_____________________________________________________________________________ Margit Sandemo SAGA O LUDZIACH LODU Tom XXXI Przewoźnik _____________________________________________________________________________ ROZDZIAŁ I Taki długi... długi... sen. Głęboko pod powierzchnią ziemi, na Południu, z dala od siedzib Ludzi Lodu w Skandynawii, Tengel Zły otwierał prastare oczy. Robił to bardzo powoli; uniesienie powiek, ciężkich ze starości i pokrytych szarym pyłem, kosztowało go ogrom- nie wiele trudu. Wreszcie ostatnim wysiłkiem woli zdołał je podnieść. Żółte szpary oczu widziały jedynie otaczającą je ciemność. Ale Tengel Zły nie był zależny od światła. I tak potrafił widzieć. Daleko, dużo dalej, niżby się mogło zdawać. Jego wielosetletni sen nie trwał ciągle, nie był też nieustannie jednakowo głęboki. Czasami coś go zakłóca- ło. Zdarzało się, że któryś z jego przodków próbował odnaleźć naczynie z wodą, zakopane w Dolinie Ludzi Lodu. Tengel Zły musiał wtedy koncentrować całą swą moc w obronie skarbu. Nie mógł się poruszyć, a sen sprawiał, że i mózg miał ociężały, tak więc jego śmiercio- nośna moc nie działała z pełną siłą. Mimo to jednak był w stanie przenosić swój obraz tam, w tamto miejsce, by odstraszał śmiałków. Wielokrotnie wytwór jego myśli ukazywał się intruzom, którzy mieli czelność naruszyć jego teren. Najwięcej wysiłku kosztowali go to wówczas, gdy przybyli tam Heike i Tula. Heike, jeden z najpotężniej- szych potomków rodu, jeden z tych, którzy ośmielili się zwrócić przeciw niemu, Tengelowi Złemu, groził mu zaklęciami z zamierzchłej przeszłości Ludzi Lodu. Były to niezwykle trudne chwile, jego siła została wystawiona naprawdę na ciężką próbę. A jeszcze gorzej było kiedy Tula, ta przeklęta dziewezyna, napuściła na niego cztery demony. Koszmarne wspomnienie! Po tym zdarzeniu Tengel Zły na długo musiał pogrążyć się we śnie, by na powrót zebrać siły. Ale pamiętał też przyjemne chwile! Ohydne oczy zwracały się to tu, to tam, żółtoszare spojrzenie powoli, ale z dziką rozkoszą przedzierało się przez mrok, prze- czesywało świat wspomnień w poszukiwaniu radośniej- szych zdarzeń. Nie wszyscy z jego dotkniętych przekleństwem potom- ków okazali się odszczepieńcami. Tengel Zły po raz kolejny przesłał kipiącą nienawiścią myśl Tengelowi Dobremu, temu, który zdołał odwrócić przekleństwo i sprawić, że jego nędzni następcy podjęli walkę ze złym przodkiem. Miał też jednak powody do radości. Pamiętał je świetnie. Ów piękny mężczyzna z dawnych czasów, ten, który odciął głowę swojej kobiecie. No i Kolgrim, choć on nie na wiele się przydał. Oprócz tego, oczywiście, że zgładził niebezpiecznego Tarjeia, ale to przecież on, Tengel Zły, kierował jego poczynaniami. Solve był jego wiernym sługą, no i Ulvar! Ten był najbardziej obiecujący, tak, bo Ulvhedina zmarnowali ci świętoszkowaci łajdacy. Ale Ulvar pozostał mu wierny. Flety! Za każdym razem, gdy któryś z potomków natrafił na zaklęty flet, rosła moc Tengela Złego. Tuli wpadł w ręce taki instrument, lecz powstrzymała ją ta obrzydliwa gromada zmarłych, sprzysiężonych przeciw niemu. Tymczasem nie dokończona gra dziewczyny i tak miała na niego zbawienny wpływ. Zaczął się budzić; oprzytomniał na tyle, że mógł podjąć próbę otwarcia oczu. Najpierw były to tylko niewielkie przymiarki, ale teraz wreszcie mu się udało. Na moment zasłonił powiekami żółte szpary oczu, mrugnął raz tylko, po to, by sprawdzić, czy naprawdę może nimi poruszać, a już ten nieznaczny ruch wzbił w powietrze tuman szarego jak popiół cuchnącego pyłu. Gra Tuli na flecie, choć przerwana, obudziła go na tyle, by mógł poprowadzić jednego ze swych bezrozumnych potomków do Eldafjord, tam gdzie znajdował się jego własny flet, ten, który utracił w tak niecny sposób. Eldafjord... Podróż Eskila. Doprawdy, tak niewiele brakowało! O mały włos, a Tengel Zły by się obudził. Dokonałby tego Heike, jeden z jego najzagorzalszych przeciwników. W głębi mrocznej duszy Tengela Złego na to wspomnienie rozległ się złośliwy chichot. Ale potem pojawiła się ONA. Ona, ta najstraszniejsza, najbardziej odrażająca. Na samą myśl o niej Tengel skręcił się z nienawiści. Ta, która zdołała dotrzeć do jasnej wody. Shira, jego śmiertelny wróg. I flet, drogocenny flet! Zniszczyła go na zawsze! Poczuł, że to wspomnienie setkami noży wbija mu się w ciało. Nie, nie będzie więcej myślał o tym upokorzeniu, o palącym wstydzie. Znów wrócił pamięcią do radośniejszych wydarzeń. Pojawił się kolejny potomek. Nosił imię Ulvar i był naprawdę wiernym uczniem Tengela Złego. Znalazł nie dokończony flet, oczywiście idąc za wskazówkami Ten- gela, i już sama świadomość tego faktu wzmocniła złego przodka. Ale i ten flet także został unicestwiony. Teraz Tengel nie wiedział już o żadnym innym. Przeklęte łotry, i to krew z jego krwi! Przez cały czas, choć leżał tu unieruchomiony, musiał pilnować, by nie zniweczyli jego planów. Akurat teraz byli słabi. Mieli tylko jednego dotkniętego, w dodatku dziewczynę, a ona nic nie znaczyła. Nosiła imię Benedikte. Ach! Wiedział niemal wszystko o Ludziach Lodu! Nad mrocznym źródłem zła obdarzono go życiem wiecznym i władzą nad ludźmi. Pełni władzy jeszcze nie osiągnął, leżał wszak w okowach snu, ale losy Ludzi Lodu, zwłaszcza tych z rodu, których dotknęło przekleństwo, mógł śledzić stąd, z tajemnego miejsca spoczynku. Wszel- kie zło świata docierało tu do niego, niesione ziemią i powietrzem, ognietn, wodą i kamieniem, pięcioma dawnymi żywiołami plemienia Ludzi Lodu. Kiedy bowiem odwiedził Źródła Życia i napił się wody zła, również żywioły stały się jego niewolnikami, środkiem do osiągnię- cia władzy. Kiedyś miał władzę nad całą ziemią... Ach, jakże żałował, jakże wyrzucał sobie ten pomysł, który wówczas przyszedł mu do głowy! Postanowił, by pogrążono go we śnie. A potem został zdradzony! Zdradzony przez własny ród! Setki razy żałował, tysiące razy wybuchał gniewem, ale na nic się to nie zdało. Leżał pogrążony we śnie, który ciążył mu jak kajdany, i stan ten musiał trwać do czasu, aż znajdzie się kolejny flet, zaklęty albo niewydarzony, to już nie ma znaczenia, byle tylko dało się na nim wygrać jego sygnał. Gorzki nieustający gniew odbierał mu siły. Przymknął szkaradne oczy i skupił się na chwili obecnej. Nie było to trudne, dźwięki fletu wzmocniły jego zdolność widzenia tego, co znajdowało się daleko. Jedy- nie ciało było jeszcze słabe, uwięzione, i przez to jego śmiertelnie niebezpieczna moc nie mogła zostać w pełni wykorzystana. To, czego do tej pory dokonał, było jedynie pierwszym ostrzeżeniem przed tym, co kiedyś miało nastąpić. Teraz, choć ta Benedikte była właściwie nikim, zerem, musiał mieć na nią oko, czujnie się przed nią strzec. Bo ona była jedną z nich, z tych niewiernych, którzy próbowali go zwalczać. Sama, co prawda, nie mogła niczego osiąg- nąć, ale jeśli jej pomogą... Musi uważać na tę głupią dziewczynę. A gdyby tak sprowadzić ją na drogę wiodącą ku nieuchronnej zagładzie? Tak! Tyle przynajmniej mógł dokonać, przebywając tu, w swym przeklętym więzieniu. Musiało się to jednak stać potajemnie. Oczy Tengela Złego zamigotały w ciemnościach. Przez ciało przebiegł mu zimny dreszcz strachu. Gdzieś w jakimś miejscu... Gdzieś w jakimś miejscu istniało inne niebezpieczeń- stwo. Shira nie była jedynym zagrożeniem. Tego drugie- go nie znał. Umknęło mu, skryło się przed nim. Ale Tengel Zły zdawał sobie sprawę, że jest ono silne, bardzo silne! Dlatego zniszczenie dziewczyny musi się odbyć w ukryciu, tak by to drugie coś, co mu zagraża, nie mogło jej znaleźć i, być może, przybyć na ratunek. Myśli zaczęły pracować, zmysły szukały, wstrętne macki rozeszły się po świecie, kierując się ku krajom na Północy... Obudziło się niejasne wspomnienie. Tak, znał pewne miejsce daleko od ludzkich siedzib. Wspaniałe, na wskroś przepojone złem miejsce. Wiedział o nim, ponieważ w trakcie swej podróży na Południe sam je odwiedził. To miejsce poświęcono złu. Został tam nawet przez jakiś czas, tak mu się spodobało. Wtrącił się w historię tego miejsca. Wspaniały, wspaniały czas. Pamiętał też... Tengel Zły zebrał myśli, z wysiłkiem starał się sobie przypomnieć. Tak! Był tam przewoźnik! Oczywiście, tak. I znów w duchu złośliwie zachichotał. Przewoźnik, tak, tak, właśnie on! Zabawnie było współdziałać z tym człowiekiem. Cie- kawe, co się z nim później stało, po tym, jak on, Tengel, opuścił tamto miejsce. Ciekawe, doprawdy, bardzo inte- resujące. Miejsce to, zanim jeszcze on się tam pojawił, było tak skalane, tak przepojone wspaniałym złem, czynami tak potwornymi, że myśląc o nim odczuł dreszcz rozkoszy. Bez względu więc na to, jaki wpływ on sam na nie wywarł, z pewnością było to właściwe miejsce, by wyeliminować Benedikte. Zaprowadzi ją tam niezłomna siła jego myśli. Trzeba jednak szukać okrężnych dróg, żadne bezpo- średnie poczynania nie są już możliwe. W jaki sposób tego dokonać? Jak pająk pracowicie tka pajęczynę, tak on począł snuć swój okrutny plan. Niezwykle przyjemne zajęcie dla najbardziej złego stwora na świecie. Dla samego uosobie- nia zła. ROZDZIAŁ II Księżyc czekał za chmurami, które ciemne i po- strzępione pędziły po niebie. Od czasu do czasu ukazywał bladą tarczę i przez moment zimnym błękitnozielonym blaskiem oświetlał dom na jednym ze wzgórz. Dom był duży, piętrowy, miał wiele okien, w których odbijała się księżycnwa poświata. Niegdyś zapewne po- malowano go na jakiś kolor, teraz jednak szarawe gołe drewno dominowało nad łuszczącą się farbą. Dachówki wyglądały na porośnięte mchem, a kolumienki werandy gniły od dołu. Na parterze zza zakurzonych aksamitnych zasłon wydobywało się słabe światło, piętro zdawało się nie zamieszkane, w oknach wisiały postrzępione resztki zasłon. Kiedy księżyc skrył się za pokrywą chmur, dom w swym przytłaczającym smutku objawił się jako jeszcze ciemniejszy. Nagle jednak gdzieś w głębi opustoszałego piętra zamigotało przez moment światełko - przelotnie i niewyraźnie, jakby ktoś osłonięty gęstą zasłoną pajęczyn niósł świeczkę. Księżyc znów wyjrzał zza chmur i światełka zniknęło. Nikt jednak nie jechał drogą prowadzącą przez wzgórza, któż więc mógł to zobaczyć? Nikt też nie miał ochoty, by odwiedzić ten dom, nikt nie pragnął spotkania z jego mieszkańcami ani też nie chciał sprawdzić, dlaczego cieszy się złą sławą. Odnosiło się wrażenie, że w tym domu straszy. I tak było w istocie; tak przynajmniej twierdzili ci, którzy znaleźli się dostatecznie blisko. Mówiono o krzykach, niosących się stąd nocą, i innych niezwykłych zjawiskach. Chyba tylko księżyc pałał do tego domu szczególnym uczuciem. Nadszedł dzień i światło księżyca zagasło. Guri Martinsen rozpięła guziczki wysokiego kołnierza i rękawiczkami zaczęła wachlować twarz. Była dość korpulentną panią w wieku okoła trzydziestu pięciu lat, o twarzy czerwonej i błyszczącej od potu. Nosiła nieprak- tyczną suknię z turniurą i opadający na czoło kapelusz, umocowany morderczo ostrymi szpilkami. - Nie, nie mam już siły, żeby zrobić choćby jeszcze jeden krok. Schodzę nad rzekę odpocząć. Jej poirytowany małżonek postawił walizę na ziemi. Jemu także dokuczał upał. - Guri, nie mamy czasu. Godzina jest późna, a ciotki na nas czekają. Guri jednak już skierowała się w dół, na brzeg rzeki. - Powiedziałeś, że to tylko kawałek od stacji, a idzie- my już godzinami! - Godzinami, też coś! - mruknął. - Zawsze musisz przesadzić. Ale i on w duchu musiał przyznać, że droga okazała się znacznie dłuższa, niż pamiętał. Co prawda nie był tu od bardzo dawna. Wtedy nikt jeszcze nawet nie słyszał o kolei. - Chodź, Sidsel! - zawołała żona do ich ośmioletniej córeczki. Sidsel, drobna, szczuplutka dziewczynka o cienkich jasnych włosach i wiecznie przestraszonym spojrzeniu, jakby stale proszącym o wybaczenie, ostrożnie zeszła na trawę. Jej ojciec westchnął zrezygnowany i poczłapał za nią. - Ale ten odpoczynek nie może trwać zbyt długo! - zapowiedział. - Czas płynie, a my przecież wieczorem mamy jechać dalej. Sidsel wsunęła drobną rączkę w dłoń ojca. - Czy nie mogę jechać z wami? - pisnęła żałośnie. - Już o tyrn rozmawialiśmy. Tatuś i mamusia wybiera- ją się w swoją pierwszą podróż za granicę. Musimy trochę pobyć sami, zrozum. Ty przez ten czas zostaniesz u swo- ich ciotecznych babek. Na pewno są bardzo miłe, a my niedługo wrócimy. Ove Martinsen miał nadzieję, że jego ciotki naprawdę okażą się miłe. Nie widział ich od czasu, gdy był jeszcze dzieckiem, a wówczas trochę się ich bał. Ale upłynęły lata, na starość z pewnością złagodniały. Wiedział, że są, nazwijmy to, oryginalne, bo pozostała część rodziny nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. On jednak i Guri postanowili przełamać lody i pozwoiić, by przez krótki czas zaopiekowały się Sidsel. Trzy kochane stare ciote- czki... Na pewno dziecko w domu sprawi im dużą przyjemność! A poza tym mieszkają na wsi i w ogóle... Sidsel nie prosiła już, by ją zabrać w podróż. Wiedziała, że to i tak nie nie pomoże. Podczas gdy rodzice odpoczywali, przysiadłszy każde na swoim kamieniu, dziewczynka zaczęła przechadzać się wzdłuż brzegu rzeki. Była szczuplutka i lekka, słoneczny skwar nie dawał się jej tak mocno we znaki. Przyglądała się ślicznym kamieniom leżącym na piasku, od czasu do czasu brała jakiś i wrzucała do bystro płynącej wody. Pochyliła się, żeby przyjrzeć się dokładniej czemuś, co lekko połyskując leżało pod wodą na dnie tuż przy samym brzegu. Co to mogło być? Wsadziła rączkę do wody, poczuła, jak rwący jest nurt, ale udało jej się dotknąć dziwnego przedmiotu. Kiedy już miała go w dłoni, zobaczyła, że to tylko jakiś pieniążek z dziwnym wzorem. Jakby jakieś litery, a może nazywało się to znaki? Moneta była w bardzo złym stanie, więc właściwie nie warto było jej brać, ale dziewczynka mimo wszystko wytarła ją o trawę i schowała do kie- szonki. Matka zawołała, wróciła więc do rodziców i kon- tynuowali męczącą wędrówkę wzdłuż gościńca. - Pewien jesteś, że idziemy właściwą drogą? - zapytała Guri męża. Nie był już wcale o tym przekonany. - To powinna być dobra droga - odparł niepew- nie. - Ale z drugiej strony powinniśmy już być na miejscu. Wszystko tak bardzo się zmieniło od czasów mojego dzieciństwa. Kolej żelazna i... - Jesteś lekkomyślny! - syknęła Guri. - Dobrze, zapytamy tych chłopów, którzy ścinają drzewo. Okazało się, że w istocie zabłądzili. Dotarcie do właściwej drogi zajęło im wiele godzin i lepiej nie przytaczać, czego Ove w tym czasie musiał się nasłuchać. Z uczuciem pewnej niechęci przyglądali się domowi na wzgórzu. Zapadł już zmierzch i księżyc znów pojawił się na niebie. Ten wieczór był pogodny i księżyc bez przeszkód mógł napawać się widokiem swego ulubionego domostwa, skąpanego w jego zimnym zielonym świetle. - Cóż to za straszny zamek duchów! - mruknęła Guri. - Naprawdę mieszkają tu twoje ciotki? - Adres się zgadza. Ale jest gorzej, niż mi się wydawa- ło - przyznał Ove. - Tego domu nie naprawiano całymi latami! Dziewczynka nic nie powiedziała. Cała się trzęsła ze strachu. - W każdym razie chętnie zajmą się Sidsel - powie- dział Ove, chcąc pocieszyć samego siebie. - Owszem, jeśli tę kartkę uważasz za "chętnie" - odparła Guri. - 'Dziewczynka może przyjechać. Oczywiście należy nam się za to wynagrodzenie'. Koniec i kropka. Ani słowa więcej. - One są stare i na pewno ubogie - bronił ciotek Ove. - Ale wejdźmy do środka, tam na pewno jest przytulniej. Kiedy pociągnęli za sznurek przy drzwiach, w głębi domu rozległ się nieprzyjemny dźwięk pękniętego dzwonka. Po chwili drzwi otworzyły się o cal i ani odrobinę więcej. Łańcuch zabezpieczający naprężył się jak struna. - Dzień dobry - Ove dzielnie przywitał oko majaczące w ciemnościach. - To my, przywieźliśmy dziewczynkę. Po dłuższej chwili wpuszczono ich do przedpokoju, pełnego czarnych mebli i oświetlonego oszczędnym świa- tłem, jakie dawała staroświecka lampa. - Dzień dobry, ciociu... hmmm... ciociu Gerd, dawno się nie widzieliśmy! - wykrztusił wreszcie Ove. Sidsel wpatrywała się w olbrzymtch rozmiarów broszę z kameą i parę zimnych rybich oczu ponad nią. Ciotka Gerd była bezkształtnie rozlana i blada, miała postrzępio- ne włosy bez połysku. W drzwiach stała równie blada, lecz szczuplejsza i starsza ciotka Agnes, a w pokoju siedziała najmłodsza z sióstr, okrągła ciotka Beate, pochłonięta ustawianiem pasjansa i zajadaniem czekoladek. - Wejdźcie - zagdakała ciatka Gerd. - Późno przyjeż- dżacie. Ove wymamrotał coś o tym, że zabłądzili, a kiedy wszyscy już się ze wszystkimi przywitali, ciotka Agnes oświadczyła: - Pieniądze na stół, Ove! Twój ojciec zawsze był utracjuszem, najlepiej więc będzie, jeśli od razu otrzyma- my zapłatę za dziewczynkę. Po wakacjach wrócisz na pewno bez grosza. Dowiadywałam się, ile w dzisiejszych czasach trzeba zapłacić za mieszkanie i wyżywienie. No i należy doliczyć opał, zużycie mebli i zapewne sporo szkód i wypadków. I jeszeze stawka za godzinę opieki nad nią. Dwadzieścia pięć koron to chyba rozsądna suma, prawda? - Dwadzieścia pięć koron? - wykrzyknęła Guri zdu- miona. - Za osiem dni? Ależ to... - No, dobrze, możemy powiedzieć trzydzieści. - Nie, nie, niech będzie dwadzieścia pięć - szepnęła Guri. To była niemal cała ich kasa podróżna. - Gdzie ona będzie spać? - dopytywał się Ove. - Przeznaczyłyśmy dla niej brunatny salon - odparła ciotka Gerd. - Nie mamy dodatkowej sypialni, a w bruna- tnym salonie stoi sporo mniej wartościowych mebli. Najwygodniej więc dla nas, żeby tam właśnie zamieszkała. Nikogo najwyraźniej nie obchodziło, co będzie naj- wygodniejsze dla Sidsel. - Oczywiście nie znaczy to, że może robić z meblami na co jej tylko przyjdzie ochota - pouczyła ich ciotka Agnes. - To skarby rodzinne i jesteśmy do nich bardzo przywiązane. "Sporo mebli" było zbyt łagodnym określeniem, a jeśli miały to być rzeczywiście rodzinne skarby, to trzeba przyznać, że ciotki należały do osób ubogich. Pokój przypominał magazyn sprzętów - takich, których nawet handlarze starzyzną nie mieliby nadziei sprzedać. Stały tam dziwnie pogrupowane meble z różnych epok, każdą odrobinę wolnego miejsca zajmowały wątpliwej wartości przedmioty mające służyć dekoracji. Ove utorował sobie drogę między stołami, krzeslami, etażerkami i wielkimi malowanymi gipsowymi statuetkami aż do rozchwianego łóżka. - Tu będziesz spać, Sidsel - powiedział wesoło, chcąc dodać dziewczynce otuchy, ale jej skrzywiona do płaczu buzia powiedziała mu, że popełnił straszliwy błąd, umiesz- czając córkę w domu ciotek. Dobrze ją rozumiał, sam także za nic nie chciałby tu zostać. Guri odciągnęła męża na bok, by zamienić z nim kilka słów na osobności. Na twarzy nie miała nawet cienia uśmiechu. - Czy naprawdę nie ma nikogo innego, kto mógłby zayąć się Sidsel? Potrząsnął głową. - W każdym razie za późno już na szukanie. - A jeszeze w dodatku musimy tu przenocować! - jęknęła. - Spóżnimy się o jeden dzień. Ale przynajmniej Sidsel nie będzie w nocy sama. Chociaż nie możemy spać tutaj, tu przecież nie ma miejsca. Po stanowczych sprzeciwach połączonych z licznymi westehnieniami ciotki zgodziły się wreszcie, by przespali się na podłodze w stołowym, ale przystały na to dopiero, kiedy Ove zapraponował, że zapłaci za nocleg. Twier- dziły, że to dla nich stanowczo zbyt dużo kłopotu. Kiedy jednak wręczył im swe ciężko zapracowane pieniądze, ich zadowolone miny pokazały, że nie tak trudno je przekonać. Sidsel stała przy oknie. W jasnym blasku księżyca widać było tylko najmocniej świecące gwiazdy. Z Oriona dało się zobaczyć jedynie barki i pas. Gwiazdy przypomi- nały dwoje małych chytrych oczek i wykrzywione usta. Światło księżyca zaglądało do brunatnego salonu, który całkiem słusznie otrzymał takie miano. Blask padał tuż koło łóżka Sidsel, w którym dziewczynka kuliła się pod kołdrą, nieszczęśliwa i zapłakana. Czekało ją osiem nie kończących się dni i nocy w tym domu strachów, z ciotkami, które jej nie lubiły. Och, dlaczego nie pozwolono jej wyjechać z tatusiem i mamą? Ale oni cały czas powtarzali "nareszcie sami", "spróbujemy napra- wić" i inne niemądre rzeczy. Jutro ucieknie, na pewno. Wszystko jedno, dokąd pójdzie, nieważne, czy zmarznie, będzie głodna czy też dostanie udaru słonecznego, a może nawet będzie musiała nocować w lesie. Wszystko jest lepsze od tych lodowatych ciotek i ich wstrętnego domu! Nagle Sidsel drgnęła i wysunęła głowę spod kołdry. Miała trudności z rozróżnieniem, co jest czym wśród tylu zadziwiających sprzętów, ale nie zauważyła niczego nie- zwykłego. Usłyszała tylko coś. Coś nieokreślonego. Od pokoju rodziców dzieliło ją kilka pomieszczeń. Wzywanie ich szeptem na nic by się nie zdało, a wołać nie chciała, no bo jeśli ktoś jest w pokoju? Ale nie, to nie stąd dobiegał ten dźwięk. Dochodził jakby z góry. Kroki na piętrze, na tym, które podobno stało puste. Ktoś tam chodził, nie, nie chodził, raczej skradał się jak najciszej na palcach. Ale deski w podłodze trzeszczały, zdradzając tajemnicę. Mimo wszystko Sidsel trochę się rozluźniła. Wszystko jedno, kto to był, i tak nie mógł do niej dotrzeć. Rozległ się nowy dźwięk. Rozpoznała go, słyszała go wielokrotnie z sypialni rodziców. Ciche, przytłumione skrzypienie łóżka. Nigdy nie lubiła tego odgłosu, choć nie wiedziała, co to jest. Po pewnym czasie tempo zwykle wzrastało, a potem zawsze słyszała uderzenie w ścianę i gwaltowny, szybki oddech. Te odgłosy budziły w niej dziwną, niezrozumiałą niechęć. Skrzypienie na górze trwało dość długo, w końcu tak jak w domu praybrało na sile, stało się szybsze, aż wreszcie zapanowała cisza. Pa chwili znów rozległo się ciche człapanie. Dźwięki ucichły i Sidsel wsunęła się pod kołdrę. Podróż mimo wszystko ją zmęczyła. Dziewczynka wreszcie zapadła w sen. Dręczyły ją niespokojne koszmary. Wokół stukało, dudniło i trzaskało. Niezwykle przerażający sen, pełen ogłuszającego hała- su. Znów się obudziła, tak gwałtownie, że przez całe ciało przebiegł jej skurcz. Usłyszała prawdziwy hałas, mocne uderzenie i stukot. Tym razem bez wątpienia coś działo się u niej, w tym pokoju! Księżyc nadal świecił mocno. Sidsel do bólu wytężając wzrok wpatrywała się w pokój, serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, zęby dzwoniły. Z gardła wydobgł się jęk. Coś tu się zmieniło, ale co? Tak! Ktoś musiał tu być przed chwilą, bo dwa krzesła przy stole ustawionym na środku pokoju odwróciły się do niej, jak gdyby ktoś je pchnął albo potknął się o nie. I gdzie się podział ten mały stolik przy ścianie? Czy przedtem przy ścianie nie było żadnego stolika? Teraz chyba na jego miejscu leży przewrócona figurka Murzyna. Może tatuś zajrzał tu do niej. Potknął się o coś i... Co do stolika, to nie była tego taka pewna, być może wcale go tam nie było. A figurka mogła leżeć już wcześniej, przecież pokój stanowił niepowszednie zbioro- wisko najróżniejszych sprzętów. Tak, na pewno był tu tatuś. Odetchnęła z ulgą, zasapana jak po długim biegu. Nieśmiało szepnęła: "Tatuś?", ale nie doczekała się odpowiedzi. No cóż, pewnie wrócił do łóżka. Sidsel przyłożyła głowę do poduszki i zamknęła oczy. Natychmiast jednak z powrotem je otworzyła. Coś ze zgrzytem przesuwało się po podłodze. Wpatrywała się w pokój, ale wszystko wydawało się tu spokojne. Lecz nagle... Serce Sidsel prawie zapomniało uderzać. Wzrok jej padł na olbrzymią konsolę z lustrem ozdo- bionym groteskowymi ornamentami, nie należącymi do żadnego stylu ani do żadnej epoki. W lustrze dostrzegła część pokoju, do tej pory pozostającą poza zasięgiem jej wzroku. Zobaczyła, że wysoka etażerka, pełna brzydkich wazo- nów, muszli i innych dziwacznych przedmiotów, powoli przemieszcza się po podłodze, ukosem sunąc w jej stronę. Sidsel krzyknęła i wyskoczyła z łóżka. Potknęła się o mebel, który wieczorem wcale tu jeszcze nie stał, i wrzeszcząc jak oszalała pobiegła przez pokoje, budząc przy tym cały dom. - Co się stało? Co się stało? - pytali z przerażeniem zaspani rodzice. Nadciągnęły ciotki i usłyszawszy niepojęte wyjaśnienia dziewczynki, zapaliły każda swoją świecę. Potem weszły do brunatnego salonu. Chaos, jaki tam panował, trudno opisać. Migotliwe płomienie świec wydobywały z mroku poprzewracane meble, ozdoby porozrzucane po całym pokoju, rozbitą porcelanę i powyciągane szuflady. - To doprawdy niebywałe! - stwierdziła ciotka Agnes, która pierwsza odzyskała mowę. - Nieźle jak na ośmioletnią dziewczynkę! - Przecież Sidsel tego nie zrobiła - zaprotestował Ove. - Naprawdę uważacie, że mogłaby przesunąć tę szafę? Ciotki snusiały przyznać mu rację. - Ale wobec tego kto tu był? - zapytała okrągła jak pączek ciotka Beate w postrzępionym szlafroku. - Cho- dzisz we śnie, Ove? - Och, nie, zapewniam... Sidsel załkała: - Nie, to nie był tatuś. Widziałam, jak wysoka szafka przesuwa się sama z siebie, nikt jej nie popychał. - Co za bzdury! - powiedziała clotka Gerd, a jej wydatny brzuch zatrząsł się, urażony. - Ach, moja prześliczna biblioteczka! - Ciotka Agnes załamała ręce nad starą ohydą. - Szyba jest potłuczona. Popatrzcie, wazon wpadł tędy i zniszczył moje najlepsze książki! No, no, mogę was zapewnić, że drogo was to będzie kosztowało! - Ale przecież my... - zaczęła Guri, lecz urwała. Udowodnienie niewinności wydało się jej wręcz niemoż- liwe. Ciotki za wszelką cenę pragnęły mieć kozła ofiar- nego. I przy okazji co nieco na tym zarobić. Kiedy tak stali, próbując pozbierać myśli, przez pokój przeleciał nagle stary zegar kominkowy i z wielkim hukiem uderzył w ścianę. - Mówcie co chcecie - powiedział Ove - ale tak mocno nie potrafi cisnąć nawet dorosły mężczyzna. Usłyszeli głośny jęk ciotki Gerd. Zabrzmiało to tak jakby doznała nagle ataku serca, ale powodował nią tylko strach. Cała drżąc, białym nalanym ramieniem wskazywa- ła na jedną ze ścian. Wszyscy jak zahipnotyzowani wpatrywali się w to, co im pokazała. Wysoko na ścianie, w odległości mniej więcej pół metra od sufitu, na brunatnej tapecie widniał głęboki ślad. Coś odcisnęło się z taką siłą, że zniekształcone zostało nawet drewno pod tapetą. Wszyscy widzieli, co to było. Olbrzymia zwierzęca łapa, dokładnie zarysowana, z wielkimi pazurami. Z jednym tylko zastrzeżeniem: takie zwierzę nie istniało. ROZDZIAŁ III Był po prostu niezorientowanym turystą. Raźnym głosem wypytywał mieszkańców pierwszej zagrody o drogę do Fergeoset. Chcieli wiedzieć, czego tam będzie szukał. Interesują go wyludnione miejsca, wyjaśnił młody człowiek z czarującym uśmiechem, który jednak nie został odwzajemniony. - Badam trochę ludową tradycję - ciągnął. - Doszły mnie słuchy o Fergeoset... Znów się roześmiał, ale troje mieszkańców zagrody milczało zachowując powagę. Śmiech turysty zamarł, przemieniając się w ciche pochrząkiwanie. - Moim zdaniem nie powinieneś tam iść - powiedział wreszcie wieśniak. - Miejsce jest wyludnione nie bez powodu. - Ach, tak? No cóż, myślę, że o tym sam zdecyduję. Gdybyście tylko zechcieli wskazać mi drogę... - Tej drogi już nie ma. Ale jeśli za wszelką cenę chcesz się tam udać, to musisz dojść do skraju lasu. Tam zobaczysz wodospad. Możesz iść wzdłuż niego w górę, bo kończy się w Fergeoset. - Chcecie chyba powiedzieć: zaczyna - z lekką drwiną poprawił turysta, ale kiedy jego wesołość znów napotkała mur wrogiego milczenia, podziękował za informację i ruszył w drogę. Wieśniacy przypatrywali mu się zza zasłonek. Był dobrze przygotowany do pieszych wędrówek. Nosił spodnie do kolan i solidne sznurowane buty, kurtkę dla ochrony przed wiatrem i kapelusz na bakier. Miał też porządnie wyładowany plecak, do którego umocowane były rozmaite przyrządy. Jeśli chodzi o wyposażenie, nie powinno mu niczego zabraknąć. Ale poza tym? Wieśniaczka pokręciła głową i wróciła do swoich zajęć. Fergeoset interesowało go już od świąt Bożego [Ferge (norw.) - prom; os (norw.) ujście rzeki (przyp. tłum.).] Narodzenia, kiedy usłyszał po raz pierwszy o tym miejscu. Nazwa wskazywała, że kiedyś musiała to być dość spora wioska. Skoro istniała przeprawa promowa... A "oset" z kolei mówiło, że uchodziła tam jeszcze jakaś inna rzeka. Na pewno było więc też i jezioro. Człowiek, który mu o tym opowiedział, wspomniał także niewielki kościółek. Wiele trzeba, by opuszczono wieś, w któlej stoi kościół. Choć, prawdę powiedziawszy, w Norwegii co i rusz można się natknąć na wyludnione wioski - niektóre przyklejone do stromych, pionowo opadających w dół zboczy, inne ukryte w głębokich, ustronnych dolinach. Urbanizacja kraju wraz z gwałtowną falą emigracji do Ameryki sprawiły, że opustoszało wiele małych miejs- cowości. Las rozrósł się, odbierając to, co ludzie kiedyś sobie przywłaszczyli. Zarośnięta droga wzdłuż wodospadu okazała się długa i stroma. Może więc nie było nic dziwnego w tym, że ludzie przenieśli się w dolinę. Trudny dostęp do wioski w naturalny sposób wiele wyjaśniał. Ale było przecież i inne wytłumaczenie, to właśnie, które podziałało na jego wyobraźnię i pchnęło go do podjęcia samotnej wyprawy. Opowieść o nawiedzonej wiosce. Chciał zabrać ze sobą narzeczoną, ale dalekie piesze wędrówki to nie dla niej. W dodatku przeraziły ją makabryczne opowieści. Nie, wolała latem zostać w mieś- cie, gdzie było ciekawiej, przyjemniej, inaczej. Wiele znanych twarzy znikało, pojawiały się nowe. Musiał więc wędrować w pojedynkę. Szczególnej przykrości jednak mu to nie sprawiło. Dziewczęta czasami potrafią być zbyt gadatliwe i łatwo wpadają w gniew, gdy tylko coś im nie odpowiada. Okolica stała się jakby bardziej płaska. Niewiele, co prawda, widział dookoła, bo od dawna już szedł wśród leśnej gęstwiny, ale wodospad zmienił się w dość spokojną rzekę, a on sam nie oddychał już z takim wysiłkiem. Ukryta wioska nagle stanęła mu przed oczami. W jed- nej chwili przedzierał się przez świerkowe zarośla, by w następnej patrzeć już na otwarty krajobraz. Pora dnia była dość późna, pewnie nawet wieczór, ale wiosną światło długo gościło w północnych krajach. Etnograf i archeolog-amator, czy jak go tam zwać, stanął zauroczony. Rzeczywiście było tu jezioro, ale wcale nie takie duże. Niewielki górski staw, tak by to określił, choć góry leżały w znacznym oddaleniu. A po drugiej stronie jeziora dostrzec się dało ujście rzeki. Uśmiechnął się dumny, że oto potwierdziły się jego przypuszczenia. "Dostrzec" to bardzo trafne określenie, bo blade pasma mgły unosiły się z jeziora, spowijając brzegi nieprzejrzystym welonem. Zrozumiał teraz, dlaczego to miejsce nazwano Fergeo- set. Po tej stronie gdzie stał, brzeg był kamienisty, niedostępny. Natomiast przeciwległy, najprawdopodob- niej bardzo słoneczny urzekał pięknem i on właśnie musiał kiedyś skusić Iudzi, by tu osiedli. Tam jednak można było się przedostać tylko w jeden sposób: należało iść brzegiem aż do ujścia rzeki - tu, gdzie rzeka wypływała z jeziora, prąd był zbyt silny - i przeprawić na drugą stronę łodzią. Właściwie trudno o gorsze miejsce do osiedlania się, pomyślał, ale rozumiał minione pokolenia. Gromadka domów, którą dostrzegł po drugiej stronie jeziora, poło- żona była urzekająco pięknie wśród zielonych łąk, opada- jących do wody. We mgle dostrzegł pozostałości niewiel- kiego kościoła - tak, kościół właściwie był nienaruszony - i niewielkie szaroczarne chałupy, popadłe w ruinę. Zobaczył też duży dom z pięterkiem czy strychem, a to znaczyło, że ludzie musieli się stąd wynieść wcale nie tak dawno temu! Największy dom straszył oczodołami po- zbawionych szyb okien, a jego dach zapadł się niby grzbiet starego konia. Wydawało mu się, że tuż przy kościele widzi cmentarz. Wąski pas lądu prowadził stamtąd na nieduży, lecz wysoki półwysep, porośnięty tworzącymi okrągły gaj drzewami o rozłożystych konarach. Mgła nad jeziorem gęstniała. Coraz trudniej było przyglądać się wiosce. Cóż za fantastyczny spokój! Pejzaż - smutne wspo- mnienie minionych dni. Ludzie, którzy tu mieszkali, żyli co prawda w izolacji, ale trudno było sobie wyobrazić, że z własnej woli opuścili wioskę. Co się tu wydarzyło? Czyżby jakaś zaraza? A może wyginęli naturalną śmiercią poprzez dziesiątki lat? Młodzi tęsknili za światem... Czy też może w mrocznych opowieściach o nawiedzonej wsi tkwiło ziarenko prawdy? Te legendy nie były wcale szczególnie stare; według tego, co opowiadał mu przyjaciel, pojawiły się nagle i rozbłysły gwałtownie jak zorza na niebie. Och, nie, na pewno nie, uśmiechnął się pod nosem. Oczywiście wcale nie te niemądre bajania sprowadziły go tutaj. Ściągnęła go idea zbadania opustoszałej wsi, być może dokonania ważnych odkryć, które pomogłyby mu w uzys- kaniu naukowego stopnia i w jego karierze zawodowej. Ale jak miał się przedostać na drugą stronę? W najgorszym razie będzie musiał przepłynąć. Woda na pewno jest zimna, ale nurt rzeki przy ujściu nie wydawał się rwący. Na pewno nie ma tu zdradliwych prądów. Poradzi sobie. Odważnie zaczął przedzierać się przez zarośla wzdłuż brzegu, odnalazł dawną, ledwie widoczną ścieżkę. Przebył nieco więcej niż połowę drogi, gdy nagle stanął jak wryty. Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w ujście rzeki. Wysilał oczy, aż zakręciły się w nich łzy, bo mgła bardzo już zgęstniała. Czyżby tu byli jacyś ludzie? Wszystko wydawało się takie ciche, spokojne, jakby wymarłe. A jednak wśród roztańczonych mlecznobiałych welonów mgły dostrzegł jakiś ruch. Serce zaczęło bić mocniej, szybciej. Ten dźwięk? Rytmiczne uderzenia i plusk... Na miłość boską, to łódź! A na niej, na rufie, jakiś człowiek, powoli ruszający wiosłem! Przewoźnik? Nie widział wyraźnie. I łódź, i człowiek byli zaledwie ciemniejszyrni cieniami we mgle. Nie odróżniał nawet wieżyczki na kościełe. Ale skrzypienie i rytmiczne uderzenia wiosła o rufę słyszał na pewno. Świetnie, przeprawi się więc na drugi brzeg. Pospiesznie ruszył naprzód. Zawołał: "ahoj", zapomina- jąc o wszystkich mrożących krew w żyłach opowieściach o Fergeoset, jakie słyszał. Przeprawi się na drugą stronę suchą nogą, wyjdzie to na dobre i jemu, i plecakowi. Dopiero gdy był już niemal na samym brzegu, uderzyła go pewna myśl. Opustoszała, wyludniona wioska... "Przewoźnik"? Ale czy nie przed tym właśnie wszyst- kie sagi... Nie poruszył się już dalej ani o krok. Z niedowierzaniem patrzył przed siebie, krzyknął głośno: "nie!", i umilkł. Daleko stamtąd, w południowej części Norwegii, pewien rybak wyprawił się wczesnym rankiem na wodę, by wyciągnąć zastawione sieci. Z radością w sercu wsłuchiwał się w krzyk wodnego ptactwa, echem niosący się wśród ciszy poranka, w dźwięk wioseł, które zanurzały się z miękkim pluśnięciem, by po chwili wysunąć się nad powierzchnię, porywając za sobą w górę połyskujące w słońcu jak kryształ krople wody. To była najprzyjemniejsza pora dnia. Nie musiał myśleć o głodnych zwierzętach w oborze ani o pienią- dzach, których nigdy nie starczało dla tak licznej rodziny. Tu mógł poczuć się wolny. Dlatego też nigdy nie chciał zabierać do łodzi pomocnika, choć wówczas na pewno byłoby mu łatwiej. Ale przecież sam poradzi sobie z sieciami! Spojrzenie rybaka prześliznęło się po kępach sitowia w zatoczce. Z łabędzich jaj na pewno wykluły się już pisklęta, nie powinien więc podpływać zbyt blisko gniaz- da. Czuł wielki respekt przed parą łabędzich rodziców, kiedy rozpostarłszy skrzydła, z pochylonymi głowami i głośnym sykiem, rzucały się do ataku. Przytrzymał wiosła. Co też tam leży wśród sitowia? Nigdy nie było tu kamienia. Nie, to coś poruszało się leciutko, kołysało w wodzie w takt fal wywołanyeh przez łódkę. Rybak ostrożnie powiosłował bliżej, czując w żołądku narastający ucisk. Nie chciał się zanadto zbliżać, potwierdziły się bowiem jego najgorsze przypuszczenia. Mięśnie ramion zaczęły pracować coraz szybciej, coraz mocniej, byle tylko łódź znalazła się jak najdalej od tego miejsca, byle dotrzeć na ląd, do ludzi! Ale nikt chyba ostatnio nie zaginął? To musiało wydarzyć się dziś w nocy. Ale nie, wcale tak nie było. Lensman Sveg, przystojny, o ogorzałej twarzy męż- czyzna około pięćdziesiątki, wstał i próbował oczyścić z błota przemoczone nogawki spodni. - Leżał w wodzie od dawna - oznajmił rzeczowo. - Od bardzo dawna. Widzisz to, Olsen, prawda? Wyraźnie to po nim widać. Ale jest jeszcze parę innych rzeczy, które naprawdę mnie zadziwiają. Zobaczymy, czy domyślisz się, jakie. Młody asystent lensmana, który zawsze uważał, że wie wszystko lepiej niż doświadczony Sveg, uważnie przyjrzał się leżącym na ziemi zmaltretowanym zwłokom. - Taak - rzekł z wahaniem. - Musiał o coś uderzyć. - Owszem, to całkiem jasne. Ale nic innego cię nie zastanawia? Asystent poczuł się bardzo niepewnie, ale dzielnie przełknął ślinę. - Taaak - powtórzył. - Taaak... - Opanuj się, kurczaku, i przestań gdakać! - wykrzyk- nął zniecierpliwiony lensman. - Przyjrzyj się jego dło- niom, stopom i szyi! Młody Olsen uważał, że z ciała topielca nie pozostało dostatecznie dużo, by cokolwiek dało się zobaczyć, ale żeby nie wyjść na głupka, bo to przecież nie przystoi młodemu i wykształconemu mężczyźnie, pochylił się i uważnie oglądał makabryczne znalezisko. Wreszcie rozjaśnił się. - Ma ranę na szyi! Sveg burknął: - Miał związane ręce i nogi, człowieku, czy tego nie widzisz? Nadal wokół kostek i nadgarstków ma ślady po ciasnych więzach. I... To chyba najbardziej zdumiewające! Tak, tak, owszem, widzę ranę na szyi. Ale zwróć uwagę na coś jeszcze innego. Wydaje się, jakby ciało zostało całkiem opróżnione z krwi! - To właśnie chciałem powiedzieć - pospieszył z zape- wnieniem Olsen. - Ale myślałem, że to zbyt dziwne, by mogło mieć coś wspólnego z tą sprawą. Myślałeś! Kapuściana głowo! To, że chodziłeś do szkoły trochę dłużej niż ja, nie znaczy wcale, że jesteś wszechwiedzący! Boże, Boże, co ja takiego zrobiłem, że uczepiono mi u szyi ten młyński kamień? Lensman jednak nie wypowiedział swych myśli na głos. Rodzice Olsena należeli do śmietanki towarzyskiej parafii, byli zacnymi ludźmi i nie zasłużyli sobie na to, by los pokarał ich pyszałkowatym, nadętym synalkiem. Odwrócił zwłoki na brzuch. Niewiele zostało na nich ubrania, ale pas, z którego zwisały zbutwiałe strzępy, nadal tkwił na swoim miejscu. Plecy topielca były gołe. I na nich właśnie Sveg znalazł coś, co sprawiło, że postanowił zwrócić się o pomoc do ekspertów. Na swej drodze spotkał kolejnego wykształconego młodego człowieka. Ten jednak okazał się sympatyczniej- szy. Sander Brink studiował na uniwersytecie, ale zaszedł już daleko, wykazując się tak dużymi zdolnościami, że jego profesor, którego Sveg poprosił o pomoc, gorąco polecił swego młodego ucznia. Sam profesor wybierał się do Włoch wraz z żoną i dziećmi na wykopaliska archeo- logiczne połączone z wakacjami i uważał, że nie może sprawić zawodu swej pełnej nadziei rodzinie. Zamiast niego przyjechał więc Sander Brink. Sveg przyglądał mu się sceptycznie. Zbyt młody i zbyt czarujący, uznał. Ale Sander zjednał sobie jego sympatię miłym uśmiechem i przyjemnym głosem. Kobiety na pewno w okamgnieniu padają przed nim na kolana, pomyślał Sveg z kwaśną miną. Piwne oczy przy jasnoblond włosach zawsze działają zniewalająco, co w połączeniu z ujmującym sposobem bycia Sandera nie dawalo dziewczętom żadnych szans obrony. Musiał jednak przyznać, że chłopak wie, o czym mówi. Sander studiował historię kultury i religii i właśnie z tego powodu został tu wezwany. Młody chłopak - na pewno nie ukończył jeszcze dwudziestu trzech lat - ostrożnie dotknął nagich pleców topielca leżącego na stole. Ciało nieszczęśnika było przy- kryte, widział tylko bladosiną opuchniętą skórę. - Tak, to prawda, to symbol pogański - stwierdził Sander Brink. - Oczywiście wyryty na skórze w bardzo prosty sposób, nieudolnie, ale te ptasie głowy... - Gdzie? W którym miejscu? - dopytywał się Sveg, nie mogąc się niczego dopatrzyć wśród przypadkowych na pierwszy rzut oka kresek na skórze. - Tutaj. Dziobami zwrócone ku sobie. - Aha - odpowiedział lensman, nadal nie widząc choćby jednego dzioba. - Typowe dla epoki Merowingów. - Co takiego? - Od siódmego do ósmego wieku. W Szwecji okres ten zwie się okresem vendelskim, od znalezisk w Vendel w Upplandii. My nazywamy go okresem Merowingów, od wpływów królestwa Franków. - No dobrze. A co te znaki robią na plecach tego człowieka? - Właśnie, to dopiero pytanie! Wydaje mi się, że to bardzo nieprzyjemna historia. W dzisiejszych czasach naprawdę niewiele osób zna się tak dobrze na składaniu ofiar. - Ofiar? - Sądziłem, że już dawno pan to zrozumiał. To najprawdziwsza ofiara, taka jak w czasach, gdy ludziom podrzynano gardła, krew zbierano w naczynia, a później ofiarowano ją bogom. Następnie ludzi tych wieszano na drzewach. - Apetyczne - mruknął Sveg. Olsen, początkowo obecny przy tej rozmowie, wy- szedł, kiedy Sander Brink zaczął mówić o składaniu ofiar. - Najbardziej znane było składanie ofiar w Uppsali, w Szwecji. Odbywało się co dziewięć lat, a pewien świadek naoczny miał opowiedzieć Adamowi z Bremy, że widział zwłoki siedemdziesięciu dwóch koni, psow i ludzi, wiszące w świętym gaju ofiarnym w Uppsali - dokończył Sander. - No dobrze, ale teraz jesteśmy w Norwegii i mamy rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy - stwier- dził Sveg. - Chce pan przez to powiedzieć, że także i ten biedak zawisł na drzewie? - Nie jest to wcale niemożliwe. Na ciele, na dłoniach i stopach, widać przecież wyraźne ślady po powrozie, choć co prawda pewności żadnej mieć nie możemy. - Wokół szyi także są ślady - sucho stwierdził Sveg. - Tak. Jak pan sądzi, w jakim on mógł być wieku? - Z pewnością nie był młodzieńcem. Miał około sześćdziesięciu lat, jeśli wolno mi zgadywać. Ale trudno jest orzec coś na pewno, zwłoki są tak zmasakrowane. Uf, nie mam już więcej czasu, by się tym nieszczęśnikiem zajmować. Wezwano mnie do jednego z domów dalej w dolinie. Mój dystrykt jest stanowczo za duży. Tam także wydarzyła się jakaś niezwykła historia. