_____________________________________________________________________________ Margit Sandemo SAGA O LUDZIACH LODU Tom XXXIV Kobieta na brzegu _____________________________________________________________________________ ROZDZIAŁ I Tak wiele niebezpieczeństw czyhało na Ludzi Lodu. Ze względu na swoje liczne powiązania ze światem zarówno rzeczywistym, jak i tym niedostępnym dla przeciętnych śmiertelników byli rodem szezególnie nara- żonym na nieszczęścia. Największe zagrożenie stanowił, rzecz jasna, ich włas- ny przodek, Tengel Zły. Nie tylko jednak to; było jeszeze mnóstwo innych spraw, ponurych i groźnych, których należało się bać. Gdzieś daleko w ciemnym lesie kryło się coś strasznego i czekało. Czekało na jednego z Ludzi Lodu, na jakiegoś członka tej rodziny. Przez długie lata złe trwało w leśnej głuszy w nadziei, że wkrótce jego czas nadejdzie. Trwało i śniło o odwecie, o nigdy nie spełnionej wendecie. Za niewybaczalne postępki przodków. Za zniewagę, która musi zostać pomszczona. W najgłębszym mateczniku kryło się mętne jeziorko, niemal całkiem zarośnięte, zamulona sadzawka, cuchnąca od kryjącego się w jej głębi zła. Było rzeczą prawie niemożliwą, by ów osławiony ród Ludzi Lodu zdołał odnaleźć właśnie to miejsce w leśnej gęstwinie... A jednak tak się właśnie stało. Sto piętnaście lat minęło od niesłychanego upokorze- nia, jakiego doznała pewna ludzka istota. Wiele, wiele set lat od chwili, gdy pierwszy straszny czyn został popeł- niony, ów czyn, który stał się początkiem wszystkiego... I wtedy Ludzie Lodu jeszcze nie byli w to zamieszani, w każdym razie nie od początku. To przypadek, który przydarzył się mniej więcej sto lat temu, wplątał w te sprawy jednego z nich i uczynił go potężnym mścicielem, karzącym ramieniem sprawiedliwości. A oto teraz, w roku 1912, kolejny z Ludzi Lodu udał się w tamte strony, nie tyle zresztą z potrzeby, co z ciekawo- ści. I był to ten właśnie człowiek, na którego czyhało okrutne zło. Andre, syn Benedikte i Sandera, nie przejawiał szcze- gólnej chęci do nauki, akurat pod tym względem nie wybijał się wśród Ludzi Lodu. Benedikte napełniało to smutkiem, zresztą odpowiedzialnością obarczała siebie, bo przecież w rodzinie Sandera byli uczeni i profesorowie różnych specjalności. "Cóż za głupstwa!" kwitował to zwykle jej mąż. "Czy to wśród Ludzi Lodu brak utalentowanych osób? A poza tym czy każdy musi być wyjątkowo inteligentny? To snobizm, wiem o tym dobrze, wielokrotnie mogłem się o tym przekonać w środowisku, w którym dorastałem. Nasz Andre to wspaniały chłopak. Jeśli interesują go automobile i inne motory, pozwól mu na to! Jestem dumny z mojego syna, a ty nie?" Owszem, Benedikte też była dumna z Andre, nikt nie mógł mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. W tej sytuacji marne świadectwa szkolne chłopca schowano w głębokiej szufladzie i pozwolono mu zajmować się czym chce. W 1912 z roku, kiedy Andre skończył dwadzieścia lat, na świecie nie działo się najlepiej. Stosunki pomiędzy pięcio- ma mocarstwami Europy: Anglią, Francją, Rosją, monar- chią austro-węgierską i Niemcami stawały się coraz bardziej napięte. W Norwegii jednak panował względny spokój. Wystarczało problemów z tym, jak kierować dość surowym norweskim narodem. Tyle spraw wymagało wsparcia po blisko sześciu wiekach obcej dominacji. Przemysł, rolnictwo, rybołówstwo, rzemiosło chylące się ku upadkowi, a ponadto ruchy kobiece i związkowe, utworzenie monopolu spirytusowego, sprawy religii i ję- zyka, oświata, partie polityczne, kultura, opieka nad dziećmi... Tysiące nici trzeba powiązać i spleść, zanim powstanie nowoczesne społeczeństwo. Na szczęście świe- żo odzyskana niepodległość budziła w Norwegach gorące uczucia patriotyczne. W Lipowej Alei także robiono wiele, by przyczynić się do budowy dobrze zorganizowanego państwa. Ludzie Lodu jednak zawsze żyli w pewnym sensie na uboczu. Mieli oni swoje dziedzictwo, o którym z obcymi roz- mawiali raczej niechętnie, i to było przyczyną ich społecz- nej izolacji. Nie dlatego, by sądzili, że są może gorsi od innych, nie, myśleli o sobie raczej jako o dzieciach nieszczęścia. Choć zawsze byli bardzo dumni ze swojego pochodzenia, to dokuczało im przeświadczenie, iż nie do końca są przez otoczenie akceptowani. W tym akurat mocno przesadzali, bo Ludzie Lodu cieszyli się zawsze opinią porządnych i honorowych, choć cokolwiek eks- centrycznych. Żyli z taką opinią od dawna. Andre często myślał o słowach Imrego. O tym, że to on, Andre, będzie musiał odnaleźć obciążonego dziedzic- twem kuzyna ze swojego pokolenia. Czasami zastanawiał się, czy przypadkiem nie on sam jest tym dotkniętym, zawsze jednak dochodził do wniosku, że to raczej wy- kluczone. Te same podejrzenia żywił niekiedy w od- niesieniu do Christy, małej córeczki Vanji, ale zbyt rzadko miał okazję obserwować dziewczynkę, bo niestety Frank bardzo stanowczo egzekwował swoje ojcowskie prawa. Jedyną szczególną cechą Christy było nieznaczne roz- szczepienie języka, ponadto była to istota tak ludzka, że nikomu nie przyszłoby do głowy, iż jej ojcem może być demon. A już najmniej Frankowi... Bywało, że członkowie rodu złościli się na niego. Wiedzieli, że wystarczyłoby parę słów, by uśmiercić jego ojcowską radość i dumę. Ale, oczywiście, nikt nigdy takich słów nie wypowiadał. Żal im było Franka. Wciąż było im go bardzo żal. I nie można zaprzeezyć, że bardzo dobrze wychowuje dziewczynkę. Natomiast Vetle, syn Christoffera i Marit, był przez Andre poddawany nieustannym gruntownym studiom. Chłopiec miał teraz dziesięć lat i wyrastał na prawdziwego łobuziaka z głową pełną zaskakujących pomysłów. Ale żeby należał do wybranych lub obciążonych? Nie, nie na to nie wskazywało. Andre musiał się powstrzymać przed ostatecznym osądem. Któregoś dnia poszedł w końcu z tymi problemami do swojej matki Benedikte i do dziadka Henninga, których uważał za najważniejsze osoby w rodzinie. Był mroźny wieczór późnej zimy. Wszyscy troje drżeli z zimna, bo kaflowy piec, mimo że palono w nim przez cały dzień, nie był w stanie ogrzać starego salonu w Lipowej Alei. Wilgotny chłód wciskał się bezlitośnie przez nieszczelne futryny okien. Jedyną pociechę stanowi- ła gorąca herbata i świeże pszenne bułeczki upieczone przez Benedikte. - Długo obserwowałem i analizowałem charaktery nas trojga - powiedział Andre. - Christy, Vetlego i swój własny. Głowę bym dał, że żadne z nas nie jest ani wybrane, ani obciążone. - Kogo podejrzewałeś najbardziej? - zapytała Benedi- kte. - Vetlego. Przyglądałem mu się przez wiele lat przy każdej okazji, zadawałem pytania dotyczące spraw para- psychologicznych, zastawiałem na niego różne pułapki, ale naprawdę niczego nie odkryłem. - Do jakich konkluzji doszedłeś? - spytał Henning. Andre maczał bułeczkę w gorącej herbacie, aż masło się rozpuściło i na powierzchni płynu ukazały się oka tłusz- czu. - Prawdopodobnie do takich samych jak wy - powie- dział w końcu. Przez chwilę wszyscy troje siedzieli w milczeniu. Jakby nie mieli odwagi mierzyć się z tym nowym problemem. Pierwsza odezwała się Benedikte. - Ta kobieta na brzegu, którą Vanja spotkała trzynaś- cie lat temu nad fiordem Trondheim. Ona urodziła przecież jakieś dziwne dziecko. - Które posiadało wiele cech Ludzi Lodu - westchnął Henning. - Tak, ja też wiele o tym myślałem. Kobieta lub ojciec dziecka, któreś z nich mogło być naszym krewnym. Spoglądali po sobie niespokojnie. - W takim razie wiemy, o kogo to może chodzić. - Dziecko jest potomkiem Christera Gripa - mruknął Andre. - Tak - potwierdził Henning. - Jakoś dotychczas nie słyszeliśmy nic ani o nim, ani o jego ewentualnej rodzinie. Ale to możliwe. - W takim razie możemy mieć mnóstwo krewnych - westchnęła Benedikte. - Niekoniecznie. Ludzie Lodu nigdy nie miewali zbyt wiele dzieci. Jedynak, to najbardziej typowe. Benedikte próbowała analizować sytuację: - Przyjrzyjmy się faktom. Christer Grip miał dwa lub trzy lata, kiedy zaginął w roku... Który to był rok? Tysiąc siedemset siedemdziesiąty siódmy? No, w każdym razie coś koło tego. Zabrał go pewien bogaty człowiek, który pojechał gdzieś w okolice Sztokhalmu. Wielki dystans, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni dzieli od niego biedną dziewczynę z wybrzeża fiordu Trondheim. Henning rzekł w zamyśleniu: - Gdybyś miał szukać, Andre, to nie powinieneś zaczynać od Christera Gripa i jego czasów. Wtedy bowiem podjęto wszelkie możliwe próby odnalezienia chłopca. Andre skinął głową. - Oczywiście. Należy zacząć od kobiety znad fjordu i dopiero potem próbować odnaleźć i rozsupłać jej rodzinne powiązania i wszystkie wątki wiodące w prze- szłość. Ale zbyt daleko mnie to chyba nie zaprowadzi. - Tego się właśnie boję. Jedyne, co o niej wiemy, to to, że miała na imię Petra i że została opuszczona przez wszystkich. Andre wstał. - Zaczekajcie, przyniosę książkę, w której Vanja spisała swoją opowieść. - Bardzo dobrze. Andre wrócił po chwili z ciężkim tomem, częścią kroniki rodu. - Zaraz zobaczymy - mówił, przewracając karty. - Vanja naprawdę ładnie pisała. - Och, Vanja - westchnęła Benedikte. - Moja mała siostrzyczka, dla której mogliśmy zrobić tak niewiele! - Wierzę, że teraz jest jej dobrze - rzekł Henning spokojnie. - A wtedy, gdy spotkała Petrę na brzegu fjordu Trondheim, musiała mieć chyba z piętnaście lat. Vanja, oczywiście. - Tak - potwierdził Andre. - To było w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątgm dziewiątym. To znaczy trzy- naście lat temu. Petra miała wtedy siedemnaście lat. - Biedne dziecko - westchnęła znowu Benedikte. Andre czytał: "Petra była miłą, prostą i naiwną dziewczyną. Naiwną w najlepszym znaczeniu tego słowa. Musiała zejść na złą drogę bardzo wcześnie. Pierwsze dziecko zostało jej odebrane. Do przy... Nie udało mi się zrozumieć, co chciała powiedzieć. Petra miała zawsze opinię dziewczyny lekkich obyczajów, ale ojciec dziecka, żonaty mężczyzna że skłonnościami da młodych niewinnych panienek, chodził na swobodzie. Co więcej, jak mi w zaufaniu szepnął jeden z urzędników, ten człowiek był uważany za prawdziwego uwodzicieia i cieszył się powodzeniem u pań. Ojcem drugiego dziecka Petry był pewien młody chłopak, który pracował w miejscowej hucie żelaza. Rodzice nie pozwolili mu jednak na małżeństwo z dziew- czyną o tak złej opinii". - Mój Boże - mruknęła Benedikte. - Zawsze ci moraliści! Cóż oni wiedzą o człowieku? Andre czytał dalej zapiski Vanji: "Nie udało mi się dowiedzieć zbyt wiele na temat Petry ani od niej samej, ani ad tych, z którymi miałam do czynienia później. Nazywała się Petra Olsdatter i urodziła się w dzielnicy Bakklandet w Trondheim. Matka po- chodziła, zdaje się, z dobrej radziny, lecz zmarła młodo. Ojciec natomiast z czasem stał się kompletnym pijaczyną, który pozwalał, by dzieci chodziły głodne i obdarte. Na wiadomość o tym, że Petra spodziewa się pierwszego dziecka, wpadł we wściekłość i wypędził ją z domu. Później już nigdg nikt się nią nie zaopiekował". - Mój Boże - szeptała Benedikte. - O mój Bote! - Och, nie tak znowu dużo tych informacji, od których można by rozpocząć poszukiwania - westchnął Henning. - Ale trochę jednak masz. Po śmierci Petry odbywały się przecież jakieś przesłuchania, musi więc być protokół policyjny czy coś w tym rodzaju. Tam pewnie znajdziesz dokładniejsze wskazówki. - Ja też o tym myślałem - przyznał Andre. - To znaczy uważacie, że powinienem pojechać? Benedikte i Henning patrzyli na niego. Andre był przystojnym młodzieńcem o ciemnoblond włosach i spo- glądających ufnie oczach. W dzieciństwie wiele wskazy- wało na to, że będzie bardzo pięknym chłopcem, później jednak rysy się wyostrzyły i pogłębiły, on sam stał się jakiś trochę kanciasty i w sumie bardziej przypominał Benedik- te niż Sandera. Ale ogólne wrażenie było bardzo dobre. Gęste, ciemne brwi, pełne usta i nos, który może mógłby być bardziej kształtny, ale który znakomicie pasował do całości. Dłonie Andre miał duże i ciepłe, w ogóle w jego postaci było coś niezwykle spokojnego. Zaufanie, to pierwsze uczucie, jakiego się doznawało patrząc na Andre. I było to uczucie jak najbardziej słuszne. W przeciwień- stwie do Vetlego, który nie wydawał się taki poważny. - Uważam, że powinieneś jechać, i to jak najszybciej - oświadczył Henning. - Tak, myślę, że powinieneś to zrobić - poparła ojca Benedikte. Młody człowiek sprawiał wrażenie zadowolonego. Przygoda wabiła. - Pojedziesz chyba pociągiem? - zapytał Henning. Andre zwlekał z odpowiedzią. - Ja... Nie wiem. Mam trochę oszczędności... Matka Andre natychmiast pojęła, o co chodzi. - Automobil? Czy też samochód, jak się teraz mówi. - Tylko że one są strasznie drogie - pospieszył Andre z wyjaśnieniem. Henning i Benedikte spojrzeli po sobie. - Czy naprawdę umiesz dobrze prowadzić? - spgtał dziadek. - Automobile jeżdżą bardzo szybko, wiesz o tym. Mówi się, że nawet wiele kilometrów na godzi- nę. - Jeździłem kiedyś na próbę samochodem Christof- fera - odparł Andre. - To żadna sztuka. Mógłbym chyba poprosić go o pożyczenie. - Nie, to nie jest wyjście - zaprotestował Henning. - Christofferowi jest on potrzebny. Poza tym samo- chód to nie zabawka. Nie, ja także mam parę groszy oszczędności i twoja mama pewnie też. Co ty na to, Benedikte? Może pomożemy chłopcu urzeczywistnić marzenia? - Najpierw powinniśmy chyba porozmawiać z jego ojcem - odparła Benedikte. - Ale Sander także bardzo się interesuje automobilami, więc... Andre spoglądał to na jedno, to na drugie z coraz szerszym i coraz radośniejszym uśmiechem. Wkrótce potem Andre podróżował swoim nowiutkim automobilem przez Sor-Trondelag. Kiedy ruszał, maszy- na była piękna i błyszcząca. Teraz ledwie można było odróżnić kolor lakieru, a silnik charczał bardziej niż stare kościelne organy. Dwa razy w czasie jazdy skończyła się benzyna - za każdym razem bardzo daleko od jakiejkol- wiek stacji paliw - i szofer musiał przez wiele kilometrów pchać swój piękny pojazd. Teraz jednak zbliżał się do celu. Auto, jak Andre lubił nazywać maszynę, było fordem prościutko z Fabryki. Karoseria była wysoka, czarna, otwarta, tylko nad przednim siedzeniem miała daszek. Wnętrze obite czarną skórą, lśniącą i elegancką. Samo- chód wyposażono w duże reflektory i pneumatyczne opony, a także trąbkę, której Andre używał zdaje się trochę zbyt chętnie. Zwłaszcza gdy na drodze pojawiały się młode dziewczęta... Był nieprawdopodobnie dumny z tego cudu techniki, choć dzielił go ze swoim ojcem. Ta podróż do Trondheim stanowiła dziewiczą wyprawę zarówno dla niego, jak i dla samochodu. Zresztą w całej Norwegii jeździło wówczas wszystkiego nie więcej niż pięćset aut, skoro więc aż dwa z nich należały do Ludzi Lodu, można powiedzieć, że rodzina wyposażona była wyjątkowo. W ciągu pierwszych godzin za kierownicą Andre śpiewał głośno, by dać upust rozsadzającej go radości. Czuł się jak król, jak niepodległy władca tej drogi! Z czasem jednak przycichł; nie zawsze droga była gładka i równa. Niekiedy była po prostu marna, a nawet zgoła nie do przebycia. A poza tym wciąż towarzyszył mu lęk, że będzie musiał stanąć z powodu braku benzyny. Raz czy dwa zatrzymała go jakaś usterka silnika, ale wtedy bardzo się przydały techniczne zdolności chłopca. Znaj- dował się wśród pustkowi, niedaleko gór Dovru, i sam naprawił uszkodzenie. Jak to pewność siebie dodaje sił! Z przyjemnością też stwierdzał, jak wielką sensację wywołuje na wiejskich drogach. Sor-Trondelag... Dolina Ludzi Lodu. Nie, tej doliny szukał nie będzie. Andre nie odczuwał żadnej potrzeby jej oglądania. Zwłaszcza po opowiadaniu Vanji, kiedy stamtąd wróciła. Wszyscy członkowie Ludzi Lodu powinni się trzymać z daleka od tego miejsca do czasu... Do czasu, gdy pojawi się ten właściwy. Ale, oczywiście, Andre spoglądał ku zachodowi. Czy to mogłoby być tam? Albo tam? Nie dostrzegał jednak gór dostatecznie wysokich. Pierwsze, czym zajął się w Trondheim, to znalezienie odpowiedniego hotelu. Ponieważ posiadał samochód - nieważne, że teraz zakurzony - to mimo młodego wieku traktowany był z największymi rewerencjami, wszyscy kłaniali mu się głęboko i uśmiechaii uprzejmie, dostał też bardzo dobry pokój. W ciągu całej podróży Andre przekonywał się z coraz większym zachwytem, ile pożyt- ku płynie z posiadania samochodu, i to nie tylko na drogach. Samochód określa status. Ponadto Benedikte zatroszczyła się, by syn był elegancko ubrany, co jeszcze potęgowało znakomite urrażenie. Budząca zaufanie postać Andre i jego otwarte spojrzenie dokonywały reszty. Nikomu zresztą nie musiał wyjaśniać, że ma dopiero dwadzieścia łat. Wziął kąpiel w dużym pokoju kąpielowym znajdują- cym się na końcu korytarza. Łaźnia miała drewnianą podłogę i wyposażona była w wysoką wannę na lwich nogach; woda w rurach gulgotała przejmująco. Andre przebrał się w świeże ubranie i zjadł lunch w niemal pustej hotelowej restauracji. Na podium w odległym kącie przygrywało amatorskie trio, a łiście bujnych palm łas- kotały muzyków po głowach. Z ponurymi twarzami znęcali się nad jakimś wiedeńskim walcem, granym w przeraźliwie rozwlekłym tempie. Kiedy Andre wszedł do lokalu, podjęli próbę zagrania czegoś bardziej młodzie- żowego, lecz on nigdy nie słyszał niczego równie żałos- nego jak te ich ragtime'y, zwłaszcza jeśli chodzi o rytm. Po lunchu, naprawdę bardzo smacznym, zapytał o dro- gę do magistratu i tym samym rozpoczął poszukiwania informacji o Petrze Olsdatter lub też o jej dziecku martwo urodzonym. Stracił trochę czasu krążąc po gmachu, od pokoju do pokoju, nim dotarł do właściwego biura. Przyjęła go tam ubrana na czarno pani zapięta wysoko pod szyję i z lorgnon zawieszonym na łańcuszku. Andre, darzący respektem wszystkie kobiety, które mają odwagę pracować zawodowo, zwrócił się do niej bardzo uprzej- mie, co jej się najwyraźniej spodobało. - Poszukuję swojej dalekiej krewnej - wyjaśnił. - Że- by trafić na jej ślad, powinienem, jak sądzę, zapoznać się z wynikami dochodzenia, jakie sąd w Trondheim prze- prowadził w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym. - Aha. A czego dotyczyło to dochodzenie? - Czternastego lipca tamtego roku pewna młoda dziewczyna, Petra Olsdatter, odebrała sobie życie nad brzegiem fiordu. Była przy tym moja kuzynka, która starała się uratować nie narodzone jeszcze dziecko samobójczyni, ale jej się to nie udało. Owa Petra zdołała przed śmiercią wypowiedzieć kilka słów, które świadczą, że dziecko mogło być potomkiem naszego rodu. Dama, osoba w nieokreślonym wieku, bez słowa zabrała się do kartkowania starych protokółów. - Ale oni przecież zmarli. Oboje, czy tak? - Tak. No, a ja muszę wyjaśnić róźne sprawy, bo rzecz dotyczy spadku - skłamał Andre. Może zresztą to wcale nie było kłamstwo, ba przecież naprawdę w grę wchodzi- ło dziedzictwo. Dziedzictwo zła. - Muszę stwierdzić, czy nie było innych krewnych. Krótko mówiąc, muszę odtworzyć drzewo genealogiczne samobójczyni i jej dziecka. Pani znalazła chyba właściwy protokół, bo przeczytała kilka zdań z jakiegoś dokumentu, a potem popatrzyła badawczo na swego gościa. Z wytazu jej twarzy rozpo- znał, co ją tak dziwi: Czy to możliwe, by ten świetnie ubrany, kulturalny młody człowiek był krewnym tak nieszczęsnej i nisko upadłej istoty, jaką bez wątpienia była Petra Olsdatter? Andre odpowiedział na pgtanie, którego urzędniczka gśośno nie wypowiedziała: - Nie zawsze kierujemy swoim losem. - To prawda - szepnęła ubrana na czamo pani. - Ale może chciałby pan przeczytać sam? - Dziękuję bardzo, chętnie. - Proszę usiąść tam przy stoliku pod oknem. Chciała- bym tylko, żeby pan nie wynosił dokumentów z pokoju. - To oczywiste. A czy mogę robić notatki? - Naturalnie! Andre spędził sporo czasu w teł dużej sali, gdzie słychać było jedynie chrobat stalówek po papierze lub od czasu do czasu jakieś zadawane półgłosem pytania nielicz- nych interesantów. Uważnie śledził całą długą i tragiczną historię. Doznawał dziwnego i smutnego uczucia, czyta- jąc wielokrotnie wymieniane w protokóle imię Vanji. Większość opisywanych tu spraw znał już przedtem, ale uważnie poszukiwał nowych informacji, jakiegoś punktu zaczepienia dla siebie. Znalazł na przykład ostatni adres Petry. A także adres domu jej dzieciństwa, Wspaniale! A co najważniejsze, w protokole znajdowało się nazwisko ojca dziecka. Egil Holmsen. Był też jego ówczesny adres. A nawet notatka, że Petra już dawniej zeszła na złą drogę. "Zadała się z jednym z najznakomitszych obywateli miasta", zapisano w urzędowych papierach. Andre skrzywił się. Ale, rzecz oczywista, nazwiska owego znakomitego obywatela nie ujawniono. To zresztą nieistotne, to nie tego dziecko mogło być obciążonym dziedzictwem potomkiem Ludzi Lodu. Andre musiał odszukać ojca drugiego dziecka. Zatem dla jego sprawy ważny był Egil Holmsen. No i krewni Petry. Bo przecież to ona mogła przekazać dziedzictwo. Jeśli jeszcze jacyś krewni istnieją. Trzeba będzie cofnąć się w przeszłość aż do osiem- nastego stulecia. Wydawało mu się to zadaniem wprost niemożliwym do wykonania. No, w każdym razie trzeba będzie się cofnąć do początku wieku dziewięt- nastego. Bo jeśli Christer Grip urodził się w 1774 roku, to musiał żyć jeszcze jakiś czas w następnym stuleciu. Drgnął na dźwięk głosu ubranej na czarno damy i wtedy uświadomił sobie, że od dłuższego czasu siedzi i patrzy w okno. - Przepraszam - bąknął. - Nie usłyszałem, jak... - Znalazł pan coś? - zapytała. Mimo czarnego ubrania i pełnego rezerwy wyrazu twarzy było w niej coś niezwykle pociągającego. Coś w głosie czy może w ruchach? Nie, głos miała szorstki, a ruchy zamaszyste, bez wdzięku. Zaczął przyglądać się jej uważnie. Zgadywał, ile może mieć lat. Coś pomiędzy czterdzieści a pięćdziesiąt. Prawdopodobnie niezamężna. Szaroblond włosy były trochę za bardzo ściągnięte i upięte z tyłu głowy w zbyt ciasny kok. Rysy nie wyróżniały się pod żadnym względem. Dość ładne, ale wiek zaczynał dawać o sobie znać w zmarszczkach wokół oczu i wyraź- nych zagłębieniach przy kącikach ust. Dwa razy nikt by się za nią nie obejrzał. - Dziękuję pani - odparł. - Znałazłem kilka adresów, które będę musiał sprawdzić. Głos urzędniczki nie bardzo pasował do słów, gdy powiedziała: - Gdybym mogła się w czymś przydać, to... - Bardzo dziękuję, ale nie chciałbym obciążać pani moimi kłopotami. Skrzywiła się lekko. - Ech, moja praca zawodowa nie jest specjalnie podniecająca. Więc było w niej sporo ludzkich uczuć mimo tego chłodu i rezerwy w zachomaniu? - W takim razie - uśmiechnął się - w takim razie rzeczywiście miałbym pytanie... - Bardzo proszę! Amdre pokazał jey swoje notatki, które przywiózł z domu. - Proszę spojrzeć. Napisano tutaj, że Petra wspo- mniała coś o swoim pierwszym dziecku. "Do przy..." Co by to mogło znaczyć? Kobieta ożywiła się. - Bez wątpienia znaczy to: do przytułku. - A co to takiego? - Dom dla dzieci pozbawionych opieki. Miejsce oto- czone złą sławą. Szczerze mówiąc nie wiem, czy to w dalszym ciągu u nas egzystuje, bo dużo się mówiło, że należy je zlikwidować. Teraz takie miejsca nazywa się domami dziecka, ale stara nazwa "przytułek" jeszcze się zachowała jak smutna, lepka, przypominająca złe czasy etykieta. Ale tutaj widzę błąd - zauważyła. - Tak? Gdzie? Wodziła palcem wskazującym po notatkach Andre przywiezionych z Lipowej Alei. - Tutaj zostało napisane, że Petra Olsdatter miała w chwili śmierci siedemnaście lat. - Tak właśnie powiedziała mojej kuzynce. - Ale z protokołów sądowych wynika, że urodziła się w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym. Andre przyjrzał się uważniej zapiskom. - Tak, rzeczywiście! W takim razie musiała mieć dziewiętnaście lat. Była umierająca, gdy rozmawiała z mo- ją kuzynką, mogła mówić niewyraźnie. Albo fakty jej się myliły. Tak, mnie się także zdawało, że to straszne, by siedemnastoletnia dziewczyna mogła mieć już dwoje dzieci. Dziękuję pani za zwrócenie mi uwagi. Ja zresztą spostrzegłem jeszcze coś innego w protokóle. Otóż podczas przesłuchań ktoś, chyba jakiś krewny, mówił o medalionie, który Petra jakoby miała posiadać. Ale tego medalionu nigdzie nie znaleziono. - To interesujące - stwierdziła urzędniczka. - No tak, medalion może się łatwo zapodziać. - Wielka szkoda - westchnął Andre. - Taki medalion mógłby nam wiele wyjaśnić. Uświadomił sobie, że powiedział "nam", i speszony pospiesznie zapytał o adres dawnego przytułku. Zaraz go też otrzymał. Podziękował za wszelką pomoc i opuścił budynek magistratu. Tego dnia miał jeszcze czas na jedną wizytę. Wybrał, rzecz jasna, rodzinny dom Petry Olsdatter w Bakklan- det. Kiedy wędrował po starej dzielnicy Trondheim, gdy przekraczał most - piechotą, bo nie bardzo wierzył, by automobil zdołał się przecisnąć przez wąskie zaułki - rozmyślał o tym, że pewnej nocy, przed wieloma setkami lat błądziła po tych ulicach młoda Silje. Samotna, wylęk- niona, przemarznięta i bezdomna. A w tym samym czasie Charlotta Meiden starała się wyjść poza miejskie mury z nowo narodzonym dzieciątkiem. Tej samej nocy Silje spotkała i Tengela, i małą Sol, i Heminga Zabójcę Wójta. To musiała być niesamowita noc! Noc, gdy ważyły się losy Ludzi Lodu, gdy kładziono podwaliny pod nowy rozdział dziejów tego rodu. Owa noc dała początek nowym pokoleniom, które miały podjąć walkę ze złem, bo nie chciały dalej pozostawać na usługach Tengela Złego. Andre rozmyślał nad tym, co by powiedziała Silje i wszyscy, którzy przeżyli tamtą noc, gdyby wiedzieli, co stało się później z Ludźmi Lodu. Gdyby znali wszystkie niełatwe ich losy. Tengel Dobry wie... Ale minęło już bardzo wiele czasu, odkąd po raz ostatni dał o sobie znać. Kiedy do gry wkroczył Lucyfer, przodkowie Ludzi Lodu złożyli odpowiedzialność za ród w ręce potomków czarnego anioła. Na Marco. A teraz także na Imrego. Marco powiedział jednak, że współpracuje z przod- kami rodu. Tengel Dobry wie zatem o wszystkim, co się dzieje. Na wspomnienie Marca Andre doznał ukłucia w sercu. Tak bardzo mu go brakowało, lecz Marco nie chciał już więcej rodziny odwiedzać. Zresztą postarzał się bardzo. Jego miejsce zajął Imre, taki jasny i łagodny. Imre jednak tyłko raz pokazał się w Lipowej Alei. Tego jasnego poranka, gdy stanął w drzwiach z nowo narodzoną Christą w ramionach. Później nic o nim nie słyszeli. Z drugiej jednak strony trzeba powiedzieć, że życie płynęło im teraz spokojnie. Nie musieli odwoływać się do pomocy istot nadprzyrodzonych. Andre znalazł się w ponurej, przygnębiającej dzielnicy nędzy i poczuł, że serce mu się kraje. Jeśli to tutaj ojciec Petry... Ale nie było tak źle. Biedę osłaniały małe, stosunkowo dobrze utnymane domy. Bez trudu odnalazł właściwy adres. Kilka razy głęboko wciągnął powietrze i zastukał kołatką. Słyszał, że na wewnętrznym podwórzu bawią się dzieci. Na dźwięk kołatki ich głosy umilkły. Po chwili dały się słyszeć pospreszne kroki i brama, nie bez trudu, została otworzona. Przyglądało mu się z ciekawością czwora czy pięcioro malców. Niezbyt czystych, z niezbyt dokładnie wytartymi nosami. - Dzień dobry - powiedział Andre uprzejmie. - Czy mieszka tu ktoś, kto ma na imię Ola lub Ole? Dzieci wpatrywały się w niego jeszcze bardziej uparcie. Gdzieś w głębi podwórza skrzypnęły jakieś drzwi i głos kobiecy zawołał: - Co się stało, dzieci? Kto to przyszedł? Malcy bez słowa, z ociąganiem wpuścili Andre na dziedziniec. Poszedł ku drzwiom, w których stała kobieta o potarganych włosach z wiadrem i ścierką w rękach. Uprzejmie powtórzył swoje pytanie. - Ole? Nie mieszka tu żaden Ole - odparła niechętnie. - Ani żaden Ola. - I nigdy nikt o tym imieniu nie mieszkał? Kobieta ściągnęła brwi. Była strasznie wychudzona i nędzna. Zdaje się, że sprawą jej honoru było utrzyrnanie wokół siebie porządku i tylko to ją interesowało. - Mieszkał, ale bardzo dawno temu - powiedziała zdecydowanie. - Musiało to być... Andre liczył pospiesznie. Kiedy to się mogło wyda- rzyć? Kiedy ojciec Petry wyrzucił córkę z domu? W roku 1899 miała siedemnaście, nie, nie, dziewiętnaście lat. Jeśli pierwsze dziecko urodziła kilka lat wcześniej? Och, mój Boże, to niemożliwe, siedemnastolatka nie mogła przecież mieć kilkuletniego dziecka, bo musiałaby je urodzić w wieku czternastu lat. Czyli że zostałoby poczęte, gdy matka miała zaledwie trzynaście... Nie, to brzmi zbyt okropnie, oczywiście Petra miała dziewiętnaście łat, kiedy spotkały się z Vanją! Zajęty obliczeniami milczał pczez chwilę. W końcu jednak powiedział: - To musiało być okoto roku tysiąc osiemset dziewięć- dziesiątego siódmego. Kabiera zastanawiała się. - No tak, to by się mogło zgadzać - przyznała. - Mieszkał tu wtedy Ole Knudsen, ale to było przede mną. - Gdzie... on jest teraz? - Umarł. O, do diabła, pomyśłał Andre. Głośno zaś rzekł: - A jego rodzina? - Nic o nikim nie wiem. Ale niech no pan zaczeka! Przejmującym głosem krzyknęła w głąb domu: - Mama, czy Ole Knudsen miał jakąś rodzinę? Z domu dało się słyszeć niewyraźne piszczenie. Kobie- ta w drzwiach "tłumaczyła": - Miał córkę. Ale przydarzyło jej się nieszczęście. - Tak, wiem - potwierdził Andre. - Dziękuję bardzo. Czy ona była jego jedynym dzieckiem? Kolejne pytanie w głąb mieszkania. Odpowiedź nade- szła natychmiast. Kobieta w progu odwróciła się w stronę przybysza. - Matka mówi, że miał jeszcze syna, ale on umarł na zołzę. Cóż to mogła być za choroba, Andre nie wiedział. Myślał, że to dotyczy jedynie koni. - Już jako dorosły? Kolejna wymiana zdań z progu w głąb mieszkania i na powrót. - Nie, miał nie więcej niż szesnaście lat. Biedny chłopiec. Andre nie odważył się już zapytać, czy Ole Knudsen miał jakieś rodzeństwo. Jego informatorka sprawiała już wrażenie poirytowanej. Zamiast pytać, wyjął więc portfel i podał jej banknot z podziękowaniem za "nieocenione wiadomości", jak się wyraził. Teraz mógłby pytać o wię- cej, bo kobieta wyglądała na chętniejszą do rozmowy, ale musiał przemyśleć wszystko, czego się dowiedział, po- prosił zatem o pozwolenie przyjścia tu ponownie, gdyby chciał jeszcze o coś zapytać. Pozwolenie, oczywiście, otrzymał, i to poparte ukłonem rozmówrczyni. Dzieci, które otaczały go dotychczas ciasnym kręgiem, pomknęły teraz na wyścigi, żeby przed nim dopaść bramy i otworzyć na oścież. Dał za to każdemu po miedziaku. Wyrobił sobie chyba bardzo dobrą opinię w tym podwórzu. Tego dnia nie był już w stanie zrobić nic więcej. Wrócił do hotelu i zabrał się do sporządzania listy spraw, które powinien załatwić jutro. Położył się wcześnie. Nadal odczuwał trudy podróży, szumiało mu w głowie, toteż zasnął natychmiast jak kamień. Nette Mikalsrud otworzyła drzwi do swego małego mieszkanka. Jak zwykle ogarnęła ją uczucie zadomowie- nia na widok staromodnego wnętrza. Mieszkała tu razem z matką przez ostatnie trzydzieści lat. Teraz matka już nie żyła i Nette mieszkała sama. Właściwie miała na imię Antonette, ale jakoś nigdy nie zdołała tego imienia polubić. Kiedy więc już we wczes- nym dzieciństwie zaczęto do niej mówić Nette, przyjęła to z wdzięcznością. Była bardzo ładnym i przez wszystkich kochanym dzieckiem. Kiedy jednak ojciec zmarł, matka dosłownie uczepiła się jedynej córki i zdusiła swoją zaborczością jej marzenia o romantycznym młodym mężczyźnie wyznayą- cym jej na kolanach miłość. Materialna strona życia po śmierci ojca okazała się dla obu samotnych kobiet prawdziwą katastrofą. Coś trzeba było robić, więc Nette postarała się o jedyną możliwą posadę, jaką jej zaproponowano w gminie. Matka zare- agowała na to histerycznie: młoda dziewczyna z dobrej rodziny nie pracuje zawodowo, a już w żadnym razie nie wykonuje tak nędznej pracy. I co ona, matka, ma robić, gdy Nette będzie całe dnie spędzała poza do- mem? Powinnaś pracować w domu, odparła córka roztrop- nie. Ktoś i tę pracę musi wykonywać. Ale to przecież zawsze robiła Nette! No, to może mama znajdzie sobie jakąś pracę poza domem i będzie zarabiać na życie, proponowała córka chłodno. Nie, nie, cóż za pomysł! Starsza pani była wstrząśnięta. Z czasem jednak sprawy zaczęły się układać. Nette była bystra i inteligentna, a trzeźwa młoda kobieta zasługuje na poważniejsze zajęcie niż bieganie na posyłki i parzenie kawy dla magistrackich urzędników. Otrzymała lepszą posadę, matka była zachwycona ilością pieniędzy, jakie córka zaczęła przynosić do domu. Lata mijały. Nette awansowała. Matka zachorowała i umarła. To właśnie tego dnia Nette uświadomiła sobie, jakie puste jest jej życie. W zamyśleniu zdjęła ogromny kapelusz ozdobiony sztucznymi owocami. Po raz pierwszy od dawna uważnie przejrzała się w lustrze. Naprawdę wyglądała staro z tym lorgnon dyndającym na łańcuszku! Powinna się postarać o okulary w futerale, które mogłaby nosić w kieszeni, tak byłoby lepiej. I włosy... Rozpięła je ostrożnie obiema rękami. Delikatnie ujęła swój wysoki kołnierzyk, odsunęła go lekko od szyi. Okropne! Okropne było to, co widziała w lustrze, ta podstarzała kobieta tak kompletnie pozbawiona wdzię- ku. Pospiesznie zabrała się do przygotowania jedzenia, a potem powycierała wszystkie kurze w swoim malutkim mieszkanku. ROZDZIAŁ II Na razie Andre nie posunął się ani o krok, jeśli chodzi o drzewo genealogiczne Petry Olsdatter. Postanowił wobec tego porozmawiać z Egilem Holmsenem, ojcem dziecka. Adres znalazł w magistracie. Na nieszczęście dla Andre Egil Holmsen ożenił się i gościa przyjęła w domu młoda żona. Spódnic matki trzymało się kurczowo dwoje małych dzieci, a trzecie było w drodze. To kłopotliwa sprawa rozdrapywać dawną ranę, jaką z pewnością była historia z Petrą. Po prostu nie mógł tego zrobić. Powiedział zatem, że poszukuje infor- macji na temat swoich krewnych i dlatego chciałby porozmawiać z jej mężem. Czy zastał go w domu? Kobieta wyglądała na okropnie ciekawą i cokolwiek przestraszoną, wyjaśniła, że mąż poszedł do pracy w hucie żelaza. Wciąż tam pracuje, pomyślał Andre. Tak, tak, niezła praca i popłatna, trzeba jej się trzymać rękami i nogami. Bo jeśli raz się straci, można nowej długo nie znaleźć. - Czy on jest tam zarządcą? - spytał Andre, bo przecież przez trzynaście lat człowiek powinien chyba awansować. Kobieta uśmiechnęła się blado. - Zarządcą? Nie. Dlaczego miałby być zarządcą? Stoi przy piecu, rzecz jasna; zawsze był wytapiaczem. A zatem żadnego postępu w życiu Egila Holmsena. Nie, wtedy gdy Petra oczekiwała dziecka, też nie wykazał żadnej inicjatywy. Nie zachował się specjalnie po męsku, ograniczył się tylko do spłodzenia potomka. Tego doko- nał, to prawda, ale potem? Podporządkował się woli rodziców. Nazwał Petrę ulicznicą... Andre nie umiał w sobie wykrzesać żadnych cieplej- szych uczuć do tego Egila Holmsena. Uznał, że najlepiej będzie odszukać go w miejscu pracy, młoda żona nie powinna cierpieć z powodu dawnych grzechów męża; a może braku woli, czy jak to nazwać? Miał szczęście, bo w hucie trafił akurat na przerwę śniadaniową i mógł z Egilem Holmsenem odejść na bok. Stał przed nim spocony, umorusany, wymazany smarami ciemnowłosy mężczyzna, który bez wątpienia musiał się podobać kobietom; była w nim jakaś nonszalancja, nawet jakby trochę bezczelności. Jakby żadna sprawa na tym świecie nie była warta jego zainteresowania. Że trudno się wzbogacić na pracy w odlewni żelaza, Andre mógł się przekonać już w domu Holmsena, ale coś jednak można było chyba zrobić, żeby... Nie, Andre nie ma przecież prawa osądzać innych. Tylko że tego Egila Holmsena zdecydowanie nie lubił. I może dlatego gdy przedstawiał sprawę, z którą tu przybył, jego głos brzmiał bardziej agresywnie, niżby Andre sobie życzył. Gdy w najogólniejszych zarysach wyjaśnił, czego rzecz dotyczy, powiedział: - Wiele wskazuje na to, że dziecko, które urodziła Petra Olsdatter, należało do mojego rodu. Muszę stwier- dzić, jak było w istocie, dlatego chciałbym wiedzieć więcej o pochodzeniu i pana, i Petry. - A to dlaczego? - zapytał Egil z pozoru obojętnie, ale w jego głosie brzmiało zniecierpliwienie. - Ze względu na spadek - oświadczył Andre krótko. W oczach Egila Holmsena pojawił się błysk. Pierwsza oznaka jakiegoś życia wewnętrznego, pomyślał Andre. - Co to za spadek? - Nie mam prawa niczego wyjaśniać - odparł Andre. - Moim obowiązkiem jest odnaleźć spadkobierców. Już dawno miał okazję się przekonać, że możliwość odziedziczenia pieniędzy rozwiązuje języki nawet najbar- dziej milkliwym osobnikom. Teraz hutnik spoglądał na niego niemal z zaintereso- waniem. - Jak się pan dowie, kto jest, a kto nie jest spadkobier- cą? Andre dobrze pojmował wątpliwości tamtego. - Dziecko Petry miało pewne fizyczne cechy, takie, jakie zdarzają się tylko w naszym rodzie. Czy pozwoli pan, że zadam kilka pytań dotyczących pańskiego pochodzenia? - Tak, tak - zgodził się mężczyzna zdumiewająco skwapliwie. Z notatnikiem w dłoni Andre przystąpił do zadawania pytań: - Jak nazywają się pańscy rodzice i gdzie mieszkają? Odpowiedzi padły nieoczekiwanie szybko, Holmsen nie zamierzał stawiać oporu. Choć nazwiska nic mu nie mówiły, Andre zapisał je starannie, adresy także. Zresztą ojciec już nie żył, została tylko matka. - A wasi dziadkowie? Jak oni się nazywali? Tym razem Holmsen sprawiał wrażenie lekko ziryto- wanego. - Cholera, czy mam pamiętać takie rzeczy? Ale zaraz, dziadek nazywał się Gudbrand. - Wasza matka będzie to wiedziała na pewno? - Możliwe. Czy my jesteśmy krewnymi, pan i ja? - Tego nie mogę jeszcze powiedzieć. Żeby wszystko wyjaśnić, muszę cofnąć się daleko w przeszłość. - Czy spadek jest tego wart? Andre szczerze sobie nie życzył być krewnym tego całego Holmsena. - Czy jest wart? W przeciwnym razie nigdy bym się nie zdecydował na tak męczącą podróż. Wyglądało na to, że odpowiedź usatysfakcjonowała Egila. Przebiegły uśmiech rozjaśnił jego usmolone ob- licze. - Dobrze, niech pan spyta moją matkę. Ona z pewnoś- cią wie więcej. - Dziękuję. Zaraz się do niej wybiorę. A ma pan jakieś rodzeństwo, które może też coś wie o rodzinie? - Rodzeństwo... - zachichotał Egil. - Mam. Jedenaś- cie sztuk. Ale oni nic nie wiedzą. Trzeba pytać matkę! Jedenaścioro rodzeństwa...? I troje własnych dzieci, a to dopiero początek! Już teraz, w ten wczesny ranek na ulicy w Trondheim, pośród śmieci i brudu fabrycznej dzielnicy, Andre miał pewność, że Egil Holmsen nie wchodzi w rachubę. Członkowie Ludzi Lodu nie miewali po dwanaścioro dzieci. Obiecał jednak wysłuchać, co może mieć do powiedzenia matka Egila. - Czy Petra wspominała coś o swojej rodzinie? O ro- dzicach czy innych krewnych? Egil gapił się na niego niechętnie. Najwyraźniej nie życzył sobie żadnej konkurencji do spadku. - Nie, Petra o niczym nie mówiła. Zresztą my ze sobą prawie nie rozmawialiśmy. No tak, Andre mógł się tego spodziewać. Może Petra chciała rozmawiać, nigdy się już tego nie dowiemy. Ale taki typ jak ten Holmsen nie traci czasu na głupstwa. Andre był człowiekiem dobrze wychowanym. Teraz jednak miał ochotę wymierzyć siarczysty policzek stojące- mu przed nim drabowi. Cóż, kiedy takich rzeczy się nie robi... Z ulgą ruszył w kierunku centrum miasta. Odpychają- cy Egil Holmsen został wyeliminowany jako krewny Ludzi Lodu. Pozostała tylko sama Petra. Kto mógłby wiedzieć o niej coś więcej? Miał wrażenie, że kiedy próbuje odnaleźć kolejny wątek, jakąś nić, która pozwoliłaby mu rozwiązać zagad- kę, chwyta w dłonie jedynie powietrze. Kto znał Petrę? Pierwszy kochanek? Mało prawdopodobne, by ten człowiek miał mu coś do powiedzenia. Zatopiony w niewesołych myślach Andre wszedł do biura, które odwiedził już poprzedniego dnia. Dama za barierką poznała go natychmiast. - No i jak idą sprawy? - zapytała. - Kręcę się w miejscu - przyznał Andre i opowiedział, co robił i do jakich wniosków doszedł. - W takim razie nie widzę innego wyjścia jak zbadanie ksiąg parafialnych - oświadczyła urzędniczka. Andre skinął głową. - Tak, ja też o tym myślałem. - Biuro parafialne jest dzisiaj zamknięte. Otworzą dopiero jutro po jedenastej. Ale ja przejrzałam to i owo w archiwach magistrackich. Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan tego za złe? - Skąd? Oczywiście, że nie. Dziękuję. Przyjrzał się uważniej swojej rozmówczyni. Wprost nie rozpoznawał w niej tej kobiety, którą widział poprzed- niego dnia. Coś się w niej odmieniło. Może włosy? Albo suknia? A poza tym nie miała lorgnon. - Znalazła pani coś ciekawego? - zapytał. - Owszem, rozmawiałam z kimś, kto znał Olę Knud- sena. - Ojca Petry? Wspaniale! - Jest w tej rodzinie wiele osób, które chyba mogłyby panu dostarczyć informacji o Petrze. W głowie Andre zadźwięczał ostrzegawczy dzwonek. Wiele osób, to nie brzmi dobrze. - To krewni ze strony ojca czy matki Petry? - Ze sfrony ojca. Rodzeństwo Oli Knudsena nie żyje, tak powiedział mój rozmówca. Ale żyją ich liczne dzieci, to znaczy kuzynowie i kuzynki Petry. Andre wciągnął głęboko powietrze. - W takim razie należy od razu wyeliminować Olę Knudsena. On nie może być moim krewnym. Zdumiona urzędniczka uniosła brwi. Wytłumaczył jej zakłopotany: - W naszej rodzinie przychodzi na świat niewiele dzieci. Przeważnie małżeństwo ma jedno dziecko, czasami zdarzy się dwoje. Tylko jeden jedyny raz przyszła na świat trójka i to była już prawdziwa orgia. - Zupełnie wyjątkowa cecha rodzinna! - Ja też tak uważam. Ale tak właśnie jest i nic nie można na to poradzić. - A zatem uważa pan, panie Brink, że jeśli Petra jest pańską krewną, to jest nią w linii matki? - Zdecydowanie tak! Urzędniczka zastanawiała się przez moment. - Musimy wobec tego dowiedzieć się nazwiska żony tego Knudsena. Powinno się znajdować w księgach parafalnych. Tylko że jakieś piętnaście lat temu mieliśmy tu pożar, spłonął dom parafialny, w którym mieściły się archiwa. Część dokumentów uległa zniszczeniu. Nie wiem, czy były tam też księgi parafialne. Poza tym to chyba nikt nie wie nic o żonie Knudsena, bo ona zmarła wcześnie, a na dodatek nie pochodziła stąd. - To bardzo uprzejme z pani strony, że poświęca pani tyle czasu i uwagi moim sprawom. Jeseem szczerze wdzięczny. - O, doprawdy, to drobiazg. I mogę panu towarzy- szyć do biura parafii. Wyjdziemy tylnymi drzwiami, bo wciąż ktoś tu przychodzi, także po godzinach urzędawa- nia. Andre poszedł za nią krętymi korytarzami starego magistrackiego budynku. - Poza tym przyjrzałam się jeszcze inngm sprawom - mówiła po drodze pełna życzliwości urzędniczka. - Wiem, kto był ojcem pierwszego dziecka Petry. Ale pana to pewnie nie interesuje - On sam właściwie nie. Tylko że on może wiedzieć o Petrze coś, co by mi ułatwiło poszukiwania. Pani jest aniołem, panno... Och, a ja nie znam nawet pani na- zwiska! - Mikalsrud. Nazywam się Nette Mikalsrud. Przystanęła na pustym korytarzu i szepnęła konfiden- cjonalnie: - To jest Theodor Brandstedt, znany polityk. Kieruje miejską oświatą i ma ambicje ubiegania się o fotel burmistrza. Co najmniej burmistrza! Znam go bardzo dobrze i szczerze powiem, że byłam tym odkryciem dość... zaskoczona. - Zaszokowana? Wahała się przez chwilę. - Owszem. Muszę powiedzieć, że tak. - A ów informator, tak dobrze we wszystkim zorien- towany... Kim on jest? - To mój przełożony. Bardzo porządny człowiek. Tylko żonę ma straszną plotkarę. Dlatego wie tak dużo. Szli rozmawiając i wkrótce znaleźli się w kancelarii parafialnej, gdzie młody pracownik wysłuchał ich prośby. Było jednak tak, jak Andre się obawiał. Powiedzenie o złośliwości rzeczy martwych potwierdziło się i tutaj. Te właśnie księgi parafialne, o które mu chodziło, spłonęły. Zostały tylko sztywne okładki i po parę nadpalonych dokumentów. Znaleźli się znowu w punkcie wyjścia. Przygnębiony Andre podziękował i wyszli. Dziwna kobieta, myślał z uśmieehem o swojej towarzy- szce. Taka chętna do pomocy, na pierwszy rzut oka bym jej o to nie podejrzewał. Winien jej jestem wdzięczność. Pawinienem jej coś ofiarować. Może bombonierkę? Albo kwiaty? Pieniędzy by z pewnością nie przyjęła, zresztą i nie bardzo mnie na nie stać. Podróż jest kosztowniejsza, niż przypuszczałem. W hotelu czekał na niego gruby list. Przesyłka z domu. Jeszcze przed wyjazdem uzgodnili, w którym hotelu się zatrzyma, żeby w razie czego łatwo było nawiązać kontakt. W kopercie znajdował się rękopis, gęsto zapisane kartki, nie całkiem nowe, co było widać z daleka. I niewielka paczuszka. A przy niej list od jego matki, Benedikte. Kochany Synu! Zaraz po Twoim wyjeźdie szukałam czegoś pośród starych skarbów Ludzi Lodu i znalazłam coś, o czego istnieniu nie miałam pojęcia. Papiery znajdowały się razem z rzeczami Vanji, myślę więc, że należały właśnie do niej. Przeczytałam uważnie cały rękopis. Bardzo interesejące, uważam, że powinieneś się z tym zapoznać. Może w tych zapiskach znajdziesz jakieś wskazówki? Popatrz uważnie na drugą stronę, znajdziesz tam notatki Vanji. Andre spojrzał tam naturalnie natychmiast. Vanja zanotowała swoim ładnym charakterem: Te rzeczy zostały znalezione w nędznym pokoiku Petry Olsdatter. Ponieważ kuzynowie i kuzyni zmarłej zaciekle walczyli o wszystko, co po niej zostało, zabrałam papiery, zanim ktokolwiek je zobaczył. Składam je razem ze skarbem Ludzi Lodu, znalazłam w nich bowiem zdumiewające powiązania z naszą rodziną. Vanja Lind z Ludzi Lodu, 6 czerwca 1900 roku. Fantastyczne, myślał Andre uszczęśliwiony. Nareszcie coś konktetnego, coś, co należało do Petry. Może to będzie właściwy trop? Ostrożnie otworzył małą paczuszkę. Wypadł z niej medalion. Ten sam, którego tak poszukiwano. Rzeczywiście, klejnocik wyglądał na kosztowny. W każ- dym razie wystarczająco kosztowny, by ktoś, kto niczego nie posiadał, gotów był o niego walczyć. Ostrożnie, bardzo ostrożnie Andre próbował otwo- rzyć spore serduszko ze złota. Musiało jednak być od dawna nie otwierane, stary zamek nie puszczał. Andre pociągnął mocniej. Na próżno. W końcu musiał pod- ważyć kopertę medalionu czubkiem noża. Włosy. Śliczny blond lok. Dziecinne włoski. Na odwrocie wieczka zostały wygrawerowane jakieś litery. Andre podniósł medalion do światła, by lepiej widzieć. Półgłosem odczytywał inskrypcję: "Petra Eriksd. Nordlade Iezg". Literki były małe, ozdobne. Petra? 