało mu to nieograniczone możliwości! ROZDZIAŁ II W realnym wymiarze miłość Johana Gabriela Oxen- stierny do Themiry miała żałosny koniec. Jej ojciec, Kinvall, bezlitośnie wydał ją za mąż za urzędnika prowa- dzącego księgi na dworze. Ów człowiek jednak nic a nic ją nie obchodził. Chyba uczucie, jakie żywił dla niej Johan Gabriel, naprawdę pozostawało odwzajemnione, choć dzieliła ich tak duża różnica wieku. Johan Gabriel cierpiał jeszcze przez długi czas po tym ślubie, kładącym kres jego nadziejom, ale cierpiał jakże pięknie! Jego "poetyczne" uczucie do Anny przetrwało, stawało się coraz bardziej wysublimowane. Przez całe życie pielęgnował marzenie o Themirze. Gloryfikował zarówno ją, jak i ich związek jako coś nadziemsko czystego i nieskończenie pięknego. Wiele wspaniałych wierszy spłynęło spod jego pióra właśnie za jej przyczyną. Tak więc i niepozorna służąca weszła na stałe do historii literatury jako źródło inspiracji skalda. Niebawem jednak myśli Johana Gabriela zostały za- przątnięte czym innym. Wysłano go do Uppsali, na studia na tamtejszym uniwersytecie. Solve Lind z Ludzi Lodu, który w Johanie zawsze widział młodszego brata (nie zapominając, oczywiście, o jego wysokim urodzeniu), zaczął prosić ojca, by pozwolił mu pójść w ślady przyjaciela. Chciał także rozpocząć studia. Daniel długo się nad tym zastanawiał. Chłopak ma bystry umysł, ale czy rodzinę stać na jego dalszą naukę? W końcu poddał się. Wszak i on sam, i jego ojciec, Dan, kształcili się w Uppsali. Uznał, że nie może odmówić tego swemu synowi, choć finanse nie bardzo na to pozwalały. Właściwie rodzina Oxenstiernów także nie należała do zamożnych, obaj więc chłopcy w Uppsali musieli mocno zaciskać pasa. Przyjeżdżali do domu tak często, jak tylko się dało, by przez kilka dni porządnie się najeść i nabrać sił do dalszej nauki. W mieście uniwersyteckim nie zamieszkali razem, nie uchodziło bowiem, by hrabia na co dzień przebywał pod jednym dachem z kimś, kto nie jest szlachcicem. Widywali się jednak często, obydwaj studiowali te same nauki humanistyczne i potrzebowali się nawzajem. Johanowi Gabrielowi oparciem był zdrowy rozsądek starszego Solvego i on sam jako ochrona przed grupami agresyw- nych studentów, którzy widzieli w poecie nieco śmiesz- nego słabeusza. Solve natomiast potrzebował przyjaźni Johana Gabriela, choć bowiem był otwarty, niewielu ludzi rozumiało jego myśli i jego jakby podzielone życie: w połowie w rzeczywistości, w połowie w fantastycznym świecie baśni. A Johan Gabriel Oxenstierna to potrafił. Ten młody, wrażliwy elegant, mile widziany w kręgach literackich ze względu na swój ujmujący charakter, romantyczną melan- cholię i wielki talent poetycki, był zdolny dostrzec w Solvem nieodkryte możliwości. Jednak nawet mu się nie śniło, co drzemie w przyjacie- lu tak naprawdę! Solve chciał się przenieść do Uppsali jeszcze z innego powodu. Miał już po uszy Stiny, która na dodatek kompromitowała go, śląc mu porozumiewawcze spoj- rzenia, szepcząc i chichocząc na oczach innych służących z domostwa czy też ze Skenas. Płynęły lata w Uppsali. Dla Solvego były one inte- resujące szczególnie, nikt bowiem nie wiedział o niezwyk- łym podwójnym życiu, jakie prowadził. Oczywiście na uniwersytecie zdarzały się przedziwne sytuacje, jak na przykład nagłe zniknięcie dzienników z pokoju kolegium nauczycielskiego i powtórne się ich pojawienie, gdy tymczasem Solve osiągał nieoczekiwanie dobre wyniki. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, by podejrzewać go o oszustwo, zwłaszcza że mógł udowodnić, iż przez cały czas znajdował się w swej izdebce albo też przebywał z kolegami. Miały miejsce także i poważnieisze wydarzenia. Niemi- łych studentów dotykały rozmaite nieszczęścia, dziew- częta z płaczem zadawaly sobie pytanie, co też w nie wstąpiło, że bez waharua godziły się na to, czego żądał ów młody, ciemnowłosy student. Raz tylko Solve doznał lekkiego wstrząsu i wówczas uznał, że musi być ostrożniejszy. Siedzieli właśnie z Johanem Gabrielem w pięknym parku Fyrisgen, w skromnej traktierni pod gołym niebem. Dzień był piękny, rozjaśniony ostrym blaskiem słońca, które odbijało się w oczach Solvego. Johan Gabriel pociągnął tęgi łyk piwa ze swego kufla i rzekł: - Muszę przyznać, że masz powodzenie u kobiet, Solve! Nigdy jeszcze nie widziałem naszego profesora historu do tego stopnia rozwścieczonego. Ale dobrze mu tak, zawsze się do mnie paskudnie odnosił, nie wiadomo dlaczego. Solve tylko skinął głową. Od dawna już irytowało go bezwstydnie niesprawiedliwe traktowanie wrażliwego Johana Gabriela przez nauczyciela historii i w końcu postanowił w imieniu przyłaciela dać mu nauczkę. - Ale w jaki sposób udało ci się odbić mu tę jego panienkę? - zapytał Johan Gabriel z podziwem. - Nie mogę tego pojąć, ona zawsze odnosiła się do tego nędznika niczym do boga. - To proste - uśmiechnął się Solve z lekką ironią. - Moim nieodpartym wdziękiem... On nie wie, że to prawda, pomyślał. Kiedy czegoś pragnę, mojej woli nie można się oprzeć. Wrócił myślą do chwili, kiedy zażyczył sobie, by młodziutka przyjaciółka nauczyciela natychmiast pode- szła do jego stolika, uprzednio powiedziawszy swemu byłemu wybrankowi kilka słów gorzkiej prawdy. Solve czuł wówczas w sobie niezwykłą pewność i nie miał ani cienia wątpliwości, że dziewczyna będzie posłuszna jego woli. Tak też się stało! Oznajmiła swemu bóstwu, iż jest nudny i egoistyczny, a ona woli bardziej interesujących mężczyzn. Zostawiła go i w dużej jadalni wydziałowej usiadła przy stoliku Solvego. Wzbudziło to powszechne zainteresowanie, a profesor opuścił pomieszczenie w sposób wskazujący na silną irytację. Później, co prawda, Solve miał nieco kłopotów z pozbyciem się damy, z którą znajomości w żaden sposób nie pragnął pogłębić. Młodziutka piękność, bardzo zmieszana i ogromnie upokorzona chłodem Solvego, musiała iść do domu. Powinien mieć z jej powodu wyrzuty sumienia i tak w istocie było, ale tylko przez krótką chwilę. Niebawem o niej zapomniał. Głos Johana Gabriela wyrwał go ze wspomnień. - To prawda, masz tyle wdzięku. Te ciemnobrązowe oczy... Ale czy wiesz, że kiedy wpada w nie słońce, to wcale nie wyglądają na całkiem brązowe czy wręcz czarne, jak sądzą niektórzy? Wiesz, że są pełne jaśniejących, żółtych punkcików? Nakrapiane niczym skrzydła motyla. Wtedy właśnie Solve nie na żarty się przestraszył i postanowił być ostrożniejszy. Powinien bardziej uważać! Tego wieczoru długo przypatrywał się swym oczom w lustrze. Nie była to jednak właściwa pora, źrenice mu się rozszerzyły, a oświetlenie było zbyt słabe. Jego oczy wyglądały na całkiem czarne. Kiedy jednak tak się sobie przyglądał, stwierdził, iż Johan Gabriel ma rację: naprawdę był teraz przystojny. Rysy twarzy nabrały bardziej męskiego wyrazu, ciemno- brunatne loki w świecie peruk i przypudrowanych na biało włosów nadawały mu charakter wręcz egzotyczny, który z pewnością zarówno wabił, jak i odstręczał kobiety. A może kusiło je właśnie to, co odpychające, obce? Z jego oczu emanowała sugestywna siła przyciągania, sam potrafił to dostrzec. Sprawiał wrażenie romantycznego kochanka, choć na zupełnie inny sposób niż bujający w obłokach szlachcic Johan Gabriel. Był bardziej niebezpieczny i przez to bardziej poeiągający. Wprost porażał zmysłowością. Te usta powoli rozciągające się w uśmiechu... Oj, czyż nie popadł w zbyt wielki zachwyt nad samym sobą? Solve wybuchnął śmiechem, dostrzegając własną próżność. Bo przecież rysy twarzy same w sobie nie były wcale ładne. Czubek nosa, na przykład, i wydatne szczę- ki... Ale na takie szczegóły zwykle nie zwraca się uwagi. Tak przynajmniej sądził. Sam przecież nie potrafił tego ocenić. Teraz jednak poczuł lęk. Jego drobne manipulacje mogły zostać odkryte. Ta historia z przyjaciółką nau- czyciela była bardzo nieprzemyślana. Bo przecież jego oczy... ! Johan Gabriel odkrył coś, czego nikt inny nie spo- strzegł, oprócz, być może, Ulvhedina. Odkrył przebłyski żółtego. Czy zawsze były? Czy może się powiększyły lub jest ich coraz więcej? A może pewnego dnia pokryją całą tęczów- kę? Tego Solve nie wiedział, niemniej niebezpieczeństwo istniało. Zbyt długo igrał z ogniem, teraz na jakiś czas musi się uspokoić. W pewien sposób czuł się odpowiedzialny za Johana Gabriela. Gdyby Solvego przyłapano na gorącym uczynku, udowodniono mu któryś z jego na wpół kryminalnych postępków, odbiłoby się to także na jego przyjacielu. A na to Johan Gabriel sobie nie zasłużył. Był niezwykle delikatnym, wrażliwym człowiekiem, którego Solve naprawdę kochał, choć na swój egois- tyczny sposób. Pod koniec semestru Solve musiał jednak przyznać, że jego pozycja w uniwersyteckim mieście stała się nieznoś- na. Profesor historii w ramach zemsty postanowił, że za żadną cenę nie przepuści go dalej, i choć Solve mógł naptawdę dokuczyć wykładowcy, ani nie chciał, ani nie ośmielił się tego uczynić. A kiedy Johan Gabriel zakończył studia w Uppsali i przeniósł się do Sztokholmu, by tam podjąć pracę w kancelarii, także i Solve przerwał naukę i wrócił do domu. Zdążył zdać tylko część egzaminów i obiecał ojcu, że kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości, podejmie studia. W tym jednak mamencie chciał tylko być w domu i pomagać w gospodarstwie, gdyż, jak wyznał, na jakiś czas dość już miał Uppsali. Dostał list od Johana Gabriela, który pisał o tym, jak bardzo sprzytcrzyło mu się wielkie miasto i praca w kan- celarii. Matetiainie także nie powodziło mu się najlepiej, nie mógł więc pozwolić sobie na zbytki i przyjemności. Był wprost chory z tęsknoty za domem w Skenas; całym sercem nienawidził Sztokholmu. Od czasu do czasu zakochiwał się, ale tylko na dystans. Widać drogiemu Johanowi Gabriełowi szczególną przyjemność sprawiały tęskne westchnienia do pięknych kobiet. Żaden z przyjaciół nie czerpał zadowolenia ze swojej życiowej sytuacji. Solve także nie był szczęśliwy, stale bowiem rósł dręczący go niepokój. Nie cieszyło go też wcale, że Stina włóczy się za nim jak wiemy pies. Miał nadzieję, że wyszła za mąż i jest stateczną matroną, ale nie! Znów miała chrapkę na młodego panicza i zaczynała stanowić dlań niebezpieczeństwo. Solve ogromnie się bał, że dopuści się w stosunku do niej czegoś naprawdę drastycznego. Ręce aż go świerzbiały, by pozbyć się jej raz na zawsze. To naprawdę niezmiernie go przeraziło. Do tej pory tkwiące w nim przekleństwo Ludzi Lodu wydawało się dość bezpieczne, powierzchowne, teraz zaczął przeczuwać jego głębię, która mogła przyprawić o zawrót głowy. Najgroźniejsza zmiana dokonała się w sumieniu Solve- go. Prawa ustanowione przez ludzi przestawały się dlań liczyć. Czuł nieprzepartą, wręcz organiczną potrzebę zdobywania władzy i kierowania żyuem innych podług własnej woli. Był niezależny! Był jednym z czarowników Ludzi Lodu, kimś wyższym od wszystkich tych nędznych śmiertelników! A powinien był myśleć inaczej. Znajdował się przecież nie ponad, a głęboko poniżej tego, co można by określić jako człowieczeństwo. Dotknięci z Ludzi Lodu nigdy jednak nie oceniali właściwie swojej pozycji. Solvego niepokoiło tylko jedno. Jego siostra Ingela, z którą nieustannie się droczyli, zauważyła złośliwie, iż nagle jego oczy stały się ostre. Ostre? zapytał urażony. No, jakby jaśniejsze, odparła. Bardziej błyszczące. Wspomniała o tym mimochodem, z pewnością nie wiązała jego oczu z historią Ludzi Lodu. Ale Solve się wystraszył. Wkrótce stwierdził, że praca na dworze także mu nie wystarcza. Ingeli ciągle nie było w domu. Zaczęła się już interesować młodzieńcami z okolicy i pod pretekstem mniej lub bardziej istotnych przysług świadczonych ro- dzicom wraz z jedną z przyjaciółek ganiała po drogach, jak to zawsze leżało w zwyczaju młodych dziewcząt. Solve, który przejrzał ją na wylot, niemiłosiernie z niej drwił i mówił, że nie chce na to patrzeć. Tak przedstawiała się sytuacja, kiedy jednocześnie zaszły dwa wydarzenia, które dały początek zmianom w życiu Solvego. Johan Gabriel wrócił ze Sztokholmu i przedstawił przyjacielowi kuszącą propozycję, a ojciec dostał list od swojej matki, Ingrid z Grastensholm. - Posłuchajcie, dzieci - powiodział Daniel, przywoław- szy swe ukochane latorośle, które wciąż rozpalały jego nadzieje. Matka także brała udział w rozmowie, lecz ona nie stanowiła osobmwości tak silnej jak pozostali. Po prostu była - tak jak przedmiot, który się lubi i którego brakuje, gdy zniknie, lecz nic poza tym. - Słuchajcie - rzekł Daniel. - Moja matka Ingrid pisze, iż pragnie, byśmy latem odwiedzili Grastens- holm... Och, nie, pomyślał Solve. Tylko nie do Ulvhedina! On od razu się zorientuje! i babcia Ingrid także! Przecież oni są dotknięci. Bardzo nie chciał, by poznali prawdę, bo wszak oboje opowiedzieli się po stronie dobra. Nawet teraz Solve nie spostrzegł, na jak niebezpiecznej drodze się znalazł. Nie chciał, by tamtych dwoje zoba- czyło, kim on jest, tylko dlatego, że oni nauczyli się żyć wśród ludzi, nie szkodząc nikomu! Groźne myśli, Solve! Daniel kontynuował: - Babcia pisze też o radosnej nowinie: Elisabet Paladin z Ludzi Lodu, chyba ją pamiętacie... Dzieci skinęły głowami. Lubiły Elisabet. - Wyszła za mąż za bardzo sympatycznego człowieka, który nazywa się Vemund Tark. Sprowadzają się na Elistrand, bowiem on stracił swój dom. Wszyscy bardzo się cieszą z tego rozwiązania, bo pamiętacie chyba, że Ulf niepokoił się o przyszłość Elistrand. Teraz kolej przyszła na babcię Ingrid, która martwi się o to, co stanie się z Grąstensholm. Chce, aby jedno z was z czasem przejęło dwór. Ingela nic nie powiedziała, myślami bowiem była przy pewnym młodym człowieku z jednego z gospodarstw w parafii. Właśnie teraz był dla niej wszystkim i nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że miałaby opuścić parafię Vingaker. W zeszłym tygodniu jej serce zajmował inny chłopak i była przekonana, że będzie kochać go do późnej starości. Solve jednak zareagował wzburzeniem. - Ależ, ojcze! Johan Gabriel właśnie wrócił do domu i ma zamiar wyjechać do Wiednia. Będzie sekretarzem szwedzkiego ministra. Prosił, bym jechał wraz z nim powiedział, że i dla mnie znajdzie się tam posada. Tak bardzo bym chciał, ojcze! - Do Wiednia? - przeraziła się matka. - Och, nie, to stanowczo za daleko! Daniel zaoponował: - Wiedeń jest centrum kultury, nic więc w tym złego. Ale nie możemy sprawić zawodu babci. Ona pokłada w was wielkie nadzieje, wierzy, że jedno z was obejmie dwór w Norwegii. - Dobrze, dobrze, ojcze - odparł Solve. - Chętnie przejmę Grastensholm, kiedy ona i Ulvhedin już odejdą, bo zawsze dobrze się tam czułem, ale jeszcze nie teraz! Obiecaj jej to w moim imieniu, ojcze, ale pozwól mi najpierw zobaczyć kawałek świata! Prawdą było, że Solve miał ochotę wyjechać do Grastensholm, z innych jednakże powodów. Ostatnio coraz częściej myślał o świętym skarbie Ludzi Lodu, który powinien należeć do niego. Mogło to jednak nastąpić dopiero po śmierci Ulvhedina. Nie bez racji obawiał się jego przenikliwie ostrego spojrzenia. A najważniejszy przedmiot spośród budzącego pożą- danie zbioru znajdował się tutaj! U ojca! - Ależ, Solve - sprzeciwił się Daniel. - Myślałem, że właśnie ty przejmiesz po nas gospodarstwo. Wiernie towarzyszyliśmy rodowi Oxenstiernów już od czasów, gdy Marka Christiana weszła do rodziny. Pamiętacie chyba, że to Tarjei Lind z Ludzi Lodu poślubił krew- niaczkę Marki Christiany, Cornelię von Erbach. Od tego czasu nigdy nie opuszczaliśmy rodziny Oxenstier- nów, zawsze staliśmy po ich stronie, niosąc im pomoc we wszystkim. Sądziłem, iż będziesz kontynuował tra- dycję, Solve. - Przecież tak właśnie jest! Zawsze towarzyszę Johano- wi Gabrielowi, na dobre i na złe. - Tak - zadumał się Daniel. - To prawda... - Czy to znaczy, że ja mam przejąć Grastensholm? - użaliła się Ingela. - Mnie jest dobrze tutaj i chcę tu zostać. Daniel westchnął. - Nie wiem, dzieci. Nie wiem, co z tym poczniemy. Wiem tylko, że jedna z was obejmie gospodarkę tutaj, drugie zaś w Norwegii. Prawdopodobnie z czasem jakoś samo się to rozwiąże. Dyskusja przeciągnęła się na wieczór. Daniel, który w swoim czasie sam wiele podróżował, dotarł aż do wybrzeży Morza Karskicgo i sprowadził Shirę do domu Vendela Gripa, wahał się między decyzją zabrania Solve- go ze sobą do Grastensholm a pozwoleniem mu na wyjazd do Wiednia. To ostatnie byłoby wszak dla utalentowane- go młodego chłopaka niepowtarzalną okazją przrzycia wielkiej przygody. W końcu Solve sam rozstrzygnął tę kwestię. - Przecież do babci mamy jechać dopiero latem. A kto powiedział, że spędzę w Wiedniu całą wieczność? Przecież mogę wrócić przed wyjazdem do Norwegii! Wszyscy odetchnęli z ulgą. Sprawa została przesądzo- na. Pomimo trudnej sytuacji finansowej rodziny po- stanowiono, że Solve wyjedzie do Wiednia. Jego matka, naturalnie, uroniła kilka łez, przekonana, że nigdy już nie ujrzy syna, ale Daniel zdołał ją uspokoić mówiąc, że Wiedeń wcale nie jest krainą barbarzyńców. Wprost przeciwnie, to wiedeńczycy uważają Norwegię i Szwecję za kraj dziki, niecywilizowany i prymitywny, położony gdzieś daleko na krańcach świata. Tego jego małżonka pojąć nie mogła. Wszystkim przecież wiadomo, że Szwecja jest samym centrum świata. W dniu wyjazdu Solve udał się do ojca. Serce waliło mu w piersi tak, iż obawiał się, że to widać. - Ojcze - zaczął i zaraz musiał odchrząknąć; tak bardzo drżał mu głos. Poruszyło go wcale nie rozstanie z rodziną, lecz to, co miał za chwilę powiedzieć. - Ojcze, mam do ciebie ogromną prośbę... - Co takiego, synu? - zapytał Daniel przyjaźnie. - Teraz, gdy wyruszam do obcych krajów, bardzo chciałbym mieć jakąś ochronę. - Ochronę? O czym myślisz? Solve musiał odchrząknąć jeszcze raz. - O mandragorze, ojcze. Z nią będę bezpieczny. Dłonie trzymał splecione za plecami, by ojciec nie widział, jak się trzęsą. Podniecenie wprawiało całe ciało w drżenie. Mandragora, ten najbardziej upragniony ze wszystkich skarbów Ludzi Lodu! Daniel się zafrasował. Była to prośba trudna do spełnienia. - No cóż, Solve, jak wiesz, mandragora należy do mnie. Towarzyszy mi od chwili, gdy się urodziłem, a nawet wcześniej, nim jeszcze zostałem zaplanowany. Jej winien jestem wdzięczność za to, że w ogóle istnieję. Ona żyje, kiedy jest blisko mnie, i zawsze stanowiła moją ochronę. To prawda, że w ostatnich latach nie była mi potrzebna, wszystko bowiem układało się nam pomyślnie. Ale czy wolno mi ją oddać...? - Kiedyś jednak stanie się to koniecznością, ojcze - odparł Solve tak spokojnie jak tylko mógł. - A któż jest ci bliższy niż własny syn? Daniel skinął głową. - Masz rację, nie będę żył wiecznie, ale to jest zadziwiająca... rzecz. O, właśnie, bliski byłem powiedzenia "istota"! Jeśli coś jej się nie podoba, okazuje to natychmiast. - Spróbujmy więc - orzekł Solve, skrywając palącą niecierpliwość. Daniel w zamyśleniu przypatrywał się synowi, rak że chłopiec musiał spuścić wzrok. - Jesteś przecież zwyczajnym człowiekiem, Solve - powiedział, niczego nieświadom. - Ale, z drugiej strony, ja także jestem zwyczajny. Mandragora doprowadziła mnie do Shiry i pozwoliła pomóc jej w wypełnieniu zadania. To dobry talizman, Solve. Zwalcza moc Tengela Złego, on przecież nie mógł go nosić. A więc spróbujmy! Jeśli nie jesteś właściwą osobą, od razu to zauważysz. Mandragora zacznie się wić i wczepi się w skórę jakby pazurami. - A jeśli okażę się właściwą osobą? - Nerwy Solvego były tak napięte, że ledwo mógł wypowiedzieć te słowa. - Wówczas mandragora ułoży się na twojej piersi tak, jakby właśnie tam było jej miejsce. - Pozwól mi więc spróbować! W końcu Daniel ustąpił. - A zatem chodź ze mną! W głębi garderoby, dokąd się skierowali, znajdowało się pomieszczenie, o którego istnieniu Solve nawet nie wiedział. Ojciec wszedł tam sam, a kiedy wróał, trzymał w ręku duży, pokrzywiony korzeń. Mandragora! Solve nie mógł już zapanować nad ciałem, które zaczęło drżeć. Powstrzymywał się z całych sił, by nie wydrzeć jej ojcu z rąk. Ojciec gładził ją czule, jakby to było zwierzątko. I tak też wyglądała albo raczej jak lalka czy ludzka istota. Kwiat wisielców... Solve oddychał z trudem, bliski utraty przytomności. Niecierpliwie czekał, aż ojciec prze- łoży mu łańcuszek przez głowę. Dobra moc! To wcale nie jest takie pewne, pomyślał Solve. Z pewnością jest to wielka siła. Możny sprzymie- rzeniec. Z nim będzie mógł dokonać cudów! Mówiąc to, Solve miał na myśli działanie w służbie zła, choć wtedy pewnie jeszcze do końca nie był tego świadom. Mandragora powoli przesunęła się w dół po jego ciele. Solve już wcześsuej rozpiął koszulę, pierś miał więc odsłoniętą. Korzeń był duży, o wiele większy niż przypu- szczał, musi chyba trochę przeszkadzać. Legł w końcu na jego piersi, blisko, blisko skóry. - Co czujesz, Solve? - zapytał ojciec w napięciu. Chłopak był rozczarowany. - Mam wrażenie, jakby ona była... nieżywa. Ciężka i martwa, ojcze. Nie ma w niej krztyny życia! - A więc ją zdejmujemy. - Nie! - Solve niemal krzyknął, wstrzymuyąc już uniesione ręce ojca. - Nie, ona na pewno nie umarła. Ale też i nie wije się ze wstrętem, ojcze. Nie okazuje niezadowolenia. - Spójrzmy prawdzie w oczy, Solve! Po prostu nic dla niej nie znaczysz. Ale z drugiej strony cię nie odpycha. Może ty... daj mi na chwilę spróbować. Porównamy reakcję. Tak niechętnie, jakby oddawał życie, Solve pozwolił ojcu zdjąć mandragorę i zawiesić ją na szyi. - No i jak? - zapytał, gdy przedłużała się chwila milczenia. - Dziwne, ale i na mnie jakby umarła. - To znaczy, że... - Czyżby jej powołanie się skończyło? Z chwilą gdy Shira odnalazła źródło życia? Może jest teraz zu- pełnie zwyczajnym korzeniem rośliny zwanej mandra- gorą? - Czy wobec tego mogę ją dostać, ojcze? Tylko jako pamiątkę? - Nie wiem, mój chłopcze. Jest taka ciężka, nieżywa. Bardziej martwa, niż wydawałby się zwykły korzeń. Sądzę, że nadal tkwi w niej czarodziejska moc. Nie wiem tylko jaka, co ma oznaczać. Solve, czy naprawdę się odważymy? - Może po prostu znajduje się teraz w stanie spoczyn- ku, tutaj w domu, w Skenas, dlatego że tak tu spokojnie i bezpiecznie. - Solve mówił z takim zapałem, że nie mógł dopowiedzieć słów do końca. Nie wolno mu było utracić mandragory teraz, kiedy już ją prawie miał. Nie powinien był powiedzieć, że sprawia wrażenie martwej. - Może znów się przebudzi, gdy majdę się w niebezpieczeństwie? - Nie wiem, Solve, nie wiem. Daniela rozbawił entuzjazm chłopca. Naturalnie, kiedy sam był w jego wieku, mandragora także budziła w nim ogromne zaciekawienie, ale nie wolno było nią igrać. - Tak bardzo cię proszę, ojcze! Dzieci zawsze potrafiły owinąć sobie Daniela wokół palca. Ożenił się późno i przede wszystkim dlatego, że rodzina nalegała. Wybrał damę z zacnego domu, także liczącą już sobie sporo wiosen. Małżeństwo zostało więc zawarte z czystego rozsądku, z upływem jednak lat małżonkowie nabierali do siebie coraz większego szacun- ku. Nigdy się nie kłócili, odnosili się do siebie z praw- dziwą troskliwością. Nie była to wcale zła forma związku, choć wzajemne uczucia wyrażały się na ogół w przyjaz- nych uśmiechach i roztargnionym poklepywaniu po ramieniu. Dzieci rozpaliły w Danielu czułość, o jaką się nawet nie podejrzewał. Dla nich był gotów na wszystko, takie okazały się, ku jego zdumieniu, śliczne i uzdolnione. Nigdy nie sądził, że może mieć takie wyjątkowe dzieci! Przypuszczał, co prawda, że kochałby je równie gorąco, gdyby nie były aż tak doskonałe, a nawet, być może, jego miłość byłaby wtedy jeszcze silniejsza. Nigdy jednak nie przestał się dziwić, że tak wspaniale się rozwijają, i był niezmiernie szczęśliwy, że są. Rozsądny ojciec już dawno uderzyłby pięścią w stół podczas dyskusji, jaką odbyli wcześniej. Powiedziałby: "Dość tego, Solve przejmuje dwór tutaj, a Ingela Gras- tensholm", lub odwtotnie. W każdym razie dzieciom nie wolno byłoby się sprzeciwiać i protestować. Ale Daniel nie patrzył na swe pociechy w ten sposób. Może po prostu zawsze w obecności tych dwóch wspaniałych istot, będących jego dziełem, czuł się jakby onieśmielony. Dlatego westchnął teraz głęboko i spojrzał na Solvego z pełnym miłości uśmiechem. - Dobrze, mój chłopcze, niech więc tak będzie. Możesz ją pożyczyć. Ponieważ służy ona dobru, nie powinna wyrządzić ci żadnej krzywdy. Solve odetchnął z ulgą. Mandragora należała do niego! W roku 1770, tym samym, w którym Elisabet Paladin z Ludzi Lodu poślubiła swego Vemunda Tarka, Solve Lind z Ludzi Lodu wyjechał do Wiednia. Johan Gabriel wyruszył tam znacznie wcześniej i w liście zawiadomił, że znalazł Solvemu doskonałą pracę w jednej z kancelarii w mieście. Wyszukał także pokój dla przyjaciela. Spotkali się więc w stolicy Habsburgów; dwaj młodzi chłopcy mający zbyt mało pieniędzy, by ich życie składało się z samych przyjemności. Johan Gabriel miał wówczas lat dwadzieścia, Solve - dwadzieścia jeden. Dobry humor jednak ich nie opuszczał. Johan Gabriel już znalazł sobie nowy, nieosiągalny obiekt miłości, a Solve... Solve miał mandragorę, której nikt nie widział. Jedno tylko zaciemniało jego szczęście. Wyglądało na to, że mandragora wcale się nim nie interesuje. W każdym razie jednak nie była wrogo nastawiona. Solve, który stawał się coraz bardziej wrażliwy na wszyst- ko, co istnieje poza szarą powszedniością, był teraz przekonany, że talizman czeka, aż nadejdzie jego czas. Czeka na coś. Ale na co? Tego Solve nie potrafił dociec. Mógł przez długie chwile siedzieć, trzymając korzeń w dłoniach, przypatrując się jego "twarzy", którą stano- wiło tylko parę niewyraźnych, na poły zatartych linii w części korzenia przypominającej głowę. "Ramiona" i "nogi" wystawały daleko poza jego dłoń; boczne korzonki, mające przedstawiać palce u stóp, łaskotały go w przedramię. Nie dało się jednak zaobserwować żadnego ruchu mandragory. Usiłował do niej przemawiać, stać się jej panem, nakazać, by w jego imieniu zaczęła czynić cuda. Mandragora pozostawała głucha. ROZDZIAŁ III Wiedeń w owym czasie był kulturalną stolicą Europy. Tu żył Haydn i stary Gluck, którego Solve uznał za bardzo nudnego, a w każdym razie za nudną uważał jego muzykę, osobiście bowiem nigdy nie zetknął się z wielkim kompo- zytorem. Mieszkał tu także przyjaeiel Haydna, cudowne dziecko, czternastoletni Wolfgang Amadeusz Mozart. Solve wybrał się kiedyś wraz z Johanem Gabrielem na jego koncert i chłopiec ogromnie mu zaimponował. Wyobrażał sobie, że to on znajduje się w samym centrum zainteresowania i wydobywa z instrumentu cudowne tony. Postanowił, że kiedyś dojdzie do czegoś podob- nego. Sława, siła... Zastanawiając się nad tym głębiej, musiał jednak przyznać, że nie dla niego jest świat muzyki. Powinien szukać innej drogi, piąć się w górę swoimi własnymi ścieżkami. Dwaj ubodzy młodzieńcy, Solve i Johan Gabriel, nie mogli uczestniczyć w zbytkownym życiu wyższych sfer. Mogli za to chodzić po mieście i podziwiać wszystkie dzieła wiedeńskiej sztuki: architekturę, rzeźby, obrazy. Korzystali z tej sposobności i właśnie podczas jednej z takich wędrówek Johan Gabriel zwierzył się ptzyjacielo- wi ze swej ostatniej miłości. Jej obiektem była Susanna Frid, żona lekarza. Och, jakże ją Johan Gabriel miłował! Małżonek jego wybranki był chorobliwie zazdrosny, Johan Gabriel musiał więc tęsknić za swą miłą z daleka. Nawykł już jednak do sekretnych westchnień. Najważ- niejsze w tym romansie było to, iż dzięki niemu powstało niemało pięknych wierszy i nigdy nie wysłanych listów, mających w sobie wiele z atmosfery Rousseau, właśnie wtedy bowiem zafascynował poetę ten francuski pisarz i filozof. Solve zastanawiał się, czy powinien zażyczyć sobie owej Susanny Frid dla swego przyjaciela, zapragnąć, by przyszła do Johana Gabriela. Uznał jednak, że to gra nie warta świeczki. Przyjaciel wkrótce i tak znajdzie sobie nowy, niedostępny obiekt westchnień, a poza tym Solve obawiał się, że jego osoba może wzbudzić zbyt duże zainteresowanie. Na razie musiał myśleć o swojej własnej karierze. Języka nauczył się szybko. Doskonale radził sobie z obowiązkami w kancelarii szwedzkiego konsula hand- lowego, ale praca ta bardzo go nudziła. Niemniej jednak udało mu się pokierować sprawami tak, że wkrótce konsul nie mógł się bez niego obyć. Dokonał tego dzięki podsunięciu kilku przebiegłych propozycji, które później zrealizował, wykorzystując swe nadzwyczajne zdolności. Konsul wpadł w zachwyt i nie wiedząc, jakiego to gada wyhodował na własnym łonie, pozwolił Solvemu awan- sować, aż w końcu mianował go swym osobistym sekretarzem. Był to z pewnością sukces, Solvemu jednak nie wystarczał. Mierzył znacznie wyżej. Rzecz jasna latem nie pojechał do domu. Wysłał miły list, informując, jak pomyślnie mu się wszystko układa, i oznajmił, że w tym momencie nie może przerywać kariery. Napisał, iż zamierza wrócić w randze wysokiego urzędnika i wówczas osiedli się tam, gdzie zażyczą sobie jego rodzice czy też babcia Ingrid. Jeśli ojciec zechce, by nadal pełnił rolę zaufanego pomocnika rodu Oxenstiemów, chętnie się na to zgodzi, lecz jeśli wybór padnie na Grastensholm, przystanie także i na to, zawsze bowiem dobrze czuł się w Norwegii i jest pewien, że będzie tam przydatny. Otrzymał odpowiedź. Rodzice i babcia zadowoleni byli z jego decyzji, prosili jednak, by zbyt długo nie zwlekał z powrotem do domu. Ulvhedin zmarł w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat, a Ingrid też przecież nie była już młoda. Nie napisali, że Ulvhedin umarł szczęśliwy, podczas pijackiej uczty, którą on i Ingrid we dwójkę urządzili sobie na Grastensholm. Stary olbrzym nigdy nie przebu- dził się z oszołomienia i rodzina uznała, że godnie dokonał żywota. No cóż, może nie wszyscy zgodziliby się z takim twierdzeniem, ale ani kościół, ani moraliści nigdy nie poznali okoliczności jego śmierci. Tak więc stara bestia nie żyje, pomyślał Solve z zadowole- niem. Już nie musi się obawiać, że Ulvhedin go zdemaskuje. Teraz bowiem już nawct sam dostrzegał w swych oczach żółte plamki. Niepokoiły go one i jednocześnie budziły zachwyt. Chwilami nawet wpadał z ich powodu w uniesienie. Tu w Wiedniu nikt przecież go nie znał. Zaczął powoli wycofywać się z kręgu znajomych Johana Gabriela Oxenstiemy. Nie chciał, by przyjaciel zauważył zachodzące w nim zmiany. Rozstanie nie sprawiało trudności, z upływem lat bowiem stopniowo odsuwali się nd siebie. Spotkali się po raz ostatni wieczorem, bo Solve nie chciał, by ostre światło austriackiego słońca wpadało mu w oczy, Tym razem Johan Gabriel był naprawdę przygnębio- ny. Jakby nieobecny duchem, w melancholijnym na- stroju, smutnym głosem odczytał swoje własne epitafium. Uznał, że umrze z żalu nie mogąc połączyć się z Susanną. Solve jednym uchem wysłuchał "Ody do Canulli na początku choroby". Kiedy Johan Gabriel wpadał w ro- mantyczny nastrój, nazywał Susannę Camillą. W wierszu miała ona rzucić kwiat na ziemię, w której spoczywa ukochany, i uronić kilka łez nad jego ostatnią przystanią, błagając śmierć, by nie zwlekała i jak najszybciej ścięła zwiędłe źdźbło, czekające na jej kosę. Rzeczywistość nie była jednak aż tak tragiczna i Johan Gabriel przetrwał także i to miłosne cierpienie. Nie miał też już wywierae wpływu na życie Solvego. Przyjaciele z lat dziecięcych nie widywali się już więcej. Dalsze losy Johana Gabriela Oxenstiemy są dobrze znane. Po upływie cztercch lat powrócił do Szwecji, gdzie dzięki swemu miłemu usposobieniu i inteligencji został jakby nadwornym skaldem na dworze Gustawa III. Z czasem mianowano go członkiem rady państwa. Było to stanowisko zupełnie nie dla niego, nigdy bowiem nie wykazywał żadnych talentów politycznych. Nie miało to jednak większego znaczenia, ponieważ Gustaw III i tak wolał rządzić sam. Johan Gabriel Oxenstiema ze szlachetnym nazwiskiem i wytwornymi manierami był jedynie ozdobą dworu. Praca nie dawała mu żadnego zadowolenia, ponadto przez całe życie pozostał ubogi, mimo że bogato się ożenił. Jego chciwy teść zachłannie ściskał kiesę, ale nie zakłócało to spokoju życia rodzinnego. Johan Gabriel miał miłą żonę, która urodziła mu syna. Niestety poród przeżyła bardzo ciężko i nigdy nie wróciła już do zdrowia. Utracił ją wcześnie. Jego siłą był talent poetycki. On sam, nieprzystosowa- ny do życia w bezwzględnym, materialistycznym świecie, naprawdę szczęśliwy czuł się tylko przez krótkie okresy swego żywota. Losy Solvego potoczyły się innymi kolejami. Całkiem też odmiennymi od tych, których on sam się spodziewał. Punktem zwrotnym jego życia było poznanie rodziny Wiesenów... Zdarzyło się to na poczatku roku 1773 podczas przyjęcia noworocznego, które w swoim domu wydał szwedzki konsul. Jako najbardziej zaufany człowiek konsula został zaproszony także Solve. Był to zaszczyt, z którego powinien być dumny, ale to przecież drobne, nie zauważone przez nikogo manipulacje Solvego wzmo- cniły sławę konsula i poprawiły stan jego kasy. Wcale nie odczuwał dumy z zaproszenia, odnosił wrażenie, że uczyniono to jakby z łaski. Na widok pięknego domu konsula, pełnego dzieł sztuki wiedeńskiej, uczuł zazdrość tak wielką, iż miał wrażenie, że widać, jak zielenieje na twarzy. On sam mieszkał wszak w warunkach absolutnie niegodnych kogoś tak wyjątkowego jak on. To jednak wkrótce się zmieni, postanowił, przyglądając się wspaniałościom w domu konsula. Serwis obiadowy z najdelikatniejszej wiedeńskiej porcelany, srebra, kosztowności... Solve zaczął teraz nosić perukę, by tak bardzo nie rzucać się w oczy. Żywił skądinąd słuszne przekonanie, iż aby osiągnąć wytyczone sobie cele, powinien nie zwracać na siebie uwagi. Na rozmaite sposoby, których nie warto bliżej omawiać, zdobył wystarczającą ilość pieniędzy, by ubrać się odpowie- dnio na wizytę u dostojnych ludzi. Przeobraził się w snoba w koronkowym żabocie, kamizelce ze złotej lamy, butelko- wozielonej marynarce z aksamitu z długimi połami, oślepiająco białych, opiętych spodniach do kolan, niewiele pozostawiających wyobraźni, i eleganckich trzewikach ze srebrnymi klamrami, na bardzo wysokich obcasach. Zaiste, świetnie się prezentował! Wkrótce dostrzegł pewną dziewczynę, na której skupił całą swą uwagę. Siedziała pomiędzy rodzicami, którzy zdawali się strzec jej niczym jastrzębie. Ojciec, wielki i opasły, o zimnych oczach ukrytych pod grubymi, czamymi brwiami; matka sztywna, z mocnym wąsikiem na twarzy bez uśmiechu. Ale dziewczyna, dziewczyna! Ooch, westchnął z za- chwytem Solve, choć po prawdzie nie była wcale szczegól- nle piękna. Nieduża, okrągła, ale miło było na nią patrzeć. A te oczy! Gorzały ogniem, który aż nazbyt wyraźnie wskazywał, że tę ładniutką panienkę przepełnia zmys- łowość, tajemne żądze, które dotąd nie znalazły ujścia. Spojrzenia, jakie ukradkiem, ze sztuczną nieśmiałością posyłała od czasu do czasu Solvemu, zdradzały z trudem ujarzmianą namięmość. Dostaniesz, moja kochana, dostaniesz, pomyślał Solve. Zaufaj mi, znalazłaś równego sobie. Wokół rodziny krążył młody człowiek, którego Solve od razu uznał za nudziarza, a dziewczyna była najwidocz- niej również tego samego zdania. Młodzieniec sprawiał wrażenie nadzwyczaj dobrotliwego, wręcz potulnego, z tych, co to pochylają plecy, by lepiej trafiały uderzenia bata. Wydawało się natomiast, że zjednał sobie łaskę przytłaczających swą nadgorliwą opiekuńczością rodzi- ców. Nie pozwolono mu wprawdzie zbliżyć się do córki, o nie, ale dostąpił zaszczytu przynoszenia smakołyków i poduszki, pomógł też pani matce lepiej ułożyć szelesz- czącą czarną spódnicę. Solve wypytał konsula, kim są owi ludzie. Ojciec rodziny okazał się bogatym złotnikiem, matka pochodziła z austriackiej szlachty. Nosili nazwisko Wie- sen. Córka, Renate, wana była swej wagi w złocie. Młody zalotnik? To człowiek na tyle wysoko urodzony, że nie musi trudzić się żadną pracą. Najmłodszy syn bogatej rodziny, bardzo naiwny. Prawdopodobnie rodzice dzie- wczyny zdecydują się na niego, bo, rzecz jasna, cał- kowicie w ich gestii pozostaje decyzja, kogo poślubić ma córka. O, co to, to nie, pomyślał Solve. Nie zamierzał przepuścić koło nosa tak dobrej partii. Po obiedzie rozpoczęły się tańce. Solve jeszcze z Joha- nem Gabrielem Oxenstierną wyuczył się wszystkich modnych w Wiedniu pląsów i kiedy upłynęła już od- powiednio długa chwila, a dziewczynie pozwolono tań- czyć tylko z nudnym młodzieńcem, który nazywał się Carl Berg, Solve ośmielił się podejść w stronę Wiesenów. Zauważył, że na jego widok Renate zatrzepotała rzęsami i spuściła wzrok, a dłonie jej zaczęły gnieść koronkową chusteczkę. Solve dwornie skłonił się przed jej ojcem, przedstawił się i uprzejmie poprosił, by po- zwolono mu poprowadzić ich piękną córkę do następ- nego tańca. Wiesen wpatrywał się weń wpół przymkniętymi rybi- mi oczami, po czym skrzekliwym głosem zapytał, czy Solve nie jest sekretarzem konsula. To prawda, przyznał Solve otwarcie. Złotnik przyjrzał mu się jeszcze raz i zaskrzeczał: - A zatem, nie! Dłonie dziewczyny gwałtownie drgnęły. Solve zarumienił się. Teraz musiał odbyć upokarzają- cy, powrotny przemarsz przez całą salę. To było gorsze niźli pręgierz! Wiesen nie powinien był tego robić! Gdyby wiedział, kto przed nim stoi, z pewnością pozwoliłby Selvemu zatańezyć ze swą córką. Chociaż... Zdarzenia potoczyłyby się i tak mniej więcej podobnie, zwłaszcza dla dziewczyny. Ale wówczas nie skończyłoby się to tragicznie dla tak wielu ludzi! Gdy Solve wracał na swoje miejsce, czując na sobie litościwe spojrzenia, gniew wprost go dławił. Ta krótka droga, droga wstydu, gwałtownie powiodła go w dół, ku charakterystycznej dla dotkniętych degradacji ich czło- wieczeństwa. Jego zemsta będzie okrutna, tak sobie poprzysiągł! Najpierw musiał zdobyć odpowiednią pozycję. Zwyk- ły sekretarz nie ma żadnej władzy. Ze swoim zwierzchnikiem, konsulem handlowym, pozostawał we względnie dobrych stosunkach. Konsul, choć oczywiście traktował go z góry, mimo wszystko był do niego przychylnie nastawiony, zwłaszcza po tym, jak Solve pomógł mu w swój szczególny sposób w kilku zawiłych sprawach. Solve nie chciał więc zbytnio mu dokuczyć, ale pragnął zająć jego stanowisko. Wiedział, że gdyby konsul potrzebował zastępcy, jemu właśnie powierzono by tę posadę. Tyle by mu na razie wystarczyło. Solve nie posiadał nic ze zbioru magicznych środków czy tajemnych ziół Ludzi Lodu. Miał tylko mandragorę, a ona jakoś nie kwapiła się do współdziałania. Przez chwilę rozważał, czy nie mógłby odbyć błyskawicznej podróży na Grastensholm i zagarnąć cały zbiór, po- stanowił jednak obejść się bez skarbu. Chciał, by konsul zachorował, ale jak do tego do- prowadzić? Nigdy nie miał okazji nauczyć się czegokolwiek od poprzednich dotkniętych z tego prostego powodu, że ani on, ani nikt inny nic nie wiedział o jego tajemnej mocy. Teraz przeklinał swą głupotę, żałując, że nie pojechał najpierw do Grastensholm, by pobierać nauki u babci Ingrid. Faktem było, że obawiał się przenikliwego wzro- ku Ulvhedina. Miał jednak zdolność, którą poszczycić się mogło niewielu dotkniętych w jego rodzie: potrafił z daleka