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo zrozumiałem, o czym mówił posłaniec. Mieszkające tam siostry-dziwaczki twierdzą, że w ich domu dzisiejszej nocy grasował jakiś duch. - I to sprawa dla lensmana? - uśmiechnął się Sander, a Sveg po raz kolejny pomyślał, że młody człowiek obdarzony jest niespotykanym wdziękiem. Gdyby on, lensman, miał córkę w odpowiednim wieku, na pewno nie omieszkałby jej przedstawić. Niestety, w ogóle nie miał dzieci. - Właściwie nie, ale te baby domagają się odszkodo- wania, a wobec tego muszę się tam udać, żeby ocenić straty - odpowiedział na pytanie. Sander popatrzył na niego w zamyśleniu. - Czy mogę z panem pojechać? I tak muszę tu zostać dłużej, by dowiedzieć się czegoś więcej o zmarłym, a zabrać się za to mogę dopiero jutro. - Oczywiście - odparł lensman Sveg. - Jeśli odpowiada panu jazda moją dwukółką, no i towanystwo Olsena i moje. - Pojadę z miłą chęcią. Dziękuję za uprzejmość. Sveg prychnął niezrozumiale. Uważał, że ostatnie, co można o nim powiedzieć, to to, że jest uprzejmy. W dwukółce mknącej przez doliny ciągnące się wzdłuż rzeki Sveg opowiedział nieco więcej o siostrach. - Te damy są dość histeryczne i agresywne, no i żądają wygórowanego odszkodowania za coś, co już wcześniej nadawało się tylko do spalenia w kominku. - I kto ma zapłacić za to drewno na opał? - Młodsi krewniacy, którzy akurat przebywali u nich z wizytą. Kiedy rozpoczęły się akty wandalizmu, w tym pokoju spała ośmioletnia dziewczynka. - To chyba jakaś wyjątkowo silna panienka! - Chyba tak. Rodzice wybierają się w podróż za granicę, muszą jechać już dzisiaj, bo zamówili miejsce w hotelu, a biedne dziecko nie ma się gdzie podziać. Nie mogę pojąć, na co oni liczyli, umieszczając dziecko w takim domu! - W jakim domu? - Te damy są przerażające! Spotkałem je zaledwie kilka razy, ale gorszych harpu ze świecą szukać. Izolują się od świata w tym swoim zamku strachów, wkrótce sam się przekonasz. Wcześniej miały trochę opóźnionego w roz- woju parobka do pomocy, ale nawet on z nimi nie wytrzymał. Wszystko trzeba oszczędzać, pieczołowicie zbierać, zresztą prawdopodobnie chłopak nie dostał nawet złamanego grosza za swoją pracę. Ludzie w okolicy nazywają ten dom domem duchów i nikt nie ma ochoty tam chodzić. Ale jesteśmy już niedaleko, to zaraz za zakrętem. Sander skorzystał z okazji, by się do czegoś przyznać: - Wie pan, co zrobiłem, kiedy czekałem na pana? Wysłałem posłańca, żeby sprowadził kogoś, kogo z pew- nością zainteresuje ten dom duchów. - Ach, tak? - Mhm. To młoda dziewczyna. Nie znam jej osobiście, nigdy jej nie widziałem, ale mój ojciec zaprzyjaźnił się z jej dziadem, Viljarem Lindem. Dziewczyna nie ma chyba jeszcze dwudziestu lat, ale pochodzi z niezwykłego rodu... - Nie masz chyba na myśli Ludzi Lodu? - Owszem. Słyszał pan o nich? Sveg mruknął: - Sądziłem, że to wymysł przewrażliwionych plotkarek. - O, nie, oni rzeczywiście istnieją. Ale to znaczy, że wie pan także o ich nadprzyrodzonych zdolnościach. Ta dziewczyna o imieniu Benedikte podobno ma szczególny dar. Jeśli w tym pańskim domu strachów naprawdę grasuje jakiś duch, ona szybko go odkryje. - Najpierw sam wszystko sprawdzę. I bardzo proszę, nie nazywaj tej rozwalającej się chałupy, moją! Wyjechali za zakręt i Sander Brink szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. - Mój ty Boże - szepnął. - Myślę, że Benedikte naprawdę nam się przyda! Niedługo zresztą powinna tu być, jej dom leży niedaleko stąd. - Czekałeś na nas dość długo. Czy to znaczy, że ona może już być w drodze? - Taką przynajmniej mam nadzieję - odparł Sander Brink. - Oby tylko była w domu i zechciała przyje- chać! Młody Olsen, który musiał siedzieć w dwukółce tyłem do kierunku jazdy i był z tego powodu urażony, wyciąg- nął rękę ponad ich ramionami. - Za nami pędzą konno dwie osoby! Sander odwrócił się. - Tak, to mój posłaniec. Razem z nim jest kobieta, poznaję to po powiewających spódnicach. Dzięki Bogu, przynajmniej jeden kłopot mamy z głowy. Bez obaw możemy wstąpić do tego ponurego zamczyska. Ona poradzi sobie z każdym duchem! Kiedy nadjechał posłaniec, Benedikte akurat bawiła się z małą Vanją w domu, w Lipowej Alei. Miała dziewiętnaś- cie lat, a Vanja, córka Ulvara i Agnety, siedem. Ponieważ Benedikte była jeszcze dość dziecinna, a poza tym ubóst- wiała swą przybraną siostrę, świetnie się razem bawiły. Vanja była drobną i delikatną prześliczną istotką, Benedikte natomiast nie miała zbyt wielu zewnętrznych zalet. Była rosłą, niezgrabną dziewczyną o szczeciniastych włosach, które za nic nie dawały się ułożyć w elegancką fryzurę. Głos jej brzmiał jak syrena przeciwmgielna, a wielkie ręce przypominały dwa młoty. W jej twarzy wyraźnie objawiły się charakterystyczne cechy Ludzi Lodu, a ponieważ po Henningu odziedziczyła dość grube rysy, rezultat trudno było nazwać udanym. Mimo to jednak Benedikte pozyskała sobie niezwykle wielu przyjaciół. Niektórym może było jej szkoda. "Bied- na dziewczyna, z takim wyglądem nawet marzyć nie może o zamążpójściu. Szkoda, bo przecież jest taka miła! Patrzcie tylko, traktuje Vanję jak młodszą siostrę, chociaż tak daleko są ze sobą spokrewnione, dziesiąta woda po kisielu!" Miejscowe plotkarki zawsze miały coś podob- nego do powiedzenia. Większość ludzi przyjmowała ją jednak taką, jaka była, nie dostrzegając niczego poza ciepłem bijącym z oczu i zawsze przyjaznym uśmiechem. Henning z ulgą dostrzegał, że Benedikte nie odziedzi- czyła zbyt wielu złych cech, tak typowych dla dotkniętych. Co prawda we wczesnym dzieciństwie niejednokrotnie ponosił ją straszliwy gniew, zwłaszcza gdy uznała, że potraktowano ją niesprawiedliwie. W późniejszych jed- nak latach na jej życzliwość odpowiadano życzliwością i dziewczynka już się uspokoiła. Nikt jednak nie wiedział, co dzieje się w duszy Benedikte. Nikt nie znał dręczących ją nocą koszmarów. Kiedy była mała, często z płaczem przychodziła do ojca i Agnety, szukając u nich pociechy i poczucia bezpieczeń- stwa. Nigdy jednak o niczym nie opowiadała. Mroczny świat, w którym przebywała, kiedy dom pogrążał się w ciszy i ciemnościach, należał tylko do niej. Wędrowała wtedy wokół strasznych przepaści, wśród tajemnych czarnych korytarzy, w których nagle pojawiały się przera- żające istoty, wpatrywały się w nią i znikały. W te noce poznała wiele tajemnic innego świata, oglądała to, co ukryte, ale nigdy z niezym się nie zdradziła. Wiedziała bowiem, że na ziemi nie ma nikogo, z kim mogłaby podzielić się swymi doświadczeniami. Wielokrotnie kontaktowała się z przodkami Ludzi Lodu. To oni wspierali ją i pomagali podczas niebezpiecz- nych wędrówek myśli, to oni nauczyli ją mądrości. Byli jej prawdziwymi przyjaciółmi, wiedzieli, ile musi wycierpieć. Dodawali jej sił, by mogła stawić czoło bezmyślnym ludziom albo głupim i złośliwym komentarzom na temat swojej osoby. Posiadała nadprzyrodzone zdolności. Po części wro- dzone, jeszcze ukryte, po części te, którymi obdarzyli ją przodkowie. Siłą Benedikte była zdolność odczytywania historii przedmiotu przez trzymanie go w dłoniach i inne podobne niezwykłe umiejętności. W dniu, w którym ukończyła osiemnaście lat, Henning przekazał jej skarb Ludzi Lodu, uznał bowiem, że bezpiecznie może już to uczynić. Benedikte przyjęłą dar w uniesieniu i z nabożną czcią. Henning jednak wiedział, że córka pilnie studiuje dawne recepty i eksperymentuje. Pochwalał takie po- stępowanie, z czasem mogło się jej to przydać. Henning zatrzymał tylko mandragorę. Uważał, że może tak zrobić. Kiedyś, całe wieki temu, wręczył mu ją czarny anioł, by mógł zastąpić Sagę. Henning był zdania, że dobrze wypełnił swoje zadanie, a musiało to być właśnie zasługą mandragory. Jak mógł bowiem poradzić sobie jedenastoletni chłopiec z parą niezwykłych bliźniąt, którymi przyszło mu się zaopieko- wać, gdyby nie otrzymał dodatkowego wsparcia? Tak, ostatnie osiem lat, od roku 1883 do 1891, to były pomyślne lata dla Ludzi Lodu. Henning dobrze gospodarował w Lipowej Alei. Mał- żeństwo z Agnetą, po pierwszym roku jej depresji, okazało się wyjątkowo szczęśliwe. Bardzo przeżyła gwałt dokonany przez Ulvara, ale gdy wydała na świat jego córkę Vanję, odzyskała spokój. W dużej mierze było to zasługą Henninga. Jego nieustająca życzliwość i zro- zumienie miały dla niej ogromne znaczenie. Uznał Vanję za swoje dziecko i w ten sposób miał dwie córki. Przyrodnia siostra Vanji, jego własna córka, Benedikte zachwycona była dzieckiem, siostrzyczką, jak ją nazywała. Lepszą opiekunkę dla małej trudno byłoby znaleźć. Malin wraz z mężem Perem i synem Christofferem nadal mieszkała w parafii. Nigdy nie powrócili do Szwecji. W roku 1889 od jej rodziców, Christera i Magdaleny, przyszedł list z informacją, że połączyły się dwa rody szlacheckie, którym Ludzie Lodu towarzyszyli przez stulecia. Syn Charlotte Posse, Axel Reuterskiold, poślubił córkę Oxenstiernów, Gabriellę. Koło się zamknęło, służ- ba Ludzi Lodu u nich też się zakończyła. Ale w ten letni dzień na dziedziniec Lipowej Alei wjechał konno mężczyzna i zapytał o córkę Henninga, Benedikte. Przywiózł ze sobą list od nieznanego Sandera Brinka, którego ojciec znał jednak ojca Henninga, Viljara. W salonie zwołano naradę, na którą stawiła się cała rodzina i obcy przybysz. Owszem, Viljar mógł poręczyć za Sandera Brinka, bardzo obiecującego młodego nauko- wca, który niedługo miał skończyć studia na uniwer- sytecie. Brink zwracał się do Benedikte z prośbą o pomoc. Dom, w którym straszy? Między wierszami dało się wyczytać, że młody człowiek bada jeszcze inną sprawą, ale nawiedzonym domem mieli się zająć w pierwszej kolejno- ści i tam właśnie pragnął mieć do pomocy prawdziwego specjalistę. Kogoś, kto mógłby zdemaskować ziemskich oszustów i stwierdzić, o co w ogóle w tym wszystkim chodzi. Benedikte błagalnie patrzyła na Henninga. Czy będzie jej wolno pojechać? Nikt nigdy poza najbliższym kręgiem nie prosił jej o radę, bo Henning nie chciał, by nadużywa- no jej zdolności, by nie zaczęła odgrywać roli wyroczni dla ludu. - Moim zdaniem Benedikte może jechać - rzekł spokojnie stary Viljar. - Jest już dorosłą panną i tu na dworze przebywa w zbytniej izolacji. A Brinkowie to ludzie godni zaufania. - W dodatku to wcale niedaleko stąd - wtrąciła Belinda. Henning z rozpaczą myślał o bezmyślnej niegodziwo- ści, z jaką będzie musiała się zetknąć wśród obcych ludzi jego ukochana, wspaniała, lecz pod względem powierz- chowności tak niesprawiedliwie potraktowana przez los córeczka. Jak jej po dziecitcemu naiwna dusza zdoła znieść tak bolesną konfrontację? - No cóż, może i tak - rzekł z wahaniem. - Jeśli obiecasz, że wrócisz do domu jak najszybciej. Nikt z nas nie ma czasu, by ci towarzyszyć, inaczej nigdy nie puściłbym cię samej. Ale jesteś już dość duża, by sobie poradzić, prawda? Benedikte rozpromieniła się jak słońce i rzuciła ojcu na szyję. Henning długo przytrzymywał ją na wyciągnięcie ręki i poważnie patrzył w oczy. W kącikach ust czaił mu się czuły uśmiech. - Najwyższy czas, byś przejęła resztę skarbu - powiedział, z żalem zdejmując z szyi mandragorę. - Może ci się teraż przydać, a wiem, że będzie cię chronić. Pilnuj jej dobrze! Benedikte zaparło dech w piersiach. Pochyliła głowę, by ojciec mógł założyć czarodziejski korzeń. Dziewczynę ogarnął nastrój tak uroczysty, że oczy rozszerzyły się jej i zapłonęły jasnozielonym blaskiem. Kiedy amulet ułożył się wygodnie na piersi, Benedikte odetchnęła głęboko z drżącym westehnieniem. - Mam uczucie, że... że mandragorze jest dobrze - powiedziała w swój zwykły, nieco naiwny sposób. - Jakby tu było jej miejsce. - Tak właśnie myślałem - pokiwał głową Henning. - Wiecie, że tak naprawdę nigdy nie byłem jednym z wybranych, a już na pewno nie dotkniętym. Pożyczono mi ją tylko na pewien czas. - Westchnął. - Szkoda jedynie, że nagle czuję się, jakbym był zupełnie nagi. Niech was Bóg prowadzi, obie, ciebie, moja córko, i ciebie, alrauno wierny towarzyszu naszego rodu. W swej tajemniczej pieczarze zadowolony Tengel Zły uśmiechnął się z nadzieją. Wszystko toczyło się tak, jak zaplanował, a więc nadal mógł z oddali sterować losami ludzi. Ale musiał przyznać, że trudno mu było wysłać Benedikte tam, dokąd chciał. Wymagało to ogromnego natężenia siły myśli, skoncentrowania się wyłącznie na kierowaniu innymi. Czuł się zmęczony. Później, gdy się na dobre obudzi nic nigdy nie będzie w stanie go zmęczyć. Teraz jednak zmuszony jest działać w bardzo trudnych warunkach, nie może być obecny w danym miejscu, nie może widzieć ani słyszeć ludzi bezpośrednio. No i przecież pogrążony jest we śnie, który przytępia mu zmysły, ogarnia myśli. O ileż bardziej musi się wysilać, by zaprowadzić tego ludzkiego robaka tam, gdzie chce. Określenie "ludzki robak" nieprzyjemnie mu się koja- rzyło. Tak właśnie bogowie i duchy Taran-gai nazwały jego, j e g o, wtedy gdy odnalazł drogę do groty zła. Podróż tę wspominał ze strachem i obrzydzeniem. Strasz- liwa wędrówka poprzez korytarze zła. Aby przez nie przejść, by dotrzeć do ciemnej wody, nie mógł wykazać się ani jednym dobrym czy miłosiernym uczynkiem w całym swym wczaśniejszym życiu. Nie uczynił niczego dobrego na tym świecie. Na szczęście, inaczej skończyłby jak te stworzenia, których nędzne resztki spotkał na drodze i których kości z pogardą rozrzucił kopniakiem. On, tylko on, jedyny ze wszystkich ludzi dotarł do źródeł zła. Ale, ach, jak wiele go to kosztowało! Własny krzyk bólu, jaki wydał z siebie, gdy osiągnął cel, ciągle dźwięczał mu w uszach. Ale warto było. Był teraz panem całej ziemi. Gdyby tylko mógł jak najprędzej stąd wyjść! ROZDZIAŁ IV Benedikte ze zdumieniem przechadzała się po nawie- dzonym domu. Przybrała postawę wyczekującą. Gdyby ujrzał ją teraz ojciec, Henning, być może zrozumiałby córkę, nikt bowiem nie znał Benedikte lepiej od niego, choć i on nie wiedział nic o jej świecie z męczących snów. Z zachowania dziewczyny wyczytałby jednak, że ten dom ma... jak to nazwać? "Atmosferę"? Wiele osób w napięciu przyglądało się jej poczyna- niom. Trzy właścicielki obserwowały ją z jawną niechęcią, słały kose spojrzenia i ostre słowa o ciekawskich pannach. Martinsenowie, z niecierpliwością przestępujący z nogi na nogę w oczekiwaniu na pozwolenie odjazdu, patrzyli ze zdumieniem. Sveg nastawiony był sceptycznie, Olsen traktował ją z pogardliwą nonszalancją zarozumiałego znawcy, a Sander Brink był rozczarowany. Wiele słyszał o Benedikte i zbudował sobie w wyobra- źni jej obraz. Spodziewał się eterycznej istoty, od której bije aura tajemniczości. Benedikte okazała się zupełnie inna. Była tak wysoka, że Olsen, patrząc na nią, musiał zadzierać głowę, a Sander, kiedy stali naprzeciw siebie, mógł spoglądać jej prosto w oczy. Ciało miała niezgrabne, twarz szeroką jak u Eskimosa, o skośnych, jakby mongol- skich oczach, ale wypisaną na niej miała dobroć, życz- liwość, bez odrobiny nawet demoniczności, jakiej spo- dziewał się u kobiety obdarzonej zdolnością jasnowidze- nia. Sama Benedikte nie śmiała spojrzeć w jego stronę. Nie pozwalał jej skoncentrować myśli. Nigdy jeszcze nie spotkała tak pociągającego mężczyzny, a świadomość, że ona jest dla niego nikim, była okrutnie bolesna. Gdyby jej pozwolono, usiadłaby w ciemnym pokoju i patrzyła na niego, oświetlonego promieniem światła. Nie widziana przez niego, syciłaby oczy, zatopiłaby się w kontemplacji tego zjawiska, rozkoszowała każdą linią jego ciała, każdym ruchem, każdym wypowiedzianym przez niego słowem. Musiała się jednak zająć czym innym, nie mogła mu pokazać swojej twarzy. Czasami człowiek odczuwa po- trzebę ukrycia swojego oblicza, teraz to zrozumiała. Odetchnęła głęboko, starając się nie pamiętać, że on na nią patrzy, i skoncentrowała się na domu. Bardzo ważna była dziewczynka. Benedikte przykucnęła przed Sidsel i ujęła jej ręce w dłonie. Dziecko zachowywało się z rezerwą, ale nie było wystraszone. - Słyszałaś kroki na piętrze? - spytała cicho. Sidsel kiwnęła głową. Ciotki starały się podsłuchać rozmowę, ale Benedikte celowo mówiła tak, by jej nie słyszały. Zauważyła, że wrogo odnoszą się do dziew- czynki. - Na pewno sobie z tym poradzimy - zapewniła małą, by ją uspokoić. Zawsze miała dobre podejście do dzieci. - Oczywiście nie możesz tu zostać, postaramy się znaleźć dla ciebie inne miejsce, ale najpierw przez jakiś czas musimy tu pobyć. Sądzę jednak, że nie będziemy zmuszeni nocować. Zauważyła, że szczupłe ciało dziewczynki rozluźniło się, jakby odetchnęła z ulgą. - Nie bój się - powiedziała Benedikte. - Przez cały czas będę przy tobie, nie opuszczę cię nawet na chwilę. Wiedziała, że musi postępować dyplomatycznie, a zda- wała sobie sprawę, że nie jest tojej najmocniejszą stroną, była wszak taka otwarta i szczera, nie potrafiła działać z premedytacją. Przeczuwała jednak, że ciotki mogą okazać się bezlitosne. Już wcześniej stoczyły ciężką wewnętrzną walkę. Myśl o policji w ich domu wstrząsnęła nimi głęboko, choć jednocześnie świadome były, że nie dostaną ani grosza odszkodowania za zniszczone rupiecie, jeśli nie zgłoszą sprawy władzom. Poza tym Ove i Guri Martinsen kategorycznie domagali się wyjaśnień, nie zgadzali się też na pozostawienie córki w miejscu, w któ- rym tak okropnie straszy. Urażone do głębi ciotki oświadczyły, że nigdy przedtem żaden duch się tu nie pokazywał, a więc to na pewno sami goście przyciągnęli ze sobą zjawy. Oburzeniem napełniał je widok obcych ludzi wbiegającyeh i wybiegających z ich domu, a Benedikte w ich oczach była osobą, na której widok wzrusza się ramionami lub drwiąco uśmiecha. A Sidsel najwyraźniej starała się coś przemilczeć... Nie chciała spojrzeć Benedikte w oczy, kiedy zaczęły mówić o dźwiękach dobiegających z piętra. No cóż, to może poczekać. Najpierw ciotki. Benedikte starała się zapomnieć o tym, jak wygląda w oczach Sandera Brinka, z przymusem uśmiechnęła się do trzech budzących lęk dam. - Panno Martinsen - zwróciła się do Beate, najmłod- szej i być może najmilszej z ciotek. - Jeśli mi będzie wolno, chciałabym później porozmawiać ze wszystkimi trzema paniami. Na pewno panie mają wiele cennych informacji. Najpierw jednak muszę pomówić z rodzicami Sidsel, bo oni przecież powinni już wkrótce wyjechać. Gdybyście więc były tak uprzejme i poszły do swoich pokoi... Postaram się, by to nie potrwało długo. Czy wyraziła się dostatecznie dyplomatycznie? Chyba nie, bo odeszły wyraźnie obrażone, że ktoś śmie im rozkazywać w ich własnym domu. Benedikte skierowała się do Ovego i Guri Manin- senów, nadal starając się nie patrzeć na Brinka, który stał razem z lensmanem i jego pomocnikiem. Bała się, że kiedy pomyśli o urodziwym młodzieńcu, zaraz się zarumieni. - Czuję się trochę niepewnie - wyznała małżonkom. - Ten dom kryje w sobie tyle niezwykłości. Są tu przynajmniej trzy elementy, które zwróciły moją uwagę. Ach, gdyby potrafiła wyrażać się w sposób elegancki i uczony, ale Benedikte nigdy się tego nie nauczyła. Była prostą istotą, której dusza skrywała całe morze uczuć. - Po pierwsze, ten bałagan w burym salonie... Nie, tak nie powinna mówić. Prędko się poprawiła: - W brunatnym salonie. Po drugie, tajemnicze kroki na piętrze. I, panie lensmanie, mówił pan, że ktoś z zewnątrz kilkakrotnie widział jakieś mgliste światełko na górze. A po trzecie, jest tu jeszcze coś, trudno mi powiedzieć co. Nie rozumiem tego... Zatopiła się w myślach. Coś ogromnie ją irytowało, bo powinna wyczuwać, skąd się to bierze, a niestety tak nie było. Jakiś obcy element... - Myślisz o tym odcisku zwierzęcej łapy? - cicho zapytał lensman Sveg. Nie bardzo wiedział, jak ma się odnosić do tej dziewczyny, ale wydawała się taka szczera i ufna, że wcale nie miał zamiaru z niej drwić. - Co takiego? - ocknęła się. - Zwierzęca łapa? Nie. Już prawie na pewno wiem, co wydarzyło się w brunatnym saloniku, ale najpierw chciałabym to sprawdzić. Mała Sidsel, niestety, musi w tym uczestniczyć. Jeśli chce, mogę przez cały czas trzymać ją za rękę. Martinsen niecierpliwie dreptał w miejscu. - Ale my naprawdę musimy już iść, inaczej się spóźnimy... - Ach, ależ oczywiście - powiedziała Benedikte. Pode- szła do pani Maninsen i wzięła ją za rękę. - Proszę się nie martwić o Sidsel, nie stanie się jej żadna krzywda. - Umilkła, ale nadal trzymała dłoń Guri w swojej i długo spoglądała na nią z powagą. - Wyczuwam, że nie potrafi pani sobie poradzić ze sobą, pani Mattinsen. Ale to całkiem zbyteczne zmartwienia. Dręczy panią zazdrość, ale zupełnie bez powodu. - Przez cały czas to powtarzam! - wykrzyknął Ove wzburzony. - Wymyślasz sobie nie wiadomo co, Guri. - To nie jest do końca prawda - zaprotestowała Benedikte, puszczając rękę Guri i zwracając się do jej męża. - Kiedy przyjechałam i witałam się z wami, bardzo wiele mogłam wyczuć. Pan ogląda się za dziewczętami, ale tylko w ten lekkomyślny sposób, w jaki robi to wielu mężczyzn w pańskim wieku. Ma pan ochotę jedynie na mały flirt, na nic więcej. Jest pan dość lojalny w stosunku do żony. Jedźcie teraz na wakacje, ale uważam, że powinniście zacząć więcej myśleć o Sidsel. Ona potrzebuje was obojga. Czy nie dostrzegacie wiecznego lęku i niepe- wności w jej oczach? Bardzo się kłócicie, prawda? - Na miłość boską, co z ciebie za dziewczyna? - oprys- kliwie zaczął Ove, ale w porę zapanował nad sobą. - Dobrze, dobrze, postaramy się uporządkować nasze życie, ale chyba nie o tym mieliśmy mówić, czyż nie tak? - Ach, oczywiście. Przepraszam - zreflektowała się Benedikte i skinęła głową na pożegnanie. Zwróciła się do lensmana. - Sądzę, że należy zacząć od piętra. Jak można się tam dostać? - Pytałem już o to, ale siostry twierdzą, że tam nie ma wejścia. Powiadają, że piętro nie było używane od wielu, wielu lat. Na buzi małej Sidsel, opuszczonej przez rodziców i dlatego trzymającej się w pobliżu tej sympatycznej Benedikte, odmalowało się niedowierzanie. Benedikte uważnie popatrzyła na dziewczynkę. - Słyszałaś kroki na górze, tak było? - Tak - szepnęła Sidsel. - Jestem pewna, przysięgam! - Wierzę ci. Ale... nie opowiedziałaś mi wszystkiego, prawda? Sidsel w odpowiedzi oblała się rumieńcem. Benedikte, wyczulona na nastroje innych, odprowadzi- ła ją na bok, z dala od mężczyzn. - Co to było? Mnie możesz powiedzieć. Zrozum, ja muszę to wiedzieć. - Nie, to takie paskudne! - To już zrozumiałam. Szepnij mi do ucha, nikomu o tym nie powiem. Po długiej chwili wahania Sidsel, osłaniając rączkami ucho Benedikte, z wypiekami wstydu na twarzy szepnęła: - Słyszałam łóżko, które skrzypiało. - Tak, jakby tam na górze ktoś mieszkał? Dziewczynka głośno przełknęła ślinę. - Nie, to były takie okropne łóżkowe dźwięki. Benedikte zmarszczyła brwi. - Chcesz powiedzieć...? Takie, kiedy ludzie się kocha- ją? - Nie wiem - szepnęła Sidsel. - Może to właśnie robią. Nie wiem. - Och, oczywiście, przecież masz dopiero osiem lat. Ale dziękuję, że zechciałaś mi to powiedzieć. Nikomu tego nie zdradzę. Tak, była pewna, że nikomu tego nie wyjawi. Bo chociaż Benedikte znała oczywiście tajemnice erotyki, wiedziała, że jest to świat, który na zawsze pozostanie dla niej zamknięty. Została stworzona do przyjaźni i oddania, żaden mężczyzna nigdy nie zainteresuje się nią na tyle, by chciał spędzić z nią noc. Dawno już to zrozumiała i zaakceptowała. Do tej pory nie miało to dla niej większego znaczenia, ale też nigdy wcześniej nie spotkała kogoś takiego jak Sander Brink. Nie, nie miała zamiaru opowiadać o przeżyciach Sidsel. Zastanawiała się jednak, co to może znaczyć. Za- mknięte, odgrodzone piętro i dobywające się stamtąd takie dźwięki? - Czy naprawdę nie można dostać się na górę? - zapytała, wstając z kucek i powracając do mężczyzn. - Tak przynajmniej twierdzą mieszkanki - odparł lensman Sveg. - A gdzie są schody? - Tutaj, za tymi drzwiami. Drzwi są, rzecz jasna, zamknięte, ale kiedy straszne cioteczki nie będą stały nam na drodze, sądzę, że jakoś je otworzymy. Olsen, ty znasz takie sztuczki. Najwyższy czas, byś się do czegoś przydał, nie tylko jak dzień długi stał i pouczał mnie. Młody zarozumiały Olsen wyglądał na urażonego, ale wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. W krótkim czasie udało mu się otworzyć zamek. Benedikte uchyliła drzwi z nadzieją, że ciotki nie usłyszą przeraźliwego zgrzytu. Gdy drzwi się otwarły, w nos buchnęło im zatęchłe powietrze. To, co zobaczyli za drzwiami, wywołało na twarzy Benedikte grymas obrzydzenia. Schody całkiem się zapadły. Na podłodze w bezładnym rumowisku leżały przegniłe belki i resztki stopni, a wyso- ko, prawie pod sufitem, zwisało to, co jeszcze z nich zostało. Zrujnowane schody przypominały ogromne, nigdy nie pielęgnowane zęby. Powyżej czarną jamą ział ogromny hall, przesłonięty zasłoną pajęczyn. - Dosyć - mruknęła Benedikte i zamknęła drzwi. - To mi wystarczy. Następnym jej posunięciem była rozmowa z trzema siostrami. Sander Brink zabrał małą Sidsel na daleki spacer, żeby dziewczynka nie musiała przebywać w strasznym domu dłużej niż trzeba. Lensman jednak i jego ogon - Olsen, towarzyszyli Benedikte przy rozmowie ze starymi harpiami. Napotkali nieprzebyty mur niedowierzania i uporu. Nikt nie miał sił, by rozmawiać z każdą z sióstr osobno, poproszono więc do salonu wszystkie trzy naraz. - Tutaj, w tym domu, nigdy nie straszyło - z godnoś- cią oświadczyła wysoka, chuda Agnes. - Dziewczynka ma chorą wyobraźnię. - Podobno kilkakrotnie widywano światełko na pięt- rze? - zapytał Sveg przymilnym głosem. - Ludzie gadają o nas tyle podłych rzeczy - powiedzia- ła Gerd, a brosza z kameą zatrzęsła się urażona. - Jakby trzy bezbronne kobiety nie mogły żyć w spokoju. I to tylko dlatego, że nie chcemy przestawać z byle kim! Schody zaczęły się walić dwadzieścia pięć lat temu. Od tamtej pory nikt tam nie chodził. Nie było zresztą takiej potrzeby, tak przyjemnie urządziłyśmy się na dole. - Czy panie odziedziczyły ten dom? - Tak, nasz drogi ojciec kupił go w młodości. Staramy się zachować go z należytym pietyzmem. Benedikte pomyślała w duchu, że jest pewna różnica między zachowywaniem starych rzeczy a niedotykaniem ich, tak że popadają w ruinę. Beate zlizała z palców czekoladę. - Nie jest nam łatwo. Jesteśmy samotnymi, ubogimi kobietami, żyjemy tylko z naszych skromnych oszczędno- ści. Lensman zmienił temat: - Wieczorem, po tym jak panna Benedikte zbada niecodzienne zjawisko w brunatnym salonie, zabierzemy stąd dziewczynkę. Dla obu stron chyba będzie najlepiej, jeśli mała Sidsel nie zostanie tu dłużej. - Wcale nie chcemy, by takie straszne dziecko przeby- wało w naszym domu! A w dodatku pan twierdzi, że nie możemy liczyć na odszkodowanie, które nam się należy za zniszczenie naszych drogich starych mebli! - No, co nieco już panie dostały za dziewczynkę - cierpko zauważył Sveg. Po nie kończących się dyskusjach ciotki zostały zmuszone zwróuć Martinsenom połowę pieniędzy. Oddania pozostałej części stanowczo odmówiły, bo przecież dziewczynka spała tu już jedną noc, no i pamiętać trzeba o wszystkich potłuczonyeh szybach i połamanych sprzętach! Rozmowa utknęła w martwym punkcie, z ulgą więc przyjęli Sandera i Sidsel wchodzących przez furtkę. Wszyscy oprócz ciotek wyszli im na spotkanie. Benedikte starała się ukryć uśmieeh szczęścia, który wypływał jej na usta, gdy patrzyła na młodzieńca. Spróchniałe deski na werandzie groźnie zatrzeszczały, kiedy wszyscy się tam spotkali. - Nie dotykaj tej kolumienki - ostrzegł Sveg Olsena. - Jeden nieostrożny ruch i zostaniemy żywcem po- grzebani pod kupą starych desek. Benedikte spojrzała w górę i przyznała mu rację. - Muszę wam powiedzieć, że szkoda mi tych trzech starych dam - rzekła cicho. - Wyobraźcie sobie życie w takiej samotności i ubóstwie, w nawiedzonym domu. - Żałować? Ich? - szeptem obruszył się lensman. - O one już potrafią zatroszczyć się o siebie. Chytrzejszych bab ze świecą szukać, targują się o wszystko, wszystkiego chcą za darmo, tak słyszałem. I kochają ten dom. Są do niego przywiązane z jakimś paskudnym sentymentalizmem. Dom ich dzieciństwa, w którym mieszkali ich drodzy rodzice, i tak dalej, i tak dalej. O, nie, nie należy mieć dla nich żadnego współczucia! Kiedy zjedli obiad - nieokreślone danie bez smaku - i słono za to zapłacili, zapadł już zmierzch. Lensman wyjaśnił skwaszonym damom, że teraz powinny udać się do swoich pokoi, gdyż Benedikte postara się ustalić, co też wyprawia się w brunatnym salonie. Benedikte już wcześniej ofiarowała swą pomoc przy zmywaniu, ale tę propozycję ciotki odrzuciły jednogłośnie. Kuchnia była jednym ze świętych po- mieszczeń domu, nikomu obcemu nie wolno było tam wtargnąć. Ciotka Agnes surowo popatrzyła na lensmana. - A jeśli cokolwiek jeszcze ulegnie zniszczeniu w na- szym pięknym salonie, pańskim obowiązkiem będzie wynagrodzić nam szkody! Wyglądało na to, że wszystkie trzy mają na to nadzieję. Najwyraźniej aż tak mocno nie były przywiązane do rodzinnych skarbów. Gdyby tylko Benedikte mogła jasno określić to, co plątało się jej w zakamarkach podświadomości! Musiało tu kryć się coś jeszcze. Coś, co nie pasowało do całości, a było niebywale istotne. W drzwiach do brunatnego salonu Sidsel nagle się zaparła. Nie chciała ruszyć dalej nawet na krok. - Nie! Nie wejdę do tego pokoju! - Możesz usiąść tuż przy drzwiach - uspokajała ją Benedikte. - I... W końcu musiała napotkać wzrok Sandera. W oczach jej pociemniało. - I może Sander zostanie przy tobie. Jeśli poczuł się zawiedziony, że zredukowano go do roli niańki do dziecka, przynajmniej tego nie okazał. Uśmiech- nął się tylko do Benedikte tym swoim uśmiechem, któremu trudno się było oprzeć, i przygarnął Sidsel do siebie. - Oczywiście! Chodź, usiądziemy sobie tutaj cichutko jak myszki, a jeśli coś się zacznie dziać, to uciekniemy, dobrze? Sidsel w milczeniu skinęła tylko głową. Pokój po ostatnich wydarzeniach uładzono, posprząta- no skorupy, a meble ustawiono na dawnych bezsensow- nych miejscach. Trzy wzburzone siostry zatrudniły do tego Olsena, wielce przy tym cierpiącego w poczuciu urażonej godności. Widoczny pozostał jedynie odcisk na ścianie, no i oczywiście kilka dziur w szybach. Lensman przystanął zapatrzony w ślad łapy i w zamyśleniu potrząsnął głową. - Chyba nie mam ochoty spotkać się z właścicielem takiego odnóża - powiedział do Benedikte. - Jeszcze się pan nie zorientował, skąd wziął się ten ślad? - odparła zdumiona. - Sądziłam, że wszystko już jasne. Lensman popatrzył na nią zagniewany. - Nie jestem jasnowidzem. Benedikte już miała na końcu języka, że potrzeba tu tylko trochę prostej logiki, ale kiedy zorientowała się, że także Sander Brink i Olsen przyglądają jej się z wy- czekiwaniem, powstrzymała się od powiedzenia czegokol- wiek. Nie chciała podawać w wątpliwość ich inteligencji. Sidsel siedząca na kolanach u Sandera drżała na całym ciele. Benedikte bardzo współczuła dziewczynce, ale jej obecność była absolutnie konieczna. Benedikte unikała spoglądania na Sandera, ale każdym nerwem wyczuwała jego bliskość. Jego fantastyczna ujmująca osobowość działała na nią dosłownie paraliżują- co i właściwie wolałaby, by go tu w tej chwili nie było. Przy nim nie mogła się skoncentrować tak, jak by tego chciała. Poprosiła, aby do oświetlenia pokoju użyto lampki z osłonką na płomień, nie chciała ryzykować zaprószenia ognia wśród tych rupieci. Gabinet strachów ukazał się w całej swej grozie. Zastawione meblami pokoje często dają wrażenie miłej przytulności, ale ten wydawał się nieprzyjemny, zimny. Benedikte, lensman i Olsen usiedli nieco dalej, w głębi pomieszczenia, by mieć widok na całość. Dziewczyna zawołała do dwójki siedzącej przy drzwiach: - Powiedzcie nam od razu, jeżeli zauważycie coś szczególnego! - Możemy rozmawiać tak głośno? - Oczywiście, to w niczym nie przeszkadza. Umilkli i już tylko czekali. Upływały minuty, dom pogrążony był w ciszy. Siostry Martinsen najwyraźniej poszły już spać. Sidsel ziewała. Nagle lensman Sveg zobaczył, że Benedikte ledwo dostrzegalnie przekręciła głowę. Nasłuchiwała, jakby wyczuwając coś w pokoju. Nawet Sander, mimo tak znacznej dzielącej ich odleg- łości, zauważył jej reakcję. Wszyscy oprócz Sidsel zastygli w oczekiwaniu. Nic jednak się nie wydarzyło. Lensman rozluźnił się i wyciąg- nął z kieszeni fajkę, chcąc nabić ją tytoniem. W tej samej chwili jakaś siła wyrwała mu ją z rąk i przetzuciła na drugi koniec pokoju. Fajka uderzyła o ścianę i rozprysnęła się na tysiąc kawałeczków. Jednocześnie ciężkie lustro z konsoli uniosło się w powietrze i z hukiem runęło na podłogę. - Benedikte! - zawołał Sander Brink. - To chyba poltergeist! - Och, oczywiście! - odparła przekrzykując hałas. - Wyprowadź stąd dziewczynkę, szybko! Nie musimy już oglądać niczego więcej. Zanim jednak dotarli do wyjścia, ujrzeli, że jeden ze stołów unosi się wysoko. Teraz już wszyscy wiedzieli, skąd wziął się odcisk łapy na ścianie. Sidsel nie przestawała płakać. Benedikte poprosiła Olsena, by natychmiast zawiózł dziewczynkę do poblis- kiego zajazdu i tam zostawił ją na noc. Sam mógł wracać zaraz, jak tylko załatwi sprawę noclegu. Usłyszeli, że w salonie znów coś ze świstem przecina powietrze i roztrzaskuje się o ścianę. - Poltergeist - powtórzył Sveg zamyślony. - Czytałem o tym, ale nie mam pojęcia, co to naprawdę jest. "Geist" znaczy "duch", prawda? - "Duch" albo "zjawa" - odparł Sander. - Ale poltergeist nie jest żadną zjawą, to fenomen, zjawisko fizyczne. Jakaś siła. Ze zdumieniem obserwowali Benedikte. Zaskoczona dziewczyna przysłuchiwała się piekielnemu hałasowi do- biegającemu z brunatnego pokoju. Wszyscy troje podeszli bliżej drzwi. - Jakimż idiotą się okazałem - westchnął lensman. - Nie zauważyłem Iwich łap na nodze stolika. - W tym zatłoczonym pokoju trudno było cokolwiek dostrzec - odparła Benedikte roztargniona. Okrągły stolik, który akurat stał przy drzwiach, wspierał się na jednej tylko nodze, zakończonej niezwykle wymyślnie rzeźbionymi łapami z pazurami. Zmierzyli wzrokiem odległość między nim a znakiem na ścianie. - Niezły skok jak na lwa - powiedział Sveg. - Uwa- żasz, że stolik naprawdę pofrunął aż tak wysoko? Uchylił się przed jakąś figurynką, która jego właśnie obrała sobie za cel. - Dla poltergeista to kaszka z mlekiem - oznajmił Sander. - Ale powiedz, Benedikte, co cię tak bardzo niepokoi? Poprowadziła ich w nieco bezpieczniejszy kąt. - Nie mogę tego pojąć. Jeśli występuje poltergeist, ma to na ogół związek z nadzwyczaj silnym napięciem. Niektórzy ludzie uwalniają olbrzymią energię, tkwiącą w pomieszczeniach takieh jak to. Wówczas powstaje to, co nazywamy zjawiskiem poltergeista. - Ach, tak! - Sander spoglądał na nią oczyma błysz- czącymi zainteresowaniem. - Mała Sidsel? - Tak. Tak właśnie sądziłam. Ale sami zobaczcie, nie ma jej już tutaj, a awantura trwa. Wierzcie mi, przez eały czas czułam, że tkwi tu jakaś obca siła. I nie chodzi mi wcale o poltergeista. - Wiem - zapewnił Sander. - Jest tu coś, co jakby ci przeszkadza. Spokojnie spojrzała mu w oczy. - Właśnie. Wydaje mi się, że to ta siła wywołała poltergeista, nie sama Sidsel. Ach, mój Boże, poleciała cała półka z porcelaną! - Nie przejmuj się! Jak możemy to powstrzymać? - Ponieważ nie skończyło się to, kiedy Sidsel odeszła, musimy znaleźć źródło tej siły. Bez wątpienia znajduje się w środku. - Lepiej będzie się zabezpieczyć - stwierdził lensman naciągając kurtkę na głowę. - Ale to zaczęło się dopiero wczoraj w nocy, prawda? - Chyba tak, sądzę, że ciotki by nie pozwoliły, by ich skarby niszczono w taki sposób - odpowiedział Sander. - A to znaczy, że mimo wszystko cała ta awantura ma związek z dziewczynką. O, mała zapomniała zabrać płaszczyka, leży tam na krześle. - Płaszczyk! - powtórzyła Benedikte z nagłym entuz- jazmem. - Musimy go stamtąd wydostać. Auu! Fotel pchnięty z wielką siłą zatrzymał się na jej nodze. Sander błyskawicznie rzucił się do przodu i chwycił płaszcz dziewczynki. - Chodźcie, wyjdźmy na werandę - zaproponował. Usłuchali go pospiesznie. Nagle zorientowali się, że za nimi panuje absolutna cisza. - A więc to tak! - stwierdziła Benedikte. - To jednak ten płaszczyk. - Ale zjawisko powtórzy się chyba w każdym miejscu, gdzie z nim pójdziemy? - Nie sądzę. To właśnie w tym pokoju napięcia były tak silne. Dlaczego, nie wiem, to zresztą bez znaczenia - odparła. - Istotny jest płaszczyk, który uwolnił te napięcia. Przeszli przez spróchniałą werandę i usadowili się na schodkach prowadzących do zapuszczonego ogrodu. Otoczył ich czarodziejski mrok letniej nocy; trudno było właściwie rozróżnić, co jest czym. Ale Sveg miał przy sobie świecę i w jej blasku zaczęli oglądać starannie płaszcz. - Zwykły, mały dziecięcy płaszczyk - oznajmił San- der. - Niezłej jakości, chyba dość nowy... Zaczął starannie przeszukiwać kieszenie, najpierw jed- ną, potem drugą. Nagle jego dłoń znieruchomiała, zaraz potem wyciągnął ją, coś trzymając. - Zobaczcie! Co to jest? - Jakaś duża moneta? - zdziwił się Sveg. - Nie, z boku ma dziurkę. Benedikte wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć znaleziska. Przerażona cofnęła ją z powrotem. - Sparzyłam się - szepnęła. Patrzyli na nią zdumieni. Sander przytrzymywał mone- tę w górze, a Sveg oświetlił ją latarką. - Wygląda na medalion - stwierdził Sander. - Albo talizman. - Obrócił krążek w dłoniach. - Tu jest jakiś wzór... Co to może być? Obaj, lensman i Sander, drgnęli przestraszeni. - Czy ja już tego gdzieś nie widziałem? - w zadumie zapytał Sveg. - Ależ oczywiście, to te same znaki, te same symbole, co na plecach tego zmarłego mężczyzny - odrzekł podniecony Sander. - A to znaczy, że między znalezionymi zwłokami a strachami w tym przeklętym domu jest jakiś związek! - Nie - zaprotestowała Benedikte. - To, że talizman znalazł się właśnie tutaj, to tylko przypadek. Pytanie, skąd Sidsel go ma. - Masz rację - zgodził się Sander, a dziewczyna poczuła się jak w siódmym niebie, zachwycona tym, że on tak siedzi przy niej i słucha, co mówi, jakby ona naprawdę się liczyła. I nic nie znaczy to, że jest taka brzydka i niezgrabna. - Musimy pomówić z Sidsel. - Na pewno już śpi - orzekł lensman. - Trzeba poczekać do jutra rana. - Tak, tak - pokiwała głową Benedikte. - Zwłaszcza że mam ochotę wyjaśnić jeszcze coś innego. - Co takiego? - Te kroki na piętrze. I... Urwała. Nie mogła wyznać mężczyznom, co jeszeze Sidsel usłyszała w nocy. - Masz rację - powiedział lensman wstając. - Jak myślisz, co jest tam na górze? - Nie wiem. Wyczuwam tylko, że ten dom ma niezwykle złą atmosferę. - Tyle to i ja mogę powiedzieć, nie będąc wcale ekspertem w tej dziedzinie. Ale jak masz zamiar tam się dostać? Pofruniesz? - Nie, to wcale nie będzie potrzebne - wtrącił się Sander. - Przyjrzałem się domowi z zewnątrz, kiedy na dworze było jasno. Tuż przy kuchni jest jeszcze jedno na pozór niczemu nie służące okienko, a na piętrze, ukośnie w stosunku do pierwszego, następne. Podejrzewam, że są to drugie schody. - Jeśli one są w takim samym stanie jak tamte, to nie mam zamiaru się po nich wspinać. Benedikte przypo- mniała sobie straszliwe schody i przeszedł ją dreszcz. - Nie, wy musicie zostać tutaj i przytrzymać ciotki w najgorszym razie nawet siłą. A gdyby mnie okazała się potrzebna wasza pomoc... - Ależ nie możesz tam iść całkiem sama, oszalałaś, dziewczyno? Sander będzie ci towarzyszył, a ja zagrodzę drogę potworom. - Nie - gwałtownie zaczęła Benedikte. Nie chciała, by Sander z nią szedł, bo co będzie, jeśli odkryją coś... coś nieprzyzwoitego? Ale co nieprzyzwoitego mogło znaj- dować się na pustym, nie zamieszkanym piętrze? Poddała się. Uznała nawet, że właściwie nie ma ochoty na wyprawę w pojedynkę. - Gdybyście mnie potrzebowali, to zawołajcie - po- wiedział lensman Sveg. - Choć co prawda muszę przy- znać, że nie bardzo wiem, jak aresztować ducha. Benedikte uśmiechnęła się niepewnie. Uznała, że jak dla niej sytuacja staje się nieco zbyt skomplikowana. Jej nastroju nie polepszył wcale fakt, że Sander, błędnie odczytując jej wahanie i pragnąc ją pocieszyć, położył jej dłoń na ramieniu. Taki gest był dla niego rzeczą jak najbardziej naturalną; wyrósł w środowisku, gdzie kon- takt cielesny, uściski, pocałunki i delikatne pieszczoty należały do codzienności. Mieszkańcy Lipowej Alei nato- miast byli ze sobą bardzo blisko związani, ale rzadko objawiało się to czymś więcej niż ciepłym, pełnym zrozumienia spojrzeniem czy pomocą w potrzebie. Nie- często się obejmowano, jedynie przy bardziej uroczystych okazjach, podczas pożegnania lub chcąc okazać wdzięcz- ność. Dlatego właśnie Benedikte odebrała gest Sandera w sposób szczególny i przestała odróżniać rzeczywistość od wybujałych romantycznych marzeń. Dotknął mnie! Jego dłoń spoczęła na moim ramieniu, obejmował mnie, nadal to czuję, nawet przez materiał czuję ciepło jego pieszczoty. Obejmował mnie, a to znaczy, że musi mnie lubić! A może nie? Może tylko zrobiło mu się mnie żal? Ale wspomnienia jego ręki na moim ramieniu nikt mi nie odbierze. Na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Usiłowała uspokoić bijące jak szalone serec, ale czy mogła tego dokonać? Benedikte była po same uszy beznadziejnie zakochana w chłopaku, o którym śniły setki dziewcząt i ktciry mógł mieć każdą, którą chciał, wystarczyło tylko kiwnąć palcem. Benedikte znalazła się w naprawdę bardzo nieprzyjem- nej pułapce. ROZDZIAŁ V Ustalili, że Benedikte, która miała zdolność wyczuwa- nia nadprzyrodzonych zjawisk, wejdzie na górę jako pierwsza. Sander będzie szedł tuż za nią, ale zaczeka na schodach, o ile oczywiście są tam jakiekolwiek schody. Sveg postoi na dole i dopilnuje, by nikt im nie prze- szkadzał. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że akurat wtedy nie nadejdzie Olsen swym ciężkim krokiem i nie zepsuje całego ich planu. Drzwi do kuchni, świętego obszaru ciotek, były zamknięte na klucz, ale czyż mogli się spodziewać czegoś innego? Sveg jednak, mrucząc pod nosem coś na swoje usprawiedliwienie, przeszukał kieszenie i wreszcie znalazł jakiś poręczny nieduży przedmiot. Kiedy majstrował nim w zamku, ich uszy wychwyciły dźwięk, ten sam, który poprzedniej nocy usłyszała Sidsel: Odgłos miękkich kroków nad ich głowami. Dobry Boże, nie pozwól, byśmy usłyszeli i to drugie, modliła się w duchu Benedikte. - Cieszę się, że to nie ja będę ci towarzyszyć - szepnął do niej lensman. Zamek szczęknął cichutko i drzwi stanęły otworem. Benedikte i Sander skinęli dłonią lensmanowi na pożeg- nanie i wślizgnęli się do środka. Kuchnia pogrążona była w ciemnościach, ale nie śmieli zapalać żadnego światła. Posuwali się po omacku. W czar- nym jak węgiel mroku dziewczyna była tak podniecona bliskością Sandera, że aż drżały jej dłonie. Zmusiła się, by w duchu powtarzać: "Jesteś niczym, Benedikte, niczym! On cię nawet nie dostrzega, mimo że jest taki życzliwy!" To jednak zbytnio rozpraszało jej uwagę, nie mogła się skupić na tym, na czym powinna: na wyczuwaniu, czy znajduje się tu coś niezwykłego. Wszystko szło jak najlepiej, dopóki nie dotarli do przeciwległej ściany. Wtedy stracili orientację. A jeśli wybiorą niewłaściwe drzwi i nagle wpadną do sypialni jednej z ciotek? Nikt nie wiedział dokładnie, gdzie w tej chwili przebywają, ale pewne było, że muszą być w tej części domu. Prąd chłodniejszego powietrza owionął stopy Benedi- kte. Dziewczyna wymacała, że ma przed sobą jakieś drzwi. Za nimi nie mogła znajdować się żadna sypialnia, trudno było sobie wyobrazić, by Agnes, Gerd czy Beate spały przy otwartym oknie. W dodatku nie wyczuwała obecno- ści człowieka za drzwiami. Kiedy dłoń Sandera odszukała po ciemku jej rękę, Benedikte gwałtownie się zaczerwieniła. Błogosławiła mrok, litościwie skrywający jej twarz. A Sander chciał tylko ją naprowadzić, bo także zorientował się, że są tu drzwi. Ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi się uchyliły, otoczył ich chłód. Benedikte była w stanie myśleć jedynie o tym, że najwspanialszy mężczyzna, jakiego w życiu widziała, stoi obok i trzyma ją za rękę. Serce wypełniał jej smutek. Na ścianie dostrzegli kontury małego okienka. Pomie- szczenie, w którym stali, było wysokie i wąskie. W następ- nej chwili ostrożnie stąpając dziewczyna uderzyła stopą o schodek. Mając świeżo w pamięci tamte zrujnowane schody, najpierw starannie obmacali stopnie przed sobą. Wydały się solidne. Benedikte na palcach zaczęła piąć się w górę. Słyszała delikatny szelest ubrania idącego tuż za nią Sandera. Poruszał się tak lekko, że jego kroków w ogóle nie było słychać. Na górze były kolejne drzwi. Zaskrzypiały, na szczęś- cie krótko, w momencie gdy je otwierała. Wyczuła, że Sander zatrzymał się dokładnie u szczytu schodów. Benedikte postąpiła o parę kroków naprzód, nim stanęła bez ruchu. Jak na razie wszystko szło gładko. Zmierzali bezpośrednio do celu, nie popełniając ani jednego błędu. Nareszcie znaleźli się na tajemniczym piętrze. Dziewczyna starała się wychwycić panujący tu nastrój. Zmarszczyła brwi. Wyczuwała przed sobą dużą przestrzeń, prawdopodob- nie górny hall. Bała się zrobić choćby jeden krok, bo nie wiedziała, w którym miejscu znajdują się zdradliwe schody. Nie dlatego jednak stała nieruchomo, powód był inny: Uczucie, że nie jest na ciemnym strychu całkiem sama. Gdzieś w pobliżu był jeszcze ktoś; ktoś, kto chciał wyrządzić jej krzywdę. Czy miała szukać ochrony u Sandera Brinka? Nie, to niemądre. Próbowała się zorientować, gdzie jest, i tuż koło drzwi przysunęła się do ściany. Pomacała ją ręką. Rozrywające się pod palcami pajęczyny... I nagle coś poczuła! Coś miękkiego, co się poddawało. Gdy zrozumiała, co to jest, gorączkowo zaczęła szukać klamki, ale było już za późno. Ciemność wokół niej nagle ożyła, zaskakująco silne ramiona owinęły się wokół jej ciała, coś oplątało jej nogi, tak że nie mogła nimi poruszyć. Próbowała przywołać Sandera i Svega, ale jakby tonęła w czymś parującym, spoconym i dławiąco miękkim. Chcąc się uwolnić, rzuciła się na podłogę i potoczyła po niej. Kątem oka dostrzegła, że Sander także bierze udział w tej szamotaninie, sypiąc niewyszukanymi przekleń- stwami. Na schodach rozległo się dudnienie ciężkich kroków Svega, biegnącego w górę, ale wydawało się, że niewidzialne stwory widzą w ciemności. Chwyciły Bene- dikte za ramię i pociągnęły ją po podłodze, wyraźnie zmierzając do określonego celu. Sander został najpraw- dopodobniej unieszkodliwiony. Benedikte najpierw sły- szała jego krzyki, ale wkrótce zapadła złowroga cisza. Zorientowała się, że i on jest wleczony po podłodze. Napastnicy, porozumiewający się niezrozumiałym sy- kiem, wykazywali nadzwyczajne siły. Działali w sposób planowy, straszliwie pewni, dokąd zmierzają. Podłoga była zakurzona i cuchnąca, twarz Benedikte oblepiały pajęczyny. Walczyła, pragnąc uwolnić się od nieforemnej masy, która nieubłaganie ciągnęła ją w określo- nym kierunku. I nagle znaleźli się pod jakimś oknem, a we wpadającym przez nie słabym nocnym świetle dziewczyna ujrzała, że w podłodze otwiera się przed nią czarna otchłań, przesłonięta jedynie welonami pajęczych sieci. Schody, symbol wszystkiego, co w tym domu obróciło się w ruinę. Wtedy zaczęła krzyczeć. Krzyczeć z całych sił ze względu na Sandera, który był nieprzytomny i nie mógł się bronić przed zepchnięciem w straszną przepaść. Poczuła na swych ustach dłoń, która starała się stłumić jej głos, ale ta dłoń została siłą oderwana i Benedikte usłyszała lensmana Svega. Olsen także najwyraźniej zdążył już wrócić, bo nagle na spróchniałym szczycie schodów zrobiło się ciasno. I Olsen miał przy sobie latarenkę! Zaskoczone liczbą przeciwników i oślepione światłem furie zamarły na moment, a wtedy Benedikte zwinnie niby kot odsunęła się od niebezpiecznej przepaści. Sveg rozluź- nił więzy krępujące jej nogi, a Olsen odciągnął Sandera w bezpieczne miejsce. W ciągu paru minut trzy siostry Martinsen zostały obezwładnione i związane sznurem do bielizny, zerwanym spod sufitu. - A teraz, moje panie - lodowatym tonem oznajmił lensman - obejrzymy sobie, co też takiego kryje się na tym piętrze. Słysząc to Benedikte jęknęła w duchu, a jedyną odpowiedzią, jaką Sveg uzyskał od mieszkanek nawiedzo- nego domu, było niecelne splunięcie Beate. - Ja... chyba zejdę na dół - oznajmiła Benedikte tchórzliwie. - Dlaczego? Po co? - zdziwił się Sander. Nadal niepewnie trzymał się na nogach i co chwila łapał za głowę, ale i tak wyszedł z tej przygody lepiej, niż można było się spodziewać. - Może szczególne zdolności nie są chyba tu potrzebne - odparła słabym głosem. - Nic o tym na razie nie wiemy - stwierdził lensman. On i Sander przypatrywali się jej ze zdziwieniem. - Czego ty się boisz, dziewczyno? - Niczego - zapewniła trochę za szybko. - Po prostu nie mam ochoty. - Mała Sidsel powiedziała ci coś jeszcze, prawda? - cicho spytał Sander. - Zauważyłem, że rozmowa z nią cię wzburzyła. Benedikte odwróciła głowę. - To na pewno nic takiego. No dobrze, idźcie pierwsi, ja pójdę za wami. Jeszcze raz obrzucili ją spojrzeniem, ale zaczęli posu- wać się wzdłuż hallu. Olsen został, by pilnować sióstr Martinsen. Lensman Sveg otworzył już pierwsze z szeregu drzwi; prawdopodobnie prowadziły do dawnych, nie używanych już sypialni. W jakiejś groteskowej wizji Benedikte ujrzała zamek Sinobrodego ze wszystkimi cierpieniami świata ukrytymi za zamkniętymi drzwiami. Niechętnie weszła za lensmanem do niewielkiego, dusznego pokoju. Kobiety związane w hallu zasypały nieproszonych gości gradem słów, które, jak Benedikte dotąd uważała, w żadnym razie nie mogły przejść przez usta pań. Siostry wyły, wrzeszczały, straszyły policją, aż wreszcie zorientowały się, że taka groźba jest zupełnie bez sensu. Lensman podniósł latarnię do góry i oświetlił pomiesz- czenie. - Och, nigdy jeszcze nie widziałem...l - wysapał zdumiony. W tym pokoju nie było widać strzępków zasłon w oknach, ponieważ przesłaniały je ciężkie aksamitne story. Ten pokój był absolutną tajemnicą. Sercem domu. Nie oszczędzano tu na niczym. Wokół wypolerowane- go do połysku stołu stały trzy wygodne fotele, wprost zapraszając, by się w nie zagłębić. Pod ścianami ustawiono piękne kufry, skrzynie i komody, a na podłodze leżał prawdziwy dywan. Na stole ujrzeli grube księgi i Sveg podniósł tę, która leżała otwarta. Była to księga rachunkowa, a na ostatniej zapisanej stronie drobiazgowo wyszczególniono, co siostry "za- robiły" w ciągu dwóch ostatnich dni. Wpisano tam opłatę za paskudny obiad, za nocleg Martinsenów, no i pieniądze za Sidsel, które już miały przecież w ręku, ale teraz z ich częścią musiały się pożegnać. Dla tak starannie prowadzonej księgi wpływów to zaiste praw- dziwa katastrofa. Z jaką ogromną rozpaczą będą wy- skrobywały atrament! Sander i Benedikte z wielkim trudem walczyli o za- chowanie powagi. Biedne ciotki! - Posłuchajcie! - rzekł Sveg ze złowróżbnym spoko- jem. - Uważacie, że ta księga wygląda, jakby należała do trzech kochanych ubożuchnych cioteczek? Uniósł pokrywę jednej ze skrzyń i gwizdnął, wyciągnął szufladę komody i zbladł. Pieniądze, wszędzie pieniądze. Pokręcił głową. - I to właśnie przyciąga włamywaczy. To się nazywa brak zaufania do banków. I cały ten kamuflaż, ta walka na śmierć i życie stoczona z tego tylko powodu? Benedikte zmarszczyła czoło. - To przecież jeszcze nie wszystko! Nie czujecie, że jest tu coś jeszcze? Ach, przepraszam, czasem zapominam, że inni ludzie nie odczuwają takiego niepokoju jak ja. Na tym piętrze znajduje się coś jeszcze, ale ja nie zamierzam dłużej dotrzymywać wam towatzystwa. - Dziwna z ciebie dziewczyna - powiedział zrezyg- nowany Sander. - Skąd ci się to bierze? Benedikte unikała jego wzroku, nie miała dość sił, by go wytrzymywać. Uśmiechnęła się. - Ta pewność po prostu we mnie tkwi. Tak było na przykład na wiosnę, kiedy sąsiadka spodziewała się dziecka. To będzie chłopiec, pomyślałam sobie, w stu procentach o tym przekonana. Kiedy jestem czegoś pewna i ogarnia mnie absolutny spokój, zawsze się to sprawdza. Jeśli próbuję sobie wyobrazić jakieś inne rozwiązanie, coś we mnie się opiera, sprzeciwia. - No i urodził się chłopiec? - Oczywiście. A teraz dręczy mnie niepokój, ponie- waż nie wyjaśniliśmy jeszcze wszystkiego. Myślę jednak, że nie kryje się za tym żadna nadprzyrodzona siła. Sami możecie więc otworzyć wszystkie drzwi w tym zamku Sinobrodego. - O, nie! - Lensman był stanowczym człowiekiem. - Nie mam ochoty tracić tyle czasu. Jeśli czujesz, gdzie kryje się zło, to zaprowadź nas tam. To rozkaz. Benedikte zdumiona była, że przedstawiciel władzy potraktował jej słowa poważnie. Nie przywykła do tego, najczęściej, gdy mówiono o jej nadprzyrodzonych zdol- nościach, słyszała tylko drwiny i chichot. Wrócili do hallu. Kobiety siedziały pod ścianą, pil- nowane przez Olsena, spode łba przyglądając się grupce lensmana. Benedikte przystanęła koło nich, wyczuła ich strach i chciała sprawdzić, ku czemu jest skierowany. Tamte drzwi... Podeszła do nich z wahaniem. Siostry momentalnie uderzyły w krzyk. Czyniąc iście piekielny hałas, wrzesz- czały jedna przez drugą. Były tak przejęte, że nie przyszło im do głowy, iż tym sposobem naprowadzają Benedikte na właściwy trop. Ale ona nie potrzebowała ich pomocy. Dotknęła powierzchni drzwi, wyczuła silne wibracje. - Chodźcie tutaj! - powiedziała podekscytowana. - Tutaj... Tu jest jeszcze jeden człowiek! - Co takiego? - zdumiał się lensman. - Tak. Wyczuwam czyjś potworny strach. Wyrzuty sumienia. Strach... strach przed ujawnieniem. Rozwścieczone kobiety obrzucały Benedikte wyzwis- kami, których dziewczyna starała się nie słyszeć. Drzwi były zamknięte, ale to nie powstrzymało lens- mana Svega. Prędko znalazł klucz ukryty na futrynie i otworzył. Buchnął odór, żeby nie powiedzieć smród. Odór nie mytego ludzkiego ciała pomieszany z niezwykle skonden- sowanymi perfumami. - Spróbuj oświetlić ten pokój, Sanderze - nakazał Sveg. Z ciemności dobiegł żałosny jęk. - Niczego nie zrobiłem, niczego nie zrobiłem, nie zabierajcie mnie pod pręgierz, nic nie mogłem na to poradzić! Światło latarni wyłowiło z ciemności pokój z dużym, wygodnym łóżkiem. Według obliczeń Benedikte pomie- szczenie to musiało się znajdować dokładnie nad brunat- nym salonikiem. Na moment przymknęła oczy, przełknęła ślinę i otworzyła je ponownie. Bardzo młody mężczyzna, półnagi, ubrany jedynie w podkoszulek, siedział skulony na łóżku pod samą ścianą. Sam jego wygląd świadczył o tym, że nie jest obdarzony wybitną inteligencją, raczej reprezentował poziom trochę poniżej tego, jaki zwykło się uważać za przeciętny. - Polycja... Polycja - wyjąkał przerażony. - Spokojnie, spokojnie, Auguście - powiedział Sveg. - Nie zrobimy ci nic złego. A więc to tutaj byłeś przez ostatnie miesiące? - Nic nie mogłem na to poradzić - łkał. - One... one... - Więziły cię tutaj, prawda? Zastanawialiśmy się, gdzie się podział ich parobek. Ale dlaczego? Chłopak otarł oczy i nos. - Z początku było zabawnie. Szalały za mną! Ja nigdy nie miałem dziewuchy, a im rodzice zabraniali nawet o tym myśleć. Zaczęło się od tego, że chciały na mnie trochę popatrzeć, no i im pozwoliłem, mówiły, że jestem taki ładny i dotykały mnie, aż tryskało, a potem ja miałem je dotykać, każdą po kolei, co wieczór, dobrze im było, a potem mi pozwoliły. I to było najlepsze. Ale one chciały coraz więcej i były trzy, a ja tylko jeden, a one jak wariatki, tak jęczały i wzdychały, a potem już nie mogłem i nie chciałem, to wtedy mnie tu zamknęły i powiedziały, że lensman mnie zabierze, jak się dowie, co z nimi wyprawiałem, i nie pozwoliły mi wychodzić! Zresztą ja się bałem, musiałem siedzieć cicho. Dopiero teraz zauważyli, że biedny chłopak był przy- wiązany do łóżka! Ciągnął przez łzy: - Dalej tu przychodziły i chciały jeszcze i jeszcze, a ja nie chciałem, ale on mnie wcale nie słucha, robi tak, jak one chcą, bo one dobrze wiedzą, co zrobić, żeby go ożywić... - Przychodzą tu wszystkie naraz? - zapytał lensman z niedowierzaniem. - Nie, nie naraz, a ta tam stara panna Agnes nie przychodzi tak często, bo jest za sucha, dopiero kiedy sobie popije wina z wiśni, to jest dość mokra. Ale ta pulchna Beate stale tu jest, żeby sobie dogodzić, ale najgorsza jest panna Gerd. Tej naprawdę się boję! Ona jest taka ciężka, surowa i niedobra dla niego, ujeżdża mnie, ujeżdża, a kiedy już dochodzi, to zawsze mi się wydaje, że połamie mi wszystkie kości. Przeklęte babska! Wybuchnął rozpaczliwym szlochem. Stali bez słowa. Benedikte zawstydzona wbiła wzrok w poclłogę, a Sander, zażenowany, starał się na nią nie patrzeć. - Już dobrze, Auguście - powiedział lensman Sveg zachrypniętym głosem. - Mnie nie musisz się bać, bo nie zrobiłeś niczego niedozwolonego. Będziesz teraz mógł stąd wyjść i przy najbliższej okazji umieścimy cię u jakichś dobrych ludzi. Wszystko jakoś się ułoży. Usuwając więzy, Sveg dalej przemawiał życzliwie do chłopaka: - A tych swoich strasznych amazonek już się nie obawiaj. Zostaną ukarane za przetrzymywanie cię w zamknięciu wbrew twej woli. Dopuściły się też znacznie poważniej- szych przestępstw, przed chwilą próbowały zabić tych dwoje młodych. Nie ujdzie im to na sucho. August zdobył się na przelotny uśmiech. Wywołała go myśl o karze, jaką poniosą trzy zmory. Siedzieli w kolasie, zmierzającej do centrum parafii. Wstawał już świt, nad moczarami i płynącą dnem doliny rzeką kłębiły się mgły. Siostrami już się zajęto. Sprawę nawiedzonego domu można było uznać za zakończoną. Benedikte siedziała milcząc. Czuła zmęczenie, ale myśli wciąż kłębiły jej się w głowie. Wyznania Augusta na temat kobiet napełniły ją takim zawstydzeniem, że nie śmiała nawet zerknąć w stronę Sandera Brinka. On także nic nie mówił. Nie wiedziała, czy przyczyną jest zmęczenie, czy też powód był inny. Kiedy na horyzoncie pojawiła się wioska, lensman Sveg głęboko odetchnął i oznajmił: - No, pierwszą sprawę mamy już z głowy. Pozostają jeszcze nasze miłe zwłoki. Benedikte nie była w nastroju, by podjąć jego ton. - I talizman - dodała krótko. - O, właśnie - ocknął się Sander. - Gdybyśmy nie pojechali do nawiedzonego domu, nie znaleźlibyśmy tego, co Sidsel miała w kieszonce. Między talizmanem a symbo- lami na ciele zmarłego istnieje ścisły związek, to oczywiste. Chyba powinniśmy porozmawiać z dziewczynką? - Tak - zgodził się Sveg. - Musimy się dowiedzieć, skąd to ma. Poszperał po kieszeniach i wyjął medalion. - Nie mogłaś tego dotknąć, Benedikte? Sparzyłaś się? - Tak. On jest... czymś naznaczony. - Co masz na myśli? Nie mogła opowiedzieć o mandragorze, o tym, że korzeń zwinął się, skręcił, a ona sparzyła się talizmanem. Na razie nie mogła im tego wyznać, może kiedyś, później. Rzekła więc tylko: - On jest niebczpieczny. Myślę, że jest... Sander Brink wpadł jej w słowo: - Prawdziwy? - Nie, nie, o tym nic nie wiem. Sądzę, że jest... z ł y. Brink wziął krążek z rąk lensmana i zaczął go starannie oglądać. - Ja także tak od razu nie powiem, czy jest prawdziwy, czy nie. Ale że jest zły, nie ma chyba żadnych wątpliwości. To oczywiście nie jest żaden medalion, tylko brakteat. - A co to takiego? - zapytał Sveg. Sander uśmiechnął się. - Chcesz usłyszeć wykład? - Na miłość boską, nie! Wyjaśnij jak najkrócej. - To nie będzie łatwe, ale spróbuję. Podczas wędró- wki ludów dotarły do Skandynawii wpływy z cesarstwa rzymskiego. Wtedy właśnie pojawiły się brakteaty. Były to częściowo monety, częściowo ozdoby z cienkiej blaszki szlachetnego metalu, wybijane tylko z jednej strony, przeważnie z wizerunkiem cesarza... - Ten nie - proerwał mu Sveg. - Na tym jest tylko mnóstwo dziwnych znaków, przypominających wronie łapki. Sander miał takie piękne dłonie, szczupłe i delikatne. Benedikte wpatrywała się w nie zafascynowana, patrzyła, jak obraca w palcach... Jak on to nazwał? Brakteat? Jaką on ma wiedzę! Być może dostrzegł jej spojrzenie, bo zapytał pnyjaźnie: - Zmarzłaś, Benedikte? Uznała, że jego głos jest miękki jak najdelikatniejszy aksamit, a jego troska tak ją uszczęśliwiła, że była w stanie jedynie potrząsnąć głową. Uśmiechnął się do niej przelot- nie, a potem odpowiedział lensmanowi: - Tak, jest na nim mnóstwo wronich łapek, bo został wybity tu, w Skandynawii, pod wpływem rzymskich inspiracji. Widnieją na nim runy, którym przypisywano siłę magiczną, i symboliczna figura: dwa ptaki zwrócone ku sobie dziobami. Lensman Sveg milczał przez chwilę, instynktownie ściągając wodze, bo droga opadała akurat dość stromo w dół. Koń przysiadł na zadzie, a Benedikte mocniej uchwyciła się poręczy. Wreszcie teren stał się bardziej płaski. - Runy o magicznej mocy? - zapytał Sveg. - Skąd o tym wiesz? - Z dwóch źródeł - odparł Sander. - Po pierwsze, Benedikte tak silnie zareagowała na brakteat. A po drugie, są na nim wyryte destruktywne runy. A także inne straszne znaki. - Czy możesz nam to wyjaśnić? Najchętniej tak, byśmy mogli zrozumieć. - Dobrze - uśmiechnął się Sander. - Zobaczcie tutaj... Pochylił się nad okrągłym błyszczącym krążkiem brakteatu. Sander siedział tak blisko Benedikte, że dziew- czyna czuła ciepło bijące od jego policzka. Cóż za wspaniałe, oszałamiająee uczucie! - Tu, dookoła, w otoku, widzicie runy, prawda? - zaczął Sander. - Tu mamy runę Naud*, czyli literę N. [Naud (nod) (norw.) - bieda, potrzeba, nieszczęście (przyp. tłum.)] Oznacza ona nieszczęście, niewolnictwo i nędzę. A ta runa oznacza demony, trolle, złe moce. - To brzmi dość upiornie - mruknął Sveg. - Owszem, a będzie znacznie gorzej. Tu mamy runę odpowiadającą literze T. Wygląda prawie jak skierowana w górę strzała, prawda? - Tak. - To runa boga Tyra. Mówi o ofierze. Ofierze składanej wodzie! - A więc to tak - ożywił się Sveg. - Teraz już wiemy. Rozsiadł się wygodnie, aie Sander jeszcze nie skończył, więc Sveg znów musiał nachylić się nad brakteatem. - Och, a tu mamy runę L - żdziwił się młody naukowiec. - I to nawet dwa razy! - Co ona znowu oznacza? - zniecierpliwił się lensman. - Nie pojmuję, dlaczego taką wagę przywiązujesz do tych zygzaków. Może po prostu zapisano tu czyjeś imię? Sander wyprostował się i popatrzył na niego poważnie. - Wszystkie runy miały magiczną moc. Każda z nich coś oznaczała. Przynajmniej było tak przez pierwsze stulecia, jeszcze przed epoką wikingów. Później przestano już dbać o magię. - A więc ten brakteat pochodzi z dawnych czasów? - O, tak, to więcej niż pewne. Mamy tu więc runę L. Nazwano ją Laukr, miała ogromne znaczenie przy składa- niu ofiar, oznacza też, że mamy do czynienia z Volse. - Teraz przestałem już rozumieć. - Lauk i Lin to dwie bardzo specjalne rzeczy, [Lauk (lok) (norw.) - cebula; lin (norw.) - len (przyp. tłum.)] używane w bardzo szczególnych okolicznościach. Tu właśnie pojawia się Volse. A Volse to potężny środek magiczny. - Czy możemy się dowiedzieć, co to znaczy? Sander ukradkiem zerknął na Benedikte. - Może raczej powinniśmy z tym zaczekać? - A cóż to znowu za głupstwa? Co to znaczy: volse? - dopytywał się Sveg. Młody uczony wyraźnie czuł się nieswojo. - No cóż, biorąc pod uwagę to, co Benedikte musiała znieść dziś w nocy, myślę, że wytrzyma i teraz... Nie odpowiedziała. Wpatrywała się tylko przed siebie, w uśpioną parafię położoną tak blisko jej domu. W przej- rzystym jak szkło powietrzu poranka rozlegał się śpiew ptaków, taki, jakiego nigdy nie słyszy się za dnia. Koń szedł teraz spokojnie, niemal ospale. Sander zebrał się w sobie i zaczął mówić: - Volse był na dworach prawdziwą świętością. Kiedy zabijano konia, fallusem zwierzęcia zajmowały się kobie- ty. Preparowały go, balsamowały przy użyciu cebuli i rozmaitych ziół, a potem owijały w najdelikatniejsze lniane płótno, aby tylko dało się go przechować. - Aha - ucieszył się Sveg. - A więc mamy tu Lauk i Lin. - Tak. Każdego wieczoru przez całą jesień gospodyni wyjmowała Volse, członek konia, z najpiękniejszej skrzy- ni. Była to chwila bardzo uroczysta, uczestniczyli w niej wszyscy mieszkańcy dworu. Volse przekazywano sobie z rąk do rąk, odmawiano nad nim strofy o płodności. - Ho! ho! - zagrzmiał lensman. - Te strofy na pewno trudno by uznać za przyzwoite? - W tamtych czasach nikt tego tak nie traktował - spokojnie odparł Sander. - W ten sposób chciano zapewnić sobie dobre zbiory i życiodajną siłę na dworze podczas długiej zimy. Ale muszę przyznać, że niektóre strofy były bardzo... hmmm... Benedikte po wyrazie twarzy lensmana poznała, że chętnie posłuchałby co lepszych fragmentów i akurat w tej chwili pragnął, by wyniosła się do wszystkich diabłów. Szczerze mówiąc, sama była trochę ciekawa, ale nie mogła tego okazać. - Z tego co rozumiem, ten rytuał niewiele miał wspólnego z ofiarą - zauważył Sveg. - Owszem, jest pośredni związek - odparł Sander. - Dlatego, że runy oznaczające Lauk i Lin wyryte były także na nożu ofiarnym. Na tym, którego używano do odcinania Volse i do podrzynania gardła ofiarom, by wypuścić z nich krew. Sveg odwrócił głowę. - Doprawdy, nieźle się władowaliśmy! W pełni się z nim zgadzali. - A co to ma wspólnego z naszymi strasznymi siostrzyczkami? - zastanawiał się Sveg. - Nic - odpowiedział Sander. - Nic poza tym, że brakteat Sidsel przypadkiem trafił do tego domu. - No cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - orzekł Sveg. - Przynajmniej uratowaliśmy jednego biedaka od losu gorszego niż śmierć. - O, tak, to pewne - potwierdził Sander, a Benedikte pokiwała głową. Postanowili nie tracić czasu na odpoczynek po nie przespanej nocy, spędzonej w domu strachów, i skierowa- li się wprost do zajazdu. Sidsel już wstała, przywitała ich nieśmiałym uśmie- chem. - Dobrze ci tu było? - zapytała Benedikte. - Tak - odszepnęła dziewczynka. Światło poranka nie było łaskawe dla Benedikte. Dokładnie widać było jej grube rysy i szare cienie, kładące się na twarzy. Ale w jej miłych oczach kryła się jakaś bezbronność, która wzruszała towarzyszących jej męż- czyzn. Chwilę porozmawiali z dzieckiem, by je uspokoić, a potem Sveg wyjął brakteat. - Powiedz nam, skąd to masz? - zapytał lekko. Sidsel natychmiast zwietrzyła pułapkę. - Nikomu tego nie ukradłam - odparła prędko. - Wiemy. Ale skąd to masz? - Znalazłam. - Gdzie? - W rzece. Leżało w wodzie tuż przy brzegu. Błysz- czało, myślałam, że to złoty pieniążek. - Nie, to nie jest żadna moneta. To talizman. Sidsel chcielibyśmy go od ciebie odkupić, dostaniesz za niego prawdziwy pieniądz. Chcesz? Dziewczynka popatrzyła na talizman i zdecydowanie pokiwała głową. - Świetnie - uśmiechnął się Sveg. - Ale najpierw musisz nam pokazać, gdzie go znalazłaś. W rzece, tak powiedziałaś, prawda? - Zwrócił się do współtowarzyszy. - To właśnie wyklucza związek między zmarłym a taliz- manem, bo chodzi tu o dwa różne ciągi wodne. Rzeka nie płynie do jeziora, w którym znaleziono zwłoki. - Ale to mimo wszystko ten sam rejon - sprzeciwił się Sander. - Owszem, ale przedzielony pasmem wzgórz. Właśnie się przez nie przeprawiliśmy. A więc jak to było, Sidsel? Znalazłaś to niedaleko domu ciotek? Dziewczynka była wyraźnie spłoszona. - Nie, chyba nie. Lensman westchnął. - Cóż, będziemy musieli tam wrócić i poszukać. Diabelnie daleka droga, ale... - Nie, to nie było tam - szybko powiedziała dziew- czynka. - Źle poszliśmy... - Co ty mówisz? Biedna mała była najwidoczniej zdezorientowana, ale i Sander Brink potrafił postępować z dziećmi. Czyżby naznaczyli go bogowie? pomyślała Benedikte. Kucnął przy dziewczynce i spokojnie z nią rozmawiał. - Przypomniało ci się nagle, że znalazłaś talizman wcześniej, prawda? Szliście najpierw wzdłuż jakiejś innej rzeki? - Tak - odpowiedziała ucieszona, że ktoś inny za nią myśli. - Przyjechaliście tu konnym powozem? - Nie, jechaliśmy koleją. Zrobiło mi się niedobrze. - Oj, to paskudne uczucie - powiedział Sander współ- czująco. - Stacja kolejowa - rzekł lensman, niewrażliwy na cierpienia innych wywołane jazdą pociągiem. - Jeśli szli od stacji, to mogli rzeczywiście iść wzdłuż rzeki, która płynie tą doliną. Sidsel, pamiętasz, czy obok stacji płynęła rzeka? Szliście wzdłuż niej pod górę? - Tak, tak - odpowiadała po kolei na jego pytania. - Tak właśnie było. - I w tej rzece znalazłaś swoją monetę? - Tak. - Świetnie! Ta rzeka wpada do tutejszego jeziora. Wsiadajcie do powozu, wszyscy, odszukamy właściwe miejsce. Kiedy już byli na drodze prowadzącej wzdłuż rzeki, Benedikte zapytała: - Ale co właściwie spodziewacie się znaleźć? - Nie spodziewamy się niczego. Ale musimy wiedzieć, prawda? - Może i tak - odparła niepewnie. Nie mogła pojąć, o co im chodzi. Co pomoże zobaczenie miejsca, w którym leżał brakteat? Czy oczekiwali, że zastaną tam kolejną ofiarę? Musieli ujechać spory kawałek, zanim Sidsel pisnęła wreszcie: - Tutaj ! Powóz przystanął. Zeszli na brzeg. Dziewczynka była już na dole i z zapałem biegała po piasku. Nie miała całkowitej pewności, gdzie stała, ale w końcu odnalazła właściwe miejsce. - Stałam tutaj, na tych kamieniach. A pieniążek leżał tam. - Ojej! Mogłaś wpaść do wody, mała! - przestraszył się lensman. - Ale dziękujemy ci za pomoc. Wszyscy już to dostrzegli: między dwoma kamieniami tkwił mocno zaklinowany rzemień, który nie dał się ponieść silnemu prądowi. Widać było, że został zerwany. Sveg uchwycił jego koniec. - Zimna woda - mruknął. Rzemień ani drgnął. Lensman musiał unieść jeden z kamieni, by go wyciągnąć. Triumfalnie pokazał go wszystkim. - Wąski i dobrze wyprawiony. Czy możemy założyć, że przytrzymywał zwłoki? A kiedy pękł, popłynęły? - To dość rozsądna teoria - przyznał Sander Brink. - Ale na pewno do obalenia. - Zgoda, ale w każdym razie wyjaśnia tak ciężkie uszkodzenie zwłok. Płynęły z prądem, uderzając o kamie- nie i brzegi. - Przez cały czas, kiedy jechaliśmy wzdłuż rzeki, wydawało mi się, że płynie bardzo wolno. Prąd nie mógł spowodować takich okaleczeń. - Nie obalaj mojej teorii tak szybko - burknął Sveg. Jeszcze chwilę przeszukiwali okolicę, ale zgodnie stwierdzili, że zmarły nie mógł zostać wrzucony do wody w tym miejscu. Czy dalej w górę nurt rzeki jest bardziej rwący? - zapytała Benedikte. Nie powiedziałbym tego - odrzekł Sveg. Rzeka wypływa z jeziora. No, myślę, że teraz powinniśmy wracać. Jcszcze raz przyjrzymy się zwłokom, zanim do końca opadniemy z sił z powodu zwyczajnego niewyspania. Kiedy wrócili w zabudowane okolice, na spotkanie wyszedł im Olsen, który odstawił już szanowne panie do aresztu. Przywiózł kolejne nowiny. - Przyjechała jakaś dama, która chce obejrzeć ciało - oznajmił. - Jej narzeczony gdzieś zaginął. - No i co? - cierpko powiedział Sveg. - Żąda alimentów? Dobry Sveg najwyraźniej nie oceniał natury ludzkiej zbyt wysoko. Młoda dama przybyła z Christianii i wcale nie wyglądała na osobę potrzebułącą alimentów. Była bardzo elegancko ubrana, ładna i pewna siebie. Przyzwyczajona do włóczenia się po mieście, ocenił Sander Brink, który dobrze znał ten typ panien. Od razu zresztą zaczęła słać w jego stronę powłóczyste, wymowne spojrzenia. Benedikte wyglądała na coraz bardziej nieszczęśliwą, jakby cierpiała na ból brzucha lub inne niespodziewane dolegliwości. - O, nie, niech mnie Bóg strzeże, to nie jest mój narzeczony Morten Hjonsberg - z grymasem obrzydze- nia oświadczyła panna, przyjrzawszy się zwłokom. Szyb- ko opuścili kostnicę. - Morten jest młody i jasnowłosy, a ten mężczyzna był przecież łysy i na pewno starszy. Lensman próbował się dowiedzieć, od jak dawna panna nie widziała narzeczonego. Posłała mu spojrzenie mówiące, że to absolutnie nie jego sprawa, ale w końcu udzieliła odpowiedzi: - Nie widziałam go od sześciu tygodni, ale też i nie spodziewałam się go wcześniej, bo wybrał się w góry, by zbadać jakąś wymarłą wioskę gdzieś daleko na pustkowiu. Chciał, żebym pojechała razem z nim, ale ja nie wyob- rażam sobie czegoś podobnego. Świetnie to rozumieli. - I od tamtej pory nie dał o sobie znać? To musiała być jakaś wyjątkowo interesująca wioska! Odpowiedziała urażonym tonem: - Mój narzeczony jest wielce uzdolnionym studentem. To jego osobisty przyjaciel, docent Klammer, powiadomił go o tej niezwykłej wiosce. - Docent Klammer? - powtórżył zdziwiony Sander Brink. - Słyszałem o nim, choć nie jestem na tym samym wydziale co on. Ale czy on nie zaginął jeszcze... Urwał nagle. Pozostali czekali. - Nie wiem, co prawda, jak wygląda - powiedział Sander. - Ale może pani wie, panno Wide? Dziewczyna zrobiła niezbyt mądrą minę, z czym nie bardzo było jej do twarzy. - Widziałam go jedynie raz, i to przelotnie, na przyjęciu u pewnego dyrektora. - Najwidoczniej lubiła używać tytułów. - Był... starszym mężczyzną. I... łysym. - Kiedy on zaginął? - wyrwało się Svegowi. - Nie wiedziałam nawet, że w ogóle zaginął. - Myślę, że zniknął wczesną wiosną - odpowiedział Sander Brink. - Po uniwersytecie krążyły niemądre plotki o tym, że żona nie chce zgłosić jego zaginięcia, ponieważ sądzi, że uciekł od niej za granicę. - Wcale w to nie wierzę - powiedziała panna Wide. - Morten mówił, że docent Klammer podobnie jak on pragnął zbadać tę opustoszałą wioskę. Docent opowiadał o prastarych tradycjach i o jakimś przewoźniku, który straszy. To wszystko oczywiście głupstwa, ale mężczyźni zachowują się czasami jak duże dzieci. Chyba urządzili sobie zawody, który z nich dotrze tam jako pierwszy. - To znaczy, że narzeczony pani nie wiedział a znik- nięciu Klammera? - Tego jestem pewna. Morten rnówił, że musi wyru- szyć do Fergeoset jak najwcześniej, żeby docent Klammer go nie ubiegł. - Klammer zniknął wczesną wiosną, a pani narzeczo- ny sześć tygodni temu, kiedy najprawdopodobniej powę- drował do tej połoźonej na odludziu wioski? - Tak, na to wygląda. - Fergeoset? - odezwał się Olsen, który do tej chwili zachowywał milczenie. - To przecież gdzieś daleko na pustkowiach! Wprost połykał pannę Wide oczami, ale ona inte- resowała się tylko Sanderem Brinkiem. - Wiesz, gdzie to jesr, człowieku? - groźnie zapytał Sveg swego uprzykrzonego pomocnika. - Wiem. W każdym razie w którym kierunku. - Czy aby tam dotrzeć, trzeba jechać tędy? Olsen zastanawiał się, ale na jego twarzy malowała się niepewność. - Nie, nie trzeba, ale... - No, dalej, wyduś wreszcie z siebie, a nie gdacz jak kura, która zniosła jajko! Olsen z wyrzutem popatrzył na swego zwierzchnika. Jak może mówić coś takiego, gdy obok stoi śliczna panna, na której on chce wywrzeć odpawiednie wrażenie? - No, myślałem tylko... - Boże, zlituj się - westchnął Sveg. - Dalej, przedstaw nam wreszcie swe genialne przemyślenia! Sander i Benedikte ukradkiem wymienili rozbawione spojrzenia. - Myślałem tylko, że ta rzeka... - Nareszeie coś inteligentnego z twoich ust! Do- staniesz awans na zamiatacza mojego biura. Chcesz pawiedzieć, że ta rzeka płynie z Fergeoset? Olsen popatrzył na niego surowo. - Nie wiem. Ale to bardzo możliwe. - A więc dobrze! - oświadczył Sveg. - Uważam, że powinniśmy się skoncentrować na zebraniu paru infor- macji o Fergeoset. A jeśli chodzi o paninego narzeczone- go, panno Wide, mam gorącą nadzieję, że moje podej- rzenia co do jego losu się nie potwierdzą. Panna w jednej chwili bardzo pobladła. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Wyjaśnienie zajęłoby nam zbyt duża czasu. Wy, młodzi, zakwaterujcie się w gospodzie i prześpijcie parę godzin. Ja także trochę się zdrzemnę, ale najpierw wyznaczę wypoczętego człowieka, by dowiedział się, gdzie leży Fergeoset. Później wszyscy razem tam pojedziemy. - Powinnam chyba powiadomić rodziców - powie- działa Benedikte zaskaczona planami lensmana. - Poślemy tego samego posłańca co poprzednio - za- proponował Sander Brink. - Musisz jechać z nami, sama to chyba rozumiesz? Kiedy ujrzała ciepło bijące z jego oczu, wszelkie opory stopniały w jednej chwili. Benedikte zaczęła po prostu marzyć o wyprawie do nieznanego Fergeaset. Nie zdawała też sobie sprawy, że jej wzrok, pod- świadomie przez cały czas poszukujący postaci Sandera Brinka, ma wiele z wyrazu oczu samicy, która ocenia samca. Gdyby była tego świadoma, umarłaby ze wstydu. W swoim rozmarzonym zamyśleniu dostrzegała jedy- nie jego szerokie barki i wąskie biodra, obcisłe spodnie, które dla wyobraźni pozostawiały niewiele, poskręcane włosy w wycięciu koszuli, zgrabne dłonie i niebywale fascynującą twarz. Patrząc na niego zastanawiała się, jaką wiadomość przesłać do domu, do Lipowej Alei, i nagle ogarnęła ją cudowna, paląca tęsknota, której istnienia do tej pory nawet się nie domyślała i która wcale nie łączyła się z domem. Kiedy lensman coś powiedział, wróciła do rzeczywistości i na szczęście nie zdążyła domyślić się związku między zalewającą ją falą erotycznych pragnień a Sanderem, któremu przypatrywała się ukradkiem. On sam był nieświadom burzy, jaką wywołał w sercu Benedikte. Nie patrzył w jej stronę, a gdyby dowiedział się o jej uczuciach, z pewnością by go przeraziły i zmusiły do zastanowienia. ROZDZIAŁ VI Tego wieczora Sander Brink okazał Benedikte wiele sympatii. Razem zjedli obiad w zajeździe, a on najwyraź- niej ani trochę się nie wstydził pokazywać z kimś tak beznadziejnym jak ona. Już tylko z tego powodu Benedikte gotowa była skoczyć za nim w ogień. Cóż, jeśli prawda ma wyjść na jaw, to Sander nie miał po prostu pieniędzy, a ona chętnie płaciła za nich oboje. Mieszkańcy Lipowej Alei szczodrze wyposażyli ją na drogę i teraz w duchu im dziękowała. Jak wspaniale na coś go zaprosić, zrobić coś dla niego! Zaoferowała mu także pożyczkę na podróż, bo przecież nigdy nie wiadomo, w jakiej sytuacji mogą się znaleźć. Po pewnym wahaniu przyjął pieniądze. Benedikte uprzedziła go jednak: - Ale tylko pod tym warunkiem, że nie będzieesz poczuwał się wobec mnie do żadnego długu wdzięczności. Żadnych bobowiązań, one mogą zabić najserdeczniejszą przyjaźń. - Obiecuję - uśmiechnął się. - Dastaniesz wszystko z powrotem, jak tylko spotkam się z ojcem. Sądziłem, że nie zabawię tu dłużej niż kilka godzin. - Ja też nie - odpowiedziała. - Ale dziękuję, że zdecydowałeś się posłać po mnie! To bardzo interesujące! - Moje zdanie jest identyczne - odparł z uśmiechem wyrażająćym wzajemne zrozumienie. Benedikte ze szczęścia bliska była łez. Zaraz jednak przyszła Adele Wide i przysiadła się do ich stolika. Zaczęła rozmawiać z Sanderem w studenckim żargonie i na nic się zdały próby wciągnięcia Benedikte do beztroskiej pogawędki. (Panna Wide nawet nie starała się tego uczynić.) Benedrkte siedziała w milczeniu, jakby nagle odjęło jej mowę, i z każdą chwilą czuła się coraz bardziej nijaka i szara. Odespali już noc, ale w podróż wyruszyć mieli dopiero następnego dnia rano. Adele Wide, zajęta uwodzeniem Sandera, nagle przestała się martwić o narzeczonego. Z początku nie była pewna, czy ma wyruszyć do Fer- geoset, ale teraz podjęła już decyzję. Benedikte czuła, że ból rozsadza jej serce, a przecież była w nim tylko pustka... Nazajutrz byli gotowi do podróży. Do Lipowej Alei dotarła wiadomość, że Benedikte zabawi poza domem jeszcze kilka dni. Sander powitał dziewczynę promiennym uśmiechem i miłymi słowami, które trafiły prosto do jej serca. Jak trudno być zakochaną, pomyślała. Pozostawać w rozdar- ciu między nadzieją a rozpaczą, rezygnować, by w następ- nej chwili skakać pod niebo z powodu jednego czułego uśmiechu i poczucia wspólnoty. Patrzeć na niego, gdy jest razem z innymi, rozmawia ze wszystkimi, także z panną Wide, a nie móc samej nic powiedzieć, zapytać, co on czuje, i nawet napomknąć o własnych uczuciach! Lensman Sveg dokonał przy powozach przeglądu swojego "wojska". Olsen także miał jechać, bo, jak mruknął lensman, "nie uciekną przed tym szarlatanem". Udział Sandera i Benedikte w wyprawie był oczywisty, Adele również zdecydowała się im towarzyszyć. Tylko mała Sidsel musiała zostać w zajeździe, ale czuła się tu znakomicie. Wszyscy (oprócz Sandera, który nie miał z czego się dołożyć) wysupłali po parę groszy, by zapłacić za tydzień, jaki miała tam spędzić w oczekiwaniu na rodziców. Ruszyli drogą wiodącą wśród dolin w górę. Trzymali się rzeki, nikt bowiem nie potrafił udzielić im bliższych informacji o usytuowaniu złowieszczego miejsca, do którego się kierowali. Mogli opierać się jedynie na niejasnych wspomnieniach Olsena. Słyszał kiedyś o Fer- geoset; jeszcze w szkole miał kolegę, który pochodził z tych właśnie okolic. Kolega opowiadał kiedyś o wymar- łej wiosce, nie dodając jednak, że łączy się z nią coś niezwykłego. Panna Wide także wiedziała, w jakim mniej więcej kierunku udał się jej narzeczony. Nie była jednak dostate- cznie zainteresowana jego wyprawą, żeby zbadać to bliżej. Ku jej wielkiemu rozczarowaniu lensman kazał jej usiąść w niedużym powoziku Olsena, a miała zamiar wykorzystać podróż na podbicie miłego dla niej, lecz zachowującego dystans Sandera Brinka, aktualnie męż- czyzny jej marzeń. No, ale nie traciła zbyt wiele, nie miała tu przecież rywalki. Ta niezdarna Benedikte Lind w ogóle się nie liczyła, takie nic, pod każdym względem. Sander Brink był, jak stwierdziła panna Vide, nad- zwyczaj niedostępnym mężczyzną. Prawdopodobnie ta- kim uczyniło go życie. Ponieważ wszystkie dziewczęta, a także dojrzałe kobiety, wpatrywały się w niego, próbując pochwycić jego wzrok, właściwie musiał się ich strzec. Nierzadko słyszał, że posiada niezwykłą siłę przyciągania i im dłużej się go zna, tgm większą budzi fascynację. Rzecz jasna, wykorzystywał te atuty, kiedy chciał zdobyć pannę, ale był tak niestały, że chwilami nawet sam się nad tym zastanawiał. Bez trudu zjednywał sobie przyjaciół i lubił spotykać nowych ludzi. Po pewnym czasie jednak za- czynali go jakby nudzić i sam nie wiedział, dlaczego nagle zrywał znajomość. W ten sposób nigdzie właściwie nie mógł zapuścić korzeni i po prawdzie nie był zadowolony z życia, jakie prowadził. Nie umiał jednak tego zmienić. Studia bardzo go interesowały. Potrafił bez reszty oddać się nauce i dlatego stał się doskonałym badaczem. Ta wyprawa w nieznane okolice bardzo go pociągała. Bez przerwy obracał w palcach tajemniczy brakteat, pragnąc stwierdzić, czy jest prawdziwy, czy też to tylko niedawno wykonana kopia. Prosił Benedikte, by dokładniej przyjrzała się taliz- manowi, ale ona nie mogła go wziąć do ręki nie parząc się przy tym. Mmsiał więc trzymać go tuż przed nią, ale wtedy nie docierały do niej odpowiednie wibracje. Wydawało się, że dziewczyna boi się metalowego krążka. Wzbudziło to ogromne zainteresowanie Sandera. Przyjemność sprawiało mu obserwowanie niezwykłej twarzy Benedikte. W ostatnich miesiącach wiódł bardzo burzliwe życie, miał wiele romansów, oblanych łzami dziewcząt, które porzucił. Budziło to jego niesmak, ale traktował podobne wydarzenia jako konieczną fazę w procesie przemiany w pełnowartościowego człowieka. Benedikte reprezentowała coś zupełnie dla niego nowego. Mój Boże, oczywiście zauważył, że jest nim zauroczona, ale zachowywała się bardzo taktownie, nie starała się podbić jego serca. Przeciwnie, wręcz dbała o to, by nie znaleźć się zbyt blisko niego. Czasami ton jej głosu stawał się odpychający, wręez agresywny. Było to jednak natural- ne w zachowaniu dziewczyny, która nie chce, by jej serce zostało zranione. Na tyle Sander znał kobiety. Utrzymy- wał więc wobec niej podobny dystans, ale ani przez moment nie przestawał być życzliwy czy uprzejmy. Polubił tę wielką dziewczynę o przepraszającym głosie i nieśmiałym spojrzeniu. Zwyczajem stały się długie rozmowy po kolacji w zaja- zdach, gdzie zmieniali konie. Benedikte i on tyle sobie mieli do powiedzenia, tyle ze sobą wspólnego, mimo że pochodzili z tak różnych środowisk. Często okazywało się, że myśłą podobnie, a kiedy tak nie było, starali się zrozumieć argumenty przeciwnika. W takich chwilach oboje rozkwitali, chętnie powierzając sobie tajemnice, którymi nigdy dotąd z nikim się nie dzielili. Naturalnie do pewnych granic. Wieczory jednak zawsze kończyły się identycznie. Przychodziła Adele Wide wystrojona specjalnie dla San- dera i narzucała konwersacji przy stole własny ton. Benedikte nie mogła uczestniczyć w takich rozmowach. Napomknienia utrzymane w tonacji flirtu i niedopowie- dzenia sprawiały, że czuła się nieswojo, zwłaszcza że Sander łatwo dostosowywał się do tego stylu. Po pewnej chwili więc Benedikte się żegnała, mimo podejmowanych przez Sandera prób wciągnięcia jej do rozmowy, a potem on odprowadzał ją do drzwi i natych- miast wracał do Adele. Tak było codziennie i Benedikte cierpiała z tego powodu iście piekielne męki. Wolała jednak wycofać się, niż być świadkiem, jak tych dwoje żartuje i świetnie się ze sobą bawi. Gdyby wiedziała, jak sprawy potoczą się już trzeciego wieczora, jej smutek byłby jeszcze większy. Sander pił wtedy bardzo dużo, a nie zawsze potrafił się w takiej sytuacji kontrolować. Miał wrażenie, że znalazł się w siódmym niebie, nie czuł się za nic odpowiedzialny, a kiedy Adele szepnęła mu do ucha, że ma w pokoju jeszcze pełną piersiówkę, uznał, że nie stanie się nic złego, jeśli pójdzie tam razem z nią. Długo siedzieli rozmawiając o obojętnych sprawach, o których Sander natychmiast zapomniał, ale potem Adele zaczęła opowiadać mu o sobie, o nie dającym jej satysfak- cji pożyciu z narzeczonym. Przedstawiła go zresztą w bardzo niekorzystnym świetle, podkreślając własne zalety. Półsłówkami starała się dać Sanderowi do zro- zumienia, jak gorąca krew płynie w jej żyłach, ale z Mortenem Hjortsbergiem nigdy nie mogła osiągnąć tego, czego naprawdę pragnęła. W następnej chwili odwróciła kota ogonem i zaczęła mówić o swej samotności, o tym, jak nieszczęśliwa się czuje po zniknięciu narzeczonego. Szukając pociechy u Sandera, przytuliła się do niego. A on pozwolił, by wszystko po prostu się stało. Jej dłoń, która tarła jego udo, jakby zmarzł, a ona chciała go rozgrzać, jej bluzka, która rozpięła się niby sama z siebie... Jak dobrze to wszystko znał... Ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia, akurat w tej chwili był dostatecznie pijany, by uznać, że taka lekkomyślność jest czymś normalnym. Choć nie znali się wcześniej, pochodzili z tego samego środowiska, w którym spędzenie z kimś jednej tylko nocy nie było niczym szczególnym. Nie pociągało za sobą żadnych zobowiązań i dziewczęta chętnie uczestniczyły w takiej grze. W czasach gdy zewnętrzna fasada miała nieskończenie wielkie znaczenie, a wszystko co poniżej pasa na pozór nie istniało, panowała taka sama rozwiąz- łość jak wcześniej, tyle że w ukryciu. Adele miała duże doświadczenie, a wiedziała, że i Sanderowi go nie brakuje. Łatwo to poznała po jego stosunku do niej. Sam Sander także uważał, że wszystko jest jak najbar- dziej w porządku, skoro dziewczyna otwarcie daje znak, że pragnie krótkiej erotycznej przygody i niczego więcej. Z przyjemnością zaspokajał jej wymagania. O żadnym trwałym związku nie mogło być mowy, Adele także to podkreślała, w ostatniej chwlli przypominając sobie o za- sadach moralnych; była wszak zaręczona! Wydawało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale następnego dnia, kiedy Sander witał się z Benedikte, poczuł się dziwnie nieswojo. Nie był z siebie zadowolony. Nie rozumiał dlaczego, bo przecież podobne miłostki przytrafiały mu się wcześniej w te wieczory, kiedy wypił za dużo, a nigdy nie odczuwał wyrzutów sumienia. I Benedikte była przecież tylko przyjacielem! Wyprawa, która okazała się bardzo męcząca dla wszys- tkich, wciąż trwała. Lensman Sveg zatrzymywał się od czasu do czasu, by rozpytać o drogę. Wszędzie jednak potrząsano głową. Nie, o Fergeoset nikt nie słyszał. Jechali jeszcze przez dwa i pół dnia w górę - jak się wydawało - nie kończącej się rzeki. Minęli Honefoss i promem przeprawili się przez Sperillen w górę Begny do Sorum. Tam znów musieli przesiąść się do powozu. Właśnie w Serum, w stacji gdzie zmieniano konie, usłyszeli nareszcie o Fergeoset. Tak, gospodarz znał tę nazwę, ale przed nimi jeszcze szmat drogi, będą musieli jechać wzdłuż dopływów rzeki i... Objaśnił drogę mniej więcej, sam nie był jej całkiem pewien. Jeśli słyszał o złej sławie, jaką cieszyło się to miejsce, nic o tym nie wspomniał. Ale Sander twierdził później, że wyjaśnień udzielał im niechętnie. Jadąc nie przestawali dyskutować, czy to możliwe, by ciało zmarłego mogło przemieścić się aż na taką odległość. Uznali, że nie jest to wcale takie nierealne. Ponieważ docent Klammer wybrał się do Fergeoset wczesną wiosną, prąd w rzekach mógł być wówczas na tyle wartki, że przeniósł ciało przez rozległe jeziora i dalej wzdłuż rzeki Adal, w dół gwałtownego wodospadu Honefoss. Wtedy rzemień uwiązany do jego szyi zaczepił się o kamienie na dnie rzeki, a kiedy się zerwał, ciało popłynęło dalej do jeziora. Długa droga pochówku dla uczonego. Jadąc dalej przez wąskie doliny, coraz częściej słyszeli o Fergeoset. I coraz oczywistsze się stawało, że ludzie wiedzieli... Czy jednak na pewno wiedzieli? Chodziły słuchy, szeptem dawano im coś do zrozumienia. Podobno było tam niebezpiecznie. Grasowały upiory. Nie, nie wiadomo dokładnie, jakie. Ale miejsce było opuszczone. Ludzie stamtąd uciekli! Panna Adele Wide nie czuła się już jak cyba w wodzie. To nie była jej domena. Traciła pewność siebie, kiedy nie mogła usunąć w cień rywalek, stosując się do ostatnich wymogów mody. Jej suknie okazały się tu takie nieprak- tyczne i jakby się przybrudziły. Czuła, że wygląda niepo- rządnie, i tak w istocie było. Nie udało jej się także podbić Sandera Brinka. Och, oczywiście, zwracał na nią uwagę i flirtował, kiedy rozmawiali, ale tak naprawdę miała wrażenie, że jej unika, że stroi fochy. Gorąca noc nie pomogła jej ani odrobinę, wprost przeciwnie! Za każdym razem, kiedy wydawało się jej, że już go złowiła, zaczynał rozmowę z tym śmiertelnie nudnym lensmanem albo, co gorsza, z dziewczyną, która brała udział w wyprawie. Mój Boże, jak można wyglądać tak jak ona! Adele pełna była pogardy dla Benedikte. Wysoka jak chłopak, o twarzy szerokiej niby wrota stodoły i ubrana tak nieelegancko. Co prawda praktycz- nie, zwłaszcza jak na te warunki, to musiała przyznać. Ta biedna dziewczyna wydawała się tak beznadziejnie prosta! Co do tego Adele bardzo się myliła. Benedikte wcale nie była prosta, Adele nie dorównywała jej pod względem intelektualnym, ale nigdy by się do tego nie przyznała. Sander natomiast dawno już zdecydował, która z dziew- cząt jest bardziej interesująca. Cóż, z przyzwyczajenia podjął prowadzoną przez Adele grę, ale ta panna nie miała dla niego żadnego znaczenia. Coraz bardziej za to pociąga- ła go Benedikte. Nie potrafił jej do końca rozgryźć, skrywała swoje prawdziwe ja, które najprawdopodobniej było bogate i fascynujące. A że zagadki są po to, by je rozwiązywać, Sander coraz bardziej pragnął poznać tę młodą dziewczynę z rodu Ludzi Lodu. Wyglądało jednak na to, że ona nie chce do tego dopuścić. Mylił się bardzo. Benedikte gotowa była na wszystko, byle tylko móc opowiedzieć mu o swych myślach i uczu- ciach, ale powstrzymywało ją przed tym przekonanie, że jego to wcałe nie interesuje. Wieczorem, kiedy nocowali w ostatnim zajeździe, zeszła nad pobliskie jezioro. W ciep- łym zmierzchu chodziła wzdłuż brzegu rozmyślając. W ciszy modliła się do potężniejszych mocy o to, by mogła być inna. Choć nie, żaden człowiek nigdy nie chce stać się innym człowiekiem, pragnie zwłaszcza zachować własną duszę. Ale prosi się o to, by wyglądać inaczej. Nierealne marzenie, znane dziewczętom od wieków. Ałe ilu ludzi żyjących tu na ziemi zadowolonych jest ze swego wy- glądu? Benedikte w każdym razie do nich się nie zaliczała. Wcześniej nie myślała o tym tak wiele, ale teraz... Zwłaszcza kiedy porównywała się ze zgrabną, śliczną Adele Wide, z Adele, która tak bezpośrednio potrafiła rozmawiać z Sanderem. Któregoś dnia nie wytrzymam i uderzę ją, pomyślała Benedikte. Mam szczerą nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale jeśli naprawdę wpadnę w gniew... Ona mi go ukradła. Oczywiście nigdy nie należał do mnie, ale zanim się pojawiła, ja i Sander mogliśmy rozmawiać jak dwoje prawdziwych pnyjaciół. A potem ona mi go zabrała. On, rzecz jasna, nadal zachowuje się w stosunku do mnie przyjaźnie, ale ona go zagarnęła, uznała za swoje odkrycie, stwierdziła, że on należy do niej, a ze mną rozmawia tylko przez uprzejmość. Och, jaka jestem małostkowa, ale nie potrafię zapano- wać nad swoimi uczuciami. Czy to zazdrość przeze mnie przemawia? Tak, na pewno po części tak, a także rozpacz i bezsilność. Świadomość, że nie mogę nic zrobić, by zapobiec temu, że go utracę. Że stracę coś, czego nigdy nie miałam. Nie myślałam, że mogę być tak małoduszna! Muszę się wzmocnić, by wreszcie na niego spokojnie patrzeć, muszę nauczyć się przyjąć porażkę w dniu, kiedy nie będzie chciał ze mną więcej rozmawiać ani nawet zachować pozorów uprzejmości. I za nic na świecie nie dopuścić do żadnej sceny. Nie wybuchnąć płaczem i nie uciec. Bo wtedy naprawdę go utracę. Z każdą jednak upływającą godziną jej uczucia dla Sandera stawały się coraz głębsze. Miała wrażenie, że rzucił na nią urok, odczuwała fizyczny ból ze strachu, że ten piękny czas już się skończył, że on zakochał się w Adele Wide... Żaden człowiek na ziemi nie cierpiał tak bardzo, jak Benedikte Lind z Ludzi Lodu w te przecudne letnie dni w jednej z odludnych dolin Norwegii. Wreszcie dotarli do wioski w bocznej dolince, położo- nej nieco wyżej niż główna dolina. Stamtąd właśnie miała prowadzić ścieżka do tajemniczego Fergeoset. - Musi iść z nami ktoś, kto zna tę okolicę - zdecydo- wał lensman Sveg. Na twarzy malowało mu się zmęczenie, pod powiekami czuł piasek. Wszystkich już mniej lub bardziej irytowała długa podróż i prowadzone właściwie na próżno poszukiwania. Nareszcie jednak znaleźli się blisko celu. - To prawda - przyznał mu rację Sander. - Nie możemy wałęsać się na oślep po okolicznych górach. Ale miałeś przecież porozmawiać z tutejszym lensmanem. On może nam pomóc. Skierowali się do pierwszej zagrody. Trójka jej mieszkańców patrzyła na nich wrogo. - Fergeoset - burknął wieśniak. - A czemuż to tak się interesujecie tym przeklętym miejscem? - Przeklętym? - podchwycił Sveg. Adele Wide z uwagą popatrzyła na gospodarza. - Czy był tu może mój narzeczony, Morten Hjortsberg? - Tego nie wiem, nigdy nie mówią, jak się nazywają, na tyle nie chcą się zniżać do nas "ludożerców" czy co tam sobie o nas myślą. Ale chcą iść w góry i są bardzo uparci. Adele opisała swego narzeczonego i określiła czas, kiedy mniej więcej powinien tu dotrzeć. - A, to pewnie ten ostatni. Taki bezczelny i pewny siebie paniczyk. Słowa te nie spodobały się Adele, ale lensman nie dopuścił do jakichkolwiek protestów z jej strony. Zadał kolejne pytanie: - Było więcej takich, co pytali? Ilu? - No, w tym roku jeszcze tylko jeden. - Starszy mężczyzna? - W każdym razie starszy od tego bezczelnego mło- dzieniaszka, który wszystko wiedział lepiej od nas. Lensman Sveg poczuł sympatię dla wieśniaka. On sam musiał znosić towarzystwo podobnego mędrka - Olsena. - Ale ten starszy przybył tu wcześniej? - Jak tylko śnieg już nie wadził. - To znaczy podczas wiosennych odwilży? - Można tak powiedzieć. - I nikogo poza nimi już nie było? - Już mówiłem, w tym roku nie. Ale w tamtym było ich wielu. Całe tłumy. - Jednocześnie? - Prawie. Przyszli w dwóch grupach, każda innego dnia. - Ilu ich było? - No, tego nie pamiętam. Chyba z zagranicy. Wieśniaczka uzupełniła informacje męża: - Jednego dnia przybyło ich dwóch, następnego trzech. To byli Niemcy. Sveg odwrócił się do niej. - I już nie wrócili? - Nie, ale mogli iść dalej naprzód, przez góry. - No, tak, oczywiście - mruknął lensman. Do Adeli powiedział: - Pani narzeczony też mógł tak zrobić. Kiwnęła głową: - Wiem o tym. Benedikte, Sander i Olsen do tej chwili milczeli. Teraz jednak Sander zauważył: - Ale w takim razie panna Wide powinna mieć od niego jakąś wiadomość? - Mógł zaginąć gdzieś w górach - gniewnie odparł Sveg. - W każdym razie mam zamiar przyjrzeć się tej okolicy. Nie przybyliśmy tu, by ścigać upiory, lecz by dowiedzieć się, co tu zaszło - zakończył surowo, zwracając się do wieśniaków. - Czy nie mieliśmy zamiaru zabrać jakiegoś miejs- cowego? - zagdakał Olsen. - Tak. Powiedzcie, kogo możemy prosić o pomoc. Gdzie urzęduje lensman? Wieśniacy zaczęli się zastanawiać. Naradzali się przez chwilę, szepcząc coś do siebie. Wynikało z tego, że lensman gdzieś wyjechał. - Livor sąsiadów jest chyba jedynym, który będzie miał dość odwagi - powiedział chłop w końcu. - Sądzę, że jego powinniście spytać. Jest teraz w swej letniej za- grodzie. Prawdopodobnie spotkacie go po drodze, bo mówił mi, że właśnie dzisiaj ma zejść. A tak w ogóle to kiedy dojdziecie do Fergeoset, musicie iść na prawo. Tam, na górze, odchodzi droga w prawo, przecina drogę, którą wy przyjdziecie. - Jeśli ją przecina, to znaczy, że ten Livor zejdzie nią aż tutaj? Chłop uśmiechnął się cierpko. - Livor nigdy