1829? To nie ta sama Petra, oczywiście, że nie. Ta urodziła się w roku 1980. To powszechny zwyczaj, że dziewczynkom nadaje się imię babki. Ten, do kogo należał lok, musiał być w roku 1829 bardzo małym dzieckiem. I pochodził z dobrej rodziny, bo przecież nie każdy mógł posiadać taki medalion. Zatem właścicielką musiała być babka Petry ze strany matki, bo wszystko wskazuje na to, że to ona pochodziła z dobrej radziny. Zaś ojciec tej babki, jak widae, miał na imię Erik. Erik Nordlade. Nareszcie jakiś ślad i to, zdaje się, wyjątkowo dobry. Powinien powiadomić o tym swoją dobrowolną pomocnicę. Ale że też Vanja nie poinformowała rodziny w Lipowej Alei o tych rzeczach! Zapomniała, oczywiście. Vanja zawsze miała tyle spraw na głowie. Teraz wiadomo, że to ów demon zajmował wszystkie jej myśli. Znowu przypomniał sobie panią z magistratu. Rzeczy- wuśue, niezwykła kobieta. Sprawia wrażenie surowej i nieprzystępnej, a w gruncie rzeczy jest niezwykle dobrym i uczynnym człowiekiem. Bardzo się cieszył, że ma w niej sojusznika. Potrzebował kogoś takiego w tym obcym mieście. To głupie i żenujące, że nie zapytał wcześniej, jak się nazywa, dopiero teraz... Nette Mikalsrud... Powinien przedyskutować z nią wiełe spraw. Może nawet jeszcze tego wieczora. Tylko czy mógł naruszać spokój jej prywatnego życia? A zresztą on też nie miał czasu. Kiedy upora się ze sprawami, które miał dzisiaj załatwić, powinien prze- czytać ów rękopis, który należał do Petry. Nie sądził, że akurat ta historia może mieć jakieś specjalne znaczenie, ale interesowało go wszystko, co w jakiś sposób dotyczyło nieszczęsnej dziewczyny. Tak niewiele znalazł faktów, na których mógł się oprzeć. Przede wszystkim jednak chciał odwiedzić osławiony przytułek. Nette Mikalsrud siedziała w swoim biurze pogrążona w myślach. Na szczęście nie pojawił się tego dnia żaden interesant z prośbą o pomoc, mogła więc rozmyślać przez nikogo nie niepokojona. Przygotowała sobie nawet pióro i papier. Policzki jej płonęły z chęci pomagania młodemu przybyszowi z połu- dnia, układała w myślach zdania listu. W końcu zabrała się do pisania: Wielce Szanowny Panie Brandstedt. Prowadzę na ramach moich zajęć służbowych ważną pracę nad wyjaśnieniem pochodzenia Petry Olsdatter i w związku z tym zwracam się do Pana z prośbą o łaskawą pomoc. Sprawa rozpatrywana jest, rzecz jasna, z jak najdalej posuniętą dyskrecją, zajmuję się nią wyłącznie ja. Mój klient nie zna żadnych szczegółów. Interesowałoby mnie wszystko, co Petra Olsdatter mogła Szanownemu Panu powiedzieć o swoim pochodzeniu. Sprawa dotyczy mianowicie spadku. Nie jest wykluczone, że Petra należała do bardzo zamożnej rodziny i jej córka mogłaby odziedziczyć pewną sumę, której na razie nie wymienię. Korzystam z drogi korespondencyjnej, nie chciałabym bowiem niepokoić Pana ani w domu, ani z biurze. Dyskrecja jest sprawą honoru. W nadziei na szybką odpowiedź kreślę się z najwyższym szacunkiem. Antonette Mikalsrud. No! Wygląda to nieźle. Po chwili wahania pani Nette napisała taki sam list do ojca drugiego dziecka Petry. Do Egila Holmsena. Wyob- rażała sobie, że temu człowiekowi łatwiej będzie się wypowiedzieć w liście, niż rozmawiać twarzą w twarz z Andre Brinkiem z Ludzi Lodu. Zaadresowała koperty i poszła na pocztę. Tam zadbała, by oba listy zostały doręczone następnego dnia. Nareszcie się na coś przydam, pomyślała z uśmiechem. Mój klient z pewnością będzie ze mnie zadowolony. "Mój klient". To bardzo dobre określenie. Posłużyła się nim w obu listach. Dom dziecka nie wyglądał specjalnie zachęcająco. Dziecięce głosy huczały w wielkich salach o nagich ścianach. Na spotkanie Andre wyszła jakaś surowa, starsza, siwa pani, w sztywnym, nakrochmalonym fartuchu. Najwyraźniej nie zamierzała wprowadzać go dalej, mieli rozmawiać w przed- pokoju. Stał więc na okropnie zniszczonym progu i palcem wskazującym wodził po głębokim nacięciu na futrynie drzwi. Nacięcia robiły dzieci, których niezliczone gromady przeszły przez ten dom. Samotne, osierocone dzieci, poddane surowej dyscyplinie, którą dorośli cenią tak wysoko. Pod badawczym wzrokiem przełożonej Andre sam poczuł się jak takie samotne dziecko. - Córka Petry Olsdatter? Tak, wiem, kto to był. Niech jej Bóg odpuści. - Co pani mówi? Czy ona umarła? Przełożona patrzyła mu uporczywie w oczy. - Umarła? Nie, skąd, ona żyje! Można nawet powie- dzieć: używa życia, ta mała bestia. Andre słuchał zaszokowany. - Ale to przecież jeszcze dziecko! Gdzie ona się teraz podziewa? - Mali nie jest już dzieckiem. Ma osiemnaście lat. Znajdzie ją pan na ulicy. My umywamy ręce. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by wychować ją na uczciwą, bogobojną kobietę, ale na nią nic nie miało wpływu. Zbyt wiele informacji spadło naraz na głowę Andrego. - Chwileczkę, może gdyby pani zechciała opowiedzieć mi po kolei. Mówi pani, że ona ma osiemnaście lat. Ale to chyba nie może być prawda. Ona... - Petra Olsdatter miała cztemaście lat, gdy urodziła Mali. Andre oniemiał. Czternaście lat? Biedne, nieszczęsne dziecko! Straszny gniew na ojca dziecka, Theodora Brandsted- ta, narastał w nim niczym sycząca wulkaniczna lawa. I na Olę Knudsena, który miał sumienie wyrzucić swoją czternastoletnią córkę z domu. Najgorsze ze wszystkiego było jednak to, iż - jak wszystko na to wskazuje - córkę Petry spotkał ten sam los. Na ulicy? O, dobry Boże! Ale wiek się zgadzał. Mali ma osiemnaście lat, to prawda. Opanował się. - Czy mógłbym otrzymać możliwie jak najwięcej informacji na temat tej dziewczyny? O jej dalszych krewnych. Właśnie jej rodzina interesuje mnie najbar- dziej. Czy zostały tu po niej jakieś papiery? Przełożona zaczęła przekładae dokumenty przechowy- wane w starej szkatułce z ciemnego drewna. - Przejrzę, co tu jest. Po chwili znalazła to, czego szukała. Podała Andremu, żeby sobie sam przeczytał. Nie było tego wiele. "Mali, córka Petry Olsdatter. Ojciec nieznany. Uro- dzona i lutego 1894 roku. W chwili przyjęcia do ochronki dziecko miało na sobie koszulkę, kaftanik i pieluchę. Było zawinięte w wełniany kocyk. Niczego więcej nie posiada- ło. Trzeba je było odebrać siłą matce, która mieszkała w szopie na drzewo. Mali była zdrowa, żadnych zakaź- nych chorób nie stwierdzono". To wszystko. Nawet nazwiska brakło. Andre westchnął i podziękował za pomoc. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o życiu Mali w tym domu, chciał zapytać, czy nie wydarzyło się nic szczególnego, czy nie chorowała i temu podobne, ale ktoś wołał przełożoną i wizyta musiała się zakończyć. Na ulicy! Trzeba było odebrać dziecko siłą. Biedna mała Petra! Choć Mali z pewnością niewiele będzie mu mogła pomóc, chciał ją zobaczyć, porozmawiać z nią. Jeśli Petra pochodziła z Ludzi Lodu, to Mali również. W takim razie Andre miał obowiązek się nią zająć. Ogarnął go jednak niepokój. Nie będzie mu łatwo z tą prawdopodobnie dość dziką dziewczyną. Trudno, Mali musi poczekać. On sam powinien teraz zjeść obiad, a potem musi przeczytać tę historię, która tak zainteresowała i Vanję, i Benedikte. Właściwie powinien też odwiedzić Theodora Brands- tedta, ale na razie nie był w stanie tego zrobić. W hotelowej recepcji czekała na niego karteczka. Od Nette Mikalsrud. Karteczka zawierała krótką informację: "Matka Petry miała na imię Gerd. Pozdrowienia. Nette Mikalsrud". Dzięki, moja zdolna pomocnico, pomyślał. Kawałek po kawałku rozwiążemy wspólnie ten rebus. Po obiedzie Andre poszedł do swego pokoju. Zdjął buty i w ubraniu ułożył się wygodnie na łóżku. Oparł się na poduszkach i wziął notatki. Był to gruby plik zapisa- nych ręcznie arkusików powiązanych niezdarnie jasno- niebieską jedwabną wstążką. Zarówno wstążka, jak i pa- pier wyglądały na bardzo stare. Nie było tytułu, natomiast na pierwszej stronie znaj- dowała się informacja wypisana tym samym starannym pismem, co cały manuskrypt. "Niniejsze zostało spisane przez Gerd Svensdatter anno 1875, pod dyktando matki, Petry Eriksdatter Nord- lade". Gerd... matka Petry młodszej. Ta, która miała po- chodzie z dobrej, kulturalnej rodziny. Owszem, charakter pisma mógł na to wskazywać. I Petra Eriksdatter Nordlade. Babka. To ona była właścicielką medalionu. Linia rodu zaczynała się zarysowywać. Ale czy o tę właśnie rodzinę chodzi? I czy ta linia prowadzi do Christera Gripa? Trudno to jeszcze ocenić. Andre zaczął czytać i szybko zorientował się, że autorka była osobą wykształconą, a poza tym posiadała pewien talent poetycki. Ale dlaczego, na Boga, wyszła za mąż za takiego prostaka jak Ole Knudsen? Musiał być w młodości przystojnym, czarującym i sym- patycznym młodzieńcem. Co Andre mógł na ten temat wiedzieć? Później wyrzucił z domu czternastoletnią córkę, bo przydarzyło jej się nieszczęście, i tego Andre nigdy mu nie wybaczy. Jak najszybciej spojrzał na adnotację Vanji po drugiej stronie: "Składam je razem ze skarbami Ludzi Lodu, znalazłam w nich bowiem zdumiewające powiązania z naszą rodziną. Vanja Lind z Ludzi Lodu, 6 czerwca 1900 roku". On jednak dotychczas nie znalazł niczego, co by łączyło medalion i manuskrypt z Ludźmi Lodu. Ale przecież nie zaczął jeszcze czytać. Nie tracąc czasu, zabrał się do dzieła. ROZDZIAŁ III "Tam, gdzie dolina porasta lasem, a łąki się kończą, główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na manowce. Jeśli mimo to chcesz tym szlakiem podążać dalej, duch twój traci wszelkie oparcie w rzeczywistości, oddala się od jasnego dnia, od światła, od człowieczego bytu. Droga, którą, jak ci się zdawało, szedłeś, zanika, rozpada się na wiele wątłych ścieżek, gdzie słoneczne światło igra z cieniem i wabi wędrowca, lecz biada ci, jeśli którejś z tych dróżek zaufasz. Łatwo zawieść cię może ku mokradłom i oparzeliskom, co ugną się pod twoją stopą i pochłoną cię na wieki wieków. Może niektóre z nich wiodą ku skalnym urwiskom, czekają- cym na zbłąkanie dzieci, które samotnie gnają bydło na pastwiska lub wyszły o brzasku nazbierać mchu i chrus- tu? Być może. A być może też jedna z tych błędnych dróżek doprowadzi cię do najciemniejszej głuszy, do samego jądra boru, do tego miejsca, które wspominane bywa jedynie szeptem, przy płonącym na kominku og- niu w jesienne wieezory. Wszyscy mieszkańcy zagród w dolinach znali tę opo- wieść. Każdy mógłby długo mówić o sprawach, które kiedyś wydarzyły się gdzieś za dziesiątą górą. Dużo czasu upłynęło od tamtych wydarzeń, ale wciąż trwały w ludz- kiej pamięci, w każdej wiosce, we wszystkich chatach, niesamowite, budzące grozę a zarazem pociągające, po- wtarzane o szarej godzinie: opowieści o dziewicach z Vargaby. Nikt dokładnie nie wie, gdzie to Vargaby leżało. A ci, którzy kiedyś znali legendę, pomarli i odeszli w zapom- nienie. Aż kiedyś - zdaje mi się, że to było wtedy, gdy w Szwecji panował trzeci lub czwarty król z rodu Wazów - zdarzyło się, że trzej jeźdźcy przybyli do lesistej doliny rzeki Alv. Byli zmęczeni, wszyscy trzej, siąpił zimny deszcz i wędrowcy z niepokojem myśleli o nadchodzącej nocy. - Trzeba się rozejrzeć za jakąś zagrodą - powiedział jeden z nich, wysoki mężczyzna o władczym spojrzeniu. Nazwisko nosił wojownicze, Diderik Swerd, a jego [Sverd, w jęz. szwedzkim znaczy: miecz (przyp. tłum.).] powołaniem były kobiety i wojaczka, i może czasami puchar wina na wzmocnienie w jakiejś gospodzie. Drugi był nieduży i chudy, lecz jego faryzeuszowskie oczy płonęły świętym ogniem, zdolne wypatrzyć naj- mniejszy grzech w duszy bliźniego. Właśnie został wy- święcony na księdza i ożywiała go chęć służenia jedynie swemu powołaniu. Człowiek niedużego wzrostu i z tru- dem nawiązujący kontakty z bliźnimi zazwyczaj wybiera sobie zawód, który daje władzę. Jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, nikt nie wiedział. On sam prezen- tował siebie imieniem Natan. I jako ten biblijny Natan starał się napominać oraz pouczać, bezustannie roz- prawiał o spalonej słońcem Gehennie, czekającej na grzeszników. Skinął tylko nieznacznie głową na propozycję swojego towarzysza, bo czyż nie jest wolą Pana, by kapłani znajdowali jak najlepsze warunki? A tego dnia pogoda była raczej dla psów niż dla sług bożych. Wymienionym dwóm podróżnym towarzyszył trzeci. Młodzieniec tak dokładnie ukryty pod peleryną i szerokim rondem kapelusza, że widać było jedynie pałające oczy. Imię, którym się przedstawił, brzmiało Havgrim. I nicze- go więcej się o nim nie dowiedzieli. Najbliższa zagroda okazała się zamożna, wabiła po- dróżnych nadzieją na posiłek i sen oraz możliwością wysuszenia pod dachem przemoczonej odzieży. Wjechali na dziedziniec i zostali przyjęci życzliwie, konie znalazły miejsce w stajni, mężczyzn natomiast zaproszono do ciepłej, zasobnej izby. - Pokój temu domowi - pozdrowił Natan. - Bóg zapłać - mruknął gospodarz, a jego żona skłoniła się w milczeniu. - Co was wygnało na drogę, panowie, w taki deszczowy wieczór? - zapytał gospodarz. Pierwszy odpowiedział kapłan: - Zostałem powołany, by służyć Panu na pogańskich pustkowiach Harjedalen. Moja droga wiedzie do Sveg. - Ja zaś podróżuję do Trondheim jako posłaniec królewski - oświadczył Diderik Swerd. - Niepokorni Norwegowie burzą się, słyszeć nie chcą o duńskiej władzy i oświadczają, że mogą rządzić się sami. Król Gustaw prosił mnie, bym się zorientował, jakie nastroje panują wśród chłopów w Trandelag, skoro i tak wybierałem się w te strony. Pan Natan i ja spotkaliśmy się w Mora, a ponieważ było nam po drodze, przystaliśmy do kom- panii". Andre przestał czytać i zastanawiał się. Cóż to za dziwny rękopis. Co w nim jest starą opowieścią, a co zostało stworzone przez Gerd, matkę Petry? Od początku całość opowiadana jest z wyraźnym talentem literackim, nagle jednak narracja się załamuje, jakby autorka nie była już w stanie utrzymać odpowiedniego rytmu. Uderzyło go też, że na początku napisała: "A ci, którzy kiedyś znali legendę, pomarli i odeszli w zapomnienie". Skąd więc ona sama znała opowieść? Stworzyła ją od nowa, czy też było tak, jak napisała, że saga jest swego rodzaju ustnym dziedzictwem po matce? Andre, rzecz jasna, pilnie śledził, czy nie znajdzie czegoś, o czym wspomniały i Vanja, i Benedikte, czegoś, co mogłoby mieć związek z Ludźmi Lodu. Na razie jednak niczego takiego nie było oprócz nazwy "Trond- heim". Czy Diderik Swerd mógł mieć coś wspólnego z rodziną Petry, skoro jechał do Trondelag? Zobaczymy, trzeba czytać dalej. "Gospodarz skierował pytający wzrok na trzeciego przybysza. - Ach, ten tutaj - rzekł Diderik z lekceważeniem. - Jego znalazłem po drodze. Pozbawiony pana pachołek, który był na wojnie w Europie jako żołnierz zaciężny. Teraz mnie ochrania, bo nie jest bezpiecznie podróżować samotnie po bezdrożach. Chłop raz jeszcze przyjrzał im się uważnie i rzekł swoim trudno zrozumiałym dialektem: - Moi panowie, skoro, jak słyszę, wybieracie się do Trondheim i do Sveg, to zawróćcie do Moraj, stamtąd kierujcie się na północ! Zabrnęliście na prawdziwe bez- droża, tu czekają was tylko odludzia i okrężne szlaki albo bagna i knieje. - Wiemy, że najlepsza jest droga północna - przyznał Diderik. - Ale ja świadomie chciałem jechać przez tę dolinę. Moi przodkowie pochodzili z Alvdalen i już od dwóch dni rozpytuję wszędzie o kolebkę rodu, choć jak dotychczas bez rezultatu. - Ja zaś pragnę wykorzystać czas podróży, by głosić słowo Boże zbłąkanym duszyczkom na pustkowiach - dodał ksiądz Natan. - Ale przemawiałem do głuchych uszu w ostatnich dniach. Ludzie nie chcą słuchać o karze boskiej za grzechy i nie myślą o nawróceniu. Nie chcą też słuchać o mękach piekielnych, bo, jak powiadają, życie na ziemi jest wystarczającą męką. - Dlaczego zatem nie mówić im o Bożej dobroci i o tym, że Pan wynagrodzi wszystkich, którzy za nim pójdą? - zapytał chłop. - Oni na to nie zasługują - uciął kapłan. - Dopiero kiedy padną na twarze i będą się wić ze strachu przed straszną karą boską, kiedy będą błagać o odpuszczenie grzechów, dopiero wtedy będę mógł im mówić o raju. Gospodarz nie powiedział nic więcej, lecz jego poru- szające się nerwowo nozdrza świadczyły wymownie o tym, co myśli. Znowu spojrzał pospiesznie na trzeciego z przybyłych, który usiadł w mroku, daleko od pieca. Nie był to człowiek stary, raczej zbyt młody, by mieć już za sobą wojaczkę na krwawych polach bitewnych Europy. Z jego twarzy trudno było wyczytać cokolwiek. Młody, postawny człowiek o rzęsach tak gęstych i ciemnych, że w ich oprawie jego piwne oczy zdawały się niemal jasne. Diderik Swerd miał jaśniejszą karnację, włosy popiela- toblond i zmysłowe wargi; sprawiał wrażenie jakieś dziesięć lat starszego od swego pomocnika. Ubrany był jak przystoi człowiekowi króla, nosił wysokie buty, koronkowy kołnierz i mankiety, krótka kurtka uszyta była z aksamitu". Andre ponownie odłożył manuskrypt. Jakim sposo- bem autorka mogła wiedzieć to wszystko? Nawet szcze- góły dotyczące wyglądu! Nie, wiele opisów to po prostu wytwór jej wyobraźni. O takich sprawach legendy na ogół nie mówią. Teraz jednak nikt nie byłby w stanie stwier- dzić, co pochodzi z legendy, a co stworzyła autorka. Nabierał coraz większego przekonania, że autorka rękopisu sama bardzo lubiła opowiadać. A wśród Ludzi Lodu wielu było obdarzonych talentem literackim. Czy to znak, że miała ona w sobie krew Ludzi Lodu? Była to bardzo niepewna i słabo uargumentowana hipoteza, lecz Andre rozważał ją z przyjemnością. I nabie- rał coraz większej ochoty, by czytać dalej. " - A jak macie zamiar dotrzeć do Sveg z doliny Osterdalelven? - zapytał chłop. - Drogą. Prosto stąd. - Nie, nie - zaprotestował gospodarz potrząsając głową, jakby chciał ich ostrzec. - Nie wolno panom jechać tą drogą. To narażanie życia. Naprawdę powinniście zawrócić do Mora, póki jeszcze nie jest za późno, i przestać myśleć o lasach rozciągających się pomiędzy naszą doliną a Harjedalen! Nikt żywy stamtąd nie wy- jdzie. - Babskie gadanie! My mielibyśmy się bać? Dwóch wojskowych i kapłan? Myślicie, że lękamy się wilków? Albo niedźwiedzi? Milcząca dotąd gospodyni spojrzała nań surowo. - Są tam inne sprawy, których należy się lękać, panie. - Rozbójnicy? - Nie ma żadnych rozbójników. - No, to gdybyście mieli ochotę straszyć nas jakimiś wodnicami albo pokutującymi duszami, czy czymś takim, to możecie dać sobie spokój. Nie jesteśmy przesądni. A w razie czego mamy ze sobą kapłana. W ten sposóó czcigodny Diderik Swerd zdradził się, że myśl o upiorach w zasnutej mgłą krainie na granicy bagien i rzeczywistości nie była mu tak całkiem obca. - Kapłan może być potrzebny - powiedziała gos- podyni. - Ale panien wodnych możecie się nie bać, nie będą się wam naprzykrzać. - W porządku. Czego tedy powinniśmy się wystrze- gać? Chcielibyśmy wiedzieć, żeby nie domyślać się Bóg wie czego. - Możecie panowie zabłądzić, zejść na manowce - oświadczył krótko gospodarz. - To nas nie przeraża. Nie jesteśmy wszak dziećmi. Chłop nie pozwolił sobie przerwać. Mówił dalej tym swoim dialektem Alvsdal, choć starał się, by jego mowa brzmiała jak najbardziej zrozumiale dla obcych. - To są okolice, gdzie rządzą czary. My sami niechęt- nie zapuszczamy się w tutejsze lasy. Bo chociaż człowiek myśli, że dobrze zna wszystkie ścieżki, to i tak jakaś niewidoczna siła potrafi zepchnąć wędrowca na szlak, którym nikt nie powinien chodzić. - Będziemy się kierować podług słońca i obserwować drzewa. - W głębi lasu nie dostrzeżecie słońca. Wiatr też tam nie dociera, a na pniach drzew nie ma żadnych znaków. Gospodyni wstała i teraz, gdy zwracała się do swego męża, już nie dbała o to, by obcy ją rozumieli, mówiła swoim dialektem, jednym z najtrudniejszych w Szwecji. Powiedziała mu mianowicie, że znowu zaczęło padać i że ona musi pójść do obory obrządzić bydło. Goście jednak nie pojęli z tego ani słowa. Chłop skinął głową i kobieta wyszła. Rozmowa urwała się na chwilę. Diderik Swerd przecią- gał się na ławie. Ogień z pieca przyjemnie grzał mu nogi, skarpety zdążyły przeschnąć i odzyskał czucie w stopach. A były to stopy brzydkie, kanciaste, z powykrzywianymi paluchami, teraz także brudne, ale dobrze służyły swoje- mu panu w nie kończących się marszach, podczas bitew oraz w ciągu długich godzin samotnej warty. Diderik powoli zapadał w drzemkę, gdy nagle nad jego uchem rozległ się ostry, nieprzyjemny głos pastora: - No i co tam jest takiego strasznego w tym lesie? Chłop wlepił w niego oczy. - Czy wy naprawdę nigdy nie słyszeliście o dziewicach z Vargaby? - Nie, a cóż to takiego? - zawołał Diderik Swerd. - Słowo >>dziewice<< dla mnie brzmi podniecająco. Jakie one są? Młode i pulchne? - Od tych dziewic powinni się ichmościowie trzymać z daleka jeśli wam życie drogie. One nie są dla zwyczaj- nych śmiertelników. - A zatem jednak strachy i czary? - Może. A może i nie. Vargaby istnieje naprawdę, a i dziewice z pewnością tam mają. Ale nikt, kto stamtąd nie pochodzi, z dobrej woli tam nie pójdzie. Pastor z irytacją wydmuchiwał powietrze przez nos. - No nie, tym razem to już wystarczy! Proszę nam wyraźnie powiedzieć, o co chodzi. Czy w lasach jest jakaś osada? - Pasterskie szałasy można napotkać wszędzie - zjeżył się chłop. - Osady pewnie też. Ale żadna nie jest taka jak ta. - Byłeś tam kiedy?, - spytał bez ceregieli posłaniec króla Gustawa. - Widziałem osadę, to prawda. Jest bardzo ładna. Otoczona lasami... - Duża? - Broń Boże! Osiem czy dziesięć zagród, stłoczonych blisko siebie, nic więcej. - Muszą się tam chyba żenić ze sobą bliscy krewni. Znasz ludzi z tej osady? - Nie. Jak panowie słyszycie po naszej mowie, wsie w tej okolicy leżą od siebie daleko. - No dobrze. Ale dlaczego z tą osadą coś jest nie w porządku? Gospodarz rozsiadł się wygodniej. Ogień w piecu strzelał co chwila jasnym płomieniem, oświetlając pięknie rzeźbione szafy, cynowe naczynia na półkach i łoże w kącie. Do bogatego domu trafili. - To pewnie tylko legenda - rzekł gospodarz. - Ale odnosimy się do niej z respektem. - No to opowiedzże nam - nalegał Diderik Swerd, a lekceważące rozbawienie w jego głosie nie uszło uwagi chłopa. Poza kręgiem zgromadzonych przy ogniu siedział w cieniu trzeci z podróżnych i nie odzywał się ani słowem. Jakby w ten sposób chciał podkreślić swój niższy status, a jeszcze bardziej pogardliwy stosunek Diderika Swerda do siebie. Gospodarz zaczął nareszcie swoją opowieść: - Miało się to jakoby wydarzyć w czasach, kiedy Dalarna nawracana była na wiarę chrześcijańską. Wasz- mościowie powinni wiedzieć, że Dalarneńczycy nie chcieli przyjmować nowej wiary dobrowolnie. I, rzecz jasna, pogańskie przesądy były najbardziej zakorzenione właśnie w odległych osadach na pustkowiach. - O, tak, nietrudno mi w to uwierzyć - rzekł pastor z nienawiścią". Andre uśmiechnął się mimo woli. Mamy więc nową legendę opowiadaną w ramach innej legendy. Nieźle! Wydarzenia cofają się jeszcze bardziej w czasie. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że mi się to wszystko nie pomiesza i zdołam prześledzić akcję we właściwym porządku. Sprawa interesowała go jednak coraz bardziej. Ogrom- nie był też ciekaw, co się stało w Vargaby. " - Przybyli tedy wysłańcy Pana do Vargaby, niosąc krzyż i psałterz, a tam panowało pogaństwo bardziej zatwardziałe, niż sobie to można wyobrazić - opowiadał chłop. Jego małżonka wróciła właśnie do izby i słyszała ostatnie słowa. - Uff - skrzywiła się niechętnie. - A jednak chcesz o tym gadać, ojciec? - Chcieliśmy się dowiedzieć wszystkiego - odparł pastor gniewnie. - Domyślam się, że wydarzenia mogły mieć miejsce gdzieś na początku dwunastego stulecia. Wiadomo bowiem, że odległe rejony Dalarna i Harjedalen długo stawiały opór chrześcijaństwu. Przeklęci poganie! - Nie nasza rzecz sądzić, jak tam było - rzekł gos- podarz pojednawczo. - W każdym razie utrzymała się tam władza feudalna. Jeden chłop był właścicielem niemal całej wsi, a pozostali byli jego podwładnymi, traktował ich jak niewolników. Nazywał się podobno Vret Joar Jons- son. Potężny to był mąż. Włosy i zarost otaczały niby chmura jego twarz jak wyciętą w kamieniu. Vret Joar Jonsson miał jedną przypadłość, czy też można by powiedzieć: namiętność. Kochał dziewice. - O, a któż ich nie kocha? - zachichotał obleśnie Diderik. - Możliwe, ale Vret Joar kochał je na swój sposób. Składał je w ofierze pogańskim bóstwom. Freyowi, bogowi płodności. Albo Frei, bogini urodzaju. - Co takiego? Jak to: składał w ofierze? - Jak tu siedzę, to prawda. Co roku składał na ołtarzu krwawą ofiarę i co roku ginęła jedna dziewica. - Ależ to potworne! - wykrzyknął pastor. - Oczywiście. Vret nie był w stanie sam zaznać rozkoszy z kobietą, dlatego ofiarami starał się przekupić bogów, odzyskać męską siłę". I to napisała kobieta w osiemnastym wieku, pomyślał Andre. Ta Gerd, matka Petry, musiała być nie byle jaką osobowością. Zanim powrócił do czytania, musiał zapalić światło, bo niepostrzeżenie pokój zaczął pogrążać się w mroku. Początkowo zresztą Andre sądził, że pismo jest takie niewyraźne, w końcu jednak zauważył, że to dzień ma się ku końcowi. " No, gospodarzu, chyba przesadzacie - rzekł pastor. - takie opowieści może były dobre w pradawnych czasach, ale nie w naszej erze. - Waszmościowie słyszeli naszą mowę i wiedzą, jak trudno ją zrozumieć. A przecież my mieszkamy nad rzeką i wcale nie jesteśmy tu tak bardzo oddzieleni od świata. Czy nic można sobie wyobrazić, jakimi zamkniętymi rejonami były samotne osady w lasach parę wieków temu? Ludzkie zwyczaje i bojaźń boża niełatwo torowały sobie drogę do leśnych i górskich pustkowi Alvdalen. Miesz- kańcy poszczególnych osad prawie się ze sobą nie widy- wali. I ledwie się domyślali, że poza granicą lasów istnieje jakiś inny świat. Niewiele wiedzieli o sąsiedniej wsi. Jeszcze teraz, w osiemnastym wieku, Vargaby i inne małe osady z pustkowi są całkowicie odcięte od ludzkiej wspólnoty. Na takiej glebie mogą rozkwitać najrozmait- sze mroczne rytuały. Diderik sprawiał wrażenie zamyślonego. - Owszem, to mi się wydaje zrozumiałe. Ale to była niewielka osada! Jakim sposobem Vret Joar zdobywał tak wiele dziewic, żeby co roku składać ofiarę? - O, nie było ich tak wiele. Cała ta sprawa z ofiarami trwała zaledwie jakieś cztery czy pięć lat, aż doszło do ponurego końca. - Tak? I co się stało? - Nie potrzebuję chyba zapewniać, że Vret Joat był człowiekiem znienawidzonym. Nienawidzili go wszyscy, ale jeszcze bardziej się go bali. Miał on syna, który urodził się w czasach, gdy Joar był jeszcze w stanie wziąć kobietę w objęcia. Wychowywał go na swego następcę we wszystkim, także w swym pogańskim procederze. Dopó- ki pozostanie w okolicy choć jedna dziewica, bogowie mogą liczyć na ofiarę... Wszakże złego człowieka wcześnie dosięgła kara! Los Vreta Joara Jonssona był nie do pozazdroszczenia. Nocami nie zaznawał odpoczynku. Pomordowane dzie- wice noc w noc nawiedzały we śnie swego prześladowcę. - Wyrzuty nieczystego sumienia - potwierdził pastor. - Ale nie na tym koniec! Ludzie powiadają, że one naprawdę przychodziły. Że dusze niewinnych dziewic zadręczały go niemal na śmierć. Pozostały jednak duchami i naprawdę uśmiercić go nie mogły. Dlatego pojawiały się przeważnie w snach, dręczyły go i prześladowały bez umiaru. A zresztą Joar przysięgał na wszystko w świecie, że często nie spał i widywał je na jawie. - Moim zdaniem to okrutniejsza kara niż śmierć - westchnął Diderik. - Powiedz mi... W jaki sposób dokonywano ofiary? Czy palono je na stosie? - Nie, nie, ludzie mówili, że bóg Freyra swoją siedzibę w lesie, nad małym jeziorkiem. Dziewice były wpychane do wody. Przez mężczyzn uzbrojonych w dzi- dy. Pastor jęknął ze zgrozy. - Czy nie prościej byłoby przebić dzidami Vreta Joara? - zastanawiał się Diderik. - Nie mogli tego zrobić. Joar miał strażników. Kilku zaufanych ludzi, którzy chętnie służyli bogatemu panu. - Historia się powtarza - mruknął Diderik Swerd. - Owszem, tak bywa! Zresztą to głównie strażnicy wpędzali do wody nieszczęsne dziewczęta. Tylko że nie było ich zbyt wielu, zatem krewni i przyjaciele wybranej panny, być może młodzi chłopcy, którzy marzyli właśnie o niej, zmuszani byli do udzielania pomocy. Trzeba waszmościom wiedzieć, że wiara w starych bogów była głęboka, ludzie się ich okropnie bali, zwłaszcza że tak mało wiedzieli o świecie zewnętrznym. Wielu chyba w ogóle nie miało pojęcia, że istnieje jakiś świat poza granicami Vargaby. Co zatem mogli zrobić? Otóż w czasie gdy kapłani prawdziwego Boga przenikali coraz głębiej w lasy Dalarna ze swoją świętą misją, zdarzyło się któregoś roku, że jeden ze strażników Vreta Joara zakochał się w dziewicy przeznaczonej na ofiarę. Jako młody i niewiele rozumiejący chłopiec podziwiał Joara i chciał mu służyć. Teraz gorzko tego żałował. Próbował uciec razem w dziewczyną, która chyba w tym czasie dziewicą przestała już być, ale go złapano. Panna jednak zdołała ujść pogoni i bardzo długo błąkała się po okolicznych lasach. W końcu dotarła do ludzi tutaj, w Alvdalen, i urodziła syna. Żyła potem jeszcze tylko przez osiem lat. Dziecko zostało samo i cierpiało nędzę. W jakiś czas potem chłopak opuścił wieś i myślę, że umarł gdzieś z głodu. - No, a ów strażnik? Kochanek dziewczyny? - Och, z nim rozprawili się krótko. Wszyscy pozostali strażnicy i syn tyrana, Vret Matts, otoczyli nieszczęśnika i dosłownie roznieśli na dzidach. Słuchaczy przeniknął dreszcz. - Dziewczyna była jedną z trzech sióstr. Najstarsza została złożona w ofierze rok wcześniej, natomiast trzecia, najmłodsza, miała niezwykle silny charakter. Wiedziała, że za rok przyjdzie kolej na nią, ale nie to było głównym powodem jej decyzji. Postanowiła mianowicie zabić tyrana. Chciała to zrobić z żalu po siostrach i aby ochronić wszystkie małe dziewczynki dorastające we wsi. Wiedziała przecież, że po niej nadejdzie kolej i na nie... W piecu przygasało i gospodyni raz po raz dokładała jałowcowych gałązek, ogień trzaskał i syczał. Gdy płomie- nie znowu strzeliły w górę, gospodyni odwróciła się i popatrzyła na twarze gości: cyniczną i rozbawioną Diderika Swerda, Fanatyczną Natana i nieprzeniknioną tego trzeciego". Gerd znowu daje się ponieść literackiej pasji, myślał Andre z uśmiechem. Ta Gerd, która napisała, to... Czy była żoną Olego Knudsena, kiedy spisywała legendę? To chyba niemożliwe. Przypominała mu siostry Bron- te, angielskie pisarki. Zamknięte w sobie, stłamszone i samotne istoty, obdarzone siłami twórczymi, których nic nie było w stanie zgasić. Gerd zdecydowała się tworzyć, snuć literacką opowieść na bardzo niepew- nych podstawach. Wkładała w usta postaci repliki, wy- obrażała sobie i opisywała, jak wyglądali ludzie i ich otoczenie. Niewątpliwie jednak w każdej opowieści istnieje jądro prawdy. To przecież nie była wymyślona historia. Dziewi- ce z Vargaby istniały naprawdę, a już przynajmniej legenda o nich. Twórczy talent autorki stworzył jedynie detale, nieis- totne szczegóły. Andre zastanawiał się, czy Gerd miała zamiar napisać książkę na podstawie legendy. Zeszyt, który trzymał w ręce, był zbyt cienki, historia zbyt krótka na prawdziwą powieść. Czy to jednak nie jest grzech wszystkich początkujących pisarzy, że ich utwory nie są wystarczająco długie? Może nawet wysłała swój utwór do jakiegoś wydaw- nictwa? I może odesłano jej z odmową? Nie, nie uważał, by miała tyle odwagi. "Gospodarz, który czekał, aż żona dołoży do ognia, podjął znowu opowieść: - Mait, bo tak dziewczyna miała na imię, zdołała zwabić Vreta Joara Jonssona nad jeziorko; przekonała go, iż ukazał jej się bóg Frey i powiedział, że chciałby porozmawiać osobiście z Vretem Joarem. Gospodarz zniżył głos. - Powiadano, że posążek boga Freya, który wyrzeź- biono w drewnie, miał być jakoby taki, no... dość... - Ojciec! - upomniała go żona. - Nie mówi się o takich rzeczach! - Nie, nie, chętnie posłuchamy - zaprotestował Dide- rik i pochylił się ku opowiadającemu z obleśnym, pełnym oczekiwania uśmieszkiem. - E, no - wahał się chłop. Najwyraźniej nie wiedział, kogo słuchać. - No, panowie wiedzą przecież, jak obdarowany był bóg Frey. Bóg płodności i w ogóle. A posążek z Vargaby miał podobno być tak wyposażony pod względem męskim, że... No już, już, matko, już nic więcej nie powiem. W każdym razie kiedy Vret Joar Jonsson poszedł nad jeziorko, bez broni, z lasu wyszła Mait z nożem w ręce, by zamordować ciemiężyciela wsi. Popełniła jednak błąd, bo postanowiła mu wygarnąć wszystko, co Ieżało jej na sercu, zaczęła krzyczeć, jakim jest on potwornym wyrzutkiem i draniem. Vret Joar, nie czekając na dalszy rozwój wypadków, zaczął po prostu uciekać w las, bo uzbrojona Mait córka Branta nie była osobą, z którą można by sobie żartować. Dziewczyna pognała za nim, a ponieważ była młodsza i szybsza, więc mało brakowało, a byłaby go złapała. Los jednak sprawił, że akurat w tym czasie lasem w stronę Vargaby szli pobożni kapłani; właśnie okrążali jeziorko. Vret Joar słyszał, oczywiście, wiele o nowej wierze, coraz bardziej umacniającej swoje wpływy w kraju. Nie był nią zachwycony, ale w tej chwili dostrzegł w niej ratunek. Zaczął wzywać pomocy, oskarżając Mait córkę Branta, że jest czarownicą, która chce rzucić na niego urok. Bo to akurat wiedział, że dla nowej religii czary i przesądy były największym paskudztwem. Jeden z apos- tołów dał znak swoim towarzyszom i zanim Mait zdążyła się zorientować, co się dzieje, została w imię Boże zadźgana nożem jako groźna >>czarownica<<. Vret Joar zabrał swoich wybawców do Vargaby przysięgając, że jest wyznawcą nowej wiary. Wkrótce jednak słudzy Boży dowiedzieli się o ponurych grzechach obciążających jego sumienie. Krwawe ofiary z ludzi, to przecież prawdziwy kult Baala! I wtedy to ludzie apostoła przepędzili ze wsi w lasy Vreta Joara Jons- sona i jego syna Vreta Mattsa Jonssona, wymor- dowawszy przedtem po kolei strażników i wasali tyrana. Rozprawa była bezlitosna i brutalna, mimo wszystko jednak ojciec i syn zdołali dotrzeć do ludzi. Dla Vreta Joara ucieczka przez lasy była zbyt wielkim wysiłkiem i zmarł na rękach syna nad brzegiem Siljan. Wiadomo też, co stało się z Vretem Mattsem. Włóczył się po wsiach, pił, łajdaczył się, głodował. Umarł dość młodo. - A Vargaby? - Cóż, tam apostołowie starali się żelazną ręką na- kłonić ludzi do nowej wiary. A gdy im się to nie udało, spalili większość domów w tej >>twierdzy pogaństwa<< i ludzie musieli budować je na nowo. Słudzy Boży poszli natomiast przez góry do Harjedalen. W izbie zaległa cisza. - I oni nadal tam mieszkają? - zapytał Diderik cierpko. - W Vargaby? Mieszkają. Raz do roku widujemy paru z nich w kościele. Przemykają w milczeniu i cisi stają gdzieś z tyłu, za innymi, a po nabożeństwie natychmiast wracają do swoich ukrytych za lasami łąk. - No więc... Jeszcze przecież nie powiedziałeś nam, co takiego strasznego kryje się w tutejszych lasach? Chłop uniósł głowę. - Jcszczeście tego nie pojęli, panie? Dziewice z Varga- by wciąż tułają się po okolicy! Mieszkańcy osady są wolni, oni nie widują upiorów. Jednak obcy, który zabłądzi w lesie... Jakieś siły poprowadzą go ukrytymi ścieżkami do Vargaby. Diderik wydął wargi. - A to dlaczego? - Bowiem dziewice nadal poszukują Vreta Joara Jonssona i pewnie też jego syna. Przede wszystkim jednak Joara. Skąd duchy miałyby wiedzieć, że człowiek zmarł przed setkami lat? Nadal szukają opanowane żądzą ze- msty. Specjalnie zaciekła jest podobno Mait córka Branta, ale jej siostry też nie należą do miłosiernych. Inne dziewczynki, te, które zostały złożone w ofierze jako pierwsze, znalazły, zdaje się, pokój wieczny. Teraz już się ich nie widuje. - Ale one nie mogą nic zrobić żywym? - W sensie fizycznym nie, ale mogą ich tak wystraszyć, że nigdy nie znajdą wyjścia z lasu. - Zdarzyło się już kiedyś coś takiego? Że ktoś nie odnalazł drogi, nie wyszedł z lasu? - Tego nie wiem. To przecież wszystko może być jedynie legendą, podaniem. My jednak na wszelki wypa- dek nigdy się nie zapuszczamy w tamte strony. Pan Natan odetchnął głęboko. - Muszę powiedzieć, że to niezwykle wyrazista i szczegółowa opowieść. Nawet może trochę zbyt dokładna. Skąd można wiedzieć aż tyle? Zwłaszcza jeśli nigdy się tam nie było. I jeśli nikt żywy stamtąd nie wróeił. - O, tak - zgodził się gospodarz. - Z pewnością w ciągu tych stuleci wiele zostało dodane do opowieści lub poprawione. - Myślę, że tak - oświadczył Diderik. - No i co, moi towarzysze? Przestraszyliście się? - Ja nie - odparł kapłan. - Bóg jest ze mną. - A ty, Havgrim? Wahasz się? Młody człowiek potrząsnął głową. - Znakomicie - rzekł Diderik Swerd. - Drogi gos- podarzu, serdeczne dzięki za rozrywkę. Jesteś bardzo dobrym narratorem i tworzysz piękne historie. My jednak nie zawrócimy w długą drogę do Mora. Wyśpimy się w nocy, a potem pojedziemy dalej ku pustkowiom Harjedalen. Chłop westchnął. - Rozumiem, że nie mogę panów zatrzymać. W takim razie nasza pasterka wyruszy z wami, żeby pokazać wam przynajmniej pierwszy odcinek drogi. Nikt nie zna lasu lepiej niż ona, a poza tym jej nigdy żadne nadprzyrodzone istoty nie niepokoiły. Matko, sprowadziłabyś tu naszą małą pasterkę? - Pasterkę kóz? Dziewczynę? - zapytał Diderik z ob- leśnym uśmiechem. - Nie może być lepszego towarzystwa dla pełnych życia mężczyzn! Chłop ani drgnął. Czekał, aż żona przyprowadzi pasterkę. Na widok przybyłej panu Diderikowi opadła szczęka. Stanowczo nie była to najbardziej pożądana towarzyszka dla mężczyzny jego pokroju! Miała co najmniej sześć- dziesiąt lat, była pokrzywiona i pomarszczona po długim, pełnym trudu życiu, zmęczona nieustannym lękiem o po- wierzone jej bydło i samotnością w pełnych dzikiego zwierza lasach. - To jest Barbro - przedstawił gospodarz. - Rozu- miem, że panowie spodziewali się kogoś młodszego, bo przecież zwykle najmłodsze pasterki zajmują się kozami, lecz Barbro robiła to przez całe swoje życie. Była małą sierotką, kiedy, zdaje się, że było to przed wiekami, przyszła do domu mojego ojca. Jesteś pewna, Barbro, że zdołasz bezpiecznie przeprowadzić panów przez lasy koło Vargaby tak, żeby znaleźli się na drodze do Lillhardal i Sveg? - Pewnie, że przeprowadzę - oświadczyła stara i po- tem wygłaszała pospiesznie jakieś formułki, z których goście nie rozumieli ani słowa. - Nie, nie, chwileczkę - zaprotestował Diderik. - Mu- simy mieć przewodnika, którego będziemy rozumieli. - Wybaczcie mi, panie - rzekła Barbro. - Kiedyś przez rok służyłam u siostry mojego gospodarza, która wyszła za mąż i mieszka w Gagnef. Wciąż jeszcze pamiętam tamtejszą dziwaczną mowę. Dziwaczną dla niej, lecz dla nich zrozumiałą. Choć nie był to najczystszy język szwedzki, niewątpliwie byli w stanie się z nią porozumieć. - No dobrze - westchnął Diderik zadowolony, wciąż jednak z tym lekko pogardliwym błyskiem w oczach, podkreślającym dystans, jaki dzielił go od niżej stojących gospodarzy. - W takim razie mówimy wszystkim dob- ranoc i udajemy się na spoczynek. Mógłbym chyba zażądać, żeby mi jakaś służąca wygrzała łóżko, ale dzisiaj jestem już zanadto zmęczony. Jutro wstajemy o wscho- dzie słońca. Chłop skinął głową. Odprowadzał wzrokiem także dwóch pozostałych gości, gdy podnosili się z miejsc i szli za Diderikiem do sypialni wunnym budynku. Kiedy go mijali, napotkał wzrok najmłodszego. Było to spojrzenie pełne sympatii i zrozumienia. Dowodziło, że Havgrim orientował się w zawiłościach ludzkich uczuć. O tym, że wiedział, kto spośród zebranych w tej izbie ma naj- szlachetniejszy charakter. To spojrzenie wzruszyło gospodarza i przepełniło go wdzięcznością". Jakaś grupa nowo przybyłych gości hałasowała na korytarzu za drzwiami pokoju Andre. Odłożył rękopis i czekał, aż się to uspokoi. Na dworze świecił księżyc i rzucał zimną poświatę na podłogę hotelowego pokoju. Andre wstał i zaciągnął zasłony. Czekał jakieś pół godziny, a kiedy na korytarzu znowu zapanowała cisza, wrócił do czytania. ROZDZIAŁ IV "Mała Kajsa wypędziła bydło na pastwisko i siedziała teraz na skłonie porośniętego rzadkim lasem wzgórza spoglądając w dół na pasące się zwierzęta. Krowy zwykle trzymały się blisko niej, owce natomiast były kłopotliwe. Zawsze chciały tego, co znajdowało się trochę dalej. Na szczęście teraz pokładły się i przeżuwały to, czego zdążyły od rana naskubać. To była najspokojniejsza chwila dnia, do której młoda pasterka zawsze tęskniła. Obok niej na ziemi leżał duży kij, który miała dla obrony przed dzikimi zwierzętami, a także róg, którym powinna wzywać pomocy, gdyby groziło jej prawdziwe niebezpieczeństwo. Strach nigdy jej nie opuszczał, jak zresztą wszystkich małych pastuszków. Poznała go pierw- szego dnia, gdy została wysłana sama ze zwierzętami do lasu, i tak już zostało. Miała wówczas siedem lat. Teraz skończyła już chyba osiemnaście, choć nie była tego taka całkiem pewna, bowiem w Vargaby nie przywiązywano szczególnej wagi do rachuby czasu. Dni i lata płynęły w przemiennym rytmie pór roku i ciężkiej pracy. Kto by miał czas liczyć mijające dni, skoro najważniejszą sprawą było bronić się przed głodem i zimnem? Oczy dziewczyny były rozmarzone, co się ostatnio zdarzało bardzo często. Wiele zagród we wsi świeciło pustkami po zarazie, która nawiedziła Vargaby przed pięcioma laty. Kajsa nie bardzo umiałaby powiedzieć, co to była za choroba. Jakaś biegunka, która zabrała niemal połowę wszystkich miesz- kańców osady. Dom Era Nilsa popadał w ruinę, a nie było nikogo, kto by się o niego zatroszczył. Dom Era Andersa już się całkiem zapadł, belki dachowe tworzyły rumowis- ko, porośnięte chwastami. Obora Olego Branta stała się siedliskiem sów, które pohukiwały groźnie po nocach. Od czasu zarazy nie było w osadzie ani jednego młodego mężczyzny. Początkowo Kajsa nie rozumiała trapiącej ją tęsknoty, tego wciąż rosnącego i umacniającego się pragnienia, które zdawało się rozrywać jej duszę na strzępy. Stawała na wzgórzu i spoglądała w dolinę, gdzie płynęła rzeka. Zabierz mnie ze sobą, prosiła cichutko. Weź mnie stąd i zaprowadź do miejsc, które wabią z oddali. Prosiła dorosłych, by jej pozwolili opuścić Vargaby. Chciała poznać nowych ludzi, tak jej się wydawało. Chciała zobaczyć nowe okolice. Myślała, że za tym właśnie tęskni. Teraz jednak rozumiała więcej. Podczas ostatniego Bożego Narodzenia znalazła się w kościele w Alvdalen. Widziała tam młodych mężczyzn i chłopców w swoim wieku. Stali po drugiej stronie kościelnej nawy. Wtedy zrozumiała, czego tak rozpacz- liwie pragnie jej skołatane serce. Pojęła, że tęskni do innego człowieka, do kogoś bliskiego, kto stanowiłby dla niej oparcie. Do kogoś, kto zaspoisoiłby jej potrzebę czułości i któremu ona mogłaby okazywać czułość. Kto wziąłby ją w ramiona i kto by ugasił trawiący jej ciało ogień, uwolnił ją od męki, która z roku na rok stawała się coraz bardziej nieznośna. Niczym lunatyczka próbowała kilka razy opuścić Vargaby na własną rękę, chciała dojść do ludzi. Zawsze jednak zawracano ją z drogi i karano za niedopuszczalne pomysły. Teraz już zrezygnowała. Kajsa wiedziała, że nie jest w swojej tęsknocie osamot- niona. Kjerstin z sąsiedniej zagrody na przykład. Najpięk- niejsza i najłagodniejsza istota we wsi. Była kilka lat starsza niż Kajsa i często rano miewała czerwone, zapuch- nięte oczy. Kjerstin jednak nigdy by się nie odważyła uciec z Vargaby. Takich rzeczy się po prostu nie robi, a poza tym świat jest bezlitosny, pełen niebezpieczeństw czyhają- cych na młodą dziewczynę. Kjerstin bała się wszystkiego i przestrzegała niepisanych praw, jakie mieszkańcy Varga- by ustanowili w ciągu stuleci. Ani ona, ani Kajsa nie rozumiały, że było wśród tych praw wiele zasad niedo- rzecznych, bo przecież nie znały innego życia. Wierzyły więc, że każdego roku należy wrzucić po kawałku wszelkiego rodzaju jedzenia do leśnego jeziorka, by zapewnić dobre zbiory. Nikt już nie wiedział, dlaczego tak trzeba, po prostu robiono to i już. Albo każdego wieczoru, kiedy zamykano bydło na noc, trzeba było wypowiadać wiele dziwnych formułek i pluć na próg obory, by strachy albo jeszcze co gorszego nie dostało się do środka. Każda praca, jaką podejmowano, wymagała odrębnych rytuałów. Nowo narodzone dziecko trzeba było włożyć na chwilę do dziupli drzewa rosnącego koło źródła... Tyle rzeczy należało wiedzieć, tylu zwyczajów prze- strzegać, lecz dla dziewcząt były to sprawy naturalne. Sądziły, że wszędzie na świecie jest podobnie. Świat zdawał się taki ogromny! Widać to było wyraź- nie, kiedy się weszło na Wielką Górę. Jedno wzgórze za drugim majaczyło w oddali na tle sinoniebieskich lasów. A daleko, daleko na horyzoncie połyskiwało wielkie jezioro. Jezioro Orsa, tak je nazywano. Ale nikt z Vargaby nigdy tak daleko nie zaszedł. Kajsa zastanawiała się często, czy tam, w tych dzikich borach, także żyją ludzie. Była w Alvdalen i mogła się przekonać, że tam mieszka ich wielu. Początkowo nie mogła w to uwierzyć, wtedy jednak była dzieckiem. I wtedy jej świat ograniczał się do lasów wokół Vargaby. Teraz wiedziała więcej. Więc może w tamtych odległych dolinach także znajdowały się osady? Choć dość trudno było w to uwierzyć. Aż tak dużo ludzi z pewnością na świecie nie ma! Stary Ols Erik twierdził co prawda, że ludzie mieszkają jeszcze dalej, również w miejscach, których stąd nie widać. Ale to chyba tylko takie gadanie, bo w takim razie ci ludzie musieliby mieszkać na zewnątrz, poza granicami świata! Kajsa drgnęła. Ktoś wołał jej imię. Ze złością! Zerwała się i pobiegła w dół. To Britta, która mieszkała w domu pod lasem. Britta była dokładnie w jej wieku, no, może nawet trochę młodsza. Była jednak bardzo impul- sywna i nieobliczalna. I silna. Nie taka jak Kajsa, co to marzy z otwartymi oczyma. - Jak ty pilnujesz bydła, Kajsa? - krzyczała roz- gniewana Britta. - Cielęta wróciły na podwórze! Przestraszona Kajsa rozglądała się za zwierzętami. Kozy zniknęły, cielęta także. Tylko krowy pasły się spokojnie. - Chodź tu zaraz! - wołała Britta. - Poszukamy kóz. Kiedy chodziły po lesie, nawołując, Kajsa myślała o Britcie. Zastanawiała się, czy ona także tęskni. O, z pewnością! Kajsa nie raz dostrzegała niepokój w jej spojrzeniu. Britta jednak wiedziała, czego chce. Była o głowę wyższa od przyjaciółki, miała lśniące, ciemne włosy i niemal agresywne oczy. Przyjemnie było na nią patrzeć, bo poruszała się z wdziękiem i pewnością siebie, długonoga o szczupłej talii. Na twarzy jednak nie była taka ładna jak na przykład Kjerstin. Ale też z Kjerstin mało kto mógł się równać. Kajsa miała włosy jasne, splecione w warkocze, oczy niebieskie i uśmiechała się nieśmiało. Mama powiedziała, że Kajsa jest śliczną małą dziewczynką. Ale matki pewnie zawsze tak mówią o swoich dzieciach. Mama... Nie było już mamy. Taty też nie. Nie przeżyli zarazy i teraz Kajsa mieszkała u siostry mamy. Nie było jej tam źle, ale często tęskniła do rodziców i do własnego domu. Britta szła szybkim, stanowczym krokiem, wciąż za- gniewana. Kajsa podążała za nią z poczuciem winy. Obie dziewczyny były, rzecz jasna, spokrewnione ze sobą. Tak jak wszyscy w Vargaby. Ale Ers Nils pilnował porządku, jeśli chodzi o małżeństwa. Dobrze wiedział, kto z kim może się ożenić, jaki stopień pokrewieństwa ich łączy. Dawniej tak bardzo tego nie przestrzegano, ale rezultaty małżeństw pomiędzy zbyt bliskimi krewnymi były straszne. Dzięki temu Nilsowi uniknięto wielu nieszczęść. Tylko że Nils też nie przeżył zarazy. Zresztą dla trzech panien nie było w Vargaby chłopców, więc i tak pokrewieństwo straciło znaczenie. Na myśl o tej