utrzymywać kontrolę nad ludźmi i rzeczami, był w stanie przyciągnąć do siebie kogoś lub coś, czego pragnął. Teraz najważniejsza była choroba konsula... Przez chwilę tęsknie myślał o domu konsula, o skar- bach, jakie się tam znajdowały, o złocie. Gdyby umarł...? Nie, dom z pewnością nie dostałby się w ręce Solvego, musiał myśleć bardziej realistycznie! Choroba, choroba... W końcu Solve zdecydował się na to, o czym czytał w tajemnych księgach w wielkiej bibliotece w Wiedniu. W biurze konsula znalazł kilka włosów; miał nadzieję, że nie pochodzą z peruki, i zabrał się za robienie kukiełki w miarę możności podobnej do konsula. Solve mieszkał teraz we własnym mieszkaniu, nikt więc mu nie prze- szkadzał. Stołował się na mieście, sam sprzątał pokoje. Nikt nie mógł przyjść i go zaskoczyć. Lalka udała się nadspodziewanie dobrze, była bardzo podobna do zwierzchnika Solvego. Włosy zostały umiesz- czone w środku. Najlepsze będą kłopoty żołądkowe, zdecydował mło- dzieniec, ale jak je sprowadzić? W końcu wyszukał cienką nitkę i mocno opasał nią wydatny brzuch kukiełki będącej wizerunkiem konsula. Dla pewności ściągnął nić tak mocno, że lalka przypominała osę. To musi chyba sprawiać dostatecznie silny ból! Ale czy to wystarczy? Czy nad lalką nie trzeba odmówić stosownych zaklęć? Solve nie znał żadnego, wymyślił jednak kilka formułek, które zabrzmiały, jego zdaniem, odpowiednio. Pozostawało tylko czekać do następnego dnia... Kiedy Solve nazajutrz przyszedł do pracy, konsula nie było w biurze. Jeden z ubogich skrybów z dalszych pomieszczeń przybiegł do niego podniecony. - Nasz drogi konsul nagle ciężko zachorował - oznaj- mił podekscytowany tą sensacyjną wiadomością. - Przez całą noc czuwał przy nim doktor; sądzą, że dostał skrętu kiszek! - Co ty mówisz? - powiedział Solve udając zdumienie, choć triumf wprost w nim kipiał. - Czy to coś poważnego? - I to jeszcze jak! Doktor jest zdania, że konsul nie przeżyje choroby. Gorąca fala przerażenia oblała Solvego. Wcale nie miał takiego zamiaru. Chyba za mocno ścisnął! - Pobiegnę od razu do niego do domu, dowiem się, w czym mogę pomóc - powiedział. Teraz naprawdę pobladł, widać było, iż się wystraszył. - Tak, wiemy, jak bardzo jesteście przywiązani do naszego drogiego konsula - powiedział skryba niemal wzruszony. - Ale czy naprawdę powinniście zakłócać...? Ale Solve już pobiegł. Nie skierował się jednak, rzecz jasna, do domu konsula, lecz pognał do siebie, najszybciej jak nogi poniosły. Drżącymi rękami przekręcił klucz i wpadł do środka. Kukiełka... Gdzie mogła być? Ciągnął i szarpał za nitkę, zawiązał ją jednak tak ciasno że nie mógł jej uchwycić. Drżącymi dłońmi ujął nóż i wsunął go pod nitkę. Nić przylegała tak mocno, że nóż przeszedł przez materiał i niemal przebił lalkę na wylot, zanim w końcu Solve zdołał przeciąć nić. Stanął, trzymając w tęku pokaleczoną kukiełkę. - Och, nie - szepnął. Na jego pobladłej twarzy lśniły kropelki potu. - Co się teraz stanie? Podniósł lalkę, by wrzuać ją do ognia na kominku, ale w ostatniej chwili się wstrzymał. To także mogło być niebezpieczne! W końcu ukrył ją pod materacem. Potem już naprawdę pobiegł do domu konsula. W drzwiach spotkała go gospodyni. - Słyszałem... - zaczął Solve. - Czy coś mogę zrobić? - Ach, panie Lind - załkała. - Przybywacie za późno! Nasz drogi konsul zmarł przed kilkoma minutami. Zrobi- ła się dziura w... Skręt kiszek był za mocny. Cierpiał ogromne katusze. A tetaz odszedł na zawsze! Solve stał w drzwiach skamieniały. Kobieta, spost- rzegłszy jego białe jak kreda oblicze, natychmiast podała mu krzesło, na które opadł bez sił. - Och, nie! - jęknął. - Nie, nie, nie! Był jednak na tyle przytomny, by postawić sobie w duchu pytanie: Cóż ja uczyniłem? Jakie zabójcze siły tkwią we mnie? Wyszedł doktor i musiał zająć się zrozpaczonym młodym człowiekiem. SÓlve usłyszał, jak szepcze do gospodyni: - Wzruszające widzieć takie oddanie dla zwierzchnika! Solve przejął obowiązki konsula w biurze. Kiedy po pewnym czasie doszedł do siebie, mógł bardziej trzeźwo spojrzeć na ostatnie wydarzenia. Nowa sytuacja bez wątpienia była dlań korzystna. Ku swemu rozgoryczeniu nie objął jednak urzędu konsula. Pełnił tylko rolę jego zastępcy do czasu przybycia ze Szwecji nowego, starszego urzędnika. Solve potraktował to jako obrazę i postanowił zemścić się na osobach, które podjęły taką decyzję. Zemsta jednak musiała poczekać. Teraz należało kuć żelazo póki gorące, innymi słowy póki nosił jeszcze tytuł konsula. W randze konsula mógł pójść do Wiesenów i prosić o spotkanie z ich córką. To, oczywiście, dopiero początek. Potem wślizgnie się do rodziny, aż córka, majątek i całe przedsiębiorstwo będzie należeć do niego. Zemści się też na wstrętnych rodzicach dziewczyny; zobaczą, kogo upokorzyli. Gdy przejrzał się w zwierciadle, prawdziwie się przera- ził. Jego oczy nie były już ciemnobrązowe. Nie były nawet brązowe, lecz żółte jak jasny bursztyn. Wyglądały strasz- nie, choć jednocześnie fascynująco. Pamiętał oczy babki Ingrid, miała podobno najbardziej żółte oczy ze wszyst- kich w całej rodzinie. Oczy Ulvhedina błyszczały bardziej zdradziecko, żółto i zielono, miały zmienną, trudną do określenia barwę. Oczy Solvego były piękne. Z pewnością niepomiernie kuszące dla kobiet, miał na to wiele dowodów. Damy z półświatka, które spotykał na ulicy, słały mu zachęcające spojrzenia, ale on nie takich kobiet pragnął. Jego życze- niem było poślubić Renate - po części ze względu na jej majątek, a po części na silną zmysłowość, w którą postanowił się zanurzyć. I najważniejsze: musiał zemścić się na jej pyszałkowatych rodzicach! Kiedy już ożeni się z córką, znajdzie sposób, by ich upokorzyć! Postanowił napisać do domu. W liście przechwalał się, że został konsulem. Kto mógł to sprawdzić? Trochę niepokoił się o rodzinę. Matka od dawna cierpiała na chorobę płuc, a ostatnio zaraził się i ojciec. Ingela planowała małżeństwo. Wszyscy chcieli, by wrócił do domu. Ale przecież on nie mógł wrócić! Nie może pokazać się z takimi oczyma! Przed uderzeniem na Wiesenów czynił długie, staranne przygotowania, tak że zdążyła nadejść odpowiedź z domu. Odpisała mu Ingela i właśnie fakt, że list został zaadresowany jej ręką, bardzo go zaniepokoił. Kiedy przeczytał list, musiał się na trochę położyć. Nie był w stanie nic robić. Ingela czyniła mu wyrzuty, że nie wrócił do domu. Ojciec i matka zdążyli zapoznać się z treścią listu, w którym donosił, że został konsulem. Byli z niego bardzo dumni. Teraz jednak oboje już nie żyli. Po śmierci matki ojciec jakby nagle stracił całą swą odporność i podążył za nią w tym samym tygodniu. Ingela wyszła za mąż, poślubiła młodego gospodarza z okolicy i dom ich dzieciństwa stał teraz pusty. Co miała z nim zrobić? Ona na stałe osiadła w Vingaker, zarządzała dworem Axela Fredrika Oxenstierny, brata Johana Gabriela, i miała zamiar kontynuować pracę także po zamążpójściu. Tak więc Grastensholm przypadło w udziale Solvemu. Babcia Ingrid jest stara i samotna, dlaczego więc Solve nie wraca do domu? Ojciec i matka nie żyją? Nigdy ich już nie zobaczy? Pękła jeszcze jedna nić wiążąca Solvego z życiem normalnych ludzi. Tego wieczoru po raz ostatni pozwolił się zranić. Tego wieczoru jego serce było ciężkie od udręki i smutku. Dzień później, już następnego ranka, był twardy jak głaz. Niewiele człowieczeństwa pozostało w Solvem. Czasu miał mało. Musiał pospieszyć się, by odwiedzić dom Renate jeszcze przed przyjazdem nowego konsula. Nigdy tak starannie się nie szykował. Czyścił, szczot- kował i nacierał, przymierzał nową perukę i rozmaite części garderoby. Nie mogli mu nic zarzucić! Musiał także wnieść w to małżeństwo jakiś majątek, ofiarować dziewczynie coś więcej niż tylko tytuł kon- sulowej. Solve spróbował więc nowego sposobu: udał się do banku, w którym nigdy wcześniej nie był. Dokonał drobnej transakcji, ale takiej, która zmusiła urzędnika do opuszczenia swego miejsca. I wtedy Solve podjął ryzyko wykorzystania swych umiejętności w nowy sposób. Urzę- dnik przez cały czas obserwował Solvego siedzącego na krześle w biurze, ale było to tylko złudzenie. Wystarczył moment nieuwagi ze strony bankiera, a Solve przemieścił się za jego plecami i kilkoma sprawnymi ruchami zdołał wsunąć do kieszeni skórzaną sakiewkę z pieniędzmi. Nikt nie mógł go podejrzewać, wszak przez cały czas siedział na krześle z daleka od bankowej kasy. Bankier niczego nie dostrzegł, skłonił się uprzejmie i zaprosił do ponownego odwiedzenia firmy, nie zauważy- wszy nawet, że klient ma spore kłopoty z utrzymaniem równowagi... Zdenerwowanie przyprawiło Solvego o za- wrót głowy. Jeszcze trudniej było mu wyjść; o mały włos, a straciłby panowanie nad sobą. Bezpieczny w domu przeliczył swój łup. Było tam o wiele więcej, niż się spodziewał. Na moment zdrętwiał na myśl, że ma tak dużo pieniędzy. Musiał obiecać sobie, że oprze się pokusie i nie ponowi próby zdobywania majątku takim sposobem. Tym razem miał szczęście, ale powtórzenie czegoś podobnego nie ujdzie mu bezkarnie. Urzędnicy wiedzieli przecież, że odwiedził bank tego dnia, powstało pewnie wielkie zamieszanie, kogoś też musieli obwinić. Solvemu było całkiem obojętne, na kogo padło. Najważniejsze, że gdyby znów pojawił się przy podobnej kradzieży, natychnuast wzbudziłoby to czujność. "Mężczyzna o żółtych oczach..." Zbyt łatwo można było go rozpoznać, to największa niedogodność tego, że jest się dotkniętym. Zdał sobie sprawę, że jest teraz bogaty. Mógł pozwolić sobie na wygodniejsze mieszkanie, może nawet na konia i powóz, a właściwie czy istnieją granice tego, co mógłby mieć? Tak, takie granice istniały. Ale przecież musiał czymś zaimponować swoim przyszłym teściom. Nazajutrz Solve był gotów. Przygotował się do od- wiedzin w domu Renate. Jakże się dziewczyna ucieszy! ROZDZIAŁ IV Renate Wiesen była najmłodszą córką w rodzinie i najpewniej dlatego ogromnie ją rozpieszczano. Rodzice spełniali każdą jej zachciankę i kiedy starsze rodzeństwo już opuściło dom, wszystko kręciło się wokół niej. Mimo to nie była zadowolona. Łączyło się to praw- dopodobnie z faktem, że rodzice tak surowo dbali o jej moralność. Nie wolno jej było nawet patrzeć na młodzieńców, ojciec wprost chorobliwie jej pilnował. Matka także, choć ona przede wszystkim miała na uwadze dobre imię rodziny. Renate uważała troskliwość ojca za nieznośną. Gdy jakikolwiek mężczyzna dłużej się jej przyglądał, ojciec godzinami oczemiał później tego czło- wieka, tłumaczył jej, jak złą jcst panią, i tak dalej, w nieskończoność. Wynajdował wady nawet u nieszkodliwego Carla Berga. Tym akurat Renate niewiele się przejmowała, uważała bowiem Carla za straszliwego nudziarza. Ostat- nio jednak słyszała, jak matka żali się na ojca. "To prawie chorobliwe tak krótko trzymać dziewczynę. Można by niemal podejrzewać..." A później Renate usłyszała trzaś- nięcie dłoni o policzek i zduszony okrzyk matki. Renate ciążył tak surowy nadzór. Miała gorącą krew, a wiedziała, że musi powściągać swój temperament, póki nie wyjdzie za mąż. Tylko jakoś wcale się na to nie zanosiło! Została wychowana w przeświadczeniu, że nigdy nie wolno mówić o swoim ciele, matka była najwyraźniej przekonana, że ono w ogóle nie istnieje. Ręce i nogi, owszem, o nich wolno wspomnieć, ale o niczym więcej. Ona jednak wiedziała, że jest dużo, dużo więcej. Pewnego dnia natknęła się w kuchni na jedną ze służeb- nych razem z woźnicą. Stali przy kuchennym stole, właściwie dziewczyna na wpół siedziała na nim, spódnice miała uniesione wysoko, a woźnica... Nie, nie mogła tego nazwać nawet w myślach. Nie zauważyli Renate, a ona pobiegła do swego pokoju. Między nogami coś jej tak mocno pulsowało, aż jęknęła, nie wiedząc, co z tym począć. Nocą śniła o czymś wspaniałym, przebudziła się i... Nie, och, nie, najlepiej o tym zapomnieć! Mgliście pamiętała, jak pewnego razu w dzieciństwie weszła do pokoju rodziców. Ojcicc leżał w łożu matki, a Renate podbiegła do niego i zaczęła okładać go piąstkami, krzycząc, że nie wolno mu tego robić, ale wcale nie na niego była zła, lecz na matkę. Była tak wzburzona, że zanosiła się od płaczu, a potem ojciec przyszedł do pokoju dziecinnego, wziął ją na kolana, pocieszał i od razu było lepiej. Pamiętała, co powiedziała: on jest jej tatusiem i ma kochać tylko ją, swoją córeczkę, nikogo innego. Ojciec mruknął wtedy coś wyraźnie zawstydzony, ale kiedy zaczynała dorastać, jego wzrok w zamyśleniu zbyt często zatrzymywał się na jej dziewczęcych, coraz wyraź- niejszych kształtach, lubił też ją poklepywać i ściskać przy każdej nadarzająeej się okazji. Renate zacisnęła zęby. Tak bardzo pragnęła wyrwać się z domu! Chciała mieć męża, tak jak pozostałe siostry. Nie mogła już dłużej mieszkać z ojcem. W zeszłym tygodniu jakby niechcący otarł się o jej piersi, ale czy na pewno to był przypadek? Wzbudziło to w niej wstręt, napełniło odrazą i strachem. I jeszcze czymś, czego nie chciała nazwać po imieniu. Dlatego z całego serca pragnęła wyrwać się z tej mrocznej, gęstej atmosfery. Jak najszybciej! Ów młody człowiek, który chciał zatańczyć z nią na przyjęciu u szwedzkiego konsula... Renate nie mogła o nim zapomnieć. Głupi ojciec, odmówił i upokorzył go do tego stopnia, że być może już nigdy nie wróci. Taki przystojny mężczyzna! I co za oczy! Złote, wyzywające! Gdy spotkały się ich spojrzenia, Renate poczuła przeszywający jej ciało dreszcz radości pomieszanej ze strachem. Mogła pokochać tego człowieka, była tego pewna! Znów wyobraziła sobie służącą i woźńicę przy kuchennym stole i znów dreszcz falą przebiegł przez jej ciało, koncentrując się w szczególnym punkcie. Tego właśnie mężczyzny chciała, tego i żadnego innego! Szweda o oczach pełnych ognia! W następnej jednak chwili powrócił lęk, zadrżała. Nie ma mowy, by ośmieliła się więcej o nim myśleć! Matka mówiła, że wszystko, co cielesne, jest grzechem. Renate musi zachować czystość, to najważniejsze! Nikt nie może nic zarzucić moralności rodziny Wiesenów. Renate nie śmiała pytać, jak będą się sprawy miały, kiedy wyjdzie za mąż. Ale to chyba nigdy nie nastąpi! Westchnęła ciężko i podjęła ulubione zajęcie w swej złotej dziewiczej klatce: malowanie się, przeglądanie w zwierciadle i podziwianie samej siebie. Kilka paskud- nych pryszczy i krostek nasmarowała kitowatą maścią i grubo przypudrowała. Na mocno uróżowanych poli- czkach umieściła dwa aksamitne serduszka. W pokoju panował półmrok, nietrudno więc było przedobrzyć. Zbyt proste, załamujące się tylko ku skroniom brwi poczerniła węgielkiem, potem jeszcze umalowała na karminowo usta, przez chwilę napawała się swoim wido- kiem, aż w końcu wstała. Wyginała się przed lustrem, wygładzając suknię w pasie, gdzie odznaczały się wałki tłuszczu - rodzina lubiła bowiem ciastka oraz inne łakocie i nikt nie odmawiał ich sobie podczas żadnego posiłku. Tak, była piękna. Jasna, ciasno zasznurowana suknia podkreślała jeszcze jej urodę. Z łatwością też dawało się zauważyć, że jest córką bogatego złotnika. Była naprawdę przepięknym kwiatem. Każdy pragnął- by takiej narzeczonej. Nikt jednak nie przychodził, już ojciec tego pilnował. Wiedziała, że Carl Berg poprosił o jej rękę, ale rodzice trzymają go w niepewności, z nadzieją czekając, że może pojawi się ktoś lepszy od niego. W każdym razie tak twierdził ojciec, ale Renate wątpiła, czy takie są rzeczywiś- cie jego zamiary. Miała bardzo nieprzyjemne przeczucie, że nigdy nie wypuści jej z rąk. Na ulicy przed domem przystanął jakiś powóz. Pod- biegła do okna. Powóz był piękny, z woźnicą ubranym w liberię. I... Och, ale któż to z niego wysiada? Czy to nie ten młody Szwed? Przed wejściem do ich domu? Renate na moment zapomniała o wszelkiej nieśmiałości i rozsunęła zasłony, by lepiej widzieć. Zaraz jednak opuściła je na powrót, przerażona własną bezwstydnością. Ach, jakiż on przystojny! Jak świetnie ubrany! Teraz ojciec musi chyba... Zniknął w głębi domu. Renate pospiesznie przeszła do hallu, by móc popatrzeć na niego z góry. Widziała, jak podaje swój bilet wizytowy lokajowi, który na tacy zaniósł go do salonu. Renate dreptała wzdłuż balustrady, chcąc znaleźć miejsce, skąd miałaby najlepszy widok. Musiała przy tym przejść przez niskie drzwi łączące części hallu. Zapomniała jednak o włosach kunsztownie ułożonych wysoko na wzór fryzury córki cesarzowej Marii Teresy, Marii Antoniny, która poślubiła króla Francji. Jeszcze kiedy mieszkała w Austrii, była zawsze tak modnie uczesana, a teraz, w Paryżu, z pewnością stroiła się jeszcze bardziej wyzywająco. Właśnie za jej przykładem Renate nasmarowała włosy klajstrem z mąki, aż stały się całkiem sztywne. Potem, używając wstążek i skórek chleba, ułożyła z nich wysoką konstrukcję, przypudrowała na biało; a na czubku umocowała strusie pióra. Rezultat, jej zdaniem, był jak najbardziej zadowalający. W swym zapale jednak zapomniała o fryzurze i przy uderzeniu o framugę całe to cudo rozsypało się z trzaskiem. Zabolało ją także, ale stłumiła jęk, krzywiąc się tylko. Zebrała resztki dawnego arcydzieła, a na wpół sztywne kosmyki włosów żałośnie opadły jej na twarz. Co za pech! W takim stanie nie będzie mogła pokazać się na dole! A tak wspaniale wyglądała! Lokaj wrócił i gestem ręki zaprosił młodego człowieka dalej, tym samym gość zniknął z jej pola widzenia. Renate była zdruzgotana. Zaraz jednak wpadła na pewien po- mysł: zbiegła w dół schodami dla służby i ukryła się w niewielkim pomieszczeniu za salonem. Tam przycisnęła się do drzwi, by podsłuchiwać. Chłodny głos ojca: - Ach, tak? Pachołek został więc konsulem? Młody człowiek - Renate jakoś nigdy nie zdołała dosłyszeć jego nazwiska - coś odpowiedział, najwyraźniej jednak stał zwrócony do niej plecami, tak że usłyszała tylko długą melodię niezrozumiałych słów. - Hm - chrząknął ojciec. - Ach, tak. To brzmi interesująco. Ach! pomyślała Renate, gryząc i tak już obgryzione paznokcie. Niestety ojciec zaraz dodał: - To brzmi interesująco, ale dla pana. Moja córka jest warta o wiele więcej. Och, nie! błagała Renate. Chcę jego! On ma tak wspaniałe ciało. Spodnie tak obcisłe, że mogłabym... Nie, ach, nie, o tym nie wolno myśleć! Mężczyzna odrzekł coś na to, tym razem bardziej ostrym tonem. Znać było, że przedstawił ważkie ar- gumenty, ojciec bowiem nie mógł znaleźć odpowiedzi. Zaraz jednak usłyszała chłodny głos matki: - Ależ panie Lind von Ludzie Lodu... Wszak jesteście Szwedem! - No właśnie - podchwycił ojciec. - Rozumiecie chyba, że nie możemy oddać naszej córki w ręce cudzoziemca, na dodatek pochodzącego z zimnej, niecywilizowanej Pół- nocy! Może zostać pożarta przez polarnego niedźwiedzia, gdy tylko wysunie czubek nosa za drzwil Nie, panie konsulu Lind, nie jesteście tym człowiekiem, którego pragnąłbym widzieć jako męża mojej córki. Jesteście zbyt młody, nieznany i ze wszech miar nieodpowiedni. Uwa- żam za przejaw braku szacunku dla naszej rodziny sam fakt, że w ogóle ośmieliliście się wystąpić z tak niestosow- ną propozycją. W pokoju zapadła grobowa cisza, po czym matka wyrzuciła z siebie: - Nie interesują nas poszukiwacze szczęścia ani szar- latani. Żegnamy, panie Lind! Renate gryzła palec. Och, nie, nie! Nagle usłyszała głos owego człowieka, tym razem widocznie zwrócony był w jej stronę, gdyż brzmiał czysto jak kryształ, nie mogła go więc nie usłyszeć: - Ach, tak? Jeszcze tego pożałujecie! Takiej obelgi nie mogę przyjąć jak wdzięczny żebrak! Żegnam! Straszny był to głos! Tak lodowato zimny, bez odrobi- ny uczucia! Ojciec i matka najwidoczniej także byli wstrząśnięci, zapadła bowiem cisza jak makiem zasiał. Jacyż oni głupi! Mogła już mieć tego fantastycznego mężczyznę! W głosie matki wychwyciła wahanie, ale ojciec był nieubłagany. Każdego starającego się o jej rękę odprawiał, twierdząc, że jest nieodpowiednim kandyda- tem. Bez względu na to, jak byli bogaci, zawsze umiał znaleźć w nich jakąś wadę. Ale tego mężczyznę Renate naprawdę chciała dostać za męża. Czy oni nie mogli tego pojąć? Wiedziała, że wszelkie prośby, by zmienili zdanie, okażą się bezskuteczne. Ojciec gotów był ofiarować jej wszystko, tylko nie męża. Zrezygnowana weszła po schodach na górę i przy- stąpiła do żmudnego wyczesywania z włosów resztek kleistego ciasta. Do głowy jej nie przyszło, że mogłaby umyć włosy. To było zbyt męczące. Renate miała już dwadzieścia pięć lat. Za lat dziesięć, jeśli nie przestałaby jeść tyle słodyczy co teraz, byłaby trzy razy grubsza. Teraz jeszcze była ładna pulchną lalkowatą urodą, choć usta nabrały już wyrazu chronicznego nieza- dowolenia. Konwersowanie z nią było przeraźliwie nud- ne. Na ogół odpowiadała tylko "tak" lub "nie" obojęt- nym tonem, ale potrafiła od czasu do czasu wtrącić kąśliwą uwagę o którejś z młodych dziewcząt z kręgu znajomych. Jedyne, co ją bawiło, to plotki. No i oczywiś- cie komplementy. Wszelkie inne tematy po prostu ją nudziły. Była jeszcze owa rozpalona lawa pulsująca w jej ciele. Temperament odziedziczyła po ojcu, który miał w mieście niezliczoną liczbę kochanek. Renate nie wiedziała o nich, gdyby tak było, dawno bez wahania dałaby upust swym żądzom. Teraz była już zbyt utemperowana. Pozostawała pod przemożnym wpływem matki i wpojonych przez nią surowych zasad. Wiele kosztowało ją zejśeie na kolację, a i tak przez cały czas siedziała z kwaśną miną. Nie mogła przecież wyznać, że podsłuchiwała pod drzwiami, a musiała w jakiś sposób ukarać rodziców. Jeszcze zobaczą! Ani ojciec, ani matka nawet słowem nie wspomnieli o wizycie młodego człowieka, tak jakby wcale nie miała miejsca. Niewiele się do niej odzywali. Byli równie zagniewani i zamknięci w sobie jak i ona. Przyjemny posiłek! A więc nosił nazwisko Lind. Lind von... coś tam, tak powiedziała matka. "Lind" łatwo było zrozumieć, ale ta druga część... To chyba w tym jego dziwnym języku. Renate bliska była histerii z powodu, że go straciła. Wieczorem, gdy już miała się położyć, przydarzyło się jej coś niezwykłego. Stała, gotowa już rozsznurować suknię, gdy znienacka powietrze w pokoju naładowało się niby w czasie burzy, nagle przemienione jakby w rozedrgany złoty pył, wypeł- niający także i ją całą. Zastygła w pół ruchu. Ogarnęła ją nieprzeparta chęć wyjścia. Czy gdzieś jej oczekiwano? Czy ktoś ją do siebie zaprosił na wieczór, a ona o tym zapomniała? Ale któż mógłby to być? Wszelkie zaproszenia prze- chodziły przez ręce rodziców, to oni dobierali jej przyja- ciółki. Na ogół opuszczała dom tylko w towarzystwie matki i ojca, gdy szli do swoich znajomych, równolatków. Nie będąc w pełni świadoma tego, co robi, zasznuro- wała suknię i przejrzała się w lustrze. Włosy... Co mogła teraz z nimi zrobić? Po omacku wsunęła w nie kiłka spinek i szpilek, by nie zwisały tak całkiem niemodnie. Dobrze, że nie zdążyła usunąć z twarzy całego tak pieczołowicie wykonanego makijażu. Jeszcze tylko trochę karminu na usta i... Wspaniale! Przystanęła nasłuchując. Niczego oczywiście nie usłyszała, choć wydawało się jej, że ktoś woła, a może szepcze - nie potrafiła tego ocenić: "Chodź Chodź, Renate!" Bezdźwięczne wołanie wprawiło ją w stan podniecenia, zadała sobie nawet pytanie, czy jest czysta i czy ma na sobie odpowiednią bieliznę. Doszła do wniosku, że tak właśnie jest. Ale wychodzić, teraz? O tej porze? Tak, pokusa, by usłuchać wołania, była zbyt silna. Tylko jak zdoła wydostać się niezauważenie? Ojciec i matka... Czy już się położyli? Wyjrzała na korytarz. Tak, lampa na dole była zgaszona. Wszyscy udali się na spoczynek. Ale mogli być w swoim pokoju i jeszcze nie spać. Musi się przekraść na palcach... Renate założyła pelerynę i zeszła schodami w dół. Nikt jej nie słyszał. Ostrożnie przekręciła klucz w zamku. Pożądanie i tęsknota sprawiały jej fizyczny ból, konieczny był pośpiech, musi się spieszyć, by jemu nie znudziło się czekanie. Jemu? Skąd to przekonanie? Szczęśliwa, że udało jej się wydostać niepostrzeżenie, ogarła się o drzwi wejściowe i odetchnęła z ulgą. Naciąg- nęła na głowę kaptur peleryny, by nikt jej nie rozpoznał. Och, oczywiście wiedziała, że to mężczyzna. Ten pulsujący niepokój w jej ciele mógł wywołać tylko mężczyzna. Przypuszczała też, że wie kto. Człowiek o tak niezwykłych oczach. O wyzywającym uśmiechu i zmysłowych ruchach. Renate nie była obdarzona szczególnie błyskotliwą inteligencją. Nie zastanawiała się, jak to wszystko jest możliwe. Pchało ją naprzód własne podniecenie i niezłom- na wola oczekującego jej mężczyzny. Pod lipami na esplanadzie stał powóz do wynajęcia. I woźnica, i koń mieli zwieszone głowy jakby we śnie. Kiedy przemykała się obok nich, ocknęli się i woźnica zapytał: - Powóz, panienko? Gwałtownie potrząsnęła głową, jeszcze bardziej się pochyliła i pobiegła dalej. O dziwo, dokładnie wiedziała, dokąd zmierza, nie odczuwała najmniejszych wątpliwości, choć nie miała pojęcia, gdzie on mieszka. A on czekał, czekał... Musi się spieszyć, gnać, by nie znudziło mu się czekanie. A jeśli nagle zostanie tu na ulicy, bo on przestanie ją wzywać? Renate westchnęła i pobiegła dalej. Przy rynku stał policjant, w zaułkach napotkała kobie- ty lekkiego prowadzenia, ale nie podnosiła głowy, tylko spieszyła dalej, ciało jej stawało się coraz cięższe, coraz bardziej wypełnione pożądaniem. Musi przejść przez tę bramę, była tego pewna. A jeśli okaże się zamknięta? Szczęśliwie tak nie było. Gdy tylko weszła do środka, z cienia wysunęła się jakaś postać: mężczyzna w pelerynie. Przyciągnął ją do siebie, owinął połami. I on rozgrzany był żądzą, poznała to po jego oddechu. Nie opierała się ani trochę, gdy odchylił jej głowę w tył i pocałował. Z unie- sienia bliska była utraty przytomności. Spokojnie, lecz zdecydowanie wprowadził ją po scho- dach na górę. Renate, któta w tej chwili cała była wyłącznie pożądaniem, bez wahania pospieszyła za nim. W mieszkaniu, w którym śię znaleźli, niewiele widziała, nie zatroszczył się bowiem o to, by zapalić świecę. W uniesieniu, zapominając o wszelkich zasadach mo- ralnych, pozwoliła, by zdjął z niej ubranie. Czynił to powoli, jak gdyby upajając się tym, jakby pragnąc przedłużyć rozkosz. W ostatniej chwili powstrzymała się przed niemądrym powiedzeniem: "Kto czeka na coś dobrego, nigdy nie czeka zbyt długo". Miała jednak dość wyczucia, by rozumieć, że takim głupstwem mogłaby obudzić jego niezadowolenie. Powolny sposób, w jaki ją rozbierał, napawał ją rozkoszą, choć jednocześnie wystawiał na próbę jej cierpliwość. Ciało jej płonęło, ledwie mogła utrzymać się na nogach, a on to widział czy raczej może wyczuwał w ciemnościach. Zaśmiał się cicho, uradowany, i uspokoił pocałunkami od ramienia aż do piersi. Z trudem chwyta- jąc oddech, Renate jęknęła cicho. Tej nocy dostała to, czego pragnęła, a nawet jeszcze więcej. Wydawało się, że udzieliła mu się jej gorączka, odpowiadał na jej namiętność z intensywnością, o jakiej marzyła. To było cudowne, och, jakie cudowne! Mimo wszystko była jednak z czegoś niezadowolona, tak, wręcz zawiedziona. Czegoś jej brakowało. Może czułości? Jego pieszczoty były bardziej... Jak je nazwać? Niczego nie można było mu zarzucić, wiedział dokładnie, jak najlepiej ją zaspokoić, rozpalał od nowa na wszelkie niewyobrażalne sposoby. Przeżyła orgię zmysłowej rozkoszy... A jednak tkwiło w nim jakieś zimno. Jakieś... wyracho- wanie. Bez wątpienia uważał ją za cudowną i sam był wspaniały. Ale coś się za tym kryło. To, co jej okazywał, nie było miłością, miała wrażenie, że ofiarowuje jej czystą zmysłowość. To jednak nie mogła być prawda, wszak prosił o jej rękę, jasne więc, że musi ją kochać! W ciemnościach nie widziała co prawda jego twarzy, miała jednak straszne przeczucie, że jest ona zimna, kamienna, nieprzenikniona. Och, nie, jakaż ona głupia! Jak może choćby wyob- rażać sobie coś podobnego? To niemożliwe, tak cudownie przecież pieścił jej skórę! I jakież budziła pożądanie! Czy Carl Berg nie szalał za nią? Czy zalotnicy nie tłoczyli się u jej drzwi? To ona miała teraz przewagę, ten szwedzki konsul, którego nazwiska w całości nie potrafiła wymówić, błagał o jej miłość. Łaskawie mu ją ofiarowała. Noc miała się już ku końcowi, gdy grzecznie przypo- mniał jej, iż musi wracać do domu, jeśli chce, by nikt nie zauważył jej nieobecności. Renate nie mogła oprzeć się wrażeniu, że została odtrącona. Świtało już, gdy przemykając ulicami spieszyła do domu. Nie dostrzegała jednak przepięknej zabudowy Wiednia, kamienic przypominających pałace, kościołów i zamków, budynków komunalnych w tym być może najpiękniejszym w owych czasach mieście Europy. Myśli galopowały jej przez głowę, krążąc bez przerwy wokół tego samego: Jak, na miłość boską, mogło do tego dojść? Jak mogła ona, córka poważanego bogacza, postąpić w taki sposób? Znajdowała na to tylko jedną odpowiedź: między nią a jej wybrankiem musiały istnieć więzi tak silne, iż doprowadziły do wzajemnego przekazywania myśli. Tak z pewnością było. On jej pragnął, a ona odpowiedziała na jego błagania. Teraz ojciec będzie zmuszony ustąpić. Pozwoli, by poślubiła ukochanego. Kiedy snuła tak dalekosiężne plany na przyszłość, niczym dwa złośliwe diabliki pojawiały się dwie nieprzyjemne myśli: Jak zdoła wyznać w domu całą prawdę o tej nocy? I czy on choćby słowem wspomniał o tym, że pragnie ją poślubić? Nie. Nie prosił nawet o kolejną schadzkę. Renate poczuła, że ogarnia ją nagle piekący niepokój. To oczywiste, że on wkrótce da znać o sobie. Już niedługo, bardzo niedługo, była o tym przekonana. Niemiły zgrzyt stanowił tylko fakt, iż on z pewnością był świadom, że sprawa ich małżeństwa przedstawia się beznadziejnie. Ojciec i matka powiedzieli już swoje "nie". Wiedziała, że nigdy nie zmienią zdania, i on także pewnie zdawał sobie z tego sprawę. Renate w pożałowania godnym nastroju przekradła się do swego pokoiku. Szczęśliwie nikt jej nie zauważył. Jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak bezradna, tak bardzo przygnębiona! A miało być gorzej! Najbardziej bowiem gnębiło ją to, co wydarzyło się w chwili, gdy już miała wychodzić. Słabiutkie nocne światło wpadało przez okno koło drzwi i wtedy dość wyraźnie ujrzała jego oblicze. Ujął ją pod brodę i obrócił jej twarz ku sobie. Patrzyła mu prosto w oczy... - Masz o tym zapomnieć - rzckł powoli, wyraźnie wymawiając każde słowo. Spojrzenie żółtych oczu oszała- miało ją i zniewalało. Roześmiała się. - Co ty mówisz? Przecież nie mogę o tym zapomnieć! To dopiero początek! - Zapomnij, że mnie widziałaś! Że byłaś właśnie tutaj! Chciała odpowiedzieć, obrócić wszystko w żan, ale bursztynowe oczy sprowadziły na nią zamroczenie. Upad- łaby, gdyby jej mocno nie trzymał. A potem mówił coś jeszcze, powtarzając kilkakrotnie, ale jej wszystko zdawa- ło się pełnym grzmotów szumem, zrozumiała tylko coś, co brzmiało jak: "żeby twój ojciec się dowiedział... opowie- dzieć... wstyd, wstyd i hańba... nie ja..." Nie, nie potrafiła powiązać tych słów w jedną całość, czuła, że bliska jest omdlenia. Oczywiście to wyobraźnia ją poniosła. Jakby mogła kiedykolwiek o nim zapomnieć? Renate obudziła się, kiedy dzień już był późny. Czuła, że całe ciało ma obolałe, i w pierwszej chwili nie mogła pojąć dlaczego. Potem zaczęła sobie coś niejasno przypominać... Czy nie wychodziła gdzieś wczoraj wieczorem? I od- dała się jakiemuś mężczyźnie? Nie potrafiła przywołać w pamięci jego twarzy. Czy był jasnowłosy i niebieskooki? Tak, tak właśnie wyglądał. Ale, na Boga, dlaczego? Jak mogła to uczynić? Dlatego, że po prostu tego pragnęła? Czyż nie było jej życzeniem związać się z mężczyzną? Choć ciafo bolało ją, jakby było jedną wielką raną, przenikał ją cudowny spokój. Nareszcie znalazła ujście dla tego, co tak bardzo potrzebowało wyzwolenia. Stała się teraz kobietą należącą do mężczyzny. Ale jak on się nazywał? I w jaki sposób się z nim zetknęła? Wspomnienie stawało się wyraźniejsze, stanowiło jed- nak dokładne przeciwieństwo tego, co wydarzyło się w rzeczywistości. Jakiś głos w głębi duszy nakłaniał, by poszła do rodziców i wyznała całą prawdę. Jeśli to zrobi, wszystko będzie w porządku. Ale tego przecież nie mogła uczynić! Resztki własnej woli ciągle jeszcze opierały się w Rena- te. Wkrótce jednak musiała się poddać. Kiedy się już ubrała, bardzo zgnębiona udała się do salonu. Czuła się jak statek, dryfujący po morzu bez steru, aż wreszcie ogromna dłoń zdecydowanie chwyciła cumy i zaciągnęła do portu, do którego wcale nie chciał wpłynąć. Na nic jednak zdały się opory. Musiała się tam udać! Wyznała więc grzech rodzicom. Zrazu nie chcieli jej wierzyć. - Przyśnił ci się jakiś koszmar, dziecko - stwierdziła matka, wstrząśnięta do głębi już tym, że jej córka może śnić o czymś tak bezwstydnym. - Nie! - zaszlochała Renate. Podciągnęła rękawy, odsłaniając ramiona. - Popatrzcie na te siniaki! - Nie tylko! - zdumiał się ojciec. - I ślady ssania. To skandaliczne! Kto uwiódł moją córkę? Uduszę go tymi rękami! Czy to ten Szwed o strasznych oczach? Renate była zaskoczona. - Pan Lind? Nie, nie widziałam go od czasu przyjęcia u konsula handlowego. Nie, ten mężczyzna był jasno- włosy, miał niebieskie oczy. Wydał mi się taki przystojny - zakończyła uśmiechając się niemądrze. - Co ty wygadujesz, dziewczyno? - krzyknął ojciec. - Zważaj na słowa! Renate jednak nie mogła zważać na słowa, bo to Solve przemawiał przez nią, ona tylko jakby powtarzała wy- uczoną lekcję. - Ale gdzie on cię znalazł? - żałosnym głosem pytała matka. - Nie wychodziłaś przecież z domu? - Właśnie, że wyszłam. Zawsze trzymacie mnie pod kluczem i odmawiacie znajomości z mężczyznami. Musia- łam kogoś mieć, czy tego nie rozumiecie? I wtedy spotkałam jego, zaprosił mnie do swojego mieszkania... Matka jęknęła: - Gdzie? Gdzie on mieszka? Zamroczony umysł Renate pracował gorączkowo. Co ma odpowiedzieć? Wymieniła wreszcie nazwę ulicy, położonej w dziel- nicy znajdującej się dokładnie w przeciwnym kierunku niż ta, w której mieszkał Solve. - Odnajdę go! - zawył ojaec. - Znajdę go, a potem... Nie dokończył zdania, ale było jasne, co zamierza. Rodzice zdychali, jęczeli i grozili, przekrzykując się nawzajem. Trwało to niemal wieczność. Renate wysłano do jej pokoju z zakazem opuszczania go przez tydzień. Solvemu powiodła się realizacja pierwszej części planu zemsty. Wiele jednak pozostawało jeszcze do zrobierua, zanim Renate i wszystkie jej bogactwa będą należały do niego. O nią już nie dbał, osiąnął bowiem kolejne stadium świadomości wszystkich dotkniętych: żadna inna ludzka istota nie miała dla niego znaczenia, liczyły się tylko jego własne cele. Ale z pozycją i majątkiem Renate mógł zajść daleko w swej drodze na szczyt. Popełnił jednak jeden jedyny, ale za to duży błąd. Choć może było ich dwa lub trzy, ale na razie nic o nich jeszcze nie wiedział. Po pierwsze przez cały czas był przekonany, że Renate jest jedynaczką. Był tego tak pewien, że do głowy mu nie przyszło, by sprawdzać. Dlatego nie wiedział, że ma ona liczne starsze rodzeństwo, z któtym musi podzielić się majątkiem i przedsiębiorstwem. Drugi błąd i trzeci, największy, to już była wyłącznie jego wina. Miał się o tym przekonać dopiero później. Czekał teraz, aż rodzina Wiesenów przyczołga się do niego z błaganiem, by uratował honor Renate. Nakazał to także dziewczynie. ROZDZIAŁ V Ze Szwecji przybył nowy konsul handlowy i Solve Lind z Ludzi Lodu został zdegradowany do poprzedniego stanowiska. Młody człowiek, który za wszelką cenę pragnął piąć się do góry, przyjął to z goryczą, choć przecież spodziewał się takiego a nie innego obrotu sprawy. Był moment, kiedy zastanawiał się, czy nie uśmiercić także i tego konsula, lecz uznał ten pomysł za nie wart realizacji. I tak przysłano by kogoś nowego, a on tymczasem mógłby zwrócić na siebie podejrzenia. Od jego siostry Ingeli nadszedł kolejny list. Pytała, dlaczego Solve nie wraca do domu teraz, kiedy z najbliż- szej rodziny pozostał jej jedynie on. Nie bez racji uważała, że powinni utrzymywać bliższe kontakty. Solve zirytowany zmiął list. Wieści od siostry wywoła- ły wyrzuty sumienia, a do tego nie chciał dopuścić. Znalazł się teraz w trudnej sytuacji. Jako prawdziwy potomek Ludzi Lodu odczuwał potrzebę bliskiego kon- taktu ze swym rodem, ale z drugiej strony nie chciał pokazać się rodzinie w obecnym stanie. Nie wstydził się wcale swych żółtych oczu ani lodowatego chłodu wyziera- jącego mu teraz z duszy, wiedział też, że Ingela z pewnoś- cią zrozumiałaby, że nie stało się to z jego własnego wyboru. Bawiło go jednak pozostawanie w ukryciu, świadomość, że nikt inny w rodzie nie zdaje sobie sprawy, iż narodził się kolejny dotknięty. Dawało mu to o wiele większe pole do popisu. Solve kroczył bowiem w przeciwną stronę niż Tengel Dobry, a po nim Ulvhedin i Ingrid. Oni usiłowali wyrwać się złu, z którym się urodzili, podczas gdy on z upodoba- niem pogrążał się coraz głębiej. Od Renate i jej rodziny nie było jednak żadnych wieści. To sptawiło, że stał się nieostrożny, cierpliwość bowiem nie była jego cnotą. Dlaczego nie przychodziła? Przecież zasugerował jej, wręcz wpoił myśl, że powinna przybyć do niego z błaga- niem, by ratował jej cześć. Miała prosić rodziców, by zwrócili się do młodego szwedzkiego konsula, który oświadczył się o jej rękę. Kiedy po upływie kolejnych dwóch tygodni nic się nie wydarzyło, uderzył znowu. Renate miała zostać sama na świecie, bez rodziców, którzy ją chronili i siedzieli na pieniądzach. Solve, świadomy celu, podjął stosowne działania. Nabrał już doświadczenia, był bardziej bezwzględny niż dawniej... Upłynął jeszcze tydzień. I Renate musiała pochować rodziców. Zmarli jedno po drugim w dwa dni. Lekarz stwierdził, że to jakaś nieznana zaraza. Solve poszedł na cmentarz, stanął z tyłu pod drzewami. Pierwszy śnieg z wolna padał między groby i topniał na rozkopanej ziemi ostatniego miejsca spoczynku rodziny Wiesenów. Czekała go tam jednak niemiła niespodzianka. Myślał, że zastanie pogrążoną w żałobie samotną kobietę i podej- dzie do niej z wyrazami współczucia i pocieszenia. Wszak na pewno zapomniała już o ich spotkaniu. Widział ją natomiast otoczoną całą gromadą ludzi, którą, jak przypu- szczał, tworzyło jej liczne rodzeństwo wraz z rodzinami. Już miał zapytać o to człowieka, który stał obok niego, ale gdy zobaczył, że jest to nieśmiały wielbiciel Renate, Carl Berg, z oczami pełnymi łez, odstąpił o kilka kroków. Z Carlem nie chciał mieć do czynienia, zagadnął więc innego mężczyznę, stojącego nieco dalej. Tak, tak, miał rację, mężczyzna to potwierdził. Złotnik Wiesen i jego żona spłodzili osiemnaścioro dzieci. Po ojcu zakład przejąć miał najstarszy syn, ten w wysokim kapeluszu. Solve zacisnął zęby i w gniewie opuścił cmentarz. Głupiec, cóż za głupiec, powtarzał w duchu. Wybrał niewłaściwy obiekt! Jak mógł zachować się lekkomyślnie i nie sprawdzić dokładnie tak podstawowej sprawy? Naprawdę, wiele musi się jeszcze nauczyć! Niczego nie wolno przyjmować jako pewnik. Dostał pierwszą nauczkę. Miały być jeszcze dwie, ostatnia najbardziej dotkliwa. Zjawiła się Renate! Przyszła pięć dni po