się nie bał duchów. Na pewno pójdzie na skróty, na tyle go znam. Podziękowali za pomoc i nie zwlekając ruszyli. Szli tą samą ścieżką wzdłuż wodospadu, którą sześć tygodni wcześniej maszerował narzeczony Adele, Morten Hjorts- berg. Pełnia lata już minęła, ale miało upłynąć jeszcze wiele dni, zanim nadejdzie jesień. Dzień był nieprzyjemny, pochmurny, w powietrzu wisiał deszcz, a postrzępione chmury snuły się nad świerkowym lasem. Przesiąknięte wilgocią ubrania lepiły się do ciał i panował przenikliwy chłód, taki, co to człowiek wyobraża sobie, że nigdy już nie będzie mu ciepło ani sucho. Nie mogli się też dobrze rozejrzeć po okolicy, widzieli tylko najbliższe otoczenie. Wydawało się, że ścieżka, którą szli, prowadzi wprost do świata chmur. Maszerowali niewiele rozmawiając. Benedikte wyczu- wała gwałtowne niezadowolenie Adele, że oto zmuszono ją do mozolnej wędrówki, wycieńczoną i nieporządną, z włosami w mokrych strąkach, z bezlitośnie odkrytą twarzą. Sander nic nie mówił, od czasu do czasu tylko tam, gdzie było szczególnie stromo, podawał Benedikte dłoń i obdarzał ją przelotnym uśmiechem. Olsen, zirytowany, pragnął, by wreszcie doszli do celu, bo to było marno- wanie jego drogocennego czasu. Nie mógł tu przecież popisywać się umiejętnością dedukcji czy zbierania dowo- dów. Czuł się upokorzony sarkastycznymi uwagami Svega, których ten nie szczędził mu przez całą podróż, i czekał tylko na dogodny moment, gdy będzie mógł odegrać się na zwierzchniku i wykorzystując swój talent detektywistyczny raz na zawsze udowodnić swoją wyż- szość. Sveg także nie odzywał się ani słowem, przed nikim nie ujawniał swoich myśli. Były bowiem żałośnie prozaiczne. Straszliwie dokuczały mu odciski. Mżawka ustała. Zaraz jednak spotkali śnieg. Nie w powietrzu, bo chmury nie przyniosły chwilowo więcej opadów, ale na ziemi pojawiało się coraz więcej białych plamek, które im wyżej wchodzili, były coraz gęściejsze. W żadnym jednak miejscu pokrywa śnieżna nie była szczególnie imponująca. Śnieg leżał jedynie w mięk- kich zatoczkach między krzewinkami czarnych jagód a górską trawą i każdy najmniejszy promyk słońca groził mu stopnieniem. Wszyscy byli zgodni co do tego, że bez śniegu o tej porze roku można się obyć. Człowieka o imieniu Livor nigdzie nie spotkali. Na razie jednak nie był im potrzebny, bez trudu znajdowali drogę. Nagle bowiem wyszli z lasu i mieli widok na okolicę, nad którą zwisały ciężkie chmury. W odkrytym terenie śnieg wydawał się szarobiały, a chmury barwiły wodę w jeziorze na nieprzyjemny stalowy kolor. Stali tak, drżący z zimna, w nietęgich humorach, owiewani przez ostry wiatr. Ujrzeli to samo, co Morten lijortsberg, tyle że pogoda była teraz o wiele mniej przyjemna. Karłowate górskie brzozy, pokryte topniejącym śniegiem, rzeka wpadająca do drugiego końca jeziora, wioska Fergeoset, sprawiająca wrażenie jeszcze bardziej opustoszałej. - Co, u diabła, ściąga tutaj mądrych ludzi? - zdziwił się Sveg z miną kwaśną jak ocet. Długi marsz nie poprawił stanu jego odcisków. - I jak, do cholery, można się przedośtać na drugą stconę? - Nie ma powodu, by slę tak brzydko wyrażać - ostro zaprotestowała Adele. - Proszę, by w mojej obecności nie przeklinano. - Idź do diabła! - parsknął lensman. - Och, prze- praszam, przykro mi, tak mi się tylko wyrwało. Chodźcie, idziemy dalej! Sander ujął Benedikte za rękę, zauważył bowiem, że dziewczyna wyraźnie przygasła. Stan jej ducha bardzo go zaniepokoił. - Co się dzieje, Benedikte? - zapytał cicho. Nie puściła jego dłoni, gdy szli wzdłuż nierównego brzegu. Nie wisiała na jego ramieniu, ale jej uścisk był dostatecznie mocny, by dać mu do zrozumienia, że chętnie Przyjęła jego gest i jest mu za to wdzięczna. - To nie jest dobre miejsce - szepnęła. - Mandragora pręży się i zwija. Opowiedziała mu o alraunie. Tylko jemu. Inni by tego nie zrozumieli. - Ale przecież wydaje się tu tak spokojnie - zaopono- wał. - Tak uważasz? - Powiedziałem: "wydaje się". Ale twój lęk udziela się i mnie. Mam wrażenie, że całe to miejsce jest chore. - Bo tak jest w istocie. Nie wiem, co się tu kryje, ale wcale mnie nie dziwi, że ludzie stąd się wynieśli. - Dlaczego właściwie tak postąpili? Benedikte patrzyła na wioskę ukrytą w szarej mgle. - Coś musiało się tu wydarzyć jeszcze nie tak dawno... - Myślisz o tym wielkim domu ze strychem? A mimo to te małe chaty wydają się prastare, zapadnięte w ziemię. - Tak. Czy możemy założyć, że wioska opustoszała mniej więcej... hm... trzydzieści lat temu? - To chyba rozsądne przypuszczenie. Niemądrze po- stąpiliśmy, że nie zapytaliśmy o to w dolinie. - Źle, że nie spotkaliśmy tego Livora. On na pewno sporo wie, przecież nie boi się tego miejsca. - Zaczyna zmierzchać. Ta wędrówka zabrała nam więcej czasu niż się spodziewałem. Benedikte zadrżała ze strachu i mocniej ujęła Sandera za rękę. Młodzieniec rozumiał jej uczucia. Tak, pomyślał. Ona ma rację, zewsząd tchnie spoko- jem, ale wśród cieni tych małych, zszarzałych chałup coś się kryje. Kościół widniejący w oddali zdawał się jakby bezsilny, oddany we władanie zła. Popatrzyli ku ujściu rzeki. Przedostanie się na drugą stronę wydawało się całkiem niemożliwe. Adele Wide westchnęła cichutko. - Gdyby tak znaleźć się teraz w jakiejś dobrej, ciepłej restauracji w Christianii. W tle przyjemna muzyka, elegan- cko ubrani ludzie, wykwintne potrawy... - Niczego nam nie ułatwiasz - Sander przerwal jej marzenia. - Ale jestem przemoczona do suchej nitki! - prych- nęła. - I zmarzłam! Na kość. - Chcemy przecież znaleźć twojego narzeczonego - przypomniał jej Sveg. - Wiem. Przeklęty idiota, czego on tu szukał? Na to pytanie jak na razie nie było odpowiedzi. Benedikte szła śladami Sandera, przedzierając się przez splątane zarośla. Nie mogli już trzymać się za ręce, to, co kiedyś było drogą, całkiem zarosło i nie odróżniało się od pobocza. Źle się czuła w tym miejscu. Bardzo źle. Gdzieś tutaj, nad tym niedużym jeziorem, czaiła się trwoga. Chciała uprzedzić o tym innych, ale wiedziała, że jej ostrzeżenia pozosraną bez odzewu. Oni niczego nie wyczuwali. Może z wyjątkiem Sandera. Ale na niego miał wpływ przede wszystkim jej niepokój, sam to zresztą powiedział. Kiedy dotarli do przeciwległego brzegu jeziora, świat- ło dnia zgasło za warstwą chmur i zapanował półmrok. Przystanęli. Rzeka szemrała cichutko, poza tym cisza wśród śnież- nego puchu była nieprzenikniona. Gdyby teraz przemó- wili, ich głosy poniosłyby się po równinach. Z niskiego brzegu, na którym stali, widzieli na tle nieba zaledwie zarys Fergeoset. Nieduży skromny kościółek, wysoki dom z poddaszem i małe, chylące się do ziemi chaty, stodoły zbudowane z kamienia i grubych bali w czasach, gdy jeszcze las sosnowy porastał te góry. Zniknął stąd już dwieście lat temu. Na krytych torfem dachach, które się zapadły, rosły górskie brzozy i kar- łowate świerki. Niektóre chaty położyły się na boku jak zmęczone olbrzymie zwierzęta. Wioska przedstawiała sobą obraz opuszczenia, stanowiła jakby symbol tęsknoty za ludźmi, którzy tak dawno stąd odeszli. Wreszcie przemówił Sveg, a fego głos rzeczywiście poniósł się po śniegu: - Tędy nie przejdziemy. Musimy iść dalej w górę rzeki. Może natrafimy na bród albo... - Ciii - szepnął Sander. - Słuchajcie! Stanęli nieruchomo. Od strony wioski rozłegały się przytłumione, skrzypią- ce ruchy wiosła. Z ciemniejącego zmroku wyłoniła się łódź. Łódź, która płynęła do nich z przeciwległego brzegu. ROZDZlAŁ VII - No, dzięki Bogu - powiedzżał Olsen. - Ktoś płynie nam na spotkanie. - "Przewoźnik" - mruknął Sveg. - Teraz obiema nogami trzeba mocno stanąć na ziemi. - Nonsens! - parsknęła Adele. - To przecież zwykły człowiek. - Przecież to właśnie mówię. Nie chcę słyszeć o żad- nych idiotycznych przesądach. Sander milczał. Jednym okiem starał się obserwować Benedikte, drugiego nie spuszczał z łodzi, która ciągle jeszcze była tak niewyraźna, że nie mogli rozróżnić szczegółów. Benedikte stała nieruchomo. Czuła, że krople zimnego potu wystąpiły jej na czoło. Mandragora wiła się jak w ukropie. - Oczywiście, że to człowiek - mruknął Olsen. - Te- raz go widzę. Stoi na rufie i odpycha się wiosłem, tak jak to czynią przewoźnicy. - Ale co on tu robi? - dziwiła się Adele. - To może być ten Livor, który niczego się nie boi, ani trolli, ani diabła - powledział Sveg. - To bardzo prawdopodobne - kiwnął głową Sander. Nie podobał mu się jednak wyraz twarzy Benedikte, której nie przestawał obserwować. Lensman zwinął dłonie w trąbkę pczy ustach, chcąc zawołać przewoźnika, ale Benedikte ostrzegawczo złapała go za ramię. - Nie wołaj - powiedziała cicho. - Myślę, że to nie jest... dobre. - Dlaczego nie? - równie cicho spytał Sander. - Nie wiem. Być może on potrafi zdobyć w jakiś spósób... władzę nad nami. Po prostu tak czuję. - Co za głupstwa! - znów parsknęła Adele. Łódź była teraz bliżej ich brzegu niż wioski. Zmierzch zapadł już na tyle głęboki, że nie mogli odróżnić rysów twarzy przewoźnika, widzieli jedynie, że jest wysoki, ale plecy ma pochylone, zgarbione. Głowa osadzona była nisko i wysunięta w przód, barki niemal nad nią wystawały. I nagle Benedikte jakby się ocknęła. Jednym ruchem zerwała mandragorę z szyi i pobiegła tuż nad wodę. Uniosła magiczny korzeń w dłoni i skierowała go w stronę łodzi, znajdującej się na głębinie. Obcym dla wszystkich głosem - taki był mocny i władczy - zawołała kilka słów, z których żadnego nie zrozumieli. Sanderowi zdawało się, że zabrzmiały jak długie, skomplikowane zaklęcie, w którym te same sylaby po- wracały raz za razem w coraz bardziej zawiłym porządku. Nie miał zbyt gruntownej wiedzy o językach, ale był przekonany, że ten musiał pochodzić gdzieś ze Wschodu, a sądząc po dźwiękach, nawet z Dalekiego Wschodu. Łódź się zatrzymała. Olsen podbiegł do Benedikte i syknął wściekle: - Co ty wyprawiasz? Chcesz go całkiem wystraszyć? Benedikte wypadła z transu z fatalnym skutkiem. Na ich oczach przewoźnik zaczął rosnąć. Wznosił się ponad wodą, ogromny i straszny. Były to jednak pewnie tylko omamy wywołane przez nieprzyjazną okolicę i związane z nią straszne opowieści. Sander pochwycił Olsena od tyłu i przykrył mu usta dłonią. Adele zawołała: - Czy wyście już całkiem poszaleli? Sveg wyjątkowo nie był w stanie podjąć żadnego działania. Mózg całkowicie odmawiał mu posłuszcństwa. - Dalej, Benedikte! - zawołał Sander. Te słowa jakby ją obudziły. Sander jej wierzył. Łódź znalazła się już strasziiwie blisko. Przypominała teraz zwykły mały prom, staroświecki, ciężki i niezgrabny. Przewoźnik trzymał głowę odwróconą, zajęty wiosłem; najwyraźniej dobrze znał się na swoim rzemiośle. Benedikte znów uniosła mandragorę i od początku zaczęła osobliwe zaklinanie. Łajba natychmiast się zatrzymała. Olsen walczył, by wywinąć się z uścisku Sandera, spojrzeniem rozpaczliwie błagał lensmana Svega o pomoc. Ale ten nie reagował. Nie spuszczał oczu z łodzi. Benedikte podniosła głos, echem poniósł się po jeziorze. I na ich oczach łódź została wessana w głębinę wraz z przewoźnikiem. Nie podjął żadnej próby, by się ratować, tak jakby nie mógł robić nic innego, jak tylko jednostajnie poruszać wiosłem. Nie rozległ się żaden dźwięk, kiedy łódź z przewoź- nikiem zniknęła. Na wodzie nie powstał ani jeden wir. Prom po prostu zapadł się pod powierzchnię i przestał istnieć. Pięcioro ludzi na plaży zamarło. Adele zapłakała jak dziecko. Benedikte opuściła rękę, powiesiła mandragorę na szyi i wsunęła ją pod bluzkę. - Dziękuję - szepnęła do czarodziejskiego korzenia. W Sandera nagle wstąpiło życie. Puścił Olsena, który wprost trząsł się ze złości. - Co ty wypowiadałaś? - pytał Sander Benedikte. - To było w jakimś całkiem nieznanym języku. - To zaklęcie przeciwko złym mocom - odparła, wciąż blada ze strachu. - A może prośba o zmiłowanie, nie wiem. Znalazłam je w księgach Ludzi Lodu. Zostało zapisane przez dziada mojego dziada, Heikego, który, jak mówią kroniki, nauczył się go od Mara i Ulvhedina. Wykułam je na pamięć na wszelki wypadek, gdyby miało mi się na coś przydać. I chyba się przydało. - O, tak, i to bardzo. Ale ten język? - Pierwotny język Ludzi Lodu. Mar go znał. A niektó- rzy z dotkniętych potrafili odmawiać zaklęcia spontaniez- nie, po prostu same przychodziły im do głowy. Mnie nie, ja musiałam uczyć się na pamięć tajemnych formuł. - Najwyraźniej unicestwiłaś upiora! - Na to wygląda. Ale nie wiem, na ile silne jest to zaklęcie ani co ono znaczy. Mogłam stać tu i mówić cokolwiek! - W każdym razie zadziałało. Płacz stojącej za nimi Adele przemienił się w histerycz- ny szloch. Sander odwrócił się, by ją uspokoić. Olsen pozieleniał na twarzy, ale Sveg stwierdził suro- wo: - Istnieją pewne gcanice pojmowania ludzkiego umy- słu. Takie wydarzenia człowiek powinien odsunąć ad siebie, wmówić sobie, że nigdy nie miały miejsca. Akurat w tej chwili szczerze wątpię, byśmy w ogóle widzieli jakiś prom. Sander już miał coś na to odpowiedzieć, ale prze- szkodziło mu wołanie dobiegające z oddali. Stłumiony, zniekształcony przez odległość głos: - Hop! Hop! Jest tu kto? Odwrócili się ku głosowi dobiegającemu z równin po ich stronie rzeki. Najpierw popatrzyli po sobie, ale wreszcie Sander skinął głową i Sveg odkrzyknął: - Hej! Tu jesteśmy! Na plaży! Odczekali chwilę, a potem doszedł ich odgłos kroków i na wzniesieniu pojawił się jakiś człowiek. Sprawiał wrażenie młodego i silnego, a kiedy znalazł się bliżej, stwierdzili, że jest typowym reprezentantem tego rejonu kraju. Prawdziwy góral o pociągłej twarzy, intensywnie błękitnych oczach, mocno zarysowanym nosie i brodzie. Wydawał się bardzo sympatyczny, spokojny, może nawet nieco powolny, ale mimo to bystry i wrażliwy. - Wydawało mi się, że słyszę jakieś głosy - powiedział podchodząc do nich. Na powitanie wyciągnął rękę do lensmana Svega, którego natychmiast uznał za przywódcę niewielkiej grupy. Lensman przedstawił się i zapytał: - A ty pewnie jesteś Livor, którego szukaliśmy? - Szukaliście mnie? - uśmiechnął się. - Tak, jako niestrachliwego eksperta od Fergeaset. - No cóż, ekspertem chyba nie jestem, ale niestrach- liwy, być może. Chcecie się przeprawić przez jezioro Nette? - A więc tak ano się nazywa? Myślałem, że Fer- geoset... - To nazwa wiaski, nie jeziora. Ale... - Livor zawahał się. - Nikt wam nie zaproponował przeprawy? Ze zdziwieniem, trochę zaniepokojony przenosił wzrok z jednej osoby na drugą. - Owszem, przewoźnik - odparł Sveg. - Ale nie byliśmy tym zainteresowani. Livar przyglądał się im z uwagą, czekał na wyjaśnienie. Kiedy jednak milczenie się przedłużało, rzekł wreszcie: - Zwykle nie wychodzą z tego tak gładko. - Kto taki? - Ci, co chcą się przeprawić na drugą stronę. Rzeka cicho szumiała. Na zachodzie rozrzedziła się nieco pokrywa chmur. Wyłoniły się spoza niej szczyty gór, tajemnicze, milczące w zmroku. W powietrzu unosił się zimny zapach śniegu. Odezwał się Sander: - Zapomnijmy na chwilę o przewoźniku. Jak inaczej można dostać się na drugą stronę? Livor wskazał kciukiem. - Kawałek dalej w górę rzeki. Mam tam niedużą łódkę. Jeśli chcecie, mogę ją wam pożyczyć. Nadal wydawał się zdumiony, że nigdzie nie widać przewoźnika. - Chćielibyśmy bardzo, abyś nam towarzyszył - po- wiedział Sveg. - Właśnie schodziłem do wioski. - Pragniemy się dowiedzieć wielu rzeczy. Dobrze zapłacimy, jeśli zgodzisz się zostać tu w nocy i może jeszcze jutro przez kilka godzin. Livor długo się wahał. Wreszcie kiwnął głową. - Właściwie nikt na mnie nie czeka. Robotą w zagro- dzie zajmą się inni. Zaciekawiliście mnie. No, to chodźeie! Ruszyli za nim wzdłuż rzeki znikającej w gęstym mroku. Sander trzymał się w pobliżu Benedikte, jakby chciał z nią zamienić parę słów, ale na swobodną rozmowę nie mieli szansy. Zwolniła, udając, że poprawia coś przy trzewiku. Sander zaczekał wraz z nią. - O czym myślisz, Sanderze? - zapytała cicho. - Dobrze wiesz - odparł z uśmiechem. - Czy zwróciłaś uwagę, skąd wypłynął przewoźnik? - Nie, nie zastanawiałam się nad tym. - Ale ja to zauważyłem. - Sander w jednej chwili spoważniał. - Prom odbił od tego małego cypla poniżej kościoła. - Od półwyspu kończącego się gajem? - Tak, właśnie. - Kiedy o tym mówisz, to... Dlaczego cię to przeraża, Sanderze? - Chodzi mi o nazwę jeziora. Jezioro Nette... Nie podoba mi się ta nazwa. Benedikte patrzyła na niego zdumiona. Kiedy znów zaczęli iść, zawołała da Livora: - Dlaczego to jezioro nazywa się jeziorem Nette? Przystanął i wzruszył ramionami. - Prawdopodobnie utopiła się w nim jakaś dziew- czyna, która miała oa imię Nette! - odkrzyknął. - O, nie - mruknął Sander pod nosem, tak że słyszała go tylko Benedikte. - Moim zdaniem jest inne wyjaś- nienie. - Jakie? - szeptem spytała Benedikte. - Livor naturalnie go nie zna, bo ono ma związek z pradawnymi czasami. Ale ja chyba wiem, dlaczego jezioro nosi taką nazwę. Czy masz brakteat, Benedikte? - Nie, ma go chyba lensman. - No cóż, to bez znaczenia. I tak pamiętam, jak wyglądał. Była na nim jeszcze runa pierzasta. Znów zwolnili, tak by nikt inny nie mógł usłyszeć ich rozmowy. - Pierzasta? - powtórzyła zdumiona. - Nie zauważy- łam. Była tylko... Chodzi ci o tę małą gałązkę na samym środku na dole? - Tak. Pionowa kreska z dwiema małymi "gałązkami" po bokach. Oznacza to, że ukrywa ona drugą runę w drugim rodzie. - Nic z tego nie rozumiem. - Na jednej stronie są dwie kreseczki. Oznacza to drugą runę. Na drugiej stronie są także dwie kreseczki. To oznacza drugi ród. Ród to grupa run. Istniały trzy rody, każdy miał swoją nazwę, ale nie będę wdawał się w szcze- góły, żeby zbytnio nie komplikować sprawy. - No, dobrze, a jaka była druga runa w drugim rodzie? - Runa N. - Aha - zaczynała pojmować Benedikte. - I uważasz, że ma to coś wspólnego z imieniem Nette? - Jak najbardziej! Tylko że to jezioro nie nazywało się kiedyś jeziorem Nette, lecz jeziorem Nerthus. A to od razu ma inny wydźwięk! - Czy wiesz przypadkiem, kto to Nenhus? - Pewnie, że wiem! I tym samym wiele kawałków naszej układanki trafia na swoje miejsce. Tylko przewoź- nik jakoś mi do tego nie pasuje. - Hej, wy! - zawołał lensman Sveg. - Chcecie sżę zabrać łodzią czy nie? Było już dość ciemno, ale mogli jeszcze dojrzeć gromadkę na brzegu rzeki. Większość siedziała już w nie- dużej łodzi, tylko Livor czekał na spóźnialskich. - Zmieścimy się? - zapytał Sander. - Dobrze będzie - zapewnił Livor. - Rzeka tu jest całkiem spokojna. Benedikte zobaczyła, że rzeka się w tym miejscu rozszerza, tworząc niewielki zalew. Weszła do łodzi i oczywiście stąpnęła tak niefortunnie, że łódź omal się nie wywróciła. Sander jednak mocno uchwycił ją za ramię i wszystko zakończyło się szczęśliwie. Do diaska, pomyś- lała. Czy zawsze muszę być taka niezgrabna? W porów- naniu z tą śliczną, elegancką Adele wszystkim wydaję się szczytem niezdamości. Sander usiadł przy Adele. Ze śmiechem rozcierał jej plecy, by ją rozgrzać. Benedikte odwróała głowę. Szybko przeprawili się na drugą stronę i wyciągnęli łódź na brzeg. - Czy ty w ogóle nie boisz się Fergeoset? - zapytał Sander Livora. - Nie, wioska nie jest niebezpieczna. To tytko prom... - No właśnie, co to jest? Livor znów wzruszył ramionami. - Nie wiem. - Czy jest z nim związana jakaś historia? - Opowiem wszystko, co wiem, kiedy dojdziemy na miejsce. Dalej szli w milczeniu. Wszystkim zrzedły miny. Wędrówka była męcząca, a i zimno dało się im we znaki. Porządnie też zgłodnieli, a w Fergeoset, opustoszałej górskiej wiosce, nie spodzie- wali się znaleźć zacisznego, miłego noclegu. Olsen nerwowo opowiadał wszystkie straszne historie o duchach, jakie słyszał. Jego ostry dialekt rodem z Chris- tianii brzmiał jakoś dziwnie na tym pamiętającym zamierz- chłe czasy pustkowiu. Sveg ostro nakazał mu milczenie. W ciemnościach zarysowały się kontuty domów, nagle przerażająco bliskie. Benedikte przeszedł dreszcz. - Co się stało? - czujnie zapytał Sander. Dziewczyna przystanęła. - Zawracamy - oświadczyła. On także się zatrzymał. - Ale dlaczego? Benedikte znów zaczęła iść. - Nie, to nieważne. Musimy znaleźć narzeczonego Adele. Sprawa ta stała się dla niej bardzo istotna, choć nie potrafiła określić dlaczego. Gdyby Benedikte miała choć trochę więcej doświadezenia, natychmiast by zrozumiała, że kieruje nią zazdrość. Chciała, by Adele zeszła jej z drogi, a narzeczony był doskonałym, wręcz najlepszym roz- wiązaniem. Nie zdawała sobie jednak z tego sprawy. Była osobą, którą władały wyłącznie uczucia, więc miała po dziecięcemu czyste serce. Gdyby zrozumiała, co dzieje się w jej duszy, przeraziłaby się. Przecież nie chciała wywierać nacisku na Sandera i zmuszać go, by wybrał "właściwą" dziewczynę! Ona, która była niczym! Livor zatrzymał się przy pierwszych zabudowaniach. - Tylko w jednym domu da się zamieszkać, w tym największym. W każdym razie nadawał się, kiedy tu byłem dwa lata temu. - Później już tu nie zaglądałeś? - zdziwił się Sveg. - A po co? Nie ma tu czego szukać. A i wtedy prawie cały czas siedziałem pod ścianą w słońcu i odpoczywałem. Raz tylko zajrzałem do środka, ale co można robić w nie zamieszkanym domu, kiedy nie pada ani nie ma burzy śnieżnej? - Teraz w każdym razie deszcz pada aż za długo. - Adele staranniej otuliła się płaszczem. - Wejdziemy do tego domu i spróbujemy napalić w kominku, jeśli w ogóle jakiś tu jest - dokończyła cierpko z niedowierzaniem. Była w okropnym nastroju. Sander coraz bardziej wymykał jej się z rąk, oddalał. Niewybaczalnym błędem z jej strony było iść z nim do łóżka od razu, w tak wczesnym stadium flirtu. Sądziła jednak, że dokładnie zdołała go już poznać, spotkała wszak wlelu podobnych mężczyzn i do tej pory mogła w pełni polegać na swym nieodpartym wdzięku! Zawsze to ona żegnała się i zrywała znajomość po jednej lub kilku nocach spędzonych z męż- czyzną. A wszyscy błagali, żeby została. Wszyscy, tylko nie Sander Brink! O, tak, nadal był miły i uprzejmy, świetnie znał sztukę żartobliwo-ironicznej konwersacji, dokładnie tak jak ona, ale ona nic go nie obchodziła! Udawał, że nie słyszy albo nie rozumie jej półsłówkami czynionych propozycji spędzenia kolejnych wieczorów w jej pokoju. Do kroćset! Musiała jednak przyznać, że Sander z niezwykłą sympatią odnosił się do tej nieszczęsnej Benedikte. To doprawdy bardzo miłe z jego strony. Oby tylko dziew- czyna zbyt dużo sobie przez to nie wyobrażała, i tak już nie spuszcza z niego oczu. Któregoś dnia Adele będzie musiała poważnie z nią porozmawiać. Benedikte nie może przecież myśleć, że Sander ma ochotę na coś więcej niż tylko na pogawędkę z nią! Adele cierpiała. Po części dlatego, że Sander i Benedik- te prowadzili ze sobą rozmowy, w których ona nie mogła uezestniczyć. Poza tym, ku swemu przerażeniu, czuła, że właściwie bardzo polubiła Sandera, ona, która do tej pory zachowywała taką zimną głowę! Tak dalej być nie może! Odczuła drobne wyrzuty sumienia, gdy przypomniała sobie a narzeczonym, Morte- nie Hjortsbergu. Przez ostatnie dni myślała o nim skanda- licznie mało! Jej myśli błądziły po zakazanych obszarach... Livor podprowadził ich do największego z domów i usunął zatyczki przytrzymujące rygle w obu połówkach drzwi. Otworzyły się, skrzypiąc przeraźliwie. Weszli do środka. Livor otworzył jeszcze jedne, wewnętrzne drzwi i choć było tu całkiem ciemno, zorien- towali się, że znajdują się w izbie. - Do licha - powiedział ktoś cicho. Zrozumiała reakcja. Stare domy, przez dłuższy czas nie zamieszkane, rzadko sprawiają przyjemne wrażenie. - Poszukam jakiegoś światła i rozpalę ogień - Livor chciał dodać im otuchy. - Wcale nie zrobiło się cieplej, chociaż jesteśmy już pod dachem - zauwaźył Olsen. Po trzeszczących, spróchniałych deskach podłogi prze- szli w głąb domu. Tylko Benedikte stała w miejscu. Sander czekał razem z nią. - Co się stało, Benedikte? - Bądź cicho! Staram się wyczuć atmosferę tego domu. Zaczekał, aż widoczne w jej twarzy napięcie ustąpiło. Słychać było jedynie szepty pozostałych osób. - No i co? Benedikte potarła dłonią czoło. Upłynęła chwila, zanim odpowiedziała: - Jest tutaj coś dziwnego, coś, z czym nigdy dotąd się nie spotkałam. Ten dom nie ma w ogóle żadnej atmosfery! Jest tak sterylny, jak... jak nowo urządzona łazienka, jeśli kiedykolwiek w takiej byłeś i rozumiesz, o co mi chodzi. - Rozumiem, ale tak jest chyba lepiej. - Nie, to wcale nie jest dobrze. To przecież taki stary dom, rozpadający się ze starości, tyle musiało się tu wydarzyć. Na pewno rodziły się tu dzieci, umierali chorzy i starzy, ludzie przeżywali rozpacz i chwile radości. Cuchnie tu okropnie, ale to nie ma nic wspólnego z samą atmosferą domu. Nie ma śladów wcześniejszego życia, żadnych wib- racji, żadnego wrażenia śmierci, nic w ogóle. Dom o długiej i zapewne ciekawej historii, i nic tu nie ma! Tak jakby... - Co takiego? Dlaczego się zawahałaś? - Jak gdyby ten dom się bał. Jakby zatrzymywał wszelkie informacje, ukrywał się przede mną... Nie mogę tego pojąć. Nie utraciłam swych nadprzyrodzonych zdol- ności. Tylko tutaj one po prostu nie działają. Wyczuwam ciebie, twoje uczucia i wrażenia. Kiedy szliśmy do tego domu, wyczuwałam także smutek, jaki spowija całą wioskę. Ale tu w środku... jakby wszystko zamarło. Dała znak, by dołączyli do pozostałych. Kiedy szła za Sanderem, czuła żal i tęsknotę. On nie może się o niczym dowiedzieć, myślała. Nigdy nie może się dowiedzieć, jak bardzo go pragnę, jak chciałabym być przy nim we dnie i w nocy. Dopóki o tym nie wie, mogę cieszyć się jego przyjaźnią. Później, kiedy on zrozumie, i to także się skończy. Zaskoczony, odwróci się ode mnie z pogardą i niechęcią. Muszę okazywać mu tylko przyjaźń bez względu na to, ile to mnie będzie kosztowało. W glębi drugiej izby stała Adele, ze łzami w oczach rozglądając się dokoła. Rozumteli ją. Cały dom był obrazem zagłady. Bale w ścianach tak spróchniałe, że palcem dało się wygrzebać w nich dziurę, zapadnięty dach nad ich głowami, uginająca się podłoga. Nie, to ostatnie mijało się z prawdą, podłoga była tylko w pierwszej izbie. Tu było tylko ubite klepisko. - Strasznie tu cuchnie - jęknęła Adele. - Jak stara zgniła ścierka. Tak, wszyscy to czuli - zapach obrzydliwych, gniją- cych szmat. Livorowi udało się rozniecić ogień na palenisku i zapalić jakąś lampę. Te dwa źródła światła konkurowały ze sobą w rzucaniu migotliwych blasków po kątach, ale i tak nie docierały wszędzie. Po najbardziej oddalonych częściach pomieszczenia i przypominającej alkowę małej spiżarce kryły się niespokojne cienie. Benedikte stała nieruchomo, wpatrzona w bezkształtną ciemność, spra- wiającą wrażenie prastarej. Wrażenie to potęgowały nie- zwykle grube bale w ścianach, które chwilami dawało się dostrzec w środku. Musiał to być najstarszy fragment domu, resztę dobudowano później. Dlaczego? Skąd to odczucie sterylności, pustki, w tak starym i pełnym wspomnień domu? Przydałby się tutaj ktoś z Ludzi Lodu, ale nikt z obecnie żyjących nie miał żadnych szczególnych zdolno- ści. A zmarłych przodków wzywano tylko w największej potrzebie. Oczy Benedikte rozjarzyły się ostrym blaskiem, próbu- jąc jakby przeszyć na wskroś mrok czający się po kątach. Miała wrażenie, że ten dom ma się jakby na baczności, stara się, by żaden fragment jego historu nie został ujawniony. Benedikte odnosiła wrażenie, że pomiędzy nią a starym domem toczy się walka. A może wcale nie z domem? Może z czymś, co kryło się wśród cieni? Nagle poczuła się bezradna, niedojrzała i niedoświad- czona. Pocieszała się tylko myślą, że podobnie czuł się Heike wtedy, gdy musiał stawić czoło czarownicy ze Stregesti. Nie był wówczas dużo starszy od Benedikte. A jeśli on mógł zwyciężyć, to ona powinna przynajmniej podjąć próbę rozwiązania zagadki Fetgeoset. Dziewczyna miała jednak straszliwe przeczucie, że w tej grze biorą udział znacznie potężniejsze moce. Mandragora wiła się w bólach już od chwili, gdy przybyli do tego przeklętego, zatraconego miejsca. Przyglądała się zamarłym, niemym ścianom, nasłuchi- wała czujnie. Nigdy dotąd nie zetknęła się z taką obojętnaścią. - Przecież nie możemy tutaj nocować! - sprzeciwiła się Adele. - Czy nie ma tu żadnego domu w lepszym stanie? Livor potrząsnął głową. - Inne się zawaliły. - Och, mój Boże - jęknęła Adele. - Tyle musiałam znieść podczas tej idiotycznej podróży, ałe to już szczyt wszystkiego! Ten dom przypomina już raczej chlew! - Jeśli ci się nie podoba, to możesz wracać do domu - burknął Sveg, ale właściwie w pełni się z nią zgadzał. Adele wyjrzała przez okno. Wokół widziała tylko ciemność. Umilkła. Podróż do domu w pojedynkę nie jawiła się szczególnie kusząco. - Sptóbujemy zamieść podłogę w dużej izbie - słabym głosem zaproponowała Benedikte, bo i ona odczuwała gwałtowną chęć, by wybiec na świeże powietrze i uciec jak najdalej od tego strasznego domu. - A jak wygląda strych? - Nie wiem - przepraszająco uśmiechnął się Livor. - Ale sądząc po suficie... Wszyscy padnieśli głowy i z lękiem popatrzyli na wybrzuszony strop. - No tak - powiedział Sveg. - Pewnie masz rację. Chociaż... Coś mi to przypomina. Pokiwali głowami. Wszyscy, z wyjątkiem Adele i Livo- ra, byli niedawno w podobnym domu, w którym piętro z pozoru nie nadawała się do użytku. - Miejmy nadzieję, że na tym strychu nie kryje się tyle niezdrowego co na tym poprzednim. Dość już mam tajemnic! - stwierdził Sander. - Tak, tak - zgodził się z nim Sveg, rozglądając się dokoła. - Hm. Tu jest ca prawda gołe klepisko, ale stają dwa łóżka, chać muszę przyznać, że są okropnie krótkie. Jeśli panie zgod2ą się nocować tutaj, to my, panowie, zajmiemy pierwszą izbę. Dziś w nocy i tak już nic nie możemy zrobić. Adele i Benedikte z obrzydzeniem patrzyły na łóżka. Zmurszałe deski, pokryte resztkami słomy i mysimi odchodami. Klepisko kusiło jeszcze mniej. Tylko Sander wydawał się w całkiem niezłym humo- rze. - Ale najpierw musimy coś zjeść! A potem Livor będzie opowiadał. Na myśl o jedzeniu wszystkim zabłysły oczy. Wyciąg- nęli zapasy i przyrządzili z nich skromny posiłek, a potem usiedli na zamiecionych łóżkach przy jedynym w całym domu stole i jedli, popijając gorącą wodą, zagotowaną nad ogniem. Sander wyciągnął butelkę wina, którą niósł w tajemnicy przed wszystkimi. Uznał, że nadeszła właś- ciwa chwila, by ją otworzyć. Nastrój wyraźnie się poprawił. Tylko Benedikte nadal siedziała sztywno, wsłuchana w osobliwą ciszę. Livor nabił fajkę i głośno ją cmoktał, zanim wreszcie zaczął: - Nie wiem nic ponad to, co ludzie gadają. - To wystarczy - burknął lensman Sveg. Livor kiwnął głową. Benedikte siedziała zapatrzona w profil Sandera, który uważała za skończenie doskonały i niezwykle interesujący. Odwrócił głowę i napotkał jej wzrok. W jego oczach błyskały iskierki wesołości i odro- bina drwiny. Skierowała spojrzenie w inną stronę i wsłu- chała się w słowa Livora. - Podobno tu, po Fergeoset, zawsze krążyła legenda o boginkach, topielicach i innych podziemnych stworach, o krzykach, które słychać nocą, i nie wiem o czym jeszcze. Właściwie nie ma o czym opowiadać, wszystko jest tak niejasne, rozmyte. Ale potem coś się wydarzyło, było to... zaraz, zaraz, mniej więcej dwadzieścia pięć lat temu, miałem wtedy pięć lat. Sander i Benedikte spojrzeli na siebie porozumiewaw- czo. Trafnie odgadli czas. - Mieszkałeś tutaj wtedy? - zapytał Sveg. - Tak. Jest więcej rodzin, które pochodzą stąd, a które teraz mieszkają w wiosce w dolinie, bo, prawdę mówiąc, uciekły z tego miejsca. Nie wiem dokładnie, co się stało, ale w wiosce zapanowało nagle wielkie poruszenie. Szeptano coś o kobiecie, którą znaleziono martwą z... panie wybaczą, z poderżniętym gardłem, całkiem opróż- nioną z krwi. - Gdzie ją znaleziono? - ostrym głosem zapytał Sveg. Livor zagłębił się we wspomnienia. - Nie pamiętam za dobrze, bo nie pozwolono mi iść wraz ze wszystkimi. Myślę jednak, że znaleziono ją w jeziorze, bo ludzie zgromadzili się nad brzegiem. I w tym samym czasie... pojawił się przewoźnik. To przed nim wszyscy uciekli, on był prawdziwie niebezpieczny. Nigdy się jednak nie dowiedziałem dlaczego. Wtedy nie. Później pojawiali się tu różni obcy, którzy chcieli się przeprawić na drugą stronę, a potem znajdowano ich w wodzie, martwych. Nie wszyscy, rzecz jasna, zostali znalezieni. Ja sobie jakoś radzę, bo nigdy go nie wołam, a kiedy się pojawia, udaję, że go nie widzę. - Zmarszczył czoło. - Ale przedtem także coś się wydarzyło... - Przed czym? - zapytał lensman. - Zanim znaleziono tę pierwszą martwą kobietę. Nigdy się nie dowiedziałem, co się właściwie stało, ale niejasno pamiętam, że szeptano o jakimś znalezisku. Znalezisku, które potem znów zniknęło... - Ale ktoś w dolinie musi chyba znać te wydarzenia? - Chyba nie. - Livor, zastanawiając się, przeciągał słowa. - Niczego nie jestem pewien, bo miałem wtedy zaledwie pięć lat, ale sądzę, że to właśnie ta kobieta i jej przyjaciel coś znaleźli. - Ale ten przyjaciel chyba... - On był pierwszym, którego zabrał przewoźnik. Widziano, jak wsiadał do łodzi, której nikt tutaj nie znał, a potem ta łódź zatonęła na środku jeziora Nette. Utopił się. Lensman Sveg wyjął brakteat. - To, co oni znaleźli... Czy to mogło być to? Livor drgnął tak mocno, że dostrzegli to wszyscy. - Skąd to macie? Lensman opowiedział pokrótce o zwłokach znalezio- nych w odległym jeziorze. Młody wieśniak pokiwał głową. - A więc jeszcze jeden. Nie, to nie może być to, co oni wtedy znaleźli, bo ta blaszka jest tylko jedną z wielu. Wszyscy, których znaleziono martwych, nosili takie. - Wszyscy, powiadasz? - zdziwił się Sveg. - A ilu ich właściwie było? - No, nie tak wielu. Ludzie nieczęsto tu zaglądają. Najpierw ta para, a później ze dwu, trzech ludzi. - I nikt tego nie badał? - dopytywał się lensman Sveg. - Owszem, ale nigdy niczego nie znaleziono. A amule- ty zniknęły. - Podobno byli tu w zeszłym roku jacyś Niemcy? - zapytał Olsen tonem, który świadczył, iż uważa się za kogoś niezwykle przebiegłego. Livor odwrócił się ku niemu. - Tak, słyszałem o nich, ale nigdy ich nie spotkałem. Pewnie poszli dalej przez góry. Adele chciała dowiedzieć się czegoś o swoim narzeczo- nym, ale na jego temat Livor nie miał nic do powiedzenia. Sander oparł się o ścianę. - Chciałbym usłyszeć coś jeszcze o tym ludzkim bajaniu, o którym wspomniałeś. O boginkach, podziem- nych stworach. - Ale przecież to stare przesądy! - oburzył się Olsen. Sander popatrzył na niego surowo. - Mamy tu właśnie do czynienia z "przesądami", nie pojąłeś tego jeszcze? Jak myślisz, kim był przewoźnik? Żywym człowiekiem? Olsen nie znalazł na to żadnej odpowiedzi, tylko surowo zacisnął usta jak cnotliwa stara panna. Livor kręcił trochę, najwyraźniej nie miał ochoty rozmawiać o takich głupstwach. Był trzeźwo myślącym młodym człowiekiem. - Ot, takie sobie zwyczajne historie z wiosek w gó- rach. Powieszono tu kiedyś wędrownego rzezimieszka i powiadają, że on straszy. Bajdy! Jakaś kobieta poczuła na twarzy dotknigcie lodowatej ręki. W jakiejś oborze podziemne stwory tak się rozpanoszyły, że nie można tam było trzymać krów. Pewien mężczyzna w księżycową noc ujrzał za szybą twarz kobiety zaglądającej do środka. Jakieś stado, które nie miało właściciela. Nie, to zbyt pospolite, zbyt niemądre, to tylko wytwory fantazji i strachu przed ciemnością. Kiedyś wiodła tędy droga z południa na północ, czynna była przeprawa promowa. Przewijało się mnóstwo ludzi! - Ale wierzysz w istnienie przewoźnika? - O, tak. Widziałem go wiele razy. - Popatrzył na nich uważnie. - Ale teraz nie. Dlaczego? Milczeli, ale wreszcie lensman wyjaśnił: - Jest wśród nas ktoś, kto potrafi zaklinać. Łódź zatonęła razem z przewoźnikiem. Młody góral z uwagą przyglądał im się po kolei. Potem powiedział: - Prom zawsze tonie. Ale wtedy jest na nim pasażer. Nikt nie odpowiedział. Żadne z nich nie czuło się uprawnione, by zdradzać zdolności Benedikte przed kimś, kto stoi z boku. I ona także zawsze wolała je przemilczeć. Udali się na spoczynek. Benedikte leżała na twardym posłaniu, owinięta szczelnie płaszczem. W zamyśleniu pogładziła czubkami palców stare, wypolerowane do jedwabistej gładkości bale w ścianach i prędko cofnęła dłoń. Nie było tam nic, co mogło by zwrócić uwagę, tylko zwykłe, bardzo stare i spróchniałe drewno, a mimo to oderwała palce, jakby się oparzyła. Cóż za przedziwny, pozbawiony osobowości dom, taki... wyjałowiony! Czy tak właśnie inni ludzie odbierają domy, ich atmosferę? Jakie to musi być strasznie nudne. Dla niej każdy dom, każde drzewo i każdy kamień żył własnym życiem, dla niej domy bywały jak przyjaciele, życzliwie nastawione, albo nieszczęśliwe, a czasami nie- przychylne, wragie lub wręcz niebezpieczne. Ale to... Milczenie domu nie dawało jej spokoju. Kryło się za tym coś niedobrego, ale drewniane ściany odmawiały jakichkolwiek informacji. jakby sądziły, że ona ma zdolność unicestwiania złych albo gorzkich wspomnień. To, co w nich tkwiło, nie chciało zostać unicestwione. Nadal ptagnęło wykorzystywać swą złą moc. Leżała niespokojnie, nie mogąc zasnąć. Przewracała się na łóżku z boku na bok może z godzinę, gdy nagle jej uwagę zwtóciło coś, co musiało trwać już od dobrej chwili. W głębokim mroku płonęła para oczu. Były tak niewyraźne, że z początku w ogóle nie mogła się zorien- tować, co to jest. Benedikte zamarła. Leżała odwrócona plecami do ściany, ale nie była w stanie sobie uzmysłowić, jak wygląda izba, czy oczy znajdują się tuż przy niej, czy też są znacznie oddalone. Miała wrażenie, że przybyły z jakiegoś odległego miejsca po tamtej stronie czasu i przestrzeni. A może jednak są prawdziwe, może w domu jest ktoś, kto... Nie były czerwone ani nie jaśniały żadną inną barwą. Wydawało się, że zrobiano je z zimnej, wypolerowanej cyny, ale to były oczy, bo od czasu do czasu się poruszały, a nawet raz mrugnęły. I kierowały się na nią, na nią, Benedikte, a biło z nich lodowate zdecydowanie. Przyglądały się jej, jakby prag- nęły się dowiedzieć, kim ona jest i co tu cobi. Z bezlitos- nym, przerażającym spokojem! Adele nie mogła jej pomóc, spała, a nawet gdyby Benedikte ją obudziła, przerażona zaczęłaby wrzeszczeć. Zawołać innych...? Sandera? A może lensmana Svega? Nie, nie śmiała. Nie wiedziała, gdzie są drzwi do sąsiedniej izby, nie wiedziała, co się stanie, gdy krzyknie. A za nic w świecie nie odważy się przejść obok tych strasznych oczu! Drżące wargi Benedikte zaczęły formować słowa. Zaklęcie, którego nauczyła się z ksiąg Ludzi Lodu. Zimno połyskujące oczy natychmiast zgasły, jakby się wycofały, zanim ona zdąży im zaszkodzić. Benedikte umilkła, przerwała wypowiadanie zaklęcia, bo bała się, że któryś z jej towarzyszy przebudzi się i wystraszy. Nie wyczuwała w ciemnościach tej nie znanej istoty; obawiała się, że ona uderzy w nią lub w kogoś innego, kto się poruszy. Jedno tylko wiedziała na pewno: cokolwiek czaiło się wśród cieni, posiadało niezwykłą moc i było przerażająco, nieprawdopodobnie wprost złe. Zwróciła także uwagę na coś jeszcze. Kiedy oczy zaświeciły, nasilił się smród starej zgniłej szmaty. Tak, jakby ów nieznany stwór stał bardzo, bardzo blisko niej. A może tylko koncentrował się tak mocno, że rozniósł się odór? Była niemal pewna, że to właśnie owo nieznane wyczuwała przez cały czas. Ono znajdowało się tu, w środku, i przez moment się ukazało, przekonane, że czyni to niepostrzeżenie. W tej samej chwili na dworze zaczęło mocno wiać. Zerwał się zwiastujący jesień wicher, zawodził wśród starych chat Fergeoset, wzdychał pod zawalonymi dacha- mi, poruszał czymś na ścianie. Coś stukało i waliło, jakby ktoś prosił, by wpuścić go do środka. Benedikte naciągnęła płaszcz na głowę i długo leżała, wsłuchując się w boleśnie mocne bicie własnego serca. Nigdy później nie mogła pojąć, jak wreszcie zdołała zasnąć tego wieczoru w Fergeoset, ale tak się naprawdę stało. Udało jej się na tyle rozluźnić ciało i myśli, by sen mógł pochwycić ją w objęcia. Kiedy noc przeszła w szary świt, obudziła się na moment. Dookoła rozlegało się wycie wichru, pędzącego przez dolinę i zamierającego gdzieś w oddali. Ale wydało jej się, że wśród świstów wiatru usłyszała krzyk. Przeciągły, pełen skargi krzyk jakby śmiertelnie przerażonego człowieka. Potem znów zapadła cisza. ROZDZIAŁ VIII Młody, żądny kariery Olsen miał trudności z za- śnięciem. I on także wsłuchiwał się w wiatr, zawodzący między chatami. Największy był hałas tuż przy jego ścianie. Mocne uderzenia wdzierały mu się w uszy w nierównym rytmie tak, że nie mógł usnąć. Przeklęty hałas! Olsenowi nie pozostawało nic innego, jak wstać i zlikwidować jego źródło. Oni śpią twardo niczym susły, jakby pozbawieni byli zwykłych ludzkich zmysłów, pomyślał ze złością. Wy- mknął się po cichu i otworzył skrzypiące drzwi. Na dworze było zimno, ponuro i wietrznie. Wietrznie to oczywiście słowo zbyt łagodne, wiatr dmuchał z taką siłą, że przycisnął Olsena do ściany. Miał wrażenie, że ktoś przybił mu do belek skórę i ubranie. Świt wstawał mroczny, jakby zaczarowany. Na ogół mocno obiema nogami trzymający się ziemi Olsen poczuł dreszcz niepokoju na plecach. Stłumił pragnienie, by schować się do środka, i prze- szedł za węgieł. Na ścianie wisiała stara drewniana balia i to ona była sprawczynią piekielnego hałasu. Olsen gniewnym szarpnięciem ściągnął ją na ziemię. Mocno wisiała na kołku, zresztą inaczej przez tak długi czas nie odpierałaby ataków wichru. Wrócił do drzwi, ale zatrzymał się z dłonią na klamce. Nie zauważył nawet, że balia tanecznym jakby ruchem przesunęła się po trawie i z głuchym uderzeniem za- trzymała dopiero na ścianie sąsiedniej chałupy. Przeklęty lensman Sveg, zawsze tak go upokarzał! Drwił zeń w obecności innych! Z niego, Olsena, który sto razy lepiej niż lensman znał się na przestępstwach i na metodach rozwiązywania zagadek! Nauczył się tego czyta- jąc, a Sveg na pewno nigdy nawet nie otworzył żadnej książki! Teraz Olsen stanął przed swoją szansą. Mógł rozwikłać zagadkę brakteatu i zmarłych, a także zaginięcia narzeczo- nego Adele. Zobaczą, na co go stać, rozdziawią gęby ze zdziwienia, jak bardzo inteligentny jest on, Olsen, i jacy oni wszyscy byli głupi. Adele będzie patrzeć na niego z zachwytem. Tylko jak zabrać się do dzieła? Miał pewną teorię. Był zdania, że Monen Hjonsberg w taki czy inny sposób poniósł śmierć gdzieś tutaj niedaleko. Musi znajdować się w wiosce, pewnie w którejś z chat. Może jakiś dach się nad nim zawalił? To jednak nie wyjaśniało sprawy trupa znalezionego w jeziorze. Olsen musi wykazać się teraz przebiegłością, musi myśleć... Niełatwo było jednak rozumować logicznie w okolicz- nościach tak niepojętych, tak irracjonalnych. Olsenowi bardzo nie podobał się ten nadprzyrodzony element. Przewoźnik. Ale przecież sam na własne oczy widział... On jednak już zniknął, zapadł się pod wodę. Z jego strony nic im nie groziło. Brakteat... Livor powiedział, że jest ich wiele. Na pewno ukryte były w jednej z chat. Najlepiej będzie zacząć od przeszukiwania chałup. Rozejrzy się za Mortenem Hjonsbergiem i za brakteatami. Kiedy zaczął iść, wiatr znów nim targnął, ale młodzie- niec zdołał dobrnąć do najbliższej chaty. Było to właściwie zwałowisko drewnianych bali, bez wyjścia czy okna. Olsen obszedł je wokoło i stwierdził, że nic tu nie może być ukryte. Szedł dalej przez wioskę, zajęty swoimi myślami, przekonany, że sam zdoła rozwiązać zagadkę, bez miesza- nia w to upiorów czy trolli, o których bredzili inni. Boginki? Upiory? Nonsens! Doszedł do zwalonej chałupy, zapadniętej tak, że boczne ściany dotykały do siebie, tworząc szpic. Tu dało się wejść do środka i Olsen z zadowoleniem pomyślał, że tak dzielnie naraża życie ze względu na Svega. No, przynajmniej częściowo ze względu na Svega. Chyba jednak ta chata nie skrywała niczego ważnego. Pokonał chęć ucieczki i dostojnie, powoli wyszedł przez nadzwyczaj niskie drzwi. Tak badał chatę za chatą... Kiedy przeszukał już połowę, stanął przed kościołem. Choć okna ziały pustką, a z drzwi sypało się próchno, mały drewniany kościółek zachował się w niezłym stanie. Po krótkiej chwili wahania wszedł do środka. Wewnątrz panował mrok. Nie było tu żadnych ławek, ale ołtarz stał na swoim miejscu. Czy też...? Był to najdziwniefszy ołtarz, jaki zdarzyło mu się w życiu widzieć i co, na miłość boską, mogło znaczyć to tam? I co to tak... świeciło? Oczy? Olsen stanął jak wryty na środku kościoła. Z niedowierzaniem wpatrywał się przed siebie, potem na boki. Wzrok jego przeskakiwał to tu, to tam, aż wreszcie Olsen uderzył w krzyk. Przenikliwy, rozdzierający krzyk. To właśnie usłyszała na poły przez sen Benedikte. Wzięła to jednak za głos jakiegoś wodnego ptaka, który próbował oprzeć się wichrowi. Bo potem w Fergeoset zapanowała cisza. - Gdzie jest Olsen? - zapytał Sander, gdy siedli do rannego śniadania. - Ach, on! - prychnął lensman Sveg. - Ciągle wy- prawia się gdzieś na własną rękę, pragnąc dokonać odkrycia, które zachwiałoby moją pewnością siebie. Uwielbia to robić, a ja mam tego dosyć. Później przy- chodzi z miną najważniejszego na świecie i przedstawia mi swój "dowód", na ogół coś co nie ma żadnego znaczenia. Na pewno niedługo się pojawi. Olsen się jednak nie pojawiał. A Benedikte musiała siedzieć i patrzeć, jak Adele co chwila pieszczotliwie gładzi Sandera po głowie i chichocząc coś do niego szepcze. Sander uśmiechał się zakłopotany. Jaka między nimi intymność, pomyślała Benedikte. Boże, nie pozwól, by sprawiało mi to taki ból! Po śniadaniu Sander oznajmił, że chce zajrzeć na strych. Odradzano mu to, ale nalegał. Chciał iść sam, bo, jak twierdził, nie powinno się zbytnio obciążać stropu. Owszem, co do tego się zgadzali. W czasie gdy go nie było, Benedikte starała się czymś zająć, posprzątać albo zrobić coś równie pożytecznego. Nie mogła jednak wziąć się w garść. Jeszcze zanim Sander poszedł na strych, opowiedziała o niezwykłych oczach, ale tylko on zdawał się jej wierzyć. Gdyby Sander rozmawiał tylko z Adele, być może byłoby jej łatwiej. Chociaż chyba nie, zbyt głęboko zapadł jej w serce. Zawsze sprawiał wrażenie, że jest naprawdę zainteresowany tym, co myśli Benedikte, i tak dobrze im się ze sobą gawędziło... Zwierzali się sobie niejednokrot- nie, ale nie w tak intymny sposób, jak on