sytuacji Kajsa doznawała bolesnego uczucia w sercu. Ona sama znajdowała się jak gdyby pośrodku pomię- dzy skrytą, zalęknioną Kjerstin, która apatycznie przyj- mowała swój gorzki los, bo i tak nigdy nie odważyłaby się na żadne działanie, a obdarzoną siłą woli, energiczną Brittą. Kajsa była marzycielką. Żyła nadzieją, że kiedyś zdoła jakoś rozwiązać problem swojej samotności, lecz nie podejmowała prawie żadnyeh wysiłków, by do tego doprowadzić, jeśli nie liczyć dwóch prób ucieczki". Na ulicy przed hotelem rozległy się jakieś hałasy i Andre wstał, żeby zobaczyć, o co chodzi. Rozsunął zasłony. Na dworze zapadły już ciemności, zapalono uliczne latarnie. Dwóch pijanych mężczyzn zataczało się na chodniku tuż pod jego oknem. Wykrzykiwali coś głośno, aż portier hotelowy wyszedł, żeby ich przepędzić. Wtedy na ulicy ukazała się młoda kobieta ubrana z krzykliwą elegancją i skierowała się ku pijanym, pochodzącym najwyraźniej z wyższych klas. Zachwyceni widokiem dziewczyny, ruszyli w jej stronę, chwiali się przy tym niebezpiecznie. W końcu jeden, chcąc złapać dziewczynę, stracił równo- wagę, a ponieważ ona uskoczyła w bok, upadł i wylądo- wał z twarzą w rynsztoku. Kompan i dziewczyna wybuch- nęli radosnym śmiechem. W końcu dziewczyna odeszła z tym mniej pijanym. Andre nie mógł się pozbyć natrętnej myśli: Czy to przypadkiem nie jest Mali, córka Petry? Sprawiała jednak wrażenie zbyt doświadczonej, zbyt pewnej siebie. Trud- no, Andre nie miał teraz czasu się nią zajmować. Wrócił do łóżka i wkrótce znalazł się znowu w odległej przeszłości. W rozległych lasach koło Vargaby... "Britta szła bardzo szybko. Prychnęła na Kajsę, żeby jej nie deptała po piętach, ale gdzie indziej szukała zbłąka- nych kóz. Wystarczy przecież, że będą się słyszały! Położywszy uszy po sobie Kajsa powlokła się w inną stronę. Dzień był ponury. Chmury wisiały tak nisko, że okrywały szczyty najwyższych sosen. Cały las zdawał się mokry, powietrze było zgniłe, a z niewidocznych czub- ków drzew krzyczały wrony, przenikliwie i ponuro. Kajsa słyszała pełen irytacji głos Britty, wołającej kozy. Ona sama pokrzykiwała także, lecz bez większego przeko- nania. Chętnie użyłaby rogu, ale wtedy zleciałaby się cała wieś w przekonaniu, że napadł na nią jakiś dziki zwierz. To by się dobrze dla Kajsy nie skończyło! Reniferowy mech uginał się pod jej stopami. Weszła do jaśniejszej części lasu, gdzie rosły piękne, wysokie sosny. Widoczność była tu znacznie lepsza, ale kóz nigdzie ani śladu. Zawróciła więc i ponownie weszła w mroczną gęstwinę. Czy dziewczęta będą musiały czekać z zamążpójś- ciem, dopóki mali chłopcy ze wsi nie dorosną? Było ich czterech, od sześciu do dziesięciu lat. Nie, Kajsa nie miała ochoty czekać na żadnego z nich. Jej przyjaciółki z pewnością także nie. Kiedy pomyślała o tych chudych małych chłopaczkach, mówiącyćh cieniutkimi głosika- mi, bawiących się na wiejskiej drodze, myśl o czekaniu na nich wydała jej się przerżająca i zarazem śmieszna. Nie, nic takiego nie powinno jej nawet przychodzić do głowy! Ale jaki one wszystkie trzy miały wybór? We wsi było jeszcze kilku starszych wdowców. Nikogo więcej. Sytuacja była tak rozpaczliwa, że Kajsa mogłaby płakać w głos. Las zdawał się dzisiaj jakiś dziwny. Jakby obcy. Kajsa znała, rzecz jasna, legendę a dziewicach z Vargaby, ale nikt z jej znajomych nigdy niczego nie widział. I nikt chyba już nie wierzył w stare opowieści, że obcy mogli zostać sprowadzeni na manowce przez zmarłe dawno temu dziewice. To przecież oczywiste wymysły, może rozpowiadane po to, żeby zepsuć opinię tej osadzie tak, by nikt nigdy nie chciał tu przyjechać? A to by była wielka szkoda... Dziś jednak w lesie panował jakiś osobliwy nastrój. Nigdy czegoś podobnego nie doznawała, jakby niepokój, napięcie, oczekiwanie. Znad jeziorka niósł się ponury krzyk nura, ale do tego pasterze i pasterki z Vargaby byli przyzwyczajeni. Przystanęła i nasłuchiwała. Z oddali dochodził głos Britty nieustannie przywołującej kozy, poza tym jednak panowała taka cisza, że słychać było szelest spadającej w dół sosnowej szyszki. Nagle ogarnął ją przejmujący smutek, który chyba nie pochodził od niej samej, lecz od tych istot, które żyły tu przed setkami lat. Jakby nadal znajdowały się w jej pobliżu, samotne, zrozpaczone, nieszczęśliwe. Dziewice z Vargaby? Nie, cóż za głupstwa! To nastrój tego dnia, ten ponury, pełen melancholii las i samotność tak wpływają na jej myśli. Była jednak przyzwyczajona... Rozległ się głośny krzyk Britty. - Kajsa! - niosło się pośród mokrych koron drzew. - One są tutaj! Znalazłam kozy! Niesamowity nastrój prysł. Z uczuciem ulgi Kajsa pobiegła w stronę, skąd dochodziło wołanie. W połowie drogi spotkała śliczną Kjerstin. - Mama się o was niepokoi - powiedziała Kjerstin. - Britta wyszła z domu tak dawno temu. - To moja wina - tłutieaczyła Kajsa. - Nie dopil- nowałam kóz i gdzieś mi zginęły. - Cielęta też. Wróciły do domu. - Wiem o tym - rzekła Kajsa z poczuciem winy. - Widziałaś krowy? - Widziałam. Leżą na polanie. Ale nie powinny na tak długo zostawać same. - Pójdziesz ich popilnować? - Chętnie. Kjerstin przystanęła. - Wiesz, Kajsa, ja tego nie rozumiem. Takie mam jakieś dziwne wrażenie, jakby tu wszędzie w lesie znaj- dowali się ladzie. Albo... Zawahała się, więc Kajsa dokończyła: - Albo nie ludzie, prawda? - No właśnie! Dokładnie to miałam na myśli. Boję się, Kajsa. Nie wiem, czy odważę się zostać sama z krowami. - To idź do Britty zamiast mnie, a ja wrócę do krów. Britta jest tam na górze, dopiero co słyszałam jej wołanie. Myślę, że nie jest teraz do mnie specjalnie przyjaźnie usposobiona, więc chętnie się z tobą zamienię. Kjerstin uśmiechnęła się, ale był to blady i niespokojny uśmiech. Potem się rozstały. Kajsa przystanęła. Jeszcze raz doznała tego wrażenia, a było ono tak silne, że zakręciło jej się w głowie. Co się dzisiaj dzieje z tym lasem? zastanawiała się przerażona. To dziwne napięcie, to trudne do określenia podniecenie, ta... złość? Otrząsnęła się z nieprzyjemnych myśli i pobiegła zobaczyć, co się dzieje z krowami. Jechali z Rot do Klitten, a potem mieli przed sobą już tylko lasy. Mijali oczywiście od czasu do czasu jakieś pastwiska, lecz były one puste, ani zwierząt, ani ludzi po niedawnej zarazie. Najpierw podróżowali przez majestatyczne bory sos- nowe. Widne, prześwietlone i jeszcze jaśniejsze od sreb- rzystobiałych porostów. Ponieważ zarówno Diderik Swerd, jak i pan Natan uważali się za zbyt godnych, by proponować podwodę starej babie, to Havgrim wziął przewodniczkę na swego wierzchowca. Nieźle do siebie pasują, myślał Diderik, zarówno ze względu na niskie pochodzenie, jak też i na mizerny wygląd obojga. Niezbyt wygodnie się jechało, mając przed sobą kościstą i powykrzywianą Barbro, lecz Havgrim jak zwykle nie skarżył się ani słowem. Jechali na przedzie, bo przecież Barbro miała wskazy- wać drogę. Na razie nie mieli żadnych kłopotów. Z pew- nością siebie prowadziła ich przez zdradliwe bagna i strome wzgórza, przez strumienie i gęste bory. Widywali rozległe mokradła, na których to tu, to tam rosły samotne, wysmagane wiatrem sosny, mijali skalne urwiska, gdzie zostały tylko ogołocone z gałęzi pnie drzew, jakie tam kiedyś rosły. Być może szalał tu kiedyś pożar albo susza panowała któregoś lata. Okazało się, że natura na północ od Osterdalelven jest bardzo zróżnicowana. Koło południa, gdy byli już bliżej Harjedalen niż Alvdalen, trzej mężczyźni zauważyli, że stara robi się jakaś niespokojna. Znajdowali się teraz na polanie, w terenie pokrytym trudnym do przebycia mieszanym lasem, a światło tego dnia było jakieś mroczne, od ciemnych chmur czy też mgły, nie wiadomo jak to nazwać, wiszącej nisko nad ziemią, rozciągającej się nad mokradłami i przepływającej pomiędzy drzewami. - Co to znaczy, kobieto? - warknął Diderik ostrzej niż zamierzał. - Zabłądziłaś? - Niech Bóg broni - odparła Barbro dumnie. - Cho- dziłam tędy z bydełkiem niezliczoną ilość razy. Szlak prowadzi daleko od wsi, którą panowie chcieliby ominąć. - My byśmy chcieli? - zapytał Diderik. - To nie my boimy się tej osady, to twój gospodarz nas tak uparcie straszył. - I bardzo dobrze zrobił. Ja wiem o tych sprawach więcej niż on, chociaż te tam... dziewice mnie zawsze dawały spokój. Pastor prychnął. - No dobrze. W takim razie co cię niepokoi? - zapytał Diderik przewodniczkę. - Prowadziłam panów właściwą drogą, jestem tego pewna. Nie mogło być inaczej, bo tu, w obrębie wielu mil, nie ma innych szlaków. Ale teraz nie poznaję okolicy. Ten wielki kamień, tam... Nie powinno go tu być. A ścieżka, którą od dawna jechaliśmy? Gdzie się podziała? Przecież tu teraz nie ma żadnej ścieżki! - Jakieś pół godziny temu rozdzieliła się na dwoje - rzekł Havgrim. Barbro popatrzyła na niego przestraszona. - Rozdzieliła się na dwoje? Nie zauważyłam. To niemożliwe. Nie w tym miejscu, wiem to na pewno! - Ale tak właśnie się stało - zapewniał Diderik. - A ty wybrałaś źle. Musimy zawrócić. Barbro rozejrzała się dookoła. - Myślę, ojcze Natanie, że powinien ojciec zacząć się teraz modlić za nas wszystkich - wymamrotała. - Nie bądź przesądna, kobieto! Po prosto źle zapamię- tałaś drogę, nic więcej. Zaczynasz się starzeć i pamięć cię zawodzi. W oczach starej dostrzegali upór. - Nikt nie ma takiej pamięci jak ja, moi panowie. A tu jest coś nie tak, jak powinno być. - Nonsens - rzekł Diderik. - Wystarczy, że cofniemy się do miejsca, gdzie ścieżka się rozdzieliła... - Cii... - przerwał mu pan Natan. - Co to było? Zaczęli wszyscy nasłuchiwać. Szarobiała mgła krążyła nad ich głowami i przesłaniała wierzchołki drzew. - To nur - powiedział Havgrim. - Jakiś wyjątkowo wielki nur. Barbro, która siedziała tuż przy nim, słyszała jego głos, jakby się dobywał z głębokiej studni. Zwróciła uwagę, że posługuje się dialektem sztokholmskim. - Nie - zaprotestował Diderik. - To człowiek. Głos człowieka wzywającego pomocy. - Nury naprawdę często tak krzyczą - uspokoiła go Barbro. - To był ptak. - Muszę przyznać, że do złudzenia przypomina głos człowieka - rzekł pastor z wahaniem. Diderik był pndniecony. Twarz okolona wypielęg- nowaną blond brodą nabrała rumieńców. - Czyż nie słyszycie? Wołająca wykrzykuje jakieś imię, ale nie mogę zrozumieć jakie. Chodźcie! Musimy się tam dostać! - Konno tam nie dotrzemy - powiedział pastor tym swoim zawsze lekko zirytowanym tonem, jakby cierpiał na chroniczny nieżyt żołądka. - Tam jest tylko bagno. I nie dajmy się zwabić niedorzecznym przywidzeniom. Oczywiście, że to ptak. Diderik Swerd już jednak zeskoczył z siodła. - Konie zostawimy tutaj. Barbro ich popilnuje. - Ja też zostaję - oświadczył Havgrim. - Nie możemy zostawić kobiety samej z końmi bez żadnej ochrony w takiej głuszy. Tu można by się spodziewać nawet niedźwiedzia. - W porządku. W takim razie pójdziemy obaj z ojcem Natanem. Zresztą zaraz wrócimy. Gdy odeszli, zapadła grobowa cisza. Żadne z dwojga pozostałych nie było akurat szczególnie rozmowne. Na koniec Barbro oświadczyła: - Nie czuję się dzisiaj za dobrze w lesie. - Ja też nie - przyznał Havgrim. - Przytłacza mnie ta nieznośna cisza. Barbro rozumiała, co chciał powiedzieć, bo przecież wciąż słyszeli oddalające się głosy ojca Natana i Diderika Swerda. I wielki nur raz po raz ponawiał swoje osobliwe, pełne skargi wołanie. - Pojęcia nie mam, jak ktoś może to uznać za głos kobiety - powiedziała Barbro. - Bo przecież mówił >>ona<<, prawda? - Ja też to słyszałem - potwierdził Havgrim krótko. - A skąd to pochodzicie, mój panie? - zainteresowała się Barbro. - Nie nazywaj mnie panem - uśmiechnął się cierpko. - A pochodzę z okolie Sztokholmu. Tyle tylko że już dawno stamtąd wyjechałem. Od tamtej pory zjechałem niemal cały świat. Nie wyglądał na kogoś, kto zdołał objechać aż tak wiele, był na to zbyt młody. - A dlaczego to jeździliście tyle? - Szukałem. Na moim rodzie ciąży taki przymus. Nieugaszona potrzeba poszukiwania. - To brzmi strasznie! - Nie, źle się wyraziłem. To nie jest nieugaszona potrzeba. Kiedyś znajdziemy to, czego szukamy. Ja jestem to winien mojemu ojcu za wszystko, co dla mnie zrobił". W tym miejscu, na marginesie, Benedikte postawiła znak zapytania. Andre rozpoznał kolor jej atramentu. Zastanawiał się, o co mogło jej chodzić. "Barbro skinęła głową, choć nie wiedziała, czego to Havgrim poszukuje. Może miał na myśli szczęście? Rozejrzała się zmartwiona. - Tyle czasu to zabiera. Miałam zamiar wrócić do domu przed zmierzchem. - To daleko, zwłaszcza na piechotę. - Przywykłam. Ale Ćmoka to bym spotkać nie chcia- ła. Havgrim uśmiechnął się pod nosem. - Słyszałem, że byłaś przez rok w Gagnef Przejeż- dżaliśmy tamtędy i też nam opowiadali o Ćmoku. Widzę, że poznałaś tamtejsze wierzenia. Ćmok to istota czy może raczej symbol. Symbol ciemności i wszystkich nadprzyrodzonych istot, które wychodzą z ukrycia po zmroku. Ćmok nie ma konkretnej postaci. Każdy może go sobie wyobrażać zgodnie z włas- ną fantazją. Barbro cieszyła się, że spotkała kogoś, kto rozumie jej niepokój. - Postaram się, żebyś w odpowiednim czasie za- wróciła - obiecał. Przewodniczka poczuła się bezpieczna. - Posłuchajcie - rzekła. - Ptak ucichł. - Nasi pewnie już tam doszli i stwierdzili, że to tylko nur. - No to wkrótce wrócą do nas. Szczerze mówiąc, nie mamy czasu na takie wycieczki. Havgrim rozejrzał się. Chmury zeszły jeszcze niżej, przesłoniły zbocza wzgórz, miał wrażenie, że oboje z Barbro stoją w wielkiej sali o jakby wełnistym, szarym suficie. - Właściwie gdzie my jesteśmy? - O, żebym to ja wiedziała! Nie znam tych okolic. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby... Nie dokończyła zdania. Zresztą wcale nie musiała. Havgrim i tak wiedział, co chciała powiedzieć. Dwaj mężczyźni przedzierali się przez gęsty las. Wszę- dzie wokół było mokro i nieprzyjemnie; marzyli, żeby ponownie znaleźć się na końskich grzbietach. Nagle Diderik Swerd ptzystanął. - Proszę posłuchać! Ona znowu krzyczy! Słyszy pan chyba, że ona woła jakieś imię? Pastor był blady, miał bardzo niepewną minę. Skinął głową. - Tak, słyszę. Jezu Chryste, uwolnij nas od tej zbłąkanej duszy! Diderik Swerd nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Wsłuchiwał się jak zaczarowany w to niesamowite woła- nie. Żałosny, ponury głos krzyczał coś, co brzmiało: >>Vret Joar! Vret Joooar!<< - Nie! - wykrztusił przerażony. - To musi być halucynacja. Pastor słyszał natomiast wyraźnie, że głos woła raz po raz: >>Panie Natan! Panie Nataaan!<< Żaden jednak nie miał odwagi powiedzieć, co słyszy. - Może nie powinniśmy tam chodzić? - zastanawiał się Diderik. Pan Natan otrząsnął się z wrażenia. - Nie powinniśmy się lękać wysłanników Szatana! Tę sprawę powinniśmy jak najszybciej wyjaśnić. Stanowczym krokiem ruszył przed siebie i panu Diderikowi nie pozostawało nic więcej, jak pójść za nim. Nagle przystanęli. Wołania umilkły. Byli przemoczeni aż do pasa, lecz po chwili ruszyli dalej. Przed nimi z mgły wyłaniał się powoli ponury widok. Pojedyncze, na wpół uschnięte drzewa otaczały leśne jeziorko, które leżało pośrodku lasu niczym szare, załzawione oko. Nieoczekiwanie zauważyli ścieżkę wio- dącą do jeziora, można nawet powiedzieć, że było to coś więcej niż ścieżka, raczej droga, najwyraźniej rzadko uczęszczana, ale dość szeroka i widoczna. Po tafli jeziora pływały trzy ptaki. Kiedy pod stopą pastora trzasnęła sucha gałąź, przestraszone, zniknęły pod wodą. - O ile się znam na ornitologii, to są to wielkie nury - mruknął Diderik. - Mimo wszystko popełniliśmy błąd! - Chyba tak! Każdy z nich czuł zimny dreszcz strachu pełzający po plecach, lecz nie chciał pokazać towarzyszowi, co myśli. A myśleli obaj, że miejsce jest okropne i niesamowite w jakiś trudny do określenia sposób. Nie tylko odludzie i ponura przyroda powodowała to wrażenie. Było tu coś, czego nie umieli zdefiniować, co jednak wyczuwali każdym nerwem, każdą komórką ciała. Zdawało im się, że gdyby się odwrócili, mogliby napotkać zimne, upiorne spojrzenie oczu, które nie istnieją, zobaczyliby tę, czy tych, którzy wołali! Nie odzywali się jednak ani słowem, szli po prostu ze wzrokiem utkwionym przed siebie i zastanawiali się, czy zdołają się stąd wydostać. Najchęt- niej zasłoniliby uszy dłońmi, zacisnęli powieki i na oślep biegli do koni, jeśli taki szaleńczy bieg w ogóle byłby możliwy. - Co to jest tam dalej? - zapytał pastor. - Nie mamy czasu, żeby to badać, musimy wracać jak najszybciej - odparł pan Diderik. Pan Natan nie miał jednak dość odwagi, by właśnie teraz zawrócić, bo odnosił wrażenie, że oni są za nim i zmuszają go, by szedł naprzód. Chciał zyskać na czasie, zebrać siły. - Muszę zobaczyć - powiedział krótko. Poszli obaj. Zobaczyli bezkształtny, porośnięty mchem stos czegoś, co raczej nie należało do natury. Cokolwiek to było, musiało zostać stworzone przez człowieka. Pan Natan pochylił się nad wzgórkiem. Wypielęg- nowanymi rękami człowieka z lepszych sfer grzebał ostrożnie w ziemi. Diderik Swerd przyglądał mu się z irytacją. Nagle gwałtownym ruchem wyrwał wielki pęk trawy i mchu. Las trwał teraz w ciszy. Żadnego znaku, że mogą się tu gdzieś czaić niewidzialne istoty. Las zdawał się wstrzymy- wać dech. W miejscu, z którego pan Diderik zerwał darń, ukazało się jakieś rzeźbione drewno, sczerniałe od ognia, ale bardzo dobrze zachowane w bagiennym podłożu. Diderik zerwał jeszcze jeden kawałek darni. - W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! - wykrztusił pastor. - To przecież posążek bożka! Porąbany i w kawał- kach, ale najprawdziwszy. To jakiś pogański ołtarz! - A więc legenda mówi prawdę - szepnął Diderik. Teraz on zbladł z wrażenia. - W każdym razie jeśli chodzi o historyczne fakty. Opowieści o duchach pojawiły się później i nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Widok pogańskiego bożka przywrócił im zdolność trzeźwego myślenia. Widzieli, oczywiście, że posążek przedstawia Freya. Niezdarnie wyrzeźbione rysy twarzy nic nie mówiły, nie miały zresztą żadnego znaczenia, poza tym tak były nadgryzione zębem czasu, że mogłyby przedstawiać wszystko jedno kogo, ale wśród resztek i części, które leżały przed nimi w jasnym świetle dnia, znajdował się też członek, który nie mógł należeć do żadnego innego boga, jedynie do boga płodności. Z gry- masem niechęci pan Natan odwrócił głowę. Diderik Swerd nie był aż tak wrażliwy. Chichotał obleśnie, wziął osławiony członek bożka do ręki i oglądał go dokładnie. - To dopiero posag! - mruczał pod nosem. Pan Natan zwrócił się do niego gwałtownie: - Proszę tego nie dotykać! Lepi się do tego wszelkie najgorsze paskudztwo. To jest przeklęte, czy pan nie rozumie? Diderik natychmiast odrzucił od siebie kawałek dre- wna, jakby się oparzył. Ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przyszli. Żaden nie pojmował, jak to się stało, że aż tak ulegli niesamowitemu nastrojowi tego miejsca. Milczenie przerwał Natan. - Powinienem był odmówić modlitwy i pobłogos- ławić miejsce, resztki przeklętego ołtarza i to, co kiedyś było samym jądrem pogaństwa. Ale jest tak, jak pan mówi, panie Diderik: nie mamy czasu do stracenia! Musimy jechać dalej, bo niedługo się ściemni! Diderik zgadzał się z nim z całego serca. - I ta nieszczęsna kobieta powinna jeszcze dzisiaj wrócić do domu. - Oczywiście! Brodzili przez bagno po kolana w wodzie. Szli w mil- czeniu, żaden nie chciał głośno wypowiedzieć tego, o czym obaj myśleli, podejrzenia, a szczerze mówiąc pewności, w jakim to mianowicie miejscu się znaleźli. Starannie unikali patrzenia na siebie nawzajem. Nie chcieli ujawniać niepokoju, który obu dręczył. Chcieli się od niego uwolnić". Andre odetchnął głęboko. Uświadomił sobie teraz, że od bardzo dawna wstrzymuje oddech. Zapomniał właś- ciwie, po co czyta tę opowieść, zastanawiał się tylko, czy podróżni dotarli nad jeziorko w Vargaby. Tak, to było to jeziorko! Kiedy stwierdził, że rozumo- wał właściwie, odczuł zadowolenie. Całe Trondheim pogrążone było w nocnej ciszy. Andre rozebrał się i położył do łóżka, nie mógł przecież całą noc tak leżeć w ubraniu na pościeli. Spojrzał na zegarek. Ponieważ odczytywanie rękopisu zajmowało dużo czasu, zeszło mu na tym wiele godzin. Ale nie chciał jeszcze się poddać, chciał się przekonać, dlaczego Vanja i Benedikte tak bardzo chciały, żeby przeczytał ten manuskrypt. Coś musi się za tym kryć. Andre po prostu płonął z ciekawości. ROZDZIAŁ V " - Powinni już być z powrotem - powiedziała Barbro i skuliła się obejmując rękami kolana. Havgrim spoglądał ze współczuciem na jej wychudłe ramiona i całą kaleką sylwetkę. Życie w biedzie i niedo- statku, ciężka praca i samotność, wszystko to odbiło się fatalnie na jej organizmie. Uniósł głowę. - Posłuchaj! Tym razem to nie ptak. Ale też i nie nasi panowie. - Masz rację - zgodziła się Barbro po chwili na- słuchiwania. - To jakieś dziewczyny przywołujące kozy i owce. Tak, kozy. Poznaję po sposobie, w jaki to robią. Trzeba panu wiedzieć, że jest różnica w przywoływaniu kóz i owiec. Havgrim kiwał głową. - Nie spodziewałem się, że spotkamy tu ludzi - mruk- nął. - Naprawdę? - zapytała Barbro i spojrzała mu w oczy. - W ciągu ostatniej godziny też nie? Głęboko wciągnął powietrze. - Trudno zaprzeczać, wiemy przecież oboje, gdzie się znajdujemy, prawda? - Oczywiście, ale proszę się nie bać. >>One<< nigdy mi nic złego nie zrobiły. A mieszkańcy osady to gościnni, pracowici chłopi. Muchy by nie skrzywdzili. - Powiadasz, że tobie >>one<< nic złego nigdy nie zrobiły, ale ty jesteś bezbronną kobietą o czystym sumie- niu. My jednak jesteśmy mężczyznami. Co z nami się stanie? Wzruszyła ramionami. - Myślę, że nic. Nie trzeba wierzyć w przesądy i gusła. To tylko takie gadanie, nic więcej. Historie, żeby straszyć łatwowiernych. Mówiła tak, jakby chciała przekonać samą siebie. Nawoływania przybliżały się. Słyszeli czyste młode głosy, cudownie rzeczywiste i ziemskie w tej ponurej i przerażającej atmosferze. - Idą w naszą stronę - stwierdził Havgrim. W lesie na zboczu można było widzieć białe nieduże plamy, turlały się niczym koraliki w dół po kamienistym zboczu. Kozy popędzane przez dwie młode dziewczyny. Jednocześnie po przeciwnej stronie wyłoniło się z lasu dwóch mężczyzn. Na widok kóz i dziewcząt stanęli jak wryci. Pasterki stanęły także. Spoglądały na obcych, ze- branych w dole na polance, ujęły się za ręce, jakby chciały dodać sobie nawzajem odwagi, i nie spuszczały wzroku z przybyszów. - A niech mnie d... - zaczął Diderik, ale przypomniał sobie o obecności duchownego i zamilkł. - Tamta, z oczyma jak gwiazdy... To prawdziwe zjawisko! Miał na myśli Kjerstin, tę nieśmiałą i spokojną. W jego oczach pojawił się błysk podniecenia i zadowolenia zarazem, który Havgrim pojmował bezbłędnie. Usłyszeli głębsze tony dzwonków i z lasu wyłoniło się stado krów, a za nimi jeszcze jedna dziewczyna. Ona także była niezwykle pociągająca. - Wygląda na to, że w Vargaby nadal mają bardzo ładne dziewice - powiedział Diderik, bo nikt już nie żywił wątpliwości, gdzie się znaleźli. Słysząc jego słowa pan Natan drgnął i jakby się skulił. Diderik pojął, że wyraził się niewłaściwie. Ale wszystkie trzy panny były bez wątpienia z tego świata. Policzki miały zarumienione od biegania po lesie, we włosach sosnowe szpilki, a przyspieszone oddechy i onieśmielenie dodawały im wdzięku. Naprawdę przyjemnie było na nie patrzeć. Minęło sporo czasu, zanim padły pierwsze słowa. Ten, który miał najwięcej doświadczenia w uwodzicielskim gadaniu, zajęty był teraz obserwowaniem trzech nie- znajomych. Oczywiście od pierwszej chwili wiedział, którą wybierze na początek, ale i dwie pozostałe za- sługiwały na uwagę. Na przykład ta z opadającą na czoło grzywką, jasnymi warkoczami, z tym rozmarzonym, tęsknym spojrzeniem... Stanowiła z pewnością łatwą zdobycz. Albo tamta wysoka, taka dumna! Wyglądała na najmłodszą, lecz odważnie patrzyła obcym w oczy. Tę najtrudniej byłoby sobie podporządkować. Ale Diderik znał się na rzeczy i takie zadaniie go bawiło. Dlaczego mieliby na złamanie karku pędzić do Harjedalen i do Norwegii? Dlaczego by nie zostać tu jakiś czas i nie wziąć tego, co samo wchodzi w ręce? Kajsa czuła, że kręci jej się w głowie, kiedy tak stała i przyglądała się obcym. Ludzie tutaj? W jej lesie? Jakaś stara kobieta, kapłan, poznawała to po kołnierzyku i czarnym płaszczu, pastor kościoła w Alvdal też się tak ubierał. I jeszcze jacyś dwaj panowie, obaj dość młodzi. Jeden sprawiał wrażenie człowieka obdarzonego po- czuciem humoru, w jego oczach pojawiały sig wesołe błyski, bardzo przystojny mężczyzna o jasnych włosach i brodzie. Drugi natomiast, jeszcze młodszy, budził w niej lęk. Miała wrażenie, że stara się ukryć swoje myśli i uczucia pod kamiennym wyrazem twarzy. Jakiż był urodziwy, z tymi czarnymi włosami przy jasnych oczach! Chociaż, prawdę powiedziawszy, wydawał jej się okro- pnie nieprzystępny! Drobna starsza kobiecina wyglądała sympatycznie. Obcy mieli aż trzy konie. Pomyśleć, że ktoś może być taki bogaty! Czy powinna zawrócić i uciec w las? Zabrać ze sobą swoje towarzyszki i biec co tchu do domu? Z trudem się opanowywała, bo nogi drżały w przemożnej chęci ucie- czki. Czuła, że dzieje się coś niebezpiecznego, nie mogły tak tutaj stać wszystkie trzy. Coś trudnego do określenia zatrzymywało ją w miejscu, a jednocześnie serce przepeł- niał jakiś nowy, nie znany dotychczas lęk. Chociaż, czy taki całkiem nowy i nie znany? To był ten sam lęk, który odczuwała od samego rana. Że las jest zaczarowany. Że wszystko stało się inne i przerażające. Zdawało jej się, że stoją tak i patrzą na siebie od niepamiętnych czasów, choć w rzeczywistości minęla co najwyżej minuta, aż Kjerstin przerażona krzyknęła i zaczęła uciekać co sił w nogach. Widok obcych był czymś strasznym dla dziewczyny, która nigdy nie od- ważyła się nawet pójść do kościoła w Alvdalen i która nigdy nie widziała niczego poza Vargaby i bezkres- nymi lasami wokół osady. Natrętne, niedwuznaczne spojrzenia Diderika Swerda przerażały ją śmiertelnie. Nie rozumiała ich, wiedziała jedynie, że są bardzo nie- bezpieczne. Jej zachowanie sprawiło, że również Kajsa rzuciła się do ucieczki. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, pomknęła w dół po zboczu niczym ścigane zwierzę. - Hej, zaczekajcie! - krzyknął za nimi władczy męski głos. One jednak uznały, że głos ten brzmi groźnie, i uciekały jeszcze szybciej. Britta stała niezdecydowana. - Sami do tego doprowadziliście! - powiedziała z na- ganą do ludzi stojących na polanie. - Dopilnujcie tu moich bydląt, to ja spróbuję sprowadzić dziewczyny z po- wrotem. I ona także zniknęła we mgle, która coraz szczelniej otulała ziemię. - Cóż za dialekt! - zawołał Diderik. - Mimo wszystko można zrozumieć. Chodźcie, moi panowie. Musimy uspokoić te biedaczki. Wskoczył na konia, pastor poszedł za jego przykładem. Havgrim wahał się. - Idź i ty - powiedziała Barbro. - Dziewczęta będą potrzebowały wsparcia przyzwoitego człowieka. - Pan Natan przecież pojechał. A poza tym czy mogę cię tu zostawić samą ze zwierzętami? - Myślę, że wszystkie drapieżniki rozpierzchły się przerażone - odparła. - Pospiesz się, będziesz im potrzeb- ny. Skinął głową i wskoczył na siodło. Barbro patrzyła w ślad za nim, ale wkrótce i on zniknął we mgle. Kobieta z rozgoryczeniem potrząsała głową. Powinnaś byłaś siedzieć w domu, Barbro! Ty, która tyle wiesz o starym podaniu. I która znasz jego dalszy ciąg. Powinnaś być mądrzejsza! Wyprostowała swoje zgarbione plecy. I jeżeli się za bardzo nie mylę, myślała, to jest tu ktoś jeszcze, kto zna dalszy ciąg... W gęstej mgle trzej mężczyźni rozeszli się na różne strony. Diderik Swerd prowadził konia w górę po zboczu, ale nie widział żadnego śladu dziewcząt. Niech to diabli, one znają ten las na wylot. Ale znajdzie je, nie da za wygraną! Chciał je zobaczyć! Przede wszystkim tę niesłychanie piękną, która uciekła pierwsza. Spłoszona jak łania. I tamtą małą z tańczącymi warkoczami także... Po chwili wstrzymał konia. Zobaczył coś przed sobą. Coś się poruszało. Zatrzymał się i wytężył słuch. Znajdował się w niewielkiej kotlinie, reniferowy mech porastał tu zbocza i pnie rzadko rosnących, prostych sosen. Mgła, a może to nisko wiszące chmury, prze- pływała nad ziemią, tworząc dziwne, czasami wręcz niesamowite formacje pomiędzy sosnami. Coś tam chyba jest... Tam, na prawo od niego, otulone zasłoną mgły tak szczelnie, że nie mógł rozróżnić, co to. Zwierzęta? Ludzkie istoty? Dziewczęta? Nie, dziewczęta nie były ubrane tak jak te dziwne, trudne do określenia cienie. Ich proste sukienki były kolorowe, nosiły też pasiaste fartuchy i barwne chusty na ramionach. Ten czy też ci, którzy ukrywali się przed nim, musieli mieć na sobie odzienie z brązowych lub szarych skór, włosy powiewały na wietrze... A może się po prostu mylił? Potrząsnął głową, by odzyskać ostrość wzroku. Obraz zniknął. Widocznie powykrzywiane drzewa sprawiły, że coś mu się przywi- działo. Wielki nur odezwał się znowu. Czyżby Diderik znaj- dował się w pobliżu jeziora? Nie, to niemożliwe. Jezioro jest dokładnie w odwrotnym kierunku. I wtedy znowu głos zawołał kogoś po imieniu. Diderik westchnął. Jeśli to nur, pomyślał, to może i ja jestem ptakiem. Założyłbym się o własną duszę, że to głos kobiecy. >>Vret Joooar!<< niosło się po lesie. Nagle rozległ się głuchy dźwięk, jakby coś ciężkiego spadło z łoskotem, ale tak głośno, że i Diderik, i koń drgnęli przestraszeni. Tym razem to na pewno był ptak, ale jego krzyk brzmiał jak złowieszczy chichot. Potem znowu zaległa cisza. A jednak daleko we mgle coś się poruszało i z głębi lasu znowu nadeszło to żałosne wołanie jak jakieś nierzeczywi- ste, pozaziemskie echo. Żeby tak pan Natan tutaj był! Nie zastanawiając się Diderik zawrócił konia i pognał na łeb na szyję do miejsca spotkania. Pan Natan już wrócił. Był blady, usta zaciskał tak, że została tylko cienka kreska, i nie chciał nic powiedzieć. To Havgrim odnalazł dziewczęta. Dwie młodsze stara- ły się uspokoić Kjerstin, która siedziała skulona na mchu i szlochała rozpaczliwie. Kiedy Havgrim nadjechał, pró- bowała uciec, ale przyjaciółki ją powstrzymały. Zeskoczył z konia. - Nie bójcie się, nie chcemy zrobić wam nic złego - rzekł krótko, a w jego oczach nie było wrogości. Wrogości chyba w nich nigdy nie było, czasami stawały się tylko nieprzeniknione, żeby nikt nie mógł dostrzec, co dzieje się w duszy Havgrima. - Chodźcie teraz ze mną na polanę, inni tam na nas czekają i tam też są wasze zwierzęta - przekonywał. - Panienka, która wygląda na bardzo zmęczoną, może jechać w siodle. Ja konia poprowadzę za uzdę. Kjerstin przyjrzała mu się zapłakanymi oczyma i uzna- ła, że można mu zaufać. Pomógł jej dosiąść konia i wszyscy czworo mogli jechać. To znaczy jechała tylko Kjerstin; Kajsa i Britta rywalizowały o to, która pójdzie bliżej Havgrima, bo obie poczuły do niego sympatię. - Naprawdę, nie jesteśmy takie głupie, jak to może mogło wynikać z naszego zachowania - tłumaczyła Britta trochę niepewnie. - Ale dzisiaj wszystko jest takie dziwne. Sama się wystraszyłam! Co miało chyba oznaczać, że na ogół Britta nie należy do tych, co boją się ciemności lub obcych po- dróżnych. - Rozumiem, co masz na myśli - rzekł Havgrim swoim głębokim głosem. - O tym samym rozmawialiśmy jadąc przez las. - No właśnie, nam się zdawało, że nie jesteśmy same w lesie. Okazuje się, że nie byłyśmy - zakończyła z chichotem. Havgrim uśmiechnął się pod nosem. Kajsa nie mówiła nic. Starała się nadążać za Havgrimem, z przyjemnością patrzyła na jego duże buty obok swoich małych stóp. Od czasu do czasu spoglądała na niego nieśmiało i kilka razy stwierdziła, że i on przygląda jej się z uwagą. - Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? - zapytał w końcu, gdy Britta na chwilę umilkła. - No, jeśli pan był w kościele w Alvdalen w ostatnie Boże Narodzenie, to mogliśmy się widzieć - odparła Kajsa. - To dziwne! Zdawało mi się, jakby... Jakby... - Mnie też - potwierdziła spokojnie. Kajsa zastanawiała się, czy mówiłby to samo, gdyby wiedział, co ona chciała powiedzieć: >>Zdawało mi się, jakbym znalazła się... w domu!<< Przyglądała się jego ręce wspierającej Kjerstin. A Kjer- stin patrzyła w dół na niego swoimi wielkimi, zdziwiony- mi i jakby wygłodniałymi oczyma i nagle Kajsa doznała dziwnego, dotychczas jej nie znanego uczucia: To była piekąca zazdrość! Zazdrość to uczucie bardzo złożone, może zawierać w sobie wiele bardzo różnych doznań. Smutek, skrępowa- nie, wściekłość, nikczemność, zranioną dumę, żądzę władzy, gniew, pragnienie zemsty... Można wymieniać jeszcze długo, od wielkiej szlachetności aż do największej podłości. W sercu Kajsy zazdrość dopiero kiełkowała, bo prze- cież znała tego mężczyznę ledwie kilkadziesiąt minut, natomiast Kjerstin znała przez całe swoje życie. Dlatego bardzo szybko zdołała stłumić w sobie paskudne uczucia i niemal przebaczyć Kjerstin tę radość, że może siedzieć w siodle i czuć dotyk dłoni Havgrima na swojej ręce. Britcie usta się nie zamykały, jakby chciała zaimpono- wać obcemu tym nieprzerwanym potokiem słów. Mówi- ła, że goście muszą pojechać z nimi do wsi, do rodziców, przywitać się. O bardzo dziś brzydkiej pogodzie i o tym, jak pięknie tu zazwyczaj bywa. Wcisnęła się teraz pomię- dzy Kajsę i Havgrima, lecz Kajsie to nie przeszkadzało. Była głęboko przejęta tym spotkaniem, lecz spokojna, jeśli taki paradoks w ogóle jest możliwy, cieszyła się, że on jest tuż obok, młody mężczyzna o płonących, melancholij- nych oczach i zmysłowych ustach, mężczyzna o silnych rękach, podtrzymujących inną dziewczynę, który jednak od czasu do czasu spogląda na Kajsę, co wzrusza ją tak bardzo, że aż traci dech. Wkrótce znaleźli się na polanie, gdzie oczekiwano ich z niepokojem, i Britta ukłoniła się głęboko panu Dideri- kowi, a później księdzu z piękną brodą. Kjerstin i Kajsa zrobiły to samo. Jakie to wszystko dziwne, myślała Kajsa. To najmłod- sza z nas trzech jest najbardziej śmiała i pewna siebie, a najstarsza jest też najbardziej nieśmiała. Ja znajduję się pośrodku. Jestem przeciętna. Akurat teraz nie miała ochoty być przeciętną. Chciała być kimś, kto zwraca na siebie uwagę. Kto jest podziwiany i kogo się lubi. Nie była jednak ani taka śliczna jak Kjerstin, ani taka bystra jak Britta. Czy było w niej coś interesującego? Bardzo wiele, ale miała jeszcze za mało lat, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Twarz eleganckiego pana rozjaśniła się w uśmiechu. - Witajcie, moje damy! Jak to wspaniale, że panie wróciły, ponieważ nie bardzo wiemy, gdzieśmy się znale- źli. Poszliśmy złą drogą i zabłądziliśmy. Zarówno Havgrim i Barbro, jak i duchowny zareago- wali z irytacją na jego słowa. Czy naprawdę trzeba wspominać tę nieprzyjemną legendę? Pastor popatrzył surowo na dziewczęta i zapytał, czy zostały ochrzczone w imię Chrystusa. Kajsa nie była tego taka pewna, lecz Britta odparła z przekonaniem, że owszem, wszystkie trzy są ochrzczone. Tylko że Britta często mówiła to, co właśnie wydawało jej się wygodne! Kajsa zwróciła uwagę na jej niemal agresywny ton, kiedy rozmawiała z duchownym. Jakby nie mogła go znieść. A i pastor zaciskał gniewnie wargi i przyglądał jej się nieprzychylnym wzrokiem. Kjerstin natomiast jak zauroczona wpatrywała się w pełnego godności Diderika. Możesz sobie na niego patrzeć, pomyślała Kajsa ze złością, ale nie musisz już trzymać >>mojego<< gościa za rękę, to już naprawdę nie jest potrzebne. Wszystkich byś chciała zagarnąć dla siebie czy jak? Kajsa zdała sobie sprawę, że jest w bardzo nieprzyjem- nym nastroju. Odczuwała gwałtowną awersję do dwóch pozostałych mężczyzn, do duchownego i tego wyniosłego pana, choć było to całkowicie bezpodstawne. Naprawdę najzupełniej bezpodstawne! Britta powtórzyła propozycję, by podróżni wstąpili do wsi, zrobiło się bowiem późne popołudnie i do wieczora i tak już by daleko nie zajechali. Niedawno niedźwiedź napadł na starego człowieka, kilka mil na północ od osady, i tylko cudem człowiek ów uszedł z życiem. Diderik pospiesznie wymienił spojrzenia ze swoimi towarzyszami podróży i dziękując przyjął zaproszenie. Nawet stara Barbro sprawiała wrażenie, że takie roz- wiązanie przyjmuje z ulgą. W ten sposób uniknie spot- kania z Ćmokiem. A poza tym ona nigdy się Vargaby nie bała. Kiedy szli długim rzędem przez las, najpierw dziew- częta, potem jeźdźcy, a na końcu zwierzęta, Kajsa znowu wyobraziła sobie, że coś wokół nich krąży, coś, czego nie powinno być. Pośród ukrytych we mgle koron drzew rozlegało się głuche, żałosne zawodzenie, a porośnięty mchem stok zdawał się drżeć pod ciężarem końskich kopyt, ziemia uginała się i po chwili powracała do dawnego położenia. Ona sama była przyjemnie pod- niecona na myśl o tym, że za jej plecami jedzie mężczyzna, który zaproponował jej, żeby usiadła przed nim na koniu, a któremu ona z niewiadomego powodu odmówiła. Las się skończył i wyszli na niebywale piękną, rozległą polanę, porośniętą trawą i usianą mnóstwem kwiatów, które teraz pochylały główki w wilgotnym powietrzu. Przed oczyma podróżnych rozciągał się widok na Varga- by, rozłożoną na niewielkich wzgórzach starą osadę. Małe domki tuliły się do siebie. Kajsa żałowała, że goście nie widzą tego w słonecznym blasku, bo była bardzo dumna ze swojej rodzinnej wsi. Uważała, że piękniejszego miejsca nie ma na ziemi. I chociaż Kajsa nie widziała nic więcej oprócz Rot i Alvdalen, chyba miała rację. Vargaby było niewypowiedzianie pięknym miejscem, prawdziwą osadą z baśni. Podróżni zatrzymali wierzchowce. - Bóg mi świadkiem, żem się tego nie spodziewał - szepnął Diderik. Uszczęśliwiona Kajsa usłyszała w jego głosie szczery zachwyt, serce zabiło jej radośnie, a oczy promieniały. Dopóki nie napotkała zamyślonego spojrzenia Havgrima. Wtedy spuściła wzrok. Nie odjeżdżaj, prosiła w duchu. Zostań tutaj, nadaj mojemu życiu treść i sens! Przecież nawet nie zdążymy się lepiej nawzajem poznać. Jak tu będzie po waszym odjeździe? Sto razy bardziej pusto niż dotychczas! To była nieznośna myśl. Miała wrażenie, że wszystkie nieszczęścia świata nagle zwaliły się jej na ramiona. Kiedy zdumienie i zaskoczenie mieszkańców wsi na widok obcych ustąpiło, gości zaproszono na posiłek złożony z zimnego zsiadłego mleka i żytnich podpłomy- ków ze złociście żółtym masłem i kozim serem. Kjerstin stała onieśmielona we drzwiach ojcowskiej izby, w której wokół stołu zasiedli przybysze. To właśnie jej ojciec był teraz starszym w Vargaby, od czasu kiedy jego poprzed- nika zabrała zaraza. Diderik rozkoszował się ciepłem izby i odpoczywał. A zatem jest was tak niewielu, myślał. Garść zaledwie. Ale za to jakie tu macie panny! Te trzy, które spotkaliśmy w lesie. Pragnienie uwodzenia dziewic odezwało się w nim z całą siłą. Zbyt wiele markietanek i zbyt wiele chętnych, zanadto jak na niego doświadczonych służących spotykał w ostatnich czasach. Teraz znowu trafia mu się coś całkiem nietkniętego! Posłał Kjerstin spojrzenie, którego żadna z zebranych w izbie kobiet nie mogła zrozumieć niewłaściwie. Kjerstin jednak była całkowicie niedoświadczona, przyjmowała jego zainteresowanie z pokorą i oddaniem. I jeśli za czymś tęskniła w swojej dotychczasowej samotności, to właśnie za takim spojrzeniem mężczyzny. Zarumieniona ze wsty- du i radości wybiegła z domu. Kajsa i Britta wymieniły pełne niepokoju spojrzenia. Diderik zwrócił się do gospodarza domu: - Prawdziwie piękna wieś, to Vargaby. Ojciec Kjerstin odparł: - Zmagamy się z lasem. To wieczna walka. Nieustan- nie, podstępnie las podpełza w stronę osady. Gdybyśmy się nie bronili, wkrótce pochłonąłby całą wieś. Kjerstin wróciła i ponownie stanęła na progu. - Wasz koń okulał, mój panie - zwrócił uwagę gospodarz. - Tak, zauważyłem - potwierdził Diderik. - Myślę, że dobrze by mu zrobiła chwila odpoczynku. Wzrok gościa nieustannie krążył wokół postaci Kjers- tin. - Pustych domów u nas pod dostatkiem. Możecie zostać tu przez parę dni. - Nie mówimy nie - odparł Diderik. W jego oczach pojawił się jakiś szelmowski błysk. - Skorzystamy z oka- zji. Ostrzegano nas przed dziewicami z Vargaby, ja jednak uważam, że są one niebywale pociągające. Twarz gospodarza pociemniała. - Ach, tak, ta legenda przyczyniła nam wiele szkody. To takie niesprawiedliwe! Jesteśmy zwyczajnymi, pra- cowitymi chłopami i nikomu nie życzymy źle. Ale ludzie unikają nas jak zarazy. Naprawdę bez powodu! Diderik pojął, że zachował się nietaktownie, i próbo- wał to jakoś załagodzić, rozpływając się w pochwałach i zachwytach, czym jeszcze pogarszał sprawę. Przerwał mu pastor. - Skoro już mowa o tym, co uchodzi - powiedział cierpko - to nie zauważyłem u was domu Bożego. Jak to jest? - Nie możecie żądać, panie Natanie, by ta garstka ludzi zbudowała sobie kościół - wtrącił Diderik. - Pan Natan? - powtórzył ojciec Kjerstin zdumiony. - To nadzwyczajne! To wasze prawdziwe imię, ojcze duchowny? - Co w tym takiego nadzwyczajnego? - warknął pastor. - Ów apostoł, który w swoim czasie przybył do Vargaby i położył kres ofiarom z dziewic, ale później spalił wieś, też miał na imię Natan albo Natael. - Coś takiego! - zaehichotał Diderik szyderczo. - Ten przypadek nietrudno wytłumaczyć - uciął duchowny cierpko. - Natan był tak wielkim sługą Bożym, że wszyscy chcielibyśmy go naśladować. Jednakże ja mam wam do powiedzenia co innego. Mieszkańcy wsi powinni wysłuchać słowa Bożego. Tedy, skoro wszyscy są zebrani, wygłoszę krótkie kazanie. - Będziemy wam wdzięczni, panie. Kajsa siedziała z bólem w sercu. Jej ciemnowłosy przybysz zbyt jawnie i zbyt często wodził oczyma za Kjerstin wciąż stojącą przy drzwiach. No pewnie, czyż mogłam oczekiwać czego innego, myślała rozgoryczona. Kjerstin jest przecież taka piękna. A poza tym miła i dobra, i jest też starsza ode mnie. Ona zasługuje na najlepszego. Czasami naprawdę trudno jest być szlachetnym. Britta i ona pobiegły na wieś zawołać wszystkich, którzy jeszcze siedzieli w swoich domach i spoza firanek wypatrywali niebezpiecznych przybyszów. W drodze powrotnej dziewczęta natknęły się na Havgrima, który wyszedł odetchnąć świeżym powietrzem. Wtedy Kajsa pomyślała, że chciał je spotkać, i serce zabiło jej jak szalone, a w głowie poczuła szum. Britta przystanęła wyczekująco. - Czy mogłybyście być tak dobre i mieć oko na waszą przyjaciółkę? - poprosił pospiesznie cichym szeptem. - Mój chlebodawca i towarzysz podróży nie spuszcza z niej wzroku, a nie cieszy się on najlepszą opinią. Nie chciałbym, żeby zrobił krzywdę tej biedaczce. Wy obie jesteście rozsądne i trzeźwo patrzycie na świat, musicie się zatroszczyć, żeby on nie sprowadził jej na manowce. Kajsa poczuła, że świat wiruje wokół niej ze zdumienia. Rozsądne i trzeźwo patrzące na świat? Britta owszem, ale ona? Czy to miał być komplement, czy...? I o co mu chodziło z tą troską o Kjerstin? Czy miał na myśli tylko jej dobro, czy też może sam chciał ją zdobyć? Przyrzekły obie mieć oczy i uszy otwarte; Britta z wyrazem stanowczości we wzroku, który mógł obiecy- wać wiele. Pan Natan wygłosił kazanie, w którym aż buzował ogień piekielny, a przestraszonym mieszkańcom wsi zdawało się, że czują w powietrzu zapach siarki. Kajsa, która uważała, że proboszcz kościoła w Alvdalen jest bardzo surowym kapłanem, lecz sprawiedliwym i z grun- tu dobrym, była wstrząśnięta fanatyzmem pana Natana. Co chciał osiągnąć tym krzykiem? Dlaczego ich tak bardzo nienawidzi? Vargaby jest przeklęte, grzmiał kapłan. Jego mieszkań- cy to szatański pomiot i pachołkowie pogańskich boż- ków. Bo czyż sam nie widział nad jeziorem fgury Freya? Czyż demony nie wabiły go w głąb lasu? Rozpalał się coraz bardziej i bardziej, i mimo woli ujawniał, co go spotkało po drodze. Jakieś mgliste postacie, na wpół widoczne, chciały porwać jego duszę, był jednak dla nich zbyt silny i za bardzo bogobojny! Kobiecy demon z potarganymi włosami i w pospolitej sukni leżał na ziemi, a na ciele widoczne były ślady cięć mieczem. Omam. Szatański omam! Przesądni, wierzący w gusła ludzie w Alvdalen chcieli mu wmówić, że setki lat temu pewien apostoł zamordował tam czarownicę. Bez wątpienia widzenie zesłał sam diabeł, by wciągnąć go w swoje sieci; diabeł chciał, by ksiądz uwierzył w to, co widzi, i w swoim ogromnym miłosierdziu próbował pomóc nieszczęsnej kobiecie, a tym samym znalazł się we władaniu Szatana. Pan Natan jednak przejrzał ich wszystkich. Uniósł w górę srebmy krzyż, wypowiedział stosowne zaklęcia i widzenie zniknęło. - My nigdy niczego nie widzieliśmy - rozległ się czysty głos Britty. - Zamilcz, dziewezyno! - upomniał ją szeptem ojciec Kjerstin. - Nie podawaj w wątpliwość słów kapłana! - Ale my przecież naprawdę nigdy niczego nie widzie- liśmy! On nie ma prawa niszczyć naszego lasu tylko dlatego, że sam boi się ciemności! Britta była jedną z tych kobiet, które zaszłyby daleko, gdyby mogły studiować. Ale nawet nie znała takiego słowa, cóż dopiero mówić o nauce! Pastor wpatrywał się w nią wytrzeszczonymi oczyma. - Nigdyście tu nie widzieli tego ohydztwa, które was otacza, bo sami jesteście częścią zła. Powinienem postąpić tak, jak należy w takich okolicznościach, i spalić gniazdo zepsucia. - Znalazł się już taki, który kiedyś tak właśnie zrobił - odcięła się Britta. - To był zły postępek, z niego płynie wszelkie zło, które wy, obcy, tu dostrzegacie. Kajsa słyszała w jej głosie powstrzymywany płacz. Była wstrząśnięta odwagą Britty, a jednocześnie podziwiała przyjaciółkę. Pan Natan uniósł rękę, jakby chciał uderzyć dziew- czynę albo rzucić na nią klątwę, zaraz się jednak rozmyślił i zaczął grzmieć na wszystkich zebranych: - Ukorzcie się! Ukorzcie się wszyscy, powiadam wam! Albowiem w dzień sądu znajdziecie się wśród prze- klętych. Karząca ręka Pana zepchnie was w ogień piekiel- ny! Jakaś stara kobieta zaczęła płakać. Britta wstała i poszła do drzwi. - Jeśli w ten sposób prowadzicie dusze do Pana, to musi on mieć ich niewiele. Proboszcz w Alvdalen mówi, że Pan jest miłością i wybaczeniem. Wy zaś, panie Natan, rozkoszujecie się własnymi słowami i władzą, jaką macie nad nami. Bóg Ojciec wcale was nie obchodzi. - Dziwka! - rzekł pan Natan, a jego przerażający głos brzmiał lodowato. Przemawiał stanowczo, ale spokojnie, jak zawsze, kiedy zwracał się do grzeszników. - Wracaj na swoje miejsce! Britta nie zamierzała posłuchać. - Ja w was nie wierzę! Ja wierzę w Boga. - Ja jestem Bogiem! Teraz dziewczyna zaczęła się powoli odwracać. Pat- rzyła duchownemu w oczy. - Właśnie słyszę - powiedziała szyderczo i wyszła z chaty. Pan Natan był pąsowy na twarzy. - To znaczy, chciałem powiedzieć, że jestem jego zastępcą na ziemi! - krzyknął, ale Britty już nie było. Duchowny stracił panowanie nad sobą i wybiegł za nią na podwórze. - Natychmiast wrócisz do izby, ukorzysz się i pu- blicznie będziesz mnie błagać o przebaczenie! Bo jak nie, to wyklnę cię, przepędzę z kościoła, ty... cza- rownico! Britta spoglądała na niego spokojnie, choć płacz dławił ją w gardle. - A nie chcielibyście zabić czarownicy? Raz już się tak stało, można to powtórzyć! Wtedy pan Natan się opanował. Legenda! Ręce mu dygotały, kiedy je bezradnie opuścił. Wrócił do izby i teraz przemawiał już nieco bardziej umiarkowanym tonem. Postępował, rzecz jasna, niekonsekwentnie, bo wszystkie te wydarzenia wytrąciły go z równowagi, ale słuchający wierni woleli go takim. Gdy kazanie dobiegło końca, ludzie się rozeszli. Dziewczęta odprowadziły gości do dobrze utrzymanego drewnianego domu, który stał pusty. Barbro miała tam spać w alkierzu, a mężczyźni w dużej izbie. Mgła nad łąkami zgęstniała, widać to było wyraźnie, kiedy tak szli pomiędzy domami w mistycznym, przy- tłumionym blasku letniego wieczoru. Kajsa czuła się rozbita. Kjerstin była taka śliczna, Britta miała taką silną osobowość. Kajsa kompletnie ginęła na tle tych dwu. Chciała głośno krzyczeć w beznadziejnej desperacji: >>Ja istnieję! Spójrz na mnie! Niczego nie potrafię, nie ma we mnie niczego interesującego, ale jestem! Mam gorące serce, pełne współczucia i wyrozumiałości dla wszystkich żywych istot, i jest we mnie mnóstwo czułości i oddania, którym mogłabym cię obdarzyć!