pogrzebie. Trochę się spóźniła, choć właściwie dobrze się stało, że nie zawitała wcześniej. Solve znalazłby się w potrzasku! Z początku traktowała go z wyższością. Oznajmiła, że teraz, po śmierci rodziców, rozważyła raz jeszcze jego propozycję małżeństwa i doszła do wniosku, iż jednak może go poślubić. Postawiła jednak warunek: Solve zgodzi się, by wiodła prym w ich związku, ponieważ to ona ma pieniądze, i przyzna, że zgadzając się na małżeń- stwo, czyni mu wielki honor. Doprawdy? powiedział w duchu Solve. Naprawdę tak uważasz? Wyprostował się dumnie: - Panno Renate, to prawda, iż jakiś czas temu prosiłem o waszą rękę. Uważałem, że mam wam co ofiarować. Moje stanowisko, będące punktem wyjścia do błyskotliwej kariery, majątek, który wcale nie jest taki mały, szlachec- kie nazwisko... Tu Solve nieco przesadził, ale ponieważ w Austrii przedstawiał się jako Lind von Ludzie Lodu, wszyscy wychodzili z założenia, że to szlacheckie nazwisko. Solve nie próbował wyprowadzać nikogo z błędu. Mówił dalej: - Wasi rodzice jednak postąpili w stosunku do mnie bardzo niesprawiedliwie, panno Renate. Nie chcę źle mówić o zmarłych, lecz ich odmowa była zniewagą ciężką do zniesienia. Trudno na nią nie zareagować. Mój honor szlachecki wzbrania mi teraz ponownie prosić o waszą rękę. Wtedy Renate zmieniła ton. Stała się pokorna, złamana żałobą i nieszczęściem. Wyjaśniła, że chciała przyjść już dawno temu. Wewnęt- rzny głos podpowiadał jej, że on pomoże jej w wielkim nieszczęściu. Niestety ojciec i matka zamknęli ją w domu, głusi na błagania, by udać się do pana Linda, który był jej tak życzliwy. I na tym właśnie polegał drugi błąd Solvego. Mógł zauroczyć Renate, by przyszła do niego błagając o pomoc, ale zapomniał o tym, że słowa, jakie wypowiedział, rzuciły czar tylko na nią, nie mając żadnego wpływu na rodziców. A potem spadł prawdziwy cios: - Błagam, panie Lind! Pomóżcie nieszczęśliwej kobie- cie w ciężkiej sytuacji! Kilka tygodni temu uwiódł mnie zły człowiek, nie mogłam się bronić... Ładnie kłamie, pomyślał Solve. Trudno znaleźć bar- dziej chętną do miłosnych igraszek niż ona. Ale nie wie, że to byłem ja! A zatem moje hipnotyczne zdolności się sprawdziły! Renate ciągnęła, z płaczem mnąc chusteczkę: - I znalazłam się w prawdziwych tarapatach, panie Lind. A wy uczyniliście mi kiedyś zaszczyt i prosiliście o moją rękę. Wówczas żyli jeszcze moi rodzice, a ja nie miałam żadnego wpływu na ich decyzję. Teraz jestem wasza, jeśli jeszcze nadal mnie chcecie. Okażcie litość cnotliwej kobiecie, która nieświadomie zbłądziła! Nieświadomie, ty tłusta ladacznico, pomyślał Solve z wściekłością. Był jednak wstrząśnięty do głębi. Spłodził z nią dziecko! On, swobodny, pewny siebie światowiec! No cóż, nie najlepiej się to wszystko zaczyna. Tak wiele głupstw popełnił w całej historii z Renate, że powinien się teraz wstydzić! Dziewczyna na próżno odbyła swą drogę do Canossy. Solve nie miał najmniejszej ochoty wiązać się z nic niewaną żoną i dzieckiem! Takie małżeństwo byłoby tylko kulą u nogi dla młodego, pragnącego piąć się w górę po szczeblach kariery mężczyzny. Jak, na miłość boską, mógł być tak nieuważny, by spłodzić dziecko? Tyle miał przecież kobiet i nigdy nic takiego się nie stało! A może właśnie dlatego, że poczuł się zbyt pewnie? Musiał przyznać, że tamta noc była naprawdę gorąca. Renate okazała się godną go partnerką. W tej chwili jednak pragnął już z nią skończyć. Nieodwołalnie! Miał dość jej bladej, nalanej, jakże po- spolitej twarzy. Nie chciał jej więcej widzieć. Teraz, gdy nie emanowała już z niej skrywana namiętność i tłumiony erotyzm, nic go do niej nie ciągnęło. Spadek, jaki miała otrzymać, także nie wart był zachodu. Nie zachował się wobec niej brutalnie, nie mógł sobie na to pozwolić, skoro nadal chciał pozostać w Wiedniu. A zostać tutaj chciał, tu bowiem znajdowało się centrum Europy, tu można było się wybić, dojść do czegoś, tu kwitła sztuka, świetność i bogactwa. Życzliwie, lecz zdecydowanie wyjaśnił jej, że przybywa za późno. Zaręczył się już z inną dziewczyną, przyznał, iż uczynił to w rozpaczy, że nie może związać się z Renate, teraz jednak szlachecki honor nie pozwala mu złamać słowa danego innej kobiecie. Renate musiała odejść, nic nie wskótawszy. A Solve stał w oknie i patrzył, jak dziewczyna odchodzi ze spuszczoną głową, przyciskając do oczu chusteczkę. Stoczył się już tak nisko, że na ten widok odczuwał jedynie ogromny triumf. Historia z Renate była więc zakończona. Tak mu się wydawało. Sytuacja, w jakiej znalazła się biedna Renate, była katastrofalna. Rozgoryczona, zgnębiona, tkwiła w swym opustoszałym pałacu. Opuściła ją wszelka chęć działania, a przyszłość jawiła się jako długi czamy tunel. Zapomniała jednak o jeszcze jednym możliwym wyjściu... Carl Berg znaczył dla niej tak mało, iż w tym trudnym czasie nie poświęciła mu ani jednej myśli. Dlatego zdumiona szeroko otwarła zapuchnięte od płaczu oczy, kiedy wszedł ochmistrz i zaanonsował jego przybycie. - Kto taki? Carl Berg? Och, wprowadźcie go, szybko! Chyba sam archanioł Gabriel nie spotkałby się z goręt- szym powitaniem! Wyszła na spotkanie z wyciągniętymi rękami i rzuciła się mu na szyję. Carl Berg, który nigdy nie ośmieliłby się na taką poufałość wobec ukochanej, był zaskoczony. Szacunek nakazywał mu jak najdłużej zwlekać z odwiedzinami u pogrążonej w żałobie Renate i chociaż bardzo chciał ją poślubić, zamierzał wstrzymać się z oświadczynami do chwili, gdy minie rok żałoby. - Och, najdtoższy Carlu - załkała. - Zabierz mnie z tego domu rozpaczy! W odpowiedzi zdołał wyjąkać tylko kilka słów właśnie o roku żałoby. Renate szybko kalkulowała. A gdyby tak nabrać tego głupca? Wyjść za niego od razu, a potem wmówić, że dziecko jest jego? Z prawego łoża? Nie, nawet ona musiała przyznać, że to nierealne. Zbyt dużo czasu już upłynęło. Nie był aż tak naiwny. Musiała więc wyjawić prawdę o swym położeniu. Przedstawiła ją oczywiście z własnego punktu widzenia - uwiedzionej niewinności. O tym, jak to nieznany szaleniec... Podczas gdy Carl Berg usiłować dopasować wszystkie elementy owej układanki w swym co nieco ospałym umyśle, Renate jeszcze raz myślą powróciła do owej zadziwiającej nocy. Nigdy nie udało jej się do końca zrozumieć, co się wydarzyło. Z domu wyszła dobrowolnie, tyle pamiętała. Późniejsze jednak wspomnienia spowijał mrok. Była u jakiegoś mężczyzny, ale nie mogła przywołać w pamięci jego twarzy. Był niebieskookim blondynem, tak, niebieskooki blondyn, te słowa nasuwały się jej niezmiennie, tak zatem musiało być. Gdy wracała do wspomnień, jakie zostały jej po tamtej nocy, przez ciało przepływała fala rozkoszy, jawiły jej się wyuzdanee orgie, sny miłosne tak śmiałe i gorszące, iż mogły się zdarzyć tylko we śnie. Na domiar złego za każdym razem pojawiałoo się przerażające przekonanie, iż kochała się z diabłem! Nie, och, nie, nie mogę myśleć o czymś tak pod- niecającym i oszałamiającym w takiej chwili! Dostrzegła, że teraz Carl odnosi się do niej jakby z większą rezerwą. Ale jej opowieść była przecież tak wiarygodna... Czysta, nietknięta dziewica narażona na wybuch żądzy jakiegoś rozpustnika... To nie powinno zmienić uczuć Carla do niej. - Opierałam się, Carlu! Bóg mi świadkiem, że się opierałam! Ale on był taki silny, jego pożądanie wprost przerażające... Był dziki, nieokiełznany, oszalał na moim punkcie. Wciągnął mnie do jakiegoś miejsca, skąd nikt nie mógł usłyszeć mojego rozdzierającego wołania o pomoc... - Ale co robiłaś sama poza domem? Nie wypada, by... - zaczął Carl powoli. Do licha, że też on musi wdawać się w szczegóły, pomyślała Renate. - Moja biedna matka zachorowała, a wszyscy służący już spali, sama pospieszyłam więc do aptekarza, w głowie miałam tylko jedno: ratować matkę. - No tak - pokiwał głową Carl. - To zrozumiałe. Nadal czuł się, jakby ktoś uderzył go obuchem w gło- wę. Lilia, o której śnił, została zerwana i zdeptana. Ale teraz był jej potrzebny. Została sama na świecie. Nie wolno mu jej zawieść! Carl wyprostował się, potem skłonił dwornie i nie zwlekając poprosił piękną dziewicę... no, cóż... piękną wybrankę o rękę. Renate odetchnęła z ulgą tak głęboko, że omal nie pękł na niej gorset. Jako żona okazała się prawdziwą sekutnicą. Bardzo szybko odkryła uległość i łagodność Carla. Zawsze była rozpieszczona, ale teraz wszystkie jej najgorsze cechy ujawniły się w pełnym rozkwicie. Carl od rana do wieczora biegał jak podcinany batem, by zaspokoić jej zachcianki. Ona siedziała w fotelu, zajadając łakocie, i robiła się coraz grubsza, zarówno za sprawą słodyczy, jak i ze znanego powodu. Carl wkrótce popadł w stan kompletnego wyczerpania, Renate bowiem pragnęła przez cały czas mieć go w domu, by nim komenderować. Bagatelizowała jego pracę. Założyła, że mąż ma pozo- stawać wyłącznie na jej usługi i nic poza tym. Jedynie w nocy miał z niej prawdziwą pociechę, okazała się bowiem nienasycona. Nieodrodna córka swego ojca. Chwilami dobrze wychowany młody człowiek, jakim był Carl Berg, uznawał wręcz, że za dużo tego dobrego. Nie przypuszczał nawet, by kobiety mogły lub powinny być aż tak gorące i zmysłowe! Często miał wrażenie, że żona irytuje się na niego, jakby porównywała go z kim innym. Ileż jednak potrafiła dać mu radości! Zdarzały się wprost niebiańskie chwile, zwłaszcza gdy okazywała, jak bardzo ceni sobie jego pieszczoty. Na początku był bardzo onieśnuelony, ale ona szybko pomogła mu przełamać opory. Właśnie w te noce, które spędzali razem, był w stanie wmówić sobie, że żona go kocha. Z czasem jednak nawet ta radość z naturalnych przyczyn miała swój koniec. Renate, w miarę jak zbliżał się czas rozwiązania, stawała się coraz bardziej nerwowa. Była też bardzo chora i Carla ogromnie to niepokoiło. Czy kobiety naprawdę odczuwają tak silne bóle, gdy oczekują potomka? Od czasu do czasu myślał o mającym przyjść na świat dziecku. Czy będzie w stanie potraktować je jak własne? Nie, to mało prawdopodobne. Będzie jednak mógł się nim zajmować i być dlań dobry. A później pojawią się kolejne latorośle, już jego. Renate odczuwała naprawdę silne bóle. Zawsze tak rozpieszczana, miała tego absolutnie dosyć. Nie chciała dziecka, będzie tylko zawadą. Może, co prawda, zatrudnić opiekunkę, i taki właśnie miała nieodwołalny zamiar, ale osoba, którą zaangażuje, musi zająć się dzieckiem bez reszty, od a do zet. Renate chciała znów być wolna. Szczupla i piękna, będzie mogła ubierać się w modne stroje, a nie w ten namiot, w którym teraz musi paradować. Jakże ona teraz okropnie wygląda! I ta wstrętna istota, jak ona kopie! Renate nie była kobietą obdarzoną instynktem macie- rzyńskim. Brakowało jej rodziców, którzy zwykle wszystkim się zajmowali, nawet myśleli za nią. Carl Berg, owszem, miły człowiek, ale nie było w nim iskry życia. Musiała mu dokładnie objaśniać, co ma robić, a to takie nudne. Zdołali jednak znaleźć położną, a ta nalegała, by towarzyszył jej lekarz znający się na porodach, nie podobał jej się bowiem stan Renate. Zjawiły się starsze siostry i szwagierki Renate, przywo- żąc ze sobą mrożące krew w żyłach historie o doświad- czeniach własnych i cudzych, aż Renate, krzycząc z gnie- wem, wyrzuciła je z domu. A kiedy nadszedł jej czas, wszyscy byli na swoich miejscach; doktor marszczył krzaczaste brwi, zastanawia- jąc się, jak też to się skończy. Renate nigdy nie ujrzała swego niechcianego dziecka i było to, być może, najbardziej miłosierne ze wszystkich rozwiązań. Carlowi także nie pozwolono oglądać później żony. Lekarz zdecydowanie tego zabronił, dość już miał omdleń, zajęty ratowaniem swej leżącej bez świadomości pomocnicy - położnej. Po wielu godzinach i długim namyśle doktora ułożono dziecko w ramionach Carla. Carl po któtkotrwałym i nieszczególnie udanym małżeństwie był teraz wdowcem. Śmierć w połogu nie była w owym czasie zjawiskiem niezwykłym, wręcz przeuwnie - dość powszechnym. Ale ten przypadek okazał się naprawdę szczególny. Lekarz nigdy nie był jeszcze świadkiem straszliwszej śmrerci! Szczęśliwie młoda kobieta szybko straciła przyto- mność, nie rozumiała więc, co się z nią dzieje. Najbardziej przerażający jednak był owoc tego okropne- go porodu, dziecko! Lekarz z początku nie mógł się przemóc, by wziąć je na ręce. Był człowiekiem głęboko wierzącym i tylko dlatego nie postąpił drastycznie z tą pokrytą krwią, wrzeszczącą istotą. Odbieranie życia było dla niego grzechem śmienelnym, ale tutaj stanął w obliczu trudnego dylematu. Można było zadać pytanie, czy owa istota jest ludzkiego rodu, czy też wywodzi się gdzieś z bezimiennej otchłani. Opanował się w końcu, przezwyciężając odrazę na tyle, że obmył dziecko i owinął. Na wyciągniętych ramionach, jak najdalej od siebie, zaniósł je wyczekującemu ojcu. Następnie on i akuszerka w pośpiechu opuścili dom. Tego samego wieczoru kiedy martwe ciało Renate złożono do kostnicy, Carl Berg, całkiem załamany, jakby pozbawiony woli i zdolności myślenia, siedział w swoim salonie. Ofiarowując bajońskie sumy ugodził wreszcie niańkę do dziecka, która obiecała zostać przez tydzień. Carl był człowiekiem spokojnego usposobienia, teraz jednak narastał w nim ogromny bunt. Nawet przez chwilę nie miał wątpliwości, czyje to dziecko. Gdy ujrzał je po raz pierwszy, przerażony odskoczył. Czarnc jak sadza włosy, brzydkie, powy- krzywiane rysy twarzy, szpiczaste ramiona - och, biedna Renate - brudnobrązowy kolor skóry... Całość tworzyła wizerunek tak odpychający, że na myśl od razu nasunęło mu się słowo "odmieniec". Ale potem dziecko uniosło powieki. Kociożółte spoj- rzenie szukało punktu, na którym mogło by się zaczepić. A kiedy Carl ujrzał te oczy, wiedział już wszystko! Dlaczego Renate utrzymywała to w tajemnicy? Prze- cież musiała zdawać sobie sprawę... Musiała wiedzieć! W jakiż okrutny sposób został oszukany! Kto powiedział, że jego obowiązkiem jest zająć się takim straszydłem? Ze względu na Renate gotów był podjąć się roli ojca, ale Renate nie żyła. A wcześniej go oszukała! Nigdy dotąd Carl Berg nie czuł takiego gniewu, który narastał w nim niczym grzmiąca fala. Nie! Podniósł się zdecydowanie. Nie do niego należy opieka nad tym dzieckiem. Tym potworem, tym małym diabłem. Niech zajmie się nim ojciec! Wiele jednak czasu miało upłynąć, zanim Carl Berg odnalazł Solvego. Nowy konsul handlowy okazał się o wiele surowszym zwierzchnikem, a poza tym Solve nie widział dla siebie przyszłości w ciągłym pełnieniu funkcji sekretarza. Musiał zmienić miejsce pracy, znaleźć posadę, która dawałaby mu lepsze widoki na sięgnięcie szczytów. Nie powinno to sprawić mu trudności teraz, gdy mówił po niemiecku niemal jak rodowity wiedeńczyk. Bez trudu mógł się porozumieć. Jego lekki szwedzki akcent dodawał tylko pikanterii. Kobiety upatrywały w tym taczej zaletę. Postanowił rozpatrzeć się w handlu, przeprowadził rekonesans. W końcu znalazł pewnego kupca bławatnego, tak starego, że w każdej chwili mógł umrzeć. Był on władcą prawdziwego imperium handlowego, które jednak chyliło się ku upadkowi ze względu na nieudolne zarządzanie. Solve uznał, że to w sam raz coś dla niego. Potrafił świetnie się zaprezentować i dzięki temu otrzymał posadę najważniejszego urzędnika. Niebawem czuł się w nowej pracy jak ryba w wodzie. Wkrótce stał się nieoceniony, przejął prowadzenie więk- szości rachunków, przywrócił przedsiębiorstwu dawną świetność, a nawet spowodował jego rozkwit. W nie- długim czasie sprawował kontrolę nad wszystkim. Pewnego dnia bez zbędnych skrupułów pozwolił staremu właścicielowi powędrować na spotkanie przod- ków. Starzec tylko mu przeszkadzał. Nikt nie dziwił się nagłemu wypadkowi śmierci schorowanego człowieka w podeszłym wieku. Solve zarządzał teraz wszystkim, choć formalnie nic nie zostało przepisane na niego. W niczym mu to jednak nie przeszkadzało. Odprawił podwładnych, którzy byli zbyt bystrzy i wtykali nos w nie swoje sprawy, a na ich miejsce zatrudnił uległych, takich, co to w nic się nie wtrącają. Kasę firmy trzymał w swoim ręku. Był naprawdę zdolny. Przedsiębiorstwo kwitło. Przez cały czas, gdy wszystko szło jak należy, nikt nie kontrolował, co dzieje się z pieniędzmi. Ludzie mówili o nadzwyczaj zdolnym młodym człowieku, tak zaan- gażowanym i tak oddanym przedsiębiotstwu. Solve prowadził teraz wielki dom, na co go było stać, gdyż czynił to na rachunek firmy. Przeniósł się do okazałej kamienicy, gdzie urządzał wspaniałe przyjęcia i po kolei uwodził piękne wiedenki. Kobiety uwielbiały te niebezpieczne żółte oczy i drżały jednocześnie ze strachu i uniesienia. Padały przed nim jak dojrzałe kłosy pod kosą, panny i mężatki, a ojcom i mężom nikt nigdy słowem nie szepnął o tajemnych chwilach rozkoszy. Solve zachowywał się też ostrożniej. Nie mógł narazić na szwank swojego imienia, wywołać żadnego skandalu; żadna zapłakana kobieta nie miała prawa przyjść z błaga- niem, by ratował jej cześć. Ciągle jeszcze nie znalazł damy, którą uznałby za godną dzielić z nim życie. Jego wybranka musiała być piękniejsza od wszystkich innych kobiet, nieskończenie bogata, no i niezastąpiona w miłosnych igraszkach. Takie klejnoty należały jednak do rzadkości. Pewnego wieczoru na początku 1775 roku w domu Solvego pojawił się tajemniczy mężczyzna. Nie chciał podać nazwiska, ale mówił, że przyniósł dla Solvego podarek lub może raczej coś, co już należało do pana Linda von Ludzie Lodu. Solve poprosił ochmistrza, by wprowadził gościa. Stanął przy pięknym kaflowym piecu w swym wspa- niałym domu, kiedy do pokoju wszedł jakiś człowiek, trzymający w ramionach sporą skrzynkę. - Carl Berg? - wyrwało się z ust Solvemu, zanim zdążył przybrać chłodną, pytającą miną. Nie powinien był dać powodów do zadowolenia tej budzącej wyrzuty sumienia osobie, należącej do jego przeszłości, samym faktem, że ją rozpoznał. - Owszem, to ja - odrzekł Carl Berg zaskakująco ostrym tonem. - Przynoszę wam coś, co do was należy. Sporo czasu uplynęło, zanim was odnalazłem, starannie zatarliście za sobą wszelkie ślady w kręgach, w których dawniej się obracaliście. Ale nareszcie tu trafiłem. Bardzo proszę! - powiedział i zdecydowanym ruchem umieścił skrzynkę na stole. Solve zmarszczył brwi i podszedł bliżej. Gniew tego człowieka wzbudził w nim zaniepokojenie, zachował jednak chłodny, niemal surowy wyraz twarzy. Nikt nie może przyjść tu, ot tak, i zbić go z pantałyku. Ale co to jest? Coś poruszyło się w skrzynce. Pościel... Dziecko? W następnej chwili śmiertelnie przerażony SoIve od- skoczył w tył. Para żółtych oczu wpatrywała się weń nieprzeniknionym spojrzeniem. - Tak, to wasz syn - rzekł Berg zaczepnie. - Ten odmieniec pozbawił życia Renate, moją małżonkę. Nie poczuwam się do obowiązku wychowywania czegoś takiego. Teraz kolej na was. Nigdy jeszcze Solve nie był tak bliski omdlenia. Zachował się jednak z godnością, nie protestował, na nic zresztą by się to zdało. To dziecko mogło być tylko jego. Wszak Renate mówiła, iż spodziewa się potomka. Ale nie jej słowa były koronnym dowodem. Najbardziej istotne, że oto leżało przed nim niemowlę o wszelkich najgorszych cechach dotkniętych z Ludzi Lodu: oczy, rysy twarzy, którę, choć groteskowo powykrzywiane, miały w sobie coś wyraźnie wschodniego, no i ramiona, o których tak wiele słyszał. To bez wątpienia one uśmierciły Renate. A więc los znów obrócił się przeciw niemu! Dlaczego wszystko zawsze tak musiało się kończyć? Przecież on nic nie zrobił, to niesprawiedliwe! Innym idiotom, którzy do trzech nie umieli zliczyć, szczęście sprzyjało w najbardziej bezwstydny sposób. A on... jak bardzo musiał się męczyć, by do czegoś dojść! Nadal czuł się jak rażony gromem, oniemiały, gdy nagle zorientował się, że Carl Berg opuszcza pokój. - Nie, poczekajcie! - wrzasnął. - Cóż to za pomysły? Przecież ja nie mogę... Berg odwrócił się i odparł z lodowatym spokojem: - Ma siedem miesięcy. I nie nadano mu żadnego imienia. Nazywamy go po prostu "der Kobold". Troll. Powiedziawszy to, wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Zapadła grobowa cisza. Żadnego dźwięku, żadnego ruchu w skrzynce. Solve nie śmiał ponownie tam zajrzeć. Stał tak, nie będąc w stanie ani myśleć, ani nawet się poruszyć. Odczuwał jedynie narastającą wściekłość i bezsiłę. ROZDZIAŁ VI Ta noc była dla Solvego koszmarem. Czy ochmistrz widział, z czym przyszedł Carl Berg? Nie, sądził, że nie, wręcz był pewien, że nikt nie mógł nawet przypuszczać, co znajduje się w skrzynce. Teraz ochmistrz już się położył. W domu panowała cisza, cała służba udała się na spoczynek. Solve był sam, nikt mu nie przeszkadzał. Sam - z jedną tylko żywą istotą w pokoju. Swoim własnym synem. Nie, nigdy nie nazwie tego czegoś swoim synem! To przecież potwór, nie mający z nim nic wspólnego. A więc Renate umarła... Świadomość ta sprowadziła nań jedynie ulgę. Ale Carl Berg? Carl Berg znał prawdę. Był przypusz- czalnie jedyną osobą, która wiedziała, kto jest ojcem tej małej szkarady. Tak cicho jest w tej skrzynce... Zwyczajna skrzynka, zbita z prostych desek, mogła przecież zawierać wszystko. Solve niechęmie podszedł do stołu i zajrzał do środka. Mały potwór zasnął. Po prostu. To dobrze, pomyślał, nie będę musiał oglądać tych przenikliwie spoglądających, płomiennie żółtych oczu. Ponieważ potworek spał, Solve mógł mu się przyjrzeć dokładniej. Jakiż on strasznie brzydki! To nie mógł być jego syn! Wystające kości policzkowe, podłużne, skośne oczy, szerokie usta, szpiczasta broda... Nos, jeszcze nie do końca ukształtowany, szeroki, płaski. Włosy czarne i szczecinias- te, o wiele dłuższe niż to zwykle bywa u siedmiomiesięcz- nych dzieci. Wydawało się też, że ma owłosione ciało; tak, Solve słyszał, że to także jest cechą dotkniętych. Małe dłonie mocno zaciśnięte były w piąstki, zastanawiał się, czy w miejsce paznokci rosną mu szpony. Wcale by go to nie zdziwiło! Nie, choć wyraźne były mongolskie cechy, nie przypo- minał wcale wschodniego Azjaty. To był troll. Mały diabeł. Solvemu ciarki przeszły po plecach. No cóż, w każdym razie ten czarci pomiot nie był niebezpieczny. Solve na drodze, wiodącej go do miejsca, w którym się obecnie znajdował, pozostawił wiele tru- pów. Było ich tyle, że nawet nie zamierzał zaprzątać sobie głowy liczeniem. A najłatwiej wszak chyba odebrać życie niemowlęciu. Solve własnoręcznie nie uśmiercił żadnej ze swych ofiar, zawsze posługiwał się czarodziejskimi metodami. Dlatego teraz twarz wykrzywił mu grymas. Będzie musiał splamić wypielęgnowane dłonie zabójstwem. Nie przejmował się tym szczególnie, lecz zwykle z obrzy- dzeniem przyjmował konieczność dotknięua jakiejkolwiek ludzkiej istoty, chyba że chodziło o pieszczoty z kobietą. Cóż, nic nie mógł na to poradzić. Odruchowo już uniósł odrobinę ręce, by zabrać się do dzieła, gdy powstrzymała go nagła myśl. Carl Berg? Carl Berg wiedział. Powoli opuścił dłonie. Nie ma niebezpieczeństwa. Bergiem zajmie się później. Jedno życie mniej, jedno więcej - dla Solvego nie miało to znaczenia. Nic już nie pozostało z dawnego Solvego ze Skenas w Szwecji, chłopca będącego dumą i nadzieją swoich rodziców. Na jego drobne występki w dzieciństwie, takie jak kłamstwa lub może nieco zbyt brutalne traktowanie innych, patrzono przez palce, brano je za przejaw dziecię- cej agresji, za coś, z czego się wyrasta. Selve nigdy jednak nie wyzbył się cech drobnego przestępcy. Wprost przeciwnie, już dawno przekroczył granice królestwa prawdziwie niebezpiecznych zbrod- niarzy. I nawet wśród nich był bestią, potworem, ciągle nie odkrytym dzięki własnej przebiegłości i ochronie, jaką dotkniętym z Ludzi Lodu zapewniała umiejętność czaro- wania. O zbrodnie, które popełniali, nikt ich nie mógł oskarżyć. Działali skrycie. Niewielu było takich, którym przyszło do głowy, by o cokolwiek ich podejrzewać. A ci w okamgnieniu skazani byli na śmierć. Tak więc Solve nikogo się nie obawiał. Był nietykalny, nieśmiertelny! To ostatnie nie było do końca pewne, ale miał przed sobą perspektywę długiego życia w grzechu i zatraceniu. Bardzo go to radowało. Będąc w Wiedniu, wielokrotnie myślał o tym, co jego dziad Dan opowiadał o swej podróży do Austrii śladami Tengela Złego. Danowi się nie udało, prawdopodobnie dlatego, że głównym celem jego wyprawy było unie- szkodliwienie Tengela Złego. Solve myślał inaczej. On także chciał podjąć próbę odszukania swego złego przodka, ale tylko dlatego, że łączyło ich coś wspólnego - zło. A może jemu, Solvemu, udałoby się zdobyć nieśmiertelność lub uzyskać władzę nad całym światem? Może zostałby giermkiem Tengela Złego? Nie znajdował się przecież daleko od miejsca, w któ- rym jego dziad Dan musiał zrezygnować z poszukiwań. I nie stało się to wcale dlatego, że zgubił trop, lecz z braku środków na dalszą podróż na południe z Salzburga czy jak też tam zwała się górska wioska położona w pobliżu. Solve miał dobrze wypchaną kiesę, całą masę pienię- dzy, a poza tym jego sytuacja była o wiele korzystniejsza niż dziadka: był dotkniętym, potrafił o wiele więcej zobaczyć i zdziałać. Ocknął się ze swych marzeń o wielkości, by zająć się tym, co stało mu na przeszkodzie właśnie w tej chwili. Troll. Der Kobold, jak go tutaj zwano. Solve zaśmiał się złowieszczym, cichym śmiechem. - Nie zdążysz dostać żadnego innego imienia, ty czarci pomiocie! Cóż za bajeczna myśl: ochrzcić cię w kościele! Ciebie! Nigdy by się to nie udało. Pod tym względem zgadzamy się, ja i ty, trollu! Nie podobają nam się kościoły. Znów wrócił myślą do swego dzieciństwa. Rodzice nauczyli go modlić się do Boga i czynił to. Teraz jednak przypomniał sobie, co powiedziała kiedyś matka: "Dziw- ne, że zawsze chorujesz w niedzielę, Solve!" Matka nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała, on także nie. Teraz jednak musiał przyznać: nie chciał chodzić do kościoła. Nie z powodu przeciągającego się nudnego kazania, ale dlatego, że odpychała go panująca w świątyni atmosfera, źle się tam czuł. Że też nie zrozumiał tego wcześniejl Noc była cicha, umilkł gwar Wiednia. Okropna istota, uśpiona w skrzynce, oddychała niemal bezgłośnie. Ale oddychała, żyła, zagrażała całej przyszłości Solvego. Już niedługo! Jak bowiem będzie mógł prowadzić dom, wręcz dwór, i udawać światowca z czymś takim pod dachem? Ludzie nigdy nie powinni łączyć jego nazwiska z tą szkaradą! I kto miałby się zajmować tym stworem? Żadna kobieta nie zechce go dotknąć. Nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób Carl Berg zdołał zapewnić sobie pomoc przez siedem miesięcy. Na czoło wystąpił mu zimny pot. Służba w domu Berga? Czy wiedziała? Na pewno nie. Tylko Carl wiedział, kto jest ojcem stwora. Carl go wytropił, a on nie należał do ludzi, którzy zwierzają się służbie. Przyjaciele? Nie, takiej istoty nikomu się nie pokazuje. Przemilcza stę jej istnienie. Wiedział o niej jedynie Carl Berg, a on miał zginąć. Później. Potem Solve będzie bezpieczny. Teraz należało przystąpić do dzieła. Świece w kan- delabrach niemal się już wypaliły, musiało być późno. A może raczej wcześnie? Może wstawał już świt? Powinien się pospieszyć. Solve nie odczuwał nawet cienia wyrzutów sumienia, gdy pochylał się nad skrzynką, by zacisnąć ręce na szyi śpiącego dziecka. Jego cień padł na skrzynkę, całkowicie zasłaniając niemowlę, dojrzał jednak, że oczy miało zamknięte. To dobrze. Z jakiegoś powodu oczy te przerażały go swym niezgłębionym spokojem. A Solvego nie tak łatwo było wystraszyć. Może kiedy był młodszy, ale nie teraz, gdy okrywał go niewidzialny, ochronny płaszcz dotkniętych. Dłonie już sięgnęły pościeli. I nagle gwałtownie się wyprostował. Zachłysnął się, z trudem łapał powietrze, chwytając się za szyję. Nic tam nie znalazł, a dziecko spokojnie spało. A mimo wszystko coś ściskało go za gardło, trzymało w żelaznym uchwycie. Coś strasznego, nieludzkiego, małego, lecz silnego. Jakiś gad? Wbił pazury lub kolce w skórę na jego szyi, darł i drapał. Solve zatoczył się w tył, z całych sił starając się pozbyć tego, czego wcale nie było. Wydał kilka stłumionych dźwięków, ochrypłych, charczących, usiłował zaczerpnąć tchu; czuł, że zaraz się udusi. Pociemniało mu w oczach. Upadł na podłogę, wijąc się jak w konwulsjach. Doznawał wrażenia, że płomień życia migocze w nim i gaśnie. Przypomniał sobie wówczas historię opowiadaną przez ojca. O tym, jak jego, Daniela, uśmiercić miała fabrykant- ka aniołków w Norwegii. I jak został ocalony przez...? Coś rzuciło się owej kobiecie do gardła i chciało ją zadusić. Mandragora! Mandragora, która była teraz w tym domu! Ukryta, zamknięta. Ale i wówczas nie brała w tym bezpośredniego udziału. Wisiała owej kobiecie u szyi, jednocześnie wcale tam nie będąc. Owo małe, sprężyste, jakże mocne, sprawiające wraże- nie olbrzymiego pająka ściskającego jego szyję, cóż innego mogło to być, jeśli nie mandragora? A na piersi Solvego wydawała się jakby martwa. - Przestań! - wydobyło się spomiędzy nabrzmiałych warg, podczas gdy w głowie tętniło grzmotem. - Już... już go nie ruszę! Nie tknę...! Obie... obiecuję! Chwyt wokół Solvego natychmiast zelżał. Gigan- tyczny owad, do jakiego można to porównać, powoli zniknął. Solve dalej leżał, nie będąc w stanie głębiej odetchnąć, nie mogąc ruszyć choćby palcem. Miał świadomość, że blisko, bardzo blisko otarł się o śmierć. Gdyby ojciec nie opowiedział mu swej historii o tym, jak sam został uratowany, historii, którą usłyszał od swej matki Ingrid, Solve nie żyłby już. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Dotknięty do żywego, urażony w swej godności, leżał tak i myślał: Cóż to za czartowskie narzędzia mam we własnym domu? Tych dwoje...? Ani przez moment nie pomyślał, kto tak naprawdę jest tu największym łajdakiem. Szarość świtu zaczynała już sączyć się przez okno, kiedy Solve nareszcie się podniósł. Wyraźniej widział teraz dziecko. Nadal pogrążone było we śnie, jak gdyby nic się nie wydarzyło. - Czarci pomiot! Czarci pomiot! - syczał. Przeraziła go moc nienawiści, jaką żywił ku tej istocie przez siebie samego spłodzonej. W przyszłości będzie mu zawadzała, i to przez całe życie. Skończą się wesołe dni pełne uciesznych przyjęć, wielkich orgii. Jakże bowiem będzie mógł teraz zaprosić gości do domu? I kto zajmie się dzieckiem? Kto dochowa tajemnicy, nie rozgłaszając wszem i wobec o obecności potwora? Nikt! Nikomu nie może zaufać. Zaczęła ogarniać go panika. Nie, nie może się jej poddać. Walka nie jest jeszcze przegrana. Musi pomyśleć... Wynieść dziecko z domu? Zostawić je gdzieś, porzucić? Tak! To jest wyjście. Teraz, kiedy wszyscy w domu i całe miasto pogrążone było we śnie, mógł to zrobić. Jakież proste rozwiązanie, o cóż się martwił? Zakładając buty i okrycie, zastanawiał się, w jaki sposób wykonać plan. I gdzie? W Lobau, wielkim parku, znajdującym się w pobliżu? Czy na Praterze? Nie, tam przechadzali się ludzie z jego otoczenia. Musiał znaleźć okolice, gdzie nikt nie zna ani jego, ani Carla Berga. Nie może zanieść dziecka na policję, jeszcze, nie daj Bóg, zaczęto by zadawać pytania. Do kościoła? Nie, to się nie uda, nie z tym diablikiem. Dzielnica ubogich? Tak! Albo jeszcze lepiej: przytułek! Tam gdzie głupio dobrotliwe kobiety zajmują się osiero- conymi dziećmi. Słyszał zresztą, że dzieciom nie jest tam wcale dob- rze. Cierpią nędzę, nie mają ubrań i źle są odżywiane. Mrą jak muchy. Wspaniale! Im szybciej ten niewydarzeniec zniknie z powierzchni ziemi, tym lepiej. Był już gotów. Zdecydowanym ruchem ujął skrzynkę. Nie mógł jej unieść. Ciało Solvego pzzebiegł dreszcz. Nie był w stanie przesunąć skrzynki choćby o cal, stała jakby przybita gwoździami do stołu. Bezradnie wzdychając zaniechał daremnych prób. Ale przecież do niczego nie potrzebował skrzynki. Mógł zabrać tylko dziecko. Ledwie zdążył pomyśleć do końca i zbliżyć dłonie do ciałka syna, gdy znów poczuł lekki, jakby ostrzegawczy uścisk na gardle. - Nie, nie - szepnął ze strachem. Zrezygnowany opadł na krzesło. Powoli zaczął zdawać sobie sprawę z beznadziejności sytuacji. - Kamień młyński - mruknął zrozpaczony. - Ty diable, jesteś mi niczym kamień młyński u szyi. Ale ja sobie z tobą poradzę, zobaczysz... Wstał powoli, usta wykrzywiły mu się w szyderczym uśmiechu. Nie mogę się ciebie teraz pozbyć, odmieńcu, pomyślał. Ale co będzie, kiedy pozbędę się twego stróża? Co się wtedy z tobą stanie? Będziesz bezbronny, całkiem bez- bronny! Szybkim krokiem skierował się do swojej sypialni, otwonył szafę i przekręcił klucz w zamku szuflady, której nikomu oprócz niego nie wolno było ruszyć. Kiedyś często przyglądał się temu, co leżało w szuf- ladzie, wyjmował i usiłował wyzwolić tkwiące w tym tajemne moce. Nigdy jednak nie okazało chęci do współ- pracy, więc Solve przestał się tym interesować. Tam! Tam leżał, kwiat wisielców narzędzie Szatana na ziemi, wielesetletnie, pociemniałe ze starości, powykrzy- wiane, przerażające. Mandragora. Teraz nadszedł twój koniec, moja droga, pomyślał Solve, z jakiegoś bowiem powodu bał się na głos wyrazić swą myśl. Ja nie dbam o tradycje rodziny, o jej drogocen- ne skarby. Ten czas już minął, rozumiesz? Kiedy wyciągnął dłoń, by pochwycić korzeń, nie pamiętał słów ojca o tym, że mandragora nigdy nie służyła pomocą Tengelowi Złemu ani też żadnemu z nieszczęs- nych dotkniętych w żadnym pokoleniu. Przez moment wstrzymywał się, palce mu drżały, jak gdyby lękał się dotknąć obrzydliwej rzeczy leżącej na dnie szuflady. To tylko korzeń, uspokajał sam siebie. Korzeń, który kształtem przypomina istotę ludzką. Nie jest żywy, czyżbyś naprawdę wierzył, że jest inaczej, Solve? Roześmiał się, głośno, lecz niepewnie, po czym jego dłoń stanowczym ruchem zacisnęła się wokół mandragory. Czego się spodziewał? W każdym razie nic się nie wydarzyło. Tylko przy dotknięciu konenia dłoń drgnęła z obrzydzeniem. Trzymając kwiat wisielców jak najdalej od siebie, Solve wrócił do salonu, do swego eleganckiego salonu, którego harmonia została naruszona owym niepojętym, które znajdowało się na stole. Solve spojrzał na mandragorę. Z niesmakiem, by ukryć espekt, jaki mimowolnie wobec niej odczuwał. Czy mam wrzucić ją do ognia? zastanawiał się. Wątpił jednak, czy będzie się palić. Zakopać w ziemi? Czyniono to już wcześniej, ale zdołała wydostać się na powienchnię. Solve nie śmiał ryzykować. Dunaj...? Wezbrany Dunaj płynął teraz bystro aż do Morza Czarnego. Tak daleko Solve nie miał zamiaru nigdy się zapuszczać, spokojnie więc mógł wnucić ją do wody. Tak. To najlepsze rozwiązanie. Pozbędzie się jej na zawsze. Mimo woli podszedł do stołu. Stanął przyglądając się uśpionemu odmieńcowi w skrzynce. Nigdy nie zdoła przywyknąć do widoku tej twany. Taka nieludzka, taka straszna! Jak tylko upora się z mandragorą, unieszkodliwi ją, pozbędzie się i tego potwora! To niesprawiedliwe, myślał. Nigdy jeszcze w historii całego rodu Ludzi Lodu żaden dotknięty nie miał dotknię- tego dziecka! Dlaczego przydarzyło się to akurat jemu? Drgnął, odruchowo rozwierając palce zaciśnięte wokół korzenia mandragory. Gotów był przysiąc, że coś poczuł. Kwiat wisielców upadł na skromne dziecinne posłanie. Solve natychmiast starał się go pochwycić, ale zaraz gwałtow- nie przyciągnął rękę ku sobie. Mandragora zgięła się wpół, niczym skorpion gotów do zadania śmiertelnego ukłucia, i na powrót wyprnstowała, gdy tylko cofnęła się dłoń Solvego. - Nie, do diabła! - krzyknął Solve wystraszony, z pobielałymi wargami. Przez długą chwilę wpatrywał się w człckokształtny korzeń. Mandragota jednak więcej się nie poruszyła, jakby martwa leżała na posłaniu w skrzynce. - Przywidzenie - mruknął Solve. - Albo też sam pociągnąłem za któryś z odrostów i całość się poruszyła. Tak, na pewno tak było! Śmiało, bez zbędnych wstępów mocno ujął man- dragorę, by wyjąć ją ze skrzynki. Krzyknął z bólu i spojrzał na rękę. Pojawiły się na niej głębokie oparzenia. Mandragora była gorąca jak roz- żarzone węgle. Solve zacisnął zęby. Oddychając z trudem, rozglądał się za szczypcami, za pomocą których mógłby wyjąć korzeń. Nie śmiał jednak tego uczynić. Niemądrze wyobraził sobie, że mandragora podskoczy w górę jak zwierzę i ukąsi go. - A więc leż tam sobie - rzekł w końcu niepewnie. - Leż, aż spalisz dzieciaka! Tak będzie najlepiej. Wycieńczony opadł na krzesło. Jeszcze raz przyjrzał się dłoni i stwierdził, że pęcherze, które pokazały się w popa- rzonych miejscach, zniknęły. Ból także nie był już tak dotkliwy. A więc iluzja? Wszystko to przywidzenie? I to on dał się oszukać? Nie próbował już jednak wyjmować mandragory ze skrzynki. Siedział tak, oparłszy łokcie na poręczach krzesła. Złożone dłonie kciukami dotykały czoła. Ale Solve nie składał rąk do modlitwy. Po prostu siedział - załamany, przestraszony, przybity. Wpadłem w pułapkę, nie potrafię znaleźć żadnego wyjścia, myślał, litując się nad sobą i jakby zapominając, że tę pułapkę sam na siebie zastawił. Nie mógł nawet tknąć dziecka, mandragora natych- miast by zareagowała, odczuł już to na własnej skórze. I sama także potrafiła się bronić. Wygląda na to, że w żaden sposób nie pozbędzie się dziecka, mandragora nie dopuści także, by kto inny mógł uczynić to za niego. Solve musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Ale cóż miał wobec tego począć? Nagle uniósł głowę. Ależ tak! Służąca, którą przed kilkoma miesiącami odprawił, ponieważ była stara i głucha jak pień! No, ale głucha była od zawsze, a przez to także i niema. Taka kobieta będzie mogła zająć się piekielnym szcze- niakiem. Wspaniały pomysł. Niczego też nie rozgada. Nie będzie jednak mógł nadal tu mieszkać. Musi przeprowadzić się do innego domu w innej części miasta. Odprawi całą służbę, ta starowina zostanie jedyną jego służącą i opiekunką do dziecka. Koniec z zapraszaniem gości. Ta myśl wydała się Solvemu gorsza niż cios w samo serce. Jego dom słynął ze wspaniałych uczt, z elegancji i przepychu. Teraz już z tym koniec! Firmę, oczywiście, będzie mógł nadal prowadzić, chociaż nikt nie pozna nowego miejsca jego zamieszkania. Wyprostował się, znów obudziła się w nim nadzieja. Że też nie wpadł na to wcześniej... To dopiero świetne rozwiązanie! Mógł ptzecież stąd wyjść i nigdy więcej nie powrócić! Naturalnie będzie musiał opuścić Wiedeń, porzucić firmę, wszystko. Zabierze ze sobą to, co zdoła, i zniknie. Niewielka to cena za uwolnienie się od tych dwóch paskudztw, znajdujących się w tej chwili w skrzynce. Służący i inni ludzie znajdą oczywiście dziecko następ- nego dnia. Ale to ich sprawa, niech sobie myślą, co chcą, jego to nie będzie obchodzić, znajdzie się już bowiem daleko stąd i nigdy więcej go nie zobaczą. Rozpocznie nowe życie zupełnie gdzie indziej, dlaczego by nie w Paryżu, mieście równie wspaniałym? I tak dość już ma Wiednia, cudownie będzie stąd wyjechać! Czując przypływ energii, Solve wstał i zaczął pakować to co najpotrzebniejsze. Miał przecież własny powóz i konia, sporo więc mógł zabrać. Potem, pod osłoną nocy, uda się do biura i weźmie tyle pieniędzy, ile uzna za stosowne. No, pierwsza porcja gotowa. Zebrał ją i szybko skierował się do drzwi. Nie! Nie! Znowu? Niewidzialny