i Adele. Bezlitosną prawdą było, że Benedikte z powodu Sandera nie zdołała przełknąć podczas śniadania ani okruszynki. Poruszała się jak lunatyk, czuła, że ściska ją w gardle, ale nie mogła płakać, siedziała tylko, pozwalając mówić innym. Nie miała odwagi otworzyć ust w obawie, że się rozpłacze. Lensman Sveg powiedział chyba coś zabawnego, ale nie mogła się śmiać, jej uśmiech przypomi- nał raczej przykry grymas. Myślała jedynie o tym, że Adele może dotykać Sandera, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem, i szeptać mu jakieś wspólne tajemnice prosto do ucha. Benedikte nie była w stanie nawet się domyślać, jaka jest ich treść. Kiedy Sander wyprawił się na strych, podjęła poważną próbę zreperowania krzesła, które rozpadło się pod Svegiem na kawałki, i przez moment miała nadzieję, że jej się to uda. Zaraz jednak odstawiła mebel. Czuła, że jest jak ptak, który nie ma siły rozpostrzeć skrzydeł. Potem wzięła szczotkę do zamiatania, ale siadła z nią na łóżku, nie będąc w stanie się poruszyć. Miała wrażenie, że twarz jej się wykrzywiła i pomarszczyła, jakby miała sto lat. I taka jest brzydka, taka brzydka! Myśli gnały jej przez głowę w błyskawicznym tempie i uderzały niczym ostre szpony, raniąc głęboko. W pewnej chwili, kiedy weszła Adele, Benedikte poczuła, że nagle odzywa się w niej całe złe dziedzictwo Ludzi Lodu. Odczuła gwałtowną chęć, by zabić. Mocno chwyciła się krawędzi łóżka i trzymała z całych sił, dopóki fala gniewu, nienawiści i zazdrości nie opadła. Niepewnie uśmiechnęła się potem do Adele i drżącym głosem wyjaśniła, że nie czuje się najlepiej. Adele odrzekła lodowatym tonem: - Nikt z nas nie jest dzisiaj w formie, ale z tego powodu nie trzeba rozsiadać się i użalać nad sobą ani też zwracać na siebie uwagi pewnych osób kłamstwami o oczach świecących w ciemności. Mój Boże! Czy napraw- dę musisz być tak dziecinna? Na to Benedikte nie umiała znaleźć odpowiedzi, nie potrafiła się bronić. Podniosła się z łóżka i usiłowała sprawić wrażenie, że zajmuje się czymś pożytecznym. Sander posuwał się wzdłuż ścian strychu, bo podłoga nie zachęcała wcale, by na nią stanąć, a on nie miał ochoty nagle zlecieć na głowę swoim przyjaciołom. Strych był zagracony. Nie sprawiał wrażenia, by kiedyś wykorzystywano go jako mieszkalną część domu. Jeśli tak, to musiało to być dawno temu. Przechowywano tu drewniane misy, wiadra i inne sprzęty domowe, a w naj- dalszym kącie leżała zniszczona szafa plecami do góry, jakby po prostu rzucono ją tam, kiedy się rozpadła. Postanowił skoncentrować się właśnie na tej szafie, bo wszystko inne wydawało mu się bez znaczenia. Niełatwo było się do niej dostać, ponieważ drogę zagradzały najroz- maitsze rupiecie, ale w końcu znalazł się przy starym meblu. Światło ledwie przebijało przez nieopisanie zakurzone okno. Przetarł je rękawem i od razu lepiej widział. Szafa okazała się o wiele bardziej interesująca, niż mógł się spodziewać. W jednej z szuflad znalazł nadjedzoną przez myszy księgę. Ktoś zapisał w niej wydarzenia, jakie miały miejsce w Fergeoset. Jakaś kobieta, poznał to po charakterze pisma i treści notatek; nigdzie nie było żadnej daty, ale pożółkłe kartki dawały znakomite świadectwo minionych dni. Tu i tam myszy wygryzły sporo słów, ale Sander zatopił się w lekturze. Zafascynowany, zapomniał o towarzyszach, oparł się o ścianę i czytał, czytał... Dużo miejsca zajmowały opisy zwykłych codziennych zajęć. Księga musiała także częściowo pełnić rolę księgi rachunkowej, bo starannie, w równiutkich kolumnach zanotowano tu wydatki. Znalazły się też zapiski o urodzaj- nych latach, kiedy było pod dostatkiem kozich serów, o sianie, które miało zostać zwiezione do wioski, o ko- niach, cielętach i temu podobnych sprawach. Zapiski stały się mniej bezosobowe, kiedy wspominały o deszczach, które przez całe lato trzymały krowy w oborach, i o wy- prawach do lasu po jagody i moroszki. Tu i ówdzie można było też znaleźć wzmianki o niesa- mowitych zjawiskach. Sander czytał i z każdym zdaniem czuł si coraz bardzie nieswojo. W siedemnastym i osiem- nastym wieku najwidoczniej popełniono tu wiele mor- derstw, może i nic w tym dziwnego, jako że wiódł tędy główny trakt i istniała przeprawa promowa. Rozbójnik, o którym mówił Livor, także został tu wspomniany. Sander doszedł wreszcie do opowieści o upiorach i zjawach. Szybko przeleciał fragmenty o podziemnych stworach, bo nigdy nie był przekonany o ich istnieniu. Nie, chciał czytać o przestępcach w ludzkiej postaci. "Wtajemniczeni mężczyźni". To wyrażenie powtórzy- ło się dwa razy. I właśnie oni wzbudzili wielkie zaintereso- wanie Sandera, sądził bowiem, że wie, co oznacza nazwa "jezioro Nette". "Jezioro Nerthus". Był pewien, że kiedyś tak właśnie się nazywało. Odnalazł też wzmianki o duchach wspomnianych przez Livora. Fragmenty tekstu dotyczyły obcego nie należącego do nikogo stada, krów, które bały się wejść do obory, i lodowatej dłoni na twarzy kobiety. Podobno mężczyzny, zwyrodniałego sadysty, który dręczył żonę, ukazywał się głównie nad brzegiem jeziora i do obłędu straszył wszystkich połową twarzy. A jeśli chodzi- ło o jedno z morderstw - tu Sander wczytał się uważniej - powiadano, że duch zamordowanej kobiety straszył w zagrodzie, w której się to stało. Czy to jej oczy mogła widzieć Benedikte? Sander wierzył słowom dziewczyny. Czy to właśnie było tajem- nicą tego domu? Zamordowana kobieta, która nie chciała się w pełni ujawnić? Tak, ta mała dziwna dziewczyna z Ludzi Lodu twier- dziła, że to zły dom. Do Benedikte nie pasowało być może określenie "mała", ale Sanderowi wydawała się mimo wszystko nieopisanie wzruszająca. I całkowicie bezbron- na wobec ataków Adele. Uf, miał nadzieję, że Adele nie wspomni ani słowem ich nocnej przygody. Musi ją uprzedzić, żeby nie puściła pary z ust. Ale może jeszcze bardziej pogorszy tym sprawę? Zauważył, że Adele ma skłonność do radowania się z cudzego nieszczęścia. Skupił się na tej księdze o tak bogatej treści. Osoba, która ją napisała, musiała być bardzo samotna. Tak jakby jej jedynym powiernikiem były białe kartki. Wiele opo- wiadała, zapisywała własne myśli tylko dla siebie. Od czasu do czasu pojawiały się wzruszające wzmianki o jakimś mężczyźnie, który być może miał przybyć do Fergeoset. Sander zrozumiał, że kobieta z drżeniem wyczekiwała tych wizyt. Mężczyzna najwidoczniej od- jechał, a podczas jego odwiedzin nie wydarzyło się nic szczególnego. Kobieta została sama ze swoim "pamięt- nikiem". Tak, pamiętnik to chyba najwłaściwsze okreś- lenie. Choć jego właścicielka z pewnością nazwałaby go księgą rachunkową. Niezwykle interesujący fragment opowiadał o wielkim strachu, jaki nawiedził Fergeoset kilkaset lat wcześniej. Była w nim mowa o człowieku czy raczej istocie, która znalazła się tu przejazdem. Opowieść ta była bardzo stara, kobieta więc potraktowała ją dość lekko. Zresztą Sander słyszał już wcześniej, że w tym miejscu była przeprawa promowa między północą a południem. Ów straszny człowiek "wywołał zło pradawnych czasów, rzeczy, które na zawsze powinny zostać po- grzebane". Sander pokiwał głową. To potwierdzało jego teorię. Znów wspomniano "wtajemniczonych", a dalej natrafił na coś niejasnego - w tym miejscu myszy energiczniej zabrały się do dzieła - na wzmiankę o krzyw- dzie wyrządzonej przewoźnikowi. Aha, pomyślał Sander. A więc legenda o przewoźniku jest aż tak stara! Opowieść ta była jednak dość zawiła, ów człowiek bowiem sam wydawał się okrutny. Przepojona złem istota, która... Róg kartki zniknął w mysim żołądku i Sander nie dowiedział się, czego dopuścił się przewoź- nik. Wynikało z tego jednak, że poniósł karę, został oszpecony na całe życie, a po śmierci nie zaznał spokoju. Kobieta, która napisała tę ważną księgę, chyba bardzo kochała swoje Fergeoset. W wielu miejscach dało się jednak wyczytać, że było to nawiedzone miejsce, trudno się w nim mieszkało. Nie znalazł natomiast ani słowa o ucieczce mieszkańców z Fergeoset przed dwudziestoma pięcioma laty. Prawdopo- dobnie pamiętnik pochodził z wcześniejszych czasów. Przesądy panoszyły się w wiosce już znacznie wcześ- niej; zresztą mówił także o tym Livor. Aż wreszcie miara się przebrała i ludzie opuścili Fergeoset na zawsze. Tylko przewoźnik nadal przeprawiał się swoją łodzią tam i z powrotem, nie zważając, że ludzie odeszli. Sander ostrożnie szedł po schodach, zabierając ze sobą mocno sfatygowaną księgę. Zanim jeszcze dotarł na dół, usłyszał zagniewany głos Svega: - Ten przeklęty ważniak, za kogo on się uważa? Wiecie, co powiedział kiedyś jednemu ze swoich kole- gów? Słyszałem każde słowo. "Poczekaj tylko, aż zostanę ministrem sprawiedliwości! Sveg pożałuje wtedy wszyst- kich swoich drwin. Z miejsca zostanie zwolniony, i to z odpowiednią adnotacją. To będzie moje pierwsze posu- nięcie!" Minister sprawiedliwości, phi! A najgorsze, że jest dostatecznie głupi, by rzeczywiście nim zostać! Aha, mamy tu nareszcie Sandera. No i co tam znalazłeś, młodzieńcze? Sander streścił im najważniejsze fragmenty księgi, którą Sveg natychmiast zaanektował z lekkim grymasem obrzydzenia. W świetle dziennym rzeczywiście nie wy- glądała zbyt przyjemnie. Z mniejszym lub większym zainteresowaniem przy- słuchiwali się opowieści Sandera. Adele była zagniewana, Livor zdumiony. Benedikte uśmiechała się leciutko. - Gdyby to nie było aż tak niewyobrażalne, powie- działabym, że to mój przodek Tengel Zły przybył tu wiele setek lat temu. Sander odwzajemnił jej uśmiech. Od swego ojca znał dość dobrze historię Ludzi Lodu. Zbierali się, by wyruszyć na poszukiwanie Olsena. - Sanderze, czy mógłbyś nam wyjaśnić, co miałeś na myśli, mówiąc o "jeziorze Nerthus"? - zapytała Benedik- te. - Kto to właściwie Nerthus? Livor z dłonią na klamce zatrzymał się przy drzwiach, które już miał otworzyć. Oczy wszystkich zwróciły się na Sandera. - Prawdę mówiąc to trochę straszne - wyznał za- kłopotany. - Nerthus była w mitologii germańskiej boginią płodności. Wielu twierdzi, że poprzedniczką Njorda naszych wikingów. Mieszkała na wyspie, po- [Njord - w mitologii skandynawskiej patron żeglarzy, bóg wód i wiatrów, a także urodzaju i płodności (przyp. tłum.).] dróżowała powozem, błogosławiła miejsca, które uhono- rowała swoimi odwiedzinami... - W jaki sposób przedostawała się na ląd? - zapytał Sveg lakonicznie. - Fruwała z całym wozem? - Nic mi o tym nie wiadomo - uśmiechnął się Sander. - Ale na wyspie znajdował się święty gaj, w którym przechowywany był wóz, ukryty pod zasłonami. Dotykać go było wolno tylko jej kapłanowi. On potrafił wyczuć, kiedy sama Nerthus przebywała w tym miejscu, i z wielką czcią towarzyszył jej w podróży. Wóz zaprzężony był w krowy... - Och, jakie to prozaiczne - mruknął Sveg. Sander roześmiał się, ale w oczach miał powagę. - Wiodła za sobą zarówno dobro, jak i zło. W miejs- cach, do których przybyła, składano wszelką broń, całe żelazo chowano pod klucz, odbywały się uczty. To były dni radości, prawdopodobnie towarzyszyły im wyuzdane rytuały płodności, ale o tym wiemy bardzo niewiele. - Volse? - burknął Sveg. - Tak - kiwnął głową Sander. - A kiedy bogini dość już miała ludzi, kapłan przewoził ją z powrotem na świętą wyspę. Słudzy, których wkrótce potem pochłaniała woda, obmywali w jeziorze wóz, zasłony i samą boginię. Moim zdaniem owi słudzy byli składani w ofierze. - Jakie to straszne - zadrżała Adele. - Eeech... - Sveg nie bardzo wiedział, jak to wszystko rozumieć. - Czy ona była współczesna tym... hm... brakteatom? - Biorąc pod uwagę, że musiało upłynąć sporo czasu, zanim cokolwiek dotarło z kontynentu do Norwegii, to prawdopodobnie były sobie współczesne, tak - odparł Sander. - Epoka Merowingów. - Uważam, że to jest zbyt zawikłane - cierpkim tonem stwierdził Sveg. - Epoka Merowińgów to około od roku sześćsetnego do osiemsetnego po Chrystusie, czy nie tak mówiłeś? - Owszem. - I mamy jeszcze tę historię złego człowieka, który wyrządził jakąś krzywdę równie złemu przewoźnikowi. "Wiele setek lat temu". Ciekawe, kiedy to mogło być. A potem zdarzyło się coś jeszcze dwadzieścia pięć lat temu. Te historie o duchach uważam za pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. - Mnie się tak wcale nie wydaje - rzekł Sander z powagą. - To wszystko ma ze sobą jakiś związek, nie wiem tylko na razie jaki. - Niech sobie będzie jak chce, ałe najwyraźniej dwa- dzieścia pięć lat temu przewoźnik znów się pojawił. I zaczęły się odbywać jakieś rytuały ofiarne. Dobrze mówię? Jego głos brzmiał bardzo agresywnie, więc Sander mu tylko przytaknął. - No cóż, a więc wyjdźmy stąd wreszcie, w imię boże - mruknął Sveg. O wietrznym poranku zaczęli nawoływać Olsena. Głosy ich jak suche liście porywał natychmiast wiatr. Sander zwrócił się do Livora: - Nie opowiadałeś nam o tej strasznej zjawie, która miała tylko pół twarzy. - Nie, bo muszę przyznać, że tej historii wcześniej nigdy nie słyszałem - z uśmiechem odparł młody wieś- niak. - Musi być bardzo stara, pewnie zapomniano o niej jeszcze przed moim urodzeniem. Ale o zamordowanej kobiecie, która nawiedza swoją chatę, słyszałem, tyle że o tym nie pamiętałem. - Czy to było w tym dużym domu? W tym, w którym zamieszkaliśmy? - Nie, w tej małej zrujnowanej zagrodzie na tamtym wzniesieniu. - A "wtajemniczeni"? - O nich nic nie wiem. To pewnie bardzo stare legendy, które istniały na długo, zanim się urodziłem. - To wprost nieprawdopodobne, ile przesądów i za- bobonów może zgromadzić się w jednej wiosce. Nie wiedzieli, że idą tą samą drogą, którą przed nimi wyruszył Olsen. I tak doszli do kościoła. Benedikte zwolniła. W jej oczach pojawił się strach. Sander wiele słyszał o dotkniętych z Ludzi Lodu i trudnościach, jakie mieli z wejściem do kościoła. Ale Benedikte najwyraźniej przeszkadzało coś jeszcze. - Co się dzieje? - zapytał cicho. - Nie wiem. Ja... chyba tu zostanę - odpowiedziała niepewnie. - Jak chcesz. Trudno mi sobie wyobrazić Olsena na klęczkach zatopionego w modlitwie w kościele, na pewno więc tylko zajrzymy do środka. Zaraz wrócimy. - Prześliczny budyneczek. - Adele przyglądała się kościółkowi, przekrzywiwszy głowę. Sveg, niewrażliwy na estetyczne doznania, nie bacząc na nic po prostu wszedł do środka. Pozostali, oprócz Benedikte, ruszyli za nim. Z wahaniem zatrzymali się w drzwiach kościoła, ogarnięci zwykłym w takich razach uczuciem szacunku. Był to wiejski kościółek jakich wiele, co prawda bez ławek dla wiernych, ale ze sporym ołtarzem, nad którym dominowała rzeźba ukrzyżowanego Chrystusa. Niczego niezwykłego nie dostrzegli. - Nic poza tym, że kościół wygląda na doskonale zachowany w przeciwieństwie do tego, co widzieliśmy do tej pory - sucho orzekł Sander. - No, w każdym razie nie Olsen tu posprzątał - skwi- tował Sveg. - On żywi szczerą niechęć ku wszelkim porządkom, odkąd regularnie pozwalałem mu sprzątać biuro lensmana. Tylko po to, żeby mniej zadzierał nosa. Ale gdzie on może być, ten kapuściany łeb? Sander zbliżył się do ołtarza, powoli, jak to zwykle czyni się w takim miejscu. Adele poszła za nim, ale Sveg i Livor zostali przy drzwiach kościoła. - Czego tu szukasz, Sanderze? - zawołał Sveg. Młody człowiek kucnął przy ołtarzu i uważnie mu się przyglądał. Przeciągnął palcem wzdłuż jego podstawy. Nagle podniósł się i odwrócił. - Cicho! Co to było? Nasłuchiwali. - Benedikte z kimś rozmawia - odparła Adele. - No, to znaczy, że znalazła Olsena - stwierdził Sveg. - Nie - sprzeciwił się Sander. - A może i tak, ale słyszę więcej głosów. Stali nieruchomo, jakby nie mając odwagi choćby otworzyć kościelnych wrót. - Ktoś jeszcze tutaj? - powiedział Livor z niedowie- rzaniem. - Nie mogę tego pojąć. Ludzie ze wsi tak boją się tego miejsca, że... - Ciiicho - szepnęła Adele zdrętwiałymi wargami. Obserwowali ją ze zdumieniem. Stała wsłuchana, napięta jak cięciwa łuku. Na jej twarzy malowało się jednocześnie zaskoczenie, nadzieja i powątpiewanie. Zastygli, natężając wszystkie zmysły. Przed kościołem rozległ się odgłos zbliżających się ciężkich kroków. Głosy, które... Adele pierwsza ocknęła się z paraliżującego zdumienia i lęku, jaki wszystkich ogarnął. Podbiegła do drzwi kościoła i otworzyła je zdecydowanym ruchem. Wystar- czyło jej jedno tylko błyskawiczne spojrzenie na trzech mężczyzn o przerażonych twarzach, którzy nadchodzili ścieżką wśród traw, by zawołać: - Morten! Boże drogi, Morten, mój narzeczony! - Czy wy całkiem poszaleliście? - zawołał ten w od- powiedzi. - Nocowaliście w Fergeoset? Adele, udając, że nie słyszy słów narzeczonego, ob- darzyła go demonstracyjnie gorącym uściskiem. Zerkała przy tym na Sandera, jakby chcąc sprawdzić, czy on to dostrzegł. A potem wszyscy zaezęli mówić równocześnie jedno przez drugie. Sveg donośnym głosem uciszył wrzawę. Trzej nowo przybyli, jak się okazało - Morten Hjorts- berg i dwaj Niemcy, byli naprawdę przerażeni. Jak Sveg i jego towarzysze mogli odważyć się na spędzenie nocy w tej strasznej wiosce? Sveg z kolei dopytywał się, co oni tu robią. Wyjaśnili, że mieszkają w letniej zagrodzie o kilometr stąd i że trzech Niemców nie żyje. - Gdzieś ty się podziewał przez tyle czasu? - z wy- rzutem pytała Adele. - Spotkałem ich koło Fergeoset tego dnia, gdy tu przybyłem - wyjaśnił Monen Hjonsberg, przy- stojny, wysoki młody człowiek o nieco aroganckim sposobie bycia. - I oni uratowali mnie od... Nie uwierzycie mi, ale chciał mnie zabrać przewoźnik, który... - Dziękuję, nie musisz mówić dalej, widzieliśmy go - spokojnie powiedział Sveg. - W jaki sposób zdołali cię uratować? - Rzucili się na mnie i zatrzymali, zanim wsiadłem do łodzi - odparł Morten. - Byłem, rzecz jasna, śmiertelnie przerażony, ale wyjaśnili mi, że prom wciągnie mnie pod wodę. Benedikte cicho podeszła do grupki stojącej na ścieżce, która wiodła na cmentarz. Przystanęła koło Sandera. Morten Hjortsberg mówił dalej: - A potem Niemcy powiedzieli mi, że wrócili tutaj, by odnaleźć zaginionego towarzysza. - Tylko jednego? - zdziwił się Sander. - Nie trzech? Czy na początku nie było was pięciu? Jeden z Niemców odpowiedział łamanym norweskim: - Tak. Ale tamtych znaleźliśmy... wcześniej. Jeden utonął, a drugi... Lensman Sveg dokończył sucho: - Powieszony, bez kropli krwi w ciele? - Właśnie tak. I chcieliśmy się dowiedzieć, co przyda- rzyło się trzeciemu. - I dowiedzieliście się? - Nie, jeszcze nie. Zniknął na dobre. - Czy oni przepadli jednocześnie? - zapytał Sander. - Dwaj ostatni tak. To stało się jesienią. Byli czymś bardzo przejęci, ale utrzymywali to w tajemnicy. Jeden z nas, co prawda, podsłuchał krótką rozmowę, jaką prowadzili między sobą. Mówili coś o "wielkim oczyszcze- niu". Nic z tego nie zrozumieliśmy, a potem oni zniknęli. - Gdzie znaleźliście zwłoki? - zapytał Sander. - Te- go... złożonego w ofierze? - W jeziorze, tuż przy brzegu. Unosił się na wodzie. Sander zesztywniał. - Ach, dobry Boże, jacy jesteśmy głupi! - Co takiego? - zdziwił się Sveg. - Gaj ofiarny! Sander biegiem okrążył kościół. Pozostali ruszyli za nim, początkowo wolno, z wahaniem, a później coraz szybciej. Teren za kościołem opadał ku jezioru. Najpierw minęli nieduży cmentarzyk przytulony do jednej ze ścian kościół- ka, potem wybiegli na łąki. Daleko przed sobą widzieli Sandera. Kierował się ku niedużemu, ale dość wysokiemu półwyspowi, wcinającemu się w jezioro i zwieńczonemu kręgiem drzew. Z daleka już dostrzegli coś osobliwego. Z jednego drzewa zwisał dziwny owoc, poruszany podmuchami wiatru. ROZDZIAŁ IX Benedikte miała wrażenie, że jej zdrętwiałe stopy automatycznie poruszają się po trawie, po przepięknej górskiej trawie, przetykanej niebieskimi dzwonkami i grzebycznikami. Barbarzyństwem wydało jej się nagle deptanie takiego cudu natury ciężkimi buciorami. - Och, mój Panie Boże - jęknął biegnący Sveg i Benedikte zrozumiała, że nie użył tych słów ot, tak sobie, jako zwyczajowego wyrażenia, lecz raczej jako wezwania, modlitwy. Być może wyrażał w nich skruchę za te wszystkie razy, kiedy łajał Olsena i nie szczędził mu przykrych słów. Rozciągnięci długim rzędem pędzili wąskim skraw- kiem ziemi. Żadne z nich nie wiedziało, dlaczego biegną, bo i tak nie mogli liczyć na to, że zdążą na czas. I tak też w istocie było. Olsen nie żył. Był bardzo, bardzo blady, wręcz biały jak marmur. Cała krew z jego ciała wypłynęła. Na szyi widniało głębokie cięcie, a na piersi bluźnierczo połys- kiwał metalowy krążek zawieszony na cienkim rzemy- ku. - Och, nie, nie! - jęknęła Benedikte, jak gdyby chciała za pomocą tych słów w magiczny sposób usunąć sprzed oczu koszmarny widok. Nie musieli dokładniej przyglądać się metalowej blasz- ce, by wiedzieć, że to kolejny brakteat z wyrytą na nim tajemniczą runą N. N jak Nerthus. Nikt nie darzył Olsena szczególną sympatią, ale też i nikt nie życzył mu takiego losu. Niemcy i Morten nalegali, by wszyscy odeszli z Fer- geoset, a najlepiej, żeby przenieśli się do letniej zagrody, w której oni obozują. Stamtąd droga do wioski, do innej wioski, jest krótsza i znacznie wygodniejsza. Sveg przystał na to. Poprosił, by zabrali ze sobą zmarłego na naprędce skleconych noszach i ruszyli na- przód. On sam pragnął zostać tu jeszcze trochę i wraz z Sanderem i Benedikte przeprowadzić badania. - Ale przecież wy nie możecie tu przebywać - sprzeci- wił się Morten. - Czy nie rozumiecie, że tutaj grozi wam śmiertelne niebezpieczeństwo? - Razem z nimi jestem bezpieczny - zapewnił Sveg. - To eksperci, każde w swojej dziedzinie. Morten popatrzył wyczekująco, ale nie otrzymał żad- nych wyjaśnień. Kiedy orszak zniknął w lesie po drugiej stronie Fergeoset, lensman Sveg rozpoczął swoje dochodzenie. - I co ty na to powiesz, Benedikte? - zapytał, szukając śladów na ziemi. - Nie wiem - odparła niepewnie. - Naptawdę nie wiem. To złe miejsce. Tyle mogę stwierdzić, ale... myślę, że szukamy od niewłaściwego końca i w niewłaściwym miejscu. - O co ci chodzi? - zapytał Sander. Strała się uniknąć jednoznacznej odpowiedzi. - Nie umiem dokładnie wyjaśnić, o co mi chodzi, bo sama tego dobrze nie rozumiem. Coś się tu kryje... - O, tak, to wiemy - odparł Sveg. - Nie, nie to mam na myśli. Coś albo ktoś coś ukrywa. Tai przede mną wszystko, co ma jakieś znaczenie. To potworna siła. - Zamyśliła się. - Pozostaje mi ją zmęczyć. - Jak tego dokonasz? - Muszę coś zaplanować. Benedikte wyrwała się z zadumy. - Mam wrażenie, że tutaj niczego nie znajdziemy - powiedziała szybko. - To nie jest to miejsce. - To musi być tutaj. - Tak, ale to zło, to, którego naprawdę szukam... już go tu nie ma. Tak mi się przynajmniej wydaje - zakończyła nieśmiało. Mężczyźni milczeli. Wreszcie Sveg zapytał: - Czy zwróciliście uwagę na dłonie Olsena? Na koniu- szki jego palców? - Tak - odparł Sander. - Zauważyłem to. Były pomarszczone, jakby długo trzymał je w wodzie. - Albo może coś prał. - Wielkie oczyszczenie. Mamy tu do czynienia z cere- monią religijną i w dodatku na pewno poświęconą Nenhus. Olsen musiał zostać wyznaczony na jej sługę. Pozostaje pytanie: co czyścił? Nie widzę żadnego wozu ani też zasłony, którą można by prać. Czy o to właśnie ci chodzi, Benedikte? Że to, czego szukamy, znajduje się gdzie indziej? - Tak. Być może. Chyba tak. - Ale dlaczego Olsen wisiał tutaj? Dlaczego nie leżał w wodzie? - zastanawiał się lensman Sveg. - To... zabójstwo, czy może raczej powinniśmy po- wiedzieć: ofiara, dokonało się dzisiaj rano - odparł Sander. - Rytuał nie został jeszcze doprowadzony do końca. Nie, naprawdę nie sądzę, byśmy znaleźli tu coś więcej. Chyba pójdziemy za nimi? Sveg wyprostował się i westchnął. - Chyba tak. Jednego tylko nie pojmuję: gdzie po- działa się cała krew? Benedikte odparła z namysłem: - Dlatego właśnie uważam, że to musiało odbyć się zupełnie gdzie indziej. Szukamy w niewłaściwym miejscu. - Najwidoczniej - zgodził się Sander. - Rzeczywiście zwykle całą krew zbierano do specjalnego ofiarnego naczynia. Ale gdzie ono jest? Och, chodźmy już stąd. To miejsce sprawia, że ciarki przechodzą mi po plecach. - Co do tego jesteśmy wyjątkowo zgodni - powiedział Sveg. - Chodźmy. Chcę jeszcze raz przesłuchać Niemców. Nietrudno było odnaleźć letnią zagrodę, wiodła tam dobrze wydeptana ścieżka. Powitano ich życzliwymi słowami i szklaneczką wina, w które Niemcy zaopatrzyli się w najbliższym mieście. - Livor musiał zejść do wioski - poinformowała ich Adele. - Ale obiecał, że wróci tu jutro wieczorem. - To dobrze - odparł Sveg. - Jego zdrowy chłopski rozum będzie tu bardzo użyteczny. Na palenisku wesoło trzaskało palące się drewno i ciepło zaczęło się rozchodzić po zmarzniętym ciele Benedikte. Okazało się, że Niemcy nieźle się zaopatrzyli. Troje nowo przybyłych zaproszono zaraz na obfity posiłek. - To wspaniałe, że nie musimy siedzieć w tym strasznym domu w Fergeoset - westchnął zadowolony Sander. - I wdychać tego odoru - skrzywiła się Benedikte. - Był niemal nie do zniesienia. Zwłaszcza w środku nocy, kiedy zobaczyłam te oczy. Niemcy i Morten chcieli usłyszeć więcej na ten temat, Benedikte musiała więc opowiedzieć. Wpatrywali się w nią z nie ukrywanym zdumieniem, aż Sander po- stanowił wyjaśnić: - Benedikte jest dość szczególną osobą. Nam, zwyk- łym śmienelnikom, trudno pojąć jej niezwykłe zdolności. Patrzyli na nią z prawdziwym szacunkiem. Wszyscy zbyt długo już przebywali w Fergeoset, by drwić z nad- przyrodzonych mocy. Benedikte, bardzo wyczulona na nastroje innych, wychwyciła lodowate milczenie panujące między Adele a Mortenem Hjortsbergiem. Coś musiało między nimi zajść, pomyślała. Nie podobało jej się to, zauważyła bowiem znaczące, pełne obietnic spojrzenia, jakie Adele słała Sanderowi. Zwróciła swoje zainteresowanie ku nowemu obiek- towi, pomyślała Benedikte. Chce za wszelką cenę zauro- czyć Sandera. Na pewno zerwała zaręczyny. Benedikte znów poczuła ból w sercu. Tak dobrze rozumiała Adele. Sander był tysiąc razy bardziej pociąga- jący niż ten nadęty Morten Hjortsberg. Sveg oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu: - Chcę teraz usłyszeć, co wy wiecie na temat Fergeoset. Jesteście tu już od dłuższego czasu, prawda? Niemiec, który lepiej mówił po norwesku, odpowie- dział: - Byliśmy tu przez jakiś czas jesienią, żeby odszukać naszych towarzyszy. Wynajęto nam ten dom... - Chwileczkę - przerwał im Sveg. - Zrozumiałem, że pierwszy raz przybyliście tu w dwóch grupach. - Zgadza się. Wybraliśmy się na pieszą wędrówkę przez norweskie góry, a potem usłyszeliśmy o Fergeoset, którego historia była taka interesująca. Ja i mój towarzysz przybyiiś- my tu jako pierwsi. W wiosce ostrzegano nas, że dzieją się tu dziwne rzeczy, pojawiają zjawy i inne podobne historie. Ale my tylko się z tego śmialiśmy. Ach, gdybyśmy ich usłuchali! - Co się wydarzyło? - Dotarliśmy do Fergeoset. Pojawił się przewoźnik, żeby nas przeprawić na drugą stronę. Wcześniej o nim nie słyszeliśmy, przyjęliśmy więc propozycję. - Co takiego? - wykrzyknęli jednocześnie Sveg i San- der. - Płynęliście promem? - Tak - westchnął Niemiec. - Ale on chciał przewieźć nas po kolei, po jednym. - Jak on wyglądał? - zapytała Benedikte. Niemiec zadrżał na to wspomnienie. - Jeśli można, nie będę o tym mówił. Dziękuję! Ja przeprawiłem się jako pierwszy, wszystko poszło gładko. Wysadził mnie na tym małym cyplu koło kościoła. - Nic ci się nie stało? - dopytywał się Sander. - Nic poza tym, że czułem się bardzo nieswojo. Miałem wrażenie, że... że siedzę na wodzie. Jakby łódź zrobiona była z wody. Czy rozumiecie? Pokiwali głowami, ale bez przekonania. - To... to było straszne. - Czy przewoźnik coś mówił? - zapytała Adele i prze- mieściła się bliżej Sandera, który nieznacznie odsunął się o parę centymetrów. - Ani słowa. Potem zawrócił po mego towarzysza. I wtedy... kiedy byli na środku jeziora... już w drodze do mnie... łódź zatonęła. Po prostu zniknęła. Rozpłynęła się. Mój kolega wołał o pomoc, widziałem, jak machał rękami, ale łódź i przewoźnik zniknęli, a jego coś nieubłaganie wciągnęło w dół, pod powierzchnię wody. Niemiec z trudem opanował rozpacz wywołaną strasz- nym wspomnieniem. Milczeli dłuższą chwilę. Wreszcie Sander zapytał: - Powiedz mi, czy była jakaś różnica między tobą a twoim kolegą? Czy bardzo się od siebie różniliście? - O, nie, nie powiedziałbym tego. On był może nieco niższy ode mnie. No i był... Nie, to zbyt niemądre! - Powiedz! - Miał zostać księdzem. A ja jestem ateistą. - A co się staio potem? - po chwili milczenia zapytał Sveg. - Nic. Biegałem tam i z powrotem po brzegu jak szaleniec, ale nie mogłem nic zrobić, bo nie umiem pływać. Wszedłem, rzecz jasna, do wody tak daleko jak się dało, ale... Rozłożył ręce. Sveg odwrócił się do drugiego Niemca. - No, a pan? Ten cudzoziemiec posługiwał się tylko niemieckim. Na szczęście niemal wszyscy uczyli się tego języka w szkole, więc tyle o ile mogli go rozumieć, a Sander służył Svegowi jako tłumacz. - Przybyliśmy następnego dnia - zaczął Niemiec. - I nie poszliśmy drogą, którą wskazał nam jakiś chłop, bo później uzyskaliśmy informacje o wygodniejszej trasie. Zawróciliśmy więc do innej wioski i doszliśmy bezpośred- nio do tej zagrody, którą już wcześniej wynajęliśmy. - Przybyliście więc na tę samą stronę rzeki, po której leży Fergeoset, i niepotrzebna wam była pomoc przewoź- nika? - Wszystko się zgadza. Najprędzej jak się dało podąży- liśmy do Fergeoset i tu znaleźliśmy naszego przyjaciela pogrążonego w rozpaczy. Nie uwierzyliśmy w ani jedno słowo, bredził o przewoźniku i łodzi. Ale jeszcze tego samego wieczoru znaleźliśmy zwłoki naszego kolegi, unoszące się na wodzie. - I on nie został... złożony w ofierze? - Nie, po prostu utonął. - Dobrze. A potem? - Nocowaliśmy w Fergeoset. Na dworze, bo pogoda była piękna. W nocy zniknęli ci dwaj, którzy później umarli. Tej nocy nie było ich przez jakiś czas, a kiedy wrócili rano, sprawiali wrażenie niezwykle podnieconych, uradowanych i tajemniczych. Tego dnia usłyszeliśmy, jak poszeptują między sobą o "wielkim oczyszczeniu". - Aha - kiwnął głową Sveg. - I co było dalej? - Nie wiedzieliśmy nić o tym, co ma się stać następnej nocy. Postanowiliśmy zostać, bo zaczęło padać i trudno byłoby nam przenieść naszego zmarłego kolegę, a poza tym ci dwaj nalegali, by zostać jeszcze przez jeden dzień. Zgodziliśmy się więc... - A gdzie nocowaliście, przecież padał deszcz? - W tym największym domu. Sveg wymienił spojrzenia najpierw z Benedikte, a po- tem z Sanderem. - Czy wyczuliście wówczas coś szczególnego? Niemiec z trudem dobierał słowa. - To było... koszmarne. Nie umieliśmy dokładnie określić dlaczego, ale to było straszne. A kiedy nadszedł ranek, okazało się, że dwaj nasi przyjaciele zniknęli. Jak już powiedzieliśmy, jednego znaleźliśmy dwa dni później na brzegu jeziora, na ślad drugiego nie natrafiliśmy nigdy. Teraz zaczął opowiadać jego mówiący po norwesku towarzysz i Sander nie musiał już tłumaczyć na przemian w jedną i drugą stronę. - Tamtej jesieni zostaliśmy tu tak długo, jak się dało, ale zrobiło się za zimno i musieliśmy wracać do Prus. Powróciliśmy jednak w tym roku, żeby dalej szukać. - I co znaleźliście? - Wiele intrygujących szczegółów, ale nie naszego przyjaciela. - Później opowiecie mi o tych szczegółach. Teraz oddajmy głos Mortenowi Hjortsbergowi. Dlaczego zostałeś tu przez całe sześć tygodni, nie dając nikomu znaku życia? W światowym młodzieńcu narastała agresja. Jego myśli mogli wyczytać z twarzy. Zwykły, prosty lensman z jakiejś zabitej deskami wioski, czy w ogóle wano z nim rozmawiać? Uczynił mu jednak ten zaszczyt i odpowiedział na pytanie: - Znalazłem dowody, że był tutaj mój dobry przyja- ciel, docent Klammer. Wydaje się także, że dokonał jakiegoś odkrycia... Coś mu się najpewniej musiało przytrafić, bo jego ubranie nadal tu było. - Wiemy o tym - odparł Sveg. - Odnaleźliśmy jego ciało. Opowiedzieli mu dokładniej o zwłokach Klammera, które odkryto daleko na południu w tym samym ciągu wodnym. Najpewniej odbyły - jeśli można to tak określić - niebezpieczną podróż rzekami przez wodospady i jezio- ra. Morten zacisnął szczęki, starając się stłumić rozpacz. Benedikte przyglądała się obu Niemcom. Ten, który znał norweski, Walter, był młody i sympatyczny, nosił okulary i miał miłą twarz. Drugi, okrągły i nieco starszy, nazywał się Gert. Obaj wydawali się inteligentni i wy- kształceni, i znacznie sympatyczniejsi od Mortena Hjons- berga. - Ale sześć tygodni? - Lensman Sveg nie mógł powstrzymać się od przygany. - Mogłeś przynajmniej pisnąć bodaj dwa słowa do swojej narzeczonej! Mina Mortena pokazywała aż nazbyt wyraziście, że skojarzenie słowa "pisnąć" z jego osobą odczuł wprost jako uwłaczające. - Zapomniałem o miejscu i czasie - powiedział wzbu- rzony. - Bo tu, w Fergeoset, znaleźliśmy rzeczy, które całkiem nas pochłonęły. Do rozmowy wmieszał się Sander. - Jakie na przykład? - zapytał spokojnie. - Ach, i tak tego nie pojmiecie - na wargach Mortena pojawił się pogardliwy uśmieszek. Sander jednak nie ustępował. - Może zetknęliście się z prastarym kultem Nerthus? Wszyscy trzej wpatrywali się w niego przerażeni. - Skąd o tym wiesz? - Taki mam zawód, że powinienem wiedzieć. Propo- nuję, żebyśmy przedstawili i porównali nasze spostrzeże- nia, a być może uda nam się rozwiązać zagadkę Fergeoset i przywrócić spokój temu miejscu. Jest z nami Benedikte, która wiele potrafi, jeśli tylko będzie wiedziała, z czym ma walczyć. Co wy na to? Niemcy, chętni do współpracy, z zapałem przysunęli bliżej swoje krzesła, ale Mortenowi Hjonsbergowi nie spodobał się ten pomysł. - Uważaj, Sanderze Brink! - rzekł ostrzegawczym tonem. - Nie dostaniesz żadnych informacji za darmo! To moje pole działania, zapamiętaj to sobie! Mam zamiar napisać pracę naukową na temat Fergeoset. Właśnie kult Nerthus był dla mnie kropką nad i. Sander zignorował jego wypowiedź i jakby w ogóle nie słysząc Mortena zwrócił się do Niemców: - Wy, Germanie, na pewno wiecie o wiele więcej o Nerthus niż my? Walter odpowiedział po norwesku: - Chyba jednak nie. O Nerthus w ogóle wiadomo bardzo niewiele, właściwie tylko Tacyt jako jedyny opisał ten kult. - Tak - odparł Sander. - I tyle właśnie wiemy. Wiadomo, że narodził się u wybrzeży Bałtyku. A co powiecie o brakteatach? My znaleźliśmy dwa. Jeden na szyi docenta Klammera, a drugi - Olsena. - My mamy tylko jeden - odparł Walter. - Znaleziony przy jednym z naszych przyjaciół. Drugi chłopak utonął, podróżując tym strasznym promem. - To znaczy, że nie miał żadnego talizmanu? - Nie. Zastanawiali się nad tym faktem. - Nie mogę zrozumieć, jaki właściwie związek ma z tym wszystkim przewoźnik - wyznał Sander. - Gdyby nie było to tak nieprawdopodobne, można by przypusz- czać, że w Fergeoset mamy do czynienia z dwoma nad- przyrodzonymi zjawiskami. - Co najmniej dwoma! - wykrzyknął Wałter. - Jest przewoźnik, są ofiary Nerthus, jest wreszcie miejsce samo w sobie, pełne dawnych wierzeń i przesądów. My co prawda z niczym więcej się nie zetknęliśmy, ale w którejś z pobliskich wiosek słyszeliśmy o kobiecych twarzach ukazująeych się za szybą i krowach, które nie chciały wejść do swojej obory... Sander zmarszczył brwi. Zapytał, czy była to ta sama wioska, przez którą szli on i jego towarzysze, ale okazało się, że nie. Zapytał także, czy słyszeli o przerażającym upiorze pozbawionym połowy twarzy, ale również zaprzeczyli. Sveg i Sander popatrzyli po sobie i po krótkim wahaniu lensman wyciągnął pamiętnik. Wszyscy trzej po prostu rzucili się na księgę. Nie, w Fergeoset jej nie widzieli. Zerknęli tylko na strych w tym wielkim domu. Nie mieli ochoty narażać życia, przecież strych w każdej chwili groził zawaleniem! - Tyle czasu zmarnowaliśmy - denerwował się Wal- ter. - Gdybyśmy znaleźli ją wcześniej... Sander nie mógł zrozumieć, dlaczego ta księga ma dla nich aż tak wielkie znaczenie, ale podczas gdy ci trzej czytali, wyszedł ze swymi współtowarzyszami na łąkę. Benedikte gładziła dłońmi jedwabistą trawę, mocno chy- lącą się ku ziemi na wietrze. - Wspaniale znaleźć się daleko od Fergeoset - zagad- nęła nieśmiało, bo Adele ujęła Sandera pod ramię i udawa- ła, że drży. - Tak, tak - pokiwał głową Sveg. Sander starał się pochwycić wzrok Benedikte, by uspokoić ją spojrzeniem, ale dziewczyna spuszczała oczy. Kiedy uznali, że Niemcy i Morten przeczytali już księgę, wrócili do środka. - Ho, ho! - powitał ich Gert. - Sporo tam różności! I ta straszna istota, która kiedyś przybyła do Fergeoset... Co to mogło być? Nie chodzi mi o waszego upiora. - Czy należy w to wszystko wierzyć? - krzywiąc się zapytał Morten. - Prawdopodobnie nie - odparł Sander, który wyraź- nie już miał dość Mortena. - Bardziej interesują mnie "wtajemniczeni". Czy wy coś o nich wiecie? Walter zastanowił się. - Podejrzewam, że to musi mieć jakiś związek z kul- tem Nerthus - powiedział niepewnie. - Na pewno nie - zdecydowanie sprzeciwił się Gert. - Zastanawiam się, czy kobiecie, która napisała księgę, nie chodzi o trzech mędrców ze Wschodu. Wydaje się, że była bardzo religijna. - Pewnie masz rację - powiedział Walter bez przeko- nania. - Absolutnie - poparł Gerta Morten. - W związku z kultem Nerthus nie słyszano nigdy o żadnych wtajem- niczonych. - Ale czym jest owo znalezisko, o którym wspomina księga? Livor też nam o tym mówił. - Sander wciąż upierał się przy swoim. Trzej mężczyźni popatrzyli po sobie i potrząsnęli głowami. - Tego niestety nie rozumiemy. - Może wóz? - poddała Benedikte. - Święty wóz Nerthus. - Nie przypuszczam - odparł Morten. - Niczego takiego tu nie zauważyliśmy, a szukaliśmy właśnie czegoś w tym rodzaju. - Czy dlatego postanowiliście zostać? - zapytał Sveg. - Po części tak - przyznał Morten. - Chciałem także odnaleźć Klammera, a oni szukali zaginionego przyjaciela. Sveg się zirytował. - Ale jeśli nie dokonałeś żadnego odkrycia przez sześć tygodni, to dlaczego, u diabła, zostałeś tak długo? Morten był tak podniecony, że na twarz wystąpił mu rumieniec. - Dokonałem odkrycia! - wybuchnął, dając się po- nieść emocjom. - I dlatego szukam dalej. - Ach, tak - podnosząc się rzekł Sveg, władczo i trochę groźnie. - Proszę więc pokazać nam te znaleziska. Wszyscy trzej wydawali się bardzo zaniepokojeni. - Nie warto... Są wśród nas panie... - Aha - ucieszył się Sander. - Volse? Walter patrzył na niego szczerze zdumiony. - I o tym także wiesz? - Jak już mówiłem, taki jest mój zawód. Benedikte także dużo wie na temat Volse, czyli końskiego członka, a sądzę, że Adele nie będzie miała w tym względzie żadnych skrupułów. To ostatnie powiedział cierpkim tonem, a Adele zarumieniła się urażona. Sander ciągnął: - Pytanie tylko: czy to nowy Volse, czy stary? - Bardzo, bardzo stary - odpowiedział Walter. - Czy możemy go zobaczyć? Znów się zawahali. - Nie mamy go tutaj - rzekł w końcu Walter. - Schowaliśmy go w bezpiecznej kryjówce. Mortenie, czy możesz go przynieść? - Teraz? - gniewnie zapytał Morten. - Teraz. Władczy ton Niemca odniósł pożądany skutek. Morten tylko skinął głową i wyszedł. - Nasz Morten jest bardzo zarozumiały - zauważył Gert. - Ale dobrze zna się na pradawnych obrzędach, dlatego mu wybaczamy. A teraz ja chciałem się dowie- dzieć, Sanderze, co ty sądzisz o wszystkich tych historiach, o których mówi księga. W co należy wierzyć? Sander wzrokiem szukał wsparcia Benedikte, zanim odpowiedział: - Przede wszystkim należy dać wiarę opowieściom mieszkańców wioski o nadprzyrodzonych zjawiskach. - Tak, to jasne - przytaknęli mu Walter i Gert. - Następnie trzeba przesiać te wszystkie niesamowite historie tak, byśmy skupili się na kilku wydarzeniach... - Na jakich? - cierpliwie pytał Gert. Sander zawahał się. - Benedikte, czy zgadzasz się ze mną, że mamy do czynienia z dwoma zjawiskami? Po pierwsze, z kultem Nerthus, po drugie, z jakimś strasznym stworem, który wiele setek lat temu, zmierzając na Południe, zatrzymał się w Fergeoset. - To znaczy, że tego drugiego wydarzenia nie umiejs- cawiasz w czasie równolegle z kultem Nerthus? - zdziwił się Gert. I znów Sander zwrócił się o pomoc da Benedikte, która przekazała mu swoją opinię ledwie dostrzegalnym ruchem głowy. - Nie, nie uważamy tak - odparł Sander. - Ta istota pojawiła się później. Kiedy dokładnie, tego nie wiemy. Myślę też, że powinniśmy odrzucić wszelkie opowieści o zjawach i duchach z wyjątkiem jednej: o potwornym sadyście, który miał tylko pół twarzy. - A to dlaczego? - Ponieważ w księdze opisano go w bardzo żywy sposób. Historia mogła zostać przekazana tylko przez kogoś, kto sam był świadkiem tego koszmaru. - Przez autorkę pamiętnika? - Nie, ona tylko powtarza opowiedzianą przez kogoś historię. - A przewoźnik? - Jego wszyscy widzieliśmy na własne oczy. On się z niczym nie łączy, do niczego nie pasuje. Myślę jednak, że teraz zniknął. Benedikte, czy zgadzasz się ze mną? Dziewczyna zastanowiła się. - Chyba masz rację. Rzeczywiście jest tu kilka dziw- nych zjawisk: ofiary składane Nerthus, przewoźnik, jakaś obca przerażająca postać z nieokreślonej przeszłości i po- tworny upiór o połowie twarzy. Dodałabym jeszcze te oczy, które ujrzałam w ciemności, i odór starej, zgniłej ścierki. W to wszystko wierzę, w nic więcej. Sądzę jednak, że te elementy dadzą się w taki czy inny sposób połączyć i wcale tak bardzo od siebie nie odstają. Tyle że na razie nie mamy właściwego klucza. Sander zwrócił się do Niemców: - Gdzie znaleźliście Volse? Upłynęła dobra chwila, zanim odpowiedzieli, jakby nie mieli ochoty dzielić się z nikim cennymi informacjami. Sander udał, że tego nie dostrzega, sam prawdopodobnie też wolałby się nie zdradzać przed obcymi. Ponieważ jednak bez oporów, no, może Sveg się trochę wahał, pozwolili przeczytać Niemcom odnalezioną na strychu księgę, ci nie mieli właściwie wyboru. - Znaleźliśmy Volse w żelaznej skrzyni - wyjaśnił Walter. - Była zakopana na cyplu. Bez trudu wpadliśmy na jej trop, skrzynia najwyraźniej została odnaleziona już wcześniej. W ziemi dało się dostrzec wyraźne zagłębienie. Oczywiście zarośnięte, ale... - Czy to możliwe, że skrzynię odkopano niedawno? - Trudno powiedzieć. - A może dwadzieścia pięć lat temu? Podobno w tym czasie dokonano jakiegoś znaleziska. Niemiec wzruszył ramionami. - Może tak, może nie. Sander pokiwał głową. Chciał zapytać, czy znaleźli coś jeszcze, ale to by ich obraziło. Jeśli odkryli coś więcej, powinni byli o tym powiedzieć już wcześniej. Uznał więc, że żelazna skrzynia z Volse była jedynym znaleziskiem. - A brakteaty? - spytał. - Wy macie jeden, my dwa. Czy możemy je porównać? - Oczywiście! - Gert podniósł się i przyniósł brakteat z sąsiedniej izby. - To ten, który zawisł na szyi naszego złożonego w ofierze przyjaciela. Benedikte wolałaby, żeby nie używał tego określenia. Na wspomnienie wszystkiego, co działo się w tej dziwnej wiosce, robiło jej się słabo. Ułożyli wszystkie trzy brakteaty obok siebie i uważnie zaczęli je oglądać. Adele siedziała tuż przy Sanderze prawie do niego przyklejona, ręką obejmowała go za szyję. Benedikte miała ochotę ją uderzyć. - Wygląda na to, że zostały wybite przy użyciu tej samej formy - stwierdził Sveg. - Chociaż wasz jest lekko wybrzuszony. - To prawda - zgodził się Walter. - Ale to niewiele nam mówi. Bo już w tym czasie potrafiono odlewać formy. - Co to za metal? - zastanawiał się Sander. - Zbadaliśmy to. Stop miedzi, cyny i najprawdopodo- bniej cynku. - Mosiądz? - Nie. Już raczej brąz. - To znaczy, że trudno je umiejscowić w czasie? - Tak. Bez analizy chemicznej nie da się nic powie- dzieć. Sander westchnął: - Niedobrze! Inaczej moglibyśmy stwierdzić, czy są prawdziwe, czy nie. Dyskutowali aż do chwili powrotu Mortena, który przyniósł zasuszony przedmiot owinięty w płótno. Poło- żył symbol płodności na stole tak, by wszyscy mogli się mu przyjrzeć. Adele zaczęła chichotać, porozumiewawczo spoglądając na Sandera, ale Benedikte czuła się bardzo zakłopotana. Myślała o zwierzęciu, które musiało żyć dalej tak straszliwie okaleczone, i o tym wszystkim, co sym- bolizował Volse. Odwróciła się. - Nie, Benedikte - sprzeciwił się Sander. - Chcę, żebyś na to popatrzyła. Weź do ręki i powiedz nam, co wyczuwasz! - Nie! - jęknęła. - Czy jest tak samo jak z brakteatem? Sparzysz się? - Na razie jeszcze nic o tym nie wiem. Ja... po prostu nie chcę. - Przestań się krygować! - ofuknęła ją Adele. - Boże, czy ta dziewczyna musi zawsze zwracać na siebie uwagę? Sander z anielską cierpliwością powtórzył: - Zrób to, o co cię proszę, Benedikte! Płacz uwiązł jej w gardle. - Nie zmuszajcie jej, jeśli nie chce - powiedział Walter, który nie znał zdolności Benedikte. - Dobrze, skoro uważacie, że to do czegoś się przyda - zgodziła się Benedikte zmienionym od łez głosem. Ociągając się ujęła w dłoń odrażający przedmiot, trzymała go przez kilka sekund, a potem upuściła i wybiegła na zewnątrz, bo łzy strumieniem popłynęły jej po policzkach. Sander natychmiast pospieszył za nią. - Już dobrze, Benedikte - powiedział łagodnie i ujął ją za łokieć. Otarła oczy, próbując stłumić płacz. - Widziałam, jak zarzynano konia, Sanderze - za- szlochała. - I nic więcej? Jego głos przepojony był smutkiem i zrozumieniem. - Owszem - przyznała z wysiłkiem. - Ale nie chcę o tym mówić. - Ale ja muszę się dowiedzieć! - Nie! - prawie krzyknęla. - Czy to miało jakiś związek z... erotyką? Benedikte mocno pokiwała głową. - Tak. To były okropne sceny, ale nie miały nic wspólnego ze składaniem ofiar. - Nie widziałaś ofiarnego noża? Naznaczonego runą L, jak Lauk i Lin? - Nie, chyba nie. Dlaczego pytasz? - Myślałem, że to może właśnie nóż jest znaleziskiem, o którym mówią wszystkie opowieści. A może jest nim po prostu Volse? Benedikte uniosła głowę. Przez łzy niebo wydawało się jej nieprzejrzyste, rozmyte. - Nie, Volse nie jest tym znaleziskiem, nie jest nim także nóż. - Teraz wyglądasz naprawdę jak jasnowidz, Benedikte. - Tak. Miałam przed chwilą przeczucie. Znalezisko... to coś znacznie większego. Coś... strasznego. Rozluźniła się. - Nie, nic więcej już nie widzę. Odwróciła twarz do Sandera, choć wiedziała, jak brzydka się robi zawsze, kiedy płacze. - Sanderze, boję się! Boję się o twoje życie, o twoje i o swoje własne. Poczułam dreszcz, zapowiedź czegoś złego. Odejdźmy stąd! Natychmiast! ROZDZIAŁ X Ostre podmuchy wiatru