<< To ostatnie jednak miały też obie kuzynki, i Kjerstin, i Britta. Był to, oczywiście, jedynie przypadek, ale Havgrim przez jakiś czas szedł obok Kajsy. Żadne nie mówiło nic, lecz to nie miało znaczenia. Kajsa była tak przeniknięta czarownym nastrojem tego wieczoru, że z trudem chwyta- ła oddech. Trudno powiedzieć, jak do tego doszło, ale w pustym budynku, przyjemnie pachnącym starym drewnem i jało- wcowymi gałązkami, wywiązała się bardzo interesująca rozmowa i dziewczęta zwlekały z powrotem do domu. Wszyscy rozsiedli się, gdzie kto mógł, po kolei opowiadali o swoim życiu. Czegoś takiego dziewczęta nigdy nie doświadezyły. Trwały w nie znanej im dotychczas egzal- tacji, gotowe w każdej chwili wybuchnąć płaczem. Z od- dali, znad jeziora dochodził krzyk nura. Dla nich to było normalne, dziwiły się więc przerażeniu w oczach gości. Nur to przecież nie jest ptak, którego należałoby się bać!" Kajet wysunął się z ręki Andre, leżącego w hotelowym łóżku w Trondheim. W ciągu ostatnich kilkunastu minut powieki opadały mu ciężko na oczy i musiał się boleśnie szczypać, by nie zasnąć. Teraz nie był już w stanie dłużej walczyć ze snem. Musiał odłożyć rękopis i zgasić lampę. Przedtem jednak spojrzał na zegarek. Czwarta rano! A przecież w ciągu dnia czeka na niego tyle spraw! Wciąż jeszcze nie pojmował, co wspólnego z Ludźmi Lodu ma opowieść o dziewicach z Vargaby. Gdyby jednak był w stanie przeczytać jeszcze jedną jedyną stroniczkę, dowiedziałby się, co ich łączy. A przynaj- mniej mógłby się domyślać, o co w tym wszystkim chodziło. ROZDZIAŁ VI Andre obudził się wcześnie. Miał wrażenie, że jego ciało samo nakłania go do aktywności, jakby mówiło: "Dość już tego spania, musisz przeczytać do końca manuskrypt, zanim podejmiesz badania zakrojone na szerszą skalę". Ponieważ pozostawało jeszcze sporo czasu do śniada- nia, ubrał się i usiadł wygodnie w fotelu przy oknie. Z zewnątrz dochodził rytmiczny stukot końskich kopyt na kamiennym bruku, zgrzyt tramwajów i rozmowy robotników zamiatających trotuar. Poza tym panowała cisza, taka, jaką można odczuwać tylko o brzasku. Mgła była gęsta, Andre nie widział więc nic oprócz zarysu domów po drugiej stronie ulicy. Otworzył zeszyt i powrócił do lektury. Musiał się cofnąć o kilka stronic, by zrozumieć dokładnie to, czego w nocy jego zmęczony umysł już nie przyjmował do wiadomości. Odszukał miejsce, w którym wczoraj stracił wątek. "Wszyscy odczuwali potrzebę mówienia. Jedynie pan Natan zachowywał milczenie. Usiadł w mrocznym kącie, możliwie jak najdalej od Britty. Widocznie pojmował, że tę dziewczynę może ukarać chłostą lub pręgierzem, może ją wykląć, może ją nawet spalić na stosie, lecz pokonać jej nie zdoła. Na to było zbyt wiele mrocznych cieni w jego bojaźni bożej, na to ona zbyt dobrze go przejrzała. To musiała być gorzka świadomość dla kogoś, kto uważał się za wybranego sługę Pana. Diderik, jakby zupełnie przypadkowo, położył rękę na ławie za plecami Kjerstin. Jego kciuk poruszał się tam i z powrotem, dotykając leciutko jej biodra, co wprawiało ją w oszołomienie i przerażenie zarazem. To właśnie Diderik powiedział: - Barbro, dawałaś do zrozumienia, że lepiej niż twój chlebodawca znasz legendę o dziewicach? - Myślę, że są tu jeszcze inni, którzy lepiej ją znają, nie tylko ja - odparła z naciskiem. Po chwili milczenia, gdy zebrani zdawali się czekać, że ktoś potwierdzi jej słowa, lecz nic takiego nie nastąpiło, pan Diderik odezwał się znowu: - W takim razie opowiedz nam, co wiesz. - Może nie warto wspominać takich spraw tutaj. - Owszem, opowiadaj! Kajsa spojrzała ukradkiem na Havgrima i w mroku napotkała jego wzdok. Czyżby dostrzegła uśmiech na jego twarzy? Nie miała odwagi uwierzyć. Wprawdzie to Britta siedziała obok niego, lecz Kajsa się tym nie martwiła. Britta była za młoda, by żywić inne uczucia do Havgrima niż wdzięczność i dumę, że nazwał ją rozsądną i trzeźwą. A może Britta wcale nie jest za młoda? Och, nie, nie wolno znowu pozwolić, żeby wątpliwości doszły do głosu! Jakie to zresztą wszystko ma znaczenie? Obcy i tak jutro wyjadą! Wyjadą? Och, jaki żal, jaka tu zapanuje pustka! Nie, nie jedź dalej! Nie pozostawiaj mnie na całe długie życie z tym wspomnieniem jednej jedynej chwili, z tym snem o pew- nym letnim wieczorze we wczesnej młodości! Barbro powiedziała bardzo wolno: - Ja wiem tylko, co się stało z synem strażnika i średniej z sióstr. Diderik szukał w pamięci. - Aha, to ta, której udało się dotrzcć do ludzi, podczas gdy strażnik zapłacił za ucieczkę życiem - rzekł w końcu z ledwo dostrzegalną ironią. - No dobrze, więc co się stało z tym małym bękartem? - Jak słyszeliśmy, chłopiec miał osiem lat, kiedy matka umarła. Tylko że ona przez cały czas wbijała mu do głowy myśl o zemście. A panowie wiedzą, jak taka myśl może się wryć w umysł i serce dziecka. - Tak. To pozostaje w nim na zawsze - potwierdził Diderik. - Mów dalej! - Chłopiec dorósł i opuścił Alvdalen. Wiedział bowiem, że Vret Joar Jonsson zginął nad Siljan, lecz jego syn nadal żyje. Wprawdzie chłopiec nigdy nie odnalazł owego Vreta Mattsa Joarssona, lecz sam się ożenił i został ojcem. Swemu najstarszemu synowi przekazał wiedzę o tym, jakiego strasznego przestępstwa wobec ich rodu dopuścił się Joar i jego syn... - No tak, teraz rozumiem - kiwał głową Diderik. - Zemsta stała się obowiązkiem przekazywanym z pokole- nia na pokolenie. Honorowym długiem, wendetą, jeśli można użyć obcego słowa. Interesujące! Wiesz, jak się to wszystko zakończyło? - Myślę, że tak - odparła Barbro. - Minęło wiele czasu, ale potomek tamtej dziewczyny odnalazł potomka Vreta Joara. My jednak nie usłyszeliśmy jeszcze pańskiej historii, panie Dideriku. Pański ród pochodzi z tych stron, prawda? - Tak, toteż poszukuję wszelkieh śladów. Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o moich przodkach, ponie- waż wydaje mi się, że mój ród wydał wielkich rycerzy, a może nawet królów. Moje wrodzone zdolności do panowania i dominowania nad innymi o tym świadczą. I mój autorytet. Posunąłem się już w badaniach dość daleko. Przeprowadzałem wywiady, studiowałem doku- menty, księgi parafialne i temu podobne. Doszedłem aż do roku tysiąc trzysta siedemdziesiątego, kiedy to niejaki Knuts Per Olsson, handlarz skór, przybywa do Uppsali. Nazwisko wskazuje wyraźnie, że pochodził z Dalarna, a pewne informacje pochodzące ze starych kontraktów handlowych dowodzą, że być może mieszkał w Rattvik. A tam odkryłem - jeśli to naprawdę był on - że jego ojciec pochodził z Oxberg albo z okolic Alvdalen. I na tym ślad się urywa. Dalej już nic nie wiadomo. Barbro skinęła głową. - A ty, Havgrim? Skąd się wzięło to twoje niezwykłe imię? Havgrim uśmiechnął się. Kajsa musiała stłumić w sobie gwałtowną chęć, by podejść i usiąść przy nim. Jestem śmieszna, pomyślała. Pierwszy lepszy mężczyzna, który pojawił się na mojej drodze! W Havgrimie było jednak coś szczególnego. - To mój ojciec tak mnie ochrzcił - powiedział i spojrzał na Kajsę. Naprawdę tak zrobił! O szczęście, nie rozerwij mego serca na kawałki! Havgrim mówił dalej: - Ojciec przypłynął z Rugen do Szwecji po długim pobycie za granicą. Kiedy wrócił do domu, ja miałem trzy lata i ojciec nadał mi imię Havgrim, ponieważ zakochał się w morzu i ponieważ uważał, że jestem małym brzydact- wem, zupełnie niepodobnym do niego". ["Hav" w językach skandynawskich znaczy "morze", natomiast "grim" to stare nordyckie słowo na oznaczenie brzydoty (przyp. tłum).] W tym miejscu Benedikte lub Vanja postawiła na marginesie wiele wykrzykników. Ktoś dopisał maleńkimi literkami: "Któż to chrzci trzyletnie dzieci?" Jakieś wspomnienie poruszyło się w pamięci Andre, ale zaraz powrócił do przerwanej lektury i nie zastanawiał się nad tym. " - Brzydactwo, ty? W takim razie musiałeś się bardzo zmienić od tamtych czasów - rzekła Barbro z powagą, a wszyscy zebrani się uśmiechnęli. Wszyscy z wyjątkiem pastora, który w dalszym ciągu siedział nadąsany w kącie i z niechęcią badał swoje sumienie. Czy jego stosunek do powołania kapłańskiego jest właściwy? Przeklęta dziewczyna! Przeklęta wieś! Chciał odejść stąd jak najszybciej. - Czy w twojej rodzinie wszyscy mężczyźni są zawo- dowymi wojakami? - zapytał Diderik Havgrima. - Nie. Ojciec był kupcem, dorobił się majątku za granicą. Nie. My jesteśmy poszukiwaczami. Diderik uśmiechał się pogardliwie. - Czego tak poszukujecie? Bogactwa? Czy tak zwane- go szczęścia? - Poszukujemy przestępcy, proszę pana. - Ach, tak? Barbro wtrąciła pospiesznie: - Powiedzcie mi... Nigdy tak do końca nie opowie- dzieliście, jak to się stało, że wszyscy trzej się spotkaliście i podróżujecie razem. Czy to pan, panie Dideriku, znalazł... ? - Nie - przerwał Diderik. - To Havgrim zwrócił się do mnie. Pojawił się w jakiejś gospodzie wkrótce po tym, jak opuściłem zamek w Sztokholmie. Zaczęliśmy roz- mawiać i powiedział mi, że jest zaciężnym żołnierzem i że teraz nie ma zajęcia. Myślałem co prawda, że wygląda zbyt młodo jak na doświadczonego wojaka, ale... Kto pierwszy wystąpił z propozycją, już nie pamiętam, lecz zatrudniłem go jako pomocnika i eskortę... Diderik umilkł na chwilę i zamyślił się, a potem mówił dalej: - Potrzebowałem kogoś do ochrony podczas niebez- piecznej podróży przez pustkowia do Norwegii. Znowu umilkł, zamyślony. - A pan Natan? Gdzie jego spotkaliście? - spytała Barbro. - W Mora, już mówiłem. Stał na rynku i miotał groźby na przerażonych słuchaczy, straszył ich ogniem piekiel- nym za okropne grzechy, jakich się dopuszczają. Taki był przejęty swoją rolą, że zapomniał o bożym świecie. To był pomysł Havgrima, żeby go zabrać w dalszą drogę, i wszystkim trzem ten pomysł się spodobał. Pastor odezwał się gniewnie, niezadowolony, że mu przeszkadzają. - Tak, i to Havgrim wymyślił, że powinienem przy- brać imię Natan na pamiątkę biblijnego proroka. Wyda- wało mi się to odpowiednie, ale teraz...? Diderik wyprostował się groźnie. - Posłuchaj no, Havgrim... ! Drzwi się otworzyły i do izby wszedł ojciec Kjerstin. - A co to za obyczaje, żeby panny siedziały w męskiej sypialni? - zapytał z hamowanym gniewem. - Wszystko jest, jak się należy, mój panie. Ja tu jestem i mam baczenie na dziewczęta - uspokajała go Barbro, a Diderik pospiesznie cofnął rękę, która teraz obejmowała już talię Kjerstin. - Możliwe, ale to nie uchodzi. Wracać do domu, panny! Natychmiast! Wszystkie trzy wstały potulnie. Havgrim odprowadził wychodzących, a kiedy ojciec Kjerstin poszedł przodem z córką i z Brittą, Havgrim zdołał zamienić z Kajsą kilka słów pod osłoną ciemnej, letniej nocy. Ujął jej rękę i przytrzymał, a Kajsa zapomniała oddychać. - Chciałbym, żebyśmy mieli trochę więcej czasu na rozmowę, żebyśmy mogli się lepiej poznać - szepnął pospiesznie. Kajsa spojrzała na jego twarz, ledwie widoczną w tej mistycznej nocnej poświacie. Widziała zaledwie kontury, nic więcej. Zmarszczyła brwi. - Wiesz, mam wrażenie, jakbym już kiedyś cię widzia- ła. - Bo tak było! Diderik Swerd zamiecza zostać tutaj, dopóki koń nie wydobrzeje. Zobaczymy się jutro? - Och, tak - szepnęła Kajsa przejęta, a kiedy on musnął jej policzek opuszkami palców, zadrżała na całym ciele. Bez słowa pobiegła za tamtymi. Przed domem ciotki przystanęła i nasłuchiwała. Głos Britty niósł się pośród zabudowań. Las jednak trwał w ciszy, jakby wyczekiwał, jakby zastanawiał się nad jakąś zagadką, tak się przynajmniej Kajsie zdawało". Teraz Andre był niemal pewien, że wie, co tak bardzo zajmowało Benedikte i Vanję. Oszałamiająca myśl! Musiał jak najszybciej czytać dalej, żeby to po- twierdzić. Miasto zaczynało się budzić. Andre zszedł do jadalni, ale tak bardzo chciał się dowiedzieć, czy rozumuje właściwie i czy jest na tropie do rozwiązania zagadki, że siedział przy stoIe z łyżką w jednej ręce, a manuskryptem w drugiej. Od czasu do czasu nie trafiał w talerz i z hałasem przesuwał łyżką po blacie, jakby chciał zaczerpnąć kaszy wprost ze stołu. Zawstydzony odwracał wzrok, gdy zdumieni goście zaczynali mu się przyglądać. Czytał przez cały czas przy śniadaniu i kontynuował lekturę wchodząc po schodach. Czasu miał już niewiele, wkrótce powinien wyjść do miasta, gdzie czekało na niego tak wiele spraw. Powrócił na swój fotel pod oknem, a kiedy weszła pokojówka, by pospczątać, odprawił ją czym prędzej, żeby móc czytać w spokoju. Andre był czaruiącym młodym człowiekiem, pokojó- wka dygnęła więc z uśmiechem i zapewniła, że wszystko jest w porządku. "Diderik Swerd postanowił rozmówić się kategorycz- nie ze swoim tajemniczym towarzyszem podróży. I poroz- mawiać o jego zachowaniu wobec pastora. To przecież on wpadł na pomysł, żeby pastor im towarzyszył i żeby przybrał imię właśnie Natan. I o tym, że Havgrim poszukuje przestępcy... Dziś jednak Diderik był zanadto zmęczony. Myśli wirowały w głowie, ale na niczym nie mógł saę skupić. Denerwowało go też, że pokrzyżowano jego plany, kiedy już tak dobrze mu szło ze śliczną Kjerstin. Chociaż dzisiejszega wieczora i tak pewnie niczego by nie uzyskał. Najlepiej poczekać do jutra. Diderik Swerd zgasł niczym świeca, gdy tylko zdążył przyłożyć głowę do okrycia ze skór, pod którym przyjemnie chrzęściła słoma w sienniku. Noc miał jednak ciężką. Nie żeby się budził, to by jeszcze nie było nic strasznego! Nie, dręczyły go jakieś okropne sny, nie mające końca, które wysysały z niego wszystkie siły. Można by przypuszczać, że śnił o dziewi- cach z Vargaby, ale nie. Przeciągały przed jego oczyma długie szeregi tych wszystkich nieszczęśliwych dziewcząt, które skrzywdził i które teraz były bezlitosne, nie chciały go opuścić. Wszystkie przemienione w senne mary, potworne, uwodzicielskie, nieubłagane. Dlaczego? za- stanawiał się Diderik. Rzucał się na łóżku, jęczał i krzyczał przez sen. Dlaczego one mnie tak dręczą? Uszczęśliwiałem je przecież. A może to sam siebie uszczęśliwiałem? Nędzne szczęście w takim razie. Chcę się stąd wydostać, jak najdalej od tego! Ale nie był w stanie się obudzić. Nur na jeziorze krzyczał tak strasznie. A może ptak był tylko w jego śnie? Nur nie krzyczy przecież w środku ciemnej nocy? Wiedział zbyt mało o ptakach, by sobie odpowiedzieć na to pytanie. Przeklęte ptaszyska! Następnego ranka Kajsa, upominana stanowczo, by lepiej niż wczoraj pilnowała inwentarza, została wysłana na pastwisko. Było jeszcze tak wcześnie, że mgła nad rzeką nie zrzedła, a na trawie leżała szara rosa. Starała się nie odchodzić zbyt daleko od wsi. Na wypadek, gdyby zdarzyło się, że ktoś będzie się za- stanawiał, gdzie Kajsa się podziewa... Kajsa nic na to nie mogła poradzić, trochę się bała tego milczącego Havgrima z poprzedniego wieczora. Było w nim coś przerażającego... Kim on właściwie jest? Czy już go kiedyś widziała? Nie mogła tego zrozumieć, mimo że twarz wydawała jej się znajoma i mimo że od początku czuła do niego zaufanie. I cała ta rozmowa o dziewicach z Vargaby! Skuliła się ze strachu, kiedy usłyszała za sobą kroki. To on, pomyślała, napięta niczym cięciwa łuku. Gorąco uderzyło jej do głowy, policzki zarumieniły się. Co ja mam zrobić, co powiedzieć? Kiedy się jednak odwróciła, zobaczyła, że zbliża się do niej stara Barbro. Kajsa nie umiałaby powiedzieć, czy przyjęła to z ulgą, czy z rozczarowaniem. Pewnie i jedno, i drugie. Barbro wyjaśniła, że przyszła popilnować, jak się wyraziła, małej pasterki. Pan Natan podjął się, choć trzeba powiedzieć, że niechętnie, opieki nad Kjerstin. Niebez- piecznie zrobiło się teraz dla młodych dziewcząt w tutej- szych lasach, zresztą we wsi też, odkąd zjawili się twardzi, bezwzględni mężczyźni. Kajsa poczuła, że jest jej przykro z powodu tych słów. Ona miała inny pogląd. Przynaj- mniej jeśli chodzi o Havgrima. Długo siedziały obie z Barbro na pniu zwalonej brzozy i rozmawiały. Padały słowa o samotności i tęsknocie. O nowo obudzonej tęsknocie jednej i o zgasłej tęsknocie drugiej. Barbro powtarzała w myśli błagalne prośby do młodej dziewczyny: >>Nie zrób tak, jak postąpiłam ja, nie przegraj swojego życia, bo zostanie ci tylko pustka i samotność, do końca!<< Głośno jednak powiedzieć tego nie mogła. Nie mogła popychać dziewczyny w tę ryzyko- wną przygodę z młodym nieznajomym... Kajsa powoli uświadamiała sobie, że ktoś stoi niedale- ko i patrzy na nią. Szeptem zwierzyła się ze swego odkrycia Barbro. - Masz rację. On jest tam już od dłuższego czasu. Pewnie rozczarowało go to, że mnie tu zastał. Chcesz, żebym sobie poszła? I tak już powinnam wracać do wsi. Kajsa chwyciła ją za rękę. - Nie, nie odchodź jeszcze! Nie miała odwagi odwrócić głowy. Wkrótce usłyszała za sobą głos Havgrima: - Wygląda na to, że prowadzicie bardzo interesującą rozmowę. Czy mógłbym się przyłączyć? Otrzymał, oczywiście, pozwolenie i usiadł jak najbliżej Kajsy. Spokojnie i naturalnie, jakby należeli do siebie. Doznała tak wielu uczuć naraz, że zaczęła drżeć. Początkowo żadne nie znajdowało słów i wszyscy milczeli. Kajsa ponownie kompletnie straciła dar mowy, jak zawsze w jego obecności. Siedzieli po prostu w ciszy, wszyscy troje i spoglądali na krajobraz. Słońce znajdowało się już wysoko na niebie i wy- glądało poza cienką warstwą chmur jak matowa tarcza. Nad bagniskiem przesuwały się mgły, przypominając jakiś taniec elfów, przy samej ziemi tuman był bardzo gęsty, nieco wyżej wyłaniały się z niego zielonożółte krzewy i gałęzie drzew. Czarne bagno nadawało dolnym warstwom mgły bure, nieprzyjemne zabarwienie. Wszyst- ko wyglądało nienaturalnie, dziwnie i strasznie tego ranka w tym tak dobrze znajomym lesie Kajsy. Pojawił się jakiś obcy element, nie znana zła siła opadła na ziemię i nie- ustannie dawała o sobie znać. Tym bardziej dobrze było mieć Barbro po jednej stronie i Havgrima po drugiej. Spontanicznie poszukała jego ręki, lecz w tej samej chwili uświadomiła sobie swoją śmiałość i cofnęła się zawstydzona. On tymczasem ze spokojem ujął jej dłoń i mocno uścisnął. Spojrzała na niego, ale kiedy napotkała jego wzrok, musiała spuścić oczy. Zdążyła jednak wyczytać tam wiele sympatii i zro- zumienia. Nie zdążyli nawet zacząć rozmowy, gdy w lesie rozległy się nawoływania. Hej, hej! niosło się wśród drzew. Głos brzmiał niespokojnie, lękliwie. - To ojciec Kjerstin - powiedziała Kajsa i wstała. - Hej! Tutaj jesteśmy! Dał się słyszeć trzask łamanych gałązek i wkrótce ukazał się gospodarz Vargaby. Biegł. Z jego twarzy bił niepokój. - Nie widzieliście Kjerstin? Ona poszła do lasu z tym... z tym... - Co takiego? - zawołał Havgrim. - Pastor miał przecież pilnować, żeby jej się nic nie stało. - Pastor! - prychnął chłop. - Pastor zamknął się z Brittą w jednym pokoju i próbuje jej zaszczepić bojaźń bożą. - Ja wiem przynajmniej, gdzie Diderik Swerd się wybierał, ale dziewczyny nigdzie nie widziałem. - Dokąd on poszedł? - Do tej małej stodółki, którą macie koło... - Idziemy! - zawołał ojciec Kjerstin i wszyscy ruszyli za nim. Gospodarz wyjaśnił, że to niedaleko, więc można na chwilę zostawić inwentarz bez opieki. - Las jest dzisiaj jak zaczarowany - mamrotał chłop od nosem. - To prawda - przyznał Havgrim. - Ale trzeba powiedzieć, że jest tu u was bardzo ładnie! - Uroda okolicy nie pomaga nam, niestety, w codzien- nych kłopotach. Ostatnio zdecydowaliśmy, że chyba dłużej nie będziemy walczyć. Nasze dziewczęta też powin- ny mieć szansę na spotkanie rówieśników, a poza tym zostało nas już tak niewiele. Przed zimą przeprowadzimy się w dolinę. Kajsa jeszcze o tym nie słyszała. Przemknęło jej przez myśl, że przybycie obcych miało jakiś wpływ na tę decyzję. Dorośli we wsi nareszcie zwrócili uwagę na samotność dziewcząt. Ale, rzecz jasna, nie był to jedyny powód. Bezlitośnie trudne życie na pustkowiach stawało się już zbyt dokucz- liwe dla tej garstki ostatnich mieszkańców osady. Wyprowadzić się z Vargaby? Czy Kajsa by tego chciała? Zbliżali się do stodoły, zbudowanej na niewielkiej łące. Gospodarz zawołał córkę po imieniu i wtedy ze środka doszły ich odgłosy szamotaniny i gwałtowne szepty, a po chwili zaległa grobowa cisza. Potem znowu usłyszeli, że w stodole trwa walka. Havgrim i gospodarz pobiegli w tamtą stronę, ale nim zdążyli wejść, na progu ukazała się Kjerstin z potarganymi włosami, ubraniem w nieładzie i wyrazem przerażenia na twarzy. Z rozpaczliwym szlochem rzuciła się ojcu na szyję. - Chcę wracać do domu - wykrztusiła piskliwie. Diderik wyszedł ze stodoły z uniesioną ręką, jakby chciał uspokoić przybyłych. - Powoli, powoli - rzekł jowialnie. - Nic złego się nie zdarzyło. Jestem człowiekiem honoru. Nawet jeśli kobie- ta bywa czasami zbyt chętna, nigdy by mi nie przyszło do głowy, żeby wykorzystać sytuację. - Ty przeklęty diable! - ryknął ojciec Kjerstin. - Coś ty jej zrobił? Myślisz, że nie widziałem, jak pospiesznie zapinałeś spodnie? - Nic się nie stało, ojcze - szepnęła Kjerstin. - Ale dziękuję wam, że przyszliście. Havgrim był tak wściekły, że ledwie był w stanie mówić. - Człowiek honoru! Czy to przystoi człowiekowi honoru obarczać winą dziewczynę? Ja nie jestem ślepy i dobrze widziałem, coście robili przez całą drogę ze Sztokholmu tutaj! Diderik zmienił ton na agresywny. - Ty przybłędo, ty chcesz mnie pouczać? Myślisz może, że nie wiem, kim ty jesteś? Szukasz przestępcy! Ciągniesz tu Bogu ducha winnego księdza, zmuszasz go, by przyjął imię apostoła, który tu kiedyś wymierzał karę, a wszystko dlatego, że nie udało ci się odnaleźć potomka Vreta Joara Jonssona, na którym chciałeś się mścić. Po to zmusiłeś biednego księdza, żeby... - Ja go odnalazłem. Diderik zamilkł. - Potomka Vreta Joara? - Tak. - Domyślam się, że jesteś jednym z późnych potom- ków tamtego mściwego strażnika. Ale nie pojmuję, jak można nosić w sercu setki lat żądzę zemsty za takie głupstwo. To jakaś choroba! - Krwawa ofiara z dziewic to nie jest głupstwo. Zwłaszcza że wcale nie należy do przeszłości. Gdybyśmy wam nie przeszkodzili, sami byliście bliscy popełnienia tego okropnego czynu. - Głupie gadanie! - Czy myślicie, że Kjerstin byłaby w stanie żyć dalej, gdyby udało się wam zaspokoić swoją żądzę i gdybyście potem odwrócili się obojętnie i poszli w swoją stronę? Czyż nie zamierzaliście poświęcić życia Kjerstin, by zaspokoić swoją żądzę? Atmosfera wokół stała się napięta, jakby zanosiło się na burzę. Nur znowu krzyezał złowieszczo. - Słyszycie? - szepnął Diderik, a wszyscy spostrzegli, że jest blady jak ściana. - Ta kobieta znowu krzyczy! Wyraźnie woła: >>Vret Joar!<< - Słyszymy głos nura na jeziorze, nic więcej - odparł gospodarz. Havgrim rzekł spokojnie: - Tak, na koniec znalazłem potomka Vreta Joara Jonssona. Mój ojciec zdołał posunąć się w swoich poszukiwaniach bardzo daleko. Dowiedzieliśmy się, że ów potomek jest wojskowym, wobec tego ja zo- stałem wysłany na wojnę. Tam go jednak nie zna- lazłem. - No i jak wam się udało trafć na jego ślad? - zapytała Barbro cicho. Havgrim odwrócił się ku niej. - Przez wszystkie lata znaliśmy punkt wyjścia. Wie- dzieliśmy, kim był Vret Matts Joarsson, syn Joara, a potem syn Mattsa i tak dalej. W pewnym miejscu jednak ślady się urywały. Stało się to za sprawą pewnego człowieka z Rattvik. Wyjechał ze swojej wsi i zupełnie nie było wiadomo, gdzie go szukać. Wszyscy z mojej rodziny trafiali w pustkę. - Rattvik? - zapytał Diderik. - Wiesz może, jak on się nazywał? - Wiem. Knuts Per Olsson. Świat zawirował Diderikowi w oczach. On sam do- prowadził przecież drzewo genealogiczne swojego rodu do pewnego handlarza skór nazwiskiern Knuts Per Olsson, który przybył do Uppsali, prawdopodohnie z Rattvik. - Czy to znaczy, że ty odtworzyłeś pokrewieństwo aż do... - Tak. Do Vreta Joara Jonssona. To był ten wasz >>królewski<< przodek, panie. - Ty przeklęty... - zaczął Diderik i ruszył na Havg- rima. - To ty nas tu przyprowadziłeś! To ty zmusiłeś pastora, żeby... - Tak, przyznaję, że jego sprowadziłem tu ze względu na podobieństwo. Kiedy tak stał na rynku w Mora, wydał mi się tak samo ślepo fanatyczny i karzący jak ów apostoł Natan, który w swoim czasie pojmał najmłodszą z sióstr, Mait, i przebił ją mieczem jako czarownicę. Tylko dlatego, że miała więcej odwagi niż inne kobiety. - Dobry Boże - szepnęła Barbro wstrząśnięta. - A jeśli i tym razem pastor zamorduje małą Brittę? - Nie sądzę - uspokoił ją Havgrim. - Wczoraj wieczorem dostał od niej porządną nauczkę. Będzie jednak próbował złamać ją moralnie. - To mu się nie uda - rzekła Kajsa spokojnie. - Nie z Brittą. - Ja też tak myślę - potwierdził z uśmiechem ojciec Kjerstin. - Ale dlaczego nas tu przyciągnąłeś? - dopytywał się Diderik. - Ponieważ nie jestem zwolennikiem gwałtu. W dzie- ciństwie złożyłem ojcu świętą przysięgę - w podzięce za to, co on dla mnie zrobił - że będę próbował się zemścić na jakimś potomku Vreta Joara. Istnieje was wielu, gdy tymczasem ród strażnika wygasł wraz ze śmiercią mego ojca. Los chciał, że trafiliśmy na waszą linię, panie." W tym miejscu znowu na marginesie znajdowało się wiele wykrzykników. Andre ze zrozumieniem kiwał głową. "Havgrim mówił dalej: - Kiedy dorosłem, pojąłem, jakie to wszystko nie- mądre. Chodzi mi o to, że potomkowie nie odpowiada- ją za przestępstwa swoich przodków ani za całe zło, jakie panuje na świecie. Potem jednak spotkałem was osobiście, panie Diderik. Śledziliśmy was od dawna, panie, i znaliśmy dobrze wasz charakter. Jest on znacz- nie lepszy od charakteru Vreta Joara. Zatem ubiegłego lata pojechałem do Dalarna i odszukałem Vargaby. Niedaleko osady napotkałem małą pasterkę kóz, która spała na polance w blasku słońca, gdy tymczasem zwie- rzęta rozbiegły się na wszystkie strony. Zebrałem je znowu wszystkie, a potem, nie budząc śpiącej, pochyli- łem się nad nią i podziwiałem jej śliczną twarzyczkę. W pewnej chwili otworzyła oczy, lecz nie sądzę, by się całkiem obudziła. Teraz wiesz, Kajsa, dlaczego wyda- wało ci się, że mnie poznajesz. Myślałaś pewnie, że ja jestem kimś, w kogo wcielił się duch tamtego stróża Vreta Joara, a ty sama jesteś wcieleniem średniej z sióstr? - Naprawdę całkiem poważnie się tego bałam - uśmie- chnęła się Kajsa onieśmielona. - I że Britta jest najmłodszą siostrą, Mait, która została zamordowana przez apostoła Natana. - A Kjerstin byłaby najstarszą z sióstr. Tą, która została złożona w ofierze po to, by Vret Joar mógł odzyskać swoją męską sprawność - uzupełnił Havgrim i popatrzył na Diderika. Ten prychnął tylko ze złością. Havgrim ciągnął dalej swoją opowieść. - Nie pokazałem się ludziom we wsi, nikt nie wiedział, że byłem w okolicy, wyjechałem bezzwłocznie. Kiedy jednak dowiedziałem się, że pan, Dideriku Swerd, wybie- ra się do Trondheim, zrozumiałem, że czas nadszedł. Tak, to ja zatroszczyłem się o to, byśmy znaleźli się właśnie w Alvdalen. A potem kierowałem konie w stronę Varga- by, oszukałem Barbro, sprawiłem, by uwierzyła, że to ona wybrała niewłaściwą ścieżkę. Przyznaję też, że prze- straszyłem was, panie Dideriku, kiedyście błądzili samo- tnie we mgle po lesie. Byłem tu już przecież dawniej i wiedziałem, że żadnych upiorów w lesie nie ma, że wszystko to tylko ludowe przesądy i gadanie. Musiałem więc sam coś wymyślić. I pan widział jakąś niewyraźną sylwetkę, prawda? - A czemu to miało służyć? - syknął Diderik. - Obiecałem mojemu ojcu, że dopełnię zemsty, i nie mogę obietnicy nie dotrzymać. Chciałem jednak w bez- krwawy sposób przerwać tę szaloną, bezsensowną pogoń z pokolenia na pokolenie. Nie umarliście przecież ze strachu, panie Diderik. Mam jednak nadzieję, że się teraz zastanowicie nad swoim życiem i zachowaniem. Słuchacze zrozumieli, co Havgrim ma na myśli. Choć znali Diderika Swerda zaledwie niecałą dobę, domyślali się, jaki jest jego stosunek do życia i że ma on naprawdę nieciekawy charakter. - Ty, ty... - syknął Diderik i, jak krnąbrne dziecko, kopnął czubkiem buta kępę trawy. - Oszalałeś chyba! Co to za idiotyczne pomysły na temat zemsty? - Owszem, przyznaję, że pan jest z pewnością niewin- ny. Ale mój ojciec postępował tak jak jego przodkowie. On był ostatnim z rodu strażnika i ze względu na zdrowie nie był w stanie wypełnić swojej powinności. Ja byłem jego jedyną nadzieją, której się trzymał, i dlatego od najmłodszych lat wpajał mi tę myśl". W tym miejscu margines znowu był zapisany wykrzyk- nikami i słowami w rodzaju: "Uwaga!", postawionymi przez Vanję i przez Benedikte. Andre poznawał to po charakterze pisma. Kiwał głową, zgadzał się bowiem z nimi w pełni, sam był coraz bardziej podniecony tym, czego się dowiadywał. Właściwie powinien był już wychodzić do miasta, ale zostało tak niewiele tekstu, że postanowił doczytać do końca. "- Jest pan jednak wolny, panie Diderik - oświadczył Havgrim. - Nic złego się panu nie stanie. Jak powiedzia- łem, ja nie posługuję się gwałtem. Tylko że nie będę już panu towarzyszył do Norwegii. Postanowiłem zostać tutaj i lepiej poznać mieszkańców Vargaby, a jedną osobę chciałbym poznać bardzo dobrze. W przeciwieństwie bowiem do was, panie, ja nie rozpoczynam znajomości w łóżku i nie zrywam jej zaraz potem. Uważam, że miłość jest piękna tyiko wtedy, gdy obie strony mają do siebie zaufanie i są w stanie dać sobie nawzajem poczucie bezpieczeństwa. Diderik odwrócił się z szyderczym parsknięciem. - Zamierzasz tedy mnie zdradzić? Chcesz, żebym sam podróżował przez te niebezpieczne lasy, bo ty musisz zostać z jakąś wiejską dziewuchą? Dobrze, zostań! Dam sobie radę bez takiego faryzeusza jak ty. Zresztą jest ze mną kapłan. - No właśnie - odparł Havgrim spokojnie. - Wy dwaj pochodzicie przecież z wyższej sfery. Dla was tacy ludzie jak my się nie liczą. Wiele par oczu spojrzało na niego sceptycznie, gdy mówił te słowa. Czy Havgrim naprawdę był tak niskiego rodu, jak udawał? W jego postawie, zachowaniu, w całej postaci ujawniała się jakaś wrodzona szlachetność. Na ich zdziwienie odpowiedział uśmiechem. Ruszyli w stronę wsi; brnęli przez wysoką, poruszaną wiatrem trawę. Biedna Kjerstin szła z bólem w sercu i pustką w piersi. Dokonała niewłaściwego wyboru, ale czyż miała jakiś wybór? Havgrim przecież nigdy nawet na nią tak naprawdę nie spojrzał". Teraz Andre był już zupełnie pewien, kim naprawdę jest Havgrim. Ale dowody? Tych nadal brakowało. Czy dostarczą mu ich ostatnie stronice manuskryptu? Jedno wiedział bowiem na pewno: Gerd, ta, która spisała opowieść, a która otrzymała informacje od swojej matki... Gerd opowiadała o własnej rodzinie. Być może jej matka znała tę historię od swojej, która z kolei... Andre wiedział już, co powinien zrobić. Najpierw jednak chciał przeczytać opowieść do końca. ROZDZIAŁ VII "Kiedy już raz mieszkańcy Vargaby zdecydowali przenieść się do Alvdalen, nie chcieli zwlekać z prze- prowadzką. Uważali, że należy działać szybko, by przy- wiązanie do miejsca i obawa przed nowym nie sprawiła, że zmienią zdanie. Wszyscy zaś zgadzali się co do tego, że kolejnej zimy na nieurodzajnych pustkowiach ta garstka pozostałych jeszcze przy życiu mieszkańców Vargaby nie przetrwa. W Alvdalen także po ostatniej zarazie wiele domów świeciło pustkami i można było w nich zamiesz- kać. Barbro dobrze wiedziała, że tamtejsi ludzie będą wdzięczni, jeśli ktoś jeszcze u nich zamieszka. Dlatego właśnie postanowiono, że ona i Havgrim przeprowadzą się także. Pakowanie postępowało w ogromnym tempie. Nikt nie pozostawiał sobie czasu na rozmyślania. Rozmowy na temat opuszczenia osady prowadzili od wielu lat, nikt jednak nie miał dość siły, by podjąć decyzję i zachęcić innych do tego samego, ostateczne rozstrzygnięcie od- kładano z roku na rok. Mimo nędzy i głodu, mimo mroźnych zim i strasznych chorób ludzie kochali przecież swoją rodzinną wieś. Havgrim pomógł Kajsie zapakować dobytek ciotki w juki. Podróż w dolinę nie będzie łatwa, przecież o żadnej drodze dla ruchu kołowego nie było tu nawet mowy. Większość bagażu ludzie musieli dźwigać sami, tylko część można było złożyć na grzbiety dużych zwie- rząt. Wyszli za dom, żeby pozbierać znajdujące się tam narzędzia. Kajsa przystanęła przed niewielką grządką, na której rosły jakieś kwiatki wokół młodego drzewka. Grządka należała do sąsiedniej zagrody, do rodzinnej zagrody dziewczyny. - Tata posadził to drzewko na krótko przed swoją śmiercią - szepnęła. - A mama zasiała kwiatki. Ja... Nie mogę tego tak po prostu zostawić! Havgrim bardzo się bał momentów takich jak ten. Chwil, gdy Kajsa będzie musiała przystanąć i zastanowić się. - Będziesz przecież mogła przyjeżdżać tu w lecie - powiedział łagodnie. - Vargaby leży niedaleko... Łzy trysnęły z oczu dziewczyny. - Przychodzić tutaj, gdzie nikogo nie będzie? Puste domy, podwórza zarośnięte trawą, las coraz bliżej osady? Nie, to by było najgorsze ze wszystkiego. Wtedy Havgrim objął ją czule. - Kajsa, tam w dolinie zaczniemy nowe życie. Wiem, że pierwsze dni będą trudne. Zerwanie zawsze sprawia ból, człowiek pozostawia przecież część samego siebie na dawnym miejscu. Prawie każdemu na ziemi danym jest przeżyć taki smutek, ale to mija, zapewniam cię. Jak słodko było w jego ramionach! Kajsa niemal zapomniała o swoim żalu i głęboko wciągała jego zapach, cudowny, ciepły zapach mężczyzny. - Tutaj będzie nam dobrze, Kajsa - szeptał. - Tutaj, na trawie. Usiądź, nikt nas nie zobaczy. Usiedli pod obsypaną kwiatami wiśnią, wokół kwitły rumianki, dzwoneczki i mniszki. Havgrim przygarnął Kajsę mocno do siebie. - Ty pewnie sobie myślisz, że bardzo szybko zacząłem ci okazywać uczucia, prawda? Ale nie powinnaś zapomi- nać, że widziałem cię już w ubiegłym roku i że od tamtej pory nie przestawałem o tobie myśleć. Nawet gdyby nie ta głupia historia z Diderikiem Swerdem, i tak bym tu wrócił latem. Żeby spotkać cię znowu. Kajsa była w podniosłym nastroju. Uważała jednak, że mimo wszystko powinna zwrócić mu uwagę. - Kjerstin jest taka ładna, ładniejsza ode mnie. A Brit- ta taka mądra i pewna siebie. - Ale ty jesteś Kajsa - uśmiechnął się Havgrim, gładząc z czułością jej włosy. - I dla mnie to jest najważniejsze. Kajsa, która nie była przyzwyezajona, by ją podziwia- no, promieniała niczym słoneczko. Uśmiechała się szero- ko, od ucha do ucha. Dłoń Havgrima głaszcząca jej policzek przyprawiała ją o zawrót głowy, była naprawdę bliska utraty świadomości, więc zapytała pospiesznie: - Mówiłeś, że w lesie nie ma duchów i ja się z tobą zgadzam, ale przecież pastor widział na bagnach jakąś kobietę ze śladami ran od miecza. Kto to mógł być? Havgrim uśmiechnął się. - Czy nie zauważyłaś, że nasz dobrodziej należy do ludzi, którzy chętnie i mocno przesadzają? Taki ma charakter, bardzo lubi wszystko wyolbrzymiać i dramaty- zować. - Nie przypuszczałam, że duchowny może być taki - odparła. - Ja także nie. Ale żyjemy w czasach, gdy duchowień- stwo uważa, że ludzi trzeba straszyć piekłem i nieustannie upominać. A wtedy tacy jak Natan mają wielkie pole do popisu. Być księdzem, znaczy zajmować najwyższą pozy- cję w parafii; to daje władzę i prawo pouczania innych. Mierne, nikczemne osobowości chętnie korzystają z takiej okazji, by poprawić sobie samopoczucie, wywyższać się nad innych i odgrywać rolę lepszych, niż w gruncie rzeczy są. Ułożył Kajsę na trawie i przyglądał się jej twarzy. Serce dziewczyny biło jak szalone, patrzyła mu w oczy prze- straszona, jakby była pisklęciem spoglądającym w oczy węża. - Jeszcze mi nie powiedziałaś, co o mnie myślisz, Kajsa - szepnął niepewnie. - Przyszedłem tu nie pro- szony, wdarłem się w twoje życie, a nawet nie wiem, czy ty naprawdę tego chcesz. - Czy ja tego chcę? - zawołała wzburzona. - Czy ty myślisz, że panu Diderikowi pozwoliłabym na coś takie- go? To prawda, że od dawna marzyłam o kimś, dla kogo mogłabym zrobić wszystko, ale teraz wiem, że to nie mógłby być każdy. To musi być ktoś wyjątkowy, ktoś, kto by umiał... - Dokończ! Powiedz, co chciałaś powiedzieć! Odwróciła twarz. - Ktoś, kto by umiał ugasić moją gorącą tęsknotę. Wypełnić moją samotność. Kto by spełniał wszystkie moje pragnienia, a jest ich wiele i są bardzo różne. Nie każdy mógłby to uczynić. - A ja? Myślisz, że ja bym mógł? Nie chciała odpowiedzieć. - Kajsa, ty wiesz, że jesteś mi droższa niż moje własne życie. Odpowiedz mi: Czy mógłbym to być ja? Skinęła tylko głową. Była tak onieśmielona, że nie mogła mówić. Wtedy Havgrim ją pocałował. Długo i mocno. Kajsa głęboko wciągnęła powietrze. - Myślę, że jedno z moich największych marzeń jest bliższe spełnienia, niż się spodziewałam - szepnęła. - Tak - potwierdził Havgrim. - Mnie też się tak wydaje. Chodź! Nie wszyscy jeszcze spakowali swoje rzeczy. Pomożemy im! Wstali pospiesznie. Patrzyli teraz na siebie jakby innymi oczyma. Kąciki ust obojga zaczęły drżeć i naraz wybuchnęli śmiechem. Uszczęśliwiony Havgrim przytulił Kajsę na króciutką chwilę, czule i serdecznie, a potem pobiegli pomagać innym. Okazało się jednak, że nie są specjalnie potrzebni. Każdy sam starał się zebrać swoje rzeczy, w skupieniu i bez obcych spojrzeń. - Chciałbym jeszcze popatrzeć na jezioro - powiedział Havgrim, gdy stali przez chwilę i czuli się zbędni. - Tam jest dość nieprzyjemnie - wahała się Kajsa. - Pan Natan opowiadał o znalezisku, jakiego dokonał - wyjaśnił Havgrim. - Podobno znalazł figurkę pogań- skiego bożka. Kajsa zmarszczyła czoło. - Chciałabym ją zobaczyć. Trzymając się za ręce poszli do lasu. - Bardzo się cieszę, że nie chciałeś się mścić na panu Dideriku - powiedziała dziewczyna. - To nie była moja zemsta - odparł Havgrim. - To nie dotyczy mojego rodu. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zdziwiła się. - To mój ojciec uważał zemstę za swój obowiązek - odparł Havgrim nie odrywając wzroku od ziemi, by nie potknąć się na sterczących wszędzie korzeniach. Akurat tutaj las rósł gęsty i ciemny, promienie słońca nie docierały do ścieżki. - Wiesz, mój ojciec był ostat- nim z rodu. Nie miał dzieci, więc wziął mnie na wy- chowanie. Właściwie to najpierw dostał dziewczynkę, ale uważał, że kobieta nie bardzo się nadaje na mścicie- la. Jak młoda dziewczyna, na przykład, miałaby szukać potomków Vreta Joara? Dlatego w tajemnicy wymienił moją siostrę na mnie. Opowiedział mi o tym, kiedy znajdował się już na łożu śmierci. Powiedział też, że pochodzę z dobrej rodziny, bo oboje z siostrą mieliśmy na sobie ładne ubrania, kiedy nas znaleziono porzuco- nych na skraju drogi. Nasza matka została zamordowa- na przez bandytów. - Jakie to straszne - szepnęła Kajsa". No! Nareszcie wiemy, jak to było, myślał Andre zadowolony. Vanja i moja mama miały rację. Teraz nie mogło już być żadnych wątpliwości. Havg- rim to Christer Grip, zaginiony potomek Ludzi Lodu! Wcale więc nie było przypadkiem, że Petra urodziła zniekształcone dziecko, dziecko z najbardziej charakterys- tyczną cechą obciążonych potomków Ludzi Lodu: z okro- pnymi, spiczastymi barkami. W dalszym ciągu jednak potrzebował potwierdzenia, potrzebował dowodów. Co więcej, musiał ustalić, czy nie ma innych potomków Havgrima. Gałąź Petry wygasła... Nie! Nie wygasła! Petra miała przecież jeszcze jedno dziecko. Mali! Co nie przeszkadza, że mogą istnieć także inni, dzieci i wnukowie wcześniejszych generacji po Christerze-Hav- grimie. I właśnie Andre miał obowiązek to wyjaśnić. A do tego celu wiodła tylko jedna droga: Powinien pojechać do Alvdalen! Niech to licho porwie! Skąd wziąć na to środki? Benzyna jest droga, a on nie planował przecież podróży dalej niż do Trondheim i z powrotem. Znalazł się w potrzasku. Bezradny sięgnął po manuskrypt, żeby przeczytać ostatnie stronice. "Doszli do małego, śródleśnego jeziorka mieniącego się połyskliwie pod drzewami. - O, popatrz! - zawołała Kajsa. - Ktoś tu był i rozkopał wzgórek, który znajdował się tu zawsze, odkąd pamiętam. - Myślę, że właśnie tam leży posążek Freya - powie- dział Havgrim. Podeszli bliżej i przyglądali się uważnie. - Uff! - jęknęła Kajsa. - Ohyda! - To tylko klocek drewna - uspokajał ją Havgrim. - W tamtych czasach jednak wierzono szczerze we władzę pogańskich bóstw nad ludźmi. Wiesz, nie podoba mi się to miejsce - mówił dalej Havgrim rozglądając się niepew- nie dokoła. - Mam wrażenie, że ktoś się tu czai, leży i czeka. Zamyślona Kajsa jakby mimo woli podniosła jeden z rozrzuconych kawałków zbutwiałego drewna. Havgrim krzyknął przerażony: - Nie dotykaj tego! Ojciec Natan powiedział, że to przeklęte szczątki! Śmiertelnie niebezpieczne! Odrzuciła w popłochu drewno jak oparzona i patrzyła na Havgrima, który już zdążył się opanować i żałował wybuchu. - Ech, przepraszam, nie powinienem był. To oczywiś- cie tylko przesądy. Udzielił mi się ten dziwnie nieprzyjem- ny nastrój, jaki panuje nad jeziorem, wybacz mi! Kajsa czuła się źle. - Jak tu dzisiaj okropnie! Masz rację, jakby ktoś leżał w ukryciu i czekał. Ale na co? - Nie wiem - odparł Havgrim niechętnie. - Chodź, idziemy stąd! W drodze powrotnej usłyszeli w górze szum skrzydeł i zobaczyli, jak trzy wielkie ptaki, zapewne nury, siadają na wodzie. - One czują się tu jak w domu - powiedziała Kajsa. Havgrim milczał. Myślał o nurach i o ich żałosnych nawoływaniach tego dnia, gdy trzej podróżni przybyli do Vargaby. Kiedy wszyscy spakowali swój dobytek, nadszedł czas, by pożegnać się z Diderikiem Swerdem i ojcem Natanem, którzy udawali się na północ. Ojciec Natan nie zdołał pokonać Britty ani się z nią pogodzić. Można to było poznać po lodowato zimnych spojrzeniach, jakie tych dwoje sobie od czasu do czasu posyłało. - To prawdziwa ulga wyjeżdżać z tego opuszczonego przez Boga miejsca - oświadczył ksiądz nieprzejednany. Ojciec Kjerstin zwrócił się do niego nieśmiało: - Chcieliśmy już dawno prosić ojca... Czy zechciałby ojciec być tak łaskawy i pobłogosławił naszą ukochaną rodzinną wieś, a zwłaszcza jezioro? Wiemy co prawda, że żadne upiory nie straszą po tutejszych lasach, ale wiemy też, że wiele niewinnych dziewcząt spoczywa w grobach nad jeziorem. One nigdy nie zostały pochowane w po- święconej ziemi, nie otrzymały błogosławieństwa. Ze- chceeie to uczynić, ojcze Natanie? Pastor przybrał bardzo surową minę. - Czyż mam nadużywać słowa Bożego? Mam błogo- sławić miejsca, gdzie leżą czciciele Baala? Nigdy w życiu! Miejsce nad jeziorem jest przeklęte! Pan Natan za nic nie chciał pokazać, że boi się okolic jeziora, i pragnął jak najszybciej opuścić osadę. - Ale dziewice były przecież niewinne... - próbował go przekonywać gospodarz. - Niewinne? A czyż one nie były pogankami tak samo, jak ich prześladowcy? - Osadę jednak mógłby pastor pobłogosławić? - Najsłuszniej bym postąpił, gdybym spalił tę osadę, w której wydarzyło się tyle zła i ohydy. To by był prawdziwie dobry uczynek dla Pana! U was samych, którzy żyjecie tu dzisiaj, także nie odnalazłem prawdziwej bojaźni Bożej. Tedy żegnajcie! Mówiłem wam o waszych grzechach, ale wy w waszej pysze nie chcieliście się ukorzyć! Wtedy ojciec Kjerstin pochylił głowę i dał znak innym. Po chwili długa karawana wyruszyła z Vargaby. Britta nie wyrzekła ani słowa. Powiedziała już dostatecznie dużo na temat, co sądzi o kapłańskim powołaniu pana Natana. Dwaj podróżni stali jeszcze przez jakiś czas na drodze między domami. - Ruszamy? - zapytał w końcu duchowny. - Zaczekaj - powstrzymał go Diderik. - Oni nie mogli przecież zabrać ze sobą wszystkiego. To niemożliwe. Przeszukajmy zatem obejścia, może znajdziemy rzeczy, które mogłyby się nam przydać! - Macie rację, panie. To, co zostało, należy do nas. Zaczęli szukać. Wkrótce ułożyli na drodze spory stos znalezionych przedmiotów. Byli każdy w innym domu, kiedy zdali sobie sprawę, że w osadzie panuje niezwykła cisza. Zanosi się na wichurę, pomyślał Diderik. Tak cicho bywa tylko przed burzą. Natan tymczasem kręcił się w kółko po swoim domu i mamrotał pod nosem wściekłe przekleństwa. Na Brittę, na ludzi ze wsi, na pogaństwo. - Powinno się to wszystko spalić, zetrzeć z powierz- chni ziemi! Podniecał się coraz bardziej i bardziej. - Ja tego dokonam! - zawołał wreszcie. Chwycił z paleniska żarzącą się jeszcze głownię i wy- niósł ją na dwór. - Teraz podłożę ogień pod całe to paskudztwo! - zawołał do Diderika, który wyszedł z jakimiś drobiaz- gami w ręku. - Postąpię tak, jak kiedyś chciał postąpić apostoł Natan, ale mu przeszkodzono! Podłożył głownię pod drewniany narożnik domu. - A teraz ruszajmy! Zabierzmy wszystkie nasze rzeczy i w drogę! W tej samej chwili zerwał się gwałtowny wiatr. Poryw wichru rozrzucił przedmioty złożone na drodze, płomienie u narożnika domu strzeliły w górę z głośnym trzaskiem. Konie zarżały przerażone i rzuciły się do galopu za tamtymi, którzy odeszli już daleko w stronę Alvdalen i nie mogli zobaczyć, co dzieje się za nimi. Zdumieni starali się uspokoić wierzchowce bez jeźdź- ców, zabrali je potem ze sobą, żeby się nimi zaopieko- wać, bo może właściciele zechcą się po nie kiedyś zgłosić? Ale Diderik Swerd nie miał czasu myśleć o koniach. Wykrzykiwał coś, co trudno było zrozumieć, i uciekał śmiertelnie przerażony na łąki, a potem do lasu, na północ. Pan Natan zaś zaplątał się w sutannę i rymnął jak długi na ziemię. Kiedy się w końcu pozbierał, zobaczył ku swemu przerażeniu, że wicher kręci diabelskiego młynka pośrod- ku osady i przenosi ogień od jednego budynku do drugiego. Cała wieś stała w pożodze, płomienie strzelały w niebo. Las był bezpieczny, bo łąki oddzielały go od osady, ale droga do lasu została odcięta. Pan Natan krzyczał i krzyczał, miotał się to w jedną, to w drugą stronę, ale nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Dławił go dym, krzyki przechodziły w kaszel, potem w żałosne zawodzenie, w końcu i to ucichło. Diderik Swerd dyszał ciężko. Biegł i biegł, dopóki sił mu starczyło. Nic jednak nie wskazywało, by ogień miał dosięgnąć lasu. Był zatem uratowany. Uratowany i z pew- nością zdoła obronić się przed dzikimi zwierzętami, bo przecież był uzbrojony. Co prawda tylko w białą broń, ale jednak. Złościła go utrata konia, ale niech no tylko dotrze do Lillhardal, natychmiast zdobędzie nowego. Zobaczył ścieżkę. Znakomicie, w takim razie wydobę- dzie się stąd. Jaki niesamowity jest ten las! Jakby dyszał jakimś stłumionym podnieceniem. Potworne! Ale też Diderik nie przywykł do samotnych wędrówek po lasach. Czy to jakieś szepty? Pośród drzew i nad ziemią? Czy to jakieś głosy mamroczą coś tak cicho, że nie można nic zrozumieć? To śmieszne! Nie powinien ulegać wpływom tych zmyślonych historii o dziewicach z Vargaby! Havgrim przyznał przecież, że to on sam wymyślił te wszystkie straszliwe opowieści. A poza tym Diderik znajdował się już daleko od Vargaby. Tak daleko ich władza nie mogła sięgać, a ścieżka, którą podążał, była prosta i wyraźna. Zdumiewające jednak, jak daleko niesie się zapach dymu! I nawet jakby od czasu do czasu się potęgował... Diderik przystanął raptownie. Przeklęte nury! Czy one są wszędzie? >>Vret Joar!