pazurzasty stwór ponownie rzucił mu się do gardła. Solve przewrócił się, watcząc z niewidocznym przeciw- nikiem, ciągnął i uderzał, chcąc się uwolnić, ale jak można pozbyć się czegoś, czego nie ma? Brakowało mu tchu, utrata przytomności stawała się coraz bliższa, pospiesznie szepnął więc: - Poddaję się. Obiecuję się nim zająć. Uchwyt zelżał. Pozostawało teraz podnieść się i odłożyć wszystkie rzeczy na swoje miejsca, nie dotykając skrzynki. I mów zasiadł na krześle, bardziej zgnębiony niż przedtem. - Cóż za wyrafinowant czartostwo uwzięło się na mnie? - jęknął. - Co mnic spotkało? Wszak dotknięci znani są z tego, że potrafią niepodzielnie panować nad życiem innych ludzi. Ale Solve zapomniał o pewnej drobnostce: nie był jedynym dotkniętym! Wiele czasu upłynęło, zanim ruszył się z miejsca. Zrezygnował z walki. Dziecko się obudziło. Kiedy Solve podszedł do stołu, zaczęło wpatrywać się w niego swymi straszliwymi oczyma. - Przyglądaj się, patrz - rzekł Solve ze złością. - Będzie tak, jak chcecie, ty i twój kompan. Weźmiemy tę głuchą staruchę i noeą opuścimy dom. Na to mi chyba po- zwolicie, jeśli zabiorę was zc sobą? Ale jeśli spodziewacie się jakiejkolwiek oznaki czułości czy życzliwości z mojej strony, to wiedzcie, że daremnie. Wzrok dziecka oderwał się od jego oczu. Mały odkrył mandragorę, leżącą w zasięgu swoich rączek. - Tak, weź ją, dotknij - zachęcał Solve ze złością w głosie. - Dotknij, a zobaczysz, co to są oparzenia. Zrób tak, będę mógł się pośmiać, ty potomku Szatana! Małe rączki wyciągały się coraz dalej. Dosięgły naresz- cie mandragory i z całej siły chwyciły jej korpus. Dziecko podniosło "lalkę" na wysokość twarzy, popa- trzyło na nią i... uśmiechnęło się. Bezsilny Solve wypuścił powietrze przez nos, aż zadrżały mu nozdrza. Powinienem się był tego spodziewać, pomyślał. - Tak, zachowaj swoją zabawkę. Nawet do ciebie pasuje. - W jego głosie, gdy mówił dalej, brzmiała gorycz: - Kobold! Nie mogę nazywać cię Kobold, chociaż tym właśnie jesteś. Trollem. Ale musisz mieć jakieś imię, choć doprawdy nie wiem, na co ci ono. Możesz się nazywać... Heike. Było to pierwsze lepsze imię, jakie wpadło Solvemu do głowy, z niczym się nie wiązało, nie miało dla niego żadnego znaczenia, bo też i dziecko nic dla niego nie znaczyło. Nic poza tym, że ta kula u nogi sprowadzała nań uczucie bezdennej rozpaczy, doprowadzającej do szaleństwa. ROZDZIAŁ VII Solve nigdy nie zarzucił myśli o pozbyciu się swych dwóch nieproszonych gości. Wymyślał sposób za sposo- bem, wypróbowywał różne metody - wszystko na próż- no. Mandragoca była czujna i każdy jego plan obracała wnivaecz. Nie starczało już palców, by zliczyć porażki Solvego. Jakże często siadywał w swoim fotelu, płacząc bez łez nad sytuacją, w której się znalazł. Jak często dłonie zaciskały się na poręczach fotela, aż bielały kastki? Na nic się to jednak zdało. Solve wyprowadził się ze swego domu jeszcze tej samej nocy i ukrywszy straszliwą skrzynkę w lesie, spędził kilka godzin pod gołym niebem. W końcu udało mu się znaleźć nowe mieszkanie, o znacznie niższym standardzie niż ten, do którego przywykł. A mandragora zadbała już o to, by nie "zapomniał" o pozostawionym w lesie dziecku. Tak zaczęła się jego nowe życie. Służąca po długich namowach zgodziła się zająć chłopczykiem i dzięki temu Solve przynajmniej nie musiał myśleć o codziennej nad nim opiece. Chłopiec, Heike, jak go nazwał, był niezwykłą istotą. Nie mówił, a nawet nie próbował się nauczyć, ale i nie płakał. Gdy go zaniedbywana, wydawał z siebie kilka dźwięków, nieprzyjemnych, zgrzytliwych jak zardzewiałe zawiasy w drzwiach obory. A ponieważ niańka i tak ich nie słyszała, najczęściej Solve, ku swej ogromnej irytacji, musiał jej przypominać o dziecku. Ale Heike rósł. Zaczął już krążyć po domu, co straszliwie drażniło Solvego. A potem nastąpiła prawdziwa katastrofa: głucha slużąca zmarła. Solve znów został jedynym opieku- nem nieobliczalnego dziecka, mającego już prawie dwa lata. Miał posadę, której musiał pilnować, młodą, piękną kobietę na widoku, a tu musiało się zdarzyć takie nieszczęście. Wiedział, że teraz nigdzie nie znajdzie niańki. Staruszka przez cały czas opieki nad chłopccm do szaleństwa przerażona była Heikem i jego niezwykłą zabawką. Przez ponad rok od rana do wieczora żegnała się i mamrotała modlitwy, i do wszelkich zajęć z malcem przystępowala ze łzami w oczach. Była święcie przekanana, że ma do czynienia z prawdziwym dzieckiem Szatana, a wszak od potomków Złego należało trzymać się z daleka. Dobrze jej jednak płacono, a poza tym nie ośmieliła się sprzeciwiać owemu niebezpiecznemu człowiekowi o diabelskich oczach. Zresztą w jaki sposób mogłaby naprawdę zaprotes- tować, ona, która nigdy nie nauczyła się mówić? Jedgne, co umiała, to modlitwy, których pewnie i tak nie rozumiała. Bała się jednak piekła i ten strach jej nie opuszczał. Oczywiście sędziwa kobieta nie najlepiej nadawała się do takiej pracy, lecz tylko nią Solve mógł dysponować. Zdawał sobie sprawę, że znalezienie kogaś nowego teraz jest niemożliwe. Kiedy przyjmował pierwszą niańkę, dziecko leżało w kołysce. Teraz chodziło luzem, by posłużyć się wyrażeniem najbardziej przystającym do tego, co myślał Solve. Szczerze powiedziawszy, on sam bał się Heikego. Chłopiec wprawdzie niczego złego nie robił. Krążył po domu przyglądając się Solvemu swymi straszliwymi, wszystkowiedzącymi oczyma. Tylko patrzył. Ale w jego wzroku czaiła się obezwładniająca groźba, że pewnego dnia zaatakuje. Solve drżał. Na kilka dni zwolnił się z pracy, przez cały czas zastanawiając się, co i jak ma robić. W końcu zaczął zbierać wąskie listwy i drążki. I zabrał się za stolarkę. Zajęlo mu to całą nac, ale rano Heike siedział w klatce. "Moja małpka", mówił teraz do niego Solve. Chłop- czyk zabrał ze sobą mandragorę; ją także dobrze było trzymać w zamknięciu. Wisiała na haczyku wbitym w jedną ze ścian klatki. Na spadzie Solve zamontował wysuwaną skrzynkę, mógł więc sprzątać klatkę, nie wyjmując z niej dziecka i nie dotykając go. Chłopczyk ubrany był tylko w koszulkę; to musiało wystarczyć, w każdym razie o tej ciepłej porze roku. Trzeba go jeszcze było karmić, więc Solve bardzo niechętnie dwa razy dziennie szykował niedużą miseczkę z jedzeniem i dawał mu ją do klatki przez niewielki otwór. Raz zdarzyło mu się zbyt głęboko wsunąć rękę. I wtedy Heike po raz pierwszy pokazał, co myśli o swym strażniku. Solve poczuł piekielny wprost ból w dłoni. Jasne było teraz, że chłopiec ma mocne i ostre zęby. - Ty diable! - syczał Solve, starannie opatrując ranę. - Dostaniesz za to! Ale jak mógł się odpłacić...? Jaką karę zastosować? Tego niestety nie wiedział. Chłapiec najczęściej siedział i śpiewał, o ile owe gardłowe dźwięki można było nazwać pieśnią. Najbar- dziej przypominało to zaklęcia, uroki, czarodziejskie formuły wypowiadane w całkiem niezrozurniałym języku. Śpiew dziecka zawsze przyprawiał Solvego o drżenie. Od dawna już Solve nie zapraszał gości, nie mógł też zbyt często bywać wśród ludzi. Coraz bardziej dawała mu się we znaki samotność; miał wrażenie, że znalazł się na środku pustego oceanu. Jedyną osobą, z którą mógł rozmawiać, oprócz ludzi spotykanych w pracy był więzień w klatce. Zaczął więc wieczorami przemawiać do owej istoty, z pogardą, drwiąco. A potem opowiadał historię Ludzi Lodu. Heike przysłuchiwał się temu z uwagą. Siedział całkiem spokojnie, trzymając dłonie zaciśnięte na drążkach klatki i wciskając pomiędzy nie nos. Solvemu w pewien sposób pochlebiało jego zaintere- sowanie, opowiedział mu więc całą historię, od początku do końca. Wszak to Mikael, pradziad dziada Solvego, zaczął spisywać opowieść, a księgi znajdowały się pod opieką Daniela, ojca Solvego. Uzupełniono je o wszystkie późniejsze wydarzenia. W domu w Skenas Solve dokład- nie je przestudiował. Nadal, oczywiście, czegoś jeszcze brakowało w tych źródłach: dziennika Silje z zapiskami dotyczącymi wyda- rzeń w Dolinie Ludzi Lodu. Nikt już nie wierzył, że dziennik wciąż istnieje. Ale on nie zaginął. Dzięki opowieściom Solvego Heike nauczył się mówić, ale nigdy nie wykorzystywał swych umiejętności porozumie- wania się. Gdyby nie jego zadziwiające, magiczne pieśni, Solve dałby sobie głowę uciąć, że chłopiec jest niemy. Solvemu w pracy nie układało się najlepiej. Zaczęto go podejrzewać o to i owo. Z powodu sytuacji zaistniałej w domu stał się nerwowy i nie potrafił się skupić. Żył przecież w ciągłym lęku, że ktoś odkryje jego tajemnicę. Pewncgo dnia stało się to, co stać się musiało. Nigdy nie dowiedział się, jakimi drogami rozeszła się plotka, lecz tego dnia natknął się na jednego ze swych starych znajomków; od czasu do czasu zdarzały mu się takie spotkania na mieście. Znajomy przystanął i ze śmiechem zapytał, czy prawdą jest to, co mówią, czy raczej poszeptują, że Solve trzyma w domu uwięzionego małego człekozwierza? Takiego, co to zwykle pokazują na jarmarkach, z rogami na głowie, psim ogonem zamiast... - Nie! - przerwał mu Solve. - Jak ludzie mogą wygadywać takie głupstwa! Cokolwiek można by powiedzieć o Heikem, to nie miał rogów ani ogona! Solve wpadł w panikę. Dość, że jeden człowiek zna jego tajemnicę. A teraz słyszy o rozpnestrzeniającej się plotce! Kto? W jaki sposób? Carl Berg? Opuścił Wiedeń, więc Solve nigdy nie zdołał się z nim rozprawić. On mógł to zrobić, ale też uczynić to mógł ktoś inny. Za każdym razem, gdy jakaś osoba zanadto się Solvem interesowała, sprawiał, że ginęła w tajemniczych okolicznościach. A jednak plotka od kogoś musiała brać swój początek. Ale od kogo? No cóż, teraz było to nieistotne. Solve nie mógł już dłużej pozostawać w Wiedniu, a poza tym nie miał nic przeciwko opuszczeniu tego przeklętego miasta. Ale dokąd miał skierować swe kroki, dokąd się udać? Ze swym, jakże kłopotliwym, bagażem? Na północ? Do domu, do Skandynawii? W każdym razie nie do Ingeli, nie mógłby jej spojrzeć w oczy. A tak lubili żartować i droczyć się jako dzieci. Grastensholm... Babcia Ingrid musiała już w imię przyzwoitości pożegnać się z ziemskim życiem. Sprowadzić się na Grastensholm... Ukryć dzieciaka i zamieszkać niczym książę otchłani w wielkim, opus- toszałym dworze... Cóż za podniecająca, jakże kusząca myśl! Ale pozostali krewni na Elistrand? Ulf, Elisabet i jej mąż. Jak on się nazywał? Vemund Tark? Powiadano, że to dobry człowiek. Fuj! Ech, z tego, co Solve wiedział, dawno już mogli przejąć Grastensholm. Rozmyślając nad tym wszystkim Solve dotarł do domu. Miał jeszcze innych krewnych, choćby Arv i jego rodzice w Skanii. Prawie ich nie znał. Nie, było jeszcze inne wyjście, o wiele bardziej kuszące... Na południe! Podjąć poszukiwania Tengela Złego w miejscu, gdzie dziad Dan zgubił ślad. Teraz, kiedy znalazł się tak blisko... Tak, mógł to zrobić. I w tym odmieniec mu nie przeszkadzał. Pochodził przecież z najlepszej krwi Ten- gela Złego! Solve zerknął na klatkę. Zaczynała się robić za ciasna, chłopiec miał już cztery lata i gwałtownie rósł, choć pożywienie, jakie otrzymywał, trudno było nazwać od- powiednim. Na razie jednak ta klatka musiała mu wystarczyć. Na nic większego nie starczało miejsca w powozie. Szczęście, że była wiosna! Na bogów, jakże nienawidził tego stworka! To uczucie zdawało się odwzajemnionc, choć niczego nie można było być pewnym. Chłopiec nigdy nie odzywał się ani słowem, siedział tylko i nie spuszczał z Solvego przenikliwych oczu. Tego wieczoru Solve nie miał czasu na swą ulubioną rozrywkę - wtykanie szpikulców do klatki i drażnienie nimi człekozwierza. Przyjemność sprawiało mu obser- wowanie reakcji chłopca. Bywało, że chłopczyk go nudził, siedział w kącie z żałosnym wejrzeniem. Wtedy Solve brał dłuższy szpikulec i dźgał Heikego tak długo, aż wzbudził jego gniew. Mały potworek był silny, chwytał za kłujący przedmiot i prawie wyciągał z dłoni dorosłego. Wówczas Solve wybuchał śmiechem. Śmiał się jeszcze bardziej, kiedy zdołał przywieść stworka do płaczu. Był to najdziwniejszy placz, jaki kiedykolwiek w życiu słyszał. Gniewne szlochanie bez łez. Solve uważał, iż należą mu się owe chwile wytchnicnia. Jakież wyczerpujące prowadził bowiem życie! W ciągu dnia musiał być ideałnym przedsiębiorcą, gładkim i świa- towym, a potem ów koszmar w domu! Aż przykro się robi na samą myśl o kimś, komu towarzyszy przerażający stworek, którego nie można się pozbyć! Każdy chyba rozumie, że człowiekowi należą się chwile wytchnienia i niewinnej zabawy, polegającej na drażnieniu odmieńca aż do doprowadzenia go do wściekłości. Zdarzało się jeszcze, że spotykał się z kobietami, ale wyłącznie u nich w domu. Aranżowanie takich schadzek okazało się jednak bardzo kłopotliwe i w końcu Solve zrezygnował ze swych dawniejszych wielkopańskich pre- tensji, zadawalając się kobietami gorszego pokroju. Nie dawało mu to jednak szczególnej radości, bowiem Solvego podniecała właśnie owa jakże przyjemna świadomość, że do tego stopnia rozpala serca szlachetnie urodzonych dam, iż decydują się na małżeńską zdradę. Ladacznice, z których usług korzystał ostatnimi czasy, na ogół, kiedy już było po wszystkim, uśmiercał. Któż bowiem po nich płakał? Czyż nie wyświadczał tym samym przysługi ludzkości? Policja jednak wszczęła śledztwo w sprawie licznych przypadków nagłej śmierci wśród wiedeńskich nierządnic i także z tego powodu Solve wolał opuścić miasto. Och, jak wspaniale będzie wydostać się stąd i rozruszać kości! Tym razem Solve zrealizował swój plan zabrania z firmy wszystkiego, co uznał za potrzebne. Późnym wieczorem udał się do miejsca pracy. Wszedł do ciemnego budynku, a wkrótce opuścił go znacznie już bogatszy, pozostawiając firmę odpowiednio zubożoną. Ale było to jak najbardziej sprawiedliwe, wszak to on ją odbudował i miał prawo do stosownej sumy w ramach wynagrodzenia, czyż nie? Solve był prawdziwym specjalistą od tego rodzaju wyjaśnień. Kiedy przekręcił w zamku klucz i otworzył drzwi do swego zbyt skromnego - zważywszy na standard, na jaki zasługiwał - domu, przystanął na korytarzu. Przez chwilę nasłuchiwał, po czym szeroko uśmiechnął się do siebie. Znów rozległ się ów rozkoszny dźwięk! Słychać go było czasem w spokojne, ciche noce. Płacz Heikego. Mały diabeł, doprowadzony do ostateczności, płakał naprawdę, choć cicho, jakby starał się zdusić szloch. A więc mimo wszystko Solve potrafił dokuczyć małemu czartowi. Potomek, któtego Solve nie chciał uznać, był jednak istotą czującą. Potrafił płakać jak inni ludzie, cierpieć w swej samotności. To świetnie! Mógł więc ponieść zasłużoną karę! Kiedy tylko Solve wszedł do środka, płacz natychmiast umilkł. - Teraz, trollu, doświadczysz czegoś, co nigdy nie było ci dane! No, może parę razy kiedyś, dawniej, ale wtedy byłeś za mały, żeby to pamiętać. Wyjdziesz stąd! Nie, nie luzem, tyle chyba rozumiesz. Wyjeżdżamy! Jeszcze dziś w nocy! Z klatki nie dochodził żaden dźwięk. Solve nie zapalił jeszcze świecy w pokoju, ale czuł spoczywające na sobie przenikliwe, choć nic nie wyrażające spojrzenie żółtych oczu. Patrz sobie, patrz, myślał Solve. Niewiele ci to pomoże, bo choć obydwaj jesteśmy dotknięci, to ty nie masz żadnej władzy. Z nas dwóch ja jestem silniejszy. A kiedy odnajdę Tengela Złego... Zdobędę odpowiednią moc, by znisz- czyć tę przypominającą pająka szkaradę, co wisi w twojej klatce. Twoją zabawkę, o którą ja sam, cóż za dureń, zabiegałem i nalegałem, by zabrać z domu! Dlaczego, dlaczego? Sam sobie wciąż zadaję to pytanie. Gdyby nie mandragora, byłbym teraz wolny. Nie ciążyłbyś mi tak bardzo, mój ty kamieniu młyński. Dawno już osiągnął- bym szczyty kariery w Wiedniu i prawdopodobnie podbił większą część świata. Z mym geniuszem, przy pomocy tajemnych sił, to nic trudnego! Ale nie. Powinienem był zrozumieć ostrzeżenie wtedy, gdy mandragora wisząca mi na szyi wydała się cięższa niźli ołów. Wiedziała, co robi. Mój ojciec odczuwał to samo, przestała mu służyć, choć czyniła to przez całe życie. Mnie także nie chciała słuchać. Czekała, aż nadejdzie jej czas, czy nie odczuwałem tego wówczas? A więc czekała na to, by stać się twoją zabawką! Cóż za marnotrawstwo! Wyrzucanie w błoto tajem- nych, magicznych mocy! Stać się zabawką takiego smar- kacza jak ty! Solvemu pozostawało jeszcze jedno nieprzyjemne zadanie: ubrać stworka. Zwykle zajmował się tym tylko dwa razy do roku, zmieniał wtedy prostą koszulę, wiszącą w cuchnących strzępach na wychudzonym ciałku dziecka. Solve wyjął nową koszulkę, którą kupił już jakiś czas temu, lecz nie miał ochoty przebierać w nią chłopca, wiedział bowiem, że za każdym razem kończy się to szarpaniną. Tym razem jednak Heike musiał założyć także spodnie i coś na nogi. Jak sobie z tym poradzić? Powinno się go także wykąpać, przyznał Solve, przyj- rzawszy się splątanym włosom i szarawym od brudu dłoniom i stopom. Ale jak wykąpać takiego dzikusa, który nigdy nawet nie zbliżył się do wody? Pomimo iż kąpiel była konieczna, Solve zdecydował poczekać z myciem, aż znajdą się nad jakimś jeziorem lub rzeką. Teraz nie miał czasu do stracenia. I tak dość będzie kłopotów z ubieraniem. Pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem. Kie- rując się zbyt wielkim optymizmem, wepchnął nowe, czyste i ciepłe ubranie do klatki przez niewielki otwór, przez który zwykle wsuwał jedzenie. - Załóż to! Wiesz, jak to się robi. Nie zdążył jeszcze zamknąć klatki, a już ubranie zostało ciśnięte mu w twarz. - Co to znaczy? - zapytał Solve surowo. - Masz ochotę robić trudności? Odradzałbym ci to. Heike tylko wpatrywał się weń wyrażającym sprzeciw wzrokiem. Solve wyciągnął rękę i mocno chwycił chłopca, który w odpowiedzi wbił mu zęby w dłoń. Teraz Solve spróbował go przekonać: - Wyjdziesz stąd, czy tego nie pojmujesz? Na dwór, na powietrze! Zobaczysz miasto, a potem łąki, góry i jeziora, rzeczy, o jakich ci się nie śniło. Ale musisz być ubrany, żebyś nie zmarzł i żeby ludzie nie oglądali cię gołego. Zakładaj to, inaczej zostaniesz tutaj sam i umrzesz z głodu. Zdawał sobie sprawę, że to pusta groźba. Heike prawdopodobnie też o tym wiedział. Przeklęty kwiat wisielców z pewnością zatroszczyłby się o to, by "nie zapomniał" o synu. Czuł się jak spętany! Spętany nierozerwalnym łań- cuchem, i to na własne życzenie. Życzenie, by posiadać mandragorę, no i z powodu nieprzemyślanej miłosnej przygody z Renate Wiesen. Nie mógł tcraz zrozumicć, po co wdawał się w tą historię z dziewczyną. Powinien był zachować przynaj- mniej trochę ostrożności! Solve ze wszech miar żałował tego, co się stało, nie miało to jednak żadnego znaczenia. Nie spodziewał się, że chłopiec go usłucha, nagle jednak spostrzegł, że maiec męczy się, nieporadnie usiłu- jąc naciągnąć spodnie. Nigdy jeszcze nie miał na sobie takiego ubrania, choć oczywiście widział, jak Solve się ubiera. Wyglądało to doprawdy żałośnie. Nieduży człowie- czek, nie mający żadnej wprawy, mocujący się ze spod- niami. Ale w jego strasznych żółtych oczach gorzał zapał, świadczący o tym, że robi to nie na skutek gróźb Solvego, lecz dlatego, że zapragnął się wydostać. Było to zro- zumiałe, nawet Solve musiał przyznać. Nie oznaczało to, że odczuwał choćby cień wyrzutów sumienia z tego powodu, że przez tyle lat trzymał dziecko w zamknięciu. Przeciwnie, uważał, żc świadczy ludzkości przysługę, chroniąc ją przed tym wstrętnym i groźnym stworem. Tak właśnie myślał Solve Lind z Ludzi Lodu, który stał się jednym z najciężej dotkniętych w rodzie. Był też, ze względu na swą urodę i ludzki wygląd, jednym z najbar- dziej niebezpiecznych. Prawdę jednak powiedziawszy, w ciągu ostatnich miesięcy katastrofalnie podupadł. Sam, oczywiśae, tego nie zauważał, ale dostrzegli to jego współpracownicy. Mówił szybciej, bardziej niedbale, z większym podniece- niem, ubierał się co prawda starannie, lecz bardziej strojnie, krzykliwie, wręcz wyzywająco. Nosił buty na wysokich obcasach i używał zbyt dużo szminki - w tych czasach malowali się także i mężczyźni; w niczym nie miał umiaru. Uczucia i potrzeby innych ludzi nie obchodziły go ani trochę, bez wahania odbierał życie, jeśli tylko mogło to być pomocne w osiągnięciu jego celów, a dokonywał zbrodni w sposób wyrafinowany, nie budząc niczyich podejrzeń. Chociaż... nawet w tym stał się bardziej nieostrożny; po licznych sukcesach jego pewność siebie ciągle wzrastała. Patrząc trzeźwo, dużo wyżej po drabinie hierarchii społecznej nie mógł się już wspiąć, choć spełniał wiele niezbędnych ku temu warunków. Brakowało mu jednak duchowych zdolności. By coś osiągnąć, nie wystarczą ambicje i zazdrość w stosunku do tych, którym się powiodło. Przede wszystkim należy pozyskać sobie szacu- nek innych, a tego już Solve nie umiał. Właściwie więc cieszył się, że ma powód, by zerwać z obecnym życiem. Chłopczyk był teraz na tyle chętny do współpracy, że zgodził się, by Solve pomógł mu nałożyć ubranie. Ojciec otworzył drzwiczki do klatki, drzwiczki, które właściwie nigdy do tej pory nie były używane, i chociaż chłopiec warczał i kilkakrotnie usiłował pochwycić go zębami, udało się nałożyć mu ubranie i coś na nogi. O butach Solve oczywiście nie pomyślał, znalazł jednak parę sporych kawałków skóry i rzemienie do ich obwiązania. To musiało wystarczyć. Drzwiczki zostały na powrót zatrzaśnigte, Solve przykrył klatkę derką i wyniósł ją do czekającego już powozu. Heike nie zobaczył więc nic, kiedy go wynoszono. Poczuł jednak inne, dla niego nowe powietrze; Solve poznał to po sposobie, w jaki chłopiec oddychał. Heike był zdumiony i przerażony. Powóz okazał się szykowny, zakryty, siedzenia obite miał aksamitem, złote listwy. Solve załadował go do pełna tym, co jego zdaniem mogło się przydać, i oczywiście wstawił do środka klatkę. Sam, zamknąwszy dom na cztery spusty, usiadł na koźle. Księżyc na niebie stał prawie w pełni, jedynie brzegi miał nieco postrzępione. Powietrze było chłodne, ale rześkie, przyjemne. W parkach zakwitły wiosenne kwiaty, a pączki na drzewach zmieniały kolor z fioletowego na delikatnie jasnozielony. Teraz co prawda nie było tego widać, ciemności nocy spowiły bowiem ziemię. O najcichszej godzinie doby Solve opuścił miasto skrzypiącym powozem. Firmę, w której pracował, pozo- stawił niemal całkowicie ogołoconą z pieniędzy. Pokaźne zasoby znajdowały się teraz w jego bagażach. Przyszłość mogłaby mu się rysować w nader jasnych barwach, gdyby nie ów straszny ładunek, znajdujący się we wnętrzu powozu... Solvemu wydał się tym straszniejszy, że miał świado- mość, iż nigdy się go nie pozbędzie. Heike siedział spokojnie; skulony w kąciku klatki, nasłuchiwał i chłonął świat. Nie odezwał się ani słowem, ale wszystkie jego zmysły wibrowały ze zdziwienia. Wokół niego i pod nim wszystko trzęsło się i skrzypia- ło, do nozdrzy docierały osobliwe zapachy, obce powiet- rze, inna temperatura... Wysunął rękę przez dziurę między drążkami i pociągnął za derkę, chcąc ją odsunąć, by coś zobaczyć. Na nic się to jednak nie zdało, derka bowiem wetknięta była pod spód klatki. Heike w ciemności, po omacku, odszukał swego najdroższego przyjaciela, mandragorę. Odnalazł ją i zdjął z haczyka, mocno przycisnął do piersi, tak jak czynią wszystkie dzieci, szukając pociechy u szmacianych kukiełek. Mandragora była ciepła, dawała mu poczucie bez- pieczeństwa. Przytulił do niej swą brzydką buzię i siedział nieruchomo, czując w piersi wielką pustkę, taką, jaka ogarnia człowieka, gdy nie rozumie nic z tego, co się wokół niego dzieje. Solve wziął kurs prosto na zachód, przez dolinę Dunaju, kierując się ku wyżynie wokół Salzburga. Kiedy świt wstawał nad górami na wschodzie, jechał przez uśpione wioski, w których nawet psy się nie zbudziły. Czarne sylwetki domów rysowały się na tle nocnego nieba, mgła podnosząca się z wiosennie mokrej ziemi snuła się przed jego oczyma. Oddychał głęboko i z autentyczną ulgą. Chciał zacząć wszystko od początku, stworzyć sobie nowe życie, Heike czy nie Heike. Wyruszał w świat na poszukiwania Tengela Złego i bardzo się tym radował. Traktował swego budząccgo grozę przodka jak bliskiego krewnego i sprzymierzeńca. Gdyby tylko zdołał odnaleźć micjsce spoczynku Ten- gela Złego, skończyłyby się wszystkie jego troski! Niezależnie od okoliczności Solve nie chciał ryzykować wypuszczenia Heikego na świeże powietrze. Solve nigdy by się nie przyznał, że boi się chłopca, ale tak właśnie było. Zdecydował natomiast co innego: zaniósł klatkę do niewielkiego jeziorka i zanurzył ją w wodzie razem z malcem w ubraniu. W ten sposób i klatka się wyczyści, śmiał się do siebie. Kiedy leżał tak na wystającym kamieniu, trzymając klatkę w wodzie, odczuł nieprzepartą pokusę... Popatrzył na zanurzonego po szyję chłopca, przerażonego do szaleństwa nowymi, nieznanymi okolicznościami, prze- niósł wzrok na mandragorę... i dostrzegł możliwość, jaka się przed nim zarysowała. Przy kamieniu było głęboko. Z determinacją opuścił klatkę jeszcze niżej... Tego nie powinien był robić. Mandragora znów dała znać o sobie, rzuciła mu się do gardła, dusząc i dławiąc. Jeśli wytrzymam jeszcze trochę, to i mandragora utonie, myślał zgnębiony. Przed oczami latały mu już czarne płaty. Wiedział jednak dobrze, że jeśli nie zanurzy klatki dostatecznie głęboko, korzeń wypłynie i będzie unosił się na powierzchni. Nagle pociemniało mu w oczach i jedyne, co mógł zrobić, by ratować swe nędzne życie, to jak najszybciej wyciągnąć klatkę z wody. Zrobił to w ostatniej chwili, zarówno dla Heikego, jak i dla samego siebie. Incydent ten nie przyczynił się do zbliżenia ojca z synem. Przeciwnie, w zachowaniu chłopca, kiedy już doszedł do siebie po wstrząsie, dała się odczuć jeszeze większa nieufność. Wiele czasu upłynęło, zanim dotarli do Salzburga, a potem dalej, do małej wioski Salzbach, gdzie zniknął trop Tengela Złego. To znaczy zniknął dziadkowi Danowi. Solve jednak nie miał zamiaru się poddać, chciał próbować do skutku. Wioska Salzbach już nie istniała, jako że wszyscy mieszkańcy uciekli, "wówczas gdy do Salzbach przybył Szatan". Tak głosi legenda. Solve miał w pamięci słowa dziada: Tengela Złego opisywano jako bardzo, bardzo starego złego człowieka, który grał na flecie. Poza tym opis znany był dobrze członkom rodu Ludzi Lodu. Płaska głowa umieszczona na krótkim korpusie, nos, który zmienił się niemal w ptasi dziób, leżący na przerażającej otchłani ust. Straszliwe, żółte oczy... Wszystko to Solve wiedział. Salzbach przestało istnieć, ale, jego zdaniem, przetrwały na pewno sąsiednie wioski. Interesowały go zwłaszcza te położone najbliżej od południa, na południe bowiem Tengel Zły miał właśnie zmierzać. Dotąd Dan zdołał dojść jego śladem. "Jakby go ziemia pochłonęła", mówili podobno lu- dzie. Ale Solve zamierzał szukać dokładniej. Po drodze sypiał w najprzedniejszych zajazdach, ale nigdy nie zabierał klatki z chłopcem z powozu, pozo- stawiancgo na noc w lesie. Kupował trochę pożywicnia, na które malec rzucał się jak zwierzę. Solve z wielkim niesmakiem patrzył na takie nieokrzesanie i brak manier. Minąwszy Salzbach natrafił na rzeczywiście ważny ślad. Dziadek wcale nie musiał jechać daleko, ale nie stać go było na kontynuowanie poszukiwań i to go usprawied- liwiało. Solve miał pieniędzy w bród. O, tak, doskonale pamiętano dawną legendę o przera- żającej istocie, która śmiertelnie przestraszyła ludność z wiosek na południu. Solve musiał więc tylko podjąć trop. Kolejne wskazó- wki napływały w nierównych odstępach. Wiodły go dalej i dalej na południe. Legenda pojawiała się w rozmaitych wersjach, we wszystkich jednak jądro było takie samo, choć czasem trudno było je wyłowić spośród wielu wydarzeń. Dotarł do krainy Słoweńców, ale nadal znajdował się w granicach ogromnego królestwa Habsburgów. On sam nie wiedział dokładnie, gdzie jest, słyszał jednak, że ludzie w tych okolicach mówią innym językiem. Wielu jednak znało niemiecki. Przez cały czas wiózł klatkę ze sobą. Chłopczyk już wiele razy miał okazję oglądać świat. Z początku szeroko otwierał przerażone oczy, wkrótce jednak przywykł do zmieniającego się otoczenia. Podróż nie zacieśniła więzi między ojcem i synem. Nienawiść Solvego przybrała już takie rozmiary, iż wykorzystywał każdą nadarzającą się sposobność, by obrzucać syna wyzwiskami i pełnymi pogardy słowami lub kłuć go szpikulcami. Nie baczył na to, że drobne ciałko Heikego pokrywały rany i siniaki, ani też na to, że nocą, gdy chłopiec sądził, że ojciec go nie słyszy, płakał cicho, bezradnie... Jedna rzecz była pewna: podczas swojej wędrówki na południe Tengel Zły musiał wywrzeć ogromne wrażenie. Od chwili, gdy przemierzał wioski, upłynęło pięćset lat, a ludzie nadal opowiadali sobie o demonie otchłani, który kiedyś nawiedził te strony. Pewnego dnia jednak Solve w mrożących krew w ży- łach opowieściach natknął się na kolejny szczegół. Szczegół bardzo mu bliski, i w czasie, i w przestrzeni. ROZDZIAŁ VIII Elena, tak nazywała się dziewczyna z górskiej wioski w najbardziej wysuniętym na południe krańcu monarchii habsburgskiej. Natura nie poskąpiła jej ani urody, ani rozumu, ale na cóż jej to się zdało, skoro była uboższa od wszystkich innych dziewcząt w wiosce? Jeśli nie ma się wiana, brakuje także zalotników, takie były twarde prawa okolic, w których mieszkała. Wielu kawalerów miało na nią oko, rodzice ich jednak natychmiast reagowali suro- wo: Nie Elena! Masz sobie wziąć bogatą dziewczynę! Po niedawnej śmierci babki została całkiem sama. Miała dwie kozy i kota. Niewielkie widoki na wzbogace- nie się, zwłaszcza za sprawą kota. Był jednak pewien młody mężczyzna, dobry, zacny człowiek, który kochał Elenę ponad wszystko na świecie. Zapewniał ją o tym wiele, wiele razy. Wszystko ułożyłoby się pomyślnie, gdyby nie ojciec Milana, który zabronił synowi nawet spoglądać na Elenę. Właśnie dlatego, że sam nie miał żadnego majątku, dbał o to, by syn zdobył bogatą żonę. Milan nie sprzeciwiał się, w tym kraju bowiem tradycja nakazywała posłuszeństwo rodzicom. Myślał tylko sobie, że ojciec chyba nie będzie żył wiecznie. Milan, człowiek głęboko religijny, bynajmniej nie życzył ojcu szybkiej śmierci, ale faktem było, że rodzic osiągnął już bardzo sędziwy wiek i jego zdrowie też mocno szwankowało. Tak więc... Elena mieszkała w małej glinianej chatce, położonej w pewnym oddaleniu od wioski. Chałupka w każdej chwili groziła zawaleniem, ale Elena nieczęsto przebywała w domu. Na ogół pilnowała swoich dwu kóz, które pasły się w górach, bowiem w okolicach wioski, Planiny, grasowało wiele drapieżników. Elena miała długie, brązowe warkocze. Chodziła w śli- cznym biało-czerwono-żółtym stroju, tak jak wszystkie tamtejsze dziewczęta. Ubranie było już mocno znoszone, wystrzępione, ale nie mogła sobie pozwolić na utkanie nowego. Jej oczy lśniły jak gwiazdy w twarzy o pięknym kolorycie. Złotobrązowa skóra, na policzkach rumieńce, czerwone usta, białe zęby i niemal czarne oczy. Wioska miała swoje utrapienie... Może to nie najlepsze określenie, lęk byłby słowem właściwszym. Z obawą wychodzono nocą w pojedynkę, a najchętniej w ogóle nie opuszczano domostw. A jeśli już wyjście okazywało się absolutnie konieczne, na- leżało przemykać się szybko, nie podnosząc oczu, odmawiając modlitwy i nieustannie czyniąc znak krzy- ża. Inaczej bowiem można było narazić się na spotkanie z tym, którego zwano Wędrowcem w Mroku. Pewnego dnia, kiedy Elena pasła swoje kozy pośród kłujących krzewów na wapiennych zboczach obszaru kraso- wego, właśnie tamtędy przechodził Milan. Nie było to wcale zamierzone spotkanie, ale gdy już się tam znalazł, uznał, że ze spokojnym sumieniem może zamienić z nią kilka słów. Usiedli na wypalonej przez słońce trawie, bacząc na wszędzie rosnące osty, i wymieniwszy proste słowa powitania, nie bardzo wiedzieli, o czym rozmawiać. Elena zerkała na Milana. Był wysokim, postawnym mężczyzną, może nieszczególnie przystojnym, ale dobrym czy raczej dobrotliwym, poczciwym. Miał wielkie, melan- cholijnie patrzące oczy, szeroki nos i usta, ciemną skórę i włosy, ciemny zarost. Dłonie jego były owłosione, a ruchy rąk spokojne. Być może nie był księciem z bajki, ale gdy Elena ośmieliła się posunąć myślą aż tak daleko, uważała, że kobiecie, która spocznie w jego ramionach, na pewno będzie dobrze. Nie miała nic przeciw Milanowi, jego bliskość sprowa- dzała na nią zawsze poczucie bezpieczeństwa. Ale czy można to nazwać miłością? Nie, nie potrafiła przywołać tego uczucia ot, tak, na żądanie. Milan zdecydował się przemówić: Ja... hmmm... to znaczy... rozbudowuję nasze gos- podarstwo. Gospodarstwo było być może przesadzonym okreś- leniem dla zagrody będącej własnością Milana i jego ojca, lecz Elena odparła uprzejmie: - Ach, tak? - Tak, uznałem, że byłoby za ciasno, gdybym się ożenił i miał dużą rodzinę. No i chcę mieć miejsce na jeszcze jedną krowę. Po czym dodał obojętnie: - I może na dwie kozy... Elena uśmiechnęła się lekko. - Miło to słyszeć - powiedziała. - A więc masz zamiar się ożenić? Miłan się zaczerwienił. - Chyba najwyższy czas. Skończyłem już dwadzieścia pięć lat, a gospodarstwo potrzebuje kobiety. - I ty także? - Tak, ja także. Pochyliła się i oderwała kilka źdźbeł trawy, które przykleiły się do podeszwy miękkiego skórzanego bucika. - Może... może już się oświadczyłeś? On także nie śmiał podnieść oczu. - Dobrze wiesz, że nie, Eleno. Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę, co go powstrzymuje przed oświadczeniem się o jej rękę. Napię- cie między nimi rosło. Elena poderwała się więc: - Och, koza gdzieś zniknęła! Jeszcze przed chwilą były razem. Jedno zwierzę nagle schowało się za krzakiem obsypanym żółtym kwieciem i dziewczyna uznała to za dobrą wymówkę. Milan jednak rozumiał Elenę, a ponieważ nie miał nic więcej dziewczynie do zaoferowania, dalsza rozmowa dla żadnego z nich nie byłaby przyjemna. Milanowi nigdy nie przyszłoby do głowy wziąć ją w ramiona czy poprosić o pocałunek. W tej wiosce dobre imię dla dziewczyny znaczyło wszystko. On także się podniósł. - No cóż, pójdę już dalej. Jeśli mógłbym ci być w czymś pomocny, to daj mi znać, Eleno! - Dziękuję, na pewno tak zrobię. Obydwoje wiedzieli, że ona nigdy nie odważy się prosić go o cokolwiek. - Czy przyjdziesz na zabawę dożynkową? Roześmiała się niepewnie. - Mam tylko ten jeden strój. Nie wiem, czy mogę się w nim pokazać? - Możesz, oczywiście, że możesz - odparł, wcale nie będąc tego pewnym. On także nie chciał, by narażała się na drwiny i prześmiewki. - Pewnego dnia kupię ci nowe ubranie, Eleno. Spojrzała na niego z przerażeniem. - Nie zrozum mnie źle. Można chyba podarować ubranie własnej żonie, prawda? Odszedł, zanim zdążyła odpowiedzieć lub choćby się zawstydzić. Dobry Milan był bowiem wyrozumiałym człowiekiem. Elena długo za nim patrzyła. Odprowadziła wzrokiem jego postać to pojawiającą się, to znikającą wśród skał i krzewów na drodze prowadzącej do wioski. Nie bała się mieszkać samotnie w rozpadającej się chatce. Mężczyźni w Planinie odznaczali się surowymi zasadami moralnymi, zapewne przyczyniła się do tego głęboko zakorzeniona religijność i odpowiednie wycho- wanie. W Planinie nie istniały kobiety lekkich obyczajów. Stosowano się do z dawien dawna odziedziczonych norm, stanowiących o tym, jak należy się zachowywać z hono- rem i czcią, ściśle według bożych przykazań. Znacznie bardziej niż wszyscy mieszkańcy wioski obawiała się natomiast Wędrowca w Mroku. Po pierwsze mieszkała samotnie, poza ochronnym kręgiem osady, a po drugie chata jej stała niedaleko miejsca, gdzie widywano go najczęściej - były to wzgórza na północnym zachodzie. Do tej pory nie zetknęła się z nim bezpośrednio. Starała się nie wychodzić z domu po ciemku. Nie widywano Wędrowca w ciągu dnia, było wówczas prawdopodobnie za jasno, by go dostrzec. Budząca strach postać pojawiała się dopiero o zmierzchu. A nocą... Krążyło wiele historii opowiadanych przez tych, którzy przypadkiem wypuścili się gdzieś po zmroku. Dlatego właśnie Elenie zawsze się spieszyło, gdy wracała do domu ze swymi kozami. Milan... Był teraz tylko malutką kropką poruszającą się w dole zbocza. Gdyby mieszkał razem z nią... musiałoby to, naturalnie, być w jego domu, w wiosce, wtedy czułaby się w dwójnasób bezpieczna. Wiedziała jednak, że stary ojciec Milana jej nie znosi. Na jej widok spluwał z pogardą i poknykując wytykał jej ubóstwo, choć właśnie on nie miał do tego żadnego prawa. Ale Elena wiedziała, że Milan czeka, aż dopełnią się dni ojca. Oby tylko, czekając, nie znalazł sobie innej! Elena z łatwością mogła wyobrazić sobie Milana jako swojego męża, zresztą nie miała szczególnych możliwości wyboru, choć wiedziała, że nie był on wcale księciem z bajki. Ale dziewczęta z Planiny nie mamotrawiły czasu na nierealne marzenia o książętach na białym koniu. Tego samego dnia, gdy Elena spotkała się z Milanem, drogą na południe, ku Planinie, podążał politowania godny, rozgniewany człowiek. Solve Lind z Ludzi Lodu wprost pienił się z wściekłości. Poprzedniego dnia zajechał do miasteczka, którego nazwy nie znał, nie miało zresztą znaczenia, jak zwało się owo gniazdo złoczyńców! postąpił być może nierozważnie, ukrywając powóz i konia na skraju lasu, przylegającego do miasteczka. Może też za długo siedział w karczmie, za dużo pił. Chciał przypochlebić się mieszkańcom, chwalił ich osobliwie piękne konie, które mogłyby zmierzyć się z wierzchowcami w szkołach jeździeckich Wiednia, a może nawet je przewyż- szały! I tak wygadał się, że przybywa z samego Wiednia. Wtedy właśnie ci durni chłopi zaczęli śmiać się z niego i wyjaśnili, że są to dokładnie takie same konie, lipicany, stąd pochodzą i stąd zostały zarekwirowane przez wiedeń- czyków i wytresowane do wyższej szkoly jazdy. Solve nie lubił, gdy ktoś go poprawiał czy pouczał. Odparł, że świetnie o tym wiedział, ale nie wydawało się, by ktokolwiek mu uwierzył. Był więc już w złym humorze, gdy dotarł na skraj lasu, a nastrój miał mu się jeszcze pogorszyć. Nie znalazł bowiem powozu, nie było też konia, choć tak starannie go uwiązał. Złodzieje pozostawili tylko jedną, jedyną rzecz. Jakże- by inaczej! Klatkę z Heikem. Nie dziwota więc, że Solvego ogarnął tak straszliwy gniew. Ze złością wpatrywał się w klatkę, przewróconą na bok pod drzewem, jakby rabusie w przerażeniu odrzucili ją daleko od siebie. Solvemu gniew zmącił rozum i odruchowo zerwał się do ucieczki. Nagle poczuł się tak, jakby ktoś zarzucił mu pętlę na szyję i coraz mocniej ją zaciskał. Walczył, chcąc się uwolnić, wiedział jednak, że na próżno. Wola mandragory znów rzuciła go na kolana. Nie pozostawało mu nic innego, jak wrócić, położyw- szy uszy po sobie. Najpierw litując się nad sobą stał wpatrzony w klatkę, potem gwałtownym ruchem uniósł ją do góry. - Kto tutaj był? - zapytał ostro. Heike, który siedział teraz całkiem skulony, patrzył na niego bez słowa. - Odpowiadaj, draniu! - wrzasnął Solve kopiąc klatkę. - Wiem, że umiesz mówić. Myślisz, że nie słyszałem, jak śpiewasz w wymyślonym przez siebie języku? Ale potrafisz też mówić normalnie, słyszałem, jak paplesz do tej swojej przeklętej lalki. Odpowiadaj więc! Co tu się wydarzyło? Żółte oczy wpatrywały się w niego, pełne nienawiści. Solve właściwie nie musiał pytać. I tak był w stanie wyobrazić sobie przebieg zdarzeń. Złodziej lub złodzieje przypadkiem natrafili na miejsce, w którym ukrył konia i powóz. Zajrzeli do środka i zobaczyli klatkę. Z pcwnością wstrząśnięci byli ujrzaw- szy uwięzione dziecko, pomyślał Solve, pogardliwie wydymając wargi. Może ogarnęło ich współczucie i chcie- li puścić chłopca wolno? Wielkie nieba, pomyślał. Dobrze przynajmniej, że tego nie zrobili! Śmiertelnie się bał, że kiedy chłopiec uwolni się z klatki, dokona straszliwej zemsty. Za nic w świecie nie chciał też, by ktoś odkrył jego największą hańbę, jego syna. Później jednak złodzieje dostrzegli twarz Heikego. Być może zobaczyli także jego ulubioną zabawkę, mandra- gorę. Solve śmiał się szyderczo, wyobrażając sobie, jak czynią powszechny w tych okolicach gest mający po- wstrzymać Szatana. Potem rzucili klatkę na trawę w lesie i uciekli gdzie pieprz rośnie. Dobrze wam tak, pomyślał Solve. Gniew i rozczarowanie zwróciły się jak zwykle prze- ciwko spokojnemu Heikemu. - Mógłbym cię pokazywać za pieniądze! - wrzeszczał podobnie jak wiele razy wcześniej. - Wolno by mi było wtedy ciągnąć cię wszędzie w klatce, nie musiałbym się ukrywać niczym nędzny robak, ja, który znajdowałem się na najlepszej drodze, by osiągnąć szczyt, kiedy ty się zjawiłeś i zniszczyłeś moje życie! Pomyśl sobie o tym! "Chodźcie oglądać! Dar Koboldkind! Der Teufelsbraten! Dziecko trolli, czarci poxniot z Północy! Zwierzoczłek!" Nieźle to brzmi, prawda? Wszyscy mogliby się z ciebie śmiać, kłuć cię i drażnić! Wiedział jednak, że wykrzykuje puste groźby. Wszel- kie tego rodzaju plany uniemożliwiało jedno: Solve miał oczy równie żółte jak Heike. Ludzie natychmiast zorien- towaliby się, że to on jest ojcem stwora, i skończyłoby się razami, wyzwiskami i obrzuceniem kamieniami. Heike także nie reagował na owe pogróżki, odwrócił się tylko z dziwnym wyrazem twarzy, którego Solve nie umiał zrozumieć. Z westchnieniem cierpiętnika przykrył derką klatkę i uniósł ją. Jaki ciężki zrobił się chłopiec! Solve nie mógł nieść klatki przed sobą, zasłaniałaby mu widok. Nie umocował wcześniej żadnego uchwytu, a nie śmiał wsunąć dłoni do środka i trzymać za drążki. Źle by się to mogło skończyć. Nie miał teraz czasu, by dorobić uchwyt, nie wiedział też, gdzie szukać odpowiedniego materiału. Wziął więc klatkę na ramiona, tak będzie mógł przejść kawałek, potem zmieni sposób jej przenoszenia. Odetehnął głęboko i ruszył w swą mozolną wedrówkę. Stąpał z wysiłkiem uginając się pod ciężarem klatki, jakby był świętym... Jak on się nazywał, ten pustelnik, który przeniósł Dzieciątko Jezus przez rzekę i tym samym przcjął na swe barki wszystkic troski świata? Że też nie mógł przypomnieć sobie jego imienia! Nie miało to dla niego żadnego znaczenia, ale ostatnio tak wiele zapomi- nał, odnosił wrażenie, że cofa się w rozwoju. To zły znak, powinien wziąć się w garść. Klatka stawała się coraz cięższa. Wiele razy odczuwał pokusę, by wypuścić chłopca, ale kiedy widział paskudny błysk w oczach Heikego, opuszczała go śmiałość. I pomyśleć: bał się małego, pięcioletniego chłopca! Solve jednak słusznie obawiał się Heikego. Malec bowiem miał wiele powodów, by nienawidzić ojca. A nikt nie wiedział, do czego może być zdolny dotknięty z Ludzi Lodu. Solve pamiętał historie o Kolgrimie... Innych sądzi się według siebie. Solve już w dzieciń- stwie miał wiele zbrodniczych pomysłów. Nie, teraz już naprawdę nie mógł dalej posuwać się w ten sposób! Musi gdzieś usiąść, odpocząć w tej opuszczonej przez Boga krainie. Do czasu aż zdobędzie konia i powóz. Co prawda kradzież nie pozbawiła go absolutnie wszystkiego, resztki bowiem swego majątku miał przy sobie, kiedy był w karczmie. Wiele jednak stracił, znaczna część znajdowała się w bagażu. Majątek zresztą nie starczyłby już na długo. Wiele miesięcy upłynęło od chwili, gdy opuścił Wiedeń. Wiedział teraz, że nie stać go na kupno konia i powozu, to zupełnie nierealne. Nie pozostawało nic innego, jak zdobyć gotówkę. Ale jak miał tego dokonać tutaj, w tym nędznym rolniczym kraju? W miasteczku, które minął? Nie, było za małe, by znajdował się tam bank. A i złodzieje mogli rozpowiedzieć o dziecku w klatce. Wenecja? Marzył o Wenecji i wiedział, że jest niedale- ko. To dopieto miasto dla niego! Byle bez Heikego, tego krzyża, który musi dźwigać. Jakież to niesprawiedliwe, jakie niesprawiedliwe! Że też na barki tak przystojnego, wspaniałego człowieka złożono taki ciężar! Którego w dodatku nigdy, przenigdy się nie pozbędzie! Nie opuszczało go marzenie, by przechytrzyć man- dragorę. Ale jak tego dokonać? Do tej pory nie powiodła mu się żadna z setek prób. A zatem: koń i powóz. To była najpilniejsza po- trzeba. Może udałoby się nabrać któtegoś z tych ogra- niczonych chłopów? Z pewnością nie mają żadnego przyzwoitego powozu, ale też zmniejszyły się i jego wymagania. W najgorszym wypadku spróbuje ukraść. Od dawna nie było mu to obce. No, kraść i tak będzie musiał. Potrzebuje pieniędzy na dalszą drogę. Zobaczy, co mu wpadnie w ręce. Na horyzoncie pojawiła się kolejna nędzna wioska. Czuł się już śmienelnie zmęczony, opuściły go wszystkie siły. Ramiona zdrętwiały, kolana się uginały, koniecznie musiał gdzieś przystanąć i odpocząć. Zaczynało się też ściemniać. Solve inaczej pochwyuł klatkę, z trudem unikając pokąsania przez Heikego, i z wysiłkiem brnął naprzód. Jakie okropne drogi mają w tym nędznym kraju! Wąskie, nierówne ścieżki, pełne dziur i kolein wyżłobio- nych przez wozy, obrośnięte po obu stronach paskudnymi kolczastymi krzakami. Solve znów przystanął. Postawił klatkę na ziemi i starał się wczuć w impulsy, które pojawiały się od dwóch dni. Drgało w nim niejasne wrażenie, jakby ostrzeżenie. Uważaj, Solve, uważaj! Jesteś już blisko! Sam nie przypuszczał nawet, jak blisko. Ostrzeżenie, jakie wyczuwał, pochodziło od Tengela Złego, pogrążo- nego w trwającym wiele setek lat śnie. Ktoś, kogo Tengel miał wszelkie powody się obawiać, zbliżał się do miejsca jego spoczynku. W głąb jego snu wdzierała się świadomość, wibracje dochodzące od jed- nego z jego potomków. A Tengel Zły nie mógł się przed nim bronić. Nie mógł bowiem sam się obudzić. Musiał to uczynić ktoś inny. Ten, który się nie pojawiał! Solve nic o tym nie wiedział. Znał wprawdzie wszyst- kie opowieści o Tengelu Złym, ale nie śniło mu się nawet, że ten mógłby się obawiać jego przybycia! Solve przecież tak bardzo pragnął nawiązać kontakt ze swym budzącym grozę przodkiem! Dowiedzieć się, w jaki sposób zdobyć nieśmienelność i władzę nad całym światem. Zmrok gęstniał. Solve potknął się, pochylił do przodu. Musiał dotrzeć do ludzi, znaleźć schronienie na noc. Pewien był, że okolica pełna jest dzikich zwierząt. W wiosce zapłonęły światła. Słaby, delikatny blask sączył się ze szpar w okiennicach zapraszająco, krzepią- co. Co ma dziś zrobić z klatką? Nie mógł ot, tak sobie, zostawić jej w lesie. Mandragora nigdy by na to nie przystała. Znów rzuciłaby się nań i zaczgła dusić. Nie mógł też zanieść jej do wioski. Cn powiedzieliby na to ludzie? Postanowił wstrzymać się z decyzją. Ktoś zbliżał się do niego, bezgłośnie stąpając w ciem- nościach. Na tle nocnego nieba dostrzegał niewyraźnie zarysowaną sylwetkę, wysoką, niezwykłą. Jak cicho poruszał się ów ktoś! Sólve słyszał własne kroki, dudniące po spękanej ziemi na drodze. Obcego w ogóle nie było słychać. Po krzyżu przebiegły mu ciarki. Te szaty... Nie znał wprawdzie wszystkich ubiorów noszonych w tych okolicach, ale ten strój wyglądał na niebywale staroświecki! Czy nie przywotywał na myśl mnisich opończy, noszonych w średniowieczu? Obszerny płaszcz szargał się po ziemi. Mężczyzna był już całkiem blisko. Solve poczuł, jak od stóp do głów przenika go lodowaty strach. Nawet Heike w klatce zwinął się w kłębek. Gdy się mijali, mruknął zwyczajowe Gruss Gott. Olbrzym nie odpowiedział, ale Solve wyczuł raczej niż zobaczył parę oczu pod kapturem, wpatrujących się weń ostro, niemal przeszywających na wskroś. Minęli się. Zaraz potem Solve odczuł nieprzepartą potrzebę, by się obejrzeć. Uczynił to niemal bezwiednie. Krew uderzyła mu do głowy. Droga, choć kręta, ale dobrze widoczna, pięła się pod górę. Nikogo jednak na niej nie było. Tak, jak gdyby ktoś nagle pociągnął za sznurek, Solve w jednej chwili przyspieszył, niemal biegł. Przychodziła mu do głowy tylko jedna myśl: Tengel Zły był mały, niezwykle mały. A to był olbrzym! Kim mógł być? No cóż, to nie jego sprawa. Solve nie był stąd, nie znał historii tego miejsca. Chłopiec, jak zwykle, siedział milcząc w ciasnej, niewygodnej klatce, ale też niczego nie widział. Solve, zawsze gdy istniało ryzyko, że natknie się na ludzi, przykrywał klatkę. Ale ten napotkany nie był człowiekiem... Spotkanie to wyprowadziło go z równowagi. Nigdy wcześniej nie widział upiora, sądził, że zjawy są wy- tworem fantazji osób, które boją się ciemności. Man- dragora należała wprawdzie do pozaziemskiego świata, lecz Solve w pełni zdawał sobie sprawę, że wszystko, co się z nią wiąże, to tylko iluzje. Był zdania, że zgięła się w pół, gotowa do ukąszenia, prawdopodobnie dlatego, że to on podświadomie się tego spodziewał. Duszenie, powstrzymywanie Solvego przed wyrządzeniem krzyw- dy chłopcu... Cóż to może być innego, jak nie przywi- dzenia? Czy może...? Nie, och, nie, nic będzie już zaprzątał sobie głowy tym wstrętnym korzeniem, po raz tysięczny już przeklął upór, z jakim wypraszał go u swego ojca Daniela. Jednakże pomimo deklaracji, że nie będzie się już więcej zajmować mandragorą, jego myśli bezustannie do niej powracały. Wiedział przecież, że chociaż wszystko było wyłącznie jego przywidzeniem, to owe przywidzenia okazały się równie straszne jak rzeczywistość. Tak samo realne! Znów myślał chaotycznie, plątały i zacierały się znacze- nia, zaczynał się powtarzać. Kierując się w dół ku wiosce zwiększył jeszcze tempo marszu. Nareszcie znalazł się w pobliżu domów. Poczuł się bezpieczny. Mógł teraz spokojnie ukryć klatkę wśród zarośli, pewien, że tu nie docierają drapieżniki. Ruszył jedyną drogą prowadzącą przez wioskę. Domy pozamykane były już na noc, a nigdzie nie dostrzegał niczego, co przypominałoby gospodę. Do czorta, zaklął, to dopiero kłopot! W końcu odkrył przybytek, który tylko przy bardzo dobrej woli można było nazwać karczmą. Spodziewał się tego, zorientował się bowiem, że tu na południu nie pito zbyt wiele piwa, wino natomiast lało się strumieniami. Całe morze wina! Mężczyźni zwykle zbierali się wieczora- mi, by wypić kilka szklaneczek. Zbliżył się z wahaniem, najpierw zajrzał przez okno. No tak, byli tam mężczyźni, wyłącznie mężczyźni, kobiety nie miały prawa pokazywać się w miejscach publicznych. Sledzieli przy dwóch - trzech stołach w niewielkim pomieszczeniu, które najwyraźniej kiedyś było zwykłą izbą, przekształconą z czasem na winiarnię. Na zewnątrz panował spokój. Gdzieś wysoko w gó- rach wyło jakieś zwierzę, ale dźwięk ten dobiegał z tak daleka, że nie dało się stwierdzić, czy to pies z odległej wioski, czy też może wilk albo lis, który wyruszył na łowy. I znów wyczuł owo osobliwe drienie w powietrzu, jakby echo dawnych lat, strach, może niepokój. Ciągle jeszcze poruszony spotkaniem z tajemniczą postacią i wy- czulony na wszystkie sygnały, był pewien, że ma to coś wspólnego z nim. Nocny wiatr znad Adriatyku szumiał i zawodził. Solvego nagle przeszyła pewność. Znalazł się u celu swej gorzkiej podróży. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Mężczyźni natychmiast odwrócili się w jego stronę, wyraźnie zaskoczeni widokiem obcego, przybywającego o tak późnej porze. Byli ciemni, o surowych twarzach, mieli proste nosy, usta umieszczone tuż pod nosem, głęboko osadzone oczy. Wszyscy byli do siebie podobni, jak to się często zdarza w małych, odizolowanych od świata wioskach. - Gruss Gott - powitał ich Solve. Kiwnęli głowami, zachowywali się z rezerwą, choć nie byli nastawieni nieprzyjaźnie. Zdążyli, co prawda, sporo już wypić. I Solvemu dobrze by zrobiła szklaneczka wina i jakaś przekąska. Chłopiec mógł poczekać da rana, był do tego przy- zwyczajony. Nie musiał się o niego kłopotać. Solve nic nie wiedział o wielkim lęku Heikego i jego samotności nocą w pustych lasach, gdzie docierała do niego ogromna różnorodność dźwięków, których nie rozumiał. Niepokoiły go zwierzęta przemykające wokół powozu, zwłaszcza gdy zatrzymywały się, by powęszyć. Konia Solve na ogół zabierał do stajni, ale Heike musiał zostawać w lesie. A dziś w nocy zabrakło nawet powozu, który dawał mu jako taką osłonę. Z powodu derki okrywającej klatkę nic też nie mógł zobaczyć. Dobrze, że miał grzejącą go, przyjazną mandragorę. Kiedy mężczyźni zrozumieli, że Solve nie mówi ich językiem, z ławy podniósł się krępy człowiek i odezwał doń marnym niemieckim. Solve odetchnął z ulgą i zapytał, czy możliwe będzie otrzymanie posiłku i szklanki wina, a później izby, w której mogłby się przespać. Mężczyzna przetłumaczył pytanie gospodarzowi i po- nownie zwrócił się do Solvego: - Jedzenie i napitek dostaniecie, ale tutaj nie ma miejsca do spania. To mała wieś, nie jesteśmy zwyczajni przyjezd- nych. Ale jeśli pojedziecie dalej na południe do miejsca, które Niemcy zwą Adelsberg, znajdziecie tam gospody. Solve nie miał najmniejszej ochoty na dalszą wędrów- kę. Teraz dopiero poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Zapytał jednak, jak daleko jest do Adelsbergu, a gdy usłyszał odpowiedź, zadrżał. - Och, nie, nigdy w życiu! To absolutnie niemożliwe! Poza tym zamyślałem zostać tu przez kilka dni. Czy naprawdę nie ma miejsca, gdzie mógłbym...? Mężczyzna wdał się w rozmowę z pozostałymi. W koń- cu kiwnął głową: - Jest dom, który po śmierci właścicie1a w zeszłym tygodniu stoi pusty. Nie ma się czym szczycić, ale jeśli się tym zadowolicie, możecie go wynająć od tego człowieka. To jego wuj zmarł. Zamieszkać w domu, w którym dopiero co ktoś umarł? Solve, choć miał nadzieję na coś lepszego, przyjął jednak tę propozycję. Teraz po prawdzie okazałby wdzięczność za każdy kąt. Mężczyzna rozjaśnił się i coś powiedział, tłumacz przełożył: - Należy wam się za to kubek śliwowicy! Nareszcie łyk wina, pomyślał Solve, i jednym haustem opróżnił drewniane naczynie. Siny na twarzy, zakaszlany i plujący, został podniesiony z podłogi przez gospodarzy. Wszyscy świetnie się bawili, z wyjątkiem Solvego. - To nasza specjalna wódka ze śliwek - poinformował tłumacz ze śmiechem. - Może trochę za mocna dla nowicjusza! Solve już chciał wyjaśniać, że nie jest nowicjuszem, a tylko był nieprzygotowany, ale w porę się powstrzymał, uznając sprawę za niewartą zachodu. Durni chłopil Śmieją się z niego? Już on im pokaże! Jeszcze przez chwilę musiał posiedzieć razem z nimi. Żeby ulżyć sobie choć trochę, zapytał złośliwie: - A tak przy okazji... Macie tu jałcieś duchy? Kiedy przetłumaczono jego słowa, zapadła cisza jak makiem zasiał. - Duchy? Czy spotkaliście jakiegoś? - Owszem. Niedaleko, od strony gór, napotkałem upiora. Rosłego, milczącego mężczyznę w opończy z kapturem. Chłopi popatrzyli po sobie, w końcu odezwał się tłumacz: - Natknęliście się na Wędrowca w Mroku. To niedo- brze... - Dlaczego? - Boimy się go, choć nie wyrządził nam krzywdy. Ale stare baby gadają, że on niesie za sobą śmierć. Niektórzy protestowali. To nieprawda, zaprzeczali. Widywano go przed wypadkami śmierci, ale pojawiał się także i wtedy, gdy nic się nie działo. I ludzie umierali nie widząc wcale Wędrowca w Mroku. - Ale kim on jest? - Nie wiadomo. Starzy ludzie powiadają, że dowiedzie- li się o nim już od swych dziadów, którym z kolei mówili o nim ich dziadowie. O ile wiemy, przebywa w tych okolicach od zawsze. - Hm, to nie brzmi zachęcająco. Ale gdzie ja właściwie się znalazłem? - W Planinie w Słowenii. Miejsce należy do Au- stro-Węgier, ale jesteśmy dumnym narodem i chcielibyśmy odzyskać wolność. A kim wy jesteście i skąd przybywaae? - Ostatnio z Salzburga, choć jestem z Wiednia. Mam tam wielkie przedsiębiorstwo i zamierzam dotrzeć do Wenecji po towar. Było to rzecz jasna kłamstwo, ale Solve nie potrafił przepuścić żadnej okazji, by się nie pochwalić. - Zapuściliście się nazbyt daleko na wschód. Wiem o tym, odparł Solve w myśli. Przywiodły mnie tu ślady Tengela Złego. Dotarłem aż tutaj... Na bogów, jestem u kresu po- dróży! Po wyjściu z winiarni towarzyszyło mu dwóch męż- czyzn. Niosąc prymitywne pochodnie wskazywali drogę do domu, w którym miał nocować. Solve zauważył, że oddalają się od wioski. Nie było to co prawda bardza daleko i jego dom nie hył ostatni. Powiedzieli mu, że jeszcze wyżej mieszka Elena, samotna i śliczna dziewczyna, lecz niestety dla nich za uboga. A więc miał też piękną sąsiadkę! Dziewicę, jak powiadali, a zatem najlepszą, jaką można sobie wy- obrazić. Kiedy Solve słyszał o takiej dziewczynie, zawsze ogarniała go szalona chęć, by zdobyć ją i zbru- kać. Chłopi odeszli, a kiedy miał pewność, że znaleźli się już w domach, pospieszył po klatkę. Umieścił ją w małej wewnętrznej izdebce bez okna i wyszedł na próg, w noc. Słowenia? Nigdy nie słyszał o takim kraju. Z tego, co mówili, musiał to być jeden z całego mnóstwa krajów na Bałkanach, Prymitywni barbarzyńcy, nic interesującego dla takie- go światowca jak on. Nie pojmował, dlaczego właśnie tutaj udał się Tengel Zły. Tak, na pewno był właśnie tutaj! Wyostrzonym instyn- ktem, charakterystycznym dla dotkniętych, Solve wy- czuwał, że znajduje się on bardzo, bardzo blisko. Rozpościerała się nad nim rozgwieżdżone niebo. W oddali wyło jakieś zwierzę. Solve drgnął. Na niewielkim wzniesieniu, całkiem niedaleko, stała wysoka samotna postać. Nie ulegało wątpliwości, że zwrócona jest w stronę nowego domo- stwa Solvego. W ciemności nocy Solve poczuł się nieswojo. Wiatr nieprzyjemnie szeleścił w kwitnących żółto krzewach, poruszał gałęziami i liśćmi. Nie spoglądając już więcej na postać z zaświatów, odwrócił się, wszedł do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Zaklął głośno, gdy zobaczył, że nie ma w nich zamka. Zastawił je stołkiem i wsunął się pad przykrycie z ow- czych skór na łóżku. Doprawdy, jak nisko upadł! Ale jeszcze zmieni niepowodzenie w bogactwo i szczę- ście. Po raz kolejny zastanowił się nad tym, jak okropne i puste jest życie. A przecież tak wiele zależy od tego, co człowiek z nim uczyni. Ale Solve tak nie myślał. Cóż mógł potadzić na to, że wszystko idzie mu jak po grudzie? Wyraźnie los mu nie sprzyja! Pod przykryciem zacisnął dłonie w pięści. Jeszcze się okaże, kto ostatecznie wygra. On jest niezwyciężony! ROZDZIAŁ IX Elena jak zwykle wstała bardzo wcześnie. Wydoiła swoje dwie kozy, powiedziała kilka przyjaznych słów do kota, które ten bardzo sobie cenił, zwłaszcza że towarzy- szyła im kropelka mleka. Był to dzień, w którym miała warzyć sery. Od dawna jwż zbierała na ten cel mleko. Z tego właśnie się utrzymywała, innych możliwości nie miała. Sery od czasu do czasu wymieniała na trochę mięsa, a poza tym odżywiała się głównie tym, co mogły dać jej łąka i las. Dzień ten różnił się od innych. Było już późno, gdy wyprowadziła kozy, nie odchodziła więc zbyt daleko od domu. Pogoda była piękna, powietrze przejnyste, rozciągał się widok na wioskę i jeszcze dalej aż do Adelsbergu. Słoweńcy naturalnie mieli własną nazwę dla owej dziwnej okolicy Adelsbergu. Dopiero Austriacy po podbiciu całej Słowenii wprowadzili własne miano, a może uczynili to jeszcze wcześniej Niemcy, gdy Słowenia stanowiła część cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego. W każdym razie Adelsberg dla Eleny było obcą nazwą. Ale czy do chaty leciwego Janko ktoś się nie sprowa- dził? Do tej starej, prawie zapadającej się chałupy? Sądząc po sylwetce, musiał to być bardzo młody człowiek. Któż to mógł być? W wiosce maleńkiej jak ta ludzie ciekawi są swoich sąsiadów. W myślach starała się przgpomnieć sobie wszystkich wioskowych mężczyzn i doszła do wniosku, że nie mógł to być żaden z nich. Ten człowiek poruszał się inaczej, chodził lżejszym krokiem, bardziej niespakojnie i ner- wowo. Czy kierował się w stronę jej domu? Matko Przenajświętsza, co miała teraz robić? Elena była nieśmiałą dziewczyną, nieprzywykłą do obcych. Zwłaszcza od młodych mężczyzn trzymała się z dala, wiedziała bowiem, że w wiosce pilnie przypatrywano się wszystkiemu, co robiły młode panny. Żeby nie zaszkodzić zbytnio swej opinii, postanowiła wyjść mu na spotkanie. Im bardziej zbliżali się do siebie, tym szerzej otwierała oczy ze zdumienia. Kiedy już znaleźli się bardza Blisko, Elena pomyślała, że musi to być chyba najpiękniejszy młodzieniec na świecie. Co prawda nigdy nie wypuściła się nigdzie dalej poza swą okolicę, to znaczy była tak daleko, jak dało się zajść pieszo lub dojechać wozem w jeden dzień. Gdy jednak znalazła się tuż przy nim, zauważyła, że po pierwsze nie był wcale taki młody, jak jej się po- czątkawo wydawało, mógł mieć około trzydziestu lat, a w dodatku na twarzy malował mu się wyraz goryczy. Ale mimo wszystko, cóż za wyjątkowo przystojny męż- czyzna! A te oczy! Elena nigdy nie widziała podobnych. Lśniące złotawo, szelmowskie, wesole... Oniemiała z podziwu, zapomniala nawet go powitać... A jednak...? W tej tararzy tkwiło coś, czego nie potrafiła nazwać, coś, co ją odpychało. Odrabina nik- czcmności? Nie! To niemożliwe. Wszak to szlachetny pan, i tak pięknie ubrany. Mimo wszystko nie mogła się pozbyć nieprzyjemnego wrażenia. Solve obserwował ją, uśmiechająć się krzywo, po czym pochylił się nad jej dłonią i złożył na niej pocałunek. Wystraszona przyciągnęła rękę do siebie, nigdy czegoś podlobnego nie doświadczyła, z pewnością było to nie- przyzwoite. Wybacz mi, Panno Mario, nie wiedziałam, co on ma zamiar zrobić! Co za ślicznotka, pamyślał Solve. Uboga i chłopka, to prawda, ale czysta i nietknięra! A więc to Elena, jego sąsiadka! Może czas spędzony tutaj jednak nie będzie całkiem zmarnowany. Bardzo szybko zorientowali się, że nie potrafią się parozmmieć. Stanowiło to pewną przeszkodę, lecz Solve nie zamierzał się tym przejmować. Za pomocą gestów i najprostszych słów usiłował wytłumaczyć jej, że mieszka w chacie poniżej, i zapytać, czy to nie jej damostwo leży tam na górze? Elena, onieśmielona, z zapałem kawala głową. Solve uśmiechnął się szeroko, zapraszająco. Ostrożnie odpowiedziała uśmiechem. Stała ze spuszczoną głową, czubkiem buta rysując zawijasy na ziemi. Nie śmiała podnieść wzroku. Solve gestem zapytał, czy nie zechciałaby pójść wraz z nim do jego domu. Papatrzyła na niego z przerażeniem, znów zakręciło się jej w głowie od jego baśniowej wprost urody, i energicznie pokręciła głową. Wskazał na kozy i zaczął naśladować ruchy przy dojeniu. Elena kiwała głową i nagle wpadła na pewien pomysł. Poprosiła go bez słów, by poczekał w tym samym miejscu, i co sił w nogach pobiegła do swej chatki. Solve naturalnie nie czekał. Ostrożnie zbliżył się do jej domu, nie za blisko, na tyle, by pokazać, że rozszerzył swoje terytorium także i na jej zagrodę. W każdym razie tak myślał. Uśmiechnął się do siebie, wprawdzie niezbyt pięknym uśmiechem, ale bardzo był rozbawiony. Podjął decyzję. Dotychczas, kiedy zależało mu na zdobyciu wyjątkowo trudnych kobiet, na przykład małżonek wysoko po- stawianych szłachciców, posługiwał się zwykle swą magi- czną mocą. Pragnął ich, a one po prostu przychodziły. Ta jednak dziewczyna bawiła go. Chciał podbić jej serce własnymi zaletami, jakby był całkiem zwyczajnym mężczyzną. Byłby to o wiele większy sukces. Przeczuwał, że niełatwo będzie ją zdobyć. Setki lat surowego wychowania młodych dziewcząt, tak powsze- chnego w małych wioskach, odcisnęły swoje piętno. Dziewczyna, która przez ślubem oddała się mężczyźnie, była odsądzona od czci i wiary i wyklęta. Słyszał nawet, że tu, na Południu, niewierne i łatwe kobiety kamienowano! Solve postanowił, że zdobędzie Elenę. Tym razem nie uciekając się do czarów i, rzecz jasna, do małżeń- stwa. Co później stanie się z dziewczyną... No cóż, nie jego sprawa. Będzie już wtedy daleko stąd, może nawet z ukrycia popatrzy, jak obrzucają ją kamieniami. To mogłoby okazać się interesujące. Elena stała na środku swej małej izdebki, niespokojna, wzburzona. Otwierała i zaciskała dłonie, gryzła paznokieć kciuka, patrząsała rękoma w powietrzu, jak gdyby były mokre, a ona w ten sposób chciała je osuszyć. Cóż mogła ofiarować temu młodemu człowiekowi, co on by docenił? Mieszkał najwyraźniej sam, biedaczysko, może potrzebo- wał kobiecej pomocy? Może nie miał co jeść? Iść do niego do domu i pomóc mu na miejscu? Nie, to nie wchodziło w rachubę, przekraczało granice przywoi- tości, tak daleko więc nie sięgała nawet myślą. A musiała coś podarować swemu nowemu sąsiadowi, okazać, że jest mile widziany w wiosce. Gorączkowo rozglądała się dookoła, wzdychając z bez- silności. Przecież ona nic nie ma! Ser? Świeżo uwarzony ser? Czy mogła sobie na to pozwolić? Tym razem wyszły jej tylko dwie nieduże gomółki, bowiem trawy było niewiele - wyschła na górskich zboczach. Miała zamiar sprzedać jedną, a drugą zatrzymać dla siebie. A może dać mu tylko kawałek? Alba połowę? Nie, to by nieładnie wyglądało. Podjąwszy decyzję zawinęła jeden z serów w wielki liść i pospiesznie wybiegła z chaty, jakby chciała uciec przed rozsądniejszymi myślami. O Boże! Przecież on podszedł bliżej! Musi go po- wstrzymać, zanim wybuchnie skandal. Nie może przyj- mować mężczyzn; gdyby ktoś zobaczył, byłby to jej koniec! Zostałaby wyklęta z wioskowej społeczności. Z rumieńcem na twarzy, wywołanym podnieceniem i zawstydzeniem, podsunęła mu ser. Solve popatrzył i zawahał się przez chwilę. Cóż to za lichy podarunek? Zachował jednak kamienną twarz i serdecznie jej podzię- kował, a potem zapytał, jak brzmi "dziękuję" w jej języku. Zrozurniała w końcu, czego pragnął się dowiedzieć, i odpowiedziała. Solve powtórzył słowo i oboje wesoło się roześmieli. Solve pojął, że Elena za nic nie zaprosi go do siebie, wskazał więc na porośniętą trawą ziemię. Czy mogliby usiąść i chwilę pogawędzić? Chciałby nauczyć się jeszcze kilku słów. Elena przystała na to raczej niechętnie i przez cały czas słała zlęknione spojrzenia ku wiosce. Czy ktoś mógł ich widzieć? Odległość była wprawdzie dość duża, ale nigdy nie wiadomo... Przyglądała mu się ukradkiem. Był tak pociągający, że z bólu ściskało jej się serce. Na jego widok dziewczynie, która nie znała innych mężczyzn oprócz tych z wioski, aż zapierało dech w piersiach. Siedzieli razem dłużej, niż było jej zamiarem. Ale czas tak przyjemnie płynął na uczeniu go języka, nie zauważała, jak szybko mijają minuty. Kozy spokojnie pasły się w niskiej trawie, były specjalistkami w wyszukiwaniu pożywienia tam, gdzie wcale go nie było. Solve zastanawiał się, jak powinien wyglądać plan uwiedzenia dziewczyny. Pole do popisu miał niewielkie, o oszałamiającym podboju nie mogło być mowy. Znał wiele metod zdobywania kobiecych serc i chlubił się znajomością płci pięknej. Wobec kobiet obdarzonych silnym instynktem macierzyńskim odgrywał rolę nie- szczęśliwego małego chłopca. Kokietkom odpłacał tą samą monetą. Z początku trochę flirtował, ale najczęś- ciej, nie tracąc czasu, od razu przystępował do rzeczy. Wobec niepewnych stawał się silnym, dającym poczu- cie bezpieczeństwa światowcem, któremu mogłyby za- ufać. W tym przypadku żadna z metod nie wydawała się skuteczna. Surowa moralność wioski stanowiła barierę, którą niełatwo było przckroczyć. Musiał przejść całą długą drogę przyjaźni i koleżeń- stwa, najtrudniejszą ze wszystkich, zwłaszcza że Solve wiedział tak niewiele o lojalności w stosunku do innych. A w dodatku jakie to czasochłonne! Ale on ma dość czasu. Równie dobcze może zostać tutaj do chwili, gdy zdobę- dzie nowy ekwipaż i nowy majątek. Choć bogowie jedni wiedzą, gdzie tego szukać w tej nędznej chłopskiej krainie! Istniało jednak coś jeszcze, co zatrzyrnywało go właś- nie w tym miejscu, o czym nawet przez moment nie zapominał: bliskość Tengela Złego do tego stopnia wyczuwalna, iż wibrowała w nim i w powietrzu dookoła; miał wrażenie, jakby ziemia unosiła się i opadała w rytmie oddechu Tengela Złego. Ale gdzie on mógł być? Tutaj, w tej krainie Nigdzie. Gdyby Solvemu chciało się nieco dakładniej przyjrzeć okolicy, z pewnością bardzo szybko znalazłby odpowiedź. On jednak nie należał da tych, którzy wysilają się, gdy nie jest to konieczne. No cóż, w każdym razie mógł spędzić czas, podbijając serce Eleny. Z tym akurat, jak się wydawało, nie będzie szczegól- nych kłopotów. Nie na jej sercu jednak szczególnie mu zależało. Chciał odebrać jej dziewictwo, a potem jak najszybciej odjechać z wioski. Postanowił więc na początek zaprzyjaźnić się z dziew- czyną. Śmiał się w duchu ze swojego planu, uważał się za bardzo dowcipnego, choć tak naprawdę w jego zamiarach nie było nic zabawnego. Solve miał dziwne poczucie humoru, nie mógł znieść, gdy sam stawał się obiektem czyichś żartów, a jego wesołość i dobry nastrój wywoły- wało na ogół robienie krzywdy innym. Nie było tak jednak zawsze. Czasami w pamięci odżywały krótkie przebłyski wspomnień z dzieciństwa, w których jawił się zupełnie inny Solve. Ale nowy Solve, brutalny, twardy jak kamień radził sobie z takimi drobnymi napadami sentymentalizmu, które zresztą pojawiały się coraz rzadziej. Bardzo mu to odpowiadało. Elena siedziała w pewnej odległości od niego, bawiąc się zerwanymi źdźblami trawy. Zachwycona nastrojem rozmowy, miała wrażenie, że uniesienie zaraz rozsadzi jej piersi. Jakiż on wspaniały, jaki życzliwy i wyrozumiały! Nawet przez moment nie próbował być natrętny, był jak przyjaciel, którego zna się od lat. Miała wrażenie, że są sobie równi, choć naturalnie wiedziała o dzielącej ich przepaści. Wywodzili się z różnych klas społecz- nych. On tak pięknie ubrany. Jedwab, aksamit i ko- ronki... Ale czy kołnierzyk u jego drogiej białej koszuli nie był czasem przybrudzony? A białe spodnie wcale nie były białe, gdy przyjrzeć im się z bliska. Biedaczysko, mieszkał sam i pewnie przyjechał z dale- ka. Nic dziwnego, że ubranie ma przykurzone. Nie było przecież nikogo, kto by je uprał. Elenę palce aż świerzbiały, by mu pomóc. Ale jak miała mu to wyjaśnić, kiedy nie rozumieli swojej mowy? Nie urażając przy tym jego dumy? Sprawa wydawała się beznadziejna. Jakie miał cudne, ciemne loki! Po tym jak Solve niósł klatkę na własnym grzbiecie, jego peruka nie wyglądała najlepiej, a ponieważ ludzie w tym kraju chodzili z gołą głową, i on odrzucił perukę w kąt. Był zdania, że do niczego się już ona nie nadaje, a zresztą bez niej było mu znacznie wygodniej. Elena z przerażeniem odkryła, jak długi czas upłynął im na rozmowie, i poderwała się z miejsca. We własnym języku wyjaśniła mu, że musi wracać do domu i zająć się obrządkiem, lecz on, naturalnie, nie zrozumiał z tego ani słowa. Domyślił się jednak, czego dotyczyć mogła jej jakże długa wypowiedź. Uśmiechnął się więć i przyjaźnie skinął głową na pożegnanie. Zdołał też przekazać wiadomość, że ma nadzieję na szybkie z nią spotkanie. Tego dnia w myślach Eleny zapanował chaos, któ- rego w żaden sposób nie potrafiła uładzić. Milan był odpowiednim mężczyzną dla niej, a teraz czuła, że zboczyła na niebezpieczną ścieżkę. Mimo to jednak nie mogła powstrzymać się od spoglądania ku chacie sąsia- da i odczuwała w sobie radość tak wielką, że nie była w stanie zapanować nad głośnym, dzwoniącym na- dzieją śmiechem. Chodziła po domu tanecznym kro- kiem, wirowała i Iaz po raz zerkała w stronę jego domu. Wieczorem stanęła na progu i znów spojrzenie jej powędrowało w tamtym kierunku, dojrzała też postać obcego mężczyzny. Stał tak samo jak ona, może także przepełniony tęsknotą, choć w to nie śmiała wierzyć. Przez moment wydawało się jej, że podjął decyzję i ruszył w jej stronę. Śmiertelnie się przeraziła i już miała wbiec da środka, gdy nagle dostrzegła, że on gwałtownie zawrócił. W następnej chwili zniknął w głębi chaty. Co się wydarzyło? Dlaczego? Zdumiona rozejczała się dokoła i strach pochwycił ją w swe szpony. Na wzgórzu, gdzie, jak powiadali, często go widywa- no, stał Wędrowiec w Mroku. Elena nigdy dotąd go nie widziała. Z tego prostego powodu, że nigdy nie wychodziła po zapadnięciu ciemno- ści. Ale kiedyś thyba musiało się zdarzyć, że wyszła? myślała starannie zamykając drzwi. Drżąc ze strachu wsunęła się do łóżka. O tak, oczywiście, że wychodziła! Wracała do domu po dożynkach i innych świętach urządzanych w wios- ce. Nigdy jednak nie spotkała osławionego, straszliwego wędrowca! "On oznacza śmierć..." Nie, och, nie! Oddychała szybko, przerażona niemal do szaleństwa. Ale o n także go widział! Nie była więc osamotniona w swoim przeżyciu. Kiedy się już nieco uspokoiła i mogła myśleć o bardziej codziennych sprawach, zastanawiała się, czy wypada zaprosić przybysza na dożynki. Po to tylko, by spotkał innych młodych ludzi, nic innego nie miała na myśli. Tak właśnie usprawiedliwiała się przed samą sobą. Zbyt wiete buraliwych wydarzeń miało miejsce tego dnia. Teraz musiała spać! Przytuliła kota jeszcze mocniej, by poczuć jego bliskość i ciepło, i skuliła się pod przykryciem z owczych skór. Zasypiając, miała przed oczami olbrzyma na wzgórzu. Jakiż on wydawał się przytłaczający! Z jednej strony straszny, z drugiej - jakby nie. Nie potrafiła opisać, jakie odczucia w niej budził. Wysoka sylwetka, prosta, wyniosła niczym króla, w szerokiej opończy opadającej z ramion aż na ziemię. Na głowie miał kaptur lub coś podobnego. A może hełm? Nie mogła sobie teraz przypomnieć. Był całkiem czarny, nieruchomy, imponujący. Ale to nie w stronę jej domu był zwrócony... Spotkali się znów następnego dnia, i jeszcze następ- nego. Żadne z nich nie wspomniało Wędrowca. Panieważ jednak oboje bardzo chcieli się porozumieć, szybko nauczyli się kilku podstawowych słów i mowy gestów i wkrótce naprawdę udała im się pokonać barierę języka. Stało się tak, jak przed tysiącami lat, kiedy to różne plemiona uczyły się wzajemnego porozumiewania. Ob- serwując i wsłuchując się w sposób wyrażania obcych, przyswojano sobie ich mowę. Solve wyjaśnił, że nazajutrz wybiera się do wioski po konia, powóz i kilka rzeczy niezbędnych do domu. Było to trzeciego dnia, jaki spędzali razem. Za każdym razem siadali na trawie między domami i razmawiali przez godzinę lub dwie. Elena przywykła już do myśli, że on mieszka tak blisko, ale w jej sercu przez cały czas panował niepokój i nękały ją wyrzuty sumienia, gdy zdarzyło się jej wspominać Milana. Każdego dnia kozy pasły się koło nich. Raz wypuściły się zbyt daleko i Solve towarzyszył dziewczynie biegnącej za zwierzętami. "Przypadkiem" wtedy jej dotknął, udając przejętego i zawstydzonego, a Elena zaczerwieniła się i spuściła wzrok. Obydwoje jednak ukradkiem się uśmiech- nęli, ona ciepło, szczerze, on - sztucznie, z przebiegłością. Tego dnia naprawdę się o niego zatroskała. Usiedli w swym zwykłym miejscu i zobaczyła wtedy, że Solve nadal ma na sobie brudne ubranie, które z upływem czasu wcale nie stało się czyściejsze. Przyczynę tego należy upatrywać w postępującym niedbalstwie Solvego. Tak yak zdziecinniali staruszkawie przestają dbać o swój wygląd, tak i Solve przestał zwracać na to uwagę. Przekleństwo uderzyło w niego w taki sposób, że inni ludzie stawali mu się coraz bardziej obojętni i nie interesowało go, co o nim myślą. Teraz jednak zauważył spojrzenie Eleny i jej wyraźne zmieszanie. W lot pojął, o czym myśli, już wcześniej miał bowiem do czynienia z troskliwymi kobietami, które pragnęły zadbać o przystojnego kawalera. Dlaczego by nie? Pranie nie należało do jego ulubio- nych zajęć. Zrobił dłonią przepraszający gest, wskazując swoje poplamione spodnie, i uśmiechnął się nieodparcie czarująco. Elena natychmiast wykorzystała szansę i, także gestem, zaproponowała, że chętnie mu je wypierze. Solve zrobił minę, mającą wyrażać, że nie chce jej tak bardzo obciążać, o nie, ale... Nalegała, aż w końcu zgodził się ze słodkim uśmiechem. Poprosił, by poczekała chwilę, a sam pobiegł do domu. W chacie przystanął, przerażony. W zapale - i bezmyśl- ności - chciał oddać do prania także i rzeczy Heikego! Chyba oszalał! Szybko przebrał się w swój "chłopski strój", jak nazywał mniej wyszukane ubranie, które czasami, gdy zaszła taka potrzeba, zakładał. Pozbierał swą brudną garderobę i pospieszył da dziewczyny. Nawet wzrokiem nie zawadził o Heikego, siedzącego w klatce w izdebce w głębi. Chłopiec dostał już swoją skibkę chleba z serem i to musiało wystarczyć. Ser Eleny okazał się bardzo smaczny! - Wcale tego niemało - z udawanym zakłopataruem rzekł Solve po niemiecku do Eleny, kiedy dotarł do niej na górę. Zrozumiała gest lepiej niż słowa i z radością odebrała mu z rąk ubranie, skinęła głową na pożegnanie i pobiegła do swojego domu. Pora była już tak późna, że zabrała także i kozy. Nie uszło to uwagi Solvego. Zrozumiał, że tego dnia nie będzie już miała czasu na pogawędki, i powrócił do domu. Nazajutrz pospieszył do wioski. Elena ani chybi przez cały dzień zajęta będzie praniem, śmiał się w duchu. Naprawdę przysporzył jej dodatkowego zajęcia. Ale dlaczego nie wykorzystać nadarzającej się okazji? Wszak sama nalegała. Zastanawiał się, jak zdoła odnaleźć człowieka, który zna niemiecki. Postąpił nieroztropnie; zapomniał spytać, jak on się nazywa. Po drodze spotkał dwie wiejskie kobiety, od stóp do głów odziane w czerń, w chustkach zawiązanych wokót pomarsz- czonych twarzy. Na głowach dźwigały pełne kosze. Spojrzenia, jakimi go obrzuciły! Wprawdzie nie miał zamiaru ich zaczepiać, bo z pewnością prymitywne chłopki nie mogły udzielić mu informacji o tym człowie- ku, ale czy musiały przyglądać mu się z tak jawną wrogością? Pewnie nigdy dotąd nie zdarzyło się im spotkać człowieka wysokiego rodu! Postanowił iść do małej winiarni i tam rozpytać. Na pewna domyślą się, o kogo mu chodzi. Poza tym zasłużył sobie na solidny posiłek i trochę wina. Tak bardzo przecież musiał się męczyć z tym Heikem, raz dziennie dawać mu jedzenie i czyścić pomieszczenie! Biedny Solve, jakąż niewolniczą pracę musiał wykony- wać! Tylko dlatego, że nieszczęsna mandragora uniemoż- liwiała mu pozbycie się tega brzydala w klatce. Solve nawet przez moment nie odczuwał wyrzutów sumienia z tego powodu, że więzi chłopca w zamknięciu. Wiedział przecież, że setki dzieci i dorosłych trzymano w klatkach, obwożono po kraju i pokazywano na jarmar- kach. Byli to najczęściej ludzie, z których można się było śmiać i naigrywać z ich nieszczęścia. Ułomni, kalecy, śmieszne, komiczne postacie. Nie robił zatem nic niezwykłego! Ale te dwie kobiety zirytowały go nie na żarty. Po drodze napotkał też młodego mężczyznę, który obejrzał się za nim. Kiedy w nagłym przypływie gniewu Solve gwałtownie się odwrócił, zdążył zobaczyć, jak młodzie- niec czyni ów powszechny w tych okalicach znak mający odstraszyć Szatana: wskazał na