rozwiewały włosy Benedikte i grzechotały grzebycznikami. Lato chyliło się ku koń- cowi, żółte kwiaty zwiędły, nasiona były już prawie suche. - Tak - powiedział Sander powoli. - Ja też uważam, że powinniśmy opuścić Fergeoset jak najprędzej. Ale muszę przyznać, że bardzo jestem ciekaw, co tu się dzieje. - Wiem o tym. Widać było, że Sander podjął decyzję. - Benedikte, chcę się dowiedzieć czegoś więcej. Myśla- łem, żeby dzisiaj zejść do tej drugiej wioski i tam rozpytać o historię Fergeoset. I mam zamiar zabrać cię ze sobą. - Ale nie możemy zostawić... - Dopóki przebywają z Niemcami, wszystko będzie w porządku. My przecież niedługo wrócimy. Sama z Sanderem? Bez wiecznie uczepionej go Adele? Benedikte uznała tę myśl za kuszącą, choć jednocześnie napełniała ją przerażeniem. Ale wyraz oczu ją zdradził. - To znaczy, że pójdziesz ze mną - stwierdził Sander uśmiechając się ciepło. Skierowała się do wnętrza chaty, by powiedzieć lens- manowi o ich zamiarach. Ze smutkiem zerknęła na drewutnię, w której stały nosze z ciałem Olsena, czekające na zniesienie na dół do wsi. Benedikte miała nadzieję, że to zadanie nie przypadnie w udziale jej i Sanderowi. W tej samej chwili ze środka wyszła Adele. Całkowicie ignorując Benedikte skierowała się ku młodemu nauko- wcowi. Uśmiechała się do niego tak ciepło i intymnie, że Benedikte poczuła ból w sercu. Stojąc już przy drzwiach nie oparła się pokusie, by się obejrzeć. Zdążyła akurat zobaczyć, jak Adele wspina się na palce i całuje Sandera w policzek. Było oczywiste, że czyni to nie pierwszy raz. Sander automatyeznie otoczył plecy dziewczyny ramieniem, co prawda bez szczególnego zapału, ale Benedikte nie wiedziała, jak tłumaczyć jego zdradzający zakłopotanie uśmiech. Łzy znów trysnęły z oczu Benedikte. Teraz nie mogła wejść do środka. Odwróciła się błyskawicznie i zniknęła za chatą. Tam przystanęła, starając się stłumić płacz. - Dlaczego jestem taka brzydka? - żaliła się głośno. - Drodzy, kochani przodkowie Ludzi Lodu, czy nie możecie uczynić mnie choć trochę ładniejszą? Tak bardzo bym chciała być drobna i zgrabna, mieć piękne włosy i regularne rysy. Czy muszę być taka zwalista i niezdarna? Tak bardzo pragnę stać się powabna. Proszę was tylko o to jedno. Uczynię wszystko, do czego zostanę wy- znaczona, stawię czoło każdemu niebezpieczeństwu, byle- bym tylko mogła być bardziej pociągająca, bardziej kobieca! Gorąco was błagam, wysłuchajcie tej mojej jednej jedynej prośby! Wiem, że potraficie to, co niewyob- rażalne. Nie mogę zwrócić się do Boga innych ludzi, bo on nakazuje traktować cierpienie jako próbę charakteru! Ale wiem, że wy to umiecie. Shira potrafi tego dokonać swoją jasną wodą. Choć pewnie nie wolno jej marnować drogocennych kropelek na coś tak mało ważnego, o co proszę, powodowana tylko próżnością. Ale dla mnie to wcale nie jest bez znaczenia. Nie teraz! Nagle zorientowała się, że tuż koło niej stoi Sander i słucha jej słów. Jego piękne oczy spoglądały na nią z czułością, dłonią delikatnie pogładził jej policzek z takim zrozumieniem, że łzy popłynęły jeszcze obciciej i teraz Benedikte musiała wyglądać naprawdę okropnie. - Adele absolutnie nic dla mnie nie znaczy - szepnął miękko, łagodnie. - Jest tylko jedną z tysiąca identycz- nych, zwyczajnych dziewcząt. Takiej drugiej jak ty, Benedikte, nigdzie nie ma. To, co jest między nami, jest zupełnie wyjątkowe. Rozumiesz? Kiwnęła tylko głową i oddychała głęboko, starając się odzyskać spokój. - Pójdę powiedzieć im, że idziemy - rzekł. - Czy potrzebujesz czegoś? - Może powinnam zabrać sweter. - Przyniosę ci, poczekaj tu na mnie. Jeszcze raz kiwnęła głową. Próbowała przełknąć ślinę, ale gardło miała jakby zasznurowane. Prędko otarła łzy. Sander wyszedł i skinął ręką. Poszła za nim. Benedikte była oszołomiona. Nieopisanie szczęśliwa, chociaż w jej biednej duszy nadal tkwił ćierń, który nazywał się Adele. Sander jednak mówił tak wesoło o przyjemnych i obojętnych sprawach, że wreszcie się rozluźniła. I choć była mu wdzięczna za tę beztroską pogawędkę, tak naprawdę pragnęła rozmawiać na tematy bardziej osobis- te. Powiedziałaby mu wówczas, ile dla niej znaczy. Choć oczywiście nie mogła tego zrobić, bo zniszczyło- by to zupełnie tę przyjacielską atmosferę, jaka się między nimi wytworzyła. W brzozowym lesie wiatr nieco ucichł; słyszeli go tylko jako odległy szum. Sander maszerował szybko, ale bez trudu dotrzymywała mu kroku. - Właściwie w Fergeoset nie mamy już nic do roboty - powiedział. - Znaleźliśmy narzeczonego Adele. Nie- stety, straciliśmy Olsena, to doprawdy tragiczne i nigdy nie zdołamy tego naprawić. Ale mnie to nie wystarczy, nie zrezygnuję, i o ile dobrze wiem, Sveg także nie. Obiecał, że nie pójdzie do Fergeoset ani razem z Niemcami, ani sam, dopóki my nie wrócimy. Niemcy zaś i Morten Hjortsberg czują prawdziwy respekt przed tym miejscem i bez powodu się tam nie wybiorą. - Co o nich myślisz? - zapytała Benedikte. - Właściwie to nie wiem. A ty? - Ja także nie wiem - odparła po namyśle. - Wydają się sympatyczni. Z wyjątkiem Mortena, Adele może go zachować dla siebie. - Nie wydaje mi się, by była do tego entuzjastycznie nastawiona - zauważył Sander. A co ty na to? chciała zapytać Benedikte, ale nie śmiała. W drodze do wioski Sander opowiedział jej więcej o sobie. W tej chwili nie był z nikim związany na stałe, a zresztą taki stan trwał już od dawna. Jak się wydawało, ważne było dla niego, by Benedikte o tym wiedziała. Dziewczyna nie miała pojęcia, jak to rozumieć. - A ty, Benedikte? Masz jakąś sympatię? - Och, zwariowałeś? - wykrzyknęła spontanicznie. - Mnie przecież nikt nie chce! - Nie wolno ci się tak nie doceniać - powiedział poważnie i uścisnął jej dłoń. Właśnie wyszli z lasu i w dolinie ujrzeli wioskę. - A więc zapytam inaczej: czy jest jakiś chłopak, o którym marzysz, za którym tęsknisz? Benedikte przez długą chwilę milczała. - Najchętniej nie odpowiem na to pytanie - rzekła wreszcie. Starał się przyciągnąć jej wzrok, ale ona uporczywie wpatrywała się w ukwieconą po obu stronach drogę, którą wędrowali. - Trudno mi wyrazić, jak bardzo cię lubię, Benedikte - szepnął cicho. Odruchowo zwolniła kroku. - Adele jest taka piękna - odparła całkiem bez związku. On jednak widać pojął bieg jej myśli. - Owszem, miło na nią popatrzeć, ale to łatwa dziewczyna. Chociaż jest zaręczona z Mortenem, potrafi być niewiarygodnie natrętna. Nie chcę mieć z nią do czynienia, ale ona nie przyjmuje tego do wiadomości. - Ale ty jesteś dla niej bardzo przyjazny - cicho powiedziała Benedikte. - Odwzajemniasz jej uściski i inne pieszczotliwe gesty. - To dlatego, że w mojej naturze leży rycerskie zachowanie wobec dam, Benedikte. Nie chcę nikogo zranić, ale to nie ma nic wspólnego z uczuciami. - Może ona źle to sobie tłumaczy? - To niemożliwe, żaden człowiek nie może być aż tak głupi. Nic na to nie odrzekła, tylko z piersi wyrwał jej się jakby szloch. Sander natychmiast ją zatrzymał i ujął jej zwisające bezwładnie ręce. Stał tuż przy niej, Benedikte wydawało się, że wprost bije od niego przyciągająca siła męskości. Puścił jedną jej rękę i delikatnie uniósł do góry brodę. Z oczu emanowała mu taka czułość i dobroć, że Benedikte zakręciło się w głowie. Nie patrz tak na mnie, myślała, bo zdradzę wszystkie uczucia, jakie żywię dla ciebie. A przecież on i tak już o nich wiedział, niczego nie zdołała przed nim ukryć! Kiedy spostrzegł, jak bardzo się zawstydziła, puścił ją obdarzywszy tylko szybkim uściskiem, a potem znów ruszył ścieżką w dół, jak gdyby nic się nie stało. On nie może tak postępować, jęknęła w duchu Benedi- kte. Czy nie pojmuje, że moja miłość do niego nabiera mocy burzy? Czy nie wie, że zachęca mnie, bym wierzyła w to, co nieprawdopodobne? Nigdy nie zranić kobiety? Czy to dlatego okazuje mi taką życzliwość? Czy nie rozumie, że przez to rani mnie po stokroć głębiej? Rozbudza moje nadzieje, które nigdy nie zostaną spełnione! Sander, Sander, nikt nigdy nie uczynił mnie równie szczęśliwą i nie doprowadził do większej rozpaćzy niż ty! Rozrywasz moje serce na strzępki, staję się zupełnie bezbronna wobec ciebie! Dokąd nas to zaprowadzi, jak to się skończy? Jak będę mogła żyć później, kiedy nasza misja dobiegnie końca i rozejdziemy się każde w swoją stronę? Moje życie już nigdy nie będzie takie samo. Bo pokochałam cię tak, że serce omal mi nie pęknie. Myślałam, że to tylko taki banalny frazes, ale kiedy człowieka samego to dotyka, okazuje się, że nie ma w tym nic banalnego. Że staje się twardą, gorzką rzeczywistością. W wiosce rozpytywali się dość długo, aż wreszcie odesłano ich do pewnego staruszka o imieniu Emil. Starzec siedział przed swoją małą chatką, ręce opierał na sękatej lasce, a pod nosem wisiała mu przezroczysta kapka. Zębów brakowało mu już wszystkich, wzrok miał zamglony, ale słyszał dobrze i mówił rozumnie i wyraźnie. - Tfu! - splunął w bok, by podkreślić, co myśli o Fergeoset. - To przeklęte miejsce i zawsze takie było, od początku swojego istnienia! - Masz rację, dziadku - powiedział Sander, który naprawdę umiał rozwiązywać ludziom języki. Jego nieod- party wdzięk i wrodzona życzliwość sprawiały, że natych- miast zjednywał sobie wszystkich. - Ale nikt nie Potrafił nam udzielić sensownych informacji o tym, co kiedyś się tam zdarzyło. Pytaliśmy Livora z sąsiedniej parafii, ale on... - Livor? - parsknął starzec z nieskrywaną pogardą. - Ten chłopak chodzi dumny jak paw i przechwala się naokoło, ile to on wie o Fergeoset. A on nic nie wie. Nic! - Rozumiem, że mieszkałeś tam przez wiele lat - ostrożnie zagadnął Sander. - Przez cale życie. Wyniosłem się dopiero dwadzieścia pięć lat temu. Nie mogę powiedzieć, żeby mi było tęskno do tego miejsca, choć jesienią bywa tam diabelnie urok- liwie. Sander, siedzący obok staruszka z Benedikte u drugie- go boku, ze współczuciem pokiwał głową. Zawahał się chwilę i powiedział: - Nie możemy zrozumieć jednej z wielu legend związanyeh z tamtą wioską. Chodzi o strasznego obcego przybysza, który trafił do Fergeoset wędrując gdzieś dalej. Podobno skrzywdził przewoźnika? Stary poruszył się niespokojnie. - Najlepiej puścić to wszystko w niepamięć. - To niestety niemożliwe. Znaleźliśmy się tutaj, żeby zdjąć przekleństwo ciążące nad tym miejscem. - Jesteś księdzem, chłopcze? - spytal Emil, z ukosa zerkając na Sandera. - Nie wyglądasz na księdza, raczej przeciwnie, powiedziałbym. Więcej w tobie z fircyka, pomyślałem sobie, jak tylko cię zabaczyłem. Ale ksiądz i tak nie ma czego szukać w Fergeoset, tam rządzi inna religia. Sander uśmiechnął się. Objął Benedikte i na moment przygarnął ją do siebie, by dać wyraz łączącemu ich wzajemnemu zrozumieniu. Nie rób tak, pomyślała dziew- czyna. Lepiej by było, gdybyś wprost powiedział, że nie chcesz mieć ze mną do czynienia. Ale jaką niebywałą przyjemność sprawił jej ten gest! - Masz rację - odpowiedział Sander Emilowi. - Wię- cej we mnie z fircyka niż z księdza. Ale jest z nami ktoś, kto naprawdę potrafi zakląć zło, by wróciło tam, skąd przyszło. Ale by tego dokonać, musimy wiedzieć coś więcej o tej paskudzie. - Hm - zadumał się starzec. Zastanawiał się długo, badawczo spoglądał to na jedno, to na drugie. - No, niech będzie. Poza tym trafiliście na właściwą osobę. Ale ten przewoźnik... - No właśnie, jak to naprawdę było z przewoźnikiem? Emil milczał długo, coraz mocniej zaciskając usta, tak że nos i broda prawie się spotkały. Potem wyrzucił z siebie: - Było ich dwóch. - Co takiego? - zdziwił się Sander. - Dwóch przewoź- ników? No, to właściwie dość zrozumiałe. Pewnie pra- cowali na zmianę? - Jeden z nich nie był... normalny. - To znaczy, że nie był przy zdrowych zmysłach? - Nie! On był... zjawą! Sander wyprostował się zaniepokojony. - Chwileczkę... Zaraz! Nie chcesz chyba powiedzieć, że przewoźnik straszył już od... od niepamiętnych czasów? - Nie, nie ten sam. Z początku był ksiądz... - Ksiądz? - No, nie wiem. Tak gadali. - Mów dalej - mruknął Sander dziwnie słabym gło- sem. - A potem przybył ten obcy... - I on został przewoźnikiem? - Och, nie, przestań mieszać mi w głowie! - Przepraszam! Mów dokładnie tak, jak słyszałeś. - Mam zacząć od samego początku? - Tak uważam. Gdybyś mógł, bylibyśmy wdzięczni. - No, dobrze - westchnął staruszek. - W Fergeoset zawsze tkwiło coś niezdrowego. Ten przewoźnik, który straszył i który, jak powiadano, był księdzem, pływał tam i z powrotem, dopóki byli tam ludzie. Ale z nim nikt się nie przeprawiał. Tylko obcy, kiedy prawdziwy przewoź- nik nie zdążył ich ostrzec. - A co z tymi obcymi, którzy trafiali do łodzi zjawy? - Historia mówi, że marny był ich koniec. Ale jaki dokładnie, nie wiadomo. Lato wokół nich było nieznośnie piękne, a oni siedzieli i rozprawiali o takich makabrycznych historiach! - A potem ten zły obcy przybył do Fergeoset - pod- powiedział Sander. - Czy to było za twoich czasów? Starzec w uśmiechu odsłonił bezzębne dziąsła. - Nie, na litość boską, do sześciuset lat jeszcze mi daleko! Ale podobno straszydło, które tędy wędrowało, było naprawdę okropne. Drugiego takiego nikt nigdy nie widział, ani przedtem, ani potem, choć przecież Fergeoset mogło pochwalić się naprawdę niesamowitym upiorem. - A więc mamy jakiś punkt odniesienia w czasie - szepnął Sander do Benedikte. - A co się stało, gdy przybył tu ten obcy? - No, narobił kłopotów przewoźnikowi, powiem wam. To musiał być czarownik, ta obca szkarada, bo po prostu zaklęciem wepchnął łodź upiora w otchłań. Znik- nęła razem z przewoźnikiem. Sander i Benedikte popatrzyli na siebie zaskoczeni. To przecież dokładnie tak samo, jak ona to zrobiła! - Sześćset lat temu - szepnęła pobladła Benedikte. - To się dokładnie zgadza! - Chodzi ci o twojego przodka? - Tak. Sander powoli wciągnął głęboko powietrze. Znów zwrócił się do starego Emila: - A później upiora już nie było? Wrócił dopiero dwadzieścia pięć lat temu? - Nie, nie, ten obcy nadal był tutaj, kiedy wydarzyło się coś jeszcze. Przewoźnik znów się pojawił. Ale nie jako przewoźnik. - Nie? Musisz nam to wyjaśnić. - Dobrze, zacznę od tego paskudnego obcego. Kiedy tu był, zajmował się jeszcze czymś podejrzanym. - Podejrzanym? Czym? - Tego nie wiem. Wiem tylko, że wymówił niezwykłe słowa, które ludzie dobrze sobie zakarbowali w pamięci. Coś takiego, jak: "Niech się zapadnie pod ziemię, w głę- bokie piwnice, vorse i trzech wtajemniczonych mężów, nie ruszać mej potęgi." Nie rozumieli tego, ani wtedy, ani teraz, ale musiały to być możne słowa, bo podobno kiedy umilkł, ziemia zatrzęsła się i zapłakała. I znów Sander i Benedikte popatrzyli na siebie porozu- miewawezo. Sporo z tego rozumieli. Vorse to oczywiście Volse. Wtajemniczeni mężczyźni przewijali się w zapis- kach, teraz doszła tylko informacja, że było ich trzech. "Nie ruszać mej potęgi" najpewniej znaczyło, że moc, która znajdowała się tu, w Fergeoset, musiała być tak potężna, że nawet sam Tengel Zły obawiał się jej do tego stopnia, iż zaklął ją w ziemię. W głębokie piwnice... Tak, na to, że jest potężna, mieli już wiele dowodów. Kiedy Sander przeanalizował słowa starego, zapytał: - Wspomniałeś, że przewoźnik wrócił w innej postaci? Naznaczony wiekiem pies Emila kulejąc przeszedł przez podwórze, a potem powoli, ze stoickim spokojem, podlał krzaczek rabarbaru. Pies był tak gruby, że ledwie zdołał podnieść nogę. Zachowanie zwierzaka ujęło nieco ciężaru gatunkowego makabrycznym historiom, które usiłowali zgłębić. - Tak, przewoźnik, tak... - Emil musiał zebrać myśli. - Już wiem, dawny przewoźnik, ksiądz, którego obcy posłał w głąb jeziora, miał przerażający wygląd... Dopraw- dy, stanąć z nim twarzą w twarz nie należało do przyjem- ności, o, nie! Ten obcy, kiedy posłał go na dno z całą łodzią, był pewnie przekonany, że przewoźnik zostanie w otchłaniach na zawsze, ale tak wcale się nie stało. Bo po pewnym czasie, kiedy to obce monstrum już odjechało, przewoźnik w nieoczekiwany sposób powrócił. - Jak to? - Podobno w wiosce, w Fergeoset, mieszkał w tym czasie wyjątkowo okrutny człowiek. Dręczył żonę i wszy- stkich, którzy mu się nawinęli pod rękę. I nagle pewnego dnia miał wypadek, nie wiem jaki, ale w każdym razie stracił połowę twarzy. Tak jak ksiądz, czyli przewoźnik. Sanderowi i Benedikte nic mogło się to pomieścić w głowie. - Słyszeliśmy o upiorze ze zniekształconą twarzą - powiedziała Benedikte. - Tak, tak - ucieszył się Emil. - To właśnie on! Powiadano, że ten ksiądz-przewoźnik miał potworną twarz, że nie można było na niego patrzeć. A potem ten zły człowiek także się uderzył w twarz i zmarł. - Zmarł od razu? - Nie wiem, ale wszyscy umierają prędzej czy później. Myślę, że po tym wypadku nie żył specjalnie długo, a kiedy umarł, wtedy go zobaczyli. Błąkał się po Fer- geoset, chodził tam i z powrotem po brzegu, i szukał. Myślę, że pewnie swej łodzi. Sander dodał z namysłem: - Albo czego innego. Tego, co zostało zaklęte w "głę- bokie piwnice". Owej na wskroś złej mocy, o której mówi Benedikte. Emil popatrzył na niego pytająco: - Naprawdę? - Nie jestem niczego pewien. Czy ty widziałeś złego upiora? - Dopiero dwadzieścia pięć lat temu, wcześniej nie. Życie w Fergeoset już wtedy można było nazwać prze- klętym, ale pewnego wieczoru nagle znów pojawił się prom. Całkiem wyraźnie! Razem z tym strasznym człowie- kiem o połowie twarzy. - Kiedy obcy zaklęciami zesłał w głąb jeziora pierw- szego przewoźnika, księdza, jak go nazywasz, on po prostu zamieszkał w innym ciele. W jakiś sposób zdołał odzyskać swój prom. Co właściwie wydarzyło się przed dwudziestoma pięcioma laty? - Nie wiemy - Emil był bliski gniewu. - Nigdy się tego nie dowiedzieliśmy. Młoda para... - Słyszeliśmy o nich. Kobieta została złożona w ofie- rze, a mężczyzna zatonął wraz z promem. Czy nic nie zdążyli powiedzieć? - zapytał Sander. - Dali tylko do zrozumienia, że coś znaleźli. Byli bardzo tajemniczy. Ale później... Uff! - Powiedz, co miaIeś zamiar powiedzieć! - Och, to takie głupie! Ktoś twierdził, że oczy tego młodego mężczyzny żarzyły się, kiedy o tym mówił. Żarzyły się naprawdę, a nie tylko lśniły żądzą sensacji czy czymś takim. Sander spojrzał na Benedikte. Ona przecież widziała oczy świecące w ciemności. Ale nie były to na pewno oczy tego młodego człowie- ka, on przecież stał się ofiarą przewoźnika. Sander podniósł się zdecydowanie. - Nie będziemy ci już przeszkadzać, Emilu. Bardzo nam pomogłeś, szczerze dziękujemy! A tu masz parę groszy dla psa, kup mu za to porządną kość: I... te inne historie o nadprzyrodzonych zjawiskach w Fergeaset nie mają nic wspólnego z przewoźnikiem? - Nie, to tylko takie tam najzwyklejsze przesądy. - Emil obrócił w dłoni monetę, po czym wsunął ją do kieszeni. Benedikte zapytała: - A ten wielki dom w Fergeoset... czy wydarzyło się tam coś szczególnego? - Co? Nie, nic takiego, o czym ja bym wiedział. Podziękowali mu i ruszyli ku furtce. - Zgłodniałem - powiedział Sander. - I ja także - wyznała Benedikte. - Ale nie śmiałam o tym wspomnieć u Emila. Jeszcze by nas poczęstował kompotem z rabarbaru! Sander uśmiechnął się i mocno ujął ją za rękę. Jak łatwo nam się porozumiewać, pomyślała Benedikte. W tym momencie życie wydawało się jej takie cudowne, nie chciała pamiętać o niczym poza tą chwilą, odgrodzić się od Fergeoset i Adele... Ale nie mogła o tym zapomnieć. - Jakie to dziwne - westchnęła. - Jak często my, Ludzie Lodu, natrafiamy na ślady Tengela Złego. Eskila zawiodła droga do Eldafjord, gdzie ukryty był flet Tengela. A ja przybyłam do Fergeoset, które on najpraw- dopodobniej odwiedził, pozostawiając po sobie niezatarty ślad. Czy to nie dziwne, Sanderze? Tak, musiał przyznać jej rację. Benedikte nawet przez moment nie przyszło na myśl, że zarówno Eskil, gak i ona zostali przyprowadzeni w te właśnie miejsca siłą woli Tengela Złego. Eskil po to, by odszukać flet, a ona - by zostać zgładzona przez ukrytą potężną moc, która nadal panowała w Fergeoset. ROZDZIAŁ XI W swej osobliwej kryjówce Tengel Zły z wysiłkiem poruszył powiekami. Teraz jednak był zbyt zmęczony, nie zdołał ich unieść. A zresztą było mu wszystko jedno, nie potrzebował przyglądać się otaczającej go ciemności. I tak widział. Jego wzrok sięgał daleko, daleko, aż do odległej Norwegii do Fergeoset, miejsca, które mijał kiedyś w zaraniu dziejów. Tengel Zły był dość zadowolony, ale niewypowiedzia- nie zmęczony. Sterowanie na taką odległaść ludźmi i zdarzeniami wymagało ogromnej koncentracji myśli. Gdy kiedyś odzyska pełnię władzy, będzie mógł rządzić światem wedle własnego upadobania, na razie jednak obezwładniał go sen. Kiedy wreszcie wróci jego potęga? O, na pewno sobie z tym poradzi. Własną siłą woli zdoła wyrwać się ze swego widzienia. Wiedział jednak, że to nieprawda. Tylko czarodziejski flet mógł otworzyć zamki w drzwiach zagradzających mu drogę do prawdziwej wolności. Zdrada! Zdradzony przez słasnych potomków! Teraz pozostawało mu jedynie czekanie. Nieznośnie długo tu leży jak zaklęty w kamień, on, władca świata! Musi czekać, aż na świat przyjdzie kolejny obciążony przekleństwem potomek z jego krwi. Prawdziwy, zły dotknięty, nie jeden z odszczepieńców, taki jak ta głupia Benedikte. Trzeba z nią skończyć, zanim zdąży narobić mu więcej szkód. Już wówczas, sześćset lat temu, kiedy opuszczał Dolinę Ludzi Lodu, umieścił tam swego ducha, swój stworzony myślą obraz, by strzegł naczynia z wodą zła. Ale teraz na szczęście nie było nikogo, kto by mu zagroził, dlatego mógł uwolnić swą siłę woli i zająć się Benedikte. Nie miał kłopotów ze skierowaniem myśli do Fergeoset, bo sam tam kiedyś był, nieznośnie dawno temu. Na to jednak, by jego obraz mógł opuścić Dolinę Ludzi Lodu, zużywał po dwakroć więcej sił. Ale ne razie w niczym to nie szkodziło. Sam nie musiał w nic ingerować. Zła moc w Fergeoset była wystarczająco patężna a żądna krwi, by poradzić sobie z Benedikte. Dziewczyna nie uniknie macek, które się po nią wyciągają. A jakie to ma znaczenie, że przy okazji zginą jeszcze inni ludzie? Sander doszedł do wniosku, że przed zapadnięciem zmroku nie zdążą wrócić do letniej zagrody zajmowanej przez Niemców. Oboje zresztą porządnie zgłodnieli. Kiedy więc usłyszeli, że parę kilometrów poniżej w doli- nie jest gospoda, postanawili pójść tam, by coś zjeść i przenocować. Benedikte mogła więc siedzieć przy stole nakrytym do wieczerzy razem z Sanderem, mając świadomość, że nie pojawi się natrętna Adele. To było po prostu wspaniałe! Sanderowi rozmowa z Benedikte zdawała się sprawiać prawdziwą przyjem- ność, dziewczyna nie rozumiała dlaczego, ale czyż mogło być lepiej? Kiedy tak siedział napneciw niej, oddziaływał na wszystkie jej zmysły. Ciemne oczy połyskiwały mu w pło- mieniu świecy, był przy tym tak pochłonięty tematem rozmowy, jak może być tylko tak żywiołowa osobowość. Sander Brink miał zwyczaj patrzenia prosto w oczy swojemu rozmówcy, przez to zawsze wydawał się szczerze zaintereso- wany tym, o czym się mówi. To na pewno stanowiło istotny element jego swoistego wdzięku. Z zapałem co chwila łapał Benedikte za ręce nad stołem i ściskał je, rozprawiając o znaczeniu brakteatów jako talizmanów i jako monet. W takich chwilach ona zatapiała się w bezsensownych marzeniach i nie słuchała tak uważnie jak powinna. Do jedzenia zamówili wino. Sander wypił sporo, miał bowiem całkiem inne przyzwyczajenia niż Benedikte. Ona była ostrożniejsza. Ale i tak wino uderzyło jej do głowy. Szumiało w niej przyjemnie i rysy Sandera przestały być nagle tak ostre, ale, ach! jaki był piękny! Niebezpiecznie piękny! Co on powiedział? Że chyba zamykają już jadłodajnię? Ale czy nie mogliby porozmawiać jeszcze trochę w jej pokoju, który jest większy? Och! Czy aby rozwiesiła porządnie wełniany sweter i czy mokre skarpety nie leżą na środku? Czy uładziła pokój przed wyjściem? No, ale przecież nie zabrali ze sobą żadnego bagażu, tak więc nie mogła bardzo nabałaganić. Ale wizyta mężczyzny w sypialni? Czy to wypada? Ech, i tak nikt nie zobaczy, że Sander wchodzi do jej pokoju, a ona tak bardzo chciała, by był blisko. Miała okazję z nim porozmawiać, taka szansa prżecież się nie powtórzy. Wkrótce już siedzieli w jej pokoju zatopieni w roz- mowie o jego studiach i przyszłości. Miły Sander był widać dość zajęty sobą, ale to zupełnie w niczym nie wadziło, bo nie był zbyt natarczywy. Mamy przynajmniej jedno wspólne zainteresowanie, a mianowicie Sandera Brinka, pomyślała Benedikte z odrobiną ironii. Po pewnym czasie jednak, siedząc obok siebie na łóżku, by, jak powiedział Sander, mogli robić zapiski, powrócili do wydarzeń z Fergeoset. - Musimy razem wszystko podsumować - stwierdził Sander, notując. Benedikte nie mogła myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że czuje jego ramię tuż przy swoim, i jedynie pokiwała głową. - Punkt pierwszy. W bardzo odległej przeszłości, w pradawnych czasach, czczono w tym miejscu boginię Nerthus. Sądzę, że możemy to uznać za udowodnione, prawda? - Tak - skinęła głową Benedikte, czując przyjemny dreszcz wywołany jego bliskością. - Ludzie składali ofiary bogini - ciągnął Sander. - Znaleźliśmy na to wiele dowodów: nazwa jeziora Nette, gaj ofiarny, zwłoki bez kropli krwi, brakteaty z tajemną runą N i dwiema runami L, oznaczającymi Lauk i Lin, Volse, no i wszystkie te mroczne opowieści. Punkt drugi. Przewoźnik, który był księdzem... Ach, mój Boże, jacyż z nas głupcy! Benedikte popatrzyła na niego pytająco. Wzrok miała wyraźnie zmącony, myśli także. - On naturalnie nie był żadnym zwyczajnym księ- dzem. Był kapłanem Nerthus, który towarzyszył bogini w jej podróżach po kraju! Ktoś z nas, ty, ja albo Sveg, nie pamiętam dokładnie kto, spytał głośno, w jaki sposób przedostawała się z wyspy na ląd. Teraz już to wiemy: promem, łodzią, na której wioślarzem był jej kapłan! - Ale, Sanderze, na co im była ta łódź? Przecież można przedostać się do wioski w dolinie drogą prowadzącą do chaty Niemców. To znaczy Niemców tam wtedy nie było, zagrody także... Och, wszystko jej się pomieszało. Najlepiej w ogóle się nie odzywać. - Pamiętaj o legendzie, Benedikte! - Oczy zapłonęły mu entuzjazmem. - Nerthus czczono na wyspie, nie na półwyspie czy cyplu. A może gaj ofiarny był kiedyś całkiem odcięty od lądu? Ze wzniesieniem, na którym stoi kościół, łączy go jedynie wąski pas ziemi. Pokiwała tylko głową. W podbrzuszu zapłonął jej gorący, niecierpliwy ogień. Najlepiej nie patrzeć na Sandera, bo oczy mogą ją zdradzić. - Dlatego właśnie potrzebna była łódź. Prom - orzekł Sander. - A potem nadeszło chrześcijaństwo. To tylko domysły, ale sądzisz, że kapłan nie bronił swej bogini? Wówczas został ranny w twarz, prawdopodobnie zabity. A chrześcijanie przeklęli jego duszę, jeśli w ogóle można coś takiego uczynić. - Uważaan, że tak - odparła Benedikte. - W tamtych czasach ludzie byli niezmiernie surowi. A może to wikingowie ze swą wiarą w licznych bogów, budujący im chramy, zadali mu cios? Ale on dalej wiosłował, nawet po śmierci? Czy po to, by szukać ofiar dla swej bogini? - Być może. Ale jego ofiary tonęły, ta sprawa nie jest więc do końca jasna. A potem przybył tu twój szanowny przodek, Tengel Zły. To było w trzynastym wieku? - Tak. - On nie zwlekając postanowił skończyć z przewoź- nikiem. Mocą zaklęcia zepchnął go w wodę, a całą resztę w "głębokie piwnice". - Dobrze, Sanderze, ale co oznaczają "trzej wtajem- niczeni mężowie"? - Nad tym także trochę się zastanawiałem. Bardzo niewiele wiemy o kulcie Nerthus. Miała ona swego kapłana i niewolników, którzy obmywali wszystko po zakończeniu jej podróży. Później ofiarowywano ich wo- dzie. Ale ktoś przecież musiał się zająć także i tym. Czy możemy założyć, że zabijaniem niewolników zajmowali się jacyś trzej mężczyźni? Dbali także o to, by znaleźli się w jeziorze? A samo składanie ofiar? Kapłan nie mógł chyba ze wszystkim radzić sobie sam? Mogło być trzech wtajemniczonych, nic nam o tym niewiadomo. - Ale to brzmi dość rozsądnie - przyznała Benedikte. - Dachodzimy więc do punktu trzeciego. - Tak. Kapłan-przewoźnik przeobraża się w inną postać, wciela się w męża-sadystę. Kapłan umiera, ale jego duch może żyć dalej. Nie znajduje jednak swojej łodzi czy czego tam szuka, błąkając się po Fergeoset wzdłuż brzegu jeziora. - To trwało aż do wydarzeń sprzed dwudziestu pięciu lat - skonkludowała Benedikte. - Wówczas to para młodych ludzi coś znalazła. Przewoźnik i prom mogli znów się pojawić, a młodych ludzi zgładzono. Sander podniósł głowę i popatrzył na nią uważnie. - Uważasz, że to, co znaleźli, musiało być naprawdę niebezpieczne? Coś przeraźliwie, nadzwyczaj złe? - Tak. Takie odniosłam wrażenie. A na to, że owo zło nadal znajduje się w Fergeoset, mieliśmy wiele dowodów. Sandler zapatrzył się przed siebie. - Co mogli znaleźć ci młodzi? I gdzie? Gdybyśmy to wiedzieli, niedaleko by już było do ostatecznego roz- wiązania zagadki. - Musimy sprawdzić tam, gdzie Niemcy znaleźli Volse. - Z pewnością dokładnie wszystko przeszukali. Sander przełożył ramię za plecy Benedikte i oparł dłoń na łóżku. Dziewczyna poczuła, że drżenie ogarnia całe jej ciało; przemogła pragnienie, by zerwać się i uciec od Sandera jak najdalej. Za to chęć, by jak najmocniej przytulić się do niego, stała się wprost nieznośna. Sanderowi nagle przyszło coś do głowy. Złapał ją za ramiona i uścisnął, powodowany szczerą radością. - Benedikte, mam pewną koncepcję! Jego twarz znalazła się tak blisko, że widziała ją bardzo niewyraźnie. - Co takiego? - To przecież jasne! Tak właśnie musi być! Że też wcześniej nie wpadło nam to do głowy! Pełen entuzjazmu, z natury spontaniczny, ucałował ją szybko, ale bardzo mocno. Benedikte oblała się rumieńcem. Pocałunek nadszedł tak niespodziewanie, że nie zdążyła powstrzymać gwał- townej reakcji ciała. Oblała ją fala gorąca, która skupiła się w dole brzucha. Benedikte poczuła się tam rozpalona i mokra. Zakręciło się jej w głowie ze wstydu i rozpaczy i nie zdobyła się na to, by wyrazić zainteresowanie jego teorią. Była całkiem rozbita. Sander ucichł. Zauważył jej gwałtowną reakcję, wy- czytał ją z jej zrozpaczonej twarzy, sptrszczonych przera- żonych oczu i drżących dłoni, którymi cały czas poruszała, jakby nie wiedząc, co z nimi zrobić. Sander Brink nie mógł się nadziwić. Nie jej, Benedikte, lecz samemu sobie. Był kompletnie oszołomiony. Ona mi się podoba, myślał, pragnę jej! Ale, mój Boże, co się ze mną stało? Czyżbym był wszystkożerny? To przecież Benedikte, wielka, niezgrabna, po prostu brzydka dziewczyna! Jest świetnym towarzyszem i przyja- cielem, ale nie można myśleć o niej jako o kochance, to wprost groteskowe! Ale wcale mi się już nie wydaje brzydka. Wcale! Czyżbym znów za dużo wypił? I co ja, na miłość boską, z nią zrobię? Nie mogę się z nią pokazać w żadnej restauracji w Christianii ani na głównej ulicy Karl Johan, to po prostu niemożliwe. Moi przyjacie- le pękną ze śmiechu i co gorsza będą szydzić z niej, z tej wrażliwej, dobrej, ale tak po macoszemu potraktowanej przez naturę dziewczyny! Nie wolno do tego dopuścić! Ale miło ją całować! Bardzo, bardzo ją lubię, o wiele bardziej, niż mógłbym sobie to kiedykolwiek wyobrazić! Zauważył, że jego ciało już postanowiło: pragnęło jej. Prawdę mówiąc, nigdy dotychczas Sander tak silnie nie odczuwał żądzy i bynajmniej nie wino było tego powo- dem. To ta dziewczyna nagle stała się tak godna pożąda- nia. Czy to dlatego, że ona pochodzi z Ludzi Lodu? Słyszał wszak, że dotknięci obdarzeni są niezwykłą siłą erotycz- nego przyciągania, zarówno groteskowo brzydcy, a zara- zem fascynujący mężczyźni, jak i cudownie piękne kobie- ty. Ale Benedikte nie należała do żadnej z tych grup. Była groteskowo brzydką kobietą, a takie w rodzie Ludzi Lodu nie pojawiały się często. Viljar Lind wspominał mu tylko o trzech: pierwszą była czarownica o imieniu Hanna, później nowo narodzana dziewczynka, której nie dane bylo przeżyć, i ostatnia Benedikte. Zorientował się nagle, że od długiej chwili siedzi jak sparaliżowany i wpatruje się w dziewczynę, z roztarg- nieniem głaszcząc jej ramiona. Schrypniętym głosem wydusił z siebie: - Nie chciałem, żeby to tak wyszło, Benedikte. Nie wolno ci myśleć, że jestem pospolitym uwodzicielem. Ale czy właśnie tak nie było? Przed oczami nieskoń- czonym szeregiem przesuwały mu się twarze dziewcząt, piękne, śliczne, nieśmiałe, bezczelne... Ale wszystkie chciały wziąć udział w tej zabawie, wiedziały, czym się ona skończy. Benedikte natomiast nie miała żadnego doświadczenia. I bała się, przepełniała ją powaga chwili; na tyle Sander znał kobiety. Jego dłoń sama z siebie spoczęła na jej udzie, próbowa- ła przyciągnąć dziewczynę bliżej. Benedikte wpatrywała się w nią jak zaczarowana. Jakie znaleźć wyjście z tej sytuacji, by nie zranić przy tym Benedikte? Jeśli posunę się dalej, zranię ją o wiele, wiele mocniej. Po jej krótkim, urywanym oddechu poznał, że jest rozpalona tak samo jak on. Tkwiła nieruchomo niczym posąg. Teraz kolej na niego, by być silnym, ale czy mógł to osiągnąć? Sander powinien się wycofać, powiedzieć jej tylko kilka miłych, życzliwych słów, aie nie potrafił ich znaleźć. Benedikte nareszcie ośmieliła się podnieść wzrok, taka bezbronna, patrzyła na niego tak błagalnie, że uczynił jedyne, czego pragnął: pocałował ją jeszcze raz. Benedikte widziała, że jego usta są coraz bliżej. Idealnie piękne usta o wrażliwych, delikatnych wargach. Pragnęła uciec, czuła bowiem, że nie panuje nad sobą, ale nie mogła. Nie zauważyła, kiedy przysunęła się do niego, i poczuła jego namiętny pocałunek. W głowie Benedikte zawirowało, niepokój w ciele przerodził się w nieznośne podniecenie, ale nagle po- chwycił ją bezkresny, przeogromny smutek, jakby ujrzała siebie samą i Sandera w perspektywie wieczności. Zoba- czyła Ziemię obracającą się przez miliony lat, porośniętą ogromnymi lasami, puszczami bez ludzi i zwierząt, widziała, jak ludzie zamieszkali na niej przez krótką chwilę, by zaraz potem znów zniknąć, a Ziemia, opus- toszała, wirowała dalej w bezkresnej przestrzeni. Nie mogła pojąć tego, co niewiarygodne: Sander ją pocałował. I tak samo jak ona bgł przejęty ową cudowną chwilą, która trwała między nimi. Benedikte Lind z Ludzi Lodu... "Biedna dziewczyna, nigdy nie może spodziewać się małżeństwa... nigdy nie zostanie mężatką... Nigdy nie przeżyje żadnego romansu ani nawet jednej miłosnej nocy!" Tak mówiły panie z parafii, a teraz ona była tutaj! Dłonie Sandera delikatnie, czule ściskały jej ramiona. Zorientawała się wreszcie, czego pragnęły. Powoli, ostrożnie ułożyły ją na łóżku, a potem uniosły jej stopy. Leżała wyprostowana obok Sandera. Jedna dłoń posunęła się niżej, pogładziła ją po piersiach, zeszła dalej na brzuch. Benedikte drgnęła i usiadła. - Nie! - jęknęła. Sander także się uniósł, jego twarz znów znalazła się tuż koło jej twarzy. - Co się stało, Benedikte? - szepnął rozgorączkowany, lecz jednocześnie łagodnie i przekonująco. - Nie bój się, nie wyrządzę ci krzywdy, wiesz o tym. - Nie, nie, Sanderze, to się nigdy nie uda. - Dlaczego nie? Zasłoniła twarz dłońmi. - Och, czy ty tego nie rozumiesz? Myślę, że żadna dziewczyna nie zgodzi się na coś takiego, nie czując się... piękną, czystą, pociągającą i upragnioną. Ja... jestem taka beznadziejna, a w dodatku przez cały dzień wędrowaliśmy, a ja chciałabym być wykąpana, mieć świeżo umyte włosy i... być ładna! Chcę, byś uważał mnie za ładną i delikamą, a taka nie jestem. Nigdy taka nie będę. - Ależ, Benedikte... Energicznie potrząsnęła głową. - Myślę, że świadomość własnej wartości i pewność, że jest się... kuszącym, jest bardzo istotna w... - Bliska była powiedzenia w "akcie miłosnym", ale uznała to za zbyt uroczyste i odrobinę śmiesżne. Dokończyła więc nie- śmiało: - Wiesz w czym. Ostatnie słowa wypowiedziała na pół szlochając. San- der ujął jej głowę w dłonie. Starał się otoczgć ją ciepłem, dać poczucie bezpieezeństwa. Rozumiał ją. - Wiem dobrze, o co ci chodzi, najmilsza, bo sam nie mogę znieść myśli o tym, że jestem brudny i nie- przygotowany, ale oboje przecież jesteśmy jednakowo brudni, a poza tym tu nie ma łazienki. Ale nie jest chyba aż tak źle, przecież nie cuchniemy na odległość! Słysząc jego żartobliwy ton, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, a Sander otarł jej łzy. Nie powiedział jednak: "Mogę sobie iść, jeśli chcesz", bo nie mógł odejść, nie miał teraz na to sił. Jego ciało było tak podniecone, tak spragnione jej ciała, że z trudem mówił wyraźnie, ledwie powstrzymując niekontrolowane drżenie dłoni. To naj- pewniej krew Ludzi Lodu płynąca w jej żyłach miała na niego taki wpływ. - Ty zawsze jesteś wspaniały - szepnęła Benedikte. - Podczas gdy ja... jestem niczym. Jestem tylko brzydka, brzydka, brzydka! Ach, jak bardzo bym chciała mieć w sobie cokolwiek ładnego. Coś, na czym mógłbyś zawiesić wzrok. - Benedikte, nigdy nie miałem tak dobrego przyjaciela jak ty. A teraz cię pożądam. Pragnę aę. Czy to nie jest dostateczna gwarancja? - Musisz być pijany. - O, nie! Nigdy nie czułem się bardziej trzeźwy. W to ostatnie mu nie uwierzyła, ale uradowała się z jego słów. W odpowiedzi na jego gesty położyła się znów, nie stawiając oporu. Leżała całkiem nieruchomo, kiedy on bardzo, bardzo delikatnie, wyraźnie starając się powściągnąć, całował jej policzki, brodę, szyję, a palce rozpinały bluzkę. On mnie dotyka, myślała oszołomiona. Jego dłonie wsunęły się pod bluzkę i odsłoniły moje piersi. To Sander jest przy mnie i mam wrażenie, że z całych sił stara się nad sobą zapanować. Oddychała drżąco, jak gdyby kąpała się w zimnej wodzie, spięta tak, że bołały ją mięśnie. Przysuwa się bliżej, czuję jego ciało tuż przy moim biodrze, on jest taki ciepły, niemal gorący i och...! Och, nie, czuję... Benedikte nawet w myślach nie śmiała nazwać tego, co poczuła. Tej części ciała Sandera, którą rumieniąc się ze wstydu ledwie muskała wzrokiem, kiedy przypatrywała mu się ukradkiem najczęściej wtedy, gdy rozmawiał z kamś innym. Przymknęła oczy i wsłuchała się w swój własny udręczony oddech. Jego dłoń w talii, wsuwająca się pod pasek spódnicy... Była taka mokra i tak nabrzmiała, iż odczuwała to niemal jako ból. Język Sandera dotykał jej policzka, badał ucho, dłoń przesunęła się, podciągając jej spódnicę. A ja przecież mam na nogach grube trzewiki! W łóżku! To musi wyglądać strasznie! Niezgrabnie i śmiesznie. Ostrożnie zsunęła je z nóg. Sander dostrzegł jej ruch i uśmiechnął się. Uśmiech miał oznaczać po części wzajemne zrozumienie, gdyż on także zdejmował buty, a po części triumf, choć ona najbardziej chciała nazwać to szczęściem. Nie śmiała już więcej patrzeć mu w oczy, pozwoliła, by wszystko po prostu się działo. Gdy on podsunął jej spódnicę wysoko ponad kolana, poczuła się naga, otwarta i obnażona, ale tego przecież chciała. Szybkimi, sprawnymi ruchami zdjął jej bieliznę i poń- czochy. Nagość rozpaliła ją jeszcze mocniej, jakby pobu- dziła do życia, i pozwoliła własnym dłoniom gładzić go po karku, po barkach i plecach. I ja twierdzę, że on za dużo wypił, pomyślała skruszona. To przecież ja zapomniałam o tym, co nazywa się dobrym wychowaniem. Ale wiem, że on tego chce. Wiem, że cieszą go moje pieszczoty. Dał jej znak, by ściągnęła z niego koszulę. Usłuchała go, drżącyma dłońmi i koniszkami palców wyczuła jego rozpaloną skórę. Jęknęła cicho, gładząc go po plecach, poczuła, jak kręćone włosy na jego tuławiu dotykają jej nagich piersi, sutki kurczą się i cudowny dreszcz stop- niowo przenika całe jej ciało. Oddychając niespokojnie, z zamkniętymi oczami, zo- rientowała się, że Sander pozbywa się ostatnich resztek ubrania. To nie jest prawda, myślała Benedikte, to nie może być prawda, zaraz obudzę się w moim samotnym, pustym łóżku. Ale kolano Sandera, usiłujące rozewrzeć jej uda, czuła naprawdę. Przez cały czas nie przestawał zasypywać jej długimi, namiętnymi pocałunkarni, pieścił językiem jej piersi, aż krew w nich wrzała, opuścił głowę na jej brzuch i... Nie, ależ tego chyba nie wolno mu robić? Zsunął się całkiem w dół, dłonie dotknęły najbardziej sekretnych części jej ciała i dotykały... dotykały... Benedi- kte zachłysnęła się powietrzem, myśli nie mogły znaleźć słów, których szukały, przestała więc myśleć. Nie mogła uwierzyć w to, co się działo, czuła tylko jego język, wilgotny, rozbawiony, zalały ją fale niewyobrażalnej rozkoszy i pragnienie, by dostać jeszcze więcej. Gdy Sander spostrzegł, co się z nią dzieje, błyskawicz- nie odnalazł właściwą pozycję. Benedikte wyszła mu naprzeciw, nie miał więc żadnych trudnaści. Oboje zresztą byli już tak dobrze przygotowani... Starał się być ostrożny. Poruszał się powoli, jak najwolniej, ale nigdy jeszcze nie odczuwał takiego pożąda- nia. Musiał się pilnować, by nie wbijać paznokci w jej skórę. A potem nadszedł ów nieunikniony ból, ale Benedikte już o nim słyszała i postanowiła go znieść. Popatrzyła na twarz Sandera. Oczy miał zamknięte, a na twarzy wyraz jakby uduchowionego cierpienia. Usłyszała jego cichy, przypominający jęk oddech i zro- zumiała, że on wstrzymuje się ze względu na nią. Ciałem dała mu znać, że pragnie jego namiętności, a on z wes- tchnieniem pozwolił, by wszystkie tamy puściły. Bolało. Koszmamie bolalo, ale chciała mu to dać, nie chciała się oszczędzać. Przez krótką rozedrganą chwilę, w milczącym wzajemnym zrozumieruu, oboje znaleźli się poza czasem i miejscem. Wkrótce było już po wszystkim i po chwili czułych szeptów Sander zasnął, obejmując ją ramieniem. Sanderowi Brinkowi intuicja zawsze podpowiadała, czego pragną dziewczęta. Tym razem jednak i jego serce dało się porwać. Nie pamiętał, by kiedykolwiek odczuwał tak wielką rozkosz. Kiedy wstał świt, Sander nadal znajdował się u Benedi- kte. Udało mu się niepostrzeżenie przemknąć do własnego pokoju, mijając sprzątaczki - ranne ptaszki i zaspanych padróżnych, którzy wcześnie wyruszali w drogę. A szcaęśliwa Benedikte siedziała na łóżku i patrzyła na swoje ciało. Dostrzegła kilka siniaków i uśmiechnęła się błogo. Panie z parafii powinny to zobaczyć! Och, nie, nie, niczego się nie dowiedzą. Tę noc pragnęła zachować tylko dla siebie. Po śniadaniu ruszyli z powrotem. Szli trzymając się za ręce, śmiali się i żartowali, zatrzymywali, by uścisnąć albo pocałować. W połowie drogi zboczyli ze ścieżki i znaleźli osłoniętą od wiatru, zalaną słońcem polanę, na której powtórzyli gorące nocne przygody. Tym razem Benedikte doświad- czyła, że nie musi to być jedynie cierpieniem i bólem, przez chwilę poczuła, jak może to wyglądać kiedyś. Sander cieszył się niezmiernie, widząc ją tak uszczęś- liwioną i roześmianą, i już nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł jej ofiarować pełnię rozkoszy. Później jednak Benedikte poprosiła, by nie pokazywali otwarcie, jak się sprawy między nimi układają. Tłumaczy- ła to obawą przed reakcją Adele. Adele nigdy jej nie lubiła, a Benedikte intuicyjnie wyczuwała, że panna z wielkiego miasta nie byłaby zachwycona jej związkiem z Sanderem. Właściwie wdzięczny jej był za tę prośbę. Nigdy nie lubił, by inni byli świadomi uczuć, które żywił dla jakiejś dziewczyny. Gdy któraś z jego kolejnych kochanek demons- trowała otwarcie swoje uczucia, zaczynał zachowywać się wobec niej chłodno, wręcz odpychająco. Taka nagła zmiana zwykle bardzo onieśmielała, wręcz przerażała dziewczynę. Skinął więc głową i uścisnął Benedikte za rękę, mówiąc, że to na pewno będzie mądre posunięcie z ich strony. Dotarli na miejsce w porze obiadu. Przez cały czas byli tak zajęci sobą, że Benedikte zapomniała zapytać o teorię Sandera. Teraz przerażające wydarzenia w Fergeoset dotarły do ich świadomości z pełną mocą. Byli już jednak w za- grodzie Niemców i Benedikte nie wiedziała, ile Sander pragnie ujawnić przed innymi, nie zadawała więc już żadnych pytań. Zauważyła jednak, że młodzieniec jest bardziej mało- mówny niż był wcześniej. Uprzejmie odpowiadał na pytania, ale sprawiał wrażenie, że chce porozmawiać z lensmanem Svegiem na osobności. Nareszcie, kiedy dzień chylił się ku wieczorowi, Svegowi, Benedikte i Sanderowi udało się wyjść razem na łąkę. Sander zaraz zaczął mówić - Sveg, mam pewne podejrzenia co do tego, gdzie ukryta jest tajemnica. - Tak? - W tonie głosu Svega brzmiała zachęta, by mówił dalej. - Owszem. Ale to wymaga powrotu do Fergeoset. Nie boisz się? - Ja? Nie, nie boję się. Ale chciałbym, żeby poszła z nami ta dziwna dziewczyna z Ludzi Lodu. - O, to oczywiste - powiedział Sander. - Jeśli się nie boisz, Benedikte. Z tobą nie boję się niczego, pomyślała. Głośno zaś powiedziała, choć niedobre przeczucia przeszyły jej ciało dreszczem: - Naturalnie! Kiedy wyruszamy? - Za dziesięć minut. ROZDZIAŁ XII Ani Adele, ani Morten, ani Niemcy nie mogli pojąć, po co pozostali wybierają się do Fergeoset o tak późnej porze. Czy się nie boją? Na domiar złego chcą nocować? Tak, zamierzają bliżej przyjrzeć się temu dużemu domowi, wyjaśnił Sander. Benedikte miała tam dość osobliwe przeżycia. - Phi! Te oczy? - Parsknęła Adele. - Czy nie rozumie- cie, że ta dziewczyna za wszelką cenę pragnie zwrócić na siebie uwagę? - Wszystko jedno - odparł Sander. - Ja w każdym razie chciałbym jeszcze raz zbadać zjawisko występujące w tym domu, a najlepiej zrobić to w nocy. Nikt więcej nie miał ochoty im toararzyszyć. Ruszyli wąską, wyraźnie wydeptaną ścieżką ku Fergoset. - Kiedy będziemy na miejscu, chciałbym usłyszeć twoją teorię - powiedział Sveg, a zabrzmiało to prawie jak rozkaz. - Ciekawe, co to za konecpcja, Sanderze. - O, nie - wtrąciła Benedikte. - Nie chcę, byśmy mówili o takich rzeczach w tamtym domu. Najlepiej załatwić to tutaj, od razu. Nie protestowali. Wiedzieli, że dom wywiera na nią straszliwy wpływ. - Dobrze - powiedział lensman. - Mów, Sanderze! - A więc tak - zaczął Sander, idący tuż za Svegiem. Benedikte szła jako ostatnia i czuła się z tego powodu dość nieswojo. Wsłuchiwała się w słowa Sandera. - Sądzę, że całe to gadanie o Nerthus to w części teoria, która ma nam zamydlić oczy. Nie wydaje mi się, by Niemcy zabawili tu tak długo tylko po to, żeby szukać swego towarzysza. Wyprawili się na poszukuwanie skar- bów i dlatego wrócili w tym roku. Morten Hjortsberg przyłączył się do nich. Czy inaczej siedziałby tu od