<<, nawoływały raz za razem, mógłby przysiąc na własną duszę! Ten las... Na szczęście nie było tak mglisto jak poprzednim razem, dzisiaj jednak wszędzie zalega dym i przesłania widok. Widocznie wiatr go tu nawiewa tak daleko na północ. Diderik dotarł do jakiejś polany, jedynej w tym ciemnym, pełnym krzewów i zarośli lesie, zdecydowanie ruszył... Dumny pan zaczął głośno przełykać ślinę. Znajdował się nad jakimś jeziorkiem. Jezior, mniejszych i większych, było w tej okolicy mnóstwo. Ale nie... Nie tak wiele takich, nad którymi znajdowałyby się tajemnicze wzgórki porośnięte trawą, z niezwykłą zawartością stworzoną przez człowieka. Z posążkiem pogańskiego bożka. Jeziorko czekało wiele setek lat. Czekało na konkret- nego człowieka. Na kata dziewic, Vreta Joara Jonssona. Ale jezioro nie może przecież wiedzieć, że ludzie umierają ani że na ich miejsce przychodzą nowi. Nowi mężczyźni z krwi Vreta Joara. Płynie w nich ta sama krew, mają te same charaktery. Zapach tej samej krwi... - To niemożliwe, nie mogę znajdować się w tym samym miejscu - mamrotał przerażony. - Nie zbaczałem przecież ze ścieżki! >>Śeieżka, która sprowadza obcych na manowce...<< Przepełniony lękiem i wściekłością przedzierał się przez las. Tym razem w stronę Alvdalen. Norwegia może poczekać. Wkrótce potem znowu usłyszał wołanie: >>Vret Joo- oar!<< i stwierdził, że ponownie znalazł się nad brzegiem jeziora. Szlochając, jęcząc i przeklinając przedzierał się przez pełen szeptów i niepokoju las. Szept narastał, potęgował się, nabierał mocy sztormu, raz czy dwa rozległy się znane już chrapliwe chichoty, które przeraziły go tak, że mało nie przypłacił tego życiem. Z największym trudem zdołał przekonać sam siebie, że to krzyk ptaka. Szedł wciąż naprzód. Wszystko wokół zaczynało ciemnieć. Zapadała noc. Diderik Swerd parł jednak przed siebie, szedł po omacku, potykał się w ciemnościach. Muszę stąd wyjść! Muszę wygrać! Muszę, muszę! Teraz jestem już daleko od tego przeklętego miejsca. A jednak wygrałem! Zwyciężyłem! Nagle poczuł, że ziemia zaczyna się uginać pod jego stopami. Machał rękami, lecz wciąż zapadał się w błoto, w jakąś maź. Leśne jeziorko! O Boże, to nie może być prawda! Znowu to jeziorko? W głuchej wściekłości zaczął wrzeszczeć: - Zapłacisz mi za to, Havgrim! Krwawa zemsta nie dobiegła jeszcze końca! Ja ci pokażę... Maziste błoto wciągało go coraz głębiej. Głos przemie- niał się w rozpaczliwe gulgotanie. Diderik największym wysiłkiem wychynął nieco na powierzchnię, ale tylko na ułamek sekundy; potem znowu błotnista, lepka ciecz zaczęła wsysać go w głąb, po każdym okrzyku przerażenia głębiej. Wkrótce zostało już tylko kilka kręgów na wodzie. Nad jeziorkiem zaległa cisza. Po chwili stadko nurów zerwało się i odleciało gdzieś ponad drzewami. W lesie zapanował spokój. Nieskończony, głęboki spokój, jak po trwającej setki lat udręce. Dziewice z Vargaby znalazły ukojenie. W Alvdalen przybysze z Vargaby zostali przyjęci serdecznie i życzliwie. Zajął się nimi gospodarz Barbro i ulokował wszystkich w licznych budynkach w swoim obejściu, dopóki nie znajdą stałych mieszkań. Kajsa, śmiertelnie zmęczona, siedziała w jakiejś izbie, przytulona do Havgrima. - Jak dobrze jest wiedzieć, że nigdy nie było ani źdźbła prawdy w opowieściach o żądnych zemsty dziewicach z Vargaby - szepnęła. - Tak się cieszę, że rozwiałeś te niemądre plotki! Havgrim uśmiechnął się i przygarnął ją do siebie. Delikatnie ucałował jej czoło, ale w uśmiechu było sporo goryczy. Miał przejmującą wizję czegoś strasznego. Widział płonącą w lasach wieś. I nędzną śmierć Natana. Widział jeszcze okropniejszy los Diderika. Jego szalo- ną ucieczkę przez las. Jeziorko. Ptaki... Havgrim drżał. Nie pierwszy raz miał tego rodzaju wizję. I jak wielokrotnie przedtem zaczął się zastanawiać, kim naprawdę jest. Sierotą znalezioną na drodze, podob- no dzieckiem z dobrej rodziny? Przybrany ojciec nigdy nie chciał wyjawić żadnych szczegółów. A może po prostu ich nie znał? Kajsa i Havgrim przeżyli wiele szczęśliwych lat w Alv- dalen. Opowiedzieli tę historię swojej córce Dorotei, która wyszła za mąż za Norwega. Nazywał się Erik Nordlade i był w Alvdalen kupcem. W późniejszych latach Kajsa i Havgrim mieli jeszcze syna, ale jego losy nie potoczyły się tak szczęśliwie. Córka Erika Nordlade, Petra Eriksdatter, była moją matką. I to ona opowiedziała mi historię dziewic z Var- gaby. Uważam za swój obowiązek spisanie opowieści, zanim rozpłynie się w ludzkiej pamięci i zaginie na zawsze. Nie jestem osobą wykształconą, a poza tym kobietą, zatem nie wypada mi zajmować się pisarstwem, lecz nie ma nikogo innego, kto mógłby utrwalić tę ponurą historię z dawnych czasów. Notatki przekażę w spadku mojej córce, Petrze, tak by ona mogła ją także opowiedzieć swoim dzieciom. Przykro tylko, że mamy tak mało dzieci, wszystkie kobiety w mojej rodzinie. Mam nadzieję, że moja córka i syn będą pod tym względem szczęśliwsi niż my. Trondheim w listopadzie 1882 roku. Gerd Svensdatter". Andre odetchnął. Teraz ta część drzewa genealogicz- nego rysowała mu się dość wyraźnie. Spróbował to naszkicować. Christer Grip Kajsa z Ludzi Lodu z Vargaby (Havgrim) ----- ur. 1779 ur. 1774 | ----------------- | | Erik Nordlade Dorotea Syn urodzony z Trondelag --- Havgrimsdatter później | ur. ok 1800 | Petra Eriksdatter Nordlade ------- Sven ur. 1821 | | Gerd Ole Svensdatter --- Knudsen | | Petra Olsdatter --- Syn zmarły 1880 - 1899 w młodości | | Mali --- Martwo urodzone ur. 1894 dziecko 1899 Tym się teraz powinien kierować. Gdzieniegdzie widniały puste miejsca. Syn, którego urodziła Kajsa w dojrzałym wieku, powinien mieć potomstwo. Dorotea Havgrimsdatter mogła mieć więcej dzieci, o których tu nie wspomniano, podobnie zresztą jak Petra Eriksdatter Nordlade, ta od medalionu z lokiem włosów w środku. A sam medalion? Skąd się wziął i jakie były jego dzieje? Ciekawe byłoby się tego dowiedzieć. A zatem cała historia o Vargaby została wymyślona! Nie przez Gerd Svensdatter, oczywiście, lecz przez rodziców jej babki, Kajsę i Havgrima-Christera. Nic dziwnego, że Gerd sprawiała wrażenie tak dobrze poin- formowanej, nawet jeśli chodzi o dialogi, których przecież nie mogła znać. Ale to nie ona to wszystko wymyśliła. Ona otrzymała tę opowieść w spadku. Andre nie miał już czasu dłużej nad tym rozmyślać. Teraz musiał iść do miasta i działać. Działać możliwie jak najskuteczniej! Przede wszystkim chciał odwiedzić swoją przyjaciółkę z magistratu. ROZDZIAŁ VIII Nette Mikalsrud coraz niespokojniej spoglądała na zegar. Czuła ssanie w żołądku, dokuczliwsze z każdą upływającą minutą. Dzień pracy dobiegał końca, a jej młody znajomy się nie pokazał. Czy w ogóle nie zamierzał już przychodzić? A miałby jej z pewnością tak wiele nowych rzeczy do opowiedzenia! Taka była ciekawa, czego się dowiedział! Niedzielna bluzka z koronkami wyglądała już dość nieświeżo. Panna Sylvestersen z sąsiedniego biura zwróci- ła uwagę, jak elegancko Nette dziś wygląda. Idzie może po pracy na jakiś pogrzeb? I czy nowa fryzura nie jest zbyt ekstrawagancka dla osoby w jej wieku? Nette odpowiadała coś półgębkiem pomiędzy jednym a drugim łykiem kawy. Panna Sylvestersen chcąc nie chcąc zamilkła, pojęcia nie miała, jak to jest, kiedy poważnego człowieka dotyka szaleństwo. Absolutne, beznadziejne szaleństwo, całkowicie lekce- ważące głos rozsądku! Pani Nette była na to zupełnie nieprzygotowana, a przez to kompletnie bezbronna. Wstydziła się okropnie, a zarazem wszystkie jej zmysły przepełniała nieznana radość. Jakby po raz pierwszy w swoim samotnym życiu odczuwała, że i ona żyje. Była w stanie uczynić wszystko dla swego nowego przyjaciela. Tyle tylko, że on się nigdy o tym nie powinien dowiedzieć! O, nie! To by była najgorsza rzecz, jaką Nette mogła sobie wyobrazić. Cóż on by na to powiedział? Co by sobie pomyślał? Prawdopodobnie patrzyłby na nią wystraszo- ny, bąkał słowa zakłopotania i wycofał się pospiesznie. Nie! Nigdy! Tyle radości sprawiał jej fakt, że może pomagać, że jest dla niego kimś ważnym, przyjaciółką. Najlepszą przyja- ciółką, jaką kiedykolwiek mógł mieć. Ale czas mijał, a on nie nadchodził. I po prostu już nie przyjdzie. Właściwie nie zwrócił na nią wcale uwagi i po wyjściu z magistratu zapomniał o spotkaniu. Tymczasem na pół godziny przed zamknięciem do biura wkroczył Andre i dłonie pani Nette zaczęły lekko drżeć, a ona sama bardzo się starała ukryć radosny uśmiech; policzki jej płonęły tak, że musiała pochylić głowę, z niepokojem myślała, czy fryzura jest w porządku i czy bluzka się nie pogniotła. Andre śmiał się do niej radośnie. - jak to dobrze, że jeszcze panią zastałem, panno Mikalsrud! Spóźniłem się, bo musiałem najpierw prze- czytać pewne bardzo ważne opowiadanie. Tłumaczy, dlaczego się spóźrsił! Bał się, że już jej nie zastanie! Żeby tyiko panna Sylvestersen teraz nie przyszła! Albo wprost przeciwnie, żeby tak panna Sylvestersen teraz weszła i zobaczyła mojego fantastycznego przyjacie- la. Bo on jest moim przyjacielem! To do mnie się teraz tak śmieje. Wiem, że jest ode mnie dwadzieścia pięć lat młodszy, ale też i nie w ten sposób on mnie interesuje. Chciałabym tylko okazać mu moją... moją... Pani Nette nie była w stanie dokończyć tej myśli. Miłość, to zbyt wielkie słowo. - ja także znalazłam to i owo - powiedziała onie- śmieiona. - Naprawdę? To cudownie! Mam pani tyle do opo- wiedzenia! Czy zechciałaby pani uczynić mi ten honor i zjeść ze mną obiad w hotelowej restauracji? Nette doznała zawrotu głowy. Obiad? Z nim? On zaprasza ją na obiad w hotelowej restauracjil Ileż to będzie plotek, gadania. Myśl o tym napełniała ją przyjemnym, a zarazem nieprzyjemnym uczuciem. Bo przecież nie wszystkie komentarze będą przychylne. Stara panna poluje na młodzika! Z drugiej jednak strony układ był dość bezpieczny. Większość ludzi nie widzi nic niestosow- nego w tym, że dwudziestoletni młodzieniec przyjaźnie rozmawia z czterdziestopięcioletnią kobietą. W którymś momencie tej gonitwy myśli musiała jednak powiedzieć: "Dziękuję, bardzo chętnie", bo Andre z radosnym uśmiechem mówił: - Wspaniale! W takim razie przyjdę po panią do domu o siódmej wieczorem. Mój Boże, a ona włożyła świąteczną bluzkę do pracy! W co się ubierze na wieczór? U niej w domu! Zabierze ją z domu! Boże, sąsiedzi! Z pewnością wszyscy wylegną do okien albo będą patrzeć przez uchylone drzwi. - Bardzo dziękuję - zdołała wykrztusić. - Jak pawie- działam, mam kilka interesujących obserwacji. - Świetnie! A czego dotyczą. - Przede wszystkim napisałam listy do kilku osób, które mogą posiadać pewne wiadomości... Andre zadowolony skinął głową i czekał na daiszy ciąg. - A poza tym nazwisko Nordlade. - Tak! - zawołał z ożywieniem. - Skąd ono pochodzi? Z Trondheim? - Nie. Ale spotkałam kogoś, kto je rozpoznał. Podob- no w Gaudalen jest zagroda, która się tak właśnie nazywa. Andre zastanowił się na chwilę. - Czy jeśli się stąd jedzie do Szwecji, to nie trzeba mijać tego Gaudalen? - Zależy dokąd do Szwecji się jedzie. - Do Alvdalen. Myśli Nette krążyły gorączkowo. - Jeśli pamiętam, to Alvdalen znajduje się w Dalar- na... - Tak, zgadza się. - W takim razie powinno się jechać przez Gaudalen. Ale nie mogę gwarantować za jakość dróg. Natrafił pan na jakiś ślad? - Nawet na bardzo dobry ślad! Dzięki tej opowieści, o której pani mówiłem. Najgorsze jest jednak to, że koniecznie muszę tam pojechać. A to będą dodatkowe koszty, benzyna, noclegi i tak dalej, nie bardzo mnie na to stać. Więc tę podróż muszę odłożyć na inną okazję. Szkoda, bo jestem już tak blisko, no ale... - Bardzo chętnie pożyczę panu potrzebną sumę! - za- wołała Nette, zanim zdążyła pomyśleć. Spojrzał na nią zaktopotany. - Mowy nie ma! - Ale dlaczego? Bardzo mnie pan zainteresował spra- wami swojej rodziny. Mam pewne oszczędności, szrzerze mówiąc przeznaczone na przyzwoity pogrzeb. A na razie nie mam zamiaru jeszcze umierać - uśmiechnęła się nerwowo. - O, Boże uchowaj! Na to mamy jeszcze czas! Andre pomyślał ze smutkiem, jak wielu samatnych ludzi żyje bardzo skromnie po to, by oszczędzić na godny pogrzeb. Ale nietrudno było ich zrozumieć, gdy się choć raz widziało pogrzeb na koszt kasy zapomogowej. Nędza tych uroczystości była upokarzająca. Nette przyglądała mu się wyczekująco. We wzroku malowało się pragnienie pomagania bliźniemu w po- trzebie, zrobienńa czegoś ważnego dla innych. Przecież nie mógł odmówić jej tej radości. - W takim razie bardzo dziękuję - uśmiechnął się, a Nette rozpromieniła się i obiecała wstąpić do banku po wyjściu z biura. Andre podał jej swój domowy adres, na wszelki wypadek, a po tej peszącej oboje formalności rzekł: - Dowiedziałem się także, jak ma na imię córka Petry. - Aha, ta z domu dziecka? Spotkał ją pan? - Nie, już tam nie mieszka. Wygląda, niestety, na to, że ona... - skrępowany zniżył głos -... że ona wyszła na ulicę. - O mój Boże, jakie to smutne! Jej współczuctie było dla Andre pociechą. Powiedział z ożywieniem: - Spróbuję, oczywiście, odnaieźć ją, powiedzieć jej, że jest moją kuzynką i postarać się naprostować jej życie, jeśli to będzie możliwe. - To bardzo szlachetne z pańskiej strony. Ale czy to znaczy, że ma pan pewność, iż jest ona pańską krewną? - Jestem o tym przekonany. Powinienem ponadto próbować odszukać innych ewentualnych kuzynów, dla naszego rodu to bardzo istotne, byśmy trzymali się razem, ale akurat teraz córka Petry jest najważniejsza. - Jak ona ma na imię? - zapytała Nette cicho z wyraź- ną sympatią dla tej młodej upadłej istoty. - Mali. I myślę, że nazywa się Knudsen, po ojcu Petry... Co się stało? Nette zmrużyła oczy. - Mali? To nie jest pospolite imię. Mali Knudsen powiada pan? W takim razie ja ją chyba znam. Policja ma często do niej pretensje za awantury na ulicy. - O mój Boże, wygląda mi ona na prawdziwie nieokiełznaną młodą osobę! W głosie Nette słychać było powstrzymywany śmiech. - Tak, rzeczywiście. Ale ona nie jest taka, jak pan myśli. To prawda, że Mali Knudsen wychodzi na ulicę, ale nie ma w tym nic złego. Wprost przeciwnie. - Nie rozumiem. Nette pochyliła się ku niemu i szepnęła rozbawiona: - Mali Knudsen jest bojowniczką o prawa kobiet. Jej ideałem jest emancypacja. - Boże drogi! - jęknął Andre. W tym czasie tak zwane feministki walczyły o po- wszechne prawo głosu dla kobiet i, żeby je wysłuchano, często sięgały po dość drastyczne środki. Coś mu mówiło, że młoda Mali może być osobą o niełatwym usposobieniu. Ale... Oczywiście z ogromną ulgą przyjął do wiadomo- ści, że nie jest, jak przypuszczał, po prostu dziewczyną uliczną. To by było najgorsze. I takie zaskakujące w odniesieniu do kogoś z Ludzi Lodu. - Zdawało mi się, że Norwegia jest bardzo postępo- wym krajem i że kobaety mają prawo głosu. - Tylko w niektórych gminach. Powszechnego prawa głosu nie mamy. Akurat teraz sprawa jest znowu rozpat- rywana w Stortingu. Mam nadzieję, że zasiadający w par- lamencie mężczyźni podejmą rozsądne decyzje. Andre spoglądał na nią spad oka. Czyżby i w tym przypadku miał do czynienia z feministką? Jeśli tak, to jednak z przedstawicielką tych spokojniejszych bojow- niczek o równouprawnienie. Nette zwlekała. Nie chciała się narzucać. - Ja... Za kilkanaście minut skończę pracę. Gdyby pan chciał, mogłabym pokazać, gdzie można zastać Mali Knudsen. Nie wiem wprawdzie, gdzie ona mieszka, ale często widuje się ją na rynku. - Bardzo dziękuję. To takie uprzejme z pani strony. - Przynajmniej tyle mogę zrobić. Andre zaczął się cicho śmiać sam do siebie. Pani Nette przygiądała mu się zdziwiona. - Przyszło mi do głowy, że nie jestem chyba zbyt eleganckim mężczyzną. Zapraszarn na obiad, a potem muszę pożyczać pieniądze od mojej damy. "Moja dama"! Jak to ładnie brzmi! Andre znowu się roześmiał: - Ale na obiad mnie stać, zapewniam panią! Nette odpowiedziała uśmiechem. Czuła, że to, co ją łączy z tym młodym człowiekiem, to prawdziwa przyjaźń. Andre opowiedział jej w skrócie o medalionie i manu- skrypcie, jaki dostał z domu. - Opowieść została spisana przez matkę Petry, Gerd. W tej chwili nie będzie pani miała czasu, żeby to wszystko przeczytać, aie bardzo bym chciał, żeby pani chociaż przejrzała notatki. Zwłaszcza zakończenie. Wyjaśnię wie- czorem, dlaczego mi tak na tym zależy. Z wielkim przejęciem wzięła od niego manuskrypt i zapewniła, że będzie ga strzec jak oka w głowie. Andre zaczekał, aż Nette uprzątnie swoje biurko, po czym oboje wyszli. Przy wejściu zderzyli się z panną Sylvestersen, która usunęła się na bok, ale gdy schodzi- li po schodach, podążała krok w krok za nimi. Nette nie przerywała rozmowy, zwracała się do Andre dość poufale i wciąż czuła na plecach świdrujące, lodowate spojrzenie tamtej. Ta plotkara musiała sobie teraz skojarzyć fryzurę i świąteczną bluzkę Nette z wizytą tego młodzieńca. Ale niech sobie myśli co chce. I nagle zrobiło jej się żal panny Sylvestersen. Samotna kobieta, mająca pewnie jakieś swoje skryte marzenia, które nigdy się nie spełnią. Czyż można się z kogoś takiego śmiać lub nad nim triumfować? Nette przecież sama najlepiej wiedziała, jak to jest. I, szczerze mówiąc, życzyła swojej złośliwej koleżance takiego przyjaciela albo w ogóle jakiegokolwiek przyjaciela. Naprawdę chciała dzielić się swoim szczęściem z innymi. Zjawił się oto ktoś, dla kogo mogła zrobić wszystko i nie żądać niczego w zamian. Jej serce przepełniała radość. Na rynku rzeczywiście kręciło się kilka pań w wojow- niczych nastrojach i rozklejało plakaty. Andre natych- miast rozpoznał Mali - po jej młodym wieku, a także po chropawym, zdradzającym brak wykształcenia głosle, który wykrzykiwał niezbyt piękne słowa pod adresem mężczyzn, nienawidzących kobiet. - To ona - powiedziała Nette. - Ta skromnie ubrana. - Tak, domyśliłem się. Zechciałaby pani mnie przed- stawić? W przeciwnym razie gotowa pomyśleć, że mam jakieś niecne zamiary. Kiedy podeszli, Mali spojrzała na nich agresywnie. Na moment w jej oczach pojawił się lęk, ale poznała Nette i uspokoiła się. - Dzień dobry, Mali - przywitała się urzędniczka. - Czy mogę ci przedstawić pana Andre Brinka? To twój krewny i chciałby z tobą porozmawiać. - Krewny? Ja nie mam żadnyeh krewnych - odparła dziewczyna stanowczo. Przy bliższym poznaniu Mali zyskiwała. Pod nędzną oprawą, pod zniszczanym ubraniem wyczuwało się coś sympatycznego. Ładne rysy, zgrabna sylwetka; włosom przydałoby się więcej starania, ale w oczach czaił się jakiś wyraz bezradności, którego nie zdołała pokryć agresyw- nym zachowaniem. Nim zdążył się odezwać, zawołała: - Tylko mi nie mów, że jesteś moim bratem lub coś w tym rodzaju. - Nie, nie - uśnniechnął się Andre. - Ale zdaje mi się, że znalazłem dość wiarygodne dowody, że twoja zmarła matka i ja pochodzirny z tej samej rodziny. Bardzo bym chciał z tobą porozmawiać. Myślisz, że da się to jakoś zorganizować? Przygiądała mu się niepewnie, a potem przeniosła wzrok na swoje bardzo zniszczone buty. - No, może - rzekła przeciągle. - Tylko że ja nie spotykam się z ludźmi z pańskiej sfery... - Nie mów do mnie pan. Jcsteśmy przecież chyba rówieśnikami. Odwróciła wzrok. - Może moglibyśmy znaleźć miejsce w parku, niedale- ko katedry. Tam są ławki. - A nie chciałabyś czegoś zjeść? Mali popatrzyła na swoje ubranie, po czym wybuch- nęla głośnym i niezbyt szczerym śmiechem. - Gdzie ty właściwie mieszkasz? - zapytała Nette. - Guzik cię to obchodzi! - Nie mam zamiaru cię przesłuchiwać. Jeśli nie chcesz, to nie odpowiadaj. Wyraz agresji w oczach Mali złagodniał. - A tam! Sypiam na skrzyni w starej szopie w porcie. - Pomyślimy także i o mieszkaniu - powiedział Andre. - Najpierw jednak musimy porozmawiać. - W takim razie ja was zostawiam - rzekła Nette. - Spotkamy się o siódmej, tak? Andre potwierdził i pożegnali się. - Nie wstydzisz się chodzić po ulicy z kimś takim jak ja? - zapytała Mali zaczepnie, kiedy szli przez rynek w kierunku katedry. - Dlaczego, na Boga, miałbym się wstydzić? - zdziwił się Andre. Chciał jeszcze dodać: "Przecież i tak nikt mnie tutaj nie zna", ale w porę się powstrzymał. Mali prychnęła tylko w odpowiedzi. Znaleźli wygodną ławkę pod wysokim, rozłożystym drzewem. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, czy nie jesteś głodna - przypomniał Andre. - Szczerze mówiąc wciąż jestem głodna. Zdążyłam się przyzwyczaić. Andre zobaczył po drugiej stronie ulicy piekarenkę. - Poczekaj tutaj - poprosił. - Ja też zgłodniałem. Nie chciało mu się jeść, ale uznał, że dzielenie się bułkami i mlekiem, które kupił, stworzy swego rodzaju poczucie wspólnoty. Mali była głodna jak wilk, nie umiała tego ukryć. Kiedy już zjedli prawie wszystko, powiedziała ostro: - No? Czego ode mnie chcesz? Nie mogę tu siedzieć cały dzień. Inne dziewczyny gotowe pomyśleć, że je zdradziłam. Andre miał pewne kłopoty z połączeniem jej prostego, nawet wulgarnego zachowania z walką o równoupraw- nienie kobiet, ale akurat teraz nie bardzo miał czas rozpytywać o jej ideały i cele. Zaczął więc mówić o najważniejszym. - Wszystko urskazuje na to, że twoja matka, a więc tym samym także i ty, należycie do niezwykłego rodu. A tak się składa, że dla nas jest sprawą bardzo ważną, byśmy zawsze trzymali się razem. Nasza rodzina bardzo chętnie przyymuje nowych członków. Takich jak ty. - Nic z tego nie rozumiem. - Wcale też tego nie oczekuję. Ale twoja matka... - Nie nazywaj jej moją matką! Ona się mną w ogóle nie przejmowała. - A ja wiem, że było inaczej. Miała zaledwie czternaś- cie lat, kiedy się urodziłaś. Twój ojciec ją rzucił i musiała mieszkać razem z tobą w starej szopie. Kiedy ludzie przyszli, żeby cię zabrać do ciepłego i suchego domu, musieii cię odebrać jej siłą. I nigdy potem nie pozwolono jej cię odwiedzić. Mali odwróciła głowę. Jej szczupłe, dziewczęce ramiona skuliły się bezradnie. - Pięć lal później urodziła drugie dziecko. Przypad- kiem moja kuzynka znajdowała się w pobliżu, gdy twoja matka, Petra, odebrała sobie życie. Moja kuzynka próbo- wała uratować przynajmniej nie narodzone jeszcze dziec- ko, ale ono już było martwe. Było to dziecko poważnie zdeformowane, ale właśnie takie dzieci przychodzą dość często na świat w naszej rodzinie. Wszystko stało się na brzegu fjordu, niedaleko Trondheim, trzynaście lat temu. Teraz ja przyjechałem tutaj, żeby odnaleźć jakieś ślady i dowody mogące potwierdzić, że Petra pochodziła z Ludzi Lodu. Wierzę, że mi się to udało. Dowiedziałem się też o tobie i nie mam wątpliwości, że jesteś naszą krewną. Dziewczyna zwróciła się w jego stronę. - Jak powiedziałeś? Jak nazywa się ten ród? - zapytała mrużąc oczy. - Ludzie Lodu. - Co to za ludzie? - O, to bardzo długa historia. Jeśli będziesz chciała i zdołasz wysłuchać, to ci ją kiedyś opowiem. Ale to innym razem, bo na dziś wieczór zaprosiłem pannę Mikalsrud na obiad. Bardzo mi pomogła w poszukiwaniu innych członków Ludzi Lodu. - Dlaczego jest takie ważne, byśmy trzymali się razem? Dostrzegł to jej niepewne "byśmy" i bardzo go to ucieszyło. To znaczy, że Mali mu wierzy! - Wynika to z naszej historii. Jutro, niestety, też nte będę mógł ci jej opowiedzieć, bo muszę pojechać do Alvdalen. - Do Alvdalen? Do Szwecji? Na Boga, jakim sposo- bem zamierzasz się tam dostać? - Mam samochód. - Co? - Mali otworzyła usta. - Powiedz mi, czy wy, Ludzie Lodu, jesteście bardzo bogaci? Andre wzruszył ramionami. - Specjalnie bogaci to nie, ale dajemy sobie radę. - A wiesz co? Ja to pluję na pieniądze! Ja mam coś, w co wierzę, a wtedy pieniądze nie mają żadnego znaczenia. - Oczywiście. A ta twoja idea to prawo głosu dla kobiet, tak? - O, ja walczę o dużo więcej. Chcę walczyć o sprawy kobiet, przemawiać w ich imieniu, bo umiem to robić! Gdybyś widział to, co ja, ile jest niesprawiedliwości, ile wykorzystywania kobiet i dziewcząt, to byś się nie dziwił. Zresztą, co mi tam, możesz nie wierzyć! Ja i tak swoje wiem. - Ależ ja ci wierzę, Mali! Nie wszyscy mężczyźni są ślepi na krzywdę kobiet. Aie zanim zajmiemy się innymi sprawami, musimy znaleźć ci jakiś dach nad głową i postarać się o porządne ubranie. - Nie. Najpierw chcę się dowiedzieć czegoś więcej o tych, no jak tam, o tych Ladziach Lodu. Jest w nich coś dziwnego, powiadasz. A co takiego? I skąd wiesz, że martwo urodzone dziecko było jednym z was? - No wiesz, to był twój brat albo stostra. A u Ludzi Lodu w każdym pokoleniu rodzi się jedno dziecko obdarzone szczególnymi cechami, zresztą bardzo róż- nymi. Niektóre z nich mają szerokie, spiczasto zakoń- czone barki. Matki tych dzieci zwykle umierają przy porodzie. - jezu! I ten mały miał właśnie takie ramiona? - Dlatego zrodziło się podejrzenie, że to dziecko i twoja matka, i ty także pochodzicie od jednego z potomków Ludzi Lodu, który jako mały chłopiec zaginął w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym siód- mym. - Ale przecież równie dobrze to ojciec tego zdefor- mowanego dziecka mógł pochodzić z Ludzi Lodu! - zawołała Mali. Andre pochwalił jej inteligencję, co najwyraźniej spra- wiło jej przyjemność. Uświadomił sobie, że Mali zaczyna go akceptować, mimo że jest przedstawicielem podej- rzanego rodu męskiego. - Interesowałem się rodziną tego człowieka - wyjaś- nił. - Widzisz, on miał jedenaścioro rodzeństwa, a Ludzie Lodu miewają niewiele dzieci. Mali zachichotała. - Czy to jedna z tych szczególnych cech tej rodziny? - Tak. A drugą jest to, że rodzą się dotknięci, jak my ich nazywamy, ludzie obdarzeni wielkimi zdolnościami paranormalnymi. Ponadnaturalnymi - poprawił się, żeby Mali lepiej zrozumiała. Mali rozpromieniła się. - Coś takiego to bym chciała mieć! Andre zapytał ostrożnie: - A nigdy niczego takiego u siebie nie zauważylaś? Bo nawet normalni potomkowie Ludzi Lodu bywają często bardziej wrażliwi, więcej potrafą niż zwyczajni ludzie. Mali zastanawiała się przez chwiIę. - Niech mnie licho! - wykrzykngła w końcu. - Pew- nie, że zauważyłam! Przecież zawsze wiedziałam, kiedy wychowawczyni przyjdzie na inspekcję, i mogłam za- wczasu ostrzec inne dziewczyny. - No więc widzisz - kiwał głową Andre. - Wiesz, ponieważ w moim pokoleniu nie urodził się nikt ob- ciążony, musieliśmy zacząć szukać bliższych informaeji o tej kobiecie z brzegu. Musieliśmy się dowiedzieć, czy jej dziecko było dotknięte. I wygląda na to, że tak właśnie jest. Muszę tylko pojechać do Alvdalen, żeby to potwier- dzić. - A nie mogłabym pojechać z tobą? - zawołała impulsywnie. - Nie ze względu na samochód, ale dlatego, że ja też jestem z Ludzi Lodu. Coś mi mówi, że pochodzę z tej rodziny. - Ja też jestem tego pewien - uśmiechnął się Andre. Nie powiedział ani słowa na temat jej wyglądu ani że nie będzie pasować do eleganckiego samochodu. - Skoro i tak nie masz gdzie mieszkać, to najlepiej będzie, jeśli pojedziesz ze mną. - Och, dziękuję! - wykrzyknęła i rzuciła mu się na szyję. Andre trochę się zaniepokoił, bo jej włosy prze- słoniły mu twarz, opadały na ramiona. A jeśli ona ma wszy...? Nie bardzo był pewien, czy dobrze robi, zabierając ją w podróż; ale teraz nie miałby już serca, żeby jej tę radość odebrać. Nette poszła do banku i kazała sobie wypłacić taką sumę, że zdziwiony kasjer przyglądał jej się podejrzliwie. Co tam, mogę przecież wpłacić ponownie, jeśli się okaże, że wzięłam za dużo, pomyślała. Nie mogła przynieść za mało! Wszystko da się załatwić! Teraz pozostawała jeszcze sprawa stroju na wieczór. Najładniejsza bluzka była po całym dniu nieświeża, a suknie, które wisiały w szafie, wyglądały żałośnie, były niemodne i znoszone. Wahała się przez chwilę, a potem skierowała w stronę eleganekiego magazynu przy ulicy Biskupiej. Po długim, bardzo długim czasie wyszła stamtąd z dużym pakietem pod pachą. Przepełniała ją radość, czuła się podniecona i frywolna. Pomyśleć, że kupiła gotową wizytową suknię! Nigdy przedtem tego nie robiła, zawsze szyła suknie i dla siebie, i dla matki. Ale dzisiaj jest przecież wielki dzień! Kiedy mijała katedrę, spostrzegła, że jej młodzi znajo- mi siedzą na ławce pod drzewem. Na moment przystanęła, nie chciała, by zobaczyli ten jej płaski pakiet, który aż nadto wymownie świadczył o jej stosunku do dzisiejszego zaproszenia. Nie mogła jednak się wycofać, to by wy- glądało okropnie. Nieco speszona poszła więc dalej. - Wciąż jeszcze tu siedzicie? - zapytała wesoło. Andre na jej widok wstał. - A czy pani nie mogłaby usiąść z nami na chwilkę, panno Mikalsrud? Właściwie nie miała czasu i właściwie wypadało po- dziękować i odmówić, ale ona, nie bacząc na nic, powiedziała: oczywiście, i usiadła. Andre opowiadał, co oboje z Mali uzgodnili, i o tym, że Mali pojedzie z nim do Alvdalen. Nette starała się przełknąć uczucie rozczarowania. - Ale w takim razie Mali będzie potrzebne podróż- ne ubranie - powiedziała tak życzliwie jak tylko umia- ła. - Możliwe - burknęła Mali cierpko. - Tylko skąd je wziąć? - Mam propozycję - uśmiechnęła się Nette. - Pó- jdziemy zaraz do magazynu, z którego dopiero co wyszłam, i tam coś kupimy. Musimy się pospieszyć, żeby zdążyć przed zamknięciem. Mali przyglądała się jej z niechęcią. - Czy pani rozum straciła? Przecież ja nie mam czym zapłacić! - Mogę ci pożyczyć. Wiem, że oddasz, kiedy będziesz miała. - Jezu! - westchnęła Mali. Najwyraźniej było to najczęściej przez nią używane słowo. - No to chodźmy! Oczywiście, że oddam dług. - Musimy ci też znaleźć jakieś miejsce na noc - przy- pomniał Andre. - Może w Hospicjum? - zaproponowała Nette. - Wa- runki są tam bardzo skromne, ale jest czysto. - O, to już chyba oni mogą się bać, że im tam napaskudzę - uśmiechnęła się Mali niepewnie. Nette zastanawiała się przez chwilę, a potem powie- działa: - Gdybyś chciała się trochę ogarnąć po tym miesz- kaniu w szopie, wykąpać się i umyć włosy, a także wyrzucić to brudne ubranie, zanim pójdziesz do Hospic- jum, możesz to zrobić u mnie. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, oczywiście. - Jezu! Czy naprawdę na ziemi są anioły? Jasne, że chciałabym się wykąpać! I przeczesać włosy gęstym grzebieniem. Nie, przepraszam, wszy to ja nie mam. Siostry w przytułku bardzo pilnowały. Andre zrozumiał pytanie, które posyłało mu spojrzenie Nette: "Czy ona też pójdzie do restauracji na obiad?" brzmiało to pytanie. We wzroku Nette dostrzegł bezrad- ność i niepokój. W tej sytuacji Andre rzekł stanowczo: - No więc postanowione, Mali. Pójdziesz teraz z pan- ną Mikalsrud, a potem udasz się do Hospicjum. My z panną Mikalsrud mamy do omówienia kilka spraw dziś wieczorem. Przyjdę po ciebie jutro rano, powiedzmy o ósmej. Nie będzie za wcześnie? - Nie, skąd. Ale to oczywiście ja przyjdę do hotelu, będę czekać punkt ósma. Jeśli o mnie chodzi, to moglibyś- my wyjechać nawet wcześniej. - Myślę, że wcześniej nie podają śniadania w hotelu - uśmiechnął się Andre. - No świetnie. W takim razie o ósmej. W drodze do Szwecji opowiem ci o Ludziach Lodu. Do widzenia! Obie jego nowe przyjaciółki zniknęły za rogiem. Różniły się od siebie niczym dzień i noc. Błogosławiona panna Mikalsrud, pomyślał. Lepszej pomocnicy nie mógł- by sobie wymarzyć! A Mali jest bardzo ładna i miła. Jak nie oszlifowany diament, chropowaty, o ostrych kantach. Nieoczekiwanie zapragnął poznać, jak by ten diament wyglądał po oszlifowaniu. Jego podróż śladami potomków Christera Gripa zda- wała się być owocna ponad wszelkie oczekiwanie. Tak rozmyślał Andre podążając w stronę hotelu. Jeszcze nie wiedział, w co wciągnął obie swoje przyja- ciółki. Niebezpieczeństwa czaiły się jeszcze w ukryciu. Ale nie szuka się bezkarnie potomstwa Christera Gripa. ROZDZIAŁ IX Nette siedziała na swojej starej i zniszczonej, ale ulubionej kanapie i nie bez smutku przygłądała się Mali, która, świeżo wykąpana, z mokrymi jeszcze włosami krygowała się przed lustrem. Sama Nette nie miała na razie czasu przymierzyć swojej nowej sukni, a należałoby przy niej co nieco poprawić; nie miała też czasu zajrzeć do rękopisu, który powierzył jej Andre. - Dokonałyśmy dobrego wyboru, prawda? - pytała Mali zaróżowiona na twarzy, pełna podziwu dla swojej prostej sukienki z ładnej bawełny w drobne kwiatki na niebieskim tle. - Owszem - potwierdziła z uśmiechem Nette. - Znako- mieie pasuje dla takiej młodej dziewczyny jak ty. Świeża i przewiewna, a przy tym nie będzie się zbyt szybko brudzić. - No właśnie, bo przecież wiesz, ja muszę być przygo- towana na każdą pogodę. Nie co dzień będę nocować w Hospicjum. - Myślę, że pan Andre Brink z Ludzi Lodu pomoże ci się jakoś urządzić, jeśli uzna, że naprawdę jesteś jego kuzynką. - Tak uważasz? On jest dosyć przystojny, no nie? - dodała Mali przyglądając się odbiciu swojej twarzy w lustrze. Nette poczuła ukłucie w sercu. - Owszem, jest "dosyć przystojny". To bardzo sym- patyczny młody człowiek. Mali odwróciła się do niej gwałtownie. - Macie się spotkać dzisiaj wieczorem, no nie? - Tak. Pan Andre zaprosił mnie na obiad do hotelowej restauracji. Nie była w stanie zapanować nad swoim głosem, w którym wyraźnie zabrzmiała nuta dumy. - Obiad w hotelu! Jezu, ale z ciebie szczęściara! W co się ubierzesz? Nette wstała z kanapy. - Dzisiaj kupiłam suknię - powiedziała ożywiona i przyniosła pakiet. - Chciałabyś zobaczyć? - Pewnie! Nette ostrożnie, niemal z szacunkiem rozwinęła błysz- czący papier i wyjęła bardzo piękną jedwabną suknię koloru kości słoniowej z bufiastymi rękawami, ozdobioną koronkami. - Oj! - jęknęła Mali zachwycona. - Wybierasz się na bal? Nette ogarnęły wątpliwości. - Myślisz, że jest zbyt strojna? Ale ja nie mam nic innego... - Uważam, że powinnaś ją włożyć - oświadczyła Mali stanowczo. Nie była głupia, tylko po prostu nie miała wykształcenia, ale na ludzkich uczuciach znała się znako- micie. - Nie mogłabyś mieć nic lepszego na obiad w hotelowej restauracyi! Przymierz suknię, żebym mogła zobaczyć, jak się w niej prezentujesz! - Najpierw powinnam się chgba wykąpać i ułożyć włosy. - Masz rację. Zabrałam ci tyle czasu! To dla mnie typowe, myślę tylko o sobie... - Wcale nie. Ale może chciałabyś, żebym ci pomogła upiąć włosy? - Nie, dziękuję. Robię to bardzo zręcznie sama - po- wiedziała Mali. Ujęła swoje długie, ciemne włosy, podob- ne do końskiej grzywy, owinęła je kilka razy wokół dłoni, sięgnęła po szpiłki i po chwili upięła nad karkiem bardzo staranny kok. - Coś takiego! - roześmiała się Nette. - Poszło ci znakomicie! Ale to właściwie grzech ukrywać takie piękne włosy w ten sposób. - Gdybym je nosiła rozpuszczone, to postetunkowy mógłby mnie zamknąć jako ulicznicę - stwierdziła Mali trzeźwo. - A tego to naprawdę nie chcę! Można o mnie mówić, co się chce, ale ulicznicą nie jestem! - Nikt cię chyba o to nie podejrzewa - rzekła Nette spokojnie. - Owszem, są tacy. W przytułku wychowawczyni ciągle grzebała w moich rzeczach, żeby zobaczyć, czy nie znajdzie czegoś "podejrzanego". Jakichś pieniędzy w poń- czosze, grzesznej bielizny czy czegoś w tym rodzaju. O, do diabła, jak ja ci zazdroszczę tego obiadu! Tego ci jednak nie odstąpię, pomyślała Nette, dając dziewczynie pieniądze na nocleg. Czy myślisz, że ja ci nie zazdroszczę podróży do Alvdalen? I twojej młodości! Ach, moja droga, gdybym tak mogła się z tobą zamienić...! Andre przyjechał, żeby zabrać ją do restauracji, i wszys- cy sąsiedzi pootwierali drzwi na oścież. Nette usłyszała wiele komplementów na temat sukni i fryzury; troszkę było jej przykro, że płaszczyk ma taki stary i zniszczony, ale nie odważyła się na kupno nowego. Musiała zachować pieniądze na podróż młodych do Szwecji. Andre przyje- chał, oczywiście, samochodem i samotna Nette Mikalsrud przeżyła moment wielkiego wzruszenia, gdy pomagał jej wsiąść, a ze wszystkich okien spoglądali na nią ukryci za firankami sąsiedzi. Po drodze podała mu dyskretnie kopertę zawierającą prawie wszystkie jej oszczędności. Brakowało tylko nie- wielkiej sumy, którą musiała zostawić w banku, by zachować konto. Zakupy, jej własne i Mali, poważnie naruszyły kasę, ale jednak zostało jeszcze tyle, że starczyło- by na podróż do Sztokholmu, i to dwa razy tam i z powrotem, gdyby się to miało okazać niezbędne! Andre, skrępowany, podziękował i obiecał zwrócić dług najszybciej jak to możliwe. Jaki cudowny wieczór spędziła pani Nette! Usłużni kelnerzy, którzy spełniali każde ich życzenie, wspaniałe wino, które leciutko szumiało w głowie, wyszukane jedzenie i Andre, który sprawiał wrażenie, że naprawdę dobrze się czuje w jej towarzystwie. Prowadzili swobodną rozmowę, opowiadali wesołe anegdoty i zdarzenia z włas- nego życia, a wkrótce rozmowa zeszła na sprawy, dla których Andre przyjechał do Trondheim. W tym mniej więcej punkcie porzucili, ku wielkiej radości Nette, wszystkie tytuły. - Mówiłaś, że podjęłaś pewne kroki pod moją nieobe- cność - przypomniał Andre. - Owszem, wysłałam listy do kilku osób, które powin- ny być zorientowane w sprawach dotyczących Petry Olsdatter. A poza tym, jak mówiłam, dowiedziałam się co nieco na temat nazwiska Nordlade i...No właściwie to już wszystko. A ty? - A ja dostałem ów medalion, który jutro oddam Mali, bo oczywiście należy do niej. A druga, niezwykle inte- resująca sprawa, to manuskrypt. Zajrzałaś do niego? Z żalem potrząsnęła głową. - Niestety, rzuciłam tylko okiem na samo zakoń- czenie, na więcej nie miałam czasu. Mali była przecież u mnie. - Tak, to prawda. - Chciałbyś pewnie mieć zapiski ze sobą, kiedy poje- dziesz do Alvdalen? Zastanowił się. - Tak. Chyba tak. Ale może uda ci się przejrzeć je jeszcze dziś wieczorem? Wstąpię jutro rano do ciebie do biura i odbiorę manusksypt. Bardzo bym chciał, żebyś go jak najszybciej przeczytała. - Dziękuję ci, chętnie to zrobię - obiecała, ba po- chlebiało jej zaufanie Andre. - Z tych fragmentów, które zdążyłam przejrzeć, wynika, że ten... Havgrim, tak miał na imię? Że ten Havgrim jest dla twojego rodu kimś ważnym? - On należał do mojego rodu! - zapewnił Andre. - Ale nie mam na to żadnych konktetnych dowodów. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko je znaleźć. A później wyjaśnić, czy nie ma tu gdzieś jeszcze innych naszych krewnych. - Rozumiem. I domyślam się, że wypełnienie tego zadania jest dla ciebie bardzo ważne. - Nawet nie wiesz, jak bardzo. Muszę ci wyjaśnić, że na naszym rodzie ciąży od setek lat straszne brzemię. Teraz nie ma czasu na szczegóły, musielibyśmy tu siedzieć i rozmawiać przez wiele godzin. Ale to brzemię sprawia, że powinniśmy trzymać się razem, a kiedyś w osiemnas- tym wieku zdarzyło się, że jeden z Ludzi Lodu zaginął. I właśnie teraz ja natrafiłem na ślad jego potomstwa. Wszystko to będę musiał wyjaśnić Mali jutro w samo- chodzie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ona jest jedną z nas. Zajmie nam to z pewnością większą część podróży. Historia naszego rodu jest niezwykła i tak skomplikowana, że obcy nie bardzo chcą w nią wierzyć. Nette znowu poczuła ukłucie w sercu. "Obcy", to tym razem była ona. Mali natomiast należała do rodziny. Samotność otaczała ją niczym gęsta mgła. Mogła się była przyzwyczaić, że dla innych ludzi jest obca. I chyba się przyzwyczaiła, aż tu nagle, w ciągu ostatnich dni, świadomość tego stała się znowu boleśnie dokuczliwa. Wspaniały wieczór dobiegał końca. To ona dała znak, że pora wracać, mówiąc: - Jutro czeka cię długa podróż. Potrzebujesz wypo- czynku. Ona sama mogłaby siedzieć do rana w tym hotelowym saloniku, dokąd przenieśli się po obiedzie. Ale piękna przygoda była definitywnie zakończona. Andre odwiózł ją do domu, uścisnął jej rękę na pożegnanie i podziękował za naprawdę wspaniały wieczór. Nette nie mogła sobie nawet przypomnieć, o czym mówili. Była tak podniecona, że wszystkie wspomnienia uleciały. Samochód odjechał. Rozmarzona Nette poszła po schodach na górę. Wyjęła klucz. Mruczała coś pod nosem niezadowolo- na, bo miała kłopoty z odnalezienaem dziurki. Ale też na klatce było ciemno choć oko wykol. Żarówka musiała się przepalić. Nareszcie! Otworzyła drzwi, żeby wejść. W tym samym momencie kątem oka zauważyła jakiś ruch na zewnątrz. Ktoś skrada się po schodach? Nic więcej nie zdążyła pomyśleć, bo głowę przeszyła jej bolesna błyskawica, a potem zaległa ciemność. Nieprzytomna Nette została przeciągnięta przez drzwi swego mieszkania i porzucona na podłodze w przedpo- koju. Drzwi zostały zamknięte od zewnątrz, a klucz wyjęty z zamka. Pospieszne kroki zadudniły na schodach. Andre wyszedł z hotelu na ulicę punktualnie o godzinie ósmej rano. Mali czekała już na niego z promiennym wzrokiem. Czysta, starannie uczesana, w swojej błękitnej kwiecistej sukience i podróżnym żakiecikiem na ręce. Wyglądała niezwykle młodo i świeżo. I wojowniczo. Nędza, która legła u godstaw jej agresji wobec społeczeń- stwa, nie dała się po prostu zmyć odrobiną wody. - Hej! - powiedziała z nieśmiałym uśmiechem. - Hej, wiosenny kwiatuszku! - przywitał ją Andre. - No? Wyspałaś się? - Czy myślisz, że takie poobijane ciało jak moje może spać w miękkiej, luksusowej pościeli? Nie spałam dobrze, naprawdę. Czułam się jak kogut w wielkim kurniku. Dosyć dziwne porównanie, pomyślał Andre, prowa- dząc ją do samochodu. Ale to dla niej, zdaje się, typowe. - Jak się udał obiad? - zapytała z kolei Mali swoim nieco ostrym głosem. - Ach, to był bardzo przyjemny wieczór - odparł. - Nette Mikalsrud jest naprawdę sympatyczną osobą. - Jedyna ludzka istota w tym całym gminnym maglu - powiedziała Mali cierpko. Nagle przystanęła. - Co? To naprawdę twój samochód? Samochód został starannie wymyty i odzyskał blask. Chłopiec hotelowy polerował go przez cały dzień. - Mój - powiedział Andre, nawet nie próbując ukryć dumy. - To naprawdę mój samochód. Mój i mojego ojca. Każdy z nas posiada połowę. Ja tę pięikną i błyszczącą, a ojciec środek, to, czego nie widać. - Ale środek też z pewnością jest ważny - rzekła Mali tak przejęta, że nie zrozumiała żartu. Obchodziła samo- chód w kółko, nie mogąc oderwać od niego oczu. - Wiesz, czuję, że naprawdę należę do twojej rodziny! - oświad- czyła ze śmiechem. - Oczywiście, że należysz, ale nie myśl, że jesteśmy milionerami! Spojrzała na niego ze złością. - Do diabła, uważasz, że zależy mi na pieniądzach? Jak się do tego wsiada? Pomógł jej usadowić się na miejscu obok kierowcy. - Panie Jezu! - szeptała Mali przejęta. - Co za widok! Jakbym posiadała cały świat! Wydała z siebie przenikliwy krzyk radości, który z pewnością zbudził wszystkich śpiących jeszcze gości hotelowych. Andre włąrzył silnik i samochód potoczył się w dół ulicy. Kiedy okrążali rynek, Mali trzymała się kurczowo i wrzeszczała z radości. - Musimy jeszcze wstąpić do biura Nette! - zawołał Andre, żeby ją przekrzyczeć. - Mam od niej odebrać ważne papiery. Nette jednak w biurze nie było. Nikt nie wiedział dlaczego. Panna Mikalsrud opuściła dotychczas tylko dwa dni podczas wszystkich lat pracy w magistracie. Raz, kiedy umarła jej matka, i drugi raz, kiedy matkę chowano. - Może wypiła za dużo wina? - powiedziała Mali złośliwie, gdy wyszli na ulicę. - Nie, Nette piła bardzo umiarkowanie. - Musiała zaspać. - Sądzę, że ona nie należy do ludzi, którzy mogą zaspać. - Nie. Ale też nie należy do ludzi, którzy chodzą po restauracjach - powiedziała Mali. - Widocznie nawet tego było jej za wiele. Musisz koniecznie mieć te papiery? Andre poczuł się nieprzyjemnie. - Niekoniecznie. Wiem przecież, co w nich jest. A zresztą ten manuskrypt jest twój. Dostaniesz go i jeszcze mały medalion, który należał do twojej matki. Nie, papiery nie są mi potrzebne, ale... Wahał się. - Nie chcesz wyjechać, dopóki się z nią nie zobaczysz, prawda? - No właśnie. Czy możemy poświęcić trochę czasu i pojeshać do niej, żeby zobaczyć, co się stało? - Zasuwaj! - oświadczyła Mali, a Andre pomyślał, że będzie musiał popracować nad jej językiem. Nie powinna wyrażać się tak prostacko. Chociaż czy to jego sprawa? Ale z drugiej strony, jeśli to nie jest jego sprawa, to czyja? Mali jest przecież całkiem sama na świecie. - No, i jak się czujesz jako osoba, która odnalazła rodzinę? - zapytał przyjaźnie. Roześmiała się głośno i niezbyt elegancko. - O, chciałabym poznać was lepiej, zbliżyć się do was po pierwszych ceregielach. Jesteśmy na miejscu, ona tu mieszka - powiedziała, kiedy Andre zatrzymał samochód. Weszli na górę i zapukali do drzwi. Nikt nie otwierał. Spoglądali po sobie niepewnie. - Czyżby nie było jej w domu? - zapytał Andre. - Nie wygląda na to. - Nie słyszy nas? Może jest chora? Andre zapukał mocniej, a Mali wołała Nette po imieniu. Na piętrze niżej jakieś drzwi otworzyły się szeroko i pokazały się sylwetki ciekawskich. Wtedy Mali krzyknęła: - Wynoś się stąd, przeklęty podglądaczu! Nie masz tu nic do roboty! - Ależ, Mali - jęknął Andre wstrząśnięty. - Nie mogę znieść tych cholernych bab. Wszędzie ich pełno! Drzwi na dole zatrzasnęły się z hałasem. Andre ujął klamkę, ale mieszkanie Nette było za- mknięte na klucz. - I co teraz zrobimy? - zastanawiał się. - Z pewnośeią wyszła na chwilę załatwić jakąś sprawę - uspokajała Mali. - Chyba masz rację. Powinniśmy już iść, czeka nas dzisiaj daleka droga. Mimo to nie mógł się zdecydować, wciąż nie pojmo- wał, co się mogło stać. - Spójrz tutaj - powiedziała Mali, pochylając się nad podłogą. - Mówisz, że nie była pijana? Nić w kolorze kości słoniowej zaczepiła się o drzazgę w zniszczonym progu. Andre podniósł ją i poszedł do okna. - Nette miała wczoraj na sobie suknię takiego właśnie koloru. Co to, na