niego wskazującym i ma- łym palcem jednocześnie, jakby to były rogi. Durnie! Nigdy nie widzieli obcych. Tak się dzieje, gdy ludzie żyją w maleńkich wioskach; odizolowanych od świata, i nie mają możliwości poznać jakichkolwiek form kultuty! Tutaj Solve popełnił błąd. Źle ocenił ten fakt, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Gdyby rzeczywiście od- znaczał slę kulturą, którą tak się szczycił, wiedziałby więcej o tutejszym ludzie, jego wierzeniach i przesądach. Było to fatalne w skutkach zlekceważenie spraw ważnych dla innych. Maleńka gospoda okazała się otwarta i Solve po- stanowił się nie spieszyć. Miało zresztą upłynąć jeszcze parę godzin, zanim jego tłumacz powróci z pola. Wcale ię tym nie przejął. Miał czas, by czekać. Omylił się też i w innej sprawie. Nie przewidział zachowania Eleny... Był przekonany, że teraz urabia sobie ręce stojąc nad balią w strumieniu czy też w innym miejscu, gdzie zwykle prała swoje ubrania. A było zupełnie inaczej. Kiedy poprzedniego dnia wróciła do domu z jego rzeczami, pełna była zapału. Bardzo chciała coś dla niego zrobić, natychmiast więc zabrała się za wielkie pranie. Uporała się ze wszystkim dopiero późnym wieczorem i rozwiesiła ubranie, by wyschło, z tyłu za domkiem. Solve po prostu tego nie zauważył, gdy wyruszał do wioski. Niedługo po jego wyjściu Elena postanowiła sprawdzić, czy rzeczy są już suche. Serce rozsadzała jej radość, ponieważ on zamieszkał w domu Janko i wkrótce miała go znów zobaczyć. Cały jej świat był teraz pełen Solvego, jak to zwykle bywa, gdy młoda dziewczyna zakocha się po raz pierwszy. Milan stał się ledwie cieniem niepokoju w sumie- niu, który od czasu do czasu dawał o sobie znać, ale Elenie udawało się go stłumić. Po prostu w jej życiu nie było teraz miejsca dla Milana i bardzo się cieszyła, że ostatnio do niej nie zachodzi. Co by mu wówczas powiedziała, jak miała wyjaśnić swe niezwykłe, świeżo zbudzone uczucie do człowieka, którego znała zaledwie od czterech dni? Wiedziała tylko, że bardzo jest jej trudno poradzić sobie z własnym sumieniem, choć nie miało to nic wspólnego z Milanem. Uświadamiała sobie, że gdyby Solve poprosił ją o coś tajemniczego, zakazanego i bardzo kuszącego, musiałaby stoczyć niezwykle ciężką walkę z samą sobą, by mu się oprzeć. Nie wolno było poddać się myślom, od których kręciło się jej w głowie. Nie mogła, sprzeciwiało się to bowiem wszystkiemu, czego się nauczyła, co zostało na zawsze wpojone w jej kodeks moralny. Ubranie było suche. Zdjęła je i starannie złożyła, to, co należało wygładzić, odsunęła na bok, a potem wzięła płaski kamień, odziedziczony po matce, rozgrzała go i wyprasowała piękne szaty. Kiedy wszystko już zostało ułożone w staranny stosik, pachnący słońcem, wiatrem i czystością, stanęła nie- zdecydowana. On pewnie potrzebuje swego ubrania? Ale przecież nie mogę...? Z drugiej strony on także nie mógł tutaj przyjść. A czy będzie mógł czekać, aż się spotkają? Na pewno potrzebuje ubrania jak najszybciej. Najlepiej więc zrobię, jeśli... Myśl ta zatrzepotała w niej jak nagły poryw wiatru w pustych żaglach... zejść tam na dół, do niego? Jeszcze kilka chwil stała, trzymając czyste ubrania na wyciągniętych ramionach. Przecież były mu potrzebne już teraz! Bardzo powoli, zawstydzona, powędrowała w dół zbocza. Im była bliżej, tym wolniej się posuwała. Przed drzwiami przystanęła. Uniosła dłoń, by zapukać, lecz zabrakło jej odwagi. Nigdy w życiu nie czuła się taka bezradna! Bo też i było rzeczą niesłychaną, by dziewczyna weszła do domu obcego mężczyzny. Może połaźyć ubranie na progu? A jeśli nie będzie go w domu? Rzeczy mogłyby się w tym czasie zniszczyć, zabrudzić, zmoknąć. W domu na pewno go nie było, miał przecież iść do wioski. Całkiem o tym zapomniała. Najlepiej chyba będzie wrócić, tak zresztą wypadało. Nie zdążyła jednak dokończyć swej myśli, gdy z głębi domu dobiegł ją jakiś dźwięk. Jakby... pieśń? Była to najdziwniejsza pieśń, jaką kiedykolwiek sły- szała. I jaki osobliwy głos! Ale przecież Solve pocho- dził z obcego kraju, cóż mogła wiedzieć o jego zwy- czajach? Elena zebrała się na odwagę i mimo wszystko zapukała. Już się stało! Pieśń nagle się urwała, jakby ucięta nożem. Nikt jednak nie podszedł i nie otworzył drzwi. Niezwykłe! Elena czuła się bezradna i zakłopotana. Dlaczego nie otworzył? Dopiero teraz dostrzegła coś, co powinna była za- uważyć już dawno. Od zewnętrznej strony drzwi zo- stały przywiązane sznurkiem do haczyka wbitego w ścianę. Nie mogła tego zrozumieć! Jak zawsze, gdy czuła się niepewnie, zaczęła gryźć paznokieć kciuka. Powinna wracać do domu, ale tajem- nica zatrzymywala ją na progu. A jeśli ktoś go zranił, a potem zamknął w środku? Czy to, co słyszała, nie było przypadkiem jękiem? Była, co prawda, zdania, że bardziej przypominało to pieśń, ale przecież nigdy nic nie wiadomo. Ostrożnae, stłumionym głosem zawołała: - Solve? Śmiał się ze sposobu, w jaki wymawiała jego imię. Zawstydzało ją to, ale nic nie mogła na to poradzić. - Solve? Nikt nie odpawiadał. Ale on musiał być tam w środku, z całą pewnością! Może jest ranny alba chory. Niech się dzieje, ca chce, moim obowiązkiem jest zajrzeć do środka. Był przecież samotny, w obcym kraju, może ktoś z wioski okazał się na tyle nikczemny i pobił obcego przybysza? Na przykład Milan, jeśli doszły go słuchy... Jej palce już rozwiązały supeł. Ponownie zapukała do otwartych już drzwi, a kiedy nikt jej nie odpowiedział, weszła do środka. Elena była już kiedyś w domu Janko, ale teraz unosił się w nim przedziwny zapach. Izba była niemal pusta. Znajdowało się w niej niewiele sprzętów. Na palenisku dostrzegła naczynie z czymś w rodzaju kaszy, a na ławie leżał jej ser! Doprawdy, sporo już zdążył zjeść! Bardzo ją to ucieszyło. Solvego jednak tam nie było. Widać musiała mimo wszystko się przesłyszeć. Już miała wychodzić, gdy jej uszu ponownie dobiegł jakiś dźwięk, jakby ktoś uderzał w drewno. Ach, zapom- niała, że dom Janko miał jeszcze niedużą sypialnię. W pośpiechu, przejęta troską o Solvego, uznała, że drugie drzwi prowadzą na tyły domu. Zapukała i do tych drzwi. Teraz panowała tam istnie grobowa cisza. Otworzyta drzwi z paskudnym poczuciem, że wdziera się w czyjąś prywatność. Ale jeśli on leży tam, bezradny... W izdebce było ciemno, ale kiedy do środka wpadło nieco światła z większej izby, mogła rozróżnić poszczegól- ne sprzęty. W maleńkiej przypominającej alkowę izbie najbardziej rzucała się w oczy spora, czworokątna skrzynia, czy co to było. Ale... Z początku Elena nie wierzyła własnym oczom. Wpatrywała się w nią jakaś istota. Mała, bezbronna istota wpatrywała się w pierwszą kobietę, jaką widziała. W pierwszego c z ł o w i e k a, oprócz swego strażnika, z którym miała do czynienia od kilku lat. W złowróżbnej cisży słyehać było tylko oddechy. ROZDZIAŁ X - Och, nie! - jęknęła Elena. - Nie, nie! Chłopczyk siedział w klatce tak ciasnej, że głowę musiał mieć spuszczoną, a kolana podciągnięte pod brodę. Ubrany jedynie w brudiną koszulkę, nic więcej na sobie nie miał. On sam także był nieopisanie brudny, o czym świadczyły włosy - splątane, pełne kołtunów, z pew- nością nigdy nie podcinane, zwisające aż do pasa. Elena wyobraziła sobie, że skóra na głowie musi być zarażona chorobą. Paznokcie miał długie niczym szpony. Ale kiedy Elena przyzwyczaiła się do panującego w izdebce półmroku, zobaczyła twarz chłopca i wtedy uskoczyła w tył. Jezusie, Maryjo, pomyślała. Czy mam uciekać, ratować mą duszę, czy...? Miłość bliźniego okazała się silniejsza. Nie ruszyła się więc z miejsca. Twarz dziecka była niezwykła, nigdy podobnej nie widziała. Choć może w Piśmie Świętym, które miał wioskowy wójt. Był w nim obrazek przedstawiający małego diablika... Diabliki także mogą cierpieć! Elena rozpaczliwie ucze- piła się tej myśli. Przerażona do szaleństwa, szlochała ze strachu i współczuaa tak, że aż drżała na całym ciele. Co za dzikie, kościste i brzydkie, odpychające, choć jednocześnie dziwnie pociągające oblicze. To diabelska moc, pomyślała dziewczyna. Diabeł zawsze posiada moc przyciągania. Przeżegnała się znów, nie wiedziała, który już raz czyni to tutaj, w tej izdebce. Wszystko w tej twarzy było karykaturalnie wyolb- rzymiane. Niezwykle szerokie, wydatne kości policzko- we, płaski, szeroki nos, wydłużone, skośne oczy, usta przypominające paszczę wilka, ostro zakończona broda. A kolor oczu, które dostrzegła pomiędzy strąkami zlepionych włosów, spadającyrni na twarz! Doprawdy, widziała już podobne oczy! Jak grom z jasnego nieba spadła na nią straszliwa świadomość. Chłopczyk najpewniej nie był wcale diablikiern. O ile, oczywiście, jego ojciec, Solve, nie był samym Księciem Ciemności? Nie, w to nie mogła uwierzyć, to niemożliwe. Ojciec dziecka zbyt wiele miał ludzkich cech. Nareszcie mogła swobodnie odetchnąć, poruszyć się. Padła na kolana przed klatką i wybuchnęła gwałtownym płaczem. - Ach, maleńki! Drogi, mały chłopczyku! Co oni ci zrobili? Powiedziała "oni", widać wydało się jej to bardziej neutralne. Kiedy dotknęła klatki, stworek, który przycisnął się tak mocno jak się dało do tylnej ścianki, warknął gardłowo, ostrzegawczo. Elena przypuszczała jednak, że powodował nim głównie strach. Zauważyła, że klatka została zrobiona bardzo solidnie z niezwykle mocnych drążków. Dziwiła się jednak, że malec mimo wszystko nie próbował się z niej wydostać. A może nawet nie wiedział, że to możliwe? Może spędził w tej klatce całe swoje życie i nie wiedział, że istnieje świat poza nią? Uznał, że tak właśnie powinno być, że taki jest jego los. - Ładny nie jesteś - łkając przemówiła w swoim języku, którego mały nie rozumiał. - Ale przecież jesteś człowiekiem, a przynajmniej żywą istotą! Och, Boże, cóż ja mam robić? Zastanawiała się nad Solvem, który nie opuszczał jej myśli od chwili, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Ileż ciepłych słów mu poświęciła, jak wiele pragnęła dla niego uczynić. Patrzyła teraz na małego, żałosnego stworka, który jednak mógł być niezwykle niebezpieczny i z tego właśnie powodu został zamknięty przez Solvego w klatce, i na- prawdę nie wiedziała, co robić. Raz po raz z piersi wydobywało się jej łkanie, ledwie już widziała klatkę; wszystko unosiło się w migotliwym, zniekształcającym świetle. Miała wrażenie, że ma przed sobą wszystkie diabliki z piekła, wszędzie błyszczały żółte oczy, przypomniała sobie delikatny, nieśmiały uśmiech Solvego, czuła, że prze=asta ją ciężar, który spoczął na jej barkach. Ale Elena była kobietą o gorącym, miłosiernym sercu. Diabeł czy nie, nie mogła spokojnie patrzeć na nieszczęście. Kompromis? To chyba najlepsze wyjście. Być może tchórzliwe, lecz, szczerze powiedziawszy, ta nieduża istota budziła także jej przerażenie. Nie na tyle jednak, by zagłuszyć współczucie. - Biedaku! - załkała, mocując się z mechanizmem zamykającym klatkę. - Biedny stworku, wybacz mi, że nie zabiotę cię ze sobą, ale jestem tylko zwyczajną, wy- straszoną dziewczyną, która zdążyła zaprzyjaźnić się z twoim ojcem. Nie znam motywów tego nieludzkiego uczynku i może dopuszczam się czegoś straszliwego w stosunku do bliźnich, ale nie mogę wprost na to patrzeć! Gdy dotkngła klatki, niezwykła istota rzuciła się ku jej dłoniom. Odsłoniła zęby, parskając jak zwierzę, i usiłowa- ła schwycić ją za rękę, Elena musiała więc ją cofnąć. - Spokojnie, spokojnie - prosiła dziewczyna drżącym głosem. - Przecież chcę ci tylko pomóc. Cóż za strasznie skomplikowany zamek! W końcu jednak zdołała pokonać zawiły mechanizm. Zrozumiała też, że te drzwi rzadko były otwierane. - Klatka jest otwarta - powiedziała. - Drzwi przytrzymu- je teraz tylko cienka gałązka jałowca. Od tej chwili radź sobie sam, ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Zrozumiałeś? Nie, chyba nie zrozumiał, sądząc zwłaszcza po odgłosach, jakie wydawał: pełnym nienawiści parskaniu i syczeniu. Elena wybiegła z chaty, zabierając ze sobą pranie, i zamknęła wejściowe drzwi podobnie, jak je zastała, tylko sznurka nie wiązała zbyt mocno, tak by mała istota mogła go zerwać, oczywiście jeśli by zechciała. Co sił w nogach pobiegla do swojej chaty. Dobry Boże, tak chciałabym z kimś porozmawiać, myślała zdjęta panicznym lękiem, stojąc w swym maleń- kim oknie i nie spuszczając oka z chaty w dole. Z Mila- nem? A może z księdzem? Powinnam iść do kościoła, pomodlić się. Ale przecież nie wiem, co zrobiłam, nie wiem, czy postąpiłam dobrze, czy źle. Nagle przyszła jej do głowy zimna, nieprzyjemna myśl. Solve! Jak spojrzy mu w oczy, kiedy go spotka! Nic już nie będzie tak jak dawniej. Ich piękna, delikatna przyjaźń skończyła się raz na zawsze, bez względu na to, co się stanie. Boże, gdybym tylko nie była tak samotna! Gdybym miała się kogo poradzić! Milanie, czy nie możesz teraz przyjść i zapewnić mnie, że nie uczyniłam niczego złego? Czy nie możesz stanąć u mego boku, gdy przyjdzie tu Solve i będzie mnie wypytywać? Boże miłościwy, tak się boję! A mimo wszystko Elena była pewna, że nie mogła postąpić inaczej. Kiedy obca istota sobie poszła, Heike siedział w klatce jak skamieniały. Stworzenie to przypominało jego strażnika, ale było jakieś inne. Głos miało o wiele łagodniejszy. Nie dźgało go tymi strasznymi szpikulcami. Było... Heike nie znał słowa "dobry". Obecność tego stworzenia napełniła go nowym uczu- ciem, ciepłym i przyjemnym, Instynktownie wyczuł, że nie życzy mu źle. Trudno było to pojąć komuś, kto przez całe życie doświadczał jedynie pogardy, drwin i złości, a mówiąc wprost - nienawiści. Odcisnęło to piętno na duszy Heikego, tak jak ludzkie przerażenie i niechęć odbiły się na wszystkich poprzed- nich dotkniętych z Ludzi Lodu, którzy urodzili się równie odpychająco brzydcy jak Heike. Tengel Dobry wiele mógłby o tym opowiedzieć. Istota, która dopiero co tu była i wzbudziła w Hei- kem zdumienie i lęk, uczyniła coś z jego klatką. Cieka- we, co? Majstrowała przy drzwiczkach, które Solvemu zdarzy- ło się kilkakrotnie otworzyć, wtedy gdy Heike dostać miał nowe ubranie. Istota ich dotknęła. Mówiła też coś do niego, ale on nie pojął z tego ani słowa! Zasób słów miał Heike całkiem spory i nic w tym dziwnego, przez długi czas bowiem Solve nie miał żadnego innego partnera do rozmów. Naturalnie Heike nigdy mu nie odpowiadał, było to poniżej jego godności, ale poznawał w ten sposób różne słowa i zdobywał pewną wiedzę o świecie. Szczególnie podobały mu się długie historie o Ludziach Lodu. Ich słuchanie to były najmilsze momenty jego życia. Co prawda niewiele miał innych powodów do radości. Ta istota nie mówiła o Solvem. Heike tak bardzo pragnął wiedzieć, co powiedziała. Wydawało mu slę to takie przyjemne, serdeczne, choć nie potrafił nazwać swych wrażeń. Czuł tylko, że w duszy rozlewa mu się niezwykłe, dobre ciepło. Co ona mogła zrobić z tymi drzwiami? Ostrożnie usiłował dotknąć miejsca, przy którym manipulowała, tam jednak klatka była wyjątkowo szczel- na, nie mógł więc dosięgnąć. Chwycił mocno za drążki drzwiczek. Rozpacz, która ogarniała go tak często, znów pochwyciła go w swoje szpony. Nie wiedział, skąd się brała, przecież nie znał innego życia poza tym spędzonym w klatce, ale w głębi serca nosił w sobie tęsknotę, której nie potrafił nazwać. Drążki wydały mu się dziwnie poluzowane. Zawsze stanowiły całość z resztą klatki, a teraz jakby drgnęły, poruszyły się. Co uczyniła ta istota? Heike nie miał odwagi nawet oddychać. Czy zrobiła coś, z czego Solve nie byłby zadowolony? W takim razie sympatia Heikego była po jej stronie. Trochę się bał, bo Solve znów mógł się rozgniewać i kłuć go szpikulcami. Umysł Heikego pracował z wielkim wysiłkiem. A jeśli...? Nie, nie potrafił spokojnie wyciągać wniosków. To wszystko spadło na niego zbyt gwałtownie, było nowe, nieznane, przytłaczające. Drzwiczki? W napięciu, ze strachem szarpnął drążki. Poruszyły się, to pewne! Jeszcze raz! Drgnęły wyraźnie. Zanim zdążył się zastanowić, szarpnął z całych sił. Tkwiąca w zamku gałązka jałowca pękła z trzaskiem i drzwiczki stanęły otworem. Heike zapatrzył się w jakże niecodzienny obraz, wydał z siebie kilka żałosnych dźwięków i mimowolnie się zmoczył, szczerze zdumiony i przestraszony. Szczególnie się tym nie przejął, higiena osobista była dlań pojęciem nieznanym. Przez pewien czas śmiertelnie się bał, że właśnie to mu się przydarzy, ponieważ Solve wpadał w gniew, gdy musiał sprzątać klatkę, ale później Heike nauczył się odpowiadać złośliwością na złośliwość i polubił drażnienie Solvego. Drzwiczki były otwarte. Naprawdę otwarte! Raz za razem musiał powtarzać w myśli te słowa, by móc je do końca pojąć. Solve będzie wściekły! Ale Solvego tu nie było... Heike wystawił rękę i dotknął nią przestrzeni świata poza klatką. Czy tam jest niebezpiecznie? W każdym razie nie boli. Solve i ta istota, i inni ludzie, których widział z daleka w czasie podróży, mogli się tam poruszać. Ta istota...? W zakamarkach pamięci Heikego kołatało mgliste wspomnienie o kimś podobnym, kto kiedyś się nim opiekował. Nie tak dobrym, jak ta istota, nie obdarzonym tak łagodnym głosem. A może tylko mu się to przyśniło? Solve niedługo wróci. Ta myśl sptowadziła na Heikego nowy niepokój. Solve, to oznaczało twarde słowa, uderzenia i ukłucia na skórze. Oznaczało także zamknięte drzwi, być może już na zawsze zamknięte, zaryglowane drzwi. Nie, nie, jęknął Heike w duchu. Nie zdawał sobie sprawy, że doznał olśnienia, bo właśnie objawiła mu się wizja wolności, pojęcie dotych- czas nieznane. Instynktownie przesunął się w kierunku drzwiczek. Zatrzeszczały stawy, zesztywniałe od ciągłego siedzenia w jednej pozycji. Przeszył go ból! Jakiż ból! Ale Heike przyzwyczajo- ny był do bólu, traktował go jako nieodłączny element swego życia. Zagryzł więc zęby i wyczołgał się, przeciskając przez wąskie drzwiczki. Przeżył moment grozy, bo wydawało mu się, że się zakleszczył i że nigdy, przenigdy nie pozna już wolnej przestrzeni. Dodało mu to nadludzkich sił. Zaparł się całym sobą i pchał, nie zważając na piekący ból i wrażenie, że ciało rozsypuje mu się na kawałki. I tak udało mu się wytoczyć z klatki na podłogę. Upadł i przez chwilę trwał skulony w pozycji, jaką przybierał przez ostatnie miesiące, a nawet lata. Heike Lind z Ludzi Lodu, pięciolatek, po raz pierwszy od blisko czterech lat znalazł się na wolnaści. Oddychał ciężko, bezradny, przerażony nową sytuacją, w której się znalazł, udręczony nieznośnymi wprost bólami całego ciała, zdruzgotany swym żałosnym połao- żeniem. Czas jednak naglił, strach, że Solve wkrótce po- wróci, był silniejszy panad wszystko. Nie podda się, nie pozwoli się znów wtłoczyć do klatki! Na samą myśl o tym poczuł falę mdłości, przestraszył się, że zaraz zwymiotuje. Podniósł się więc i opierając na dłoniach i kolanach starał się dotrzeć do zamknię- tych drzwi, przez które, jak wiedział, będzie musiał przejść. Spróbował nawet się wyprostować, by dosięgnąć klamki. Zakończyło się to, oczywiście, niepowodzeniem, upa- dkiem i kolejnym atakiem bólu. Heike leżał teraz na podłodze, szlochając z przerażenia, że nie zdąży na czas wydostać się z izdebki. Pierwsze, co starał się zrobić, to wyprostować kark, bo widział tylko brudne klepisko. Jęcząc cicho, prostował szyję kręg za kręgiem, aż zakręciło mu się, zawirowało w głowie. Obudzlł się jednak jego upór, gorzał jak płomień, podsycany myślą o wolności. Poruszał się więc na kolanach, mocno pochglony do przodu, aż wreszcie udało mu się dotrzeć do drzwi. Odczuł ta jako wielkie zwycięstwo. Pozostawało jeszcze podźwignąć się do góry, dosięgnąć... Ale drzwi ustąpiły pod naporem jego ciała! Istota nie zamknęła ich starannie. I Heike znów pomyślał o niej z wdzięcznością. Znalazł się w większej izbie, do której jak dotąd czasami udawało mu się zerknąć z daleka. Nie miał jednak zamiaru teraz się jej przyglądać, zbyt zajęty był szukaniem wyjścia. Tam były! Kolejne drzwi do sforsowania. Natężając wolę, swym żałosnym sposobem przesunął się dalej po podłodze. Choć płakał z bólu, zdecydowany był wydostać się za wszelką cenę, poganiany upływem czasu, którego nie umiał obliczyć. Widział tylko, że Solve może nadejść w każdej chwili. Bardzo się tego obawiał. Wyprostować się nie potrafił. Poruszać się mógł tylko na dłoniach, kolanach i łokciach, one musiały go dźwigać, czołgał się tak z pupą wypiętą w górę. Uważał, że zbyt wiele czasu upłynęło, zanim dotarł do drzwi wyjściowych. Były zamknięte, a rozumiał, że nie uda mu się dostatecznie szybko dosięgnąć klamki. Bez nadziei, kierowany jedynie desperackim pra- gnieniem wydostania się na wolność, rzucił się bokiem na drzwi. Ten ruch przyplacił falą ognia, która prze- płynęła przez całe ciało. Ale poszedł za ciosem, odkrył w sobie pokłady nowych sił i wolę, która pchała go naprzód, nie pozwalając zatrzymać się przeszko- dom. Drzwi wprawdzie drgnęły, ale się nie poddały. Wszak Elena, wprawdzie luźno, ale przywiązała je z zewnątrz. Największą jednak trudność stanowiła klamka. Heike leżał na boku na podłodze, przyglądał się jej i myślał. Łzy wywołane bólem całego ciała spływały mu po twarzy nieprzerwanym strumieniem, lecz wcale się nimi nie przejmował. Widział jedynie klamkę, umiesz- czoną tak nieosiągalnie wysoko. Ale czy naprawdę sytuacja była bez wyjścia? Pomys- łowość zawsze ożywa w tym, kto z całego serca czegoś pragnie. Mimo że Heike przez całe życie był skazany na siedzenie w klatce, potrafił jednak dodać dwa do dwóch, a zmysł obserwacji miał jak najbardziej w porządku. Z wysiłkiem przekręcił głowę i rozejrzał się po izbie. Tam... O tam, niedaleko od siebie, zobaczył swego znienawidzonego wroga: laskę Solvego zakończoną ost- rym szpikulcem, którym kłuł i drażnił chłopca. Była właśnie tym, czego Heike potrzebował. Dosięgnął laski, kilka razy wściekle machnął nią w powietrzu w stronę wyimaginowanego przeciwnika, odczuwając przy tym niewypowiedzianą ulgę. Podczołgał się znów do drzwi, ułożył na plecach z nogami podeiągniętymi do góry i po wielu nieudanych próbach zdołał nacisnąć klamkę. Na nic się to jednak zdało. Klamka odskakiwała w górę, zanim zdążył ot- worzyć drzwi, sznurek po zewnętrznej stronie trzymał dość mocno. Musiał więc wykonać obie czynnaści jednacześnie: nacisnąć klamkę i rzucić się na drzwi tak, by to, co trzymało je z zewnątrz, puściło. Kosztowało go to sporo czasu i ogromnie balesnego wysiłku. Po wielu próbach nagle, nieoczekiwanie, udało mu się zgrać oba ruchy. Drzwi stanęły otworem, a on wytoczył się na kamienny próg. Znalazł się na powietrzu! W ogromnym, nieskańczenie wielkim świecie, którego okruchy poznał w czasie podró- ży, którego rozmaite zapachy czuł, ale nigdy mu się nie śniło, że kiedykolwiek znajdzie się w nim wolny. Nic go jednak teraz nie chroniło, nawet on to rozumiał. Gdyby w tym momencie nadszedł Solve, już z daleka dostrzegłby chłopca. Malec okazał dość przytomności umysłu i zamknął drzwi, by w ten sposób jego ucieczka pazostała nie odkryta aż do chwili, gdy Solve wejdzie do środka... Wcześniej pomyślał nawet o zamknięciu drzwi do małej izdebki. Z gorzkiego doświadczenia bowiem wie- dział, że upłynąć mogły całe gadziny, zanim Solve raczył do niego zajrzeć; w ten sposób także mógł zyskać sporo czasu. Heike postąpił najrozsądniej jak umiał. Zsunął się na cudownie miękką trawę - ach, jakże pięknie pachniała, choć co prawda w zetknięciu z jego gołą pupą wydała się dość chłodna, i potoczył się w dół zbocza, w kierunku skraju lasu. Toczył się coraz szybciej i szybciej, zwinął się w kłębek i podskakując jak piłka poddał się pędowi. Od gwałtownych ruchów i nowych wrażeń zakręciło mu się w głowie, a i ziemia, po której się toczył, wcale nie była równa. Zawarł bliższą znajomość z ostami, suchymi gałęziami i kamieniami, mniejszymi i większymi, a raz uderzył nawet a ogromny głaz, ale wytrzymał także i to. Znalazł się w lesie, gdzie, jak podpowiadał mu in- stynkt, powinien szukać schronienia. Tam ułożył się płasko i papatrzył w kierunku domu. Był na walności! Był naprawdę wolny, nigdy już nie będzie musiał patrzeć na Solvego ani na klatkę, znosić upokorzeń, z których składało się jego dotychczasowe życie. Rzecz jasna, bał się. Może został stworzony właś- nie po to, by całe życie przeżyć w klatce? Może opusz- czenie jej stanowiło dla niego śmiertelne niebezpieczeń- stwo? Nie było jednak na to rady. Nie chciał wracać. Solvego nigdzie nie była widać. Na zboczu, wyżej, daleko ad niego, zobaczył jeszcze jedną chatę. Wokół niej krążyły dwa dziwne zwierzęta. Czy to psy? Czy były niebezpieczne? Tego Heike nie wiedział. Żadnej jednak ludzkiej istaty nigdzie w pobliżu nie dostrzegł. Jego ucieczka spod domu do lasu odbyła się tak szybko, że Elena niczego nie zauważyła. Zajęta była pieczeniem chleba z różnych gatunków zboża, które udało jej się zdobyć. Gdy Heike wyszedł i zamknąwszy za sobą drzwi potoczył się w dół zbacza, wkładała właśnie chleb do pieca. A tak uważnie przez cały czas wyglądała, tak bardzo chciała wiedzieć, czy ten dziwny, biedny stworek zdołał ujść wolno. Ale on pewnie miał tak źle poukładane w głowie, że nawet nie wpadł na taki pomysł. Heike rozumiał, że dłużej w tym miejscu zostać nie może. Solve z pewnością będzie go szukał i wpadnie w gniew. A więc to był las, a którym Solve tak wiele opowiadał. Mówił, że tu jest niebezpiecznie, są tu zwierzęta, które zjedzą Heikego, jeśliby się w nim znalazł. Poprzez takie groźby chciał wpoić chłopcu strach przed otaczającą go przyrodą. Teraz jednak Heike musiał wybrać mniejsze zło. I choć serce z przerażenia waliło mu jak młotem, wybrał nie- znane. Nie mogło go spotkać nic gorszego niż samotne godziny spędzone w klatce, urozmaicane jedynie chwila- mi tortur i udręki. Dopiero teraz przypomniał sobie, że miał spodnie i owijacze na nogi. Przydałyby mu się, i to jak! Wiedział jednak, że i tak nie traciłby czasu na szukanie ich w izbie Solvego. Ale w tym obcym, przerażającym lesie w zystko było takie zimne i kłujące! Jedzeniu na razie Heike nie poświęcił ani jednej myśli. Sztywno i niezdarnie czołgał się po nierówrsym, nieprzyjemnym poszyciu leśnym. Ciągle jeszcze nie mógł wyprostować karku, nie narażając się przy tym na nieopi- sane cierpienia. Nie pojmował też, jak kiedykolwiek zdoła wyprostować plecy. I tak dostatecznie trudno było nau- czyć się czołgania i pełzania komuś, komu dotąd nie pozwolono się poruszyć. Tak wydawało się Heikemu. Ale przecież poruszał się swobodnie niemal do ukończenia dwóch lat. Kiedyś umiał więc raczkować, chodzić i biegać. Zapomniał jednak o tym. Ale dawne umiejętności bardzo mu się teraz przydały. Miał czołganie we krwi, wiedział, jak to należy robić. A gdyby kiedyś stanął na nogi... Ale kiedy to mogło nastąpić? Sprawa wydawała się beznadziejna. Bał się lasu, choć był to miękki, przyjazny las słoweń- ski, z pnączami dzikiego wina pokrywającymi całe pnie drzew, z polanami otwierającymi się to tu, to tam, a kiedy dotarł bardziej w głąb, pojawiły sę świerki. Nie dzikie i sztywne jak w północnyćh lasach świerkowych; tu rosły rzadziej, a między nimi rozpościerała się delikatna, soczys- ta trawa. Heike nie miał już sił, by wędrować dalej. Był wycień- czony, podrapany i zmarznięty, nie przywykł do świeżego powietrza. Tak naprawdę jeszcze nie było zimno i wkrótce miał przyzwyczaić się do temperatury, ale tymczasem chłód dokuczał mu bardzo w ciągu tego niezwykłego dnia. Zaraz też nastąpił szok najcięższy ze wszystkich. Wyjąc ze złości i żalu odkrył nareszcie, o czym całkowicie zapomniał podczas ucieczki. Ale do tej pory zajmowało go wyłącznie jedno: wydostać się z klatki, wstąpić do krainy baśni, która się przed nim otwierała. W ten sposób zdradził swego jedynego przyjaciela, jakiego miał na świecie. Pozostawił go w tamtym złym domu, we władzy Solvego! Zapomniał o najmilszej mu rzeczy pod słońcem, o swcej zabawce, kwiecie wisielców. Zapomniał o mandragorze! Gdy zdał sobie sprawę, co stracił, rzucił się w trawę i wykrzyczał swój żal. Płakał tak gorzko, jak nigdy dotąd. Wiedział bowiem, że nigdy, przenigdy nie będzie mógł po nią wrócić. ROZDZIAŁ XI Elena dostrzegła Solvego powracającego z wioski. Drżała na całym ciele, bo wiedziała, że postąpiła wobec niego nielojalnie, choć jednocześnie była przekonana, że nie mogła zachować się inaczej. A i tak wszystko na próżno. Mały więzień nie zdołał się uwolnić. Czy Solve zorientuje się, że była w jego chacie? Nie, uważała, że nie da się tego stwierdzić. Za- mknęła i klatkę, i drzwi wejściowe tak, że nie można było poznać, iż ktoś je otwierał, choć od środka dałoby się je łatwiej pokonać. Gdyby Solve wrócił zamyślony, niczego by nie zauważył, jeśli jednak jest podejrzliwy i wszystko sprawdza, natychmiast odkryje różnicę. Elena śmiertelnie się bała. Bezustannie modliła się do Matki Bożej, prosząc o wybaczenie i pomoc. Ale jak będzie mogła jeszcze kiedyś spotkać się z Solvem? Już wcześniej zadawała sobie to pytanie i nie przestawała o tym myśleć. Stał się jej przecież tak bliski zaledwie po paru dniach znajomości... Teraz nie miała pojęcia, co robić. Gdyby nie powiodła się próba udzielenia pomocy stworkowi, pozostawała wszak przytłaczająca świadomość. Dziecko w klatce! Co z tym począć? Skąd miała czerpać odwagę, by dalej tutaj mieszkać samotnie? A jeśli chłopiec doniesie o wszystkim ojcu? Ojcu? Solve miałby być ojcem czegoś tak... niepraw- dopodobnego? Jednakże nieznośny żal z powodu okrutnego trak- towania dziecka zagłuszał wszelkie inne uczucia Eleny. Solve dotarł już do chaty. Elena ze swego małego okienka nie mogła dostrzec drzwi jego domu, nie widziała więc, jak zareagował otwierając je. Tak strasznie, straszliwie się bała! Solve wracał zatopiony w myślach, tak właśnie jak spodziewała się Elena. Dopiero gdy otworzył drzwi wejściowe, zastanowił się, w jaki właściwie sposób znalazł się w środku. Czyż nie przywiązał ich, i to wcale mocno, sznurkiem? Po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz. Czyżby dostali się tu złodzieje? Przyjrzał się drzwiom. Sznurek został zerwany, zwisał luźno. Klamka była opuszczona. Wszystko wskazywało na to, że drzwi zostały otwarte od wewnątrz. Z wielką siłą! Drzwiczki wiodące do izdebki w głębi były zamknięte. Solve czuł, jak pot wstępuje mu na czoło i wilgot- nieją dłonie. Czy w domu nie panowała niecodzienna cisza? Na palcach przekradł się do drzwi i nasłuchiwał. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Ogarnęło go straszliwe przeczucie, że jest całkiem sam. Mocnym ruchem ot- warzył drzwi i... Całe powietrze jakby nagle uszło mu z płuc. Przeszył go gwałtowny strach, zakłuł w serce ostrą jak igła strzałą. Klatka była otwarta. Chłopiec zniknął! Musiał oprzeć się o drzwi, przez chwilę nie mógł oddychać. Nagle poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Z wrzaskiem padł na kolana, by zbadać zamek w klat- ce. Gdy stwierdził, że i on także musiał zostać otwarty od środka, jego twarz powoli przybrała barwę kredy. Czy Heike naprawdę mógł dokonać tego samodziel- nie? Na to wyglądało. A on był przekonany, że chłopiec jest za mały i zbyt słaby! Solve dostrzegł porzuconą w kąciku mandragorę. Krzycząc ze złości wyciągnął ku niej rękę, lecz okrzyk gniewu zaraz przerodził się w narastające wycie z bólu. Zdążył jednak uprzednio wyjąć rękę z klatki i mand- ragora, przeleciawszy przez całą izbę, zniknęła teraz w kącie. Solve miał już jej dosyć. Odnalazł szuflę do węgla, przy jej pomocy wyniósł mandragarę niczym krowie łajno i odrzucił daleko, jak najdalej od chaty. Nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, gdzie upadła. Potem wrócił do domu, usiadł na ławie w dużej izbie i tak tkwił roz- trzęsiony, drżąc na całym ciele. Musiał się uspokoić. Nie wolno mu wpadać w panikę. Pomyśleć... Chłopiec nie mógł dotrzeć zbyt daleko. Ze świstem wciągnął powietrze przez nos, zacisnął zęby. Elena! W głowie chaotycznic wirawały mu myśli. Czy Elena maczała w tym palce? A może widziała chłopea i odkryła tajemnicę Solvego? Może stworek jest teraz u niej? A jeśli rozmawiała z kimś z wioski? Co powinien zrobić, co wymyślić? Musi pójść do niej, natychmiast. Dowiedzieć się, ile dziewczyna wie i czy nie ukryła gdzieś chłopca. A jeśli okaże się, że wie... Elena będzie musiała umrzeć! Zanim zdąży podzielić się nowiną z innymi. Później natychmiast będzie musiał zabrać się za szuka- nie chłopca. Zanim odnajdą go inni. Oddychał głęboko, miarowo, chcąc odzyskać całkowi- ty spokój. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl, tym razem o wiele bardziej przyjemna. Chłopiec zapomniał o swotej mandragorze! Oznaczało to, że był teraz całkowicie bezbronny. Solvego ogarnęło podniecenie. Musi odnaleźć man- dragorę, zanim wpadnie z powrotem w ręce Heikego! Ale nie było co się spieszyć, mógł się jeszeze wstrzy- mać. Gdyby chłopiec wyszedł na otwarte pole, Solve natychmiast by go zauważył, a wówczas nie ulegało wątpłiwości, kto okazałby się szybszy. Mandragora mogła spokojnie leżeć tam, gdzie upadła. Teraz najważniejsza była Elena! Zobaczyła, jak nadchodzi. Szedł bardzo zdecydowa- nym krokiem, choć z całej siły zmuszał się, by iść spokojnie. Czyżby odkrył, że była u niego w domu? Nie może dopuścić, by wszedł do środka, do chaty! Czym prędzej schwyciła pranie i wyszła mu naprzeciw. Zobaczyła, że na skroni wystąpiła mu pulsująca żyła, poza tym był opanowany i uśmiechnięty, choć rozbiegane oczy świadczyły o zaniepokojeniu. Elena chciała wyjaśnić, że właśnie miała zamiar zejść do niego, by zanieść mu ubranie, lecz przestraszyła się, że może źle zrozumieć jej niezgrabne tłumaczenia i pomyśleć, że już tam była. Dlatego zrezygnowała z tego i z przyjaznym, jak miała nadzieję, uśmiechem, wręczyła mu zawiniątko. Solve jednak najwidoczniej nie miał zamiaru na tym poprzestać. Zdawał się nalegać na to, by pólść do niej do domu. Pomimo uśmiechu nie znikającego z twarzy w oczach nie można było wyczytać przyjaźni. Elena przestraszyła się jeszcze bardziej i udawała, że nic nie rozumie. Odłożył wówczas na ziemię ubranie, które mu przynio- sła, i stanowczo ujął ją za ramię. Nie zważając na jej przerażone protesty, zaczął prowadzić ją pod górę. Musiała teraz udawać, co wcale nie przychodziło jej z wielkim trudem, gdyż ogromriie była wystraszona. Żarliwymi prośbami, za pomocą gestów, dała mu do zrozumienia, iż boi się, że on pragnie ją uwieść, i błagała go, by nie zbrukał jej czystości. Mowę jej dłoni, oczu i słów nietrudno było pojąć. I wtedy właśnie Solve uczynił coś, co wprawiło ją w zdumienie. Uśmiechnął się życzliwie, uspokajająco. Choć czy życzliwie? W oczach nadal czaiła się przedziwna groźba. Ale pozostawił ją w miejscu, w którym się zatrzymali, dając znak, by na niego czekała, i sam podszedł do jej małej chatki. Elenie bardzo się nie podobało, że Solve samowolnie wdziera się do jej domu, choć, przyznać trzeba, było to o wiele korzystniejsze rozwiązanie. Zastanawiała się, po co tam poszedł. Czy czegoś szukał? Solve rozejrzał się po chałupce. Elena może sobie myśleć o nim, co chce, on musi sprawdzić, czy nie ukryła gdzieś chłopca. Żyła, doprawdy, w skromnych warunkach! Chatynka była jeszcze uboższa od tej, w której zamieszkał on sam. Pachniało tu jednak świeżo upieczonym chlebem i zapach ten sprawił, że poczuł głód, choć przecież zjadł w wiosce solidny posiłek. Obórka dla kóz znajdowała się pod tym samym dachem, od części mieszkalnej oddzielała ją tylko cienka ściana. Zajrzał i tam, obszukał wszystkie możliwe kąty. W tej chacie jednak nie było miejsca, w którym dałoby się ukryć chłopca. Solve zdezorientowany stał na środku jedynej izby. Dziewczyna nie może powziąć żadnych podejrzeń... Wiedział już, jak się wytłumaczy. Znalazł w kieszeni kilka miedziaków, obiegowych monet tego kraju, i poło- żył je na stole. Niech to będzie zapłata za pranie. Inaczej Elena zapewne by ich nie przyjęła; na poczekaniu wymyś- lił powód, dla którego pragnął wejść do jej domu. Przeszukanie chaty odbyło się tak szybko, że z pew- nością nie przyszłoby jej do głowy, że sprawdził wszyst- ko. Na widok krucyfiksu na ścianie twarz ściągnął mu pogardliwy, nieprzyjemny gryrnas. Pospieszył ku wyj- ściu. Oczekiwała go w miejscu, w którym ją zostawił. Solve wskazał dłonią na jej chatkę, dając do zrozurnienia, że czeka ją tam niespodzianka. Zabrał ubranie i po- chwaliwszy jej pracę, zszedł w dół zbocza w stronę swojej chaty. Elena okazała się niewinna. Nic w jej zachowaniu nie wskazywało na to, by wiedziała cokolwiek o zbiegłym chłopcu. Nie zauważył, z jakim trudem starała się okazywać mu taki podziw jak dawniej. Dobrze, że nie widział strachu wyzierającego z jej oczu, nie słyszał serca, które waliło jak młotem. Niedługo potem Elena znów wyglądała przez okienko. Ujrzała Solvego kręcącego się wokół domu. Sprawiał wrażenie, jakby czegoś szukał. I dopiero w tej chwili Elena zrozumiała, że chłopcu mimo wszystko udało się uciec. Widocznie tego nie zauważyła, zajęta pieczeniem chleba nie mogła bezustan- nie wyglądać przez okno. Pieniądze położone na stole miały tylko wprowadzić ją w błąd. Przyszedł do niej, by tu szukać chłopca! - Mały stworku - szepnęła. - Oby wszystkie dobre moce miały cię w opiece! Nie mogę ci już więcej pomóc, ale życzę ci powodzenia, ty biedny nieszczęś- niku! Solve szukał jak opętany. Mandragora, jak daleko właściwie ją odrzucił? Że też nie patrzył uważnie! Powinna jednak leżeć tu gdzieś w pobliżu. Powinna! Jeszcze raz przeszukał nieliczne rosnące wokół domu wysokie kolczaste krzaki, obsypane żółtym kwieciem. Na otwartej przestrzeni na pewno jej nie było, tam dawno by już ją odnalazł. W końcu podniósł się zrezygnowany. Do diabła z mandragorą, nie mógł już marnować na nią więcej czasu. Znacznie ważniejsze, by odnalazł chłopca. Rozejrzał się dokoła. Gdzie? Gdzie powinien szukać? Właściwie tylko w jednym kierunku Heike mógł się udać, nie pozostawiając za sobą żadnych śladów. Co prawda niepojęte było, jak malec zdołał dotrzeć aż do lasu, ale innego wyjścia nie miał. We wszystkich innych miejscach byłby widoczny. Solve przeszukał już starannie niskie zarośla rosnące tu i ówdzie, niczego tam jednak nie znalazł. Gdyby chłopiec skierawał się ku wiosce, Solve natknąłby się na niego już wcześniej. Pozostawał jedynie las. Przeklęty diablik, właśnie teraz wymyślić coś takiego, teraz, kiedy Solve zdołał zauroczyć mieszkańców wsi! Zabawę w polowanie na cnotę Eleny musiał odłożyć na później. Tego przedpołudnia udało mu się pozyskać wielu przyjaciół w wiosce. Do gospody, która w żaden sposób nie zasługiwała na tę nazwę, sprowadzono tłumacza, a wraz z nim przybyło wielu mężczyzn. Otoczyli Solvego, spragnieni wieści z wielkiego świata, a on mówił i mówił. Opowiadał tym pożałowania godnym nędzarzom o swych bogactwach w Wiedniu, o pobycie na dworze królew- skim. Opowiadał też o wielkich interesach, jakie zamierza ubić w Wenecji. Oni słuchali oczywiście zafascynowani, niemal w uniesieniu. Wydawało się, jakby ich uwagę przykuwały przede wszystkim oczy Solvego, bo też i nieczęsto można było napotkać takie złociste, żółte