sześciu tygodni? Przyznali też, że coś znaleźli. Lensman gwałtownie się zatrzymał, więc omal na siebie nie powpadali. - Poszukiwacze skarbów? Na czym opierasz te przy- puszczenia? - Przede wszystkim na ich twierdzeniu, że brakteaty zostały wykonane z jakiegoś stopu metali. Brakteaty, które noszono na szyi, zawsze były ze złota, i te trzy, które widzieliśmy, tak właśnie wyglądają. - Ach, tak? - zdumiał się Sveg. - To bardzo inte- resujące. Mów dalej! Stali na ścieżce jak troje spiskowców - blisko siebie, z pochylonymi głowami. Sander kontynuował: - Myślę także, że wiem, gdzie szukają. Czy zwróciliś- cie uwagę na trawę na cyplu, gdzie, jak twierdzą, znaleźli Volse w żelaznej skrzyni? - Nie - odparł Sveg. - A co w tym dziwnego? - Mogę przysiąc, że od lat nie tknięto tam ziemi łopatą. Benedikte, która ma intuicję nie z tego świata, nie potrafiła wyczuć, gdzie znajduje się to, co ona nazywa złą mocą. A w jakim miejscu w Fergeoset Benedikte nie była? - W kościele? - spytała naiwnie. - W rzeczy samej. Czy pamiętasz, że Tengel Zły mówił o "głębokich piwnicach"? Że zaklęciem zmusił coś do powrotu właśnie tam? A kiedy byliśmy w kościele, zauważyłem, że ołtarz został przesunięty, i to niedawno. Kościoły często budowano na tych samych fundamentach co dawne pogańskie chramy. Sądzę, że oni próbują się czegoś dokopać. Pod kościołem. - Ale czego? - Czegoś, o czym usłyszeli. Prawdopodobnie ma to coś wspólnego z kultem Nerthus. Ale w takim przypad- ku... powinni moim zdaniem bardzo uważać! - Jeśli prawdą jest to, co mówisz, musimy ich ostrzec - stwierdziła Benedikte. - Bowiem moc, która panuje w Fergeoset, jest straszliwie zła. Groźniejsza, niż może im się przyśnić w najgorszych koszmarach. - Sądzę, że oni wyczuwają niebezpieczeństwo - po- wiedział Sander. - Inaczej ich prace nie posuwałyby się tak wolno. Zatrzymali się w brzozowym lasku. Olbrzymia tarcza księżyca, niezupełnie okrągła, wysunęła się ponad hory- zont. Wszystko wokół nich zalane było bladoniebieską poświatą, czarodziejskie, zauroczone. Sander zwrócił się do Benedikte: - Chciałbym, żebyś wzięła brakteat do ręki. Orzek- łabyś, czy jest prawdziwy, czy nie. - Ale... - Czy nie mogłabyś chociaż spróbować? Sveg wyjął już talizman ze swego portfela. Z ogromną niechęcią Benedikte wyciągnęła rękę. Lensman położył na niej złotą blaszkę. - Au! - krzyknęła, cofając dłoń tak, że brakteat upadł na ziemię. Sveg popatrzył na nią z wyrzutem. W upiornym blasku księżyca jego twarz przypominała pośmienną maskę. - Pokaż mi rękę, Benedikte - nakazał Sander, podczas gdy Sveg podnosił z trawy mały połyskujący krążek. Benedikte podała rękę Sanderowi, który ujął ją swymi delikatnymi palcami. - Talizman nie zostawia śladów oparzenia - stwier- dził. - Jak myślisz, możesz wytrzymać? - On posiada nieskończenie potężną moc - powie- działa na wpół z płaczem, ale już pogodziła się z tym, co ją czeka. Pozwoliła, by Sveg ostrożnie wsunął jej brakteat do ręki. Jęknęła głośno, ale z całych sił zmuszała się, by wytrzymać. - Teraz mogę znieść ból - wykrztusiła. - Ale wiem... jakie to uczucie... paskudnie się oparzyć. - Odbierasz jakieś wrażenia? - Och, tak, tak... ratunku! Nie mogąc już dłużej wytrzymać, upuściła brakteat na ziemię. Pocierała bolącą, rozpaloną dłoń, ale to nie tylko ból był powodem, dla którego wzywała pomocy. Okrzyk wywołały także wrażenia, napływające z iście przerażającą szybkością i jasnością. Opadła z sił, musiała usiąść na ziemi, przycisnęła rękę do piersi, pomachała nią, po- dmuchała, ale na skórze nie było znać żadnych śladów oparzenia. Z obrzydzeniem popatrzyła na brakteat, połyskujący w trawie jak jasne, złośliwe oko. - Jest prawdziwy - wydusiła z siebie wreszcie. - Stary, bardzo, bardzo stary. I cały przesiąknięty krwią. - O tym jestem przekonany - sucho powiedział Sander. - Bardzo byłaś dzielna, Benedikte, ale czy możesz wyjawić nam coś jeszcze? - Został poświęcony ofiarom. Myliłeś się, Sanderze. Kapłan działał w pojedynkę. - Sam służył Nerthus? - Nie wspominaj tego złego imienia! Straszliwa bogi- ni! - Nerthus nie była wcale taka zła. To bogini płodności. - O, tak, zauważyłam! - Czy to było takie okropne? Skrzywiła się z niesmakiem. - Potworne rytuały, prawdziwe orgie! Uf, niedobrze mi się robi. No więc kapłan działał sam. - To zgadza się z zasłyszanymi opowieściami. Ale nigdy nie twierdzono, by Nerthus była tak żądna krwi. No, poza tym, że słudzy musieli umrzeć, obmywszy wszystko wokół niej. I skąd się brali ci wtajemniczeni, skoro kapłan był sam? - To właśnie oni byli ofiarami - jęknęła na wspo- mnienie obrazów, które w błyskawicznym tempie przesu- nęły jej się przed oczami, kiedy trzymała brakteat w dłoni. - Za każdym razem gdy bogini wracała z podróży, trzej niewolnicy zakładali na szyję brakteaty i musieli oczyścić wszystko: wóz, zasłonę i samą boginię. Później składano ich w ofierze i wrzucano do wody. - Zaczekaj chwilę - poprosił Sander i pomógł Benedi- kte wstać. - Najpierw byli składani w ofierze? Opróżniani z krwi i wieszani? - Tak - odparła głosem zdradzającym udrękę wywo- łaną scenami, których była świadkiem. - Ich krew służyła do obmycia bogini. Ostatniego oczyszczenia dokonywał sam kapłan. A później niewolników wrzucano do wody jako kolejną ofiarę. - A cóż to za przemieszanie obrzędów? To się z niczym nie zgadza! Ale poczekaj, jeśli pomyślimy logicznie, to... Nerthus była bóstwem germańskim. Czcili ją Cymbrowie i Teutoni na wybrzeżach Morza Bałtyc- kiego. Wiara ta musiała pczywędrować aż tutaj, choć właściwie nie tu jej miejsce. Pierwsze stulecia naszej ery to okres wielkich wędrówek ludów, być może przybyli tu jacyś Teutoni i sprowadzili swoje bóstwa. A później... później prawdopodobnie miejscowa ludność włączyła kult Nerthus do własnych dawnych krwawych rytuałów. Wiemy, że czciciele Nerthus nie składali krwawych ofiar, składali je natomiast mieszkańcy Północy. Ale ofiarowa- nie wodzie istotne było zarówno w kulcie Nerthus, jak i w kulcie Tyra. Imię Nerthus zostało przypuszczalnie przejęte dalej przez naszych przodków i przekształciło się w imię męskiego boga płodności, Njorda. Wymieszały się tu dwie religie, Sveg! Nic dziwnego, że w rezultacie wszystko jest takie okrutne! Znów zaczęli iść. Benedikte rozpaczliwie starała się zachować ów kruchy nastrój, jaki wytworzył się pomiędzy nią a Sanderem, lecz otoczenie Fergeoset nie sprzyjało pielęgnowaniu ledwie kiełkującej miłości. Zewsząd nacie- rały twarde, brutalne realia i okrutne przesądy, aż dech zapierało w piersiach. - Ile jest właściwie tych brakteatów? - zastanawiał się Sveg. - Tylko trzy - odparła Benedikte z niezachwianą pewnością. - Cały czas używano tylko ich. Poprzez ten, który trzymałam w dłoni, wyczułam cierpienie wielu ludzi. Sveg był zaskoczony. - I znaleźliśmy wszystkie trzy? Tysiąc dwieście lat później? - Pozostawały w ukryciu - powiedziała Benedikte jakby we śnie, przywołując swoje wizje. - Wyczułam długie jak wieczność ciemności, zapach kamienia i ziemi. - To znaczy, że Niemcy odnaleźli je teraz - gniewnie stwierdził Sveg, przedzierając się przez zarośla, które niemal ukryły wąską ścieżkę. - Nie, nie - sprostowała Benedikte. - Brakteaty zostały wydobyte już wiele lat temu. Widziałam mężczyz- nę i kobietę, którzy trzymali je w rękach. - Ach, tak? - powiedział Sander. - Ja także sądziłem, że to Niemcy. A więc to oni, mężczyzna i kobieta, dwadzieścia pięć lat temu poruszyli tę okropność. I sami zginęli. - Uważasz więc, że Niemcy dowiedzieli się o znalezis- ku? - zapytał Sveg. - Wciągnęli w całą tę historię Mortena Hjortsberga, a teraz szukają czegoś jeszcze. - Taka jest moja tearia. Nie wierzę, że mężczyzna i kobieta znaleźli tylko brakteaty. Musieli pobudzić do życia silniejsze moce, a do tego nie wystarczą te małe talizmany. Cicho, ktoś nadchadzi! Przystanęli. Po ścieżce w ich stronę sunął jakiś cień, zatrzymał się gwałtownie i długimi susami umknął w zaro- śla. Sveg oprzytomniał: - Dzięki Bogu to tylko łoś! - Wystraszyłam się - przyznała Benedikte i odetchnęła z ulgą. - Ty? Przestraszona? - uśmiechnął się Sander i na moment przytulił dziewczynę, by ją pocieszyć. - Ale dobrze cię rozumiem. Jesteśmy już w pobliżu Fergeoset, a to miejsce ma okropny wpływ na każdego. - Właściwie spodziewałem się, że to Livor - wyznał Sveg. - Miał przecież wrócić dziś wieczorem. - Tak powiedział, ale ja mu nie wierzę - stwierdził Sander. - Zadurzył się w Adele, a ona całkiem na zimno go odrzuciła. Szkoda, że jej nie słyszeliście! Wiejski pachołek i śmierdząca gnojem ameba to najłagodniejsze wyrażenia. Ogromnie go to uraziło, poznałem po wyrazie oczu. - Szkoda, bo dziś wieczór mógłby nam się przydać - powiedział lensman. Benedikte podchwyciła inny wątek sprawy. - I pomyśleć, że tak spodobała mu się Adele! Ona jest bardzo ładna, ale żeby Livor? - Biedaczysko! - mruknął Sveg. - Ta wyrachowana, zarozumiala suka! Benedikte uwielbiała go za te słowa. W blasku księżyca Fergeoset wyglądało naprawdę strasznie. Wyraźniej też wyczuwali owo magiczne, tajem- nicze zło, które władało okolicą. Wielki dom górował nad chatami podobnie jak katedry nad domami we francuskich miasteczkach. Mały koś- ciółek zostawili sobie na później, najpierw skierowali się bezpośrednio do domu. Z największą ostrożnością ot- worzyli skrzypiące drzwi i weszli do środka. Benedikte wciągnęła powietrze przez nos. - Dzisiaj pachnie tu lepiej. - Tak, mnie też się tak wydaje - przytaknął Sveg. - I nie wyczuwam już takiej pustki, takiego ukrywania własnej istoty - mówiła dalej Benedikte. - Dom jest teraz zwyczajnym stacym domem, ma dobre i złe wspomnienia. Starała się wczuć w atmosferę, a oni cierpiiwie czekali na jej reakcję. Tak, to prawda, opór, jaki odebrała dwie noce temu, ustąpił. Teraz dom był otwarty, napłynęły wszystkie obrazy i uczucia - jak zwykle, gdy wchodziła do jakiegoś budynku. Wibracje, niosące wieść o śmierci, tak charak- terystyczne dla większości starych domów... Obrazy przemykały jej przez głowę, błyskawicznie ustępując sobie miejsca. Przy palenisku na krześle, które- go teraz wcale tam nie było, siedziała kobieta. Na podłodze bawiły się dzieci, ale nie były radosne. Kobieta wyglądała na niewypowiedzianie zmęczoną. Na kolejnym obrazie w tym miejscu, gdzie teraz stała szafa, ktoś leżał na łóżku. Benedikte wyczuwała głód, zimno i samotność, nie dającą się z niczym porównać. Ujrzała też inną kobietę siedzącą przy stole, pochyloną nad księgą, w której coś pisała. Samotna autorka pamiętnika. A więc tak wy- glądała? Benedikte poczuła ogromne współczucie dla niej; dla tej kobiety, której nigdy nie było dane połączyć się z wytęsknionym mężczyzną. Nieznośny strach przeniknął pokój, pojawił się kolejny obraz. Powietrze przeszył nagły jęk, cichy, żałosny, bez nadziei. Podłoga zalała się krwią, która szybko wyparowa- ła w powietrze, zniknęła, ale Benedikte zdążyła wyczuć falę gwałtu i zrozumiała, że była świadkiem jakiegoś niecnego czynu, bójki, okrucieństwa, choć prawdopodo- bnie nikt nie zginął, inaczej usłyszeliby o tym. Mimo wszystko jednak jak na dom względnie nowy - wszak wybudowano go ze strychem - jego historia była zaiste wstrząsająca. Brakowało jednak najistotniejszego elementu: nie uka- zało jej się nic niesamowitego. - Wszystko jest tu bardzo zwyczajne - rzekła Benedikte do swych towarzyszy. - Widziałam życie i historie minionych pokoleń, ich smutki i chwile radości, chorobę i śmierć. - I uważasz to za całkiem normalne? - spytał Sander. - Oczywiście! Przywykłam do tego. I oznacza to, że złej mocy, która była tu nocą przedwczoraj, już nie ma. - Oczy? - Ich właśnie się obawiałam. Ta istota musiała stąd odejść. - To bez wątpienia wspaniała wiadomość - orzekł Sveg. - Ale chyba nie pójdziemy od razu spać? Nie po to tu przyszliśmy? - Oczywiście, musimy jeszcze zhadać kościół - powie- dział Sander. - Sprawdźmy tylko, czy mamy wszystko, czego nam potrzeba. Czy jest dość świec do latarni? Pomimo pewności, że dom jest już wolny, Benedikte nie mogła się opanować, by nie rozglądać się dokoła ze strachem. Szukała oczu, tych oczu, które wystraszyły ją nie na żarty, gdy poprzednio tu nocowała. Były takie upiorne, takie złe, zimne, wyczekująco wyrachowane. Nie chciała już ich nigdy spotkać. Nigdy, przenigdy. Gdy Sander sprawdzał ich wyposażenie, trzymała się blisko niego. Przerażona ujrzała, że lensman Sveg kont- roluje swój rewolwer. Nie wiedziała, że ma przy sobie broń palną. Co też on ma zamiar zrobić? Strzelać do poszukiwaczy skarbów? Czy też maże do upiorów? Cóż, może Saader ma rację twierdząc, że Morten i Niemcy szukali skarbu. To brzmiało dość sensownie. W każdym razie jeszcze go nie znaleźli. Ale to przecież w żaden sposób nie wyjaśniało ani obecności przewoź- nika, co prawda już wyeliminowanego, ani składania ofiar z ludzi teraz, współcześnie. Żałowała, że nie mogła dłużej utrzymać brakteatu w dłoni, tak by napłynęło więcej informacji. Znosiła jednak ból, aż przekroczył granicę jej wytrzymałości. Naprawdę nie mogła już dłużej dotykać parzącego krążka. - Gotowi jesteście? - zapytał lensman Sveg. - Tak, ale dlaczego musimy tam iść akurat teraz, kiedy jest najciemniej? - zapytał Sander. - Czy nie możemy poczekać przynajmniej, aż zacznie świtać? - Uważam, że nie. Powinniśmy iść teraz, kiedy mamy pewność, że poszukiwacze skarbów nie wejdą nam w paradę. Czy możecie poczekać jeszcze moment? Pójdę tylko za róg. - Dobrze - zgodzili się. Sveg wyszedł. Sander papatrzył na Benedikte, uśmie- chnął się łagodnie i pogładził ją po policzku. Nic więcej, ale akurat tego teraz potrzebowała. Ten drobny gest wiele jej powiedział. Wrócił Sveg, przejęty i tajemniczy. - Zdmuchnijcie świece - polecił szeptem. Usłuchali. - Co się stało? - zapytał Sander. - Kiedy byłem za domem... Zresztą, chodźcie sami! Wyszli za nim na tył domu. Stamtąd zobaczyli coś całkiem nieoczekiwanego. Choć przed nimi stały jeszcze dwie chaty, mogli między nimi dostrzec fragment kościo- ła. Widzieli okno, a w nim migotliwe, zjawiskowe światło. - Sądzę, że miałeś racje, Sanderze - mruknął Sveg. - To nie cypel jest właściwym miejscem, lecz kościół. - Benedikte jako pierwsza wyeliminowała cypel. Czy oni mogli nas widzieć? Sveg papatrzył na pozbawioną okien ścianę domu. - Nie, ale to oczywiste, że tu jesteśmy. Sami o tym mówiliśmy. - Do diabła! I poszukiwacze skarbów nas uprzedzili! - zdenerwował się Sander. - Co teraz zrobimy? Oczy Svega w ciemności szukały wzroku towarzyszy. - Idziemy tam - oznajmił krótko. - Masz jakąś broń, Sanderze? - Tylko nóż, ale nie musimy chyba używać siły przeciw zwykłym ludziom, którzy wyprawili się na poszukiwanie skarbów, a którzy w dodatku są naszymi przyjaciółmi? - Nie, oczywiście, ale niczego nie można być pewnym. Najlepiej przygotować się na wszystko. Benedikte? - Jej nie potrzebna jest żadna broń - powiedział Sander. - Z trzech powodów: po pierwsze, my możemy ją obronić, po drugie, ona nigdy nie tknęłaby nikogo nawet palcem i po trzecie: ona może po prostu zaklęciami zmusić ich do wycofania się w jakieś mało przyjemne miejsce. Ostatnie zdanie powiedział takim tonem, że aż musieli się uśmiechnąć. - Wejdziemy do kościoła? - zapytala Benedikte. - Czy nie znajdziemy się wówczas w pułapce bez wyjścia? - Na razie spróbujemy trzymać się na zewnątrz. W kościele jest dość okien bez szyb, byśmy bez przesżkód mogli zajrzeć do środka. - A jeśli nas zobaczą? - Nie musimy prezentować się na tle otwartej rów- niny. Jeśli będziemy mieć za plecami las, wtopimy się w czerń drzew. Chodźmy! Im bardziej zbliżali się do kościoła, tym większe ogarniało ich zdumienie. Światło w oknach wydawało się nienaturalne. Biła od niego czerwonawa, jakby przydy- miona poświata, wydawało się, że pulsuje. Jak gdyby kościół był żywym stworzeniem, a zaglądając do jego wnętrza patrzyli na serce i drobiny krwi. - Straszne - szepnął Sander. Otoczył Benedikte ramieniem, przez cały czas troskliwy i czuły. Benedikte, która z początku wzbraniała się przed uwierzeniem w jego miłość, by później oszczędzić sobie cierpień, nie miała już powodów, by wątpić w jego uczucia. Paradoksalne, ale to jeszcze bardziej skomplikowało ich związek. Dziewczyna była teraz zupełnie bezbronna, całkowicie uzależniona od nastrojów Sandera. 2atrzymali się pczy ostatniej chacie i rozglądali się dokoła. - Musimy obejść ten dom - szepnął Sander. - Tak, by znaleźć się po drugiej stronie kościoła. - Zgoda - mruknął Sveg. - Tam tuż przy ścianie rosną krzaki. Jeśli nie wetkniemy nosów wprost do kościoła, może pozostaniemy niezauważeni. Chwilę później znaleźli się już przy zaroślach. Okno umieszczone tu było dość wysoko, ale szczęściem fun- damenty świątyni wystawały na tyle, by dało się na nich stanąć. Okno było dostatecznie szerokie dla wszystkich. W głęboko szarym zmroku Sveg dał im znak głową. Przemknęli pod ścianę i bezszelestnie wspięli się na występ. Ostrożnie zajrzeli do środka. Benedikte usłyszała, że Sveg aż zachłysnął się powiet- rzem. - Cóż to, na miłość boską...? Ona sama musiała mocniej uchwycić się parapetu, by nie spaść na dół. Ostry sztylet strachu boleśnie przeszył jej ciało. Oczy... Widziała oczy, ale teraz było kilka par. Nie patrzyły na nią, ale i tak je widziała, błyszczące, podczas gdy posiadacze owych oczu poruszali się niczym mroczne cienie w brudnoczerwonym półmroku. Światło promieniowało z płytkiego naczynia przy ołtarzu. Ołtarz jednak nie był tym samym, który widzieli wcześniej. Przypominał teraz ławę, naznaczoną straszli- wymi rdzawobrunatnymi plamami, jakby skrzepłą krwią? Przy jednym końcu ławy stało drugie, czworokątne naczynie. - Boże - szepnął Sander prawie bezgłośnie. - Ołtarz ofiarny, przygotowany do złożenia ofiary! A te postaci to wcale nie są poszukiwacze skarbów! To coś znacznie groźnieyszego! - Wtajemniczeni - dało się odczytać z warg Benedikte. Tak, było ich trzech o gorejących oczach. Ale te oczy nie przypominały tych, które Benedikte ujrzała w wielkim domu, były bardziej czerwone, a mimo to bardziej ludzkie. Tamte straszne oczy wyglądały jak dwa błysz- czące krążki cyny. Postaci najwyraźniej uznały przygotowania za zakoń- czone. Dwaj wtajemniczeni zniknęli z pola widzenia. Sander popatrzył na Svega. Co teraz? pytał jego wzrok. - Czekamy - odszepnął lensman. Benedikte raz po raz ciarki przebiegały po plecach. Choć to przed sobą mieli ów niesamowity, niepojęty widok, wyobrażała sobie, że za plecami czyha inne niebezpieczeństwo, choć wcale tak nie było. Wtayemniczeni znów znaleźli się w zasięgu ich wzroku. Nieśli teraz między sobą bezwładne ciało. Kobieta? Tak, miała na sobie suknię. - Adele - szepnął Sander. - Boże święty... Kobieta ułożona została na ołtarzu ofiarnym z głową nad naczyniem. Na piersi błysnął złoty krążek. Jeden z brakteatów. - Dobry Boże - szepnął wzburzony Sveg. - Czyżby ona miała zostać złożona w ofierze? Nie, to nie może być prawda! A jeśli ona już nie żyje... - Prawdopodobnie jest tylko zamroczona - ledwie słyszalńie odparł Sander. - Miejrny taką nadzieję. A ci mężczyźni... Wydaje mi się, że rozpoznaję okrągłą sylwet- kę Gerta. - Tak - szepnęła przerażana Benedikte. - A tamci dwaj to Walter i Morten. Chodźcie, musimy wejść do środka! Urwała w połowie zdania. Szaroczerwone światło pociemniało. Wtajemniczeni z największym szacunkiem postąpili w tył. Wśród cieni pod amboną ukazała się nawa postać. Benedikte zaparła dech w piersiach. Był to wysoki, zgarbiony mężczyzna, z głową wysuniętą do przodu. - Przewoźnik - szepnął Sander. - Ten, którego zaklęciem zepchnęłaś w głębinę? Przewoźnik, ksiądz, nieśmiertelny! Kapłan Nerthus! Benedikte poczuła ogarniające ją mdłości. Kurczowo uchwyciła się parapetu, by nie spaść, tak mocno zakręciło jej się w głowie. Zdawała sobie bowiem sprawę, że unicestwienie tej straszliwej istoty należy tylko do niej i nikt jej w tym nie pomoże. Ale jak zdoła tego dokonać, skoro zaklęcie nie pomagało? Znała wszak tylko jedno. W pomieszczeniu było ciemno; w mrocznym, szaro- czerwonym świetle, przywodzącym na myśl wnętrzności zabitego zwierzęcia, które kiedyś widziała, trudno było rozróżnić szczegóły. Dostrzegła jedynie trzy rzeczy: nóż ofiarny w dłoni kapłana, metalicznie lśniące oczy skiero- wane na Adele i, przelotnie, twarz, której lewa połowa przypominała zionącą czarną jamę. Niemcy skłamali mówiąc, że nigdy nie widzieli upiora. Lensman, Sander i Benedikte zeskoczyli na ziemię i pobiegli za róg do drzwi kościoła. Musieli działać błyskawicznie, chodziło wszak o życie Adele. Sveg pchnął drzwi. Zrobił to tak mocno, że po prostu wyrwał je z zawiasów, nie zauważając, iż są zamknięte. Bez uprzedzenia oddał strzał do tego, który przyciskał ramiona Adele do ławy. Gert padł na posadzkę. Walter i Morten skryii się za ołtarzem. Został tylko potworny upiór. Metaliczne oczy na moment spoczęły na tych, którzy ośmielili się zakłócić doniosłą ceremonię, zatrzymały się na Benedilkte i zaraz kapłan zniknął wśród cieni. Na pewno utkwiło mu w pamięci rnoje zaklęcie, pomyślała dziewczyna z gorzką satysfakcją. Sander rzucił się za nim w pogoń. - Stój, zaczekaj, z nim sobie nie poradzimy! - krzyknął Sveg. - Szanuj życie, Sanderze! Raczej pomóż mi tutaj! Sander niechętnie zawrócił. Sveg i Benedikte przeszli pod ołtarz i ściągnęli Adele na podłogę. Lensman dał znać Benedikte, by zajęła się nieprzytomną dziewczyną. Sam zerknął na leżącego Gerta i zdusił przekleństwo. - Chyba za celnie go trafiłem - burknął. - Nie miałem takiego zamiaru. - Sądzę, że tak, jak się stało, jest najlepiej - pocieszała go Benedikte. - I tak był już naznaczony. Połyskujące czerwono oczy nieruchomo wpatrywały się w sufit. Ich blask powoli zamierał, aż wreszcie zniknął. Życie Gerta dobiegło końca. Benedikte wyciągała nieprzytomną dziewczynę ze zbezczeszczonego kościółka. Za sobą słyszała gwałtowny tumult, mogący jedynie oznaczać, że Sander i Sveg wdali się w walkę z Mortenem i Walterem. Ale jak się to skończy? Tamci znajdowali się wszak pod magicznym wpływem kapłana, najlepszym dowodem na to były ich lśniące czerwonym blaskiem oczy. A mimo to kapłan nie chronił ich dostatecznie, bo kula z rewolweru lensmana zabiła Gerta... Już w drzwiach Benedikte drgnęła gwałtownie. Powie- trze przeszył odgłos kolejnego wystrzału, a potem zapadła cisza. Straszliwa cisza. Sander... ? Odetchnęła z ulgą i dalej ciągnęła swój ciężar, rozległ się bowiem głos Sandera: - No, to już. Wyciągnijmy ich stąd, to miejsce przyprawia mnie o dreszcze. Usłyszała za sobą ich prędkie kroki i odgłos wleczo- nych po podłodze ciężkich ciał. Ale padły przecież tylko dwa strzały! Ten, który dosięgnął Gerta, i... Wyjaśnienie otrzymała, gdy tylko wszyscy znaleźli się na dziedziócu kościoła. Lensman Sveg powiedział z niekłamanym podziwem: - Nigdy nie przypuszczałem, żeby taki akademik mógł powalić człowieka na ziemię jednym ciosem! Sander uśmiechnął się zakłopotany: - Prawdę powiedziawszy, to była moja pierwsza próba. - Szczęście początkującego. Zwiążmy tych dwóch. Nareszcie Benedikte mogła wyrobić sobie pojęcie o tym, co zaszło. Sander uderzeniem pięści unieszkodliwił Mortena, a Walter został postrzelony w ramię. Obaj leżeli teraz bez czucia, związano ich więc bez kłopotu. Gerta także wyciągnęli z kościoła, a Sander trzymał teraz w dłoniach prawdziwy skarb, który znalazł na podłodze przy ołtarzu. Owinął go chusteczką do nosa, gdyż upiorny kapłan trzymał go w swej upiornej ręce. Nóż ofiarny! Kiedy ciągnęli cztery bezwładne ciała w stronę dużego domu, Sander uniósł rękę, trzymając nóż przez chusteczkę. - Popatrz, Benedikte! Tu napisano pismem runicz- nym: "Lauk i Lin". W Norwegii jest tylko jeden taki nóż. To dopiero prawdziwy skarb! Benedikte świetnie mogłaby się obejść bez tego drogo- cennego znaleziska, ale nie powiedziała tego głośno, nie chciała sprawić Sanderowi zawodu. Wymamrotała jedy- nie coś na kształt gratulacji. Szczękała przy tym zębami, ale nie ona jedna była w takim stanie. Powoli, bardzo powoli zaczęło się rozjaśniać. Nie była to bynajmniej żadna orgia światła, ale na niebie pojawił się jaśniejszy o pół tonu wąziutki pasek. W połowie drogi napotkali Livora, którego w domu zatrzymała choroba jałówki. Kiedy ujrzał Adele w tak żałosnym stanie, padł przy niej na kolana i ujął jej dłonie w swoje. Przerażony słuchał ich opowieści. - Powinienem był iść z wami - powiedział wzburzo- ny. - Choć wydaje mi się, że i beze mnie dobrze sobie poradziliście. - Nie dostaliśmy w swoje ręce tego najgorszego - powiedział Sveg zaciskając pięści. - Ale sądzę, że na dzisiejszą noc już wystarczy. Nie mam ochoty, żeby rzucać się w wir walki z tą zjawą. - Sądziłem, że on już nie istnieje - zdziwił się Livor. - My też tak myśleliśmy - z goryczą w głosie odparł Sander. Benedikte nic nie powiedziała. Ona przez cały czas wiedziała, że przewoźnik znajduje się w Fergeoset. Już od chwili, gdy pierwszej nocy ujrzała w ciemności owe straszliwe oczy, podejrzewała, kto przygląda jej się z taką nienawiścią i nieskrywanym okrucieństwem. Kapłan Ner- thus! Kiedy weszli już do wielkiego domu i Livor zapalił świecę, poczuli, jak bardzo są wycieńczeni, zmęczeni nie tylko fizycznie, a przede wszystkim psychicznie. Ciało Gerta ułożono na deskach w szopie, postrzałowa rana Waltera nie wydawała się poważna, zarówno on, jak i Morten zaczynali już przychodzić do siebie, co lensman i jego towarzysze obserwowali z lękiem. Jak będą się zachowywać? Czy nadal pozostają pod wpływem kapłana? Wydawało się, że nie. Oczy mieli całkiem normalne, a ciche, wyrażające udrękę jęki były bardzo ludzkie. Obaj byli jednak porządnie zamroczeni, zostawiono ich więc w spokoju. Skoncentrowali się na Adele. Prawdopodobnie podano jej jakiś środek odurzający, może silny narkotyk, bo źrenice miała nienaturalne, a kiedy zaczęli nią potrząsać, by ją obudzić, wymamrotała tylko coś niewyraźnie i spała dalej. Livor zapytał, czy nie mają ochoty na coś do jedzenia, i choć w pierwszej chwili byli zaszokowani tą propozycją, poczuli nagle, że są głodni. Nie do pojęcia, po tym wszystkim, co się zdarzyło! Wszyscy troje wciąż nie mogli opanować drżenia rąk. Sveg wolał, by dla pewności dwaj mężczyźni nadal pozostali związani, podczas gdy oni jedli bardzo prosty posiłek z resztek zapasów, które Livor zostawił poprzed- nio. Do podziału mieli spory kawałek chleba, popijany cienką, wodnistą kawą. Bardzo im to smakowało i choć jeszcze przed chwilą wydawało im się to całkiem niepraw- dopodobne, uspokoili się trochę. Ogień na palenisku dogasał, ale świece płonęły dalej. Czekali, aż wstanie świt. - Co z nimi zrobimy? - zapytał Sander. - No, nie mam zamiaru odesłać ich tak po prostu do tej wynajętej zagrody - chłodno powiedział Sveg. - Musi- my doprowadzić ich do wioski, do tutejszego lensmana. Niech on się martwi. - Lensman mieszka w mojej wiosce - wtrącił się Livor. - I tam najkrótsza droga. Zwłaszcza że przyciąg- nąłem rzeką moją łódź. - Co takiego? - zdumiał się Sveg. - A przewoźnik? - Nie miałem pojęcia, że on jeszcze straszy! Poza tym nie widziałem jego promu, ale on przecież miał dzisiaj inne zajęcia. O ile dobrze zrozumiałem, w kościele. - Zgadza się - cierpko potwierdził Sveg. - Przyj- rzymy się jeszcze temu kościołowi, kiedy tylko mrok ustąpi, a słońce znów zaświeci nad tym zatraconym Fergeoset. Dobrze, zrobimy tak, jak proponujesz. Podej- rzewam, że nie ośmieli się wypłynąć promem, dopóki jest tu Benedikte. Livor nagle zesztywniał. - Cicho! Czy ktoś tu przyszedł? - Niczego nie słyszałem. - Jakiś słaby dźwięk dobiegł z pierwszej izby, ale nasza rozmowa go zagłuszyła. Starali się zachowywać jak najciszej. - Jest tu kto? - zawołał Sveg. Nie dobiegł ich żaden odgłos. Wszyscy razem, ze świecami w dłoniach, przeszli do pierwszej izby. Oświetlili kolejno wszystkie kąty i zaka- marki, ale izba okazała się kompletnie pusta. Sveg opuścił świecę. - Mogła być jakaś mysz, coś drapnęła, czymś zaszeleś- ciła - mruknął. - To było takie niewyraźne - tłumaczył się Livor. - Jakby ktoś wślizgnął się przez drzwi. - Ale nic tu nie ma - powiedział Sveg. - Chodźmy, wypijemy kawę. Usiedli wokół prymitywnego stołu i wreszcie spłynął na nich spokój. Zaczęli rozmawiać o bardziej obojętnych sprawach, o tym, co dzieje się na świecie poza Fergeoset, i o tym, jak wspaniale będzie wrócić wreszcie da domu, do cywilizowanego życia. Świt miał już zamiar zajrzeć do izby, kiedy Benedikte nagle zauważyła, że w domu zaszła jakaś zmiana. Z początku było to coś bardzo nieokreślonego, zaraz jednak wyczuła kryjącą się gdzieś obcą moc. Z lękiem powiodła wzrokiem dookoła, lecz oczu, których się obawiała, nigdzie nie dostrzegła. Było natomiast coś innego... Zapach, z początku zbyt słaby, by mogła go rozpoznać. Kiedy się jednak zastanowiła, zrozumiała, że unosi się w domu od jakiegoś czasu, tylko że ona zbyt była zajęta innymi myślami, by zareagować. Popatrzyła na pozo- stałych, ale niczego nie zauważyli. Ale było tu coś jeszcze, czego nie mogła widzieć... Zapach stawał się coraz silniejszy. I teraz już mogła go nazwać. Taki sam odór, jaki wydaje zapomniana szmata od podłogi, która pleśnieje i gnije. Wstrętny, duszący smród. Adele zaczynała przychodzić do siebie. Mężczyźni spokojnie półgłosem rozmawiali między sobą. Benedikte ogarnęło paraliżujące wrażenie promieniu- jącego skądś zła. A później nadszedł strach pochodzący z głębi jej duszy. Chciała krzyczeć, że muszą odejść stąd jak najspieszniej, ale strach ją dławił i nie mogła nabrać dość powietrza w płuca. Wstała i wyjrzała przez okno. Wiatr przeganiał szarobiałe chmury nad szczytami gór, widocznych na tle jaśniejącego nieba odchodzącej nocy. Wśród zamglonych chałup Fergeoset słychać było zawo- dzenie wiatru i kiedy weń się wsłuchała, wydało jej się, że słyszy w nim jęki zmarłych. Ale ten dźwięk nie był straszny. Ogarnął ją smutek, ale wyczuła w nim także coś pięknego. Niebezpieczeństwo znajdowało się w środku, w samym domu. W nocnym mroku dostrzegła smutne sylwetki domów na tle nieba. Ciągle jeszcze ciemnaść brała górę nad światłem, jedynie lekkie pasmo na wschodzie zapowiadało poranek. Poczuła, że coś dzieje się za jej plecami, obróciła się, ale tam przy świecach siedzieli tylko trzej mężczyźni: Sander, Sveg i Livor. Na jednycn łóżku Adele ciągle na próżno walczyła ze snem, na drugim leżał Morten, związany i zakneblowany, bo chcieli z nim pomówić dopiero, gdy znajdą się poza wpływem Fergeoset. Walter, unieszkod- liwiony podobnie jak Morten, leżał na podłodze. Ale w tej izbie znajdowało się coś jeszcze, jakaś moc, od której biło śmiertelne niebezpieczeństwo, i ta moc nie chciała się ujawnić. Jakby obawiała się jej, Benedikte. Dziewczyna czuła, że oddziela pozostałych od tej mocy, być może ochrania ich, a maże tylko chwilowo ją wstrzymuje, odsuwa moment wydania wyroku. - Jak jest na dworze, Benedikte? - zapytał Sander. - Zaczyna świtać? Odruchowo jeszcze raz spojrzała przez okno. - Powoli jakby... - zaczęła. I zdrętwiała. Poczuła, że delikatne włoski na jej karku nagle się podnaszą. Cała izba odbijała się w ciemnej, gładkiej szybie. I tam właśnie ujrzała to, co tak ją niepokoiło. Zła moc nie kantrolowała swego odbicia. Ujrzała ją teraz w pełni. Przerażona patrzyła tylko, nie mogąc myśleć jasno. To było gorsze, niż mogła kiedykolwiek przypuszczać. Jak zdoła sobie z tym poradzić? ROZDZIAŁ XIII Musi zachowywać się całkiem normalnie. Zła moc nie może powziąć żadngch podejrzeń, bo wówczas będą straceni. Dopiero gdy spojrzała w szybę, zorientowała się, że czegoś brakuje, że nie widzi czegoś, co powinno tam być. Tego czegoś po prostu nie było! W końcu zrozumiała przyczynę. Powoli objawiła jej się straszna prawda, tak straszna, że z przerażenia zrobiło jej się słabo. Przez chwilę stała jak sparalżżowana. Czuła, że mięśnie napinają się coraz mocniej. Benedikte miała świadomość, że nie zdoła ukryć, iż wie. Mruknęła pod nosem wytłumaczenie, że musi wyjść na moment. Nie było nic dziwnego w tym, że ktoś nagle pospiesznie wychodzi w bardzo prywatnej sprawie, w od- powiedzi pokiwali więc tylko głowami. Byli poza tym zajęci Adele, która właśnie usiadła, i nie zwracali uwagi na Benedikte. Jak mogła ich uratować? Poszła za dom, jak najdalej od złej mocy. Musiała myśleć jasno, a tam, w środku, było to niemożliwe. Wiedziała już teraz, że jej zaklęcia nie wystarczą. Z pew- nością zdołałaby zmusić kapłana do zejścia w głębinę, ale on i tak wkrótce by powrócił. Najpierw należało zniszczyć ową straszliwą moc, która utrzycnywała go przy "życiu". Inaczej stale będzie tu wracał... A Fergeoset należało oczyścić! Benedikte musiała odnaleźć pradawną silę, kryjącą się za wszelkim złem, panującym w tej pięknej, bezludnej górskiej wiosce. Należało umożliwić ludziom swobodne poruszanie się po tych okolicach, tak by nie zerkali ukradkiem w stronę Fergeoset i zastanawiali się, czy przypadkiem nie znaleźli się zbyt blisko. Nie powinni stronić od tego przepięknego miejsca jak od zarazy. Tak, Benedikte i jej przyjaciele dawno już zdawali sobie sprawę, że kryje się tu coś więcej, coś znacznie potężniej- szego i groźniejszego niż straszny upiór z łodzią. Kapłan sam nie posiadał dostatecznie wielkiej mocy, by uczynić trzech wykształconych, trzeżwo myślących młodych męż- czyzn, jakimi byli Morten, Walter i Gert, niewolnikami i wykorzystać ich przy tak makabrycznym obrządku ofiarnym. Najwyraźniej zostali wybrani przez przewoźni- ka, który bezpiecznie przeprawił ich swym promem. Źródło wszelkiego zła musiało znajdować się w koś- ciele. Bo czyż nie "w głębokie piwnice" Tengel Zły zaklął tę potęgę, aby nie przeciwstawiała się jego mocy? Była to naprawdę potężna siła, skoro nawet Tengel Zły jej się obawiał. Tengel, który pragnął być jedynowładcą na ziemi, kiedy nadejdzie jego czas. Nie zauważyla nawet, że podeszła do samego kościoła. Z domu nie można było jej dostrzec. Zatrzymała się przy drzwiach, które już nie istniały, i przyglądała budynkowi z szacunkiem pomieszanym z przerażeniem. Mały i niepo- zorny, a jednak skrywał w swym wnętrzu tak straszliwą tajemnicę. Taki spokojny wydawał się w półmroku. Nadal wszystko ukazywało się w odcieniach czerni i szarości, żadne inne kolory nie dały się jeszcze odróżnić. Musiała podjąć próbę rozwikłania tej zagadki, tylko ona była do tego zdolna, bo w jej żyłach płynęła krew Ludzi Lodu. Że też wcześniej nie zrozumieli tego, co powinno objawić się ich oczom. Co wcęcz objawiło się ich oczom! Jedyne sensowne wyjaśnienie, jeśli chodzi o kap- łana! Usłyszała za sobą kroki i drgnęła przestraszana. Ale to był tylko Sander, który niepokoił się o nią. Zbyt długo nie wracała. Gdy ujrzała Sandera, ustąpiło napięcie, w jakim pozo- stawało całe ciało Benedikte i wszystkie jej zmysły. Dostrzegł, jak bardzo się rozlużniła, kiedy uśmiechnęła się do niego zawstydzana. Opowiedziała mu szybko, do jakiego wniosku doszła i co pastanawiła zrobić. Sander przeraził się nie na żarty. - Nie możesz wejść do tego kościała, Benedikte, nie wolno ci! Ja także zrozumiałem, że pradawna moc tu właśnie jest ukryta, ale za nic w świecie nie pozwolę, byś tam weszła. Musimy sprowadzić pomoc, posiłki z Christianii, musimy... - Kogo? - spytała łagodnie. To pytanie go załamało. Zastanowił się. Kto w całej Norwegii może podjąć walkę z tym nieznanym? Nikt. Księża z wodą święconą, egzorcyści, parapsycho- lodzy... Nikt ani nic nie zdoła przeciwstawić się mocy ukrytej pod kościołem. Tylko ktoś z Ludzi Lodu. A jedynym dotkniętym z rodu Ludzi Ladu była właśnie Benedikte. - Nie boję się, Sanderze - przekonywała go łagodnie. - A przynajmniej nie bardzo. Bo mam teraz ciebie. W ustach tej wstydliwej i nieśmiałej dziewczyny słowa te wydały się wprost zaskakujące. Sander zrozumiał, jak wiele musiały ją kosztować, wszak ona uważała się za najmniej godną uwagi dziewczynę w całej Norwegii. Z dumą pojął, że ofiarował jej choć trochę pewności siebie. Sander Brink zawsze umiał postępawać z kobietami. Intuicyjnie wyczuwał, co pragną usłyszeć, jak chcą, by się wobec nich zachowywał. Ale jej nie wolno pójść do kościoła! Zdecydowanym ruchem ujął ją za ramię. - Benedikte, jesteśmy wszyscy już zbyt zmęczeni, wrócimy tu innego dnia. Oni już zaczęli przewozić rannych na drugą stronę jeziora. Chodź, teraz stąd odejdziemy! - Nie! Jej zdradzający przerażenie krzyk zmusił go, by popat- rzył na nią uważniej. W świetle nocy była trupio blada. Oczy miała wielkie, pociemniałe ze strachu. Ledwie mogła wydusić z siebie słowa: - Nie możecie zejść nad jezioro! Czy nie pojmujesz, gdzie jest kapłan? Chyba poszaleliście! Ostatnie słowa wprost wykrzyczała. Wyrwała mu się i biegiem ruszyła ku domowi. Sander musiał wytężyć wszystkie siły, by dotrzymać jej kroku. - Kto miał przeprawić się jako pierwszy? - zapytała przez ramię. Jej głos zdradzał, że jest przerażona do szaleństwa. - Ranni, Walter i Marten - odparł Sander. - W łodzi Livora nie ma więcej miejsca, ponieważ oni muszą leżeć. - Aha - mruknęła Benedikte, a Sander uznał, że zabrzmiało to jak "dzięki Bogu". Widzieli już dom, ale Benedikte biegła dalej wprost na brzeg jeziora. Przy łodzi kręcili się lensman i Livor, Adele siedziała na piasku, skulona, z kolanami podciągniętymi pod brodę, z twarzą ukrytą w dłoniach. W momencie gdy Benedikte i Sander już się zbliżali, uniosła głowę i tonem protestu zwróciła się do lensmana Svega: - Już mówiłam, że chcę się przeprawić! Jaki sens ma zabieranie ich jako pierwszych? Oni się nie boją tego strasznego miejsca! - Będzie tak, jak powiedział Livor, on wie najlepiej - oznajmił Sveg. Odwrócił się do Benedikte i Sandera. - Ale wam się spieszy, wyglądacre, jakby was gonił upiór! Było to sformułowanie całkiem nie na miejscu i on sam chyba także to zrozumiał. - Nie, mamy go przed sobą - wysapała Benedikte. - Zatrzymajcie łódź! Ona nie może wypłynąć na jezioro! - O co ci chodzi? - Nie może wypłynąć na jezioro! Wpadła w panikę. Biegła tak szybko, że teraz nie miała dość siły, by skoncentrawać się tak jak powinna, a oni niczego nie pojmowali! Livor odepchnął już łódź od brzegu i starając się utrzymać równowagę sadowił się na swoim miejscu. - Zatrzymaj się, przeklęty duchu otchłani! - zawołała Benedikte unosząc ręce w stronę łodzi. W dłoni trzymała mandragorę. Livor odwrócił się. Jego dobroduszną chłopską twarz ściągnął grymas nienawiści. Urósł nagle i zgarbił się, głowa wysunęła się do przodu między ramionami, a jego twarz na ich oczach zmieniała się w straszną, wykrzywioną maskę, której brakowało lewej połowy od oka do szyi, tak że bielały odsłonięte zęby. Odwrócił się, ustawił tak, by z powrotem zejść na ląd, ale łodź mocno odepchnął nogą dalej, ku głębinie. Adele krzyczała jak szalona, kryjąc się za Sanderem. Wszyscy czworo zaczęli suę cofać, podczas gdy uprór zbliżał się do nich coraz bardziej. Sander zbyt późno zrozumiał to, co było dość jasne: jeśli kapłan, zepchnięty przez Tengela Złego zaklęciem w głębinę, powrócił w innej postaci, musiało się stać tak samo i teraz, gdy dokonała tego Benedikte. A kogo spotkali w chwilę później? Kto przewiózł ich łodzią na drugą stronę? Nie wiadomo, gdzie znajdował się praw- dzśwy Livor, najprawdopodobniej już nie żył, zgładzony, by kto inny mógł przejąć jego ciało i ziemskie życie. "Livor", który nigdy nie słyszał o upiorze! Zaczęli biec pad górę, ścigani odgłosem ciężkich kroków. Przewoźnik głucho ryknął z wściekłości. Wie- dzieli wszyscy, że nie ma dla nich żadnego ratunku, jeśli Benedikte nie... Z desperacją starała się skupić myśli na zaklęciu, którego wyuczyła się na pamięć, ale w mózgu miała przerażającą pustkę. - Uciekaj! - wrzasnął Sander. - Uciekaj, jeśli ci życie miłe! Upiór przestał ryczeć. Słyszela za sobą tylko kroki, ciężkie, dudniące, jakby kulejące. Z pewnością nie były to kroki Livora. Gdyby zdołali dotrzeć do domu, ale wydawał się tak nieskończenie daleko... I czy pomaże im to, że znajdą się w środku? Raczej nie. Benedikte biegła jako ostatnia, uważała bowiem, że powinna chronić innych. Próbowała wypowiedzieć za- klęcie; to sprawiło, że musiała zwolnić. Zatrzymała się i obróciła ku potwornemu prześladowcy. Sander wyciągnął do niej rękę. - Benedikte, kochana moja, ze względu na mnie... spróbuj uciekać! Adele znalazła się tuż przy nich i zawołała histerycznie: - Sanderze, szybko, nie zwracaj na nią uwagi! Ona nie jest twoją ukochaną, bo chyba nie spałeś także i z nią? Szybko, Sanderze, pospiesz się! Benedikte uniosła ramiona ku potworowi, choć na jego widok ogarniały ją mdłości, i już zaczęła wymawiać pierwsze słowa zaklęcia. Odniosły taki skutek, że zjawa się zatrzymała. Ale do jej uszu doszły krzyki Adele. Także? Spał z nią także ? To znaczy, że... - Nie! - zawołała. - To nie może być prawda! Kapłan-przewoźnik znów się poruszył. - Zaklęcie, Benedikte! To Sander do niej wołał. Spróbowała raz jeszcze. Powiodło jej się na tyle, że kapłan znów znieruchomiał, ale myśli jak szalone wirowa- ły jej w głowie. Kiedy Sander uspokajającym gestem ujął ją za ramię, wyrwała mu się zniecierpliwiona i uderzyła w twarz. - Nie dotykaj mnie! - syknęła. - Benedikte... - Nie odzywaj się do mnie! - krzyknęła. - Nie odzywaj się do mnie! Nie chcę cię więcej widzieć, nie przeszkadzaj mi! Jeszcze raz spróbowała wymówić zaklęcie, ale szlocha- ła tak gwałtownie, że ledwie wypowiadała kolejne urwane sylaby. Mogło to utrzymać upiora w miejscu, ale nic poza tym. Gdyby tylko przestała mówić, uwolniłby się od czaru. - Benedikte! Adele nic dla mnie nie znaczy - powie- dział Sander szybko, zanim zdołała mu przerwać. Pojął natychmiast, co wywołało gniew Benedikte, i, szczerze mówiąc, rozumiał ją. Wiedział, że jest winien, ale prze- klinał Adele za to, że wybrała jak najmniej odpowiedni moment, by zdradzić ich mały sekret. Zazdrosne kobiety bywają jednak nieobliczalne. Benedikte nie powodowała tylko zazdrość. Sander z rozpaczą przypomniał sobie jej nieśmiałość i strach przed tym, że nie okaże się go godna. Być może nigdy nie uwierzyła jego zapewnieniom o miłości. A teraz... cały jej świat się zawalił. Cały! Ze ściśniętym sercem słuchał, jak bez powodzenia kolejny raz próbuje zatrzymać upiora. Niestety, jego zapewnienie, że Adele nic dla niego nie znaczy, nie odniosło zamierzonego skutku. Przeciwnie! Otrzymał cios pięścią, od którego zatoczył się i padł na ziemię. W jednej chwili spostrzegł, kim ona jest naprawdę: dotkniętą z Ludzi Lodu. Benedikte była silna, a krew dotkniętych w połączeniu ze słusznym żalem dodały jej zgoła nadludzkich sił. Lensman Sveg, za- skoczony atakiem upiora, nadbiegł wraz z Adele, która krzycząc histerycznie pociągnęła Benedikte za rękę. - Zatrzymaj go, zatrzymaj! Tak to chyba zabrzmiało, ale zrozpaczona Benedikte, zewsząd osaczona, była jednym wielkim chaosem roz- paczy. Uderzyła Adele tak, że delikatna panna ze stolicy aż upadła. Lensman także otrzymał cios w głowę, ale on był bardziej przyzwyczajony do wymachujących ramionami pijaków, zdołał więc złapać Benedikte za ręce i przy- trzymać ją, przynajmniej na tyle, by móc wrzasnąć jej prosto do ucha: - Upiór się budzi! Oczy wszystkich skierowały się na straszliwą postać. Ohydny stwór powoli się poruszył, opuścił ramiona i uniósł nogę, by znów podążyć w ich kierunku. Adele uderzyła w krzyk i tak jak leżała na żiemi, zaczęła niezwykle szybko czołgać się do tyłu, Sander stał niby sparaliżowany, lensman musiał mocno nim potrząsnąć, by zachęcić go do podjęcia ucieczki, a Benedikte... Benedikte nie mogła nic zrobić. Nie była w stanie myśleć, wydusić z siebie choćby jednego słowa, wstrząś- nięta wszystkim, co się działo, szlochała tylko bezradnie w poczuciu całkowitej niemocy. - Zginiemy! - wrzeszczała Adele. - Zginiemy! Zrób- cie coś, inaczej zginiemy! Ciężkim, dudniącym krokiem kapłan Nerthus zbliżał się do nich w całej swej grozie. Wstrętne oblicze wy- krzywiał jeszcze dodatkowo gniew. Było jasne, że nie zamierza oszczędzić nikogo. Kątem oka Sander dostrzegł, że łódź skryła się pod powierzchnią wody. Nie był nawet w stanie pomyśleć, jakie są tego następstwa, jakby i jego mózg przestał funkcjonować. Ogarnął go śmiertelny strach, bo wiedział, że mają do czynienia z upiorem. - Uciekaj, Benedikte! - wykrztusił. Z jej ust wydarł się tylko żałosny jęk, zdawała sobie sprawę, że na niej spoczywa cała odpowiedzialność, ale nic nie mogła zrobić. Adele próbowała wstać, by dotrzeć do domu, ale potknęła się o kępkę trawy i przewróciła z szaleńczym wrzaskiem. Lensman stanął jak ogłupiały, targany jednocześnie instynktem samozachowawczym i poczuciem odpowiedzialności. Sander za wszelką cenę chciał pomóc Benedikte, ale czuł, że ona nim gardzi, miotał się więc jedynie, nie wiedząc, jak się zachować. Wszyscy czworo wiedzieli: byli straceni. Przewoźnik był już przy Benedikte, dziewczynie wyda- wało się, że zaraz straci przytomność, tak straszny przedstawiał sobą widok. Jej wargi mimowolnie się poruszały, ale nie zdołała uformować ani jednego słowa, nie pamiętała niczego, owładnął nią strach. I rozpacz spowodowana małością Sandera, która niczym czarny welon przesłoniła jej myśli. Mandragora stanowiła teraz jej jedyną ochronę, ale była jak ściana z papieru, mająca dać osłonę przed burzą. Usłyszała wypowiadane szeptem modlitwy lensmana Svega, ale wiedziała, że i tak nie podziałają. Nic, absolut- nie nic nie mogło ich ocalić. W następnym momencie wszyscy drgnęli, kuląc się w sobie, bo mroczne niebo rozdarł oślepiający błysk światła, jakby błyskawica, i zaraz ogłuszył ich grzmot. Raz po raz błyskały bezlitosne dla oczu pioruny, powietrze drgało od sypiących się iskier i grzmotów tak potwomych, że nigdy żaden człowiek nie był świadkiem czegoś podobnego. Kapłan zamarł w pół ruchu. Twarz zesztywniała mu w takim samym grymasie przerażenia jak i ludziom, ale to w niego trafiały owe niezwykłe strumienie ognia. Otoczy- ła go nieznośnie biała łuna światła, a kiedy oślepiane oczy ludzi mogły znów cokolwiek rozróżnić, był zmieniony. Bledszy, mniej wyraźny, jakby bardziej nierealny. Pojawi- ły się jeszcze dwie rozświetlone błyskawice i towarzyszący im gtzmot, który nie przestawał dudnić w uszach... A potem zapadła cisza. Kapłan zniknął. Fergeoset uwolniło się od makabrycz- nego przewoźnika. Jeszcze przez chwilę nie mogli się poruszyć, ale potem odwrócili się w prawo, w stronę, skąd uderzały pioruny. Ujrzeli przecudną ukwieconą łąkę, która z wolna nabierała kolorów, bo padły na nią pierwsze promienie słońca. Na łące stał najpiękniejszy mężczyzna, jakiegokol- wiek widzieli. Młody, o czarnych jak węgiel włosach, układających się w miękkie pukle, ubrany w prostą koszulę z szerokimi rękawami i złociste aksamitne spod- nie. Uśmiechnął się do nich, a ten uśmiech na śniadej twarzy w jednej chwili zawrócił Adele w głowie. Sander, którego uważała za najbardziej pociągającego młodzień- ca, jakiego spotkała w życiu, przybladł i zgasł w obliczu takiego zjawiska. On jednak w ogóle jej nie zauważał. Ku wielkiemu rozżaleniu Adele interesowała go tylko ta beznadziejna Benedikte. - Widziałem, że miałaś kłopoty - uśmiechnął się do dziewczyny z Ludzi Lodu. Pamięć Benedikte wytrwale pracowała. To było dawno temu! Tak strasznie dawno temu! Była wtedy małą dziewczynką. Powróciły obrazy... Dziedziniec Lipowej Alei... Ten moment, o którym przez całe życie starała się zapomnieć. Ulvar, ten straszny Ulvar, który nigdy dla nikogo nie był dobry... Tak mocno ją trzymał. Do gardła przyłożył jej ostrze noża, mówił takie wstrętne słowa. Słowa, które raniły bardziej niż nóż. O tym, że nie warto jej trzymać, że jest najbrzydszą istotą na ziemi. Słowa te na zawsze wbiły się jej w pamięć i bezustannie sprawiały taki ból, tak straszny ból, znisz- czyły w niej przekonanie o własnej wartości, niezbędne każdemu człowiekowi w podróży przez życie. Ulvar poniósł wtedy śmierć. Zginął z ręki bra- ta-bliźniaka, który wylewał później gorzkie łzy. Brat, który jako jedyny naprawdę kochał Ulvara. - Marco! - wykrzyknęła niemal z czcią w głosie. Pozostali troje, Sander, Sveg i Adele, patrzyli na nią zdumieni. - Marco, czy to naprawdę ty? Sądziliśmy, że nigdy już cię nie zobaczymy! Podszedł do niej, uśmiechając się łagodnie, i mocno ją przytulił. Prawie dziesięć lat upłynęło od chwili, gdy widzieli się po raz ostatni, ale on w ogóle się nie zmienił. Był trochę starszy, trochę bardziej dojrzały, to oczywiste, ale jak cudownie było móc znowu go zobaczyć! Benedikte wtuliła się w niego i zaczęła cicho płakać, zmęczona, zrezygnowana. - Kochana Benedikte - powiedział czule. - Wiedzia- łem, że wyrośniesz na silną, mądrą i ładną dziewczynę. Ale to cię przerosło, dobrze cię rozumiem. Najbardziej uradowało ją określenie "ładna". W tej chwili najbardziej jej było tego potrzeba. Sandera gnębiły wyrzuty sumienia. Wiedział, że to on stał się przyczyną cierpienia Benedikte, choć to Adele wypowiedziała mordercze słowa. - Gdzie ty się podziewałeś, Marco? - spytała Benedik- te, przypominając sobie wszystkie chwile, kiedy pomagał jej zbierać kwiaty dla babci Belindy i gdy pocieszał ją, kiedy inne dzieci jej dokuczały. - I skąd teraz przybywasz? - Żyję swym własnym życiem - wyjaśnił łagodnie. - A teraz po prostu przypadkiem tędy przechodziłem. - No, w to ostatnie wcale nie wierzę. - Masz rację. Należysz do dotkniętych, Benedikte, i poproszono mnie, bym na ciebie uważał. To niebezpiecz- ne miejsce. Nie zapytała, kto prosił, by się nią zaopiekował. W takie sprawy nie należało się mieszać. - Wybrałem się więc tutaj - ciągnął lekkim tonem. - I najwyraźniej przybyłem we właściwym momencie. - Tak - nerwowo zaśmiała się przez łzy. - Dziękuję, po stokroć dziękuję! On... chyba już więcej się nie pojawi? - Nie, teraz odszedł na zawsze. On i jego łódź. - Ale tutaj kryje się coś jeszcze. - Nawet więcej niż ci się wydaje, Benedikte. Ściga cię nasz zły przodek. - Mnie? Dlaczego? - Zaczyna się budzić. To jeszcze nic poważnego, ale flety zdołały go wyrwać z głębokiego snu, co prawda tylko odrobinę. Ale on pragnie wyeliminować wszystko, co może zagrozić jego władzy. Ty stanowisz jedną z gróźb, choć on się z tobą nie liczy. - No a ty? Marco uśmiechnął się. - Do mnie nie dotrze. Pozostaję ukryty przed jego wzrokiem. On wie, że pojawiło się coś, i ogromnie go to niepokoi, ale nie może mnie zobaczyć. Benedikte uznała to za bardzo pocieszające. Marco przytrzymał ją na odległość wyciągniętych ramion i popatrzył na nią poważnie. - Celowo swoją wolą skierował cię tutaj, byś została unicestwiona. Pragnął, abyś nigdy stąd nie wróciła. Zadrżała, ale zaraz się rozjaśniła. - Ale teraz ty tu jesteś. Na twarzy odmalował mu się smutek. - Nie wiem, czy mam dość sił. - Przeciw Tengelowi Złemu? - Nie, przeciw tej mocy, która tu się ukrywa. Nie jestem jeszcze w pełni wykształcony. W pełni przygoto- wany. Uznała, że to zabrzmiało nieco dziwnie, ale nie chciała się wydać ciekawska. - A więc duch Tengela Złego nie datrze tutaj? - Tego nie wtem. Możliwe, że tak będzie, jeśli zorientuje się, że wyrwałaś się spod władzy tej mocy. Ale jeśli dowie się, że ktoś ci pomógł... - To będzie się trzymał z daleka - uśmiechnęła się. Teraz, kiedy Marco znów był przy niej, czuła, jak powraca odwaga. Ach, ile razy tęskniła za nim, jeszcze w domu, w Lipowej Alei! Jak bardzo żałowała, że ich opuścił. Teraz jednak znów wszystko będzie dobrze, wróci z nią do domu i... - Nie, Benedikte - powiedział cicho, jak gdyby czytał w jej myślach. - Lipowa Aleja nie jest już moim domem. Ale uściskaj ich wszystkich serdecznie, o ile oczywiście uda nam się wyjść stąd cało. Tak często o nich myślę, o Henningu, o Malin... O wszystkich. Nigdy was nie zapomnę. Benedikte w oczach zakręciły się łzy, ale nie zdążyli już sobie nic więcej powiedzieć, bo Adele najwyraźniej zdołała się otrząsnąć po przebytym szoku i wstała. Uświadomiła sobie chyba, że jest nieprzyzwoicie rozczochrana, bo biegnąc ku nim poprawiała włosy i otrzepywała suknię. Działała odruchowo, zachowywała się tak od wielu lat. Benedikte rozglądała się za Sanderem, ale on i Sveg już dawno pobiegli na brzeg jeziora. Sander rzucił się do wody, próbując uratować tych dwóch, którzy znaleźli się w łodzi przewoźnika. Benedikte dostrzegła jednego na wpół pod powierzchnią wody. Dalej wypatrywać nie miała czasu, bo Adele starała się przykuć uwagę Marca. Uczepiła się mocno jego ramienia, tak że musiał wypuścić Benedikte z objęć. - Ratuj mnie! - jęknęła Adele. - Zabierz mnie stąd! Nie chcę tu zostać ani minuty dłużej! Marco odpowiedział spokojnie: - Pozostało mi tu jeszcze coś do zrobienia. Może najpierw pomożemy im tam nad wodą? - Nie! - wrzasnęła jak opętana. - Chcę do domu! Natychmiast, dłużej tu nie wytrzymam! - Sama pani znajdzie drogę, panno Adełe. Przez las, do zagrody, i dalej w dół do wioski. - Sama? O, nie, nigdy! Uczepiła się go tak mocno, że łagodnym ruchem dłoni musiał przywołać ją do porządku. Uparła się jednak, by trzymać go za rękę, i kiedy pospiesznie schodzili na brzeg jeziora, mocno tuliła się do niego. Jeden z "wtajemniczonych" leżał już na brzegu. Był to Walter i jasne było, że nie żyje. Stał nad nim Sander - ociekający wodą, zrezygnowany, ciężko oddychając. Mar- co wskazał mu, gdzie ma szukać Mortena Hjortsberga, i Sander znów skoczył do wody. Czekali, Adele szczękała zębami i popłakiwała. - Nie byłam dobra dla Mortena! Nie byłam dla niego dobra, jeśli on umrze, to będzie moja wina. Na jego oczach, nie kryjąc się, flirtowałam z Sanderem, nie powinnam była tego robić! Nikt nie próbował jej pocieszać. Sama musiała pora- dzić sobie z wyrzutami sumienia. Ale gdyby okazało się, że Morten nie żyje, na pewno nie byłaby to jej wina. Sander zanurkował kilkakrotnie i wreszcie go wyciąg- nął. Ułożono Mortena na brzegu i lensman Sveg podjął próby przywrócenia go do życia. Wszyscy wiedzieli jednak, że to daremny trud. - Sądzę, że tak jest najlepiej - powiedział Marco. - Żaden z nich nie byłby już nigdy normalnym człowie- kiem. - Cóż za okrutna bogini - szepnęła Benedikte. - Do- koła rozsiewa śmierć. Jakby nigdy nie dość jej było ofiar z ludzi. Sander zacisnął szczęki. Benedikte wiedziała, o czym pomyślał. Nerthus słynęła z orgii na cześć płodności, a nie z żądzy krwi. Czyniło ta sprawę jeszcze bardziej zagmatwaną. Zanim przystąpili do kolejnego zadania, ułożyli dwóch zmarłych obok Gerta w drewutni. Adele, która przyszła już do siebie na tyłe, by dostrzec, jakie możliwości wiążą się z osobą Marca - ach! przedstawić go w Christianii jako swą najnowszą zdobycz! - zawołała przerażona, kiedy zaczęli mówić o kościele: - Chcecie zejść na dół, do krypty? O, nie, ja z wami nie idę, kategorycznie odmawiam! - Wcale nie mieliśmy zamiaru prosić cię o to - odparł Marco. - Najlepiej będzie, jak zaczekacie przed wejściem. Ale chcę, by poszła ze mną Benedikte, ona może wzmoc- nić moją siłę. - Ja także pójdę z wami - oświadczył Sander. - Ja też - zawtórował mu lensman Sveg. - I zostawicie mnie tu samą? - zawołała Adele. - Wybijcie to sobie z głowy! Marco oceniał ich wzrokiem. - Sądzę, że ty możesz iść z nami, młody człowieku. Masz na imię Sander? Ale pamiętaj, trzymaj się z tyłu! - Dlaczego on, a nie ja? - burknął Sveg. - Ponieważ Sander nieźle zna się na mitologii i róż- nych religiach. Wy tylko narażalibyście się całkiem niepo- trzebnie. Tu, w Fergeoset, mamy do czynienia z niezwykle potężną mocą. Jeśli zejdziecie na dół, oczy wam się zaświecą i zostaniecie jej sługami, tak jak ci trzej mężczy- źni. Ani Adele, ani Sveg nie uznali takiego obrotu sprawy za szczególnie kuszący, a Sander zdenerwowany przełknął ślinę. - Będę cię chronić - obiecał Marco. - Bardzo nam pomożesz, jeśli nazwiesz tę moc. Wtedy będziemy mogli stwierdzić, w jaki sposób działa. - Czy ty potrafisz ją zwyciężyć? - spytał Sander. - Nie umiem na to odpowiedzieć, dopóki nie dowiem się, co to jest - odparł Marco. Ta odpowiedź nie uspokoiła ich tak, jak na to liczyli. - Ale wiesz, że ona znajduje się w kościele? - zapytał Sveg. Marco powoli rozejrzał się dokoła. - Wszystko na to wskazuje - stwierdził w końcu. Nareszcie byli gotowi. Sveg i Adele postanowili czekać w bezpiecznej odległości, ale w miejscu, skąd mieli dobry widok na portal kościoła. Marco, Benedikte i Sander popatrzyli na siebie, zaczerpnęli głęboko powietrza w płu- ca i weszli do środka. Słońce dawno już wstało i kościół z pozoru tchnął spokojem, panowała cisza. Promienie słoneczne padały na podłogę, ale nie docierały do ołtarza. Bluźniercza ława ofiarna i dwa naczynia stały tam nadal, a na ścianie, gdzie przedtem wisiała figura Chrystusa, dostrzegli jakiś sym- bol, którego Sander nie potrafił zidentyfikować. - To może wskazywać na jakiś pogański kult - powie- dział, przyglądając się płaskiemu kamieniowi z wyrytym na nim trójkątem. Umieszczono go zbyt wysoko, by mógł rozpoznać znaki w środku, ale przypominały ptasie dzioby. Kamień został umocowany do ściany za pomocą kilku zakrzywionych gwoździ. Nie było to wykonane szczególnie starannie, ale być może chodziło o to, by jak najszybciej zawiesić kamień i później zdjąć. - Chodźmy tam, gdzie zniknął kapłan - zaproponował Sander; na razie jeszcze odwaga go nie opuszczała. Benedikte postanowiła skoncentrawać się całkowicie na czekającym ich zadaniu i chwllowo zapomnieć o swej tragedii. Starała się nie patrzeć na Sandera. Przeszli pod amboną i jeszcze dalej. Znaleźli nieduże drzwi prowadzące prawdopodobnie do zakrystii. Wsunęli się do środka; Marco, tak jak powiedział, jako pierwszy. Zakrystia okazała się mała i całkiem pusta. Zaintereso- wały ich kolejne drzwi. Sander popatrzył na swych towarzyszy i zdumiał go wyraz ich twarzy. Nigdy jeszcze nie widział Benedikte tak spiętej, a piękna twarz Marca była nieprzenikniona. I Sander jednak wyczuwał, że kiedy tak stali ze wzrokiem utkwionym w drzwi, z całych sił starali się skoncentrować. - Mimo wszystko uważam, że powinieneś poczekać na zewnątrz, Sanderze - rzekł w końcu Marco. W głosie jego znać było napięcie. - Nie, chcę iść z wami - zaprotestował Sander. - Jestem równie ciekaw, wiele wiem o bogach, mogę więc się wam przydać, a poza tym nie chciałbym zostawiać Benedikte na pastwę losu. Chcę jej pokazać, ile dla mnie znaczy. Unikała patrzenia na niego, nie mogła zresztą odwrócić głowy, by nie przerywać koncentracji. Marco nie był do końca przekonany, ale wreszcie się ugiął. Poprosił tylko, by Sander chronił oczy. Gdyby zauważył jakąkolwiek formę oddziaływania, miał odwrócić wzrok, i to natych- miast! To samo dotyczyło Benedikte. - I bądźcie gotowi da ucieczki! Żadnych przesadnie bohaterskich czynów. Zrozumieliście? Pokiwali głowami. Marco otworzył drzwi. Przywitał ich osobliwy poblask. Właściwie za drzwia- mi było całkiem ciemno, ale mrok żył, kryło się w nim jakby pulsujące, bardzo słabe światło, którego nie umieli opisać. Było jakby... namacalne? Kiedy oczy przywykły do niezwykłego mroku, zobaczyli schody czy może raczej drabinę prowadzącą w dół. Marco gestem dał im znak, by pozwolili mu iść jako pierwszemu, ale kiedy znalazł się mnaej więcej w połowie drogi, Benedikte bez zaproszenia zaczęła schodzić za nim, a zaraz za nią, krok w krok, Sander. - Wyczuwasz coś? - spytał szeptem. - Coś... złego? - Sprzeciw - odszepnęła. - To mnie przeraża. - Żadnego uczucia zagrożenia? - Ogromne! A mimo to idziesz, pomyślał. On sam nic nie odczuwał oprócz swego własnego strachu. Ale głośno o nim nie wspomniał. - Nie czujesz żadnego zapachu? - spytał, kiedy stanęli w niskiej krypcie. Światło było tu mocniejsze, opalizujące i rytmicznie pulsujące. - Czuję - odparła. - Ale nie ten wstrętny odór przewoźnika. Inny, bardziej... Nie mogła mu tego wyjaśnie, zbyt się już od siebie oddalili. Ale czuła odurzający, duszący zapach erotyzmu, inaczej nie potrafiła tego określić nawet w myślach. Marco stał przed nimi, odwrócony plecami. Trzymał rękę uniesioną do góry na znak, by nie szli dalej. Oni zresztą wcale nie mieli takiego zamiaru. Czuli się jak tchórze, ale pozostawili mu przyjęcie najsilniejszego ciosu. Marco niemal od zawsze miał władzę nad światłem, jeszcze od czasu, gdy ledwie potrafił ustać na nogach. Nie na darmo był synem Lucyfera. Uczynił nieznaczny gest dłonią i całą kryptę na moment rozświetliła łuna. Krótki przebłysk światła wystarczył, hy w jednym kącie dostrzegłi jakiś przedmiot. Z kształtu przypominał posąg, ale przykrywała go ciemna zasłona. Sander postąpił o krok w tył, poczuł bowiem niezwykłą siłę emanującą od przedmiotu, paraliżująco potężną moc. - Zamknijcie oczy! Sam wam powiem, kiedy będziecie mogli je otworzyć! - polecił Marco. Usłuchali. Doszedł ich odgłos jego kroków po ubitej ziemi, kiedy podchodził w róg krypty. Choć zaciskali powieki najmocniej jak się dało, do- strzegli olśniewająco jasny błysk światła, niby błyskawicę, którą przywołał Marco. Musieli go podtrzymać, bo zatoczył się w tył, ale zaraz znów mocno stanął na nogi, a płomienie światła z sykiem iskrzyły wokół nich. Poczuli się śmiertelnie zmęczeni, jakby zahipnotyzowani, po- zbawieni jakiejkolwiek władzy. Obca moc usiłowała wedrzeć się w ich wolę, w duszę i rozum. Benedikte głośno krzyczała, zasłaniając dłońmi uszy i z całych sił zaciskając powieki, by nie dopuścić tego do siebie, ale potem przypomniała sobie o swoim zadaniu i teraz pamiętała już zaklęcie. Samo popłynęło jej przez usta, usłyszała, że Marco chwali ją i dziękuje, mimo że zdawał się całkiem pochłonięty swym zajęciem. Poznała to po jaskrawych wybuchach światła, które raz za razem rozjaś- niały pomieszczenie. Zorientowała się, że Sander leży na podłodze. Ale żył jeszcze, z całych sił broniąc się przed straszliwą mocą, która pragnęła przejąć jego duszę we władanie. Rozległ się głos Marca. Benedikte odjęła dłonie od uszu, by lepiej słyszeć: - Ach, tak! - wołał triumfalnie. - Mam cię! A więc to twoje dzieło! Błyski światła sypiące iskrami ustały. - Benedikte, nie ustawaj, zaklętie! Robiła co mogła. Głośno i wyraźnie wypowiadała dziwne obce wyrazy. Z ust Marca padło jeszcze kilka słów, całkiem niezrozumiałych oprócz dwóch, które powtarzały się w równych odstępach: Tengel Zły. Wreszeie Marco odetchnął. - Możesz już przerwać, Benedikte - odezwał się spokojnie. Ona już o tym wiedziała. Piwnica była wolna od wszelkiego zła, wszystkich ohydnych zapachów i napawa- jących przerażeniem wrażeń. Sander podniósł się na kolana i zaraz stanął na nogi. Powolutku otwierał oczy. Zaciskał je przedtem tak mocno, że teraz nawet ten drobny ruch sprawił mu ból. W krypcie było ciemno, ale wystarczył ledwie widocz- ny gest Marca, by powoli robilo się coraz jaśniej. Zapłonęło łagodne, przytłumione światło. Sander wpatrywał się w wizerunek bóstwa, widoczny w rogu. Było teraz martwe, lecz rozumieli, że kamienne oczy tętniły kiedyś życiem. Marco je pokonał. W głosie Sandera zabrzmiało niedowierzanie: - To wcale nie jest Nerthus! - orzekł. - Ale, na miłość boską, co to takiego jest? ROZDZIAŁ XIV Wpatrywali się w prastary, odpychający posąg z kamienia. Był dość niezdarnie wyrzeźbiony i naruszony zębem czasu - kiedyś ozdobiano go farbami, teraz już wyblak- łymi - ale nadal mogli dostrzec resztki kolorów pod warstwą zakrzepłej krwi, którą oblewano rzeźbę. Oczy jednak było widać wyraźnie, sporządzono je z czerwonych szlachetnych kamieni. Te oczy, kiedy lśniło w nich życie, musiały być doprawdy straszne. Teraz nie były już groźne, ale nieprzyjemnie było na nie patrzeć, spoglądały przenik- liwie i złowrogo. Na słabo zaznaczonej szyi figury wisiały drogocenne naszyjniki. Kamiennemu posągowi brakowało prawej dłoni, nato- miast na inne sposoby był szczodrze wyposażony. - Hermafrodyta? - z niedowierzaniem powiedział Sander. - Takie zjawisko można spotkać tylko u afrykań- skich wizerunków bogów. Ale w tym posągu nie ma nic afrykańskiego? Benedikte doskonale wiedziała, o co mu chodzi. Statua, dobrze ponad metr wysoka, miała zarówno kobiece piersi, i to słusznych rozmiarów, jak i ogromnej wielkości męski członek. Wyglądało to doprawdy grotes- kowo. - Na co to komu? - wyrwało jej się naiwnie. - U plemion afrykańskich po to, by nadać wizerun- kowi bóstwa podwójną moc. Ale to tutaj... - Wydawało się, że nagle jakby rozjaśniło mu się w głowie. - Chyba że... Czekali. Bogowie to była jego dziedzina. - Widać tu wyraźnie symbole Nerthus - powiedział wreszcie. - Kobiece atrybuty. Płodność. Poza tym wszyst- ko to, do czego doszliśmy do tej pory, kapłan, brakteaty i cała reszta. Ale ta brakująca prawa dłoń... To bezpośred- nio wskazuje na bardzo starego skandynawskiego boga Tyra. Jest starszy niż wikińskie wierzenia w Asów, poświęcił swą prawą dłoń, był bogiem wojny, któremu składano ofiary, także wodzie, dokładnie tak jak w przy- padku Nenhus. Nie, nie mogę tego pojąć! Nareszeie głos zabrał Marco: - Twoja wypowiedź była bardzo pouczająca, Sanderze. Teraz mogę to wszystko poskładać w całość, mogę też wywołać jakieś wizje, wiem przynajmniej, gdzie ich szukać i jak do siebie dopasować. Chodźcie, wyjdźmy z tej piwnicy! - A posąg bóstwa? Marco zastanowił się. - Na razie go tu zostawimy. Nadal jest tak skalany tym, do czego go używano, że nie zabierzemy go ze sobą. Naturalnie zgłosimy, gdzie trzeba, o znalezisku, niech muzea zrobią to, co uważają za nalsłuszniejsze. Sander pokiwał głową i poszli na górę. Lensman Sveg i Adele niemal już stracili nadzieję, że kiedykolwiek znów ich zobaczą. Opowiadali, że kośeiół raz po raz jarzył się iście piekielnym blaskiem, sądzili, że nadszedł koniec świata, padli więc na kolana i modlili się o życie swych przyjaciół. Kiedy upewnili się, żc w kościele nie zagraża im już żadne niebezpieczeństwo, z latarnią w dłoniach odważyli się zejść do krypty i na własne oczy zobaczyli owo źródło wszelkiego zła, które nawiedziło Fergeoset. Sprawo- zdanie o tym, co dokładnie zaszło, odłożyli na później. Wszyscy razem usiedli w słońcu na łące daleko od kościoła, gaju ofiarnego i nawiedzonego domu. Wsłuchali się w piękny, dźwięczny głoś Marca, głos, którego rozkoszą było słuchać. - Sander dopomógł mi swoją wiedzą - zaczął łagod- nie. - A Benedikte zaklinaniem, które opanowała napraw- dę świetnie. Obydwoje byli ogromnie dumni z pochwały. Adele nadąsała się i starała się zwrócić uwagę na siebie, wyciąga- jąc się na trawie w jak najbardziej zmysłowej pozycji. Marco jednak zdawał się nie zauważać jej manewru. - Spróbuję przekazać wam teraz to, co wiem, a jeśli któreś z was ma coś do dodania, to proszę, śmiało mi przerywajcie. Uroczyście pokiwali głowami. Lensman zasiadł w ty- powo męskiej pozycji: stopy razem, kolana podciągnięte, otoczone ramionami. Brakowało mu tylko źdźbła trawy w zębach. Słuchając uważnie, wpatrywał się w jezioro Nette. Marco także spoglądał w stronę jeziora, ale oczy utkwione miał w dal, w odległy czas i przestrzeń, gdzie ich wzrok nie sięgał. - Rozpoczęło się to już dawno, dawno temu - rzekł. - Miałeś rację, Sanderze, tu, na zimnej Północy, znalazła się niewielka grupa Teutonów. Przynieśii ze sobą swą religię, między innymi kult Nenhus, bogini płodności. Niewielki odłam tego ludu wymarł, reszta wtopiła się w tutejszą ludność. Musicie pamiętać, że kiedyś było to bardzo ważne miejsce dla wędrowców, prowadziła tędy droga łącząca północ z potudniem, miejsce przeprawy promowej. Doszło do zderzenia różnych religii. Tutejsi ludzie mieli własnych bogów, że wspomnimy tylko o najpotęż- niejszym z nich, Tyrze, bogu wojny, zdaniem wielu badaczy poprzedniku samego Odyna. Tyrowi składano ofiary ze zwierząt i z ludzi, i to w najprzeróżniejszy sposób. Jednym z nich była ofiara składana wodzie. Tu właśnie był punkt styczny z wiarą w Nerthus, boginią wody, i, jak już wiemy, boginią płodności. Teutoni wyginęli, ale ich religia żyła nadal. Tutejsi mieszkańcy zapragnęli uczynić coś naprawdę wielkiego, odpowiednio uczcić swoich bogów. Polecili zdolnemu artyście sporządzić wizerunek bogów, w którynz Tyr i Nerthus połączeni zostali w jednej osobie. Zachowali instytucję kapłana, który nadzorował składanie ofiar, i niewolników zajmujących się oczyszczaniem bogini Nerthus i jej wozu. Tais, wozu nie znaleźliśmy, zniszczył go bowiem czas. By połączyć obie religie i zadowolić jednocześnie oba bóstwa, ofiary uśmiercana najpierw na sposób Tyra, po prostu składano ofiarę z krwi. Później ciała rzucano do wody, tak jak to czynili Teutoni ze sługami Nerthus. Takie przemieszanie rytuałów uczyniło posąg bóstw niezwykle potężnym. Potężniejszym, niż leżało to uprzed- nio w zamiarze ludzi. Z początku nie było to aż tak niebezpieczne, niezwykłe było tylko to, że ich ostatni kapłan posiadł szczególną moc. Kiedy pojawili się wikin- gowie ze swą wiarą w Asów i kapłan został zgładzony przez, nazwijmy to, misjonarzy, choć może to brzmi jak bluźnierstwo.... W każdym razie gdy zjawili się wikin- gowie i zabili kapłana w dość okrutny sposób, tak strasznie kalecząc mu twarz, kapłan odrodził się jako przewoźnik. On to woził posąg Nerthus-Tyca po okolicz- nych wioskach. - A sam posąg? - spytała Benedikte. - Co się z nim stało? - Leżał w krypcie pod chramem wybudowanym w czasach wikingów w miejscu, gdzie obecnie stoi kościół. Wrzucono tam również brakteaty, nóż ofiarny i Volse w żelaznej skrzyni, tak szczelnej, że powietrze nie miało dostępu i dzięki temu Volse świetnie się zachował. Kapłan straszył wówczas na swej łodzi, ale nikt się nim nie przejmował, bo był przecież drugi, prawdziwy prom. Zdarzało się, że zaginął jakiś obcy przybysz, to prawda, ale poza tym panował tu względny spokój. Napłynęło chrześ- cijaństwo, chram został zrównany z ziemią, a na jego miejscu postawiono kościół. A później przybył tu Tengel Zły. Wsiadł do łodzi widziadła i rozpoczęła się walka między dwiema złymi mocami. Przewoźnik nie zdołał utopić Tengela Złego, za to nasz straszliwy przodek zainteresował się upiorem. Podejrzewam, że ci dwaj potrafili komunikować się ze sobą. Wcale by mnie to nie dziwiło. Tengel pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o ukrytej mocy, której obecność wyczuwał w Fergeoset. Marco umilkł, jakby starał się pochwycić więcej wrażeń, uchwycić więcej informacji. W chwilę później podjął swój wywód: - Tak, bo już wtedy ta moc była niezwykle potężna i zła. A przewoźnik być może z dumą pokazał mu posąg, ukryty i zapomniany w krypcie pod kościołem. Żadnego wejścia tam wówczas nie było, zamucowano je na długo przedtem. Ale Tengel wyłamał je. On... Marco na moment zamilkł, znów potządkując obrazy. - Zaraz się zorientował, że tu tkwi samo źródło. A figura bóstwa posiadała złą moc, była przecież prze- siąknięta krwią ofiar zarówno dzięki rytuałom odpra- wianym przez kapłanów, jak modłom i zaklęciom wo- jowników, które z żarliwą wiarą kierowano ku niej kiedyś w zamierzchłych czasach. Tak, przedmiot może wchłaniać wolę ludzi, jeśli tylko pragnienia są dość gorące. Mocno zacisnął usta. Widać było, że koncentracja go męczy, a poza tym wydarzenia, o których się dowiadywał, były straszne. - Przewoźnik... - zaczął z wahaniem - albo kapłan, to wszak ta sama osoba... wypowiedział życzenie, by jego umiłowane dwupłciowe bóstwo odzyskało dawny szacu- nek i poważanie. A Tengel odparł, że to nic trudnego. Ale Tengel Zły nigdy nie był niczyim przyjacielem, a więc pomoc, jakiej udzielił uszczęśliwionemu tym kapłanowi, miała swe źródło jedynie w jego przebiegłości. Tengel był dostatecznie potężny, by kiedy tylko kapłan wyciągnął ręce ku wizerunkowi bóstwa, oczy posągu zaczynały świecić, przepojone straszllwą, złą mocą... Marco mówił już pewniej: - A później, kiedy kapłan sądził już, że posiada zwierzchność nad całym Fergeoset i że ludzie znów zaczęli czcić ukochane bóstwo... Wtedy Tengel zaniósł się diabelskim śmiechem. Stał tu, na brzegu, podczas gdy kapłan płynął swą łodzią. Tengel wcześniej pomógł mu załadować statuę na łódź, bo kapłan sądził, że jego Nerthus wyruszy teraz znów na objazd swoich wiosek. Tengel jednak zamyślał co innego. Wiedział, że posąg sam w sobie stanowi moc, która w przyszłości może mu zagrażać, a teraz na dodatek sam uczynił ją śmiertelnie niebezpieczną, prawie żywą. A wiecie, dlaczego? Nie, tego nie potrafili odgadnąć. - Nie zrobił tego tylko i wyłącznie po to, by zademon- strować przed kapłanem swoją potęgę, a później uderzyć weń z jeszcze większą siłą. O, nie, Tengel miał inne plany. Uczynił bóstwo swoim niewolnikiem, swym poddanym na wypadek, gdyby w przyszłości potrzebny był sojusz- nik. Widzę teraz, Benedikte, że przyjdzie nam, Ludziom Lodu, zażegnać i inne niebezpieczeństwo, kiedy pewnego dnia Tengel Zły się obudzi. On bowiem zgromadził własne oddziały, choć może to określenie zbyt na wyrost, bo sądzę, że nie ma tak wielu popleczników. Ale na pewno są. Musimy przekazać tę wiedzę tym, którzy przyjdą po nas, Benedikte! Ostrzec ich przed mackami Tengela Złego. Benedikte kiwnęła głową. - Sądzisz, że należą do nich także źli dotknięci z naszego rodu? Z szarozielonych oczu Marca biła powaga. - Wielu z nas od wieków zastanawiało się, co się z nimi stało, gdzie się podziewają. Bo wiesz przecież, że nasi dobrzy przodkowie stoją za nami i wspierają nas. Ale o złych nic nie wiadomo. - Oni mogą stanowić zagrożenie, prawda? - Tak, Benedikte, niestety tak jest. Oni mogą stać za Tengelem Złym. - Raczej przed nim - skrzywiła się z ironią. - On na pewno nie poświęci siebie dla nich. - Bez wątpienia - uśmiechnął się Marco. Towarzysze nie bardzo rozumieli, o czym rozmawiają Ludzie Lodu, ale mężczyźni przynajmniej słuchali w sku- pieniu. Adele natomiast wzdychała, wyraźnie zniecierp- liwiona. Marco mówił dalej. - Teraz więc, kiedy odebraliśmy moc posągowi i unice- stwiliśmy plany Tengela, na pewno wpadł we wściekłość. Ale wróćmy jeszcze do tego dnia przed sześciuset laty, tu na brzegu! Tengel Zły podniósłszy ręce wypowiadał zaklęcie, o którym słyszeliśmy już wcześniej: przewoźnik i jego łódź zniknęli w głębinie, a wraz z nimi złowroga statua bóstwa. - Ale przecież on tak wcale nie powiedział - zaprotes- tował Sander. - Rozkazał bóstwu skryć się w głębokich piwnicach. - Tak zapamiętali to ludzie - przyjaźnie uśmiechnął się Marco. - Ale pamięć ludzka bywa zawodna. Mówił o głębinie. I przewoźnik, i łódź wraz z ładunkiem zapadli się pod wodę. Jedynie Tengel wiedział, gdzie znajduje się bóstwo. Benedikte siedziała zasłuchana, milcząc. Sander przy- siadł tuż przy niej, a ona nadal nie mogła spojrzeć w jego stronę. - Ale Tengel przeliczył się co do przewoźnika - ciąg- nął Marco. - Zaklęcie nie podziałało na niego do końca. Pojawił się znów, wstąpił w ciało okrutnego męża i dalej straszył w Fergeoset. Lecz jego prom zniknął, a wraz z nim uwielbiane bóstwo. Wałęsał się po brzegu nie tylko w poszukiwaniu łodzi, lecz przede wszystkim posągu Nerthus-Tyra, który spoczywał na dnie jeziora. Dwadzieścia pięć lat temu wydarzyło się coś nowego. Młoda para wybrała się rankiem wyciągać sieci. Sieć jednak opadła zbyt głęboko i mocno o coś zaczepiła. Młody człowiek zanurkował i zdołał wyciągnąć posąg. Tym samym los obojga był już przesądzony. Dzięki temu, że figura została uwolniona od zaklęcia, powrócił także przewoźnik-kapłan. Natychmiast zatroszczył się o ofiarę dla bóstwa, a jednocześnie chciał pozbyć się dwojga kłopotliwych ludzi. Młody mężczyzna od razu znalazł się pod przemożnym wpływem kapłana i zaniósł posąg tam, gdzie nakazał mu kapłan, na jego dawne miejsce w pod- ziemiach kościoła. Kobieta została złożona w ofierze, a później kapłan zabrał "sługę" na przejażdżkę po jeziorze. Była to, rzecz jasna, jego ostatnia wycieczka. Zwłoki młodego mężczyzny wypłynęły na powierzchnię kilka dni później. Marco zamilkł. Nad jeziorem zawisła ołowianoszara chmura. Mogła przynieść i deszcz, i burzę, ale na pięcioro siedzących na trawie jeszcze świeciło słońce. Sander postanowił uzupełnić opowieść Marca: - Upiór w łodzi powrócił do Fergeoset. Ludzie wynieśli się z wioski, bo życie tutaj stało się zbyt straszne. Słyszeliśmy o kilku wypadkach, które miały miejsce w ciągu następnych lat, ale nie wiem, na ile można w to wierzyć, bo to Niemcy i Morten przekazali nam te informacje. A potem właśnie dzięki nim cała sprawa przybrała na sile. - Tak - zamyślił się Marco. - Pięciu Niemców. Trzej z nich zostali złożeni w ofierze, po kolei... - Jednego nigdy nie odnaleziono - wtrącił lensman Sveg. - To prawda. - Marco błądził wzrokiem gdzieś w przestrzeni. - On... on... popłynął z prądem. Dotarł daleko, daleko stąd, prawie do morza. Nigdy nie zostanie odnaleziony. Zadrżeli. Marco najwidoczniej posiadł również zdol- ność patrzenia w przyszłość. - A później, wiosną tego roku, przybył tu zwierzchnik Mortena - powiedział Sveg. - Jakiś profesor, czy co tam. Ten docent Klammer, prawda? - Tak - odparła Adele. Uważali, że bardzo spokojnie przyjęła śmierć narzeczonego, no, ale przecież już z nim zerwała. Adele była naprawdę zimną kobietą. - Klammer także został złożony w ofierze. A potem pojawił się tu Morten Hjonsberg i przyłączył się do Niemców - mówił Marco. - Nie wiem, na ile ci trzej, Morten, Gert i Walter, domyślali się prawdy, ale bogini i kapłan nie znali litości. Prędzej czy później wszyscy mieli zostać ofiarami Nerthus-Tyra. Przez chwilę dyskutowali, czy ci trzej wiedzieli o wszy- stkim, czy też nie. Byli po prostu naiwni, czy też przyjęli swoje przeznaczenie ze spokojem? Pragnienie śmierci dla uczczenia bóstwa? Nigdy się tego nie dowiedzą. - Później zdarzyło się coś zadziwiającego - podjął Marco. - Tengel Zły sposobi się do powrotu, pragnie być jedynym władcą na ziemi. Wszycy, którzy mogą mu sprawić kłopoty, muszą zniknąć. Jego najbardziej niebez- piecznymi wrogami, właściwie jedynymi, którzy napraw- dę mogą mu zagrozić, są jego dotknięci przekleństwem potomkowie, którzy odwrócili się od niego. O mnie Tengel nie wie, bo przebywam w ukryciu, ale w rodzie jest teraz jeden dotknięty. To Benedikte i ją właśnie pragnie unieszkodliwić. Posyła ją więc do jednego ze swych narzędzi, Nerthus-Tyra, przekonany, że zły kapłan się z nią rozprawi. Marco uśmiechnął się do dziewczyny. - Okazało się jednak, że Benedikte potrafi więcej, niż Tengel Zły się spodziewał. Nie muszę wam chyba opowiadać, w jaki sposób zostaliście tu sprowadzeni, bo sami to wiecie. Całą sprawę uknuły intrygi Tengela, łącznie z dziewczynką, która znalazła brakteat, odkryciem zwłok przez lensmana, który postanowił zawezwać San- dera Brinka, a ten z kolei posłał po Benedikte. A kiedy tu przybyliście, co zrobiła Benedikte na dobry początek? Dokładnie to samo, co przed wiekami uczynił Tengel Zły: zaklęciem zmusiła przewoźnika, by zapadł się w głębinę. Tengel musiał wpaść we wściekłość! Marco uśmiechnął się na tę myśl. - Ale kapłan znów się pojawił, tym razem w postaci Livora. A tak przy okazji, Livor wcale nie umarł, jest we wsi i wcale nie wie, że ktoś pożyczył sobie jego skórę, bo leży teraz nieprzytomny po tym, jak upadł i okaleczył twarz. Ale teraz z tego wyjdzie. Kapłan nienawidził Benedikte i śmiertelnie się jej bał. To jego oczy ujrzała pierwszej nocy w tym wielkim domu. To "Livor" stał nad nią i przyglądał się, zastanawiając się, co może z nią zrobić. Wstrętny odór także pochodził od upiora. Co się stało potem, sami wiecie, ale... W przyciszonym głosie Marca dał się wyczuć niezwyk- le silny autorytet, co nawet Benedikte wyrwało z biernego słuchania. - Benedikte, teraz twoja kolej na opowieść o tym, jak udało ci si odkryć "Livora". - Hm - chrząknęła zmieszana. Nie wiedziała, od czego zacząć. - Wczoraj wieczorem, zanim weszliśmy do kościo- ła, przez pewien czas byliśmy w tym domu, i wtedy dom był wolny od zapachu i od wszelkiego zła. Zniknęła też gdzieś owa pustka, która, jak zrozumiałam, stanowiła ochronę przed wejrzeniem w czyjąś duszę. Nie jestem, co prawda, przekonana, czy upiór ma duszę, ale może coś na jej kształt. Wtedy mogłam wyczuć atmosferę domu, całą jego historię. A gdy wróciliśmy, dom się zamknął, nie przepuszczał żadnych wrażeń. Natomiast znów pojawił śię odór... Poczułam, że coś jest nie w porządku, że zło znajduje się w domu razem z nami, że ktoś nas obserwuje. Nie widziałam tych twardych jak metal nienawistnych oczu, ale wyczułam ich obecność. No i ten smród. Sveg pokiwał głową. - Wtedy, ostatnim razem, był z nami Livor. - Tak - potwierdziła Benedikte. - Nie chcę oskarżać Livora o to, że cuchnie, to były własne perfumy pogań- skiego kapłana, aromat starego, przegniłego zmywaka. Teraz, kiedy czuła się bezpiecznie, bo był z nimi Marco, mogła sobie żartować. Zapadła krótka chwila ciszy, podczas której Benedikte zastanawiała się, jak wytłuma- czyć im, w jaki sposób wpadła na rozwiązanie potwornej zagadki. - Potem wstałam i wyjrzałam przez okno. Na dworze nadal było tak ciemno, że cała izba odbijała się w szybie. I wtedy właśnie to zobaczyłam: w odbiciu nie było Livora. Krzesło, na którym siedział, było puste. - Uf! - westchnął Sander. - A my z nim rozmawialiś- my jak gdyby nigdy nic. - Owszem, ale zapomniał o tym, by pilnować swojego odbicia. - Nie pleć głupstw! - wybuchnęła Adele. - Przecież on mnie dotykał! - Potrafił doskonale stwarzać iluzję - powiedział Marco. - Ale naprawdę był upiorem. Adele pozieleniała na twarzy. Przypomniała sobie straszliwego, ryczącego z wściekłości stwora, który biegł za nimi drogą od brzegu jeziora. Marco wstał, dając tym samym znak do zakończenia rozmowy. Był już zresztą najwyższy czas ku temu. Słońce skryło się za groźną ciemną chmurą i wszystko w jednej chwili stało się mroczne i ponure. - Odejdźmy już stąd nareszcie - burknął Sveg. W istocie było tak, jak Marco podejrzewał: Tengel Zły wpadł w gniew. Wściekał się tak, że wyczuwał to całym swym uśpionym ciałem. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie skierować swego ducha bezpo- średnio do Fergeoset, by definitywnie skończyć z tą Benedikte, która okazała się o wiele silniejsza niż przypu- szczał. Przecież była dopiero niepewną młodą panną, ale już posiadała zbyt wiele wstrętnych, dobrych sił. Odrzucił jednak tę myśl. Czuł się ogromnie zmęczony po tak długotrwałej koncentracji, a poza tym w pobliżu dziewczyny krążyło coś, co go naprawdę przerażało. Gdyby tylko mógł tego dopaść, zorientować się, co to jest! Jego wola mogłaby wtedy rozprawić się z owym nieznanym, ale to coś starannie się przed nim ukrywało. Napawało go to wielkim strachem. Nie może pozwolić sobie, by coś jeszcze nie ułożyło się po jego myśli! Utracił możnego sojusznika, bóstwo Nerthus-Tyra, a Benedikte w pojedynkę na pewno nie zdołałaby sobie z tym poradzić, nie mogłaby się oprzeć jemu, Tengelowi Złemu. Nie mógł stracić nikogo więcej. Musi poczekać, co przyniesie czas. Prędzej czy później zdoła ją zgnębić. Tengel Zły znów pogrążył się w sen, by zbierać nowe siły. Jego rozczarowanie i złość nie miały sobie równych. Jeszcze tego samego dnia wszyscy wrócili do wioski. Tutejszy lensman z niedowierzaniem kręcił głową, słu- chając sprawozdania swego kolegi. Sam jednak kiedyś, jeszcze jako dziecko, widział przewoźnika i jego łódź, i w końcu musiał im uwierzyć. Obiecał załatwić wszystko, co niezbędne, jeżeli Sveg zostanie na kilka dni i dopomoże mu. Sander został także i dlatego, że nie miał ochoty wracać razem z Adele, a Benedikte wciąż nie chciała z nim rozmawiać. Jakby sobie na przekór nawet ją rozumiał. Śmiertelnie zranił tę nieśmiałą, wrażliwą dziewczynę. Nie wiedział, czy kiedykolwiek zdoła ona odzyskać zaufanie do męż- czyzn. Wszystkie jego tłumaczenia spływały po niej jak woda. Nie była wcale urażona, tylko bezdennie za- smucona. Prawie się nie odzywała, jakby nagle odebrano jej mowę. Wyjaśniał, że ta głupia noc, kiedy znalazł się w łóżku Adele, była jedną z pierwszych nocy w ich podróży, że był wtedy pijany i że bardzo, bardzo tego potem żałował. "Tej nacy ze mną także byłeś pijany" - odparła Benedikte zdrętwiałymi wargami, odwracając twarz. "Nie aż tak pijany, Benedikte - starał się ją przekonać. - Między tobą a mną to zupełnie co innego": Popatrzyła wtedy na niego swymi przenikliwymi oczami i powiedziała: "Sądziłam, że ma to dla ciebie naprawdę jakieś znaczenie." "Ależ oczywiście" - pospieszył z zape- wnieniem. "A potem, Sanderze? Gdybyś rzeczywiście został ze mną, jak cały czas obiecujesz, co by się stało, gdybyś nagle spotkał jakąś bardzo piękną albo pociągającą dziewczynę, albo piękną i pociągającą zarazem, to co by się wtedy stało?" Odeszła od niego, zanim zdążył cokolwiek odpowie- dzieć. Zastanowił się jednak nad jej pytaniem i w końcu przyznał, że miała rację. Był bardzo przywiązany do Benedikte, fascynowała go, wiele mieli wspólnego i w tej chwili naprawdę ją kochał... Gdy jednak spojrzał na siebie krytycznie, miał świado- mość, że nigdy nie zdoła się oprzeć pięknej, interesującej kobiecie. Taką miał naturę, a pogłębiał to jeszcze fakt, że od zawsze był zepsuty uwielbieniem dziewcząt. Nie mówił już więcej o przyszłości z Benedikte. Rozstali się jak przyjaciele, na pożegnanie obdarzył ją uściskiem, w który wlał jak najwięcej ciepła i żalu z powodu rozstania. Chciał jej także pokazać, jak bardzo jest zraniony, lecz też i wyrozumiały. I trochę... co straciła odrzucając go. Była to pierwsza klęska Sandera Brinka w stosunkach z dziewczętami. Serce Benedikte umarło. Nie miała nawet dość sił, by analizować uczucia, jakie żywi dla Sandera. Jej pożegnanie z Markiem było znacznie trudniejsze. Prosiła, by wspólnie wrócili do domu, a kiedy odmówił, miała wrażenie, że całe jej poczucie bezpieczeństwa legło w gruzach. - Nie mogę - rzekł ze smutkiem. - Nie wolno mi. Ale, Benedikte, najmilsza krewniaczko... Nie rozpaczaj z po- wodu Sandera Brinka! Słusznie postępujesz, pozwalając mu odejść, bo jeśli chodzi o dojrzałość, jeszcze daleko mu do tego. On jest jak dziecko. Ty jesteś dużo, dużo bardziej odpowiedzialna niż on. To ty jesteś silna, Benedikte! - Nie, Marco - odparła zasmucona. - Akurat w tej chwili czuję, że jestem bardzo słaba. Nie mogę o nim zapomnieć, choć bardzo mi tego potrzeba. - Wiem o tym, to przecież naturalne. - Marco po- gładlził ją po policzku ciepłą, niemal elektrycznie nałado- waną dłonią. - Ale poradzisz sobie, zawsze o tym wiedziałem. Inni będą u ciebie szukać pomocy. - Przerażasz mnie - roześmiała się przez łzy. - Och, Marco, dziękuję, że mogłam cię zobaczyć! Jesteś jak srarszy brat, którego nigdy nie miałam. Kiedy jeszcze mieszkałeś w domu, nikt z nas jakby cię nie znał. Ja też nie poznałam cię wcale lepiej, ale to ty, właśnie ty jesteś silny! Patrzył przed siebie w charakterystyczny sposób, wzrokiem utkwionym gdzieś w odległą dal. - Nie jestem dostatecznie silny - powiedział cicho. - Jeszcze nie. Pożegnał się z nią, zadbał, by wsiadła do dyliżansu, który miał zawieźć ją na południe, do domu, a potem uniósł dłoń z uśmiechem, który trafił prosto do jej serca i który miał je grzać jeszcze przez wiele lat. Odwrócił się i poszedł drogą przed siebie, aż zniknął na zakręcie. Benedikte szukała go wzrnkiem nieco dalej, gdzie droga znów była widoczna, ale tam już się nie pojawił. Kilka miesięcy później musiała prosić swego ojca Henninga i Agnetę o rozmowę. Niezwykle trudno jej przyszło wyznać całą prawdę, a oni nigdy nie widzieli poważnej, opanowanej Benedikte tak nieszczęśliwej. Zareagowali jednak znacznie lepiej, niż się spodziewa- ła. Z początku, rzecz jasna, byli zaskoczeni, ale szybko przyszli do siebie. - Ależ, drogie dziecko - Agneta uściskała ją mocno, chcąc dodać otuchy, na co Benedikte wybuchnęła długo wstrzymywanym płaczem. - Zarówno twój ojciec, fak i ja "znaleźliśmy się w kłopocie", jak to się niemądrze określa. Twoja matka Anneli i ojciec bardzo musieli się spieszyć ze ślubem z powodu twojego przyjścia na świat. Ja zaś oczekiwałam dziecka twego krewniaka Ulvara, a ojciec okazał się wspaniałomyślny i zgodził się mnie poślubić. I my mielibyśmy cię nie zrozumieć? Cieszymy się! Benedikte szlochała, zalewając się łzami. - Oczywiste jest, że się tobą zajmiemy, moja kochana - zapewnił Henning. - Ale ojciec dziecka, Sander Brink, jak myślisz, co na to? On także powinien mieć chyba coś do powiedzenia? - Nie! - zaprotestowała. - Nie i nie! Nie zniosłabym tego, że został zmuszony do małżeństwa ze mną! Henning zamyślił się. - On ma prawo wiedzieć o swoim dziecku. A dziecko ma prawo do ojca. - Wiem! - łkała Benedikte zrozpaczona. - Myślałam o tym i wyrzuty sumienia nie dają mi spokoju. Ale jeśli dziecko będzie... dotknięte? Czy nie lepiej, by nigdy się o tym nie dowiedział? Zastanowili się nad tym i doszli do wniosku, że lepiej będzie wstrzymać się do chwili narodzin. Wiadomość, że Benedikte spotkała Marca, przyjęto z ogromnym zdumieniem i radością, i wszyscy bardzo żałowali, że nie usłuchał jej gorących próśb i nie przybył do Lipowej Alei. Marco zapewnił jednak Benedikte, że zawsze jest dobrze poinformowany o tym, co dzieje się w rodzie, lecz z powodów, których nie chciał wyjawić, musi pozostać tam, gdzie jest. Gdziekolwiek by to miało hyć. W roku 1892 Benedikte wydała na świat ślicznego chłopczyka, któremu dała imię Andre, utworzone z prze- stawionych liter imienia ojca dziecka. Do tego czasu Sander Brink zdążył już poślubić najpiękniejszą dziewczynę Christianii, bo zwykle tak bywa, że osoby najszczodrzej obdarzone przez naturę, jeśli chodzi o powierzchowność, potrafią się odnaleźć. Czy takie związki bywają szczęśliwe, to już zupełnie inna sprawa. Ale Benedikte radziła sobie dobrze, odpowiedzialność za synka sprawiła, że zniknęła cała jej nieśmiałość, a ona sama nabrała pewności siebie. Młoda matka była teraz dość silna, by znieść uszczypliwe uwagi sąsiadów i nagłe wymowne milczenie plotkarek, kiedy wchodziła do poko- ju. Dość silna, by bronić małego Andre, kiedy spłakany wracał do domu, bo inne dzieci przezywały go bękartem. Dość silna, by znosić świadomość, że żaden mężczyzna nie będzie się do niej zalecać. Nie dość że była rozpaczliwie niezgrabna i brzydka, to jeszcze wniosłaby dziecko z nieprawego łoża jako ewentualny posag. Na małżeństwo nie miała więc żadnych szans. Takich myśli nie dopuszczała jednak do siebie zbyt często. Mając za plecami wspierającą ją rodzinę znosiła wszystko. Pomagała w domu i w gospodarstwie, ponie- waż opiekowała się chłopczykiem i nie mogła myśleć o podjęciu pracy poza domem. Na zewnątrz sprawiała wrażenie wesołej i zadowolo- nej, dla wszystkich stale była źródłem pociechy. "Na pewno jakoś się ułoży", tak brzmiało jej hasło, dzięki któremu potrafiła naprawdę pomóc innym ludziom w ich troskach. Tylko ona wiedziała, że kiedy wieczorem stała w swym pokoju i patrzyła na swego uśpionego, ślicznego synka, powracały natrętne myśli. Zakazany żal. Nie żałowała wcale, że tak a nie inaczej pokierowała swym życiem, bo jak można żałować czegoś, czego owocem był Andre. Ale czy na pewno słusznie postąpiła, rezygnując z pod- trzymania jakichkolwiek kontaktóvr z Sanderem? Czy może raczej powinna z nim zostać? Może powinien był ujrzeć swego syna, który był tak do niego podobny. Może powinien być mu ojcem? Czy nie okazała się zbyt samolubna? Czy nie za wiele myślała o własnej urażonej dumie? Ale w takie dni nienawidziła go czy może raczej czuła gorzkie rozczarowanie. Uważała, że on pragnął tylko okazać życzliwość nieszczęśliwej dziewczynie, może na- wet trochę ją polubił, ale nie zaangażował się w ich związek z taką samą powagą jak ona. W każdym razie teraz było już za późno. Sander się ożenił, na pewno miał rodzinę. Tak, jak się stało, było chyba najlepiej. Zawsze kiedy dochodziła do takiego wniosku, łapała się na tym, że łzy spływają jej po policzkach i kapią na bluzkę. Płakała, bo żal jej było synka, i dlatego, że radości, jaką jej dawał, nie mogła dzielić z Sanderem. Dlatego, że Andre, nic nie rozumiejąc, bez końca pytał, dlaczego inne dzieci się z niego śmieją? I dlaczego on nie ma tatusia jak inni? Benedikte starała się być mu jednocześnie ojcem i matką. Dobrze było mieć koło siebie Henninga, Agnetę i Vanję, a także dziadka Viljara, babcię Belindę, Malin, Pera i ich syna Christoffera. Wszyscy kochali Andre i rozpieszczali go ponad miarę. Oni jednak nie mogli ukoić żalu, jaki czuła na myśl, że odebrała możliwość wzajemnego poznania ojcu i synowi. Stało się tak, jak przewidział Marco: Zarówno przybrana siostra Benedikte, Vanja, jak i syn Malin, Christoffer, znaleźli się w trudnej sytuacji. Natural- nie pomóc im miała Benedikte. Ale stało się to już wtedy, gdy stary wiek zastąpił nowy. Dwudziesty. Wiek, w którym rozstrzygnęły się losy Ludzi Lodu.