Boga...? - Lecę po dozorcę! - zawołała Mali. - To jest czynszowa kamienica, więc... Zniknęła na schodach, zanim zdążyła dokończyć. Drzwi naprzeciwko uchyliły się i na korytarz wyjrzała para ciekawskich oczu. Andre czekał, nie mógł zrozumieć, co się takiego mogło stać. Martwiło go to bardzo, ale nic nie mógł wymyślić. Wszystko było takie zagadkowe i niepojęte. Wkrótce na dole rozległ się stanowczy głos Mali, a potem kroki dwojga ludzi idących po schodach. Mali przyprowadziła milczącego, melancholijnego człowieka, który skinął głową w stronę Andre i wsunął klucz do zamka. W przedpokoju nie było nikogo, ale na podłodze zauważyli ślady krwi. Andre zawołał w głąb mieszkania. Zdawało im się, że słyszą stamtąd cichy głos, pobiegli zatem do salonu, czyściutkiego i wysprzątanego, jak można było oczekiwać w mieszkaniu Nette. Zajrzeli do kuchni, lecz tam także nie było nikogo. Zatrzymali się przed jeszcze jednymi zamkniętymi drzwiami. - Wejdź, Mali - mruknął Andre. Mali zapukała i uchyliła ostrożnie. - Ona jest tutaj - rzekła ochrypłym głosem. - Chodź! Nette leżała na łóżku, wciąż ubrana w wieczorową suknię. Była trupio blada, na głowie miała mokry ręcznik z plamami krwi. - Ja... nie mogę... - wykrztusiła. - Leż spokojnie! - zawołał Andre i ujął ją za rękę. - Co się stało? Nette przesłoniła dłonią twarz i jęknęła zbołałym głosem. - Nie wiem. Wczoraj wieczorem... Ktoś był na scho- dach. Napadł na mnie. Straciłam przytomność. Ocknęłam się w nocy, na podłodze... Jakoś udało mi się dotrzeć do łóżka. Nie byłam w stanie... - Oczywiście - szepnął Andre. - Zaraz sprowadzę lekarza. - Nie, już mi lepiej. Właściwie czuję się już zupełnae nieźle. - Ale nie wyglądasz dobrze. Zwrócił się do dozorcy. - Jest tu w pobliżu jakiś doktor? - Jest, w domu obok. - Przyprowadź go tutaj. Natychmiast! A ty, Mali, pomóż się Nette przebrać. Tylko ostrożnie. Niewykluczo- ne, że ona ma wstrząs mózgu. Ja zaczekam w salonie. Mali skinęła głową i Andre wyszedł. Wygląda na to, że będzie to podróż z przeszkodami, pomyślał. Bogu dzięki, że nikt na nas nie czeka. Gdy dozorca wrócił z lekarzem i z policjantem, którego wezwał z własnej inicjatywy, Nette miała już na sobie swoje codzienne ubranie, Mali pomogła jej się umyć i uczesać, a sama posprzątała w pokoju. Młodej osobie zdawało się sprawiać przyjemność to, że może być przydatna. Doktor zbadał Nette Mikalsrud, a policjant zadał w tym czasie kilka podstawowych pytań. Andre i Mali mogliby już właściwie pojechać, ale nie robili tego. Chcieli poczekać, aż wszystko się wyjaśni. Nie, Nette nie ma wrogów. Nie, nic z mieszkania nie zginęło. Tylko klucz zniknął. Wtedty dozorca poinformował, że dzieci znalazły dziś rano jakiś klucz i że to był właśnie klucz od mieszkania pani Mikałsrud. Leżał na dole, przy drzwiach wejś- ciowych. Nette otrzymała go z powrotem. Policjant pisał i pisał. Doktor oświadczył, że Nette nie powinna przez kilka dni chodzić do pracy. - Ale ja nie mogę... - zaprotestowała. - Ja nigdy przedtem... - Nikt nie jest niezastąpiony - przerwał jej doktor. - Na razie nic nie wskazuje na wstrząs mózgu. Jest pani w szoku, najzupełniej oczywistym po tym, co się stało, i dlatego ma pani problemy z poruszaniem się. Powinna pani odpocząć przez kilka dni, oderwać się od pracy. - To znaczy, że mam tu leżeć i rozpamiętywać to, co się stało? Taka perspektywa wydaje mi się najgorsza. Przerwał im Andre. - W żadnym razie nie chciałbym zostawić tu panny Mikalsrud samej. Nie wiemy, dlaczego została napadnięta, więc nie wiemy też, czy atak się nie powtórzy. - To prawda - poparł go policjant. - Panna Mali i ja musimy dziś wyjechać i nie możemy opiekować się chorą. W żadnym jednak razie nie chciał- bym zostawić jej samej. Co by pan powiedział na to, doktorze, żeby panna Mikalsrud pojechała z nami? Myśli pan, że zniosłaby dłuższą podróż samochodem? Lekarz popatrzył na niego zamyślony. - Czy to pański samochód stoi tam na ulicy? - Tak. - Wygląda na bardzo wygodny. No i jak powiedzia- łem: Cios trafił na tgle nisko, że nie spowodował wstrząsu mózgu. Ale co na to sama panna Mikalsrud? - Pojechałabym bardzo chętnie. - Będziesz mogła siedzieć z tyłu, oparta na podusz- kach, wygodnie - przekonywał ją Andre ożywiony. - Czy to nie najlepsze rozwiązanie? - zwrócił się do policjanta i do lekarza. Obaj kiwali głowami na znak, że i oni tak sądzą. - To nawet bardzo dobrze, że panna Mikalsrud zniknie na jakiś czas z niebezpiecznej strefy - powiedział policjant. - A my tymczasem poszperamy tu trochę. Nette uśmiechała się blado. Mali nie powiedziała ani słowa. Ja w każdym razie będę siedziała na przedzie, pocieszała się w duchu. Znaleźli się w Gaudalen. Pogoda była wspaniała, nie mogli sobie wymarzyć lepszej. Tylko że, oczywiście, wyjechali z Trondheim zbyt późno. Andre domyślał się, że tego dnia do Alvdalen nie dojadą. To zaś komplikowało sytuację. Gdzie przenocują? Tereny przygraniczne przeważnie porastały lasy, osady ludzkie zdarzały się rzadko i były niewielkie. On nie wiedział o żadnej gospodzie w tej okolicy, panie też nie. Droga wiła się malowniczo wśród lasów i pokrytych kwieciem skalnych rozpadlin, wśród kwitnących łąk i zarośli. Poniżej drogi płynęła rzeka, Gaula. Trakt nie był może zbyt równy, lecz uroda krajobrazu wynagradzała niewygodę. Mali entuzjastycznie zachwycała się wszystkim. Zachwyt Nette nie był aż tak wielki. Samochód podskakiwał na wybojach, ból rozbitej głowy stawał się powoli tak intensywny, że prawie nie do zniesienia. Ale nie chciała się skarżyć. Zabrali ją przecież ze sobą, bo się o nią martwili. I choć słuchała szczebiotu Mali i wesołych odpowiedzi Andre z zazdrością, że nie może w tym uczestniczyć, to wiedziała, że myślą o niej z troską. Andre zatrzymał się niedaleko samotnej zagrody, tuż przy drodze. - Może tu powinniśmy zapytać o Nordlade? Panie uznały, że to dobry pomysł. Andre wyskoczył z samochodu i poszedł ścieżką ku obejściu. Mali odwróciła się. - Jest ci tam wygodnie? - Dziękuję, bardzo wygodnie - uśmiechnęła się Nette blado. - Ale mimo tych wszystkich pnduszek zdrętwiałam jak drewno. - Ja też. A poza tym powinnam zejść nad rzekę, w te zarośla. Pójdziesz ze mną? Dzięki ci, Panie, za takie bezceremonialne dziewczęta, pamyślała Nette. Ta sprawa bowiem martwiła ją już od dawna. Pomagając sobie nawzajem, zeszły w dół, na brzeg rzeki. Najgorsze, że ona jest taka sympatyczna, myślała Nette, kiedy wracały, każda zza swojego krzaka. Chciała- bym jej nie lubić, chciałabym być zazdrosna, ale nie umiem. Jedyne, co odczuwam, to smutek i żal. Ona ma szanse zdobyć jego serce. Ja nie. Ale ja mogę wiele dla niego zrobić. Mieć w nim przyjaciela. Pomagać mu na różne sposoby. Właściwie to przyjaźń jest cenniejszym uczuciem, bo trwa dłużej niż przelotne zakochanie. Próby pocieszania się na niewiele jednak się zdały. Mimo wszystko odczuwała ból. Andre wrócił do samochodu równocześnie z paniami. - Minęliśmy już Nordlade - oświadczył. - Ujechaliś- my jakieś dziesięć kilometrów za daleko. Jak uważacie? Powinniśmy zawrócić, czy załatwimy tę sprawę w drodze powrotnej? Nette spoglądała na słońce. - Zaczyna się robić późno. - Tak - zgodziła się Mali. - Jedziemy dalej! - Ja też tak myślałem - uśmiechnął się Andre. - Ale jeśli panie zechciałyby na mnie zaczekać, to pójdę za waszym przykładem. Zniknął w zaroślach nad rzeką. Wkrótce wszyscy wrócili na swoje miejsca w samo- chodzie. - Jeśli wszyscy się wysiusiali, to możemy chyba wyruszyć w dalszą drogę - oświadczyła Mali. - Mali! Tak nie wypada! - upomniała ją Nette, ale cała trójka wybuchnęła śmiechem. Mali była w znakomitym humorze i śpiewała podczas jazdy. Repertuar nie był zanadto wyrafinowany i Andre musiał w końcu przerwać koncert. Nette powiedziała: - Nie miałam możności zajrzeć do tego manuskryptu. Nasza podróż napotyka tysiące przeszkód. - No właśnie, a ja obieeałem Mali, że jej po drodze opowiem o Ludziach Lodu. Skoro jedziemy wszyscy, to opowiem wam obu. Ale uprzedzam, to będzie bardzo długa historia. - To będzie też długa podróż - powiedziała Mali. - A skoro nie chcecie słuchać mojego wytwornego repertuaru, to możemy posłuchać opowieści. Andre i Nette roześmiali się. Mali umiała znaleźć słowa, które świadczyły, że mimo braku wykształcenia ma w sobie sporo delikatności, a także sporo poczucia humoru. - Byłoby wspaniale, gdybyś chciał opowiedzieć, Andre - potwierdziła Nette, z przyjemnością wymawia- jąc jego imię. - A przy okazji, czyście zwrócili uwagę, że przez całą drogę nie spotkaliśmy ani jednego samo- chodu? - Owszem, ale to chyba nic dziwnego na tych wiejs- kich drogach - odrzekł Andre. - Po drodze z Christianii do Trondheim też spotkałem ich niewieie. Za to tutaj spotykamy więcej fur. - O, niestety! - prychnęła Mali. Te konne wozy stanowiły dla nich poważny problem. A szczerze mówiąc, to oni stanowili poważny problem dla woźniców. Trzeba było dużo czasu, żeby przestraszony przez samochód koń się uspokoił. Drogi też nie były obliczone ani na ruch samochodowy, ani na wyprzedzanie się pojazdów. Często bywało, że musieli kilometrami wlec się jak ślimak za jakąś furą, nim znalazło się szersze miejsce, w którym mogli przejechać obok wystraszonego konia i rozwścieczonego gospodarza. Andre zaczął opowiadać. Najpierw chciał przedstawić dzieje Ludzi Lodu, rzecz jasna, bardzo zwięźle, w najogól- niejszym zarysie. Uważał, że Nette również zasługuje na to, by poznać tę Historię, mimo że nie należy do rodu. Jeśli jednak sądził, że obie jego towarzyszki będą uśmiechać się sceptycznie, słuchając o tych wszystkich ponadnaturalnych zjawiskach, to się bardzo mylił. Być może sprawiało to jego własne przekonanie o prawdziwo- śći wszystkiego, o czym opowiadał, jego własna wiara, lecz obie panie słuchały z nałwyższą uwagą i w skupieniu, czasami tylko rozlegał się okrzyk niedowierzania lub przerażenia, gdy mówił o jakichś szczególnie dramatycz- nych wydarzeniach. Mali wielokrotnie przerywała: - Jezu, czy ja też jestem z Ludzi Lodu? Nette zaś siedziała w milczeniu i pragnęła także być jedną z nich. - Zaczynam pojmować, dlaczego taką ważną sprawą było odszukanie Christera Gripa i jego potomstwa - rzek- ła, gdy Andre zbliżał się powoli do końca długiej opowieści. - Tak - potwierdził. - Spójrzcie, jak tu ładnie! Znajdowali się teraz w głębi terenów leśnych, a okolica stawała się coraz bardziej pofałdowana. Andre kon- tynuował swoją opowieść: - Musimy wiedzieć, czy w tej gałęzi rodu nie ma dotkniętych lub obciążonych. To jest ważne także dlate- go, że na wypadek, gdyby Tengel Zły miał się przebudzić, my musimy trzymać się razem. A poza tym tyle innych niebezpieczeństw czyha na Ludzi Lodu! Nawet sobie nie zdawał sprawy, jak dalece pod tym względem ma rację. - No, a teraz mogę przejść do manuskryptu, który spisała babka Mali, Gerd Svensdatter - oświadczył. - Jesteście w stanie wysłuchać jeszcze i tej opowieści? - Jesteśmy! Oczywiście, że tak! - wołały jedna przez drugą. Przy każdym ruchu Nette odczuwała nieznośne rwanie w karku, a ból głowy był już tak intensywny, że wzrok jej się mącił. Nie chciała jednak stracić ani fragmentu opowiadania. Andre opowiedział wszystko tak dokładnie, jak zapa- miętał, całą historię o dziewicach z Vargaby. - Szkoda, że nie czytacie tego same - westchnął. - Moja opowieść jest sucha i nieciekawa. Musicie obie wrócić jeszcze raz do manuskryptu. Zwłaszcza że on jest twój, Mali. Ach, dla mnie z pewnością nie będzie żadnego "jeszcze raz", pomyślała Nette. Jestem osobą postronną, a podróż wkrótce się skończy. Obie uważnie słuchały legendy o dziewicach z Varga- by. Kiedy Andre skończył, długo milczały, chciały wchło- nąć w siebie wszystko, pojąć do końca znaczenie legendy. Zaczynał zapadać zmierzch, las stawał się ponury. Opowieść z odległej przeszłości napełniła wszystkich smutkiem i melancholią. Nastrój w grupie był jednak nadal znakomity. Nette nie dawała poznać, jak bardzo cierpi z powodu bólu głowy, a Andre nawet słowem nie wspomniał, jak bardzo jest głodny. Pierrusza dała za wygraną Mali. - Czy nie zbliźamy się do jakiejś osady? Zdrętwiałam jak kłoda drewna od tego siedzenia w samochodzie, a poza tym głodna jestem jak wilk. - Chyba wszystkim dolega to samo - mruknął Andre. - Gdybyśmy niedługo znaleźli jakieś miejsce, w którym można by się zatrzymać na noc, nie będę miał nic przeciwko temu. Wkrótce będziemy też potrzebować benzyny. Mali zadrżała. - To by było straszne, gdyby zabrakło benzyny i przyszło nam siedzieć w nocy pośrodku czarnego lasu. A potem resztę drogi pokonywać piechotą. - Zdaje mi się, że widzę w oddali jakieś zabudowania - powiedziała Nette po chwili. Tak rzeczywiście było i wkrótce wjechali do centrum niewielkiej osady. - Hura! - wrzasnął Andre. - Ale gdzie my właściwie jesteśmy? Zapytali pierwszego napotkanego człowieka. No tak, znajdowali się w Roros. - Mój Boże - westchnął Andre. - Z Więc i tutaj w końcu dotarłem! - A może należałoby zaopatrzyć się w mapę? - pora- dziła Nette. - Ta, którą mam, nie obejmuje terenów tak daleko na wschód. Znajdziemy teraz jakiś nocleg i tam wypytamy o dalszą drogę. Wszyscy byli zgodni, że tak właśnie należy zrobić. Znaleźli prostą, lecz wygodną i czystą gospodę. Panie zaproponowały, że wezmą wspólny pokój, żeby Andre nie musiał tyle płacić. Raczej Nette, pomyślał Andre. Ale przecież ona otrzyma zwrot swoich pieniędzy do ostatniego grosika, nieoceniona przyjaciółka i pomocnica! Podano im obiad w bardzo prosto urządzonej izbie jadalnej, duże porcje gulaszu z chlebem. Nic takiego, co można by uzupełnić butelką wina, choć bardzo dobre. Domowej roboty piwo też smakowało wybornie. - Nette, ty jesteś kredowobiała! - zmartwił się Andre. - O, nic strasznego - odparła lekko. - Po prostu lekki ból głowy. - Lekki ból głowy? Wprawdzie pytałem cię od czasu do czasu, jak się czujesz, ale powinienem mieć więcej rozumu i wiedzieć, że bardzo cierpisz, nie zadowalać się twoimi: "Dziękuję, dobrze". Droga przyjaciółko, musisz się czuć okropnie, widzę przecież, że każdy ruch głowy sprawia ci ból! Mali, czy możesz przynieść moją apteczkę? Jest w bocznej kieszeni walizki. A z boku leży mały pakiet. Przynieś także i to. Proszę, to klucz do mojego pokoju. Mali pobiegła bez zwłoki, szezerze pragnąc pomóc Nette i dumna, że Andre ma tyle zaufania dla wychowanki domu dziecka. Gdy tylko zniknęła, Andre ujął ręce Nette. - Tak mi przykro z powodu mojej lekkomyślności - powiedział serdecznie. - Ależ skąd, jesteś bardzo miły - próbowała protes- tować. - Nie, zbyt wiele uwagi zwracałem na prowadzenie samochodu i na drogę, a zbyt mało na twoje samopo- czucie. A tyle jest spraw, o któryeh powinienem z tobą porozmawiać, o Alvdalen i o Mali. W tylu sprawach chciałbym cię prosić o radę. Nette poczuła ciepło w sercu ze szezęścia. A więc ona ma dla niego znaczenie! On jej potrzebuje! Nie zdążyli jednak porozmawiać o niczym więcej, bo w drzwiach stanęła Mali, wymachując przyniesionymi rzeczami. - Spieszyłam się jak mogłam - rzekła zdyszana. - Żebyś nie pomyślał, że grzebię w twoieh rzeczach. - Nigdy by mi nic takiego nie przyszło do głowy - powiedział Andre. - Moźliwe, ale innym zawsze przychodziło - odparła Mali. - Zaufanie to nie jest to, czym człowieka rozpiesz- czają w domu dziecka. Andre i Nette wymienili współczujące spojrzenia. - Wiesz co, Andre - powiedziała znowu Mali i klep- nęła go w ramię, aż się zgiął. - Ty jesteś pierwszym przedstawicielem rodu męskiego, do którego ja mam zaufanie. No, ale też my jesteśmy kuzynami! Nie miał sumienia wyjaśniać tej małej bojowniczce o prawa kobiet, jak odległe jest to ich pokrewieństwo. Trzeba by się cofnąć aż do Tancreda Paladina, by znaleźć wspólnego przodka. Vetle jest znacznie bliższym kuzynem Mali. To jest pokrewieństwo... liczył pospiesznie w pamięci. No, też nie takie bliskie, Vetle i Mali są kuzynami w szóstym pokoleniu. Najważniejsze jednak, że wszyscy pochodzą z Ludzi Lodu. Tylko to się liczy. Jeśli, oczywiśae, Andre się nie myli w swoich teoriach na temat Havgrima, czyli Chris- tera Gripa. Wciąż przecież nie ma na to żadnego dowodu. Tylko bardzo głębokie przeświadezenie, oparte na prze- czuciu. - Oooch! - westehnęła Mali zadowolona. - Nigdy w życiu nie było mi tak dobrze! Andre i Nette rozumieli to znakomicie. - I tak będzie dalej, no nie? Andre uśmiechał się, podając proszek przeciwko bólo- wi głowy Nette, która zażyła lekarstwo z wdzięcznością. - Co masz na myśli? Z czym będzie tak dalej? Z podróżą? To by chyba było zanadto męczące. Ale jeśli mówisz o zaufaniu, to potwierdzam z radością. Dalej też tak będzie! Nette, czy otrzymałaś odpowiedź na śwoje listy? Te w sprawie Petry. - Nie. To chyba jeszcze za wcześnie. - Czy to są ludzie, któcyćh znasz? - I tak, i nie. To ojcowie dzieci Petry. Oni powinni wiedzieć o niej najwięcej, bo komu się dziewczyna może zwierzyć, jeśli nie bliskiemu mężczyźnie? - Czy to także mój ojciec? Chcesz powiedzieć, że wiesz, kim jest mój ojciec? - To jest tajemruca bardzo dobrze w magistracie strzeżona, ale myślałam, Mali, że ty o tym wiesz. - Ja? Gdyby tylko wychowawczyni albo ktaś inny w przytułku o tym wiedział, to możesz być pewna, że ja też bym się dowiedziała. Nie. Oni nie mieli o niczym pojęcia. - O mój Boże - zdumiała się Nette. - Kiedy ja zapytałam mojego przełożonego, kto może być twoim ojcem, sprawiał wrażenie bardzo zakłopatanego i powie- rzył mi tę informację w największyrn zaufaniu. Ale ja myślałam, że źródłem informacji jest jego żona, znana plotkara. Wygląda jednak na to, że jest inaczej. Bo gdyby ona o tym wiedziała, całe miasto byłoby natychmiast poinformowane. W takim razie o sprawie wie tylko kilka osób w magistracie? Nigdy bym nie sądziła, że to możliwe. - Dobra, no ale kim on jest? Powiedz w końcu - domagała się Mali niecierpliwie. Oni jednak nie mieli dla niej czasu. - Mówiłaś mi to - zwrócił się Andre da Nette marszcząc czoło. - I to, co znajduje się w papierach, które Vanja przywiozła z Trondheim... Jego nazwisko nigdzie tam nie zostało wyznienione. Tylko to, że był człowiekiem dobrze urodzonym i że miał pociąg do kobiet. Vanji szepnął o tym łakiś służący w największym zaufaniu... - Andre potrząsnął głową. - Wysłałaś do niego list przedwczoraj? A drugi list wysłałaś do tego, jak mu tam... On się n zywa Egil Holmsen, prawda? Ojciec dziecka, które uradziło się martwe. - Tak. Jego nazwisko znajduje się w raporcie. Nie- trudno było je odnależć. - Listy zawierające dynamit - powiedział Andre w za- myśleniu. - A potem się zastanawiasz, kto mógł cię zaatakować! Nette pobladła jeszcze bardziej. - Myślisz, że to... jeden z ojców dzieci Petry? - Oczywiście! Dla żadnego z nich nie jest zabawne, żeby mu przypominano grzechy wobec Petry Olsdatter. - Nazywasz mnie grzechem? - syknęla Mali. - Nie, nie, przepraszam. Miałem na myśli punkt widzenia tych panów. Oni są przecież żonaci. I jeden, i drugi. - Tak. A ojciec Mali ożenił się z bardzo bogatą panną i z dobrego domu. - Co? - rozgniewała się Mali. - Siedzicie tu naprzeciw- ko mnie i próbujecie mi wmówić, że jestem córką... mordercy? No, bo przeeież on o mało nie zabił Nette! - Uspalsój się - powiedział Andre. - Po pierwsze, to mógł równie dobrze być ten drugi, Egil Holmsen. Wyglądał mi on na kogoś, kto jest zdolny do wszystkiego. Teraz jednak myślę, że najlepiej zrobimy opuszczając tę salę. Jedno z nas, nie chciałbym wskazywać palcem, zaczyna mówić zbyt głośno. Zapraszam panie do mojego pokoju. Tam będziemy mogli porozmawiać! Rozlokowali się jakoś w ciasnym hotelowym pokoiku, Nette na krześle, Andre na skraju łóżka, a Mali po prostu na podłodze. Andre dokończył przerwaną myśl: - Bogu dzięki, że wyjechałaś z nami, Nette. To była niesłychanie ryzykowna decyzja z tymi listami, czy ty tego nie rozumiesz? Czuła się skarcona i zbierało jej się na płacz. Andre ją upomniał! - Zaznaczyłam, rzecz jasna, że zapewniam jak najdalej idącą dyskrecję. - Tym gorzej! Poinformowałaś ich, że tylko ty wiesz o listach. I że w takim razie łatwo można ci zamknąć usta. Mali była przygnębiona. - Czy ktoś zechciałby być tak dobry i powiedzieć mi nareszcie, kto jest moim ojcem? - Żebyś po powrocie do Trondheim mogła pójść prosto do jego domu i nawymyślać mu? - zapytał Andre chłodno. - Uspokój się. Dowiesz się o wszystkim, jeśli tylko okażesz się godna zaufania. Mali prychnęła ze złością, ale dała za wygraną. Uświa- domiła sobie chyba, że właśnie to zrobiłaby najchętniej: Nawymyślałaby publicznie temu człowiekowi i może nawet rozbiła jego rodzinę swymi oskarżeniami. Andre wyjął mały pakiecik. - Mali, to należy do ciebie. Jest to medalion, który twoja matka odziedziczyła po babce. Myślę, że możemy przestać się zajmować ojcami dzieci, a przyjrzeć się temu, żeby trochę uspokoić wzburzone uczucia. Mali z uroczystą miną rozwijała paczuszkę. - Jaki piękny! - zawołała, unosząc w górę łańcuszek z medalionem. - Ale... On wygląda na prawdziwy! - Masz rację, to prawdziwe złoto - potwierdził Andre. - Nordlade musiało być bogatym dworem. Bo nie sądzę, żeby twoja babka dziedziczyła medalion po swojej matce. Dorotea pochodziła przecież z Alvdalen, była córką Havgrima i Kajsy z Vargaby. Nie stać ich było na taki klejnot. Nette zastanawiała się nad czymś w skupieniu. - Przypominam sobie tę wieś, którą mijaliśmy po drodze - powiedziała po chwili. - Tę wieś, gdzie jakoby ma się znajdować dwór Nordlade. To nie była zamożna okolica! - No, ja też pamiętam - potwierdziła Mali. - Jakieś nędzne, na wpół zapadłe ruiny nad rzeką, no nie? I w górze, na halach. Mali mocowała się z zameczkiem medalionu, poprosiła nawet Andre o nóż i w końcu otworzyła. Zdumiona wpatrywała się w leżący tam lok włosów. - Moja prababka miała dużo jaśniejsze włosy niż ja, jak widzę. Na wieczku jest jakiś napis... "Petra Eriks. Nordlade, 1829". No tak. Chyba rzeczywiście jest mój. Ten medalion. - Oczywiście, że jest twój - potwierdziła Nette. - I jest niezwykle piękny. Mali znowu wzięła nóż i czubkiem stukała lekko w krawędź medalionu. - Wygląda mi na to, że tam jest jeszcze drugie wnętrze pod tym, w którym są włosy. - Możemy zobaczyć? - zapytał Andre. Trzy głowy pochyliły się nad maleńkim przedmiotem. Nette nie widziała prawie nic, ale nie chciała się do tego przyznać. W żadnym razie nie chciała używać lorgnon. - Rzeczywiście - stwierdził Andre. - Przegródka, w której ulokowano włosy, to tylko połowa medalionu. Złota płytka pod włosami ustąpiła pod naciskiem noża, a kiedy ją wyjęli, zobaczyli drugą część wnętrza medalio- nu. - Co to? - szepnęła Mali. - Co to jest? Nette ściągnęła brwi. - Maleńki kawałeczek jakiegoś... korzenia? Czy to możliwe? Drobne, kosmate korzonki porastały ciemnobrązowy równo odcięty kawałek dziwnego korzenia - krótką, wąską odnóżkę. Andre gwałtownie chwycił medalion i przyciągnął do siebie. Panie ze zdumieniem przyglądały się jego rozgorą- czkowanej twarzy. Po chwili odłożył klejnocik i wstał. - Nie dotykajcie tego - powiedział bez tchu. - Nie ruszajcie medalionu! Zaczekajcie chwileczkę! Otworzył walizkę i wyjął z niej sporą paczkę. - Moja matka uznała, że powinienem wziąć to ze sobą. Uważałem, że to śmieszne, ale, Bogu dzięki, zabrałem. Ostrożnie wydobył z paczki jakiś dziwaczny przed- miot. - Matko Boska, co to takiego? - zawołała Mali. - Alrauna - odparł Andre. - Amulet, który chroni Ludzi Lodu. Opowiadałem wam o nim. - Co? Masz alraunę przy sobie? Nie mówiłeś. Przysunął amulet do medalionu, ostrożnie i wolniutko, porównywał... - Jezu! - zawołała Mali półgłosem. - Pasuje! Ten mały został odcięty od większego! W tym miejscu. Andre wstał i długo głęboko oddychał. - Twoja prababka odziedziczyła medalion po swoim dziadku, Havgrimie. To znaczy po Christerze Gripie! Tu na stole leży dowód! Witaj wśród Ludzi Lodu, Mali! ROZDZIAŁ X Następnego ranka, kiedy szli do samochodu, Mali zapytała: - Andre, czy musimy jechać do Alvdalen teraz, kiedy masz już pewne dowody? - Musimy. I jest to nawet bardziej potrzebne niż kredyko1wiek przedtem. Trzeba odszukać ewentualnych innych potomków Christera Gripa. A co, chciałabyś wracać do domu? _ Do domu? Ja? To znaczy dokąd? Nie, chcę jechać do Alvdalen. - A ty, Nette? - Oczywiście, że też chcę tam jechać. To wszystko jest niezwykłe! - Prawda? I ja tak myślę. A jak tam twoja głowa? - Dziękuję. Dużo lepiej! - I wyglądasz znacznie lepiej. Spałaś dobrze? - Owszem, znakomicie! Nette nie mogła przecież powiedzieć, że leżała długo, bardzo długo i płakała tak, że głowa rozbolała ją jeszcze bardziej. Płakała nad swoim gorzkim losem. Nad tym, że oddanie dla młodego przyjaciela rosło z każdą godziną i stawało się coraz bardziej nieznośną udręką. A przecież wiedziała aż za dobrze, że to sprawa absolutnie beznadziej- na. Nie odczuwała, broń Boże, seksualnego pociągu do Andre. Nie, jej uczucia były dużo bardziej subtelne. Te uczucia, które może mogłyby być nazwane miłością, wyrażały się w bolesnej potrzebie służenia mu, sprawiania mu radości, poświęcenia wreszcie, wszystko dla niego, co tylko zechce. I będzie to robić, jak długo Andre jest wolny. Ale jeśli on się zakocha, na przykład w takiej dziewczynie jak Mali, to co wtedy? Nette stanie się najzupełniej niepotrzebna, zbędna, będzie przeszkadzać. Sprawiało jej to taki ból, że nie mogła zasnąć. Mimo wszystko rano czuła się wypoczęta. Reakcja nadejdzie z pewnością później, w ciągu dnia, ale wtedy Nette będzie siedzieć, jak przystało starej pannie, na tylnym siedzeniu i będzie mogła drzemać, nie słuchając, o czym młodzi rozmawiają. Andre ją jednak zaskoczył. - Skoro czujesz się lepiej, to uważam, że teraz twoja kolej, by jechać na przedzie, Nette. Mam nadzieję, że Mali się zgodzi? - No jasne! - prychnęła dziewczyna. - Ale tylko przez pierwsze dwadzieścia kilometrów, dopóki nie zatrzyma- my się na odpoczynek. Potem zamiana! - O, nie, nie! - zaprotestował Andre. - Pewnie że nie, żartowałam tylko. Oczywiście, że Nette powinna siedzieć z przodu. Mną się nie przejmujcie, gotowa jestem się poświęcić. - Przestań udawać cierpiętnicę, nikogo na to nie nabierzesz - roześmiał się Andre. Ruszyli w dobrych nastrojach. Dzień był równie piękny jak poprzedni, drogi jednak na pograniczu Norwegii i Szwecji prawie nie nadawały się do jazdy. Momentami podróżni niepokoili się całkiem poważnie, że będą musieli zawrócić, za każdym razem jakoś im się udawało pokonać przeszkody, zawsze jednak z uczuciem, że palą za sobą wszystkie mosty. Kiedy było już tak źle, że wspólnymi siłami musieli wyciągać samochód z błota, Mali powiedziała: - Tylko pamiętajcie, że wracać też będziemy tą samą drogą! - Umiesz dodawać człowiekowi otuchy, nie ma co - mruknął Andre, próbując oczyścić ubłocone buty i ubranie. W końcu jednak - cud nad cudy! - po południu dotarli do Alvdalen. Znaleźli miejsce do spania, zjedli obiad i zaczęli przepytywać o rodzinę Havgrima. Każde z trojga ruszyło w innym kierunku, żeby odszukać kogoś, kto mógłby coś więcej powiedzieć o przybyszach z Vargaby. Na koniec spotkali się ponownie w gospodzie i usiedli, żeby porozmawiać. Tym razem w pokoju Mali. - No? - zapytał Andre. - Dowiedziałyście się czegoś? Okazało się, że wysiłki wszystkich trojga przyniosły ten sam rezultat: W Alvdalen nie było obecnie żadnych potomków Kajsy i Havgrima, a jedyną osobą, która mogłaby coś wiedzieć o Vargaby, jest pewna staruszka imieniem Britta-Stina, wnuczka tamtej Britty z Vargaby. Problem polega na tym, że Britta-Stina spędza lato na górskim pastwisku. A to kawałek drogi od wsi. - Pójdziemy tam jutro - zdecydował Andre. - Nette, jeśli będziesz się czuła źle, nie musisz chodzić. - Ale ja bym bardzo chciała - powiedziała pospiesznie. - Jeśli, oczywiście, nie będę przeszkadzać! Uśmiechnął się do niej serdecznie, takim uśmiechem, który zawiera w sobie poczucie wspólnoty i wzajemnego zrozumienia i który trafia wprost do serca. Nette od- powiedziała takim samym uśmiechem, a Andre pogładził ją leciutko po policzku. Tego wieczora była tak przejęta, że już tylko dlatego nie mogła zasnąć. Jej organizm jednak był bardzo wyczer- pany i potrzebował odpoczynku, tak że w końcu sen ją zmorzył. Jak życie człowieka może się do tego stopnia zmienić w tak krótkim czasie? To była ostatnia myśl, jaka przyszła jej do głowy. Byłam przecież na swój sposób szczęśliwa. Udało mi się, w mojej samotności, uzyskać jakąś formę spokojnego szczęścia. I oto zjawia się taki młokos, który ma jeszcze mleko pod nosem, i wywraca wszystko do góry nogami! Czy przynajmniej nie mógłby tego zrobić ktoś w moim wieku? Wtedy mogłabym chociaż zachować marzenia, a tak to nie mam nic. Mali także przewracała się długo w lóżku i rozmyślała m ogromnej zmianie, jaką Andre spowodował w jej nędznym życiu. Żeby tak jeszcze te wszystkie wspaniałe nowości mogły przetrwać! Dostałam wszystko naraz, myślała. Jeszcze parę dni temu musiała się troszczyć, gdzie będzie spać w nocy i co włoży do ust następnego ranka. A teraz? Wykąpana, ładnie uczesana, jakież to cudowne uczucie! Dostała ubranie godne człowieka, a co ważniej- sze, zyskała przyjaciół, dobrych, wspaniałych ludzi. I, najcudowniejsze ze wszystkiego, znalazła rodzinę, do której należy! Ludzie Lodu... Mali z płonącymi policzkami słuchała opowieści o tych niezwykłych ludziach, którzy są jej krewnymi. Jakież to wszystko zdumiewające! Ile niewiarygodnych wydarzeń! Ponadnaturalne zjawiska, demony, czame anioły, źródła złego i źródła dobrego, Ludzie z Bagnisk, szary ludek... Obciążeni i wybrani. Jej własny brat lub siostra, to dziecko, które urodziło się martwe, było obciążone. Może ona sama też ma jakieś ponadnaturalne zdolno- ści? Zaczęła się zastanawiać. Starała się sięgać pamięcią jak najdalej w przeszłość. Nie, chyba nigdy nie przeżyła nic bardziej niezwykłego niż zazwyczaj ludzie przeżywają. Każdy przecież ma takie zdarzenia, kiedy myśli: "Jakie to dziwne, ale przecież wiedziałem, zanim się to stało..." Przypadek, nic więcej. Chociaż, może jednak prze- czuwała więcej niż inni? Najważniejsze w opowiadaniu Andre było to, że Ludzie Lodu tak się trzymają razem. I teraz ona także należy do tej rodziny. Nawet nie zauważyła, że od czasu do czasu ociera łzy z oczu. Łzy rozpierającego szczęścia i żalu nad losem matki. Biednej Petry, której Mali nigdy nie poznała. I którą nienawidziła przez całe swoje życie, bo czuła się zdradzona i porzucona, nie chciana i nie kochana. Teraz wiedziała, jak było naprawdę. Matka powinna była się dowiedzieć, że należy do Ludzi Lodu. Ale nie zdążyła. Mali rozmyślała nad dolą Petry. Wypędzona, samotna, spragnioma więzi z innymi ludźmi, bezbronna ofiara pozbawionych sumienia mężczyzn, którzy niczego nie rozumieją. Mali nie była taka jak matka. Mali była twarda, jej nie mogła zgubić sympatia dla mężczyzn, zbyt wiele widziała czynionego przez nich zła. Andre...? Spotkanie z nim to dla niej wielkie doświadczenie. Kulturalny, delikatny, życzliwy i wyrozumiały mężczyz- na. Tego dotychczas nie znała. Starała się myśleć o czym innym. Andre wkrótce zniknie z jej życia, nie powinna się do niego przywiązy- wać. Zawsze była osobą samodzielną. Samotna, lecz silna. Dziewczyny z ruchu obrony kobiet obdarzały ją zaufa- niem. Język miała cięty, to prawda, czasami wyrażała się wulgamie, ale wzbudzała respekt mimo młodego wieku. Nie bała się nikogo i niczego. Nieugięta wobec gminnych zarozumialców i głupich biurokratów. Jakie to dziwne, że teraz podróżuje ż jedną z tych urzędniczek, z którymi zawsze wojowała! Ale Nette Mikalsrud należy do wyjątków, rzeczowa i stanowcza, można się z nią dogadać. Prawdopodobnie nie podziela idei Mali, ponieważ reprezentuje władzę, ale jest człowie- kiem honoru. A teraz zostały przyjaciółkami. Bardzo przyjemne uczucie! Andre zasnął prawdopodobnie pierwszy z całej trójki, jak to człowiek o czystym i ufnym sercn, którego troski nie sięgają dalej niż do jutrzejszego dnia: czy odnajdą starą Brittę-Stinę i czy ona będzie mogła dodać coś do ich wiedzy o potomstwie Havgrima. Andre uważał, że ma bardzo miłe towarzyszki po- dróży, i nie zastanawiał się nad stanem ich uczuć. Był młody i stosownie do wieku naiwny. Zatem Arv Grip dał swoim dzieciom kawałeczek alrauny, zapewne jako ochronny amulet. Jak widać, na niewiele się to zdało. Andre rozmyślał przez chwilę o napadzie rozbójników na żonę Arva, Vibeke i jego dwoje małych dzieci. Vibeke i niańka zostały zamor- dowane, dzieci natomiast porzucone na drodze. Dziew- czynka znalazła się w Bergqvara, a później odnalazła ojca. O chłopcu zaś wiedziano tylko tyle, że zabrał go jakiś bogaty pan. Teraz okazało się, że był to człowiek pałający żądzą zemsty na potomkach Vreta Joara Jonssona. Chłopiec, Christer Grip, którego przybrany ojciec ochrzcił imie- niem Havgrim, jako dorosły człowiek odnalazł pra- wnuka Vreta, Diderika Swerda. Razem znaleźli się w Vargaby, miejscu, gdzie miała być dopełniona wen- deta. Christer-Havgrim nie był jednak człowiekiem gwałtownym. Diderik padł niejako "z własnej ręki" dziewice z Vargaby zemściły się na nim i na jego towarzyszu, księdzu Natanie. W końcu Christer Grip znalazł szczęście u boku Kajsy z Vargaby. Więc może jednak mimo wszystko kawałek alrauny spełnił swoje zadanie? Ale Petrę, która była jego ostatnią właścicielką, amulet zawiódł. Andre ciekaw był także, jak się powiodło tym kobietom, które go posiadały przed Petrą. Jej matka, Gerd, nie była, jak się zdaje, szczęśliwa. Miała prawdziwy talent literacki, a wyszła za mąż za prostaka i umarła młodo. A co z matką Gerd, Petrą Eriksdatter Nordlade, i z jej matką, Doroteą, córką Havgrima? Z tymi pytaniami Andre zasnął. Być może jutrzejszy dzień pnyniesie odpowiedź. Następny ranek wstał równie piękny jak dwa poprzed- nie. Tylko że wiało niemiłosiernie, kiedy troje wędrow- ców najpierw jechało samochodem, a potem wspinało się mozolnie przez las na górskie pastwisko ponad Alvdalen. Drogi były tu teraz lepsze niż w czasach Vargaby, wkrótce musieli jednak opuścić szeroki trakt i posuwać się w górę ścieżką wśród zarośii, która miała ich zaprowadzić do szałasu Britty-Stiny. Otrzyrnali szczegółowe informacje i gospodarze z Alvdalen zapewniali, że w żadnym razie nie mogą zabłądzić. Tylko że to daleko, powinni o tym pamiętać! Mali miała nowiutkie buty, więc prędzej czy później musiały jej się porobić pęcherze na nogach. Nette zaś ubolewała, że nie ma prawdziwego sportowego stroju ani nawet kostiumu odpowiedniego na taką podróż. Znako- micie, że kupiła nową suknię na obiad w hotelu, któż jednak mógł przypuszczać, że magistracka urzędniczka wyprawi się w taką drogę? W czarnej, długiej spódnicy i obeisłej blużce było jej okropnie gorąco, a fakt, że wzięła płaszcz, wcale nie poprawiał sytuacji. Uważała, że to absolutnie niezbędne, ale męczyła się strasznie. W tej drodze przez las płaszcz był dosłownie i w przenośni ciężarem. - Jesteście pewni, że idziemy we właściwym kierun- ku? - zapytała Mali zdyszana, gdy słońce osiągało swój najwyższy punkt na niebie. - Myślę, że powinniśmy już być na miejscu. - Pamiętaj, że to daleko - upomniał Andre. Byli spoceni, przewiani wiatrem i w najwyższym stopniu utrudzeni. Kanapki, które zjedli po drodze, nie na długo starczyły i wszystkim trojgu dokuczał głód. Mali stwierdziła ponuro: - Moim zdaniem nasza sytuacja przypomina wędrów- kę tamtych trzech mężczyzn sprzed ponad stu lat i ich przewodniczki, starej Barbro. Oni też nie wiedzieli, gdzie się znajdują. - Nonsens - obruszył się Andre. - Przede wszystkim my nie jesteśmy w pobliżu Vargaby. - A skąd ta pewność? Czy wiesz, gdzie się znajdowała Vargaby? Andre spuścił z tonu. - Nno nie, ale myślę, że gdzieś znacznie bardziej na wschód. - O, tam widzę jakąś budowlę! - zawołała Nette. - To górski szałas! - Och - westchnął Andre z ulgą. - Mam nadzieję, że są tam ludzie. Jeśli nie Britta-Stina, to przynajmniej ktoś, kto wie, gdzie jej szukać. Trafili jednak dobrze. W szałasie mieszkała tylko staruszka i jedna bardzo młoda dziewczyna. Z radością przyjęły niespodziewanych gości, zwłaszcza tak, ich zda- niem, wytwornych. Dziewczyna natychmiast nakryła do poczęstunku, podała wszystko, co miały w szałasie najlep- szego. Britta-Stina usiadła na stołku, z fajką w bezzębnych ustach, i nie miała absolutnie nic przeciwko temu, by odpowiadać na pytania gości. Wprawdzie nie mogła spamiętać takich rzeczy jak to, gdzie schowała woreczek z tabaką albo czy wyniosła śmieci, ale jeśli chodzi o dawne czasy, to pamięć miała jasną jak kryształ. - O, pewnie, że pamiętam Havgrima! - popiskiwała z radością. - Za czasów mojego dzieciństwa był już bardzo stary, ale przystojny został do końca! Nikt nie powie wam nic innego! Szkoda tylko, że tak młodo owdowiał. "W późniejszych latach Kajsa i Havgrim mieli jesz- cze syna, ale jego losy nie potoczyły się tak szczczęś- liwie". - Owdowiał? - zapytał Andre. - Czy to się stało już za waszej pamięci, matko Britto-Stino? - Tak. Owdowiał w dwudziestym roku. Ja się co prawda urodziłam w osiemset dwudziestym ósmym, ale ludzie wciąż dużo o tym gadali. Moja babka Britta pochodziła przecież z Vargaby i znaliśmy ich bardzo dobrze. Andre odważył się zgadywać: - Czy ona... czy Kajsa... umarła przy porodzie? Staruszka spojrzała na niego zdumiona. - Tak! Naprawdę tak było! Strasznie ciężki poród, ludzie długo o tym gadali. Urodziła chłopca i to on odebrał jej życie. Widzisz, on nie był zbudowany tak jak się należy. - Miał szerokie, spiczaste ramiona, prawda? - Tak ludzie gadali. Ale skąd ty o tym wiesz? - Trzeba wam wiedzieć, matko, że ja pochodzę z tego samego rodu co Havgrim. Ciąży nad nami przekleństwo, że niektóre dzieci rodzą się takie, jak mówicie, i odbierają życie swoim nieszczęsnym matkom. Nasza Mali, tutaj... Jej matka też urodziła takie dziecko i skończyło się tak samo źle. Ale co się stało z tamtym chłopcem? Stara kobieta spuściła wzrok. - Podobno akuszerka go udusiła zaraz po urodzeniu. Wiecie, podmieniec. Czary. - Jesteście pewni, matko Britto-Stino, że chłopiec nie przeżył? Staruszka całkowicie straciła poczucie czasu, pogrążyła się we wspomnieniach z młodości i nie słyszała, co się do niej mówi. - To musiało tak być, moja babka zawsze to po- wtarzała. Kajsa i Havgrim nie mogli dobrze skończyć, bo oni dotykali pogańskiego bożka. - Tego posążka nad jeziorem? - zapytał Andre próbując przywrócić Brittę-Stinę do rzeczywistości. - Po- sążka boga Freya? - Pogański bożek był przeklęty - mówiła staruszka, nadal pogrążona we własnym świecie. - A oni go dotykali. Kajsa go dotykała. I kara jej nie ominęła. Urodziła odmieńca i sama musiała umrzeć. To straszna śmierć! Zemsta pogańskiego bożka! - To nie było tak - próbował jej wytłumaczye Andre. - Tak jak mówiłem, to cecha naszego rodu. To przekleń- stwo, które nad nami ciąży. Staruszka nie słyszała jego słów. Łapczywie ssała fajkę, a jej myśli krążyły gdzieś w przeszłości, wzrok miała rozmarzony i pełen smutku. I Nette, i Mali czuły się dość marnie. Nette pocieszała się myślą, że tak daleko jak się dało przyjechali w góry samochodem. Dotarli autem aż do drogi na Lillhardal, skąd dalej prowadziły już tylko całkiem nieprzejezdne dróżki. To naprawdę była pociecha wiedzieć, że samo- chód tam stoi i czeka na nich. Nie będą musieli na własnych nogach pokonać tej niewiarygodnie długiej drogi do Alvdalen. Mali rozglądała się ciekawie po maleńkim wnętrzu szałasu. Wszystko było dla niej nowe i podniecające. Ona, która nigdy nie widziała niczego poza przytułkiem dla dzieci i nędznymi dzielnicami Trondheim, przeżywała wielką przygodę. Znalazła się daleko, w nieznanym kraju, na prawdziwym odludziu. Nigdy przedtem nie była tak blisko natury. Jakież więc znaczenie mogło mieć to, że była obolała na całym ciele, a poocierane stopy piekły przy każdym ruchu? Andre jeszcze raz ponowił próbę. - Jesteście pewni, matko, że dziecko nie przeżyło? Staruszka ocknęła się nareszcie i popatrzyła na niego przytomniej. - Żebym tak z tego miejsca nie wstała! Akuszerka została postawiona przed sądem za dzieciobójstwo, ale ją uwolnili, kiedy opowiedziała, jak dziecko wyglądało. W takim razie ten chłopiec nie mógł zostawić dzie- dzica, myślał Andre, użalając się nad Kajsą z Vargaby, która miała niespełna czterdzieści lat, kiedy musiała umrzeć. - No, a wdowiec, Havgrim, nie ożenił się drugi raz? - zapytał. - Nie, nigdy tego nie zrobił. - To znaczy, że nie miał już więcej dzieci. Tylko jedną córkę, Doroteę? - Zgadza się. A ona wkrótce opuściła Alvdalen. - Wyszła za mąż za Norwega, prawda? Erika Nord- lade z Trondelag? - Jak ty to wszystko dobrze wiesz! Aż dziw! - Staram się przeueż odnaleźć członków mojej włas- nej rodziny. - Co prawda, to prawda, rozumiem cię. No tak, Dorotea wyprowadziła się do Norwegii. - Nie wiecie, dokąd dokładnie? - Jakieś nowiny się przecież słyszało od czasu do czasu. I ona przyjechała kiedyś w odwiedziny do ojca Havgrima, sama to pamiętam. Miała ze sobą obie córki. Andre podskoczył tak gwałtownie, że o mało nie przewrócił stołka, na którym siedział. - Co? Dwie córki? O piekło i szatani, pomyślał zgnębiony. Czy nie będzie końca tym poszukiwaniom? To znaczy, że więcej jest takich, którzy mają w sobie krew Ludzi Lodu? - Ja pamiętam nawet, jak dziewczynki miały na imię. I obie były bardzo ładne. Starszą wołali Emma. Druga była o cztery lata młodsza i miała na imię Petra. Petrę Eriksdatter Nordlade Andre znał. Ale Emma była kimś całkowieie nowym. Mali spoglądała na niego pytająco. - Będziemy szukać we dworze Nordlade - mruknął. - Czy ten dwór znajduje się w Gaudalen, matko Brit- to-Stino? Wiecie coś o tym? - Coś jakby mi majaczyło, chyba słyszałam tę nazwę. Ale potem stary Havgrim umarł i córka Dorotea nie przyjeżdżała już więcej w odwiedziny. Tak to ród zniknął z Alvdalen... W małym szałasie panował przytulny mrok. Pachniało oborą i świeżym mlekiem, serem, jałowcem i wygrzanym drewnem. Bardzo miłe miejsce do odpoczynku i nabrania sił. Na zewnątrz całymi kilometrami rozciągały się lasy, okrywały ciemnym płaszczem ziemię i gdzieś daleko na horyzoncie łączyły się w z niebem. W górach panował niewypowiedziany spokój. - Teraz mam jeszcze tylko jedno pytanie - powiedział Andre. - Vargaby. Smutny uśmiech przemknął po pokrytej zmarszczkami twarzy staruszki. - Tej wsi już nie ma. Wszystko porósł las. - Czy to daleko stąd? - Pewnie, że daleko. Ale nie pytaj mnie, gdzie to jest, bo nie wiem. Moja babka i jeszcze kilka osób pojechali tam kiedyś konno kilka lat po przeprowadzce. Zobaczyli tylko zwęglone resztki domów, porośnięte trawą, krzewa- mi i młodymi drzewkami. Musiał tam kiedyś wybuchnąć pożar i strawił wszystko. - Tak właśnie było - przytakiwał Andre. - Tak, tak. Havgrim twierdził nawet, że wie, kiedy to było, bo on umiał przeczuwać takie rzeczy. Śniło mu się raz, że to jakiś ksiądz podłożył ogień i potem sam spłonął pośród pałących się domów. A inny zły człowiek, imie- niem Swerd czy jakoś tak, utonął w jeziorku. Sen był tak wyraźny, że Havgrim mógłby przysiąc, iż to wszystko wydarzyło się naprawdę. No i wieś była rzeczywiście spalona. - Owszem, Havgrim mógł równie dobrze przeżyć we śnie wszystko, co się stało, bo on należał do mojego rodu, a wielu naszych krewnych ma dar jasnowidzenia. Myślicie więc, matko, że nie znajdziemy już Vargaby? - Tak myślę. I żadne niebezpieczeństwo nikomu tam nie grozi. - Wiem. Dziewice z Vargaby znałazły już przecież spokój wieczny. - Otóż to. A wszystko to tylko stara legenda, nie ma się czym przejmować. Podróżni chcieli wrócić do gospody, nim zapadnie zmierzch, podziękowali więc serdecznie za gościnność i cenne informacje. Podziękowali też za nocleg ofiarowy- wany im przez staruszkę. W małym szałasie miejsca było niewiele, a poza tym powinni jak nayszybciej wracać do Norwegii. Nie mogli za bardzo przedłużać podróży. Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu, jeśli się pospieszą, wrócą na czas do Alvdalen. Pożegnali się więc i ruszyli w drogę powrotną. Zapomnieli, że wieje tak strasznie. Pod koronami wysokich sosen wiało tak samo jak poprzednio na otwartych przestrzeniach. Udręczona Mali zasłaniała uszy rękami, a Nette owinęła głowę szalem, który dotychczas miała na ramionach. Musiała wyglądać mało urodziwie, była o tym przekonana, ale inaczej uszy bolały ją nieznośnie. - No i znowu dowiedzieliśmy się czegoś nowego - westchnęła Mali. - Owszem - roześmiał się Andre gorzko. - Emma Eriksdatter Nordlade... Kolejna kobieta z Ludzi Lodu, którą trzeba odnaleźć. - Odpowiedź znajdziesz z pewnością we dworze Nordlade - pocieszała Nette. - Ona urodziła się w roku tysiąc osiemset dwudziestym piątym, niecałe sto lat temu. Ktoś musi o niej pamiętać. - Pewnie - dodał szyderczo Andre. - I o tym, że miała mnóstwo dzieci. A każde z tych dzieci miało wiele swoich dzieci, które z kolei... - Przesadzasz! - przerwała mu Mali przytomnie. - Ludzie Lodu nie rozmnażają się przecież jak króliki. To prawdziwe błogosławieństwo, że rodzi ich się tak niewielu! - W tym przypadku, tak! A zatem nocujemy w Alv- dalen i jutro raniutko ruszamy z powrotem, dobrze? - Oczywiście - zgodziła się Nette. - Zatrzymamy się tylko w Gaudalen i odszukamy dwór Nordlade. - Jeśli i on nie został zrównany z ziemią - westchnął Andre. - Tylko tego by nam brakowało. - Zdumiewające, ile ty masz w sobie optymizmu - powiedziała Mali szyderczo i wtedy Andre uśmiechnął się do swoich towarzyszek podróży. Stopy Mali bolały coraz bardziej, o czym nieustannie mówiła. Cierpienie w cichości ducha nie należało do jej cnót. Było natomiast cnotą Nette. Nie doszła jeszcze do siebie po napadzie, całe ciało ją bolało, a już najbardziej tył głowy. Każdy krok odczuwała dotkliwie, a poza tym nie była przyzwyczajona do wędrówek po górach i lasach, w nierównym terenie, ale nie skarżyła się ani słowem. Starała się nie zostawać z tyłu, choć chciało jej się krzyczeć ze zmęczenia i udręki. Andre rozejrzał się wokół. - Czy nie powinniśmy już być przy tej drodze wiodą- cej z północy na południe? - zapytał zdenerwowany. - Powinniśmy, i to dawno temu - odparła Mali ponuro. - Zdaje mi się, że poszliśmy za daleko na wschód - rzekła Nette. - Ale przecież trzymaliśmy się ścieżki. - Nie. Chyba tylko źle oceniamy czas i odległość - uspokajał Andre. - Musimy się pospieszyć, bo dzień wyraźnie ma się ku końcowi. Czy wy też wyczuwacie tę atmosferę zbliżającego się końca? Las stawał się coraz gęstszy. Wyszli już z sosnowego boru i znajdowali się w mieszanym lesie. Światła też było mniej, widzieli drogę, ale nastrój był nieprzyjemny, zimny dreszcz przenikał od ezasu do czasu podróżnych. Wiatr szumiał głucho w koronach drzew nad ich głowami, czasami tak głośno, że przypominał grzmot. Na dole, pod osłoną drzew, było ciszej, ale niesamowicie. Nagle Mali przystanęła. - O, do licha... - zaczęła. - Gdzie się podziała ścieżka? Wszyscy wpatrywali się w ziemię. Andre szeptał cicho: " Tam, gdzie dolina porasta lasem, a łąki się kończą, główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na manowce. Jeśli mimo to chcesz tym szlakiem podążać dalej, duch twój traci wszelkie oparcie w..." Nie! - Owszem - powiedziała Mali bezdźwięcznie. Andre mówił dalej: " Droga, którą, jak ci się zdawało, szedłeś, zanika, rozpada się na wiele wątłych ścieżek... lecz biada ci, jeśli którejś z tych dróżek zaufasz... A być może też jedna z tych błędnych dróżek doprowadzi cię do najciemniejszej głuszy, do samego jądra boru, do tego miejsca, które wspominane bywa tylko..." Nie, do licha, nie chcę ciągnąć tego dalej ! - Nie chcesz dalej cytować? Czy dalej iść? - zapytała Nette. Mali jednak poszła przodem. - Tu! Tu znowu jest ścieżka! Z wahaniem, z uczuciem, że dzieje się coś nieprzyjem- nego, ruszyli dalej. - Ścieżka prowadzi dziwnie daleko od nas - powie. działa Nette cicho, jakby się bała, że echo, odbite od skał zechce jej odpowiedzieć. "- Nikt dokładnie nie wie, gdzie to Vargaby leżało" - zacytował znowu Andre. - Nawet stara Britta-Stina tego nie wiedziała. Nikt żywy tam nie chodzi. - Osada zniknęła z powierzchni ziemi - dodała Mali. - Możemy przejść to miejsce tam i z powrotem i niczego nie zauważymy. - W każdym razie to i tak nie było tutaj - ucięła Nette. - Skierujmy się bardziej na południe, to prędzej czy później dojdziemy do Osterdalen, a tam już leży Alvdalen i mieszkają ludzie, i... Co to było? - Puchacz - odparł Andre. - Krzyk brzmi okropnie, ale ptak jest niegroźny. Porzucili wijącą się, niepewną ścieżkę, którą coraz trudniej było się posuwać, i ruszyli na przełaj w kierunku południowym. Uważali, że teraz zabłądzić już nie mogą. Nie zauważyli, kiedy dokonała się odmiana. Ale szli teraz bardzo ostrożnie, niemal na palcach, nasłuchiwali, choć niczego słychać nie było, i trwali w przekonaniu, że nie wszystko jest tak jak powinno. Otworzyło się przed nimi coś na kształt polanki. Choć może polanka to zbyt duże słowo, po prostu kilka niezbyt wysokich wzgórków porośniętych niższą niż w głębi lasu trawą. Krajobraz jak z dziwnego snu, który pociągał, a zarazem przerażał. - No, myślę, żeśmy tu mimo wszystko dotarli - mruk- nęła Mali. - Jakim sposobem, na Boga, mogłoby się to stać? - zapytał Andre. - A dlaczego nie? Nikt przecież nie wiedział, gdzie... - No dobrze, dobrze - przerwał zirytowany. - W każ- dym razie musimy przejść przez to miejsce i iść dalej. Weszli do niskiego lasu, czy może raczej w zarośla, gdzie drzewa stały rzadko niczym zabłąkane olbrzymy. Gdy trójka wędrowców dotarła mniej więcej do centrum tego dziwnego terenu, Nette przystanęła i wpatrywała się w ziemię. Andre i Mali podeszli do niej. Było już prawie szaro. - Czy to nie jest kamienny fundament? - zapytała Nette ochryple. - W dawnych czasach w Dalarna nie budowało się takich fundamentów - wtrącił Andre. - Domy stawiano na czterech narożnych słupach dla ochrony przed gryzoniami. Mali kopnęła kopczyk ziemi, na którym stała. - Zwęglone - oświadczyła lakonicznie. - Możesz sobie mówić, co chcesz, Andre, ale ja stoję pośrodku Vargaby! ROZDZIAŁ XI Zapach tamtej krwi. Zapach tej samej krwi. Ten ram ród. Czekanie. Czekanie, sowicie wynagrodzone. Ów znienawidzo- ny, tak długo wyczekiwany zapach właśnie tej krwi! Rok za rokiem. Cierpliwie. Pewność, że któregoś dnia to się musi zdarzyć. I oto czas się dopełnił. Zapach. Zapach tej samej krwi. Wszystkich troje przeniknął zimny dreszcz. I nie miało to nic wspólnego z gwałtownymi porywami wiatru. Andre rozejrzał się wokół. Patrzył na falujący, przygi- nany do ziemi las, słuchał, jak wicher zawodzi swoją żałosną, głuchą pieśń. Patrzył na niebo, które przywdziało wieczomą szatę w mrocznych barwach, i na ziemię pod nim, opustoszałą i wymarłą, i zdjął go strach przed nadchodzącą ciemnością. Patrzył na nieskończoną mięk- kość tego, co kiedyś było kwitnącą łąką. Poczuł skurcz w sercu i głęboki smutek na myśl o tych, którzy tu kiedyś żyli, a którzy teraz są już tylko niejasnymi cieniami we wspomnieniach zaledwie garstki ludzi. - Bardzo tu ładnie - powiedział. - Dokładnie tak, jak Kajsa opowiadała kiedyś Havgrimowi. Myślę, Mali, że masz rację. To jest Vargaby! To nie może być nic innego. - Ale jakim sposobem, do cholery, się tu znaleźliśmy? - Czy mogłabyś być taka dobra i nie przeklinać akurat tutaj? - zapytała Nette, wbrew swojej woli wzruszona. - "Akurat tutaj" nikt chyba nie został pochowany - zaprotestowała Mali buntowniczo. - Nikt, oprócz życia i marzeń wielu pokoleń ludzi - powiedział Andre. - I oprócz jednego księdza, który spłonął żywcem. - Tak, to prawda. On tu został. Uff, całe to miejsce jest dla mnie okropne, żeby nie wiem jak było ładne. - To zmierzch tworzy tę atmosferę - próbowała wyjaśnić Nette. Zapach krwi. Tej przeklętej krwi. Długie czekanie. Bardzo długie. Koniec czekania. - Co teraz zrobimy? - zapytała Mali. - Jak najszybciej wrócimy do domu - odparł Andre. - Do Alvdalen. Tylko gdzie ono leży? Jak doszliśmy tutaj? Nette wyglądała na zmartwioną. - Ja nie jestem przesądna, ale wiecie, teraz mam wrażenie, że to wszystko było celowe. Że nasze kroki kierowały się tu jakby same z siebie. - Albo że kierowała nimi czyjaś wola. Ścieżka, która wiedzie na bezdroża... - mruknął Andre. - Głupie gadanie! - zaprotestowała Mali. - To prze- cież dziewice z Vargaby wabiły ludzi na bezdroża. A one spoczęły w spokoju. Zemściły się. - Tak, oczywiście - wycofała się Nette. - To po prostu przypadek, że się tutaj znaleźliśmy. Chodźmy stąd jak najszybciej. Już się prawie ściemniło! Wszyscy podzielali jej zdanie. Przez chwilę dyskutowa- li, w którą stronę powinni się udać, a potem szybko pobiegli w dół, ku południowi, a tym samym ku Alvdalen. Mrok gęstniał i wiatr zawodził w koronach drzew tak głośno, że ledwie słyszeli nawzajem swoje głosy. Kiedy znaleźli się w gęstym lesie, zwolnili tempo. - Tutaj jest już całkiem ciemno. - I las taki nieprzebyty. - A ziemia błotnista! - Tędy wiodła kiedyś ścieżka - powiedział Andre. - Wydeptana w czarnej bagiennej ziemi, w cieniu drzew. O, do diabła! Tu nic nie widać! - Stop! - zawołała Nette i zatrzymała się. - Teren jest taki błotnisty, że... Jeśli nie będziemy uważać, wejdziemy wprost do jakiegoś trzęsawiska. - To nie trzęsawisko - zaprotestował Andre grobo- wym głosem. - To niemal całkiem zarośnięte jeziorko! - Jezu - szepnęła Mali. - Tamto jeziorko. - Ale wielkie nury zniknęły - powiedziała Nette stłumionym głosem. - Patrzcie tam, tam jest ten wzgórek, o którym mowa w manuskrypcie! To musi być... - Posążek bożka - dokończyła Mali. - Posążek Freya. Mam ochotę na niego popatrzeć. Chcę zobaczyć, czy naprawdę jest taki... - Nie, nie idź tam - prosił Andre. Mali odwróciła się do niego. - A co, jesteś przesądny? - Oczywiście, że nie! Ale nie mamy czasu. - Przecież i tak musimy tamtędy przejść. Chodźcie! Nette stała bez ruchu, wstrzymując oddech. - Zaczekaj, Mali, zdawało mi się... Mali obejrzała się przez ramię. - Co ci się zdawało? - Chodźmy stąd - mruknęła Nette. - Nie. Co ci się zdawało? - Ja... widziałam coś w wodzie. - W wodzie? Jeziorko jest przecież prawie kompletnie zarośnięte. Została tylko niewielka kałuża pośrodku. - Czarna, śmierdząca kałuża - dodał Andre. - Co tam zobaczyłaś, Nette? - Nic. Coś się tam poruszyło, tak mi się przynajmniej zdawało. Pod liśćmi wodnych lilii. - Nie podchodźcie za blisko brzegu! - ostrzegał Andre. - Zobaczyłaś pewnie jakąś żabę - dodał. - To nie żaba - burknęła Nette ze złością. I zaraz potem krzyknęła przerażona: - Mali! Andre krzyczał razem z nią: - Uważaj, Mali! Wracaj! Dziewczyna doszła do wzgórka, który od początku ją interesował, i stała teraz pomiędzy nim a jeziorkiem. Odwróciła się i napotkała ich przerażone spojrzenia, a potem spojrzała na jeziorko i wrzasnęła przejmująco. W wodzie coś było. Coś się poruszało w czarnej głębinie pomiędzy spląta- nymi łodygami wodnych lilii, coś, co próbowało wydo- stać się na powierzchnię wody i wyraźnie kierowało się właśnie w stronę Mali. Andre odrzucił niewielką torbę, którą niósł na ramie- niu, i skoczył ku wodzie, żeby odepchnąć Mali od brzegu. Dziewczyna skuliła się, chciała wycofać, ale była jak sparaliżowana ze strachu i zdumienia; nie mogła się ruszyć. Nette oszołomiona wpatrywała się w to coś, co wyłaziło z wody, oślizgłe, zielonobrunatne, budzące grozę. Wstrętna łapa, na wpół przegniła, wyciągała się do Mali, do jej nóg i nagle, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, błyskawicznym ruchem zacisnęła się na kostce dziewczyny i poczęła ciągnąć ją w dół. Mali upadła na plecy i powoli się ześlizgiwała, wkrótce byłaby się znalazła w wodzie, gdyby Andre nie zdążył w ostatniej sekundzie złapać jej ręki. Potwór z jeziora był taki silny, że pociągnął za sobą również Andre, który jednak zdołał uchwycić się jakiegoś młodego drzewka i skutecznie stawiał opór. Mali wrzeszczała jak szalona; wodny potwór, który znowu wychynął ponad powierzchnię błotnistej wody, ryczał upiornie i próbował złapać dziewczynę za drugą nogę. Nette stała jak porażona, wpatrywała się w potwora, który teraz wydobył się ponad błotnistą maź aż do pasa. Kiedyś był to z pewnością mężczyzna o długich blond włosach, które dziś zwisały w mokrych, po- zlepianych kosmykach nad budzącą obrzydzenie twarzą o zamazanych rysach, z wyraźnymi śladami rozkładu. Wodniste oczy wlepiały się z nienawiścią w Mali, która uświadamiała sobie, jak niewielkie ma możliwości ratunku. Wątły pień już długo nie utrzyma jej i Andre, drzewko pochyliło się nisko nad jeziorkiem i wy- glądało na to, że Andre lada moment straci oparcie. A wtedy Mali będzie zgubiona i Andre prawdopodob- nie też. - Nette! - wrzasnął Andre z całych sił, by przekrzyczeć ryki upiora i rozpaczliwe wołanie Mali. - W mojej torbie Nette! Tam jest alrauna! Unieś ją nad upiorem! Szybko! Nette zdołała jakoś odwinąć amulet, choć ręce dygota- ły jej jak w febrze. Krzyki tamtych brzmiały ogłuszająco, upiór miał niebywale silny głos, jego ryk niósł się po lesie z siłą gromu. Pospiesznie wydobyła dziwny korzeń. - Co mam z tym robić? Co mam powiedzieć? - wołała do Andre. - Czy to bożek Frey, tam w wodzie? - Nie, nie, musisz tylko... - Czy to Vret Joar? Powinnam znać jego imię. - Nie, to Diderik Swerd. On chce złapać... O mój Boże, dłużej nie utrzymam drzewka! On chce złapać kogoś z rodu Havgrima. Podnieś alraunę i zaklinaj go, bo wrócił do świata zmarłych, zresztą mów, co chcesz! Tylko spiesz się! Nette próbowała się opanować. Las wokół trwał jak wymarły. O Boże, myślała, to nie może dziać się napraw- dę. Ja śnię. Wystarczy, że się przewrócę na drugi bok, a zły sen... Przenikliwe, rozdzierające serce krzyki Mali przy- wróciły ją do rzeezywistości. Ów niepojęty potwór pełzł po błotnistym brzegu, coraz bliżej nieszczęsnej dziew- czyny. Mali kurczowo, obiema rękami, ściskała rękę Andre, ale druga jego ręka... druga ręka coraz wyraźniej zsuwała się ze słabiutkiego pnia drzewa. Nette głęboko wciągała powietrze, by nie stracić przytomności; po chwili uniosła alraunę nad wstrętną zjawą, która, wijąc się, próbowała wyjść z wypełniającego jeziorko błocka. Drżącymi rękami unosiła przypominają- cy ludzką postać korzeń nad piekielną zjawą i modliła się do swojego Boga, do Jezusa Chrystusa, jedynej świętej mocy, jaką znała. Zdawało się przez chwilę, że siły potwora słabną, lecz tylko odrobinę. Mali zdążyła jednak uchwycić mocniej rękę Andre, a on sam też podciągnął się wyżej i pewniej objął pień drzewka. Jakie to było drzewo, o sękatym, choć giętkim pniu, Nette nie umiałaby powiedzieć. Zresztą co to miało za znaczenie, po prostu jakieś drzewo rosnące w pobliżu wody, może olcha, może jaki inny gatunek, to naprawdę całkiem obojętne; ważny był jedynie fakt, że stanowiło ostatnią szansę ratunku i dla Mali, i dla Andre. Bo to przecież oczywiste, że Andre dziewczyny nie opuści w takiej sytuacji. Gdyby się to okazało niezbędne, pójdzie z nią pod wodę i tam będzie próbował ją ratować. Nette oblewał zimny pot. Słyszała, jak serce jej wali, pochyliła się nad gotowym do skoku potworem w sadza- wce i z alrauną wyciągniętą najdalej jak mogła odmawiała Ojcze nasz. To wyraźnie powstrzymywało zjawę, lecz jej nie wypłoszyło. I wtedy zrozpaczony Andre zawołał: - Alrauno, ty, która towarzyszyłaś nam przez tyle stuleci... Ty wiesz, że ani ja, ani Mali nie należymy do wybranych, ale błagam cię, pomóż nam! Zrób, co możesz! Nette uważała, że to dziwne przemawiać do martwego przedmiotu, ale była tak wstrząśnięta tym, co się działo wokół niej, że gotowa była zaakceptować wszystko. - Och, żebym tak umiał zaklinać! - żałował Andre. Nette też tego nie umiała. Nie umiała w ogóle nic, była osobą postronną. Jedyne, co mogła zrobić, to trzymae w górze ów niezwykły korzeń i modlić się. Alrauna powstrzymała upiora, ale nic więcej. Jego potworne, trudne do zniesienia ryki grzmiały w lesie. Było jasne, że nie są w stanie na dłużej nad nim zapanować. Bo przecież Nette nie może stać przez całą wieczność z unie- sioną do góry alrauną. Andre spróbował ponownie: - Alrauno! Nasi przodkowie nie mogą nas usłyszeć, bo nie należymy do wybranych ani do obciążonych. Lecz Mali pochodzi z Ludzi Lodu i ja dopiero co ją odnalazłem; nie daj jej zginąć w łapach jakiegoś nędznego upiora! Bądź miłosierna! Wstaw się za nią, wstaw się za nami u naszych przodków! Nette była tak zdumiona jego niezwykłymi słowami, że zaczęła mu się przyglądać i na moment jej koncentracja zelżała. Oślizgły potwór, który kiedyś był człowiekiem; wykorzystał moment nieuwagi Andre i Nette i znowu zaczął wyłazić na brzeg. Mali zawyła z przerażenia. Wtedy oczy Nette rozszerzyły się jeszcze bardziej. Wciąż stała wyciągając alraunę ponad wodą, ale gdy na moment odwróciła wzrok od potwora, zobaczyła, że na brzegu jeziorka, najzupełniej z niczego, wyłoniły się trzy postacie. Stały w wieczornym mroku, trzy dziwaczne postacie z pradawnych czasów. Nette widziała ogromnego męż- czyznę o wyraźnie mongolskich rysach, obok niego zaś drobną kobietę, cudownie piękną, o rysach i nordyckich, i mongolskich. Widziała, że mężczyzna uniósł ręce i wnęt- rze dłoni skierował ku jezioru, gdzie potwór wciąż usiłował wyleźć na brzeg. Rozbrzmiały dziwne, śpiewne słowa, gdy ów mężczyzna o orientalńym wyglądzie zaczął wypowiadać zaklęcia. I Nette natychmiast pojęła, co on czyni. Ostatnia wyłoniła się z nicości młoda kobieta, czaro- dziejsko piękna, z jakimś diabelskim błyskiem w oczach. Podeszła do brzegu, do upiora, i z szyderczym śmiechem trąciła go nogą. - Posłuchaj no, ty nędzny, oślizgły głupku, strzeż się słów Mara, bo mają one siłę unicestwiającą. Powinieneś był nigdy nie wychylać łba z tej swojej śmierdzącej kałuży! Budzący grozę potwór, który nadal ściskał nogę Mali, patrzył na kobietę z głupkowatym wyrazem na obrzyd- liwej, obgniłej twarzy. Chcąc nie chcąc puścił zdobycz i zaczął się zsuwać do zielonkawej, śmierdzącej wody. - O nie, nie! - zawołała kobieta. - Poczekaj, poczekaj, nie wymigasz się tak łatwo! Uczyniła lekki ruch ręką i potwór zatrzymał się w pół drogi. Mali już dawno odskoczyła jak najdalej, Andre siedział przy niej w kucki i podtrzymując ją, patrzył bez słowa na to, co działo się nad wodą. Nette opuściła rękę z alrauną, podświadomie cofnęła się parę kroków w tył, ale nie była w stanie oderwać oczu od widowiska na brzegu. Zaklinający mężczyzna zszedł niżej nad wodę. Mówił coraz głośniej, w końcu jego głos grzmiał ponad lasem, a troje śmiertelników widziało, jak skóra, włosy i ciało upiora zaczynają znikać, odsłaniając białe kości, aż w koń- cu został już tylko sam szkielet. Wtedy niższa z kobiet wylała z niedużej butelki kilka kropel jakiegoś płynu na kości, po czym rozpłynęły się one w nicość. Kobieta o szelmowskim uśmiechu zwróciła się do trojga śmiertelników: - Nadszedł kres wendety, dobiegła końca. Teraz nie ma już nikogo z jego rodu, możesz czuć się bezpieczna, Mali. Kobieta z butelką podeszła tymczasem do brzegu i wylała kilka kropel płynu na gęste, śmierdzące błoto. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki jeziorko wypełniło się krystalicznie czystą wodą, rośliny zostały oczyszczone ze szlamu, a z brzegu zginęły wszystkie chwasty i trujące zielsko, które obrastało dotychczas jezioro złych upiorów. Teraz stało się ono znowu czystym, połyskliwym oczkiem w lesie. Nette oddychała z drżeniem, uświadomiła sobie, że od bardzo dawna wstrzymywała oddech. Przybysze z zaświatów nie zbliżali się do śmiertel- ników, ale młoda wesoła kobieta powiedziała: - Witaj wśród Ludzi Lodu, Mali! - Pokazała ręką na swoich towarzyszy i dodała: - Spójrz, to są twoi najbliżsi krewni pośród grupy przodków opiekujących się rodziną na ziemi. To Shira i Mar z dalekiego Taran-gai. Nikt z rodu nie jest im bliższy niż ty. Ja sama, jak się pewnie domyśliliście, jestem Sol szalona. Zawsze chcę być tam, gdzie można trochę podrażnić jakieś małe obrzydlistwa, jak ten tutaj. Mali i Andre podnieśli się z ziemi. Bardzo uprzejmie pozdrawiali swoich przodków. - Ale jest chyba ktoś, kto jest jeszcze bliższy Mali niż Mar i Shira - powiedział Andre. - Mam na myśli Tulę. Ona nie chciała z wami przyjść? Tamci spoważnieli i posmutnieli. - Tuli nie ma z nami w grupie Tengela Dobrego - wyjaśniła Sol. - Ja myślałem, że Tula była bardzo dobra? - Była. Ale potem poszła własną drogą. Nie znamy jej losów. - Tak, oczywiście, Tulę zabrały demony - mruknął Andre. - Tula poszła przecież na spotkanie demonów do Grastensholm i zniknęła bez śladu razem z nimi. - No, ale teraz pewnie chcielibyście się stąd wydostać? - zapytała Sol. - I to jak najszybciej - odparł Andre. - Tylko że my niezupełnie wiemy, jak się tu znaleźliśmy. Sol uśmiechnęła się tajemniczo. - Myślę, że możecie liczyć na przewodnika. Zwrócili głowy w stronę, w którą patrzyła Sol, i zobaczyli, że brzegiem jeziora idzie ku nim jakiś mężczyzna. Andre rozjaśnił się w promiennym uśmiechu. - Imre! - zawołał radośnie. - Jak dawno cię nie widziałem! Jasnowłosy, niezwykle urodziwy młodzieniec uśmie- chnął się także. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Andre i jego towarzyszki stwierdzili, że trzy duchy witają Imrego z najwyższym szacunkiem. Sol skłoniła się głęboko, a dwoje pozostałych najpierw skierowało palce do czoła, a potem ku ziemi, co było wyrazem głębokiego respektu. Imre szczególnie uroczyście powitał Shirę, która naj- wyraźniej była mu równa rangą. Potem zwrócił się do Nette. Jego łagodny głos był dla niej niczym balsam: - Dziękuję ci za nieocenioną pomoc! Nigdy ci tego nie zapomnimy. Ale teraz ruszajmy. Idźcie za mną, bo noc zapada! Andre odwrócił się, by podziękować i pożegnać duchy, ale ich już nie było, rozpłynęły się w powietrzu. Oszoło- mieni ludzie pozbierali swoje porozrzucane dokoła rze- czy, Andre pogładził w podzięce alraunę i zapakował ją ostrożnie do torby, po czym wszyscy troje ruszyli za Imrem, który był już daleko przed nimi na ścieżce. Było tak, jak Imre mówił: Noc już zapadła. Choć jednak szedł pospiesznie, nawet na moment nie tracili go z oczu, bo cała jego postać jaśniała delikatnym, ciepłym blaskiem. Zapomnieli o wszystkich swoich udrękach, pęche- rzach, bolących mięśniach i przerażeniu, po prostu szli nie ociągając się za przewodnikiem. Szybko i w milczeniu odnajdywali drogę przez wysokie piaszczyste wzgórki, leśne pogorzeliska i błotniste doliny. Nagle Andre przystanął. - Nie widzę go - szepnął spłoszony. - Ja też nie, ale to chyba nie szkodzi - powiedziała Mali. - Bo spójrz tam! Co widzisz na tle nocnego nieba? - Samochód! - zawołali Nette i Andre jednocześnie i ostatni kawałek drogi dzielący ich od auta przebyli biegiem. - O, mój kochany samochodziku! - cieszył się Andre - Nigdy nie byłeś mi tak drogi jak dziś. - Ale nie podziękowaliśmy naszemu fantastycznemu przewodnikowi - zmartwiła się Nette. - Nigdy nie pytamy, kiedy Imre przyjdzie ani kiedy nas opuści - wyjaśnił Andre. - On wie, że jesteśmy mu wdzięczni. Nette popadła w zadumę. "Nigdy ci tego nie zapom- nimy", powiedział jej Imre. "Dziękuję ci za nieocenioną pomoc. Nigdy ci tego nie zapomnimy!" - Wskakujcie, dziewczyny! Wracamy do ludzi! W samochodzie siedzieli milczący, każde po swojemu próbowało zrozumieć, co się stało; reflektory skąpym światłem ledwie rozjaśniały wyboistą drogę przed nimi. Co z tego, że trzęsło i rzucało okropnie? Cóż znaczą takie drobiazgi w porównaniu z okropnymi doświadczeniami, jakie dopiero co były ich udziałem! - I pomyśleć, że ja należę do Ludzi Lodu - westchnęła Mali na koniec. - Oczywiście wierzyłam we wszystko, co o nich opowiadałeś, Andre, ale nie myślałam, że są tacy... tacy specjalni! - Ja sam jestem wstrząśnięty - przyznał Andre. - Wiecie, zwyczajni członkowie Ludzi Lodu, tacy jak ja i ty, Mali, właściwie nie miewają kontaktów z przodkami. O ile wiem, dotychczas zdarzyło się to zaledwie kilkakrot- nie. A jeszcze rzadziej bywa, że ktoś postronny może ich zobaczyć. Ale ty, Nette, widziałaś ich, prawda? - Oczywiście, że widziałam - powiedziała stanowczo blada jak ściana. - Są bardzo piękni. I niezwykli. - O, tak! Ale nigdy bym się nie spodziewał, że ich spotkam. Trzeba powiedzieć, że przyszli w odpowiednim momencie! - Co prawda, to prawda - westchnęła Mali. Nagle ta pyskata dziewczyna wybuchnęła głośnym płaczem. Nette, która od dawna czuła bolesny ucisk w gardle, natychmiast poszła w jej ślady. Andre zatrzymał samochód. - No już, już dobrze, moje drogie. Rozumiem was bardzo dobrze. Sam miałbym ochotę się rozpłakać. Tego naprawdę było trochę za wiele. - Tak - szlochała Mali. - Kiedy się to wszystko działo, nie mogłam myśleć o niczym, tylko się bałam. Ale teraz... - No właśnie. Reakcja. Ona zawsze nadchodzi, to pewne jak amen w pacierzu. Spójrzcie na moje dłonie. W nocnym mroku wyciągnął przed siebie ręce. Dygo- tały jak w febrze. Nette wytarła nos i powiedziała stłumionym głosem: - To było po prostu niewiarygodne! Takie niewiary- godne, że ja... Nie wierzę, że to widziałam. Ja śniłam, powiedzcie, że tylko śniłam! - W takim razie wszyscy śniliśmy ten sam sen - chlip- nęła Mali. - I ja nawet nie miałam czasu wam po- dziękować. Dziękuję wam z całego serca! Obojgu! - I wszystkim czworgu waszym przodkom - dodała Nette. - Imre nie jest jednym z przodków - wyjaśnił Andre. - On żyje współcześnie. Teraz! - Tak? No to skąd on przyszedł? I ten... blask! - Imre pochodzi z rodu czarnego anioła. - Taki jasny blondyn? - Kolor włosów nie ma tu nic do rzeczy. I nikt nie pyta Imrego dlaczego ani skąd, ani dokąd. Czarne anioły są najpotężniejszymi sojusznikami Ludzi Lodu. Imre po- chodzi z rodu zapoczątkowanego związkiem samego Lucyfera z pewną ziemianką, Sagą z Ludzi Lodu. Ale wiemy bardzo niewiele o tych jasnych aniolach, które zostały strącone do otchłani. Andre pożyczył Mali chusteczkę do nosa. Po chwili samochód ruszył w dalszą drogę. - Zauważyłam, że duchy odnosiły się do niego z wiel- kim szacunkiem - powiedziala Mali. - Ja też - potwierdziła Nette. - On natomiast szcze- gólnie uprzejmie powitał tą drobną egzotyczną kobietę. - Shirę, tak - zgodził się Andre. - Jej pozycja jest wyjątkowa. Shira jest największym wrogiem Tengela Złego, jeśli dobrze rozumiem. Mali zamyśliła się. - Wygląda na ta, że ten Tengel Zły jest dosyć osamotniony - powiedziała po chwili. - On? Nie! - zaprotestował Andre. - On może zmobilizować niezliczone złe moce! I nic nie wiemy o tym, co dzieje się ze złymi dotkniętymi dziedzictwem Ludzi Lodu po śmierci. Mogą spoczywać w swoich grobach jak inni zmarli, ale mogą też gromadzić się przy Tengelu Złym i czekać, aż będzie ich potrzebował. - Wydawało mi się, że mówiłeś, iż złe moce odcięły się od niego? - One się go boją, a to coś całkiem innego. Ponie- waż on reprezentuje samo zło, zło jako pierwotną siłę. On napił się ze źródła zła, z ciemnego źródła, i przez to stał się najsilniejszym i najpotężniejszym ze wszystkich złych potęg. To, że złe mocc trzymają się na dystans od niego, nie oznacza wcale, że nte posłuchają, kiedy je wezwie. - Demony Nocy także? - zapytała Mali. - Nie, one nie. Imre opowiadał nam, że dzięki Vanji, Tamlinowi i dwóm czarnym aniołom Demony Nocy wyrwały się spod władzy Tengela. Znajdują się teraz pod ochroną Lucyfera i Tengel nie może im nic zrobić. - A Demony Wichru? - One nienawidzą Tengela, ale nie wiemy, jak dalece są w stanie stawiać opór naszemu złemu przodkowi, gdyby się obudził. Nette zaśmiala się nerwowo. - Najgorsze jest to, że ja wierzę we wszystko, co mówisz. I że dałabym wiele za to, by być jedną z Ludzi Lodu. - Mogłabyś wyjść za mąź za kogoś z naszej rodziny - uśmiechnął się Andre dobrodusznie. - Tyle tylko że na razie nie ma nikogo do wzięcia. Owszem, ty jesteś, pomyślała. Tylko że ty mnie nie bierzesz pod uwagę jako ewentualnej kandydatki. I właś- ciwie dlaczego miałbyś to robić? Popatrzyła na nocne niebo, które daleko na wschodzie zaczęło przybierać złocistopomarańczową barwę; linia horyzontu stała się wyraźnie widoczna. Silny wiatr wciąż szarpał korony drzew. Było zimno i niepżzyjemnie. - Chyba dzisiaj wrócę do moich biurowych obowiąz- ków - mruknęła przygnębiona. ROZDZIAŁ XII Droga powrotna. Następnego dnia, po niezwykle męczącej podróży w deszcz po bezdtożach i rozmokłych, wyboistych traktach, odnaleźli w końcu dwór Nordlade w Gauda- len. Widzieli dwór z daleka, wysoko na zboczu góry, jakby zawieszony w powietrzu. Nie wyglądał specjalnie im- ponująco, ale ku wielkiej radości wędrowców z komina domu unosił się dym. A zatem Nordlade było wciąż zamieszkane. - Odważymy się w tym deszczu wspinać pod górę? - zapytała Mali. - Musimy - odparł Andre. - Po doświadczeniach z Vargaby nie boisz się już chyba zwykłych śmiertel- ników? - Wszędzie wokół widzę duchy - mruknęła ponuro. - Owszem, zauważyłem to rano w gospodzie. Tak podejrzliwie przyglądałaś się pani przy sąsiednim stoliku, jakbyś oczekiwała, że za chwilę uniesie się w powietrze i zacznie piać. - To prawda, ale sam powiedz, czy nie była trupio blada? - Cóż za głupstwa! A poza tym bądź tak dobra i nie nazywaj naszych przodków duchami. - Uff, nie. Ja tak nigdy o nich nie myślałam - przy- znała Nette. - Ja też nie - rzekła Mali. - Teraz miałam na myśli jedynie to obrzydliwe paskudztwo, wypełzające z błota. Dlaczego on chciał złapać właśnie mnie? Dlaczego nie wyciągał łap po ciebie, Andre? Czy to miało może coś wspólnego z tym, że dotknęłam figurki bożka? - Nic podobnego, to przecież tylko kawałek prze- gniłego drewna. (Andre miał szczęście, że jego słów nie słyszał jakiś miłośnik starożytności). - Nie, on chciał cię złapać dlatego, że jesteś prawnuczką Havgrima. Mnie nie łączy z wami takie bliskie pokrewieństwo. Ale był na najlepszej drodze, żeby i mnie wciągnąć w głębinę. Byłaś niezwykle odważna, Nette, że stałaś na brzegu z alrauną, a nie uciekłaś stamtąd. - To by mi nigdy do głowy nie przyszło. - Stanowimy niezły triumwirat - powiedziała Mali i ujęła oboje przyjaciół za ręce. Tak złączeni przebyli ostatni kawałek drogi dzielący ich od domu w Nord- lade. - Wiesz, Mali, nie przestaje mnie zdumiewać twoja znajomość obcych słów - rzekł Andre. - Człowiek nie musi być idiotą tylko dlatego, że się wychowywał w przytułku - odcięła się Mali. - A poza tym ja się staram, w każdej sytuacji można się czegoś nauczyć, a ja bardzo lubię wiedzieć. I niech sobie mężczyźni gadają co chcą o kurzych móżdżkach kobiet i o tym, że nadajemy się co najwyżej do łóżka. To świadczy jedynie o głupocie panów, a nie naszej. - Wybacz mi - prosił Andre teatralnym głosem. - Wybacz mi, że jestem zaledwie mężezyzną! - O, tak właśnie powinniście się do nas zwracać - stwierdziła Mali, chichocząc zadowolona. Znaleźli się przed drzwiami. Nie musieli stukać, bo w progu stanął gospodarz. W podkoszulku i spodniach na szelkach, nie ogolony, tłusty, nie wyglądał zbyt apetycz- nie. - On nie może być moim krewnym - szepnęła Mali zdławionym głosem. I oczywiście nie był. Nazywał się wprawdzie Nordlade, ale w tamtych czasach nie było przecież niczym niezwyk- łym, że rodziny przyjmowały nazwiska od miejsca zamie- szkania. - Nie, Erik Nordlade? On mieszkał tu bardzo dawno temu - odpowiadał chłop wolno na pytanie Andre. - Oni musieli opuścić dwór i wtedy kupił go mój dziadek. Tak że ja jestem tutaj trzecim pokoleniem. W głosie chłopa brzmiała duma, choć chyba nie bardzo miał do tego powody, bo gospodarstwo wyglądało na podupadłe i zaniedbane. - W porządku. My chcieliśmy się właściwie dowie- dzieć tylko, czy Erik Nordlade miał jakichś spadkobier- ców. Chłop mrugał przestraszony. - Moja rodzina kupiła gospodarstwo uczciwie. Żad- nych spadkobierców do spłacenia ani nikogo takiego nie było. I siedzimy tu od trzeciego pokolenia. - Mnie nie chodzi o spadkobierców dworu, po prostu o potomstwo Erika. Podobno on miał dwie córki. - Erik Nordlade? - Tak - potwierdził Andre, tracąc powoli cierpliwość. Chłop drapał się po głowie z takim zapamiętaniem, że łupież sypał mu się na ramiona jak śnieg. - No, miał... pewnie, że miał, co miał nie mieć? Jak to one się nazywały? Jedna to chyba Dorotea...? - Nie, to była jego żona. - A tak, tak, niech no pomyślę. Córki...? - Może jest tu kto inny, kto lepiej pamięta rodzinę? Chłop się rozgniewał. On pamięta najlepiej. Nikt mu nie odbierze tego honoru! - Emma była jedna! I Petra. - Owszem, te imiona wydają mi się znajome - powie- dział Andre, by nie denerwować gospodarza jeszcze bardziej. - Znaliście je? - Nie. Wyjechały ze wsi za młodu. Petra wyszła za jakiegoś faceta z miasta. Z Trondheim. Zdaje mi się, że było mu Sven. A Emma...? - No! - niecierpliwił się Andre, gdy chłop zwlekał nazbyt długo. Obie panie też niespokojnie przestępowały z nogi na nogę. Przypomni sobie gospodarz coś nareszcie, czy nie? Bo jeśli nie, to będzie bardzo trudno odnaleźć tę nikomu nie znaną Emmę i jej ewentualne potomstwo. - Emma, tak... - usłyszeli w końcu. - Wyszła za mąż, ona też. Za dobrego człowieka. Chociaż on też pochodził z miasta. - Miała jakieś dzieci? - Emma? - Tak. Chłop myślał z takim wysiłkiem, że zaczął sapać. - Nie, nie pamiętam. Sam byłem wtedy dzieckiem. - A nie pamiętacie imienia tego człowieka, za którego Emma się wydała? - Pewnie! Każda miała swoje dzieci. Rozmowa zaczynała przybierać charakter dialogu dziada z babą, coś w rodzaju ludowej pogwarki: "Gdzie idziecie, Bartoszu? - Mam indyki w koszu." Andre domyślił się, że mózg chłopa przyswoił sobie właśnie poprzednie pytanie. - Zatem one obie, i Emma, i Petra miały dzieci. - Pewnie! Alem słyszał, że niedużo. Dziwne, nie? Nas było w domu trzynaścioro. - Ale imion tych dzieci to pewnie nie pamiętacie, co? Tyle czasu minęło. To właśnie był najlepszy bodziec dla gospodarza. Obrócił się na progu, wiercił się przez chwilę, żeby znaleźć najwygodniejszą pozycję, po czym oparł plecy o futrynę, aż trzasnęło. - Co bym nie miał pamiętać? Przecie, że pamiętam! Petra miała dziewczynkę i było jej Gerd. A Emma... Jej chłopak miał na imię Knut! Co za triumf! Tego się już prawie nikt nie spodziewał. - Znakomicie! - pochwalił Andre, a panie bąkały jakieś słowa uznania, wciąż stojąc w siąpiącym deszczu. Chłop najwyraźniej nie zamierzał prosić do środka. Prawdopodobnie panował tam okropny bałagan. Zresztą oni też nie odczuwali wielkiego pragnienia wejścia do tej izby, chcieli otrzymać odpowiedzi na swoje pytania i jak najrychlej wrócić do Trondheim. - A imię męża? Chłop gapił się głupawo. Czy nigdy nie przestaną pytać, ci dziwni przybysze, którzy uczepili się i nie dają mu spokoju przed jego własnymi drzwiami? - Już przecie mówiłem! Sven. - To był mąż Petty. A my pytamy o męża Emmy. Ojca Knuta. Nieszczęsny spuścił oczy w głębokiej koncentracji. - A ten... To jakoś tak dziwacznie. O, Broms! Nazy- wał się Broms. Rymarz. - Serdeczne dzięki za nieocenioną pomoc! Gdybyśmy jeszcze znali jego imię, to już by było naprawdę wspaniale. Chłop znowu się rozgniewał. - Sven! Przecie mówię! Wyglądało na to, że trzeba zaczynać od nowa. - To znaczy mąż Petry nazywał się Sven Broms, tak? - Tak - odparł chłop takim tonem, jakby miał do czynienia z idiotami. Andre nie był już właściwie w stanie pytać o nic więcej, ale przecież musiał. - A mąż Emmy? Ktoś, kto ma taką pamięć jak wy, musi przecież pamiętać! Niemal słyszeli trzaski pod czaszką chłopa, tak ciężko pracował jego mózg. - Mąż Emmy...? No, to było tak... Chłopak miał na imię Knut... A mąż... No tak! Skogsrud! To był Erling Skogsrud! - Najserdeczniej dziękuję - powiedział Andre i na- prawdę mówił to szczerze. Otworzył portmonetkę i wyjął z niej monetę. - To jest dla nas takie ważne, że chciałbym... Niech mi będzie wolno... - Nie, nie mogę nic brać za coś takiego... - bąkał chłop, ale wyraźnie wyciągał rękę. Andre wsunął mu pieniądz, jeszcze raz podziękował, po czym wszyscy troje zaczęli schodzić po śliskim zboczu do samochodu. Andre poprosił, by panie zdjęły mokre okrycia, i trosk- liwie otulił Nette podróżnym pledem. Nie była pewna, czy powinna się tym wzruszyć, czy też poczuć jak wymaga- jąca opieki staruszka. Zdjęła szal z głowy i w ramach rewanżu osuszyła nim włosy Andre. A może chciała się zemścić? Mali wyglądała wprost bezwstydnie świeżo i młodo, żaden deszcz nie był w stanie nic jej zrobić. Kiedy Andre otulał Nette, przypadkiem dotknął nie- ostrożnie jej głowy, a ona nie zdołała powstrzymać bolesnego jęku. Andre patrzył na nią przestraszony. - Jak to naprawdę jest z twoją głową, Nette? - zapytał niespokojnie. - "Głowę miała słabą, ale za to serce... serce szczero- złote" - zacytowała Runeberga. - Nie, szczerze mówiąc, to już wszystko dobrze. Nie mam zawrotów ani nic takiego, tylko ten wielki guz z tyłu. Uścisnął jej dłoń z serdecznym, pospiesznym uśmie- chem. - Dobrze wiemy, Nette, że serce masz złote. Te słowa zapamiętała na długo i cieszyła się nimi przez cały czas, gdy w ulewnym deszczu jechali do Trondheim. Nie chcieli nigdzie więcej nocować po drodze, było więc już bardzo późno, gdy nareszcie samochód wjechał na opustoszałe ulice Trondheim. Mali miała spać u Nette, która nie czuła się całkiem bezpieczna w swoim miesz- kaniu; napastnik mógł uderzyć po raz drugi. - Myślę jednak, że jutro pójdę do pracy - powiedziała Nette, kiedy żegnali się z Andre. - Czuję się nieźle, a nie chciałabym stracić posady. - W takim razie przyjdę do ciebie jutro rano do biura - zaproponował Andre. - I ja także - dołączyła się Mali. - Powiedzmy o dziesiątej. I razem zastanowimy się, jak odnaleźć brakujących potomków Ludzi Lodu. - Postanowione - zgodził się Andre. - I dziękuję za nadzwyczaj przyjemną podróż! - My tobie też serdecznie dziękujemy! - zawołały panie równocześnie. Andre pojechał do hotelu w dość ponurym nastroju. Miał swoje zmartwienia. Na przykład, co zrobi z bezdom- ną Mali? Pewnie to samo, co Ludzie Lodu zawsze w takich sytuacjach robili. Zabierali mianowicie tych, którym się nie powiodło, ze sobą do domu, do Lipowej Alei. Będzie się musiał nad tym zastanowić. A Nette? Wprawdzie nie miał żadnych praw do jej życia, ale ona sprawiała wrażenie takiej... osamotnionej na tym świecie. Takiej opuszczonej. Nie, ze zmęczenia w głowie mu się mąciło. Na wystawie u zegarmistrza zobaczył duży zegar. Wpół do czwartej. Co też hotelowy portier sobie pomyśli? Uznał jednak zaraz, że wszyscy portierzy świata mogą sobie myśleć, co im się żywnie podoba. Z uczuciem wielkiej ulgi wszedł do swego pokoju i najchętniej rzuciłby się na łóżko w ubraniu i w butach, jakoś jednak udało mu się z grubsza rozebrać i wsunąć pod kołdrę. Siedział za kierownicą przez dziewiętnaście go- dzin. Naprawdę trochę dużo jak na jeden dzień! Kierowca powinien być bardziej odpowiedzialny! Rano spał tak długo, że mało brakowało, a byłby się spóźnił na spotkanie umówione w biurze Nette. Gdy wbiegł zdyszany do magistratu, Mali już tam była. - Jezu! - krzyknęła na jego widok. - Jeszcze tylko brakuje ci filiżanki z poranną kawą w ręce i krzywo pozapinanej marynarki. - Jesteś bliska prawdy - odparł z uśmiechem. - Okro- pnie zaspałem. - Czuj się usprawiedliwiony - powiedziała Nette. - My już zdążyłyśmy się zabrać do detektywistycznej pracy i nawet mamy pewne sukcesy. Na moment poczuł się dotknięty, że chciały coś robić bez niego. Ale przecież poszukiwania były w równym stopniu jego sprawą, co i Mali, Nette natomiast tak już była włączona we wszystko, że i ona mogła prowadzić badania na własną rękę. - No i coście znalazły? - zapytał z dość powściąg- liwym uśmiechem. - Okazało się na przykład, że wielu ludzi pamięta warsztat rymarza Bromsa. Znajdował się niedaleko stąd. Rymarz miał prawdopodobnie tylko jedną córkę, Gerd. - Która później została moją babką - wyjaśniła Mali triumfująco. - Babka Gerd miała dwoje dzieci, ale jedno zmarło wcześnie, a córka Petra urodziła mnie i tamto, które umarło. - No! - podsumował Andre. - W takim razie wypeł- niliśmy wszystkie białe plamy w twoim drzewie genealo- gicznym, Mali. Teraz pozostaje tylko odtworzyć linię Emmy. Jak wiemy, wyszła za mąż za Erlinga Skogsruda, który pochodził z Trondheim. I mieli syna imieniem Knut. Bardzo dobrze, przynajmniej mamy od czego zacząć. - Biuro parafialne jest dzisiaj otwarte - wyjaśniła Nette. - Możemy więc tam pójść i dowiedzieć się, co i jak. - Nie, teraz moja kolej dokonać jakiegoś odkrycia. - oświadczył Andre nie bardzo zadowolony. - Wy zostaniecie tutaj. I ty, i Mali! Zachowuję się śmiesznie, myślał po drodze. Jak obrażone dziecko! W biurze parafialnym przyjęto go życzliwie i udzielono wszelkiej pomocy, lecz rezultaty dociekań były mizerne. Owszem, niejaki Erling Skogsrud i jego żona Emma Eriksdatter Nordlade mieszkali w Trondheim. Ich syn miał na imię Knut. Erling zmarł w roku 1876, Emma w 1880. Syn urodził się w 1850, wyjechał z Trondheim w 1870. Dokąd? Do Christianii, ale adresu nie podał. Adres rodziców w Trondheim? Nieznany. Ślad się urywał. Knut wyjechał jako dwudziestolatek, z pewnością więc nie był jeszcze żonaty? Nie, żadnych wzmianek na ten temat. Tak więc wątek rozpływał się w powietrzu. Knut Skogsrud, po raz ostatni wspomniany w roku 1870, znajduje się pewnie gdzieś w południowej Norwegii, prawdopodobnie w Christianii. I jest to potomek Ludzi Lodu. Andre wrócił do pań i opowiedział im o tym. Po- szukiwania na razie trzeba było przerwać. Wszyscy troje spoglądali na siebie przygnębieni. - Jest jeszcze jedna sprawa - powiedział Andre. Panie zdążyły zaledwie spojrzeć na niego pytająco, ale on nie miał czasu niczego wyjaśnić, bo do biura wkroczył znajomy policjant i przerwał ich rozmowę w pół słowa. - O, jak widzę, panna Mikalsrud wróciła do pracy - mruknął. - Mieli państwo dobrą podróż? - Dziękujemy, wspaniałą - odpowiedziała Nette i była to, oczywiście, prawda, choć z pewnymi zastrzeżeniami. - I dwoje młodych państwa mamy tu także - ucieszył się policjant. - To bardzo dobrze. Możemy od razu przystąpić do rzeczy. Zbadaliśmy dokładnie okoliczności napadu na pannę Mikalsrud i nie znaleźliśmy niczego, dosłownie niczego, co mogłoby nas naprowadzić na ślad sprawcy. Czy państwo także nie mają żadnych przypusz- czeń? Może jakiś ukrywający się wróg? Nette rzuciła pospieszne spojrzenie w stronę Mali i zawahała się. Czy powinna mówić przy niej? Tymczasem odezwał się Andre: - Właśnie chciałem porozmawiać z paniami na temat napadu, kiedy pan wszedł. Dyskutowaliśmy nad tą sprawą w czasie podróży i chyba rzeczywiście znaleźliśmy punkt zaczepienia. - Tak? Proszę mówić! Tym razem Andre się zawahał. - Ale to rzecz w najwyższym stopniu poufna... - Rozumiem. Ściany mogą mieć uszy. Panno Mikals- rud, czy jest tu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy poroz- mawiać swobodnie? - Mamy obok maleńki pokoik. Tylko że tam jest bardzo ciasno. - Hm... A nie mogliby państwo przyjść na komisariat? Wszyscy troje. - Dowiem się tylko, czy mogę wyjść z biura. Przełożo- ny powinien wiedzieć. Nette Mikalsrud stała się taka lekkomyślna ostatnimi czasy. Ona, która zawsze była najsolidniejszą pracownicą w całym magistracie! Wkrótce potem siedzieli wszyscy w biurze komisarza. Był to bardzo sympatyczny mężczyzna. Silnie zbudowany i okrągły, patrzył na ludzkie ułomności z wyrozumieniem. Ale potrafił też być nieustępliwy, zwłaszcza w zetknięciu z cynicznym złem. - A zatem słucham. Po dłuższym milczeniu, kiedy zastanawiano się, kto powinien pierwszy zabrać głos, odezwała się Mali: - Właściwie to tu chodzi o mnie. - To mnie nie dziwi - mruknął komisarz. - My oboje mieliśmy już okoliczność, że tak powiem... - Ale tym razem to nie jest sprawa demonstracji czy czegoś nagannego. To się odnosi do mojego pochodzenia. Komisarz rozsiadł się wygodniej w fotelu i patrzył na nią wyczekująco, lecz i z odrobiną agresji. Najwyraźniej przywykł, że z jej strony można się spodziewać różnych zachowań. Wtrącił się Andre: - To ja wywołałem całe to zamieszanie. Przyjechałem do Trondheim w poszukiwaniu krewnych i na razie odnalazłem Mali, a także trafiłem na ślad jej młodszego brata lub siostry. Muszę wiedzieć, kim są ich ojcowie. - Rozumiem - oświadczył komisarz, lecz mina jego wskazywała, że rozumie raczej niewiele. - Matką obojga była Petra Olsdatter. Wiedziałem zresztą o tym od początku, bo wie pan, kiedy przyszło na świat to martwe dziecko, brat albo siostra Mali, była przy tym moja kuzynka i stąd się dowiedzieliśmy, że ono należało do naszej rodziny. Poznaliśmy to po pewnych cechach. I teraz jest sprawą bardzo ważną, by ustalić, co się dzieje z innymi członkami rodu, jacy jeszcze żyją. Nie ma ich zresztą wielu. - Podział majątku? - No... można tak powiedzieć. Zresztą do Alvdalen pojechaliśmy właśnie po to, by odnaleźć krewnych Petry. - I znaleźliście ich? - Owszem - potwierdził Andre krótko. - Ale zanim wyjechaliśmy, pani Nette Mikalsrud wysłała kilka listów. Do ojców obojga dzieci. Komisarz zmarszczył brwi. - Chwileczkę! Przypominam sobie historię tej Petry Olsdatter, która wiele lat temu odebrała sobie życie na brzegu fiordu. To była twoja matka, Mali? - Jasne. Wszyscy o tym wiedzą. - Nie byłbym taki pewny - powiedział komisarz z przekąsem. - Przecież dopiero w ostatnich miesiącach stałaś się znana i... sławna. - Tak. Bo przedtem byłam po prostu anonimowym dzieckiem z przytułku - odcięła się Mali. Andre ciągnął dalej swoją opowieść: - Jak powiedziałem, to moja kuzynka znalazła Petrę na brzegu, próbowała pomóc jej i dziecku. Tym sposobem zostało odkryte podobieństwo dziecka do naszego rodu. W tej sprawie trudno się pomylić. Komisarz spoglądał w okno. - Niezwykle piękna dziewczyna. Miała na imię Tanja, jeśli pamiętam? - Vanja. Zmarła wiele lat temu. - Jaka szkoda - westchnął komisarz. - Dlaczego jednak szuka pan krewnych akurat teraz? - Odnaleźliśmy właśnie pewne informacje w papie- rach, które zostały po Vanji. Wskazywały one na Alv- dalen. - Ach, tak. No, ale na czym to stanęliśmy? Panna Mikalsrud wysłała listy do obu ojców. Rozumiem, że mówicie państwo o ojcu zmarłego dziecka i o ojcu Mali? - Właśnie. - Ale co wspólnego z tą sprawą ma ojciec Mali? On nie jest waszym krewnym. Teraz Nette zabrała głos. - Nie, ale wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze nic o po- chodzeniu Petry. Chciałam więc zapytać tych panów, czy może ona im coś o sobie opowiadała. To głupie z mojej strony, przyznaję, ale... - Dobrze, a jak pani została włączona do sprawy? Odpowiedział Andre: - Ja zwróciłem się do panny Mikalsrud i ona okazała mi nieocenioną pomoc. Bez niej niewiele bym zdziałał (Nette pokraśniała, ale w sercu poczuła jakiś nieokreślony żal). Dzięki niej odnalazłem Mali. I... - Ja także jestem z Ludzi Lodu - przerwała Mali z dumą. - Moja matka pochodziła z tej rodziny. - Z Ludzi Lodu? - zapytał komisarz, przyglądając im się w zdumieniu. - Tak. Nasz ród tak się właśnie nazywa - rzekł Andre, jakby przepraszając, że mówi to dopiero teraz. - Ludzie Lodu... Ludzie Lodu... ja już gdzieś słysza- łem to nazwisko! - Przez kilka stuleci ród mieszkał w Sor-Trondelag. - O, no jasne! - zawołał olśniony. - Widziałem nazwisko w starych protokółach sądowych! - To i tam się znajdujemy? - uśmiechnął się Andre krzywo. - Pamiętam, była jakaś sprawa z człowiekiem, który was zdradził. - Heming Zabójca Wójta? - Tak się nazywał? Możliwe. I żandarmi wycięli wszystkich. - Z wyjątkiem jednej małej rodziny. To właśnie byli moi przodkowie. W oczach komisarza pojawił się wesoły błysk. - Tam podobno były same wiedźmy i czarownicy, cała rodzina? - No, nie cała. Ale powinien pan poznać moją matkę - powiedział Andre z uśmiechem. - Ona ma naprawdę niezwykłe talenty w wielu dziedzinach. - Na szczęście w naszych czasach nie musi się już obawiać, że zostanie spalona na stosie. A zatem, panno Mikalstud, co pani właściwie w tych listach napisała? Nette zaczęła szperać w torebce. - Zdaje mi się, że mam... Tak, mam brudnopis! Proszę bardzo! Komisarz wziął podawany mu notesik i czytał głośno: "Prowadzę w ramach moich zajęć służbowych ważną pracę nad wyjaśnieniem pochodzenia Petry Olsdatter i w związku z tym zwracam się do Pana z prośbą o łaskawą pomoc. Sprawa rozpatrywana jest, rzecz jasna, z jak najdalej posuniętą dyskrecją, zajmuję się nią wyłącznie ja. Mój klient nie zna żadnych szczegółów..." Komisarz spojrzał pytająco na swoich gości i Nette pospieszyła z odpowiedzią. - Andre... To znaczy, pan Brink, nie wiedział nic o tych listach, a ja uważałam, że adresatom wyda się to bezpieczniejsze. - Bezpieczniejsze? - mruknął komisarz. - Dla ad- resatów rzeczywiście! Ale dla pani to bomba z opóź- nionym zapłonem, panno Mikalsrud! - Tak, pan Brink powiedział to samo. Komisarz czytał dalej: "Interesowałoby mnie wszystko, co Petra Olsdatter mogła Szanownemu Panu powiedzieć o swoim pochodze- niu. Sprawa dotyczy mianowicie spadku..." Dalej komisarz już tylko mamrotał pod nosem, po- spiesznie przeleciał kilka wierszy, a potem znowu pod- niósł głos: "Korzystam z drogi korespondencyjnej, nie chciała- bym bowiem niepokoić Pana w domu, ani w biurze. Dyskrecja jest sprawą honoru. W nadziei na szybką odpowiedź kreślę się z najwyż- szym szacunkiem. Antonette Mikalsrud." - To nie było zbyt mądre - oświadczył komisarz szczerze. - Pani po prostu aż się prosi, żeby zamknąć pani usta na zawsze. Nette wyglądała na tak skruszoną i zawstydzoną, że komisarz zrezygnował z dalszych wyrzutów. - No, dobrze - powiedział znacznie łagodniejszym głosem. - Zrobiła pani bardzo wiele, że odnalazła ojców obojga dzieci. Kim są ci bandyci? Nette starała się zachowywać jak rzeczowa, konkretna urzędniczka magistracka, jaką przecież do niedawna była. - Jeden z nich, ojciec martwego noworodka, był znany od początku. Drugi natomiast, ojciec Mali... O nim trudniej mówić. Dowiedziałam się prawdy od jednej z tych niewielu osób, które znają jego nazwisko. Komisarz przysunął fotel do biurka i wziął pióro. - Czy mogę usłyszeć te nazwiska? - Ojcem noworodka był niejaki Egil Holmsen. Komisarz zapisał. - Tak, to słyszałem. Prawdopodobnie podczas do- chodzenia w sprawie śmierci Petry. A drugi? Nette wahała się. Mali pochyliła się w jej stronę. - No! Ja też bym chciała usłyszeć. Komisarz spojrzał na nią pospiesznie, a potem znowu na Nette. - Ja nie wiem, czy... mogę to powiedzieć - rzekła Nette ledwie dosłyszalnie. - Ja to zrobię! - rzekł Andre. - I tym sposobem panna Mikalsrud uniknie posądzenia o rozsiewanie plotek. Jego nazwisko brzmi: Theodor Brandstedt. - Co? - jęknął komisarz i wypuścił pióro z ręki. - Co takiego? - wrzasnęła Mali. - Ten przeklęty zadufek? On miałby być moim ojcem? Ten obleśny stręczyciel! - No, no - uspokajał ją komisarz, ale wszyscy widzieli, że tak naprawdę to się z nią zgadza. - Brandstedt? - pytał z niedowierzaniem. - Nasz przyszły burmistrz? Nie mówi pan tego poważnie! Nette wyglądała na zmartwioną, ale nie powiedziała nic. Komisarz w zamyśleniu pocietał brodę. - Tak, tak, ten pan cieszył się kiedyś opinią uwodzicie- la. Ale to było dawno, zanim jeszcze się ożenił i zanim piękna żona nie przytarła mu rogów. Ale żeby z czternas- toletnią dziewczynką? To przecież... kryminał! To karal- ne! A poza tym on już wtedy był żonaty! - Tytuł burmistrza ulatuje z wiatrem - rzekł Andre lakonicznie. Komisarz skinął głową. - To znaczy, że Egila Holmsena możemy sobie darować - powiedział. - W zasadzie tak - potwierdził Andre. - Ale on też mógł się bać, by historia z Petrą nie dotarła do uszu jego żony. Nie wiemy przecież, ile jej powiedział. - Hmm. Mogę go wezwać i przesłuchać... Ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że to Brandstedt! Proszę pomyśleć, co by to było, gdyby jego żona się dowiedziała! No i tytuł burmistrza... Rozpustnik... Komisarz pogrążył się w nieprzyjemnych myślach. - Nie chcę mieć ojca mordercy - bąkała Mali na pół z płaczem. - Diabli z nim, niech go piekło pochłonie, ale ja nie chcę mieć wrodzonych kryminalnych skłonności. To przeklęta stara świnia! Tym razem nikt jej nie upominał. - Gdzie można spotkać tego Brandstedta? - zapytał komisarz z nieprzyjemnym grymasem na twarzy. - Prawdopodobnie jest teraz w swoim biurze - powie- działa Nette. Policjant westchnął. - Gdybym tak mógł posłać tam kogoś innego. Ale nie ma kogo... Nasz inspektor grywa z nim w brydża... Nigdy nie pójdzie! - A nie może pan wezwać tutaj tego cholernego łobuza? - zapytała Mali, która już nie starała się po- wstrzymać łez. - Niechby się tu dowiedział, kim jest i co o nim myślimy! - O, tak, ładnie bym wyglądał! A co będzie, jeśli on się okaże niewinny? Wtedy poznamy pewnego policjanta, wyrzuconego z pracy. I pewną urzędniczkę magistracką pozbawioną środków do życia. - Pan komisarz ma, niestety, rację - westchnęła Nette. Policjant wsparł się o biurko i ciężko podniósł się z miejsca. Jakby na jego barkach złożono wszystkie troski świata. - Chodźmy! Pójdziemy do ratusza, a po drodze zastanowimy się, co z tym robić. - Po chwili dodał z nadzieją w głosie: - A może należałoby zacząć od Egila Holmsena? Owa nadzieja zgasła natychmiast, gdy tylko weszli do wielkiego hallu w budynku administracji miejskiej. Powi- tał ich tam wspomniany Egil z twarzą ponurą jak gradowa chmura. Gdy ich tylko zobaczył, rzucił się ku Nette, wymachując jakimś listem. - Aha, w końcu się pani pokazała! Czekam tu na panią każdziutkiego dnia. Czy to pani wysłała to paskudztwo? A to, jak się domyślam, ten cały "klient"? Łypnął groźnie w stronę Andre. Wszyscy stali pośrodku hallu. - To ja - oświadczyła Nette, starając się zachować surową minę, ale nietrudno było spostrzec, że cała drży. - To niech się pani dowie, że nie pozwolę wysyłać takich listów do mojego domu! I tak miałem szczęście, że nie wpadł w ręce żony. Nie o to chodzi, że to tajemnica, ona wie wszystko o Petrze. Ale zmartwiłaby się tym bardzo, cierpiałaby, a ona naprawdę sobie na to nie zasłużyła! - Potem, już łagodniejszym tonem, zapytał Andre: - No i jak tam ze spadkiem? To ja należę do rodziny? - Niestety - odparł Andre. - To Petra. Udało nam się wyjaśnić związki rodzinne. Egil Holmsen znowu się rozsierdził. - A nie mówiłem? Wszędzie podstęp i oszustwo! To do czego w takim razie miał służyć ten list? Przeklęte snoby! Z furią ruszył w stronę drzwi i nikt go nie zatrzymywał. - Ten w każdym razie napastnikiem nie jest - stwier- dził komisarz. - On gra w otwarte karty. Zatem pozostawał jedynie Theodor Brandstedt. Ko- misarz jednak wciąż nie wiedział, jak sobie z nim poradzić. Minę miał niepewną; wszyscy współczuli mu szczerze. Naprawdę nie było czego zazdrościć. ROZDZIAŁ XIII Zakłopotani stali w hallu, nie mogąc się na nic zdecydować. - Idziemy na górę, wszyscy czworo! - postanowił w końcu Andre. Nette ogarnęły poważne wątpliwości. - Trudno coś takiego nazwać dyskretnym działaniem. - E, co tam! - mruknął komisarz, który za nic nie chciał zostać sam z "wpływową osobistośćią". - Wszyscy są przecież sprawą żywotnie zainteresowani. W końcu lepiej załatwić to tutaj, niż odwiedzać go w domu. Idziemy! Ruszyli, dosłownie ciągnąc za sobą nogi, po wysokich schodach. Nikt nie wykazywał entuzjazmu, a już najmniej Mali. Brandstedt miał sekretarkę, u której należało zamówić audiencję. - Owszem - skinęła łaskawie głową. - To będzie możliwe za jakieś dziesięć minut. Czas oczekiwania upływał w kompletnej ciszy. W sek- retariacie były tylko trzy miejsca do siedzenia, więc Andre stał, oparty o ścianę. Mnóstwo strasznych myśli kłębiło się w głowach oczekujących. Najchętniej uciekliby stąd. Może najbar- dziej obciążone sumienie miał komisarz, który nie załat- wiał tej delikatnej sprawy sam, lecz ciągnął za sobą gromadę cywilów, a w dodatku próbował się ukryć za ich plecami. Ale komisarz bał się Brandstedta i nie był pod tym względem w Trondheim odosobniony. Policjant zatęsknił nagle do domu, do swego wygod- nego fotela i pysznego obiadu, przygotowanego przez siostrę. W końcu "wielki" ukazał się w drzwiach sekretariatu wraz z innym panem, którego protekcjonalnie poklepy- wał po plecach. Potem zwrócił się ku oczekującym z szerokim uśmiechem kandydata na burmistrza, który próbuje oczarować swoich przyszłych wyborców. - Oho! - zawołał jowialnie. - A cóż to za zgromadze- nie? Czym mogę państwu służyć? Proszę, proszę do mojej małej dziupli. Ta jego "mała dziupla" miała rozmiary sporej sali balowej. Mali przyglądała mu się ponuro spod oka. Był to w dalszym ciągu bardzo przystojny mężczyzna z tym szerokim uśmiechem i dodającymi mu urody szpakowaty- mi bokobrodami. Spod krzaczastych brwi spoglądały przenikliwe, piwne oczy. Zadbany, dobrze ubrany, swo- bodny i pewien siebie. Człowiek sukcesu! - Słucham zatem, o co chodzi? Usiadł za ogromnym biurkiem. Komisarza i Nette traktował jak swoich podwładnych, Mali, którą znał z różnych zajść ulicznych, kompletnie ignorował. Z taki- mi ludźmi nie zwykł był mieć do czynienia. Jedynie Andre budził w nim niepewność, ale, choć dobrze ubrany i najwyraźniej z lepszego środowiska, to przecież wy- glądał zbyt młodo, żeby się z nim liczyć. Pan Brandstedt uznał, że ma nad całym towarzystwem znaczną przewagę. Komisarz niepewnie miął czapkę w dłoniach. - Jest pewna taka nieprzyjemna sprawa, panie Brand- stedt... - Tak? Słucham. Czy któreś z państwa znalazło się w kłopotach? Panna Mali Knudsen pewnie, jak zwykle? - Nie, to nie to... Panie Brandstedt, otrzymał pan list, prawda? Człowiek za biurkiem zmarszczył brwi. - Ja dostaję bardzo dużo listów. - Tak, ale ten był poniekąd wyjątkowy. Obecna tu panna Mikalsrud zwróciła się do pana z pytaniem. Brwi zmarszczyły się ponownie. Mocno. - Nie pamiętam. Cóż to za pytanie? Komisarz głośno przełknął ślinę. - W sprawie... Petry Olsdatter. Policzki pana Brandstedta zrobiły się czerwone. - Co takiego? W jego głosie pobrzmiewała groźba. Lepiej mieć się na baczności! Nette zebrała się na odwagę i wyjąkała: - Potrzebowaliśmy informacji na temat pochodzenia Petry Olsdatter, musieliśmy odtworzyć jej drzewo genea- logiczne. Nie mieliśmy skąd ich wziąć i dlatego zwróciliś- my się do pana. Mała żyłka na skroni pana Brandstedta zaczęła drgać nerwowo. - A co ja miałbym wiedzieć o tej... Petrze Olsdatter? Teraz wystąpił komisarz. - No, przecież ona była kiedyś z panem związana. I ten związek miał wiadome następstwa. Zaatakowany najpierw chciał protestować, ale potem uznał, że przewaga jest zbyt znaczna. Wybuchnął więc gromkim śmiechem. - Państwo wiedzą pewnie, jak to bywa w młodości. Człowiek może wdać się w to i owo... - Nie był pan wtedy taki młody, panie Brandstedt. Skończył pan niedawno pięćdziesiąt lat, czyż nie? A obec- na tu Mali ma osiemnaście. "Wielki człowiek" wyglądał tak, jak by mu plasterek cytryny utkwił w gardle. Sztywny z wrażenia patrzył na dziewczynę. - Mali? Mali Knudsen? No, wiecie, państwo! Próbuje- cie mi wmówić, że... nie, to naprawdę przesada! Ja miałbym się przyznawać do takiej dziadówki? - Dokładnie to samo powiedziałam przed chwilą o tobie, ty przeklęty staruchu! - syknęła Mali urażona do żywego. - Nie życzę sobie mieć za ojca uwodziciela dzieci i mordercy. Nie chcę mieć z tobą do czynienia i tylko tyle chciałam ci powiedzieć! Przez całe żyćie marzyłam o ojcu myślałam, że on umarł, ale że był wspaniałym człowie- kiem! A ty jesteś po prostu starą świnią! Zaczęli się poważnie obawiać, czy Theodor Brandstedt nie dostanie apopleksji. Zrobił się purpurowosiny. - No, dość! Wystarczy! - wykrztusił. - Więcej nie zamierzam znosić. Morderca? I kogóż to zamordowałem jeśli wolno zapytać? - Panna Mali może trochę przesadziła - zaczął komi- sarz niepewnie. - Ale jest faktem, że panna Mikalsrud została napadnięta z powodu tych listów. - Listów? - Tak, bo był jeszcze jeden. Do innego kochanka Petry, z którym także miała dziecko, pięć lat później. - No, to z pewnością był on! - Nie, on pokazał nam list z własnej inicjatywy. Nieprzymuszony. - Ale ja nie dostałem żadnego listu! Nie takiego tu nie przyszło. - Wysłałam go pod prywatny adres - szepnęła Nette, przestraszona. - Uważałam, że tak będzie bardziej dys- kretnie. Urzędnik przypominał rozjuszonego byka. - Cała ta sprawa została załatwiona w tak nieporadny i głupi sposób, że powinna sobie pani poszukać innej pracy, panno Mikalsrud. I to natychmiast! Dlaczego, na Boga, miałbym chcieć zamordować kogoś z powodu jakiejś młodzieńczej historii miłosnej? Komisarz rzekł spokojnie: - Miał pan wtedy blisko trzydzieści lat, panie Brand- stedt. A Petra Olsdatter zaledwie czternaście. Twarz tamtego zmieniała zabarwienie, od purpurowego po trupio blady, niczym u kobiety dręczonej dolegliwościa- mi wieku przejściowego. Nagle drzwi się otworzyły i do pokoju dosłownie wpłynęła bardzo elegancka dama, tłumacząc coś przez ramię przestraszonej sekretarce. - To nic takiego, proszę pani. Chcę tylko zamienić dwa słowa z moim mężem. Muszę go poprosić o trochę pieniędzy, rozumie pani! Pani ze śmiechem zwróciła się do męża: - Theodorze, byłam właśnie w mieście i zobaczyłam naprawdę cudowne... Zamilkła i patrzyła na zgromadzonych w gabinecie obcych. Przenosiła wzrok z komisarza na Nette, potem na Andre i Mali, i znowu na Nette. Jej reakcja była zdumiewająca. Jęknęła przeciągle i oparła się o biurko, jakby się bała, że zemdleje, ale jakoś udało jej się opanować. - Nie wiedziałam, że masz gości - Powiedziała. Mąż rzucił się, by ją wesprzeć, z drugiej strony podbiegł Andre, lecz pani odsunęła obu. - To tylko lekki zawrót głowy - wyjaśniła z udaną swobodą. - Theodorze, wrócę później, kiedy już skoń- czysz z tymi... Ostatnie słowo zamarło jej na wargach, z najwyższym trudem odwróciła się, żeby wyjść. Ręką wciąż opierała się o biurko. - Nie, nie, proszę zaczekać, pani Brandstedt - poprosił komisarz spokojnie. - Miałbym do pani jedno pytanie. - Pytanie? Do mojej żony? - zdziwił się Brandstedt, a wszyscy widzieli, jak bardzo się przestraszył, że żona może poznać jego małą "aferę" z Petrą Olsdatter. - Tak. Do pańskiej żony - potwierdził komisarz tym samym spokojnym, lecz nie wróżącym nic dobrego tonem. - Bo pan stanowczo zaprzecza, panie Brandstedt, by dostał jakikolwiek list od panny Mikalsrud? - Mogę przysiąc. - A list był adresowany do domu. Proszę mi powie- dzieć, czy u państwa czyta się cudze listy? - Oczywiście, że nie! - oświadczyła pani Brandstedt urażona, gdy tymczasem jej mąż zaczął z nieco innej beczki: - My nie mamy przed sobą żadnych tajemnic... Przerwał speszony. Spoglądał pytająco na żonę, jakby zrodziły się w nim podejrzenia. Komisarz powiedział chłodno: - Otwieranie cudzych listów może niekiedy być karal- ne, pani Brandstedt. W każdych jednak okolicznościach jest to niegodny i podły postępek. Pani drgnęła na słowo "podły" jak ukąszona. - Ależ, Arna! - zaczął Brandstedt. - Zamilcz! - ucięła ostro. - Nie masz najmniejszego prawa mnie upominać. Chciałam ratować ciebie. - I siebie, pani Brandstedt - dodał komisarz. - Zabie- ram oboje państwa na komisariat. Jedno oskarżam o usi- łowanie morderstwa, a drugie o niemoralny postępek wobec nieletniej. Spoza głośnych protestów obojga dał się słyszeć głos Mali: - No, Bogu dzięki, że przynajmniej nie jestem córką mordercy. Tylko łobuza. Chociaż to prawie na jedno wychodzi. Rozwścieczona podbiegła do Brandstedta i z całej siły kopnęła go w łydkę. - To za moją matkę! - syknęła i ruszyła ku wyjściu, a z oczu strumieniem popłynęły jej łzy. Brandstedt z jękiem skakał na jednej nodze. Andre i Nette poszli za Mali. W mieście wybuchł, necz jasna, straszliwy skandal. Ludzie łapczywie rzucali się każdego ranka na gazety, które rozpisywały się o sprawie szeroko. Bo tak to już jest, że jeśli się komuś bogatszemu, odnoszącemu więk- sze niż my sukcesy, powinie noga, odczuwamy szczery triumf. Andre pozwolił sobie na telefon do domu. - Witaj, mamo! - wołał w słuchawkę do Benedikte. - Zadanie wypełnione! Musiał mówić bardzo głośno, bo zdawało się, jakby gdzieś na linii dudnił ogromny wodospad. - No i jak ci poszło? - słyszał z bardzo daleka głos matki. - W porządku! To był Christer Grip. I... mamo, czy ja mogę przywieźć ze sobą potomka...? - Wyjaśnij to dokładniej! - Ona jest ostatnia z linii Christera. Nie ma gdzie mieszkać, nie ma rodziny, nic! - Ile ma lat? - Osiemnaście. - Aha - powiedziała Benedikte. Andre usiłował się oburzyć. - Tu nie ma żadnego "aha", mamo. Ale bardzo się ze sobą zaprzyjaźniliśmy. Czy ona może do nas przyjechać? Ona jest bardzo rasowa. Nie umiałby powiedzieć, dlaczego wyraził się akurat tak. Na ogół przecież nikt nie używa takich słów, kiedy mowa o młodych damach. To chyba ostatnie, co przyjść może na myśl. Mali była jednak inna niż zazwyczaj młode damy bywają. Była, delikatnie mówiąc, trochę nieogła- dzona. - Tak, oczywiście - zgodziła się Benedikte. - Miejsca mamy przecież dość. - Wspaniale! Bardzo dziękuję! I... mamo, ja musiałem pożyczyć pewną sumę pieniędzy. Na podróż do Alvdalen. - To i tam dotarłeś? A duży jest ten dług? Andre wymienił sumę i opowiedział matce o Nette, która tak bardzo mu pomogła. - O wszystkim opowiem dokładniej w domu - krzy- czał w słuchawkę. - Teraz to wszystko tonie w wodo- spadzie. - W wodospadzie? - W telefonie, chciałem powiedzieć. Pozdrów wszyst- kich! Za kilka dni będziemy w domu, Mali i ja. Odłożył słuchawkę z uśmiechem zadowolenia. Jak dobrze usłyszeć znowu głos matki! Zdawało mu się, jakby ją po raz ostatni widział strasznie dawno temu. A tak naprawdę minęło zaledwie kilka dni. Dziwne! Tyle się wydarzyło w tym czasie! Ostatnie doby w Trondheim Mali spędziła w tym samym hotelu co Andre. Wiadomość, że została za- proszona do Lipowej Alei, przyjęła z umiarkowaną radością. Bo człowiek na ogół nie czuje się zbyt pewnie, kiedy ma zamieszkać w obcym miejscu, u obcych ludzi. Andre przekonywał ją jednak, że wszystko ułoży się znakomicie. A poza tym Mali ma przecież jego, Andre, którego zdążyła dobrze poznać. Tak, oczywiście, ale... Uśmiech Mali był trochę niepe- wny. - Co takiego, Mali? Czy coś cię trapi? Ostatniego popołudnia w Trondheim stali przy samo- chodzie i Mali czubkiem buta wierciła dolek w ziemi; mieli zamiar wyjechać następnego dnia wcześnie rano. Mali upar- cie wpatrywała się w swój but. - Ja... Chciałabym zobaczyć grób Petry Olsdatter. Zanim wyjadę z Trondheim. - Ależ oczywiście! - zgodził się Andre wzruszony. - Zatem będziemy musieli pójść do Nette i dowiedzieć się, gdzie ten grób jest. Gdy weszli do biura, zastali tam komisarza, przy- szedł po jakieś informacje w sprawie żony Brandstedta. Nette na ich widok rozpromieniła się niczym słonecz- ko. Ale grób? Oj, to nie będzie łatwe. Petra nie miała żadnych bliskich krewnych, pytanie więc, czy w ogóle jej grób jeszcze istnieje. - Ja jestem bliską krewną - oświadczyła Mali stanowczo. - I znajdziesz ten grób, Nette, nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobisz! - Brzmi to naprawdę groźnie - uśmiechnęła się Nette. - Ale poczekajcie tutaj, pójdę i popytam wśród pracow- ników magistratu. Ktoś się przecież musi zajmować cmentarzami i tym podobnie. Nie pojęli, co miałoby znaczyć to "i tym podobnie", ale to w końcu nieistotne. - A zatem opuszcza pan Trondheim, panie Brink? - zapytał komisarz. - No, tak, tak, można powiedzieć, że wywołuje pan wysokie fale wokół siebie! - O, trzeba było widzieć, jakie fale wywołaliśmy w szwedzkich lasach! - Chyba nie będę się specjalnie dowiadywał - odparł komisarz nie bez złośliwości. Nette wróciła i wyjaśniła, gdzie spoczywa Petra. Dała im też plan cmentarza i adres kobiety, opiekującej się grobami. Andre stał przez chwilę w milczeniu. - A więc tak, Nette - rzekł wolno. - Wyjeżdżamy jutro o świcie, więc dziś musimy wcześnie iść spać. Zatem... chyba musimy się pożegnać już teraz. Nette spuściła wzrok. Nagle nie była w stanie powie- dzieć ani słowa. Andre uśmiechał się. - W co ja was wciągnąłem, moje panie! Jedna o mało nie została zamordowana, a drugiej o mało jakiś upiór nie utopił w błotnistej mazi! Co wy sobie o mnie pomyślicie? Wtedy Nette spojrzała na niego i z przerażeniem zobaczył, że biedaczka ma w oczach łzy. Podszedł do niej i objął serdecznie. Przez dłuższą chwilę nie byli w stanie powiedzieć ani słowa. A potem Andre z twarzą przytuloną do jej ramienia wyszeptał: - Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykol- wiek miałem! Dbaj o siebie, Nette, najlepiej jak potrafisz. A pieniądze otrzymasz natychmiast, jak tylko wrócę do domu. Nie obchodzą mnie pieniądze! chciała wykrzyknąć. Ale nie powiedziała nic. - Będę pisał - obiecał. Nie, nie, nie rób tego! Nie rozdrapuj starych ran! Pozwól mi uporać się jakoś ze smutkiem, jaki po sobie zostawiasz! - I bardzo cię proszę, żebyś i ty pisała - mówił dalej Andre, wypuszczając Nette z objęć. - Chcę wiedzieć, jak ci się powodzi. Obiecujesz? - Tak - szepnęła cichutko, prawie niedosłyszalnie. Mali także uściskała ją serdecznie, gwałtownie, jak to ona, i podziękowała za wszystkie piękne chwile, które razem przeżyły. W końcu wyszli. Nette westchnęła głęboko i powróciła do komisarza. - O co to pan pytał? Mali chciała pójść prosto na cmentarz, zatem Andre wszedł do kwiaciarni, kupił duży bukiet kwiatów i wa- zon. Długo błądzili wśród grobów, Mali z planem w ręku, i szukali. - To musi być gdzieś tutaj - mówił Andre, próbując spoglądać na plan przez jej ramię. - Tak. Z planu wygląda, że... Czytali nagrobne napisy. Pomiędzy dwoma grobami znajdował się pas ziemi zarośniętej trawą i chwastami. - To tutaj - szepnęła Mali żałośnie. - I nic nie ma. Ani kamienia, ani kwiatka, nic. Samotna w życiu, zapomniana po śmierci... Andre poczuł ucisk w gardle. - Jeśli chcesz, możemy zamówić dla niej nagrobek. Odwróciła się ku niemu gwałtownie. - Och, dziękuję ci, oczywiście, że chcę! Ja sama nie mam pieniędzy, ale oddam ci, wszystko, co do grosika, w przyszłości. Skinął głową i wziął wazon, żeby przynieść wody do kwiatów. Kiedy wrócił, Mali wciąż wpatrywała się w grób. Nieobecna myślami wzięła wazon i ułożyła kwiaty. Andre tymczasem wygrzebał niewielki dołek, w którym ustawili bukiet. Wstali. Dla Andre było czymś całkiem nowym widzieć tę niepokorną dziewczynę w takim stanie. Słyszał jej ciche słowa: - Dziękuję ci, mamo! Dziękuję, że dałaś mi życie! Nie żyłaś na próżno. Ja będę walczyć dalej, obiecuję ci. Ja oddam, oddam im tak, że popamiętają, ci panowie stworzenia! - Nie odwracając głowy, z plecami wciąż dumnie wyprostowanymi, powiedziała do Andre: - Wiem, co powinno być napisane na nagrobku: "Tu spoczywa Petra, Olsdatter z Ludzi Lodu" - Świetnie, Mali - pochwalił Andre. - "Kobieta na brzegu" otrzyma to, co jej się należy. Nazwisko i toż- samość. Nadszedł wieczór. Nette wróciła do swego pustego mieszkania. Usiadła na krawędzi łóżka i ręce splotła na podołku. Na drzwiach szafy w dalszym ciągu wisiała piękna suknia. Jak szyderstwo, myślała Nette. Będzie pisał, tak powiedział... Ja nie chcę, żebyś pisał, ale wiem, że będę czekać na twoje listy każdego dnia, o każdej godzinie. I każdego dnia, kiedy list nie przyjdzie, umrze jakaś cząstka mnie. Wstała i zdjęła suknię. Ze smutkiem gładziła miękką tkaninę. Tyle radości... Ten cudowny wieczór. Jak wspaniale im się ze sobą rozmawiało! Jego najlepszy przyjaciel, tak powiedział. Ona jest jego najlepszym przyjacielem. Drzazga u dołu sukni. Plamy na spódnicy. Suknia symbolizowała też w jakiś sposób ten brutalny napad, i cały ból, fizyczny i psychiczny, który się z tym wiązał. Człowiek, który jej nie lubił. Który nienawidził jej tak bardzo, że chciał ją uśmiercić... - A któż pragnie, żebym żyła? - zapytała bezbarwnym głosem, który zabrzmiał głucho w pustym pokoju. Choć Nette zawsze bardzo dbała o porządek, tym razem wzięła suknię i nie zważając na rozdarcia ani na plamy, powiesiła ją w szafie. Niech sobie wisi. Nigdy więcej nie będzie potrzebna. Zamyślona wyjęła z szuflady lorgnon i położyła na stole, żeby jutro nie zapomnieć. Szkła nie dodają jej urody, ale obywanie się bez nich jest bardzo niepraktyczne. Wieczorna modlitwa Nette tego dnia była inna niż zazwyczaj: - Boże - szeptała w ciemności z rękami złożonymi tak jak zawsze od czasów dzieciństwa. - Boże, pomóż mi przeżyć! Pomóż mi powrócić do mojej dawnej... pustki! Tydzień później Nette odwiedziła lekarza. Tego same- go, który ją badał po napadzie. - Ja... bardzo źle sypiam - skarżyła się. - Czy mogłabym dostać jakieś proszki? Doktor przyjrzał się jej zaczerwienionym oczom, sinym podkówkom pod oczami. - Widzę - powiedział. - To oczywiście następstwa napadu. Myślę, że powinna pani zażywać coś uspokajają- cego, panno Mikalsrud. Tylko lekarstwo, jakie pani zapisuję, jest dość silne, proszę brać jeden proszek wieczorem! Nie więcej! Nette kiwała głową. Serce biło jej niespokojnie. Dob- rze, że będzie miała to lekarstwo, w każdej chwili może je zażyć. ROZDZIAŁ XIV Andre i Mali zbliżali się do kresu podróży. Wszystko układało się znakomicie, jeśli nie liczyć kilku kontrower- sji, bo Mali, oczywiście, często wygłaszała własne poglądy i narzucała je stanowczo, momentami nawet dość agresy- wnie. Teraz głowę miała pełną planów na przyszłość. - Christiania! Jakież możliwości, Andre! Będę mogła spotkać te naprawdę wielkie emancypantki... - A cóż to znowu za słowa? - drażnił się z nią Andre. - Co chcesz? Jak miałyby się, twoim zdaniem, nazy- wać? - Dlaczego nie bojowniczki o prawa kobiet? - Myślisz, że tak jest krócej? - złościła się. - To mogę tak mówić. - Więc nie straciłaś zapału do walki? - Nie mogę zdradzić Sprawy tylko dlatego, że spot- kałam jednego przyzwoitego mężczyznę. - Bardzo ci dziękuję. - Miałam na myśli naszego komisarza - chichotała Mali złośliwie i oboje zaczęli się popychać i boksować. Mało brakowało, a wjechaliby do rowu. - Tym wszystkim zawziętym babom na ogół trudno znaleźć męża - oświadczył Andre, gdy się znowu uspokoi- li. - Phi! - Mali wydęła wargi. - A ty myślisz, że to jedyne i największe marzenie wszystkich dziewcząt. Wy, mężczy- źni, jesteście tacy zarozumiali, że aż mdli! - Po chwili dodała poważnie: - Ale ja myślę, że nigdy za mąż nie wyjdę. - Tak tylko mówisz. Ale co będzie, jeśli nagle doznasz olśnienia! - Olśnienia tobą? Nie, nie, żadnych olśnień! Widzia- łam zbyt wiele podłości i cierpień w małżeństwach, żeby samej próbować. Ja mam niesłychanie wysokie wymaga- nia. - Ja także - powiedział Andre. - Małżeństwo powin- no być prawdziwym związkiem, w przeciwnym razie lepiej machnąć na to ręką. Wierność jest, moim zdaniem, najważniejsza. Czy zatem myślisz o związkach bez ślubu? Podskoczyła oburzona. - O, nie, nie, na miłość poczekam do czasu, gdy wyjdę zą mąż! - Tylko że dwie sekundy temu oświadczyłaś, iż absolutnie zamierzasz dokonać życia jako stara panna, nie pamiętasz? Uświadomiła sobie niekonsekwencję i ze złością sztur- chnęła go w kark. - Wolałbym nie mieć w samochodzie wojowniczo usposobionej amazonki! - zawołał. - Cały będę w sinia- kach. - Phi! - wydęła usta Mali, a on, nie wiadomo dlaczego, uznał to za przeprosiny. - No dobrze - rzekł Andre. - W takim razie nie ma sensu cię uwodzić, prawda? - To jest pytanie niegodne ciebie - burknęła. - Masz rację, wycofuję je. Mali patrzyła na niego spod oka. Czy naprawdę chciała, żeby się wycofał? Ze złością odsunęła się ku drzwiom samochodu. - Ech, życie moje - westchnęła ciężko. Nette otrzymała pocztę. Pieniądze, które Andre i Mali od niej pożyczyli, a do tego niezwykle miły list. Najdroższa Przyjaciółko! Serdeczne dzięki za wszystko, co razem przeżyliśmy! To naprawdę coś wspaniałego poznać takiego człowieka jak Ty, Nette. Oto Twoje pieniądze, bardzo dziękuję za pożyczkę, mam nadzieję, że nie musiałaś czekać zbyt długo na zwrot. Mali pozdrawia Cię z całego serca. Wygląda na to, że dobrze się czuje w naszym domu. Próbujemy tu delikatnie, lecz stanowczo, trochę spiłować kanty jej charakteru, ale i tak większość czaru spędza na kłótniach z moim dziesięcioletnim kuzynem Vetle. Oboje są tak samo uparci i nieustępliwi. Sprawiają wrażenie równolatków. Ja ze swej strony odkryłem, że naprawdę lubię Mali, Nette. I może nawet moje uczucia dla niej są silniejsze, niż się spodziewałem. Tobie, mojej prawdziwej przyjaciółce, mogę się zwierzyć. Od początku przecież rozmawiało nam się tak dobrze. Znakomicie rozumiesz sprawy, o których innym ludziom namet bym się nie odważył wspomnieć. Oczywiście Mali też nie mówię o tym, jak to naprawdę ze mną jest, jaka stała mi się bliska, bo chcę najpierw być pewien, że jej to do mnie nie zrazi. A Mali, jak to Mali, przeważnie prawi mi złośliwości, zaczepia i wymyśla mi niekiedy grubym słowem, kiedy sprawy nie idą po jej myśli i oskarża mnie, ponieważ jestem mężczyzną! Czy on nie zauważył, jak Mali jest nim zainteresowana? zastanawiała się Nette czując, że węzeł w gardle zaciska się coraz bardziej. Ból i uczucie pustki w piersi także się potęgowały. Dlaczego on jej o tym wszystkim pisze? Dlaczego jej się zwierza? Czy on niczego nie rozumie? Chyba Mali ma rację: Mężczyźni nie pojmują nic a nic. Obojętnie, z ponurą miną przekładała stos banknotów, które przyniósł listonosz. Dla niej równie dobrze mogły to być kawałki gazetowego papieru. Bała się, że ból w piersi zadławi ją albo rozerwie na kawałki. Powoli, powłócząc nogami, podeszła do lustra. Jak ja wyglądam, pomyślała. Przecież ja jestem stara! Wszystkie czterdzieści pięć moich lat mam wypisane na twarzy, w rysach, w mimice, we włosach, w postawie. A oprawa oczu? Boże święty! Nic dziwnego, że panna Sylvestersen komentowała to akurat dzisiaj! Dawała do zrozumienia, że cierpię z powodu zawiedzionej miłości... "Pilnuj, szewcze, kopyta" - powiedziała. Co za złoś- liwość! Czy ona myśli, że ja naprawdę pragnę tego, co przecież jest absolutnie niemożliwe? Wzięła ponownie list ze stołu i czytała dalej: Przeprowadziliśmy, rzecz jasna, gruntowne poszukiwania kogoś o nazwisku Skogsrud, ale to beznadziejna sprawa. Wszystko co wiemy, to że pewien Knut Skogsrud czterdzieści dwa lata temu przybył do Christianii lub w jej okolice. Prze- studiowaliśmy wszystkie księgi parafialne, bez rezultatu. Może był jakimś wędrownym kupcem albo miał inne powody, by się nigdzie nie rejestrować. Ale... po prortu trzeba szukać dalej. List kończył się mnóstwem przyjaznych słów pod jej adresem i prośbą o rychłą odpowiedź. No, tak, będzie musiała przynajmniej potwierdzić, że otrzymała pieniądze. Usiadła zaraz, by napisać serdeczną odpowiedź. Jest przecież jego najlepszą przyjaciółką. Najlepsza przyjaciół- ka! To bardzo piękne, to naprawdę wielka pociecha, pomyśleć, że wybrał właśnie mnie na najlepszego przyja- ciela, to przecież... Nie! Odłożyła pióro. W tej chwili nie była w stanie pisać, czuła, że nie potrafi napisać imienia Mali. To było bardzo nieprzyjemne odkrycie, dziewczyna nic przecież nie jest temu winna, że ona też lubi Andre, to odczuwali z pew- nością wszyscy, którzy zetknęli się z nim bliżej, a właśnie Mali miała wszelkie prawo zdobyć jego wzajemność. Nette natomiast takiego prawa mue miała, mogła się co najwyżej ośmieszyć! Stanęła przy oknie i rękami uciskała żołądek, próbowa- ła stłumić płacz, ale łzy płynęły znowu tak jak każdego dnia, odkąd on odjechał. Zmęczenie niczym ciężkie okrycie przygniatało jej barki. Podeszła do nocnego stolika i wysunęła szufladkę. Wyjęła pudełeczko z tabletkami i ułożyła białe krążki w długim szeregu na blacie stolika. W nocy? Czy ma się to stać dziś w nocy? Nie, jutro będę potrzebna starej matce Hanzynie. Muszę wesprzeć ją w walce z nieprzejednanymi biuro- kratami. Trzeba poczekać na taki dzień, kiedy będę całkiem wolna. O Boże, Ty, który kierujesz ludzkimi uczuciami, dlaczego mi to zrobiłeś? Czyż nie mogłeś pamiętać, że mam czterdzieści pięć lat, a on jest zaledwie młodym chłopcem? Za co chciałeś mnie ukarać tą udręką? Nie chcę tego uczucia! Nie prosiłam Cię o nie! Na co komu taka miłość, niemożliwa do spełnienia, śmieszna miłość, z której cały świat by szydził, gdyby się o niej dowiedział? Nie mogę znieść już więcej! Następnego dnia załatwiła wszystko dla matki Han- zyny. Pracowała rutynowo, z życzliwością dla ludzi, lecz całkowicie nieobecna duchem. Ból w sercu był bardziej dokuczliwy niż kiedykolwiek przedtem. Czy nigdy nie będzie temu końca? Nie, wiedziała, że nieprędko. Ten, kto raz znalazł się w kręgu magicznego czaru Andre Brinka, nigdy się z tego nie otrząśnie. To było z pewnością też i jego przekleń- stwo, że wciąż musiał innych w ten sposób ranić. Tylko że to nie jego wina. On nie marzył po nocach, by panna Antonette Mikalsrud zapałała do niego takim afektem. I nie może się o tym nigdy dowiedzieć! Tej nocy śnił jej się Imre. Widziała jego mieniące się oczy. "Nie zapomnieliśmy o tobie" - powiedział. - "Wszystko będzie dobrze". W drodze z pracy do domu spotkała komisarza, który tak bardzo im pomógł. Zdarzało się już i wcześniej, że spotykali się na ulicy, wymieniali wtedy pozdrowienia, czasem kilka słów o pogodzie. Dzisiaj komisarz ją zatrzymał. - Panno Mikalsrud, wiele rozmyślałem o podróży państwa do Szwecji. Właściwie co się tam takiego wyda- rzyło? Nette zwlekała z odpowiedzią. - O, naprawdę bardzo wiele. Wiele niepojętego. - Mój raport byłby niepełny bez opisu tej podróży - powiedział. Sprawiał wrażenie, jakby nie najlepiej się czuł sam z sobą. - Czy pani... nie zechciałaby mi o tym opowiedzieć? - Eeeech... to... wie pan... No dobrze, mogę to oczywiście zrobić. Ale, jak powiedziałam, to wszystko brzmi jak baśń. - Jakoś to zniosę. Czy mogłaby mi to pani opowie- dzieć teraz? - Tutaj? Na ulicy? - Nie, nie. Ale jeśli pani jeszcze nie jadła obiadu, to moglibyśmy pójść tutaj, do takiej jednej knajpki, w której czasem bywam, i zjeść co nieco. Ja zapraszam, rzecz jasna! Cóż było robić. - Dobrze, dziękuję. Restauracja prezentowała się znacznie skromniej niż tamta w hotelu, w której Nette jadła obiad z Andre. Początkowo czuła się trochę dziwnie w otoczeniu groma- dy piwoszów, wkrótce jednak stwierdziła, że zachowują się nienagannie. Jedzenie natomiast było smaczne i obfite. Takie, o jakim się mówi: domowe. Naprawdę trudno się uskarżać. Komisarz zaproponował szklankę piwa, ale odmówiła. Czysta woda wystarczy. Kiedy zaczęła opowiadać, wyjął zeszyt i notował. - To dla potrzeb raportu - wyjaśnił. Wkrótce jednak zapomniał o raporcie i słuchał, nie dowierzając, z na wpół otwartymi ustami. Czy panna Mikalsrud robi sobie z niego żarty? Nie, nic na to nie wskazywało. Trzeba panu wiedzieć, Alfredzie (zwracali się do siebie po imieniu, choć "ty" jeszcze nie mówili, to by było zbyt poufałe), że to są Ludzie Lodu. Ten ród przeżywa sprawy, o których inni nie mają nawet pojęcia. To najbardziej zdumiewające zjawisko, jakie w życiu widziałam. - "Same wiedźmy i czarownicy" - przypomniał Alf- red w zamyśleniu. - Młody pan Brink też wspominał, że jego matka ma trochę... czarodziejskich umiejętności. Na dźwięk imienia Andre znowu ten przeklęty ból przeszył serce Nette. Miała tylko nadzieję, że nie można było tego po niej poznać, ale uczucie było tak przejmujące, że aż się skurczyła. - Wierzę w to, co pani mówi, Nette - rzekł Alfred. - Pani by przecież nie przyszło do głowy kpić sobie z policjanta. - Absolutnie nie - rzekła urażona. A potem opowia- dała dalej. Alfred od dawna już nic nie notował. Nette odnosiła wrażenie, że raport ma dla niego mniejsze znaczenie. A może po prostu nie miał odwagi utrwalać na piśmie tej opowieści o dziewicach i pannach wodnych? Dawno już się najedli, stół został uprzątnięty, a oni wciąż rozmawiali, teraz o własnych sprawach. Alfred mówił, że jest wdowcem. Dom prowadzi mu siostra, która mieszka niedaleko. Ma dwoje dorosłych dzieci i wnuki, o których opowiadał przez całe dwadzieścia minut. Po śmierci żony, która zmarła rzed rokiem, wszystkie swoje zainteresowania przeniósł na pracę. Nette nie miała aż tak wiele do powiedzenia. Staran- nie unikała mówienia o ostatnim okresie, bo ryzykowa- ła, że znowu się rozpłacze. Największe wydarzenia w jej życiu to była tragiczna choroba i śmierć matki, w pracy zaś awans na odpowiedzialne stanowisko w magistracie po tym, gdy rząd podjął decyzję, by także kobiety miały dostęp do ważnych służb państwowych. Nie do wszyst- kich, oczywiście, ale jednak. Sprawy wojskowe, kościel- ne, a także stanowiska ministerialne nadal pozostawały zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn. Ten postęp kobiety zawdzięczały w dużej mierze pochodzącej z Trondheim działaczce o równouprawnienie, Frederice Marie Qvam. W tym miejscu Nette z sympatią pomyślała o Mali, która miała odwagę uczestniczyć w ulicznych demonst- racjach w obronie praw kobiet. Trzeba jednak przyznać, że historia życia Nette brzmia- ła dość nieciekawie. Podziękowali sobie nawzajem serdecznie za miłą roz- mowę i poszli każde do swoich spraw. - Spotkamy się pewnie znowu niebawem - powiedział Alfred na odchodnym. Nette powoli zdejmowała płaszcz w swoim przedpo- koju. Cóż to za maniery, myślała o swoim niedawnym rozmówcy. Jaki brak kultury! Co prawda miły człowiek i pełen dobrej woli, ale sądził, że Brahms to nazwa kropli na kaszel, po jedzeniu bez żenady używał wykałaczki, a w salonie nie bardzo umiał się zachować. No, jeśli o to chodzi, to Nette też nie czuła się tam zbyt swobodnie! Natomiast Andre, tak, on był jak stworzony do światowego życia! Ból powrócił. Opowiadać o wnukach przez całe dwadzieścia minut! Ładnie i czysto ubrany, ale kawałkiem chleba wyciera sos z talerza. Barbarzyństwo! Rozpoczęty list do Andre leżał na stole jak wyrzut sumienia. Dzisiaj też nie była w stanie go dokończyć. Przeczytała raz jeszcze list od niego, potem dzisiejszą gazetę od deski do deski i uznała, że dzień dobiegł końca. Udało się jej go przeżyć, a raczej przetrwać. Siedząc na łóżku w ciepłej, flanelowej koszuli znowu popadła w zadumę... Wyjęła z szuflady pudełeczko i ponownie układała tabletki rzędem na stoliku. Jedną za drugą, powoli, metodycznie. Benedikte uważała, że zaangażowanie Mali w walkę o prawa dla kobiet jest trochę zbyt gwałtowne. Wobec tego pewnego dnia zabrała ją ze sobą do Christianii i obie poszły na zebranie Narodowej Rady Kobiet Norweskich. - To jest samo centrum norweskich feministek - tłu- maczyła młodej kuzynce po drodze. - Myślę, że powinnaś nawiązać z nimi kontakty, zresztą ja bym się też do was przyłączyła, jeśli mi pozwolicie. - Więc i ty uważasz, że walka jest konieczna? - Naturalnie! Tylko widzisz, u nas w domu nigdy jakby takiego problemu nie było. Mężczyźni i kobiety są traktowani na równi, są całkiem po prostu ludźmi. A kiedy jakiś mężczyzna mnie próbuje traktować lek- ceważąco, traktuję to jako przejaw głupoty tego grubiani- na i już. Ale oczywiście wiem, że to bardzo osobisty punkt widzenia, zdaję sobie sprawę, jak cierpi tysiące kobiet. Wiem, że są dręczone ponad wszelkie wyobrażenie. Więc całkowicie się zgadzam z feministkami. Zresztą mnie samej też by się przydało wyjść czasem z domu, spotkać się z ludźmi, zaangażować trochę w sprawy publiczne. Ty wiesz, że my, Ludzie Lodu, mamy skłonność do życia jak gdyby na granicy rzeczywistości i świata cieni. - Mnie się wydaje, że wasze życie jest fantastyczne i podniecające - odparła Mali. - Teraz jest to także twoje życie - powiedziała Beoedikte. - Jesteś jedną z nas. Mali westchnęła przejęta. W przestronnym lokalu związku kobiet Mali mogła porozmawiać z doświadczonymi działaczkami organizacji i została przedstawiona największym. Ginie Krog, teraz już staruszce, która jednak nadal pełniła funkcję przewod- niczącej Narodowej Rady Kobiet Norweskich. I jej zastępczyni Frederice Marie Qvam, która powiedziała, że to bardzo miło spotkać młodą bratnią duszę z rodzinnego miasta, z Trondheim. Mali z uwagą słuchała tej kobiety o gorącym sercu i starała się nie uronić ani słowa. Och, jak wiele się tego dnia nauczyła! W drodze powrotnej długo siedziała w pociągu nie mówiąc ani słowa. W końcu westchnęła. - Ale one są zamężne, prawie wszystkie! - A dlaczego nie miałyby być? - No, chyba tak, ale w naszej grupie, która urządzała uliczne demonstracje, nie było ani jednej mężatki. Męż- czyzn trzeba nienawidzić i starać się ich zgnieść, wdeptać w ziemię, takie było nasze główne przesłanie. Benedikte nie wiedziała, jak się do tego odnieść. - Myślę, że... trafiłaś do niewłaściwej grupy, moje drogie dziecko. Istnieje sporo bardzo agresywdych femi- nistek, które niszczą to, co inne już osiągnęły. One po prostu nie cierpią mężczyzn i dlatego tak się zachowują. - Co chcesz przez to powiedzieć? - No, że są kobiety, które lubią... kobiety. - Co? Myślisz, że ja się zadawałam z takimi? - Jeśli nawet, to nie powinnaś ich potępiać. Nikt nie może być odpowiedzialny za to, że taki został stworzony. Ale one też powinny akceptować mężczyzn, nie muszą od razu ich nienawidzić. Mali siedziała w milczeniu. - Chyba byłam głupia i naiwna - westchnęła na koniec. - Wcale nie! - Owszem! Na dzisiejszym spotkaniu natomiast do- wiedziałam się bardzo wiele o łagodności. O tym, że niczego się nie osiągnie krzykiem i agresją, potępianiem mężczyzn w czambuł. - A potem dodała ni stąd, ni zowąd: - W stosunku do Andre też zachowywałam się bardzo głupio. Benedikte nie odważyła się prosić o bliższe wyjaś- nienia, skoro dotyczyło to jej syna. - Andre jest wspaniały - ciągnęła Mali dalej swój monolog, przerywany bardzo długimi pauzami. - Kiedy się teraz nad tym zastanawiam... Koła pociągu stukały rytmicznie o szyny. - Taki był słodki i nieśmiały... - uśmiechnęła się Mali. Benedikte uśmiechała się także i starała się, żeby to wyglądało jak najbardziej neutralnie. - Pogłaskał mnie po włosach i powiedział, że... Łzy stanęły jej w oczach. - Że chciałby się mną opiekować. Przez całe życie. Ciężka łza spadła z rzęs i potoczyła się w dół po policzku. - A ja... Głęboki szloch. - A ja odepchnęłam go i powiedziałam, że nie po- trzebuję niczyjej opieki. I że... nie życzę sobie takich manier. Otarła pospiesznie łzy i powiedziała niecierpliwie: - Do diabła, jak ten pociąg się wlecze! Zupełnie inaczej podróżuje się samochodem z Andre! Korytarzem przechodził właśnie konduktor i Mali zawołała: - Nie można by się tak zatroszczyć, żeby leniwy maszynista uniósł zadek i dołożył więcej węgla? Benedikte westchnęła. Diamenty bywają twarde. Trze- ba wiele czasu, by oszlifować wszystkie kanty. Każdego dnia w drodze do pracy i z powrotem Nette musiała przechodzić koło hotelu i za każdym razem doznawała ukłucia w sercu z tęsknoty za widokiem otwartej, fascynującej twarzy Andre, za jego jasnym uśmiechem i oczyma pełnymi niezwykłego ciepła. Te oczy tak cudownie promieniały na jej widok, jakby Nette znaczyła dla niego najwięcej na świecie. Jak można zapomnieć takiego mężczyznę? Nawet jeśli jest on całkowicie poza zasięgiem kobiety, i ze względu na dzielącą ich odległość, i warstwę społeczną, a przede wszystkim ze względu na wiek? Przemogła się w końcu i dokończyła list do Andre, pełen zachwytów i podziękowań za piękne razem spędzo- ne chwile. Imienia Mali jednak napisać jeszcze nie mogła, kiedy musiała o niej wspomnieć, wyraziła się "nasza przyjaciółka". Później pisanie listów do niego stało się łatwiejsze. Korespondencja krążyła dość żywo i oboje mieli sobie wiele do powiedzenia. Andre donosił, że otwiera warsztat samochodowy, wyglądało, że będzie to niezły interes, bowiem samo- chodów w Norwegii wciąż przybywało i stacje napraw stawały się coraz bardziej potrzebne. Wykorzystano dla tego celu starą kuźnię w Lipowej Alei, Andre sam naprawiał auta, brudząc się przy tym niemiłosiernie, ale bardzo polubił swoją pracę. Nette miała spore trudności, żeby wyobrazić sobie tego wypielęgnowanego, znakomicie ubranego Andre na zie- mi pod samochodem. Ale... dlaczego nie? Jest on właś- ciwie typem, który pasuje wszędzie i nadaje się do wszystkiego, kocha samochody, a snobem nigdy nie był. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że w jej listach coraz częściej pojawia się imię Alfred. Andre pisał, iż bardzo się cieszy, że Nette i komisarz tak często się spotykają. Tak, bo zdumiewająco często spotykała teraz Alfreda, i w drodze do pracy, i wracając do domu. I zawsze zamieniali przynajmniej kilka słów, przeważnie jednak rozmawiali dość długo, w zależności od tego, ile czasu miała Nette. Panna Sylvestersen bywała teraz bardzo niezadowolona i używała takich określeń, jak: "uganianie się za chłopami" albo "podstarzałe straszydła, którym się wydaje Bóg wie co". Nette natomiast kwitła, co z dnia na dzień stawało się wyraźniejsze. Nadal używała lorgnon, bo Alfred też nie mógł odczytać drobnych liter, sprawiła sobie tylko modniejsze. I już nie cierpiała tak bardzo przechodząc koło hotelu ani na widok młodych dziewcząt, czy zwłasz- cza młodych par. Od czasu do czasu chodziła na cmentarz, na grób Petry Olsdatter, doglądała pracy przy ustawianiu nagrobka, a potem przynosiła kwiaty. Posadziła też przy grobie ozdobny krzew. Andre pisał, że Mali jest jej za to bardzo wdzięczna. Donosił też, że rękopis Gerd posłali do pewnego wydawnictwa, ale zwrócono im go z adnotacją, że to wymyślona i zbyt przesadzona historia. A przecież wydawca nie znał dalszego ciągu... Nette i Alfred siadywali często w parku koło katedry, pod okrytymi jesienną szatą drzewami, i rozmawiali o życiowych problemach. Wtedy czuła, że los zesłał jej prawdziwego i godnego zaufania przyjaciela. Żaden raport o podróży do Szwecji nigdy nie został napisany, nikt też zresztą o niego nie pytał. Ostatnio Nette, zdumiona własną odwagą, zaprosiła Alfreda do siebie na kawę, po mszy w najbliższą niedzielę, bo akurat wtedy nie miał służby. W rewanżu za tamten obiad, wyjaśniła z surową miną. Nette miała raczej wątpliwości, czy Alfred pójdzie do kościoła, ale zaproszenie na kawę przyjął od razu. Będę musiała upiec coś smacznego, myślała. Może babeczki migdałowe, domową specjalność? Nie, to się tak okropnie kruszy, Alfred byłby skrępowany i niezręcznie starał się strząsnąć okruchy z kamizelki. Trzeba zrobić co innego. Może słodkie bułeczki? I miała w domu trochę likieru... Czy panowie pijają likier? Nieoczekiwanie nadszedł kolejny list od Andre, a wraz z nim piękne zaproszenie: Profesor Sander Brink wraz z małżonką Benedikte mają zaszczyt zaprosić pannę Antonette Mikalsrud na ślub swojego syna Andre Brinka z Ludzi Lodu z panną Mali Knudsen z Ludzi Lodu. I tak dalej. Andre napisał kilka słów na osobnym arkusiku: Włóż tę śliczną suknię, którą miałaś wtedy na obiedzie. Wyglądałaś w niej czarująco, Nette! I, jeśli nadal spotykasz się z komisarzem Alfredem, to i jego serdecznie zapraszamy na ślub, on jest przecież, "jednym z nas". Mam szczerą nadzieję, że przyjedziesz. Nette długo stała pogrążona w myślach. Wciąż jeszcze odczuwała leciutki skurcz serca. Po co narażać się na więcej? Po co rozdrapywać stare rany? Następnego dnia pokazała zaproszenie i list Alfredowi. - Sama nie wiem, czy chcę jechać - powiedziała niepewnie. - Nie wiem, czy dostałabym wolne. A poza tym to długa podróż. I kosztowna. Dobrze mi tu, w Trondheim. Alfred przyglądał jej się uważnie, ale wzrok Nette skierowany był na jakiś odległy cel. - No, a ja bym bardzo chętnie pojechał - oświadczył, bo domyślał się, że Nette chce, tylko nie może się zdecydować. - Ale jakby to wyglądało, gdybym się tam wybrał bez ciebie? Nette rozpromieniła się. - W takim razie jedziemy! Wróciła do domu i wyjęła z szafy suknię. Uszkodzenia da się naprawić, nic nie będzie widać. I trzeba uprać. Dobrze by też było dodać jakąś ciemniejszą szarfę albo pasek. Nie można przecież konkurować z bielą sukni panny młodej! Wesele było niezwykle piękne. Nikt się chyba nigdy nie spodziewał, że Mali może być taką łagodną i nieśmiałą panną młodą! Wpatrywała się jak urzeczona w swojego Andre, który natychmiast pojął, że tę łagodność w oczach Mali uda się zachować na dłużej. Nette popłakała się w kościele, ale to nie zwróciło niczyjej uwagi, bo inne panie też roniły łzy. Uspokój się nareszcie, moje głupie serce, strofowała się. Andre zostanie twoim przyjacielem na całe życie. A czyż podróż tutaj w towarzystwie Alfreda nie była wielką przyjemnością? Była. Tak naprawdę to Nette nie czuła się równie dobrze od czasu owego obiadu z Andre. Kiedy więc Mali, po ceremonii w kościele, uściskała ją serdecznie, Nette mogła odpowiedzieć tym samym i z całego serca życzyć jej szczęścia. Płynące z oczu łzy nie miały już najmniejszego znaczenia. Rok 1913 był przełomowy w życiu Mali. Kobiety norweskie otrzymały wtedy prawo głosu, tym samym Norwegia stała się pierwszym niepodległym pańs