oczy. Dowiedział się jednak, że konia i powozu w Planinie nie dostanie. Konie, które mieli, potrzebne były tutej- szym chłopom, a jedyny środek lokomocji, jaki mu mogli ofiarować, okazał się starą, rozklekotaną furą do prze- wożenia rzepy. No cóż, to mu absolutnie nie odpowiadało, rozumieli chyba, iż nie może przybyć do Wenecji na chłopskim wozie! Niestety! Solve, któremu wydawało się, że wzbudził podziw i szacunek wśród ubogich chłopów, znów popeł- nił dwa brzemienne w skutki błędy! Po pierwsze, nie powinien był się chełpić Wiedniem i swymi powiązaniami z tamtejszym dworem. Słoweńcy bowiem dalecy byli od miłości do narzuconych im władców. Wzmianki o książęcym domu Habsburgów działały na nich jak czerwana płachta na byka. Po drugie zaś ich zainteresowanie niesamowitymi oczami miało zupełnie inną przyczynę. Gdyby Solve wiedział więcej o ludowej kulturze i wierzeniach Słoweńców, szybciej by to zro- zumiał. On jednak nadal miał w pamięci tylko to, jak wielce ich zdumiał następnym posunięciem. Przysłuchiwali mu się z taką uwagą, iż nie mógł się powstrzymać, by jeszcze bardziej ich nie zaskoczyć. Wspomnienie to napełniało go cozpierającym uczu- ciem triumfu. - Widzisz tego chłopaka, który zajmuje się koniem? - zapytał tłumacza. - Potrafię zmusić go, by próbował zaprząc konia odwrotnie. Tłumacz odniósł się do jego oświadczenia z wielkim sceptycyzmem, ale przełożył pozostałym słowa Solvego. Wszyscy pokręciłi głowami i uśmiechnęli się drwiąco, z niedowierzaniem. - Spróbuj - zachęcali go przez tłumacza, który starał się nadać swemu głosowi obojętne brzmienie. Solve wiedział, że zadanie to może okazać się trud- ne, gdyż zawsze udawało mu się tylko to, czego na- prawdę gorąco pragnął. Teraz więc musiał skancent- rować całą swą siłę woli, by chłopak zachował się tak, jak mu nakaże. Skupił się mocno, aż kropelki potu wystąpiły mu na czole i nad górną wargą. Chłopi umilkli, przez otwarte drzwi wpatrywali się w młodego chłopaka. Solvemu wydawało się, że na twarzach niektórych dostrzega drwinę, a to omal nie wyprowadziło go z równowagi. Młodzieniec podprowadził konia do wozu. Teraz, teraz, myślał Solve, błagając wszelkie złe moce Ludzi Lodu o pomoc. Chłopak przystanął, jakby nagle nie wiedząc, co ma robić, a potem ustawił zwierzę wzdłuż dyszla przodem do wozu! Wśród zgromadzonych wokół stołu rozległo się ni to westchnienie, ni to jęk. Solve nie chciał jednak przebrać miary. - Myślę, że to wystarczy - powiedział obojętnie, przerywając hipnozę. - Nie będziemy dłużej kpić z chło- paka. Młodzieniec znów się zatrzymał, pocierając dłonią czoło. Kiedy zorientował się, że koń stoi zwrócony przodem w stronę wozu, pospiesznie zaczął go od- ciągać. Mężczyźni jednogłośnie odetchnęli z ulgą. Onieśmiele- ni, spode łba przyglądali się Solvemu. Potem mruknęli coś o śmierci starego ojca Milana i mającym odbyć się po południu pogrzebie. I jeden za drugim zaczęli się roz- chodzić. Dostali za swoje, triumfował w duchu Solve. Spodzie- wał się, co prawda, że zachwyceni będą śmiać się z jego dowcipu, ale, o dziwo, wcale tak się nie stało. Wydawali się raczej dziwnie markotni i zafrasowani. Skłonność do niedoceniania inteligencji i wartości innych ludzi miała okazać się dla Solvego bardziej niebezpieczna, niż był to w stanie sobie wyobrazić. Z wściekłością przepatrywał miejsca przylegające do skraju lasu w poszukiwaniu Heikego. Gniew jego wywo- ływała przede wszystkim myśl, że ten czarci pomiot uciekł akurat wtedy, kiedy zaczęło mu się lepiej wieść i w wiosce, i u Eleny. Nie miał czasu, by go szukać! Musiał jednak odnaleźć chłopca, zanim dotrze on do ludzi, to niezwykle ważne. A ponieważ Heike nie miał już przy sabie mandragory, Solve nareszue będzie mógł pozbyć się go raz na zawsze. Spełniłby tym samym miłosierny uczynek, bo przecież takie dziecko, które nic nie wie o życiu wśród ludzi, nieustannie będzie napotykać trudności, czyż nie tak? Było to kolejne z pokrętnych usprawiedliwień Sol- vego, służących wyłącznie stłumieniu ewentualnych wy- rzutów sumienia. Szukał przez cały dzień, zagłębiając się w las coraz dalej i dalej. Ale jestem biedny, użalał się nad sobą. Ten wstrętny szczeniak nawet nie pomyśli o moim głodzie i zmęczeniu! Zdaniem Solvego o Heikego nie trzeba było się martwić. Chłopiec nie raz i nie dwa obywał się bez jedzenia przez całą dobę, był więc przyzwyczajony do ssania w żolądku. Zapadł zmrok i Solve musiał ruszyć w powrotną drogę do domu, nigdzie nie napotkawszy bodaj śladu chłopca. Miał jednak zamiar podjąć poszukiwania na- stępnego ranka, przeczesał bowiem spory kawałek lasu i na jutro pozostał mu do spenetrowania jedynie niewiel- ki odcinek. Teraz pragnął jak najprędzej powrócić do domu. Solve żywił mimowolny respekt wobec ciemności panujących w tej okolicy... Chłopi z wioski odprowadzili ojca Milana na miejsce ostatniego spoczynku. Sam Milan przygotowywał się do odwiodzin u Eleny następnego dnia. Nic go już nie powstrzymywało przed oświadczeniem się o jej rękę. Nie dbał wcale o jej posag, Milan był jednym z niewielu w wiosce, którzy stawiali miłość ponad majątek. Elena także szykowała się na następny dzień. Zatopio- na w myślach, zamknęła już kozy na noc. Z nadejściem poranka zamierzała udać się do wioski, by tam u kogoś, nie wiedziała jeszcze u kogo, szukać rady. Musiała się podzielić się z kimś wiadomością o chłopcu. Jej sąsiad powrócił do domu, gdy słońce chowało się już za góry. Ze sposobu, w jaki się poruszał, wy- wnioskowała, że jest zmęczony, zawiedziony i ziryto- wany. Widać nie odnalazł małego. To była jakaś pociecha. Oby tylko nie przyszedł znów tutaj do niej! Po tym wszystkim, co zaszło, Elena nie chciała go już więcej widzieć. Była zasmucona, oszołomiona i bezradna, nie wiedziała, co robić dalej. Miała wątpliwości, czy postąpiła słusznie, wypuszczając chłopca z klatki wbrew wiedzy i woli Solvego. Malec mógł przecież w rzeczywistości okazać się małym diablikiem, który przypadkiem zstąpił na ziemię. Nie, to nicmożliwe, zdecydowała. Nie z takimi oczami, wiernymi kopiami oczu Solvego. W zapadającym zmierzchu długo siedziała, zaprząt- nięta troską o tego małego biedaka, który był w lesie sam. A jeżeli nocą będzie zimno? Niewiele się namyślając, Elena po ciemku wyszła z chaty i na krzakach rosnących za domem powiesiła kilka sztuk garderoby. Swoje własne grube zimowe spodnie... jeśli zechce, będzie je mógł podwinąć. Dołożyła jeszcze cienki rzemyk, który mógł służyć jako pasek. Tak małych butów nie miała, zastąpić je musiały kawałki skór i rzemie- nie. Zaniosła też futrzany kubrak, z którego dawno wyrosła. Gdyby przypadkiem przechodził obok jej domu... Wynoszenie ubrania gdzieś dalej na nic by się nie zdało, ponieważ i tak nie wiedziała, gdzie jest chłopiec. Biedne dziecko! Nie dość że natura obdarzyła go takim wyglądem, że na jego widok ludzie ze strachu będą rzucać się do ucieczki, to na dodatek od najwcześniejszych dziecięcych lat musiał cierpieć uwięziony w małej, ciasnej klatce. A teraz jeszcze może ona dołożyła kamień da ciężaru, jaki przyszło mu dźwigać? jakiż musiał być samotny, zmatznięty i głodny! Uświadomiwszy to sobie, Elena natychmiast pobiegła po świeżo upieczony bochen chleba i położyła go przy wiszącym na krzaku ubraniu. Postanowiła także, że następnego dnia zbietze kilkoro zaufanych ludzi i wspól- nie przeczeszą las. Dłużej tak być nie może! Wreszcie się położyła, ale leżała nie śpiąc i na- słuchując obcych dźwięków. Niczego jednak nie usłysza- ła. Daszła do wniosku, że będzie musiała pomówić z miesz- kańcami wioski, przygotować ich na to, że chłopczyk ma tak szczególny wygląd. Inaczej zdarzyć by się mogło nieszczęś- cie, ktoś powodowany strachem mógłby zabić dziecko. Nie można było do tego dopuścić. Czuła się za nie odpowiedzialna, ona i nikt inny. Wszak otworzyła mu drzwi klatki. Aż zakłuła yą w sercu na wspomnienie spojrzenia, jakim ją obrzucił. Agresywna reakcja więźnia, gdy zbliżyła się do klatki, nie przeszkodziła Elenie dostrzec bez- granicznej samotności w jego oczach. Czy zrozumiał, że pragnęła jego dobra? Czy wiedział, że na świeciie istnieje życzliwość i miłość? Tego Elena wcale nie była pewna. Uczucia, jakie żywiła da Solvego, były mieszane, trudne do zdefniowania. Był przecież obiektem jej pierwszego, młodzieńczego zakochania, bo o miłości chyba jeszcze zbyt wcześnie mówić. Ale w jej sercu zapalony został płomień i garzał tak mocno, że niemal odebrał jej cały rozsądek. Źal, że ze wszystkich ludzi właśnie on miał dziecko zamknięte w klatce, wyraźnie zaniedbane, udręczone dziecko, sprawiał jej nieznośny ból. Starała się myśleć o pierwszym wrażeniu, jakie wywarł na niej Solve, o tej odrobinie wulgarności i nikczemności, jaką dostrzegła w jego twarzy, ale to było za trudne. Już łatwiej było wmawiać sobie, że to nie on ponosi odpowiedzialność za uwięzienie chłopczyka w klatce. Malec mógł przecież być niebezpieczny dla ludzi. W takim razie Elena postąpiła niespcawiedliwie wobec Solvego i popełniła chyba niewybaczalne przestępstwo wolbec swych bliźnich. Musi z kimś porozmawiać! Życie Eleny stało się bardzo skomplikowane. Zapłakany, nieszczęśliwy Heike patrzył na ciemniejąco wieczorne niebo z groty, do której się wczołgał. Przedostał się przez las i dotarł do dziwacznych skał, pokrytych żłobieniami, pełnych lejów i rozpadlin. Heike nie wiedział, że znalazł się na obszarach krasowych. Był zbyt zmęczony, głodny, zbyt obolały, by uważniej przy- glądać się formacjom skalnym. Pod wielkim głazem znalazł niedużą jamę i wpełzł do niej, drżąc z zimna i popłakując. Wolność, którą zrazu przyjął z otwartymi ramionami, trudno było pojąć. Same nowości, a większość z nich sprawiała ból. Heike nie mógł już dłużej myśleć. Leżał skulony, z piersi wyrywało mu się łkanie. Wkrótce pawieki przysłaniły żółte oczy i chłopiec zasnął. Wokół jego groty zapadła noc. Malec przekręcił się we śnie, starając się znaleźć więcej ciepła. Wstał księżyc, oświetlając bloki skalne, które w jego blasku wydawały się całkiem białe, ale Heike tego nie widział. Spał. We śnie wydawało mu się, że widzi pochylającego się nad nim człowieka. Heike patrzył na niego, lecz nie dostrzegał wyraźnie. Postać nachyliła się głębiej i wyciąg- nęła w jego stronę mandragorę. Heike przyjął ją, śmiejąc się uszczęśliwiony, i przycisnął do piersi. Jakaż ona ciepła, jak nieprawdopodobnie wprost grzeje! Wszystkie smutki, wszystko co złe, nieznane, przestało nagle mieć znaczenie. Jego jedyny przyjaciel znów był przy nim! ROZDZIAŁ XII Niewiele godzin spał Solve tej nocy. Przyczyną jego bezsenności nie była bynajmniej troska a małego Heikego, lecz żal nad własnym, jakże ciężkim losem. A przecież w niczym nie zawinił! Dlaczego wszystkie nieszczęścia spadają właśnie na niego, który był na najlepszej drodze ku szczytom władzy, podbijał serca budzących ogólne pożądanie, szlachetnie urodzonych kobiet, potrafił przyciągnąć bogactwa niczym rybak raz po raz wyławiający pełną sieć? Wszystko z winy tego przeklętego chłopca! Był dla niego za dobry, w tym tkwił błąd. Powinien go zgładzić dawno, dawno temu. Solve wiedział jednak, że nie było to możliwe. Za każdym razem potworna zabawka udaremniała rozpra- wienie się z malcem. Teraz jednak mandragora zniknęła. Nadszedł więc odpowiedni moment, by odnaleźć Heikego i unicestwić go. Tego nędznika, którym go obarczono. Teraz, właśnie teraz! Solve nie był w stanie doczekać choćby świtu. Nie wiadomo przecież, czy chłopieć nie odnajdzie man- dragory, a wówczas mogło już być za późno. Jeszcze się nie rozwidniło, gdy Solve wstał i wyśliz- gnął się z chaty. Tym razem wiedział, gdzie go szukać. Pozostał tylko rejon skał, porośnięty z rzadka drzewa- mi. Jeśli Heikemu wydawało się, że zdoła skryć się przed Solvem, to bardzo, bardzo się mylił! Wiedziony stanowczym postanowieniem zagłębił się w las. Na oślep, gorączkowo torował sobie drogę w tym trudnym do pokonania terenie, parł naprzód przez kale- czące, kolczaste zarośla między rosochatymi drzewami. Tu szukał już poprzedniego dnia, teraz musiał minąć tę okolicę. Solve przystanął. Właściwie o tej porze w lesie było dość upiornie. Zbyt wcześnie, by rozbrzmiewał śpiew ptaków; powietrze chłodne, w nieckach i kotlinach stała mgła. Nie było też jeszcze całkiem jasno ani też całkiem ciemno. Znalazł się jakby w półświecie, w zaczarowanej krainie, bezludnej, pełnej tylko dzikiego zwierza i... Dzikiego zwierza i postaci z baśni? Nie brzmiało to szczególnie zachęcająco. Jakie drapieżniki występują w tych okolicach? Nie wiedział. Wiedział jednak, że w mitologii ludów Południa nie istnieją trolle. Tutaj był świat wilkołaków, wampirów i... Och, nie, to zbyt okropne. Dorosły mężczyzna, a stra- szy samego siebie. Ale panujący wszędzie półrnrok był taki przygnębiają- cy, przerażający. A teraz na dodatek wkroczył w pasmo mgły. Za takim rozedrganym welonem oparów wszystko mogło się skryć. O, na przykład tam! Solve drgnął. Czy nie widać tam jakiejś pokrzywionej postaci i... Przestań już, Solve, powiedział na głos do siebie. To tylko zwichrowana gałąź! Znikąd nie dobiegał żaden dźwięk. Czy nigdy już nie będzie jaśniej? Przy takim świetle bezustannie musiał wytężać wzrok, raczej odgadywać niż widzieć. Nie, tu w dole nie było sensu chodzić. Na nic się to zdało. Musiał wspiąć się gdzieś wyżej, tak by mieć widok na całą okolicę. Wtedy bez trudu odnajdzie chłopca. Solve dostrzegł grzbiet skałny i zdecydowanie skierował się ku niemu. Mały Heike budził się powoli, ale ocknął się byłys- kawicznie, gdy tylko wróciła mu pamięć. Wokół niego panowała ciemność. Kamienny dach... Wydostał się z klatki! Ale...? Powróciły wspomnienia poprzedniego dnia: zimno, głód i ból w stawach. Teraz jednak nie czuł się zmarznięty, przeciwnie, wokół niego było ciepło i miło. Przypomniał sobie zaraz, że stracił ulubioną za- bawkę, i dał wyraz swemu smutkowi, popiskując żałośnie. Uniósł się na łokciu i pomacał dookoła. Okryty był czymś ciepłym, puszystym. Futrzany kubrak? Tak, był otulony cudownym, futrzanym kubrakiem! Stopy miał także rozgrzane i w tej chwili, gdy leżał spokojnie, nie czuł żadnych ran. Stopy owinięte były skórami. A... Pomacał ręką pod sobą i wyciągnął parę grubych spodni, na których leżał. Jak cudownie, jak wspaniale! Heike usiadł. Ach, jakże zabolało go całe ciało, ból stawów powrócił, ale nic na to przecież nie poradzi. Zaczął naciągać ubranie. Poczuł, że coś, co leżało mu na kolanach, spadło na ziemię. - Moja lalka! - krzyknął Heike w uniesieniu. Były to najprawdopodobniej jedyne słowa, jakie do tej pory wymówił, oprócz pieśni, które nie wiadomo skąd znał. Nawet on sam tego nie wiedział. Kiedy śpiewał, dziwne słowa same napływały mu do ust. - Moja lalka! Był tak wzruszony i tak szczęśliwy, że mocno przycis- nął ją do siebie. Wybacz, że o tobie zapomniałem, prosił w myśli. Tak bardzo później żałowałem. Kiedy się ubrał, co prawda może nie najstara- nniej, i miał już zamiar opuścić swoją grotę, zau- ważył coś, co w pierwszej chwili wydało mu się kamie- niem. Nie był to jednak kamień, lecz bochen chleba o smako- witym zapachu. Tak wielkiego chleba Heike nigdy nie dostał przez całe swe życie! Jest też chyba miękki? Ugryzł kawałeczek. Ach! Była to najpyszniejsza rzecz, jakiej kiedykolwiek posmakował! Świeży, wspaniały chleb! O, tak, Elena potrafiła piec chleb. W tym samym czasie, gdy Heike rozkoszował się znaleziskiem, dziew- czyna wyszła przed dom i stwierdziła, że wszystko, i chleb, i ubranie, zniknęło! Ciekawe, kto to zabrał? myślała. Ktoś, kto przypad- kiem tędy przechodził i wykorzystzł okazję, by ukraść? Czy też naprawdę chłopiec był tutaj? Ostrożnie rozejrzała się wokół domu, ale nie znalazła Heikego. Wypuściła więc kozy i przygotowała się do porannego obrządku. Było jeszcze tak wcześnie, że słońce nie pokazało ani jednego promienia, ale Elena przy- zwyczajona była do wstawania o szarości poranka. Ze- rknęła ku chacie Solvego, ale tam panował spokój. Solve dotarł do szczytu wzgórza. Stąd roztaczał się szeroki widok na okoliczne doliny. Gdyby tylko mgła się podniosła i cokolwiek się rozjaśniło? Ciągle jeszcze było zbyt ciemno, by rozróżnić kolory. Księżyc skrył się już za chmurami i wszystko wokół rozpływało się w rozmaitych odcieniach szarości i czerni. Solve wpatrywał się w owe niezwykłe bloki skalne, które oglądał poprzedniego dnia, z widocznymi na ich powierzchni złożami innych gatunków skał i minerałów. Przedziwna kraina! Znów przeszyła go ta niezwykła pewność, niezłomne przekonanie. Nadeszła jak drżenie, ostrzeżenie: Tengel Zły wie, że on tutaj jest. Tengel Zły wije się we śnie i pragnie, by Solve stąd odszedł. To niemądre, pomyślał Solve. Przecież jestem taki jak on, chcę się od niego uczyć! Niezwykła była jednak świadomość, że Tengel Zły jest tak blisko, tak niewiarygodnie blisko. Ale gdzie? Wrażenie przeminęło, jak gdyby Tengel Zły wyczuł jego myśli i wzniósł zaporę, by Solve nie zauważył, gdzie on się znajduje. Z jednej strony Solvego, między nim a domem, w oddali rozpościerał się milczący las. Z drugiej strony miał przed sobą otwarte skały. Jeszcze raz rozejrzał się dokoła w ciemności nocy, a może powinien nazwać tę część dnia mrocznym poran- kiem? Nie, jeszcze nie, ledwie wstawał świt. Nagle poderwał się. Czy tam w małym zagajniku, pośtód skał, nie dostrzegł jakiegoś ruchu? Mgło... Zniknij! Jak gdyby go usłyszała i welon na mgnienie oka uniósł się, a Solve ujrzał małą postać, która skulona pełzła po ziemi. Było zbyt ciemno, by Solve mógł rozróżnić szczegóły, inaczej zdumiałby się na widok ubrania, jakie miał na sobie Heike. Bo że to jest Heike, nie wątpił nawet przez chwilę. Zły uśmiech wykrzywił wargi Solvego. - Mam go - pomyślał na głos. - Ależ się plącze, jak zając z przestrzeloną łapą, a raczej jak żaba. Pokraka, nawet chodzić nie umie! Solvemu syn wydawał się tak komiczny, że przez dobrą chwilę zanosił się śmiechem. Mgła znów zafalowała i chłopiec zmknął. To nic nie szkodzi, pomyślał Solve i szybkim krokiem zaczął schodzić ze wzgórza. Teraz już go mam, już mi się nie wymknie! Po chwili znalazł się w dolinie, w której widział Heikego. Mgła sprawiła, że ciemności wydawały się jeszcze gęściejsze, choć możliwe do przebycia. W mrocz- nej dolinie sięgał wzrokiem nawet dość daleko. Ale musiał wysilać oczy, by rozróżnić szczegóły. Starał się poruszać bezszelestnie, wypatrując czegoś, co się porusza. Chłopiec nie mógł zajść daleko. Tam! Tam był? Daleko, między drzewami. Solve szedł wzdłuż doliny korytem dawnego strumyka, teraz nie było już w nim wody. Po obu stronach rosły gęste, brzydkie świerki. Mogłoby być nawet zabawnie! Drobne polowanka. Ale i zwierzyna musi także poczuć się ścigana! Zawołał głosem drwiącym, pełnym złości: - Heike! Chłopiec zamarł i odwrócił głowę. Cóż on ma za ubranie, zastanowił się Solve. Zadziwiające. Heike znów się odwrócił i poganiany panicznym lękiem zaczął pełznąć wzdłuż łożyska strumienia. Solve z radością zachichotał. Przyspieszył. Słyszał, jak chłopiec popłakuje ze stra- chu. Chciał zawołać jeszcze raz, aby Heike wiedział, jak blisko znajduje się jego prześladowca... Nie zawołał jednak. Coś nagle wyłoniło się na drodze między nim a chłop- cem, przesłaniając mu widok. Solve zamrugał i potrząsnął kilkakrotnie głową, chcąc widzieć lepiej. Zatrzymał się gwałtownie. Coś wyraźnie zagradzało mu drogę. Wysoka, spowita w czerń postać, w opończy spływa- jącej aż na ziemię. Dłoń wyciągnięta w kierunku Sol- vego, groźne ostrzeżenie bijące od całej ogromnej syl- wetki... Wędrawiec w Mroku! Solve jęknął przerażony. Przez moment stał jak ska- mieniały, po czym wydał z siebie drżący pisk przerażone- go do obłędu dziecka. Pisk przerodził się zaraz w głośny krzyk. Solve zawrócił i co sił w nogach rzucił się do ucieczki, jakby gonił go sam diabeł. Kta wie, może tak właśnie było? Nie, myślał, kiedy biegł do domu, potykając się o kamienie i zwalone pnie drzew. Nie, to nie był Zły, a w każdym razie na pewno nie Tengel Zły. To zupełnie kto inny. Ale kto, kto? Co miał wspólnego z Heikem tutejszy, lokalny duch z chłopskich wierzeń? I... to już szczyt niesprawiedliwaści: dlaczego niesamowita zjawa brała stronę Heikego? Czy nie byłoby o wiele właściwsze, gdyby pomogła jemu, Solvemu, prześladowanemu przez wszystkich, wszędzie natrafiającemu na taki opór? Potykając się i chwiejąc na nogach wyszedł wreszcie na łąki nie opodal domu Eleny i swojego. Tam się opamiętał. Dziewczyna nie może zobaczyć go w tak opłakanym stanie. Wyprostował się i ostatni kawałek drogi dzielący go od domu przebył godnie, dostoinie, choć nie opuszczało go uczucie, że przez cały czas żądny zemsty demon depcze mu po piętach. Gdy szczęśliwie dobmął do chaty, opadł na ławę, by chwilę odetchnąć. Bezustannie przeklinał swój parszywy los. Dlaczego, dlaczego nic mu się nie układa? Gdy Solve coraz bardziej pogrążał się w żalu nad sobą, Elena podjęła decyzję. Nie mogła już dłużej znieść samotności, a poza tym bardzo się bała. Gorzką prawdą bowiem było, że nadal szukała okoliczności usprawiedliwiających zachowanie Solvego. Nie było to wynikiem słabości charakteru Eleny, znalazła się, jak wiele innych kobiet przed nią, pod jego przemożnym wpływem. Solve w kontaktach z Eleną nie wykorzystywał świa- domie czarodziejskich sił, ale magiczną moc nosił w sobie. Tkwiła ona w jego łagodnym, ciepłym głosie, niezwyk- łych oczach, fascynującym wyglądzie i jego zawsze obez- władniającym erotyzmie. W stosunku do Eleny udawał życzliwość i przyjaźń i samotnej dziewczynie przez kilka dni jawił się jako wspaniały przyjaciel. Elena jednak zaczęła podejrzewać, że władza, jaką nad nią miał, nie była całkiem zwyczajna. Solve naprawdę potrafił rzucać czar na kobiety, a nieświadomie ofiarował jej podwójną dawkę tego, czemu oprzeć się mogła prosta i niedoświadczona dziewczyna. Dlatego zapragnęła teraz znaleźć się wśród ludzi. Rozdzielił ich widok małego, zaniedbanego chłopca w klatce. Na malca w klatce trudno było znaleźć usprawied- liwienie. Nie miała odwagi zabierać ze sobą całego swego dobytku. Wsadziła tylko kota do koszyka wraz z paroma drobiazgami, które mogły jej się przydać w ciągu najbliż- szych dni, a potem wyprowadziła kozy i szła udając, że idzie je wypasać. Poganiała je w stronę wioski, krążąc po okolicznych wzgórzach, by nie wzbudzić w Solvem podejrzeń. Ale jego nie było widać. Bez przeszkód minęła dom, w którym zamieszkiwał, i wkrótce zasłoniło ją kolejne wzniesienie. Odetchnęła z ulgą, choć wiedziała, że zaraz stanie się znów widoczna z jego okna. Kiedy była pewna, że on nie może jej zobaczyć, popędzała kozy z gorączkową niecierpliwością. Teraz, gdy zrobiła już pierwszy krok, nie mogła się doczekać, kiedy pokona całą drogę. Do kogo jednak miała się zwrócić w wiosce? Nie wypadało, by szła do Milana, nic nie wiedziała o śmierci jego ojca. Może do kościoła? Ksiądz był, co prawda, ogromnie surowy, ale przecież musiała z kimś pomówić, opowiedzieć o chłopcu, który być może w tej chwili cierpi wielką biedę gdzieś w lesie. Znów sumienie ukłuło ją niczym strzała. Czy słusznie postąpiła, wypuszczając go, czy też nie? Pytanie to dręczyło ją od wczoraj bezustannie. Westchnęła ciężko. To już dla niej stanowczo za dużo, zwłaszcza że gdzieś w głębi duszy tkwiło niebezpieczne pragnienie, by jeszcze raz ujrzeć Solvego. Kiedy zbliżała się już do wioski, zobaczyła, że ktoś ścieżką zmierza w jej kierunku. Mężczyzna w uroczystym stroju, zdobionym kolorowymi taśmami, z kamizelką, do której przywiesił złote monety. Mężczyzna udający się w konkury. Tą drogą? Wszak tutaj nikt nie mieszka! Ale... Ale to przecież Milan. Elena poczuła rozczarowanie. Czy naprawdę Milan postanowił komuś się oświadczyć? Sporo czasu upłynęło, zanim zdążyła połączyć wszyst- ko w jedną całość, i zrozumiała, że Milan zmierza do niej. Tak wielką skromność miała w sercu Elena. Kiedy się spotkali, Milan zaczerwienił się ze wstydu. - Eleno, ty tutaj? Dokąd się wybierasz? W tym momencie pękły tamy. Nie mogła już ukrywać poczucia osamotnienia, niepewności, lęku i wątpliwości. - Och, Milanie, nie wiem, co mam robić! Tak bardzo się boję! Opowiedziała całą historię o obcym przybyszu, który od razu stał się takim miłym, dobrym przyjacielem, lecz później okazało się, że ma syna, przypominającego małego diablika, którego trzyma w klatce. Jednym tchem dała wyraz współczuciu, jakiego doznała na widok dziecka. Mówiła o tym, co zrobiła później, i o malcu, który wędrował gdzieś teraz samotnie, być może napotkał w lesie dzikie zwierzęta, i o swoim lęku przed Solvem. Milan z każdym jej słowem coraz mocniej zaciskał szczęki. W pewnym momencie wyczuł jej niepewność. - Eleno... Czy ty... czy jesteś związana z tym człowie- kiem? Dziewczyna nerwowo potarła oczy - Związana? Nie, był po prostu dobrym przyjacielem, nigdy nie był nieprzystojnie natrętny. Ale, Milanie, mam złe przeczucia, obawiam się, że on ma nade mną władzę. Jak gdyby chciał, bym przystała na jego propozycję, której nigdy nie uczynił! Ja go nie chcę, Milanie, a mimo to mnie pociąga w jakiś niezwykły, przerażający sposób. Nie mogę tego pojąć. - Za to ja rozumiem - odparł Milan ze smutkiem. - Sądzę, że masz rację, Eleno. On stara się przywieść cię do grzechu, sprowadzić z drogi cnoty. Mężczyźni we wsi radzą teraz, są na niego bardzo rozgniewani. - Dlaczego? - On ma uroczne oczy. - Och - szepnęła Elena. - Tak, to prawda! I dlatego właśnie Solve popełnił błąd. Pokazał swe czarodziejskie sztuki, nie zapoznawszy się bliżej z prze- sądami mieszkańców tych okolic. Uważali oni, że istnieją ludzie obdarzeni urocznymi oczyma czy, jak powiadali inni, "złym okiem". Samym tylko spoj- rzeniem potrafią rzucić urok i wyrządzić krzywdę. Solve powinien był zwrócić uwagę na ostrzegawcze sygnały, na gesty wykonywane palcami, mające od- wrócić urok. Jednocześnie dwoma palcami, wskazują- cym i małym, pokazywali na niego, drugi zaś gest polegał na wciśnięciu kciuka między palec wskazujący a środkowy. Solve jednak był zbyt pewny siebie, by przejmować się takimi głupstwami. - Eleno - zdecydował się Milan. - Słyszałaś chyba, że mój ojciec nie żyje i został już pochowany? - Och, co ty mówisz, Milanie! Tak bardzo mi przykro, naprawdę! - Dziękuję. Ale to już minęło. Właśnie szedłem do ciebie, by prosić o twą rękę. Co byś odpowiedziała? Elena oblała się rumieńcem. - Sądzę, że wiesz, że nie szedłbyś na próżno - odparła cicho. - Ale ja nie mam nic, co mogłoby stanowić mój posag. - Wiem o tym i wcale o to nie pytam. Zależy mi na tobie. A więc jesteś teraz moja, prawda? Odprowadzę cię do wioski, pójdziemy prosto na radę starszyzny. A potem sam udam się do tego człowieka. Jak on się nazywa, Solve? - Och, nie, Milanie, tego nie wolno ci robić! On może wyrządzić ci krzywdę! Twarz Milana zawsze odzwierciedlała jego nastrój. Także i teraz Elena poznała, że Milan za nic nie da się przekonać. - Masz zostać moją żoną. Sądzisz, że zniosę, by jakiś obcy starał się ciebie uwieść? O, tam idzie Peter. On może zaprowadzić cię na radę. Zanim Elena zdążyła zaprotestować choćby słowem, Milan wyjaśnił Peterowi, jak się sprawy mają, i pospieszył w górę, do domu Solvego. Złe oko, czy nie - ten człowiek musi usłyszeć kilka słów prawdy. - Milanie! - zawołała za nim Elena, ale równie dobrze mogła wołać do wiatru północnego. Peter w zamyśleniu spoglądał na szybko znikającą w oddali sylwetkę Milana. - Nie podoba mi się to. Ale kiedy Milan wpadnie w gniew, nigdy nie słucha innych! Chodź, musimy powiadomić radę o tym malcu. Trzeba go szukać w lesie całą gromadą. - Ale on naprawdę ma straszny wygląd - ostrzegła Elena. - Powiedz im, że nie muszą się go bać. Nie jestem pewna, ale sądzę, że on nie ma złego oka, choć może tak właśnie wygląda. Peter w odpowiedzi tylko kiwnął głową. Mogła mu zaufać. W domu na wzgórzu Solve nareszcie ocknął się z paraliżu, jaki ogarnął jego wolę. Oczy mu błyszczały, policzki palały. Jakimż idiotą się okazał! Jak do tego stopnia mógł poddać się panice, że nie zauważył tak doskonałego rozwiązania? Chłopiec zginął. Nie wziął mandragory ze sobą, ona także gdzieś się zapodziała. Solve był więc wolny! Wolny, wolny, wolny! Dlaczego miał marnować czas na tego niewyda- rzeńca? Biegać w kółko po tych przeklętych lasach i wystawiać się na pośmiewisko? Jaki to miało sens? Mógł teraz bez przeszkód wyruszyć do Wenecji i za- cząć wszystko od początku. Dalej kraść i oszukiwać, i piąć się do góry jak kiedyś, tyle że z większym wyrachowaniem, sprytniej! Dopiero teraz droga do szczytu, do władzy nad światem, stała przed nim otworem. O Tengelu Złym musi zapomnieć, naj- ważniejsze, by jak najszybciej się stąd wydostać. Szu- kanie Tengela Złego mogło w rezultacie okazać się wręcz niebezpieczne, znów mógłby zostać obarczony ciężkim brzemieniem, jakim był Heike. Musi dotrzeć do Adelsbergu, by tam zdobyć konia i powóz, i nowy majątek. Chłopi w tej dziurze nie mieli absolutnie nic. Mógłby się też zadowolić samym koniem. Wjechać wierzchem do Wenecji. Jeśli to w ogóle możliwe, bo słyszał, że cała Wenecja stoi na palach wbitych w wodę. Brzmiało to dziwacznie. Czując przypływ energii, Solve pozbierał swe nieliczne drobiazgi i opuścił chatę. Klatka niech zostanie tu, gdzie stoi, on wkrótce i tak będzie daleko stąd, i wszystko, co się tu wydarzyło, przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Odległość, jaka dzieliła go od Adelsbergu, z łatwością mógł pokonać pieszo. Był teraz wolny, swobodny, miał przed sobą całe życie, ba, cały świat! Pokaże teraz wszystkim tym, którzy drwili i naśmiewali się z Solvego Linda z Ludzi Lodu, co potrafi! Jeszcze dostaną za swoje! Były to czcze pogróżki rzucane na wiatr, ale i tak sprawiały mu przyjemność. Znalazł się mniej więcej w połowie drogi do wioski, gdy ścieżkę zastąpił mu rozgniewany nie na żarty człowiek. Milan nie miał zamiaru pojmać czy też zgładzić Solvego, chciał po prostu wyłoić skórę łajdakowi, który ośmielił się za bardzo zbliżyć do jego dziewczyny. Co prawda nic jej nie zrobił, ale sama myśl... Milan był bardzo zazdrosnym młodym człowiekiem, co stanowiło chyba jego jedyną wadę. Poza tym cechowała go łagodność i dobroć jak rzadko, a opowieść Eleny o małym, niewyda- rzonym chłopcu mocno poruszyła jego serce. Jeszcze jeden powód, by rozprawić się z tym ob- cym. Nie mogli się dogadać, ale co do zamiarów Milana nie można było mieć wątpliwości. Z jego wypowiedzi Solve wyłapał imię Eleny i nie był aż tak głupi, by nie dośpiewać sobie reszty. Wymowa była jednoznaezna: "Łapy z dale- ka!" Okazał się jednak na tyle głupi, by zachować się arogancko. Na Milana podziałało to niczym płachta na byka. Nie namyślał się długo... Solve ocknął się w bardzo bolesnej rzeczywistości. Był sam na świecie, jak porzucony tobołek, z nosem na pokrytym czerwonym pyłem kamieniu. Jedna noga utkwiła w kolczastym krzewie, ramię, na którym leżał, zdrętwiało. Z jękiem opuścił głowę. Za uprzednie jej podniesienie musiał zapłacić ostrym, rozsadzającym czaszkę bólem. Wokół nosa i ust czuł coś lepkiego, miejscami boleśnie przyschniętego. Krwawię, pomyślał zdumiony. Z nosa leci mi krew! I jeden ząb się rusza! Bezustannie jęcząc, zdołał wreszcie usiąść, a wkrótce potem nawet wstać. Jakże on wygląda! Pokryty kurzem i zakrwawiony. I jak to boli! Kiedy Solve otrząsnął się na tyle, że przestał litować się nad sobą, zapałał niepohamowanym gniewem. Skierował go naturalnie na nieznanego łajdaka, który ośmielił się go pobić. Ale zemsta dotknie jednocześnie i napastnika, i Elenę. Tę nieprzyzwoitą dziwkę! Koniec z próbą zdobycia jej poprzez przyjaźń. To za długa droga. Teraz ona sama będzie musiała przyjść do Solvego. Przywoła ją do siebie siłą swej woli, a potem drań, który go pobił, dostanie ją z powrotem - zhańbioną, zbrukaną i całkiem bezwartościową. Będzie to stosowna zemsta na nich obojgu. Najpierw jednak Solve musiał minąć wioskę. Nie chciał tu zostać ani chwili dłużej. Obejdzie ją naokoło, a potem zatrzyma się w jakimś miejscu między Planiną a Adelsbergiem. I tam właśnie będzie musiała przyjść Elena. Tam dopełni się jej los. Dla urażonej dumy Solvego myśl o tak słodkiej zemście była niczym balsam na rany. Tak będzie wyglądało jego pożegnanie z tą parszywą wioską. Nigdy więcej go nie ujrzą. O Heikem nie myślał już wcale. Żywił przekonanie, że dzikie zwierzęta już dawno się z nim rozprawiły. Na przemian kulejąc i jęcząc szedł skrajem lasu, zostawiwszy wioskę w dole. Spoglądał na nią od czasu do czasu, ale panował tam całkowity spokój. Wieś sprawiała wrażenie, jakby wcale nie było w niej ludzi. No cóż, tym lepiej dla niego. Przejdzie nie zauważony. Wkrótce zostawił już Planinę za sobą. Świadomość, że Tengel Zły jest blisko, nadal w nim tkwiła, wibracje stały się nawet silniejsze, pnerodziły się w pewność. Nie miał już jednak czasu na Tengela Złego. Najistotniej- sze - zemścić się! A potem musiał dotrzeć do Adelsbergu. Wszak Wenecja czekała na największego człowieka na świecie - Solvego Linda z Ludzi Lodu. Gdy dotarł do niewielkiego, przytulonego do skały lasku, zszedł z gościńca łączącego obie miejscowości. Skrył się między drzewami. Tutaj! Tu będzie czekał na Elenę. Solve przykucnął, objął ramionami nogi i usiadł na piętach. Oparł czoło o kolana i przymknął oczy. - Chodź, Eleno - szepnął. - Chcę, byś do mnie przyszła. Teraz, zaraz! Paląca go nienawiść i żądza zemsty uczyniły jego zdolność sugestii podwójnie silną, dwakroć trudniejszą do odparcia niż wcześniej. Elena w walce z nią nie miała żadnych szans. ROZDZIAŁ XIII Niemal wszyscy mieszkańcy wioski zebrali się w ma- leńkiej winiarni. Było tak ciasno, że para z oddechów zdawała się drżeć w pomieszczeniu. Przybyły także kobiety, zaszczycone faktem, iż pozwolono im wejść do świętego miejsca mężczyzn. Elena, niezwyczajna, by być ośrodkiem zainteresowa- nia, mocno trzymała Milana za rękę. Czerwieniąc się i jąkając, odpowiadała na pytania. W pewnej chwili poczuła jednak, że powinna powie- dzieć coś jeszcze: - Bardzo jestem wdzięczna, że chcecie wyruszyć ze mną na poszukiwania tego biedaka. Pragnę jednak, abyśae wiedzieli, że postanowiłam się nim zaopiekować, nie zważając na jega wygląd. To ja ponoszę odpowiedzialność za dziecko, a Milan jest taki dobry, iż zgodził się, by chłopiec zamieszkał w naszym przyszłym domu. Oczywiście, jeśli go odnajdziemy i jeśli w ogóle pozwoli się obłaskawić. - Już dawno porwał go wilk, to więcej niż pewne! - zawyrokowała jedna z kobiet. - Musimy go szukać - stanowczo rzekła druga. Pozostałe pokiwały głowami. - A co zrobimy ze złym okiem? Zapadła cisza, wreszcie odezwał się ksiądz: - Stara Anna dopiero co widziała go na skraju lasu, prawda? Wygląda na to, że wyruszył do Adelsbergu. Sami nie poradzimy sobie z kimś takim jak on. Posłuchaj, Peterze, weź konia i pojedź zaraz do Adelsbergu okrężną drogą. Trzeba ich ostrzec! Poproś, by odcięli mu drogę, i powiedz, że my wyruszamy stąd. Proś także, by zabrali mego przyjaciela, księdza! To człowiek Bogiem silny, już dawniej wypędzał demony. Ja pójdę z wami... W tej samej chwili Elena jęknęła. - Co się stało? - zapytał Milan. - Och, nie - pisnęła. - Och, nie, nie! Trzymaj mnie mocno, Milanie? Wydaje mi się, że on mnie wzywa, nie rozumiem, co się dzieje! Tak ogromnie mnie do niego ciągnie, a przecież wcale tego nie chcę! - Zaiste, to potomek Szatana! - wykrzyknął ksiądz. - Jest w posiadaniu ogromnych mocy, silnych i złych! - Zawsze miał władzę nad Eleną, ona sama to mówiła - rzekł Milan. - Dlatego nie śmiała dłużej mieszkać tam sama... Eleno! Eleno, przestań! Dziewczyna rzuciła się ku drzwiom, lecz powstrzymali ją stłoczeni tam mężczyźni. Walczyła, aby się uwolnić, i krzyczała, że chce, że musi iść. - Ruszajcie w drogę w pościg za tym diabłem! - rozkazał ksiądz. - Milan i ja zabierzemy Elenę do kościoła. Tam będzie bezpieczna. - Nie powinieneś był go bić, Milanie - odezwał się jeden ze starszych mężczyzn. - To jego zemsta: chce zabrać ci twoją kobietę. - Nie wie, z kim ma do czynienia - syknął Milan przez zęby. Ściągnął Elenie ramiona do tyłu i podniósł wierz- gającą, rozkrzyczaną dziewczynę. Ksiądz, Milan i kobiety ruszyli w stronę małego wiejskiego kościółka. Peter konno jechał już na połu- dnie, a wielka gromada mężczyzn gotowała się do wyruszenia gościńcem w kierunku sąsiedniego miastecz- ka, Adelsbergu, jak zwało się w języku austriackich panów. W drodze do kościoła ksiądz, przyjrzawszy się Elenie, zmienił decyzję: - Nie, Milanie, nie powinieneś na to patrzeć. Elena jest dobrą, miłą dziewczyną, niewinną i cnotliwą, i silną w swej wierze w Boga. Z pewnością nie chce, byś widział jej upokorzenie. Idź z innymi i pomóż im pojmać tego diabła w ludzkim przebraniu! Obiecuję, że Elena będzie tu bezpieczna, jest nas dość, by jej upilnować. Otaczające ich kobiety pokiwały głowami. Milan przez chwilę się wahał, ale w końcu przyznał księdzu rację. - Nie pozwólcie jej się uwolnić - poprosił. - Jeśli będzie trzeba, przywiążcie ją do ołtarza! To moja wina, że została na to narażona. - Bądź spokojny, możesz nam zaufać. Milan, wiedziony chęcią odwetu, poszedł więc za innymi. Żałował tylko jednego: że nie zabił groźnego demona, kiedy miał taką możliwość. Milan wiedział jednak, że nigdy by się na to nie zdobył. Nie był mordercą, nie chciał, by czyjaś krrw ciążyła mu na sumieniu. Teraz jednak sytuacja się zmieruła. Przedtem nikt nie przypuszczał, jak bardzo niebezpieczny jest obcy przybysz. - A co z dzieckiem? - zapytał kobiety ksiądz, gdy już wnieśli Elenę do kościoła i starannre zamknęli drzwi na klucz. - Dziewczęta wzięły ze sobą dwóch czy trzech męż- czyzn i razem poszli szukać - odparła jedna z niewiast. Musiała wołać, by zagłuszyć krzyki Eleny. - Ale młódki były wystraszone, nie chciały iść na południe, póki nie schwytają tego złego człowieka. - Rozumiem, to nawet rozsądnie z ich strony. Teraz jednak myślę, że powinniśmy zrobić to, co zaproponował Milan: przywiążemy Elenę, nie do ołtarza, rzecz jasna, tylko do tej kolumny. Och, jakże ona kopie! Ksiądz przez chwilę podskakiwał na jednej nodze, rozcierając kostkę u drugiej. Elena trafiała bardzo cel- nie. W końcu zdołali przywiązać ją do kolumny, musieli też zakneblować jej usta, by stłumić krzyki. Elena wpatrywała się w nich błędnym wzrokiem, rzucając głową na wszystkie strony. Usiłowała zerwać więzy, ale szczęśliwie okazały się mocne. Mocniejsze od tej nad- ludzkiej siły, jaką teraz miała jako niewolnica Solvego. Siła jego woli była doprawdy przerażająca, zwłaszcza teraz gdy czuł się tak urażony laniem, jakie spuścił mu Milan. Ksiądz pospiesznie przypominał sobie wszystkie mają- ce odpędzić diabła modlitwy, nigdy dotąd bowiem nie musiał się do nich uciekać, a kobiety śpiewając Kyrie elejson wkładały w śpiew więcej serca niż czyniły to zazwyczaj. Oczy Eleny nad kolorowym szalem starej Anny, służącym za knebel, wytażały bezdenną rozpacz. Solve znów wrócił na gościniec prowadzący z Planiny do Adelsbergu. Niczego nie mógł zrozumieć. Elena powinna już tu być. Nigdy jeszcze nie posłużył się tak wielkimi siłami, by osiągnąć cel. Powinna przybyć tu biegiem, uradowana możliwością spotkania się z nim. Będzie należała do niego. A potem... potem wydrwi ją, opluje, sponiewiera tak, że ten bezwstydny, głupi chłop dostanie z powrotem jedynie strzępek człowieka. Solve wpatrywał się w miejsce, w którym droga zakręcała, niknąc pośród drzew. Czy dziewczyna nigdy nie nadejdzie? Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak strasznie teraz wygląda. Bijatyka nie przydała mu naturalnie urody, ale wcale nie to najbardziej rzucało się w oczy. Najgorsza była twarz, w której wypisana została cała podłość. jego charakteru. Z rysów wyczytać można było niezwykłe, wręcz odpychające lodowate zimno uczuć: nienawiści skierowanej ku ludziom, obojętności wobec całego świata. Wulgarność, cechująca wielu dotkniętych z Lu- dzi Lodu, ujawniała się teraz wyraźnie. W ciągu tego jednego dnia Solve znacznie się postarzał. Wyniosły światowiec, czarujący lew salonowy, zamienił się w zni- szczonego rozpustnika, który przeżył już swe dni świetności. Solve Lind z Ludzi Lodu sięgnął dna. Nie zachował już ani krztyny człowieczeństwa. Gotowało się w nim z irytacji. Dlaczego ta przeklęta latawica nie przychodzi? Dlaczego? Nie miał wszak czasu na wyczekiwanie, chciał jak najprędzej znaleźć się w Adels- bergu, by tam zdobyć to, co niezbędne w dalszej drodze do Wenecji. W drodze do nowego życia! Jego nienawiść ku młodemu durniowi, który go pobił, ku Elenie i całej tej przeklętej wiosce, Planinie, była jednak tak wielka, że najpierw musiał się zemśeić, po prostu musiał. Nikomu nie wolno zadzierać z Solvem! Mały Heike, o którym ojciec całkiem już zapomniał, wcale nie miał się tak źle. Szedł dalej, wyposażony w ciepłe ubranie, które co prawda bezustannie zsuwało się i opada- ło, zaopatrzony w resztki chleha, oszczędzony przez dzikie zwierzęta, które jak dotąd nie zainteresowały się nim bliżej, choć widział krążące wokół stwory podobne do psów i inne, większe, jakich nigdy jeszcze nie spot- kał. Co prawda Heike niewiele dotąd zobaczył świata. Czasami nie był sam, towarzyszył mu ktoś bardzo wielki i bardzo czarny. Z początku Heike trochę się go bał, właśnie dlatego, że był taki wielki i czarny i umiał pojawiać się i znikać, kiedy chciał. Nigdy jednak nic Heikemu nie zrobił, wcale się też nie odzywał. Stał tylko w pobliżu, choć nie za blisko, i odpędzał zwierzęta, a raz nawet Solvego, i zaraz potem znikał. Herke nie potrafił tego pojąć. Właściwie jednak ten wielki mężczyzna nie dotrzymy- wał mu towarzystwa, Heike mimo wszystko czuł się samotny. Zastanawiał się, czy na zawsze już pozostanie w tym lesie, nie byłoby to wcale zabawne. Myślą wracał do miłej istoty obdarzonej łagodnym głosem, która ot- worzyła mu klatkę. Heike tęsknił za tym głosem, pragnął być razem z tą istotą. To jednak nie było możliwe. Instynktownie ciągnął ku ciepłemu słońcu, na połu- dnie. Odkrył wiele zadziwiających rzeczy podczas swej wędrówki ku Adelsbergowi, choć oczywiście nie wie- dział, jak nazywa się miejsce, ku któremu wiodła go kręta droga. Chodził już teraz dużo lepiej. Z początku musiał przytrzymywać się cienkich pni drzew, by się wypros- tować. Teraz też nie do końca mu się to udawało, ale był przekonany, że pewnego dnia będzie zupełnie dobrze chodzić, wiedział bowiem dokładnie, co należy robić. Na razie stawy nie chciały jeszcze właściwie pracować i kiedy się spieszył, poruszał się raczej na czworakach. Raz zdarzyło mu się zsiusiać tak jak stał, ale zaraz przekonał się, jak nieprzyjemnie jest, gdy jego piękne spodnie są mokre. Wkrótce, co prawda, wyschły, ale w ten sposób Heike sam siebie nauczył czystości. Miał już pięć lat i wcale nie był głupi, tylko jego umysł był nieco przytłumiony długim samotnym życiem w kla- tce. Choć nie zdawał sobie z tego sprawy, okazał tym samym pierwszą iskrę szacunku dla samego siebie. Oczywiście wiele razy płakał, kiedy bardzo dokuczyła mu samotnosć i niemoznosć zrozumuenia tego, co napoty- kał wokół siebie. Miał przed sobą całe życie, ale nikt przecież nie nauczył go, jak żyć. Młodzi ludzie, którzy wyruszyli na poszukiwanie Heikego, nie wierzyli, by malec zabłądził aż tak daleko. Elena opisała go im, mówiła, że prawdopodobnie chło- piec nie umie chodzić. Przestrzegła też, by nie wystraszył ich jego wygląd. W krótkim czasie, jaki z nim spędziła, parskał, co prawda, i pluł, ale absolutnie nie odniosła wrażenia, żc chłopicc jest tego samego pokroju, co jego zły ojciec. Widziała w nim jedynie samotne, rozpacz- liwie nieszczęśliwe dziecko, które chciało się obronić przed nieznanym stworzeniem, jakim musiała mu się wydać. Prosiła, by zachowali się w stosunku do niego delikatnie. Nikt jednak poważnie nie myślał, że chłopiec jeszcze żyje. Nocny chłód mógł się okazać zabójczy dla kogoś, kto nigdy nie wychodził na powietrze. Wcześniej też zdarzało się, że w wiosce ginęły dzieci. Jeśli zbłąkanych nie zdołano odnaleźć przed zapadnięciem nocy, porywały je krążące wokół drapieżniki. Mimo wszystko nadal szukali, kierowani szlachetnym pragnieńiem, by zapewnić malcowi bodaj parę szczęśliwyćh godzin w jego krótkim życiu. Przeczesywali teren wokół chaty Eleny, pnekonani, że szukanie go na południu mija się z celem. Niemożliwe, żeby znalazł się w pobliżu Adelsbergu... Nie, w tej okolicy nie miał ani cienia szansy. Tam żaden mały chłopiec nie dałby sobie rady sam. A jednak Heike właśnie tam zawędrował. Ćwiczył chodzenie. Chwytał się mocno pnia drzewa, brał kurs na następne i puszczał się. Najtrudniej mu było poradzić sobie ze stopami. Cały czas wykręcały się, wracając do pozycji, jaką przybtały przez ostatni rok, po tym jak klatka zrobiła się za ciasna. Kark zdołał już całkowicie wyprostować, ale stawy w kolanach i biodrach nadal bolały i trzeszczały, a cały kręgosłup gwałtownie protes- tował przeciw próbom ustawienia go w pozycji pionowej. Z równowagą także nie było najlepiej. Nagle Heike stanął twarzą w twarz z czymś absolutnie niepojętym. Dziw natury, na którego widok ze zdumienia rozdziawił buzię. Rozbudzona ciekawość była tak silna, że zapragnął podejść bliżej, przyjrzeć się uważnie... I oto znów pojawiła się ogromna, ciemna postać! Stanęła przed nim, powstrzymując go od zbliżenia się do czegoś tak nieprawdopodobnie, niewiarygodnie inte- resującego. Czarna postać poruszyła dłonią, gestem wska- zując chłopcu, którędy ma iść dalej. Heike zawahał się. Instynkt podpowiadał mu jednak, że powinien usłuchać olbrzyma. Czyż nie pomagał mu on przez cały czas? Heike dobrze wiedział, kto przyniósł mandragorę. I ubranie. I chleb. Chłopiec z powagą skinął głową i zrobił tak, jak nakazywał mroczny wielkolud. Jego niezwykły towarzysz natychmiast zniknął. Heike dalej parł naprzód. Na zmianę czołgał się i szedł, z mozołem wdrapując się po wapiennych ska- łach. I nagle, w momencie gdy ogromna błyskawica rozdarła niebo na pół, mały Heike spojrzał w dół i ujrzał miasto, piękne miasto które oznaczało ludzi jedzenie, ciepło i... strach! Doświadczenia Heikego z ludźmi nie należały do najprzyjemniejszych. Sądził, że większość z nich jest taka jak Solve, bo niby dlaczego miałoby być inaczej? Czy krótkie spotkanie z istotą innego pokroju mogła wystar- czyć, by znikła nieufność dziecka skrzywdzonego przez dorosłego? Heike był przekonany, że miasteczko oznacza kolejne lata niewoli, spędzone w klatce. Choć całym sercem, jak jeszcze nigdy dotąd, zapragnął znaleźć się wśród ludzi, nie ruszył się z miejsca. Usiadł na trawie popłakując z żalu i samotności. Niedaleko od niego, na wyżynie, na której siedział, dostrzegł łagodnie zaokrąglony szczyt wzgórza. Stało na nim coś, co zostało wzniesione ludzką ręką. Wy- sokie rusztowanie, zbudowane z drewnianych bali, a na nim gruby pal, na którego końcu umieszczono poprzeczną belkę. Z belki zwisał sznur zakończony pętlą. Zdaniem Heikego wyglądało to dziwnie, dłużej jednak nie zastanawiał się nad tym. Smutek, od któ- rego ściskało mu się serce, opanował wszystkie jego myśli. Solve kipiał gniewem. Cóż ta głupia, nędzna chłopka sobie myśli? Dlaczego nie przychodzi? Dotąd nigdy mu się to nie przydarzyło, dopiero teraz, i to w dodatku kiedy był absolutnie pewien, że przybędzie do niego na kolanach, błagając, by ją kochał, by mogła należeć do niego bez względu na cenę, jaką przyjdzie jej za to zapłacić. Uznał to za więcej niż dziwne. Nagle zdrętwiał. Znalazł się w potrzasku? Rozejrzał się za możliwością ucieczki. Z drogi wiodącej do Planiny dobiegł odgłos wielu stóp, a w następnej chwili między drzewami dostrzegł gromadę mężczyzn. Solve zawrócił na pięcie i rzucił się do ucieczki w stronę Adelsbergu. Nawoływali się w tym swoim głupim języku. Praw- dopodobnie krzyczeli "tam, tam jest!" lub coś równie niemądrego. Durnie, naprawdę wydaje im się, że zdołają pojmać Solvego Linda z Ludzi Lodu? Przekona- ją się. Nie bał się ich ani trochę, wiedział, że jest silniejszy, a oni gorzko pożałują swoich poczynań! Nie miał jednak ochoty stać się ich więźniem. Słyszał, że są rozgniewani, poznał to po tonie ich głosów. Nie zamierzał narażać się na przykrości. I umiał biegać szybciej niż oni. Z jakiego powodu ogarnęła ich taka złość? Właściwie mogło to oznaczać tylko jedno: poznali prawdę o Heikem. Może dotarł do ich parszywej wioski, może doniósł na Solvego? Przeklęty szczeniak! Kondycja Solvego okazała się gorsza, niż przypusz- czał. Powoli zaczynał tracić oddech, zastanawiał się nad możliwośeią rzucenia na nich uroku. Ale jak można się skoncentrować, gdy się biegnie potykając o kamienie i wykroty, mając za plecami dyszącą żądzą krwi gromadę tubylców? W kościele w Planinie Elena nagle jakby opadła z sił, jęknęła cicho i przestała walczyć. Ksiądz spojrzał na kobiety, które skończyły śpiewną modlitwę do Boga o zmiłowanie w tej samej chwili, gdy Elena się uspokoiła. Ksiądz także przetwał modły. Jedna z kobiet podeszła do Eleny i usunęła knebel. - To już minęło - powiedziała zmęczona dziewczyna. - Zły człowiek musiał zaniechać swych zaklęć - orzekł ksiądz. - Tak - odparła Elena, podczas gdy kobiety uwalniały ją z więzów. - Jak się czujesz? - zatroszczył się ksiądz. - Już teraz dobrze - szepnęła. - Ale to było straszne! Straszne! Zostać całkowicie pozbawioną włas- nej woli! - Zadrżała. - Jestem chora! Czuję się zbruka- na. Podniosła głowę i popatrzyła po zebranych. - Bardzo was proszę... nie móweie Milanowi o tym, jak się zachowywałam. To zbyt bolesne, poniżające. Czuję się tak upokorzona, tak bezlitośnie... wykorzys- tana. Obiecali, że nic mu nie powiedzą. - Dziękuję za pomoc - szepnęła Elena i wybuchnęła płaczem. Ksiądz niespokojnie zerkał ku wrotom kościoła. - Powinienem być teraz z nimi. Ten człowiek to uczeń diabła. Nie mogę zostawiać mych wiernych w tak trudnej chwili. Elena wstała. - I ja także pragnę znaleźć się przy baku Milana, być może on mnie potrzebuje. Sądzę, że zły człowiek nie będzie już więcej próbował mnie zhańbić, takie mam przeczucia. Czy mogę iść z wami, ojcze? Po krótkiej dyskusji pazwolona jej i tym z kobiet, które tego chciały, ruszył w drogę na południe. Ksiądz zabrał z kaścioła wielki krucyfiks i niosąc go wysoko nad sobą, ruszył na czele grupy. Elena była teraz całkiem spokojna. Nie ze wzglgdu na siebie szła do Adelsbergu, lecz dla Milana i dla małego chłopca. Nie mogła uwolnić się od obrazu przestraszo- nych, nieszczęśliwych oczu dziecka pod splątaną grzywą czarnych wiosów. Mały nieszczęśnik, któremu przyszło w życiu dźwigać podwójny krzyż. To jego chciała zbawić od złego ducha! To właśnie oznajmiła księdzu i zebranym kobietom. Przeciw temu nie mogli protestować. Rozwścieczona gromada deptała Solvemu po piętach, ale czy odległość między nimi trochę się nie zwiększyła? Och, tak, oczywiście, był od nich coraz dalej! Gdyby tylko mógł zagłębić się w las, ale dawne koryto rzeki, którym biegł, zdawało się nie mieć końca. Musiał kiedyś płynąć tędy potężny strumień, w okolicy pełno było takich wyschniętych łożysk rzecznych i właśnie w jednym z nich musieli zbudować drogę. Tak jakby przez lata całe czekali, aż on się tu znajdzie. Oddychał teraz ciężko, ze świstem, zawziął się jednak, że wytrzyma. Nie miał zamiaru pozwolić im na triumf i ponownie narażać się na ciosy. A gdyby go dopadli, to zobaczą jeszcze, co patrafi dotknięty z Ludzi Lodu! Zaczaruje ich wszystkich, omami! Na razie nie nuał czasu, by się koncentrować, musi dalej uciekać, to najprostsze wyjście. Czy tam na dole droga się nie rozszerza? Ależ tak, tak! Był uratowany! Tam będzie mógł umknąć w las, zgubi tych durniów i... Solve gwałtownie zatrzymał się w miejscu. Z na- przeciwka podążała ku niemu druga gromada chłopów, prowadzona przez wyższego rangą kapłana; poznał to po szatach. Ludzie wyglądali na zdecydowanych na wszyst- ko. Jednocześnie za nimi dostrzegł większą wioskę, a ra- czej miasteczko, bez wątpienia Adelsberg. A więc był już tak blisko, i teraz to? Jak się porozumieli? Solve, naturalnie, nie wiedział nic o młodym Peterze, który konno ruszył przez bezdroża i dotatł do Adelsbergu na długo przed nim. Pneklął głośno. Wykrzykiwał wszystkie przekleń- stwa, jakich się nauczył po niemiecku i po szwedzku. Były to najstraszliwsze wiązanki, jakie można sobie wyobrazić, szczęśliwie tylko nieliczni rozumieli poszczególne słowa, które z siebie ze złością wyrzucał. Gromada znajdująca się za nim już ruszała do ataku, ale ksiądz uniósł w górę dłoń: - Wstrzymajcie się, nie sprowadzajcie na siebie nie- szczęścia, dzieci! - zawołał; nazywał dziećmi wszystkich swoich parafian. - To wysłannik piekieł, nie wiadomo, z czym może wystąpić! Podniósł krzyż na wysokość twarzy Solvego. Ten splunął. Był teraz otoczony. Skrępowano mu ręce i nogi, w usta wciśnięto knebel. Żółte oczy, których lękano się najbardziej, zakryto cuchnącą chustką. Solve starał się zapanować nad gniewem. Nie wolno mi wpadać w panikę, powtarzał w myślach. Jeszcze z tego wyjdę, znam dość sposobów. A więc, moa drodzy igno- ranci, jeśli zdaje wam się, że zwyciężyliście, to wiedzcie, że oszukujeeie siebie samych. Nie można tak łatwo pokonać potomka Tengela Złego, zwłaszcza gdy sam Tengel znajduje się tak niepo- kojąco blisko! On przyjdzie mi z pomocą, wy nędzne ludzkie robaki! Nie wiecie, kogo ośmieliliście się spętać i w ten sposób upokorzyć. Nie wiecie, jaką posiadam moc! A jeśli sam miałbym sobie poradzić... Myśli prześlizgnęły się na inny temat. Zastanawtał się, w jaki sposób mógłby dać im nauczkę. Ach, tyle miał możliwości! Niezbędna mu była jedynie odrobina czasu na koncentrację. Potrzebował tylko kró- ciutkiego oddechu od wrzawy, jaką czynili, a zaskoczy ich, straszliwie i okrutnie. Zawiązali mu oczy? Sądzili, że to coś pomoże! Nie we wzroku tkwiła jego moc, lecz w zdolności koncentrowania myśli. Tego jednak ci łajdacy nie rozumieli. A jeśli, wbrew wszelkim nadziejom, nie będzie miał czasu, by zebrać myśli... Tak, wówczas pajawi się Tengel Zły, niosąc pomoc swemu najbardziej utalentowanemu potomkowi i uczniowi. Dudnienie grzmotu, jakie rozległo się na niebie, było jakby odpowiedzią na jego myśli. ROZDZIAŁ XIV Nad wzgórzami, gdzie niezdecydowany Heike za- stanawiał się, którą drogę obrać, legło ciężkie powietrze. Ludzie Lodu... Solve tak wiele opowiadał mu o Lu- dziach Lodu; słuchając jego opowieści Heike przeżył najpiękniejsze chwile. Kiedy wyszedł na świat, nie znalazł jednak Ludzi Lodu, choć taką miał nadzieję. Bardzo pomieszało mu to w głowie. Źle się czuł w tym dusznym powietrzu. Chmury kłębiące się nad miasteczkiem były sinoszare. Ale za strasznym rusztowaniem na wierzchołku po drugiej stronie, niedaleko niego, za tą konstrukcją, w której wyczuwał utajoną groźbę, za nią niebo przybrało chorobliwie żółtoszarą barwę. Kilka wielkich czarnych ptaków bezustannie krążyło nad rusztowaniem, wyraźnie rysującym się na tle chmur. Ptaki skrzeczały ochryple, w panującej dokoła ciszy ich głosy zdawały się jeszcze bardziej przerażające. Miał wrażenie wielkiej pustki w sobie. Może dlatego, że był po prostu głodny? Nie miał jednak na nic ochoty. W ciągu długich lat spędzonych w klatce nauczył się śnić, zatapiać w tęsknocie, która nie zna granic. Kiedy odzyskał wolność, przyszło mu do głowy, że to za Ludźmi Lodu tak tęskni. Solve jednak nie wyjaśnił, jak daleko stąd da Norwegii czy Szwecji, gdzie mieszkają Ludzie Lodu. Heikemu wydawało się, że są tuż-tuż. Wkrótce jednak przekonał się, jak bardzo się mylił. W całej okolicy nie znalazł wielkiego, pięknego dworu Grastensholm. Spotkanie z otaczającym go światem było zimne i gorzkie. Teraz nie miał już nawet o czym marzyć. Z miasteczka dobiegał go niezwykły odgłos, który zarazem wydał mu się piękny. Dźwięczne uderzenia. Coś podobnego Heike słyszał już kiedyś w innych miejscach, w innych miastach. "To dzwony kościelne, Heike! - ma- wiał Solve. - Musisz się ich wystrzegać, są niebezpieczne. Mamią ludzi, nakazują wierzyć w coś, co nie istnieje". Heikemu jednak wydały się przyjazne, obiecujące. Czuł się jakby bezpieczniej. Chodź, wołały. Chodź, a twe zmęczone, rozbiegane myśli się uspokoją! Heike westchnął, zabrzmiało to niemal jak szloch. Czuł się opuszczomy, zdradzony przez cały świat. Solve także czuł duszność w powietrzu, zwiastującą nadchodzącą burzę. Ucieszył się na myśl, że rozładuje ona atmosferę. Zdjęli mu przepaskę z oczu i knebel. Mężczyzna, który znał jako tako niemiecki, ten, co wcześniej pełnił rolę tłumacza Solvego, miał mu zadawać pytania i tłumaczyć odpowiedzi. Znajdowali się na rynku w Adelsbergu. Było tu o wiele ładniej niż w Planinie. Solve dostrzegł piękne kamienice, zbudowane dla cudzoziemców, może dla Austriaków. Na rynku było tłoczno od ludzi, którzy chcieli na niego popatrzeć, ale większość starała się stać z tyłu, w takiej odległości, by przypadkiem nie znaleźć się w zasięgu jego czarodziejskiej mocy. Solve nigdy nie miał nic przeciw temu, by stanowić centrum zainteresowania ogółu. Nie bał się ani trochę, bo doskonale wiedział, jak wyjść cało z opresji. Zwykła masowa hipnoza mogła uratować go w każdej chwili, gdyby tylko sobie tego zażyczył. Wy- próbował ten sposób już wcześniej, raz w Uppsali i raz w Wiedniu, osiągając zdumiewające rezultaty. W Wied- niu, w pałacu, został zaskoczony na bardzo czułym tete- -a-tete z pewną damą dworu. Zdołał uciec, ale mąż owej pani go rozpoznał. Solve potrafił wówczas tak zasugero- wać wszystkim gościom zgromadzonym w sali balowej, że widzieli go koło siebie tańczącego dokładnie w tym czasie, że niemożliwe okazało się udowodnienie mu winy. Umiał więc zahipnotyzować dużą grupę ludzi. Istotne teraz było to, by wybrać odpowiedni moment i właściwą metodę. Z Planiny przybyło jeszcze więcej ludzi, spora grupa, na czele której stał kolejny ksiądz trzymający w rękach krzyż. Do licha, jacyż oni śmieszni! Eleny jednak nigdzie nie widział. Nie dostrzegł także tego przeklętego łajdaka, który go pobił. To na nim chciał wziąć srogi odwet! Nie, Eleny nie było wśród nowo przybyłych. Nie miała siły, by jeszcze raz spojrzeć Solvemu w oczy. Ona i Milan czekali na skraju miasteczka, w miejscu skąd mogli obserwować wszystko, co dzieje się na rynku. Tłumacz pnemówił do Solvego: - Gdzie dziecko? Chłopiec? Solve drgnął. Czyżby wiedzieli o Heikem? - Jakie dziecko? - bezczelnie odpowiedział pytaniem na pytanie. - Wasze. Elena powiedziała, że trzymacie je w klatce. Elena! Solve pokraśniał z gniewu. A więc to ona wypuściła Heikego! Przeklęta, odpowie mi za to! Później jeszcze zwiodła mnie niewinnym wyrazem oczu, mnie, Solvego! Zaklął w duchu. - Nigdy nie było żadnego dziecka ani żadnej klatki - powiedział arogancko. - Dziewczyna zmyśla, chcąc wzbudzić zainteresowanie. Jeśli to już wszystkie zarzuty, za które tak niegodziwie mnie potraktowaliście, to powin- niście mnie natychmiast uwolnić. - To jeszcze nie wszystko - oznajmił tłumacz. - Sami wiecie, że macie złe oko. - Co takiego? W pamięci Solvego powróciło wszystko, co czytał i słyszał o złym oku. Było to jednak tak dawno temu, że po prostu zapomniał. A znał przecież wierzenia ludów krajów śródziemnomorskich, ich strach przed urokiem złego oka. Teraz lepiej zrozumiał reakcję Słoweńców. A on, idiota, czarował, by się przed nimi popisać! Nowo przybyły ksiądz powiedział coś wzburzony, a tłumacz przełożył: - Usiłowaliście także sprowadzić na złą drogę naszą Elenę... - Elenę? Jej nie chciałbym nawet dotknąć! Jestem przyzwoitym człowiekiem. - Czyżby? Nasz ojciec, ksiądz, jest innego zdania. Może opowiedzieć o tym, jak musieli przywiązać Elenę do słupa w kościele, by nie usłuchała, gdy ją do siebie wzywaliście. Ona nie chciała przyjść do was, bo kocha Milana i pragnie go poślubić, ale wy rzuciliście na nią urok. Za to właśnie czeka was śmierć, za to i za wasze uroczne oczy. I za dziecko, nad którym znęcaliście się tak okrutnie przez wiele lat, jak mówi Elena. Sądząc po wyglądzie, musiał całymi latami przebywać w zamknięciu. Teraz chłopiec zniknął. Macie więc na sumieniu także i jego śmierć. Solve wysłuchał go tylko do połowy. Przywiązali Elenę do słupa! A więc dlatego nie przyszła. Poczuł się jednak ogromnie niemiło usłyszawszy, że nie uległa jego czarowi, a zamiast niego wybrała tego durnego chłopa, który go pobił. E, tam, czort z nimi! Jakie znaczenie mieli dla Solvego ci nędzni ludzie? Nagle dotarło do niego znaczenie słów, które wymówił mężczyzna w trakcie swej tyrady. On, Solve, miał umrzeć! Zrozumiał, że to nie przelewki. Tu, na południu, złe oko nie było powodem do żartów. Ale oni się go bali z tej właśnie przyczyny. Zatem w tym tkwi jego siła. Ale jak ją wykorzystać? W jaki sposób? I znów przemówił tłumacz: - Twoja droga prowadzi prosto na szubienicę. Nasz ojciec daje ci teraz ostatnią szansę na odpuszczenie grzechów. Czy ukorzysz się przed wolą twego Pana? Starszy godnością kapłan przysunął krzyż do twarzy Solvego. Solve instynktownie odsunął się do tyłu. - Odpuszczenie grzechów? - rzekł z pogardą. - Wam go potrzeba za owo niesłyehane przestępstwo, jakiego dopuściliście się wobec mnie! Zabrano krzyż. Teraz Solve uspokoił się, triumfował. Wiedział już, co go czeka, i dlatego też wiedział, co powuiien robić. Omami ich wzrok, będzie im się wydawało, że widzą, jak szubienica rozpada się i zmienia w stos drewna. Uznają, że nastąpił cud, że pojmali niewłaściwego czło- wieka, podnieśli rękę na świętego. Tak, to z pewnością wystarczy tym przesądnym hipokrytom. On - świętym? Solve z trudem opanował się na tyle, by ukryć pogardliwy uśmieszek. Ludzie zaczęli się przesuwać, kierując się ku wzgórzu, na którym ustawiono szubienicę. To dopiero będzie zabawa! Największy triumf Sol- vego! Ołowiane chmury nadciągały nad miasteczko. Burze nie były w Słowenii rzadkim zjawiskiem, ludzie do nich przywykli. Heike natomiast nigdy nie przeżył prawdziwej burzy. Słyszał tylko dudnienie grzmotów na zewnątrz i bardzo się wtedy bał. Wiedział, że hałas po pewnym czasie cichnie. Teraz był na dworze, pod gołym niebem, i nie miał dokąd pójść. Spostrzegł, jak ciemno się zrobiło, a z daleka dobiegł go huk grzmotu. Każde kolejne uderzenie pioruna zdawało się coraz silniejsze, rozlegało się coraz bliżej. Miał wrażenie, że coś ogromnego, niebezpiecznego naprawdę bardzo się na niego rozgniewało. A potem niebo rozdarł ostry, przenikliwy blask, od którego zakłuło nieprzywykłe do jasnego światła oczy; tak długo wszak żył w ciemności. Patrzył na niezwykłe błyski na niebie, długie, poskręcane, a potem nagle roziskrzyło się i huknęło tak, że zakrył uszy dłońmi, starając się podpełznąć jeszcze bliżej skalnej ściany. Heikem owładnął strach. Chociaż bał się także ludzi z miasteczka, ośmielił się jednak zbliżyć do nich nieznacz- nie. Spuścił się niżej, na następny stopień, jak gdyby zawieszony nad drogą. Przycupnął tam skulony niczym zwierzątko. Żółte oczy lśniły wpatrzone w zaczarowane, przedziwne światło. Drgnął. Drogą, znajdującą się poniżej, ktoś nadcho- dził. Wielu, bardzo wielu ludzi w długim rzędzie. Musieli przejść obok niego. Heike wtulony w półkę skalną jeszcze bardziej skurczył się w sobie. Nie śmiał się pokazać, ale poczuł się trochę bezpieczniej. Nie był już sam na sam z ogromnym rozgniewanym niebem. Tyle ludzi! Nigdy nie przypuszczał, że na świecie żyje ich tak wielu. Na przedzie szły dwie istoty w pięknych strojach, w dłoniach trzymały bardzo długie, skrzyżowane kije. Coś na tych kijach tak ładnie błyszczało. Za nimi podążał jeden mężczyzna, ubrany na czarno i czerwono, na twarz nasunięty miał dziwaczny kaptur, spod którego przez małe dziurki wyglądały tylko usta i oczy. Wyglądał bardzo groźnie, Heike się przestraszył. Potem szli wszyscy inni ludzie. Najwyraźniej zdążali ku owemu dziwnemu rusztowaniu na wzgórzu. Czarne ptaki wyczekująco przysiadły na drzewach. Ale co to? W samym środku strumienia ludzi dostszegł konia ciągnącego wóz. Była to brzydka, odkryta dwukółka, a na niej stał samotny mężczyzna z rękami związanymi na plecach. Ale... Przecież to Solve! A ci ludzie obrzucają go kamieniami! Opluwają! Solvego! Nie powinni tego robić! Do oczu Heikego napłynęły łzy. Nie chciał patrzeć na takie upokorzenie Solvego. Miał wrażenie, że to... tak, niedobre. Bo Solve był przecież najsilniejszy na świecie. Nikt nie był równie potężny i niebezpieczny jak on. Nie powinni mu tego robić! Im bardziej zbliżali się do szubienicy, tym większy triumf odczuwał Solve. Wyobrażał sobie, jak to omami ich wzrok i zobaczą szubienicę walącą się w drzazgi. Szafot okazał się większy, niż się spodziewał, jego upadek będzie więc tym wspanialszy. Doskonale! Tak właśnie powinno być! Wszystkich ogarnie przerażenie, będą czynić znak krzyża i puszczą go wolno. A potem on się zemści, nie wiedział co prawda, w jaki sposób, ale tego rodzaju pomysły przychodziły mu łatwo. Już się na to cieszył. Nowa myśl przywołała uśmiech na jego oblicze. Znajdował się przecież w jednym z krajów śródziem- nomorskich. Gdyby rzeczywiście został powieszony, do czego naturalnie nie dojdzie, ale jeśli... czy wówczas pod szubienicą wyrośnie po nim alrauna, mandragora? Cóż za komiczna myśl! W takim razie ma nadzieję, że nowa mandragora będzie naprawdę, naprawdę zła i dopo- może swym przyszłym właścicielom w służbie diabłu. Cóż to by była za ironia losu! Nie miał jednak zamiaru pozwolić, by go powieszono. Kiedy tylko uda mu się oszustwo, rozpocznie nowe życie! Och, ależ będzie zwodził i oszukiwał ludzi w Wenecji! Omami ich, ale tym razem wykaże większą ostrożność przy demonstrowaniu swych umiejętności. I wkrótce znów sięgnie szczytu! Do czorta, ma dopiero trzydzieści lat! Przed nim całe życie! Nagle zamarł z wrażenia. Ponieważ znajdował się o wiele wyżej niż wszyscy, jako jedyny zobaczył niedużą półkę w skale, niewidoczną dla innych. Siedział na niej Heike! Z początku Solve z otwartymi ustami wpatrywał się w chłopca; całkiem stracił głowę. Później dostrzegł coś, co straszliwie go zapiekło, czego nigdy się nie spodziewał. W oczach malca Sólve zobaczył łzy. Heike płakał - nad nim! Mały, milczący Heike, którego kłuł szpikulcem. Udrę- czone dziecięce oczy, z których tak się naśmiewał. Heike, który nie oglądał świata i nie posmakował życia, ponieważ Solve się go wstydził. Nigdy nie odezwał się ani słowem, tylko rozpaczał po cichu w długie samotne noce ku zadowoleniu Solvego. A teraz płakał nad jego losem! W mężczyźnie na wozie niczym wrząca lawa wzbierał szalony gniew. Powietrze ciężkie od grzmotu przeszył jego krzyk, przeciągły, nieskończenie długi krzyk protestu: - IDŹ DO DIABŁA! Ludzie spoglądali na niego myśląc, że oto nareszcie przestraszył się szubienicy. Koń zatrzymał się, przystanęli więc wszyscy. Ale Solve się nie bał, wiedział bowiem, w jaki sposób wydobędzie się z opresji. Był po prostu wściekły, roz- sadzał go gniew, nie wiadomo w czym mający przyczynę. - Odejdź stąd, przeklęty szczeniaku! - wrzeszczał. - Czyż nie dość cię już miałem, byś jeszcze teraz musiał to oglądać? Zgiń, przepadnij! I nie myśl sobie, że kiedykol- wiek powrócisz do domu, do Ludzi Lodu, którzy tak cię zafascynowali! Nie myśl sobie, bo Tengel Zły jest tutaj i on cię porwie! Chłopiec nie ruszał się z miejsca, wciśnięty w skałę. Ryk gromu przeszkodził Solvemu, musiał chwilę od- czekać. Ludzie zgromadzeni wokół niego sądzili, że wzywa on swego Boga czy Szatana. - Tengelu Zły! - wołał Solve. - Czy mnie słyszysz? Zabierz tego piekielnego dzieciaka, który zniszczył moje życie! Ty wiesz, że nie zasłużyłem na taki los! Heike ze szlochem otarł nos. - To my jesteśmy smoczymi zębami, Tengelu Zły, tymi, które kiedyś zasiałeś. Ja jestem twym pokornym sługą, ale usuń toto! Orszak powoli zaczynał się poruszać. Ludzie śmiali się z niezrozumiałych, przepojonych gniewem okrzyków skazańca. - Jeszcze cię złapię, ty czarci pomiocie! - wył Solve. - Jak tylko wyrwę się stąd, zaraz cię odnajdę! Tengel Zły mi dopomoże! Kątem oka dostrzegł, jak znienawidzona mała postać czołga się i pełznie wśród występów skalnych, by skryć się w lesie. Tak, tak, szukaj schronienia, drwił Solve. Czyha na ciebie tysiąc niebezpieczeństw, nigdy nie nauczyłeś się przed nimi bronić. Zobaczysz jeszcze... Zorientował się, że dotarli już do szubienicy. Musiał teraz myśleć o czym innym. Teraz! Nadeszła chwila triumfu! myślał Solve. Teraz zobaczą, z kim mają do czynienia! Muszę się skupić. Jestem całkiem spokojny, chłodny i opanowany. Konstrukcja szubienicy... Ma się rozsypać. Na ich oczach. Mnie mają uznać świętym! Na zawsze będą mieli wyrzuty sumienia, że o mały włos, a powiesiliby świętego. Zachichotał w duchu. Solve był teraz lodowato spokojny. Teraz się skupię... Zapomniał o Heikem, Tengelu Złym i wszystkich ludziach na świecie. Teraz stał przed swym najważniej- szym zadaniem. Miał zmusić zebranych, by wydało im się, że szubienica rozsypuje się na ich oczach. Koncentrował się niezwykle mocno. Tuż obok niego stał kat, gotów, by poprowadzić go po schodach, lecz Solve nie zwracał na niego uwagi. Wszystkie myśli skupił na swym zadaniu. Z ust paru stojących naybliżej kobiet wyrwał się okrzyk zdumienia. Bez wątpienia ujrzały to, co on sam widział: najwyższa część szubienicy się niebezpiecznie kołysać. Tak, posiadał moc! Wkrótce spostrzegą to wszyscy... Solve zaniepokoił się. Szubienica znów znieruchomia- ła. Coś wyraźnie stawiało opór. Coś stawiało straszliwy, niezłomny opór! Znów utkwił wzrok w jednym punkcie, krople potu wystąpiły mu na czoło. Opadnij, ruń, zaklinał szubienicę i cały szafot. Ruń, teraz, wiem, że to potrafię! Nigdy w życiu jeszcze niczego nie pragnął tak gorąco! W takich sytuacjach zawsze mu się udawało, wiedział o tym. Teraz cały był tylko wolą. Szubienica ani drgnęła. Kat ujął go za ramię, nikt niczego nadzwyczajnego nie zauważał. Co się działo? Solvego ogarnął paniczny lęk. Ruń, spadnij, przeklęta szubienico! Nagle dostrzegł coś na szczycie jednego z okolicznych wzgórz... Zdrętwiał ze strachu. Widniała tam olbrzymia postać. Wędrowiec w Mroku. Stał zwrócony w stronę Solvego, jedną ręką wyciągał ku niemu. To stamtąd właśnie nadpływał opór. Postać, będąca tylko cieniem, uniemożliwiała Solvemu wprawie- nie ludzi w stan hipnozy! Cóż, mój miły wędrowcze, zobaczymy, kto silniejszy, pomyślał Solve zgnębiony i starał się skupić jeszcze mocniej. Na próżno jednak, czuł to każdym calem ciała. Postać na wzgórzu okazała się zbyt potężna, by mógł z nią się równać. Solve zaczął krzyczeć. Oszalały ze strachu usiłował wyrwać się z rąk kata, lecz przytrzymywało go wiele ramion. - Nie cheę umierać, nie chcę umierać, nie chcę, nie chcę! - wołał, budząc uciechę gawiedzi. Walczył jak zwierzę, pragnąc się uwolnić, ale bez względu na to, jak bardzo się opierał, wchodził coraz wyżej po kolejnych stopniach. Kopał zawzięcie i szarpał, wszystko na próżno. Przed oczami stanęli mu rodzice, prosił, by się za nim wstawili, siostra Ingela, przyjaciel Johan Gabriel Oxenstierna... Było już jednak o wiele za późno na skruchę! Ulvhedinie, Tengelu Dobry... W myślach przyzywał tych, którymi zawsze gardził, tych, którzy urodzili się dotknięci przekleństwem, lecz podjęli z nim walkę i zwyciężyli. Solve nigdy nie walczył ze swym losem, dumny był z tego, że jest dotknięty. Teraz wzywał ich pomocy. A w następnej chwili, by obstawić się z obu stron, przywoływał Tengela Złego. Wszystko nadaremnie. - Heike! - wołał. - Pomóż mi, do diabła. Posiadasz tę zdolność, pomóż mi, jestem przecież twoim ojcem! Solve nie otrzymał żadnego odzewu. Uniósł twarz ku czarnemu od burzowych chmur niebu. Jęczał ze strachu, wiedział, że wszyscy są przeciwko niemu. Otworzył oczy i opuścił wzrok. Wówczas ujrzał to samo, co widział Heike wcześniej tego właśnie dnia. Groźna postać na szczycie wzgórza znalazła się teraz za nim. Solve nie chciał już na nią patrzeć, odwrócił się więc ku górom po drugiej stronie szubienicy, ku pokrytym żłobieniami wapiennym skałom w lesie. Jako pierwszy i jedyny żyjący z rodu Ludzi Lodu zobaczył, gdzie musi znajdować się miejsce spoczynku Tengela Złego. Chciał podzielić się tym odkryciem, opowiedzieć o nim. - Heike - szepnął. Ale chłopiec był już daleko, nie mógł innym przekazać informacji, nie rozumiał bowiem tego, co ujrzał. Rozumiał to jedynie Solve. Heike zatrzymał się, odwrócił, ale nie zobaczył już wzgórza z szubienicą. Usłyszał tylko głośny jęk, jedno- głośne westchnienie wielu osób. Nie pojmował, co mogło oznaczać, i tak chyba było najlepiej. A mimo wszystko przystanął, jakby obezwładniony dojmującym smutkiem. Wyczuwał, że nigdy już nie zobaczy Solvego. Zapomniał o wszystkich chwilach, gdy nienawidził dręczyciela. Mały Heike zachował w pamięci jedynie baśniowe opowieści, historie o Ludziach Lodu, do któ- rych i on należał. Solve mówił kiedyś, że musi tam wrócić. Heike także tego pragnął. Teraz jednak zrozumiał, że będzie to droga nieskończenie długa. Przypomniał sobie, że podróż z Wiednia trwała cały rok, zanim dotarli tutaj. A Solve mówił, że Skandynawia leży daleko od Wiednia. Jak zdoła tam dojść? Nie mając dosłownie nic, nawet jedzenia? Dotknął mandragory wiszącej pod koszulą. Z nią czuł się bezpieczny. Ale nie mogła ona przenieść go do domu, na Grastensholm, jak zwał się dwór należący do niego. I jak zdoła ominąć tych wszystkich ludzi; przecież tak bardzo się ich bał. Co oni zrobili Solvemu?! Heikego ogarnęła niewiara we własne siły. Nie wie- dział nic o świecie. Wszystko go przerażało. Elena i Milan obserwowali przebieg wydarzeń ze wzgórza w lesie. Oboje byli wstrząśnięci tym, co się stało, choć wiedzieli, że było to nieuniknione. Nagle odezwał się Milan: - Dobry Boże, a cóż to tam pełznie? Zbliżało się ku nim coś, co w pierwszej chwili wziął za zwierzę, ale teraz był coraz bardziej zdezorientowany. Czy to zła dusza powieszonego, czy może... - To chłopiec - szepnęła Elena. - Dzięki, ci Panno Mario! Ostrożnie, Milanie, on nie zna ludzi! Nie wiado- mo, jak się zachowa! Milan wpatrywał się w niezwykłą istotę czołgającą się w ich kierunku na czwotakach. - Dobry Boże - szeptał raz za razem. - Dobry, dobry Boże! Stali całkiem nieruchomo. Heike zauważył ich dopiero z odległości kilku łokci. Zatrzymał się gwałtownie, zrobił ruch, jakby chciał rzucić się do ucieczki, ale nagle w jego budzących grozę oczach pojawił się błysk rozpoznania. Z zapartym tchem wpatry- wał się w Elenę. Dziewczyna powoli osuwała się na kolana. Uśmiech- nęła się drżąco, niepewnie i ostrożnie na znak dobrej woli, i wyciągnęła ku niemu otwarte ramiona. Milan stał spokojnie, ale i on nie miał serca z kamienia. Na widok małego leśnego trolla łzy przesłoniły mu oczy. Chłopiec przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Splątana grzywa opadała mu na ramiona i niżej, przesła- niając niemal całą górną połowę ciała, ubranie założone tak źle jak tylko to możliwe, na lewą stronę, tył na przód, górą do dołu, brudny bardziej niż zwierzę, niż jakiekol- wiek boskie stworzenie. A twarz, która wyłaniała się spod kołtunów... Milan widział twarz Solvego. Była straszna, ale pomi- nąwszy diabelskie oczy, całkiem normalna. Twarz chłopca była groteskowo powykrzywiana, stanowiła karykaturę ludzkiego oblicza. A mimo to Milan uznał twarz Solvego za bardziej przerażającą, bo biło z niej nieludzkie zimno, iście szatańska pogarda dla ludzi. To było po prostu zbłąkane dziecko, tak bardzo unieszczęśliwione swym wyglądem. Zbłąkane... Nie tylko w tym lesie, lecz w całym świecie. Gdyby nikt się nim nie zaopiekował, nie przeżyłoby nawet dwóch dni. Pierwszy napotkany człowiek uśmier- ciłby je myśląc, że ma do czynienia z czymś nad wyraz groźnym, z istotą z podziemnego świata. Elena i Milan także nie mieli całkowitej pewności co do tego, czy mają rację. - Będziemy musieli użyć nożyc do strzyżenia owiec - powiedział Milan zachrypniętym głosem. Heike na dźwięk tych słów błyskawicznie skierował spojrzenie na mężczyznę. Milan patrzył prosto w żółte jak płomień oczy. Starał się przyjaźnie uśmiechać do chłopca. I on także przyklęknął. Wzrok Heikego znów padł na Elenę, rozpoznał w niej osobę, która wypuściła go z klatki. Miała taki ciepły, łagodny głos. Zapragnął usłyszeć go jeszcze raz. - Chodź - powiedziała Elena. - Zamieszkasz z nami, w wiosce, w domu Milana. I już nikt nigdy nie wyrządzi ci krzywdy. Heike nie rozumiał słów, ale czuł życzliwość. Tak bardzo był jej spragniony! Wyruszę do Grastensholm, pomyślał. Ale jeszcze nie teraz. Kiedy będę już duży i silny, dorosły jak oni. A teraz nie mam gdzie się podziać... Mężczyzna też nie wyglądał niebezpiecznie. Patrząc na Heikego, także miał ciepło w oczach. Heike wstał.. i drobiąc kroki, podbiegł do nich. Elena zarzuciła mu ręce na szyję. Było to tak wspaniałe, że znów zaniósł się szlochem. - Popatrz na te ramiona - rzekł Milan wzruszony i podniósł malca do góry. Zaczęli iść ku Planinie. - Spójrz na te rany! Przez całe życie nie widziałem tylu ran na takim małym ciele! Stare i nowe, zabli- źnione i otwarte, zaropiałe... Eleno, popatrz na jego nogi! I one pokryte są ranami! Drobnymi ranami, jak- by od ukłuć. Nie zdziwiłbym się, gdyby miał je wszę- dzie! - Ma też inne rany - powiedziała cicho, opierając głowę zapłakanego chłopca na ramieniu Milana. - Wy- gląda na to, że kiedy siedział w tej okropnej klatce, nigdy nie był myty. - I taki jest wychudzony - w głosie Milana dźwięczało współczucie. - Lekki jak ptaszek. U nas będzie mu dobrze, Eleno! - Tak - powiedziała. - Dziękuję, Milanie, że to rozumiesz! I cieszę się, że zamieszkamy w wiosce. Źle byłoby, gdyby codziennie musiał oglądać chatę ojca, w której przeżył takie przykre chwile. I może bał się lasu. - Teraz będzie miał inne życie - powiedział Milan, mocniej tuląc do siebie drobne ciałko. Ale Heike nie bał się lasu. Wkrótce wprawił w zdumie- nie wszystkich mieszkańców wioski, albowiem okazało się, że w lesie, którego tak bardzo się obawiali, on czuje się bezpieczny. Nie wiedzieli jednak, że Heike ma tam przyjaciela. Tajemniczego, spowitego w czerń olbrzyma, który poja- wia się kiedy chce i gdzie chce. Ludzie zwali go Wędrowcem w Mroku. Nikt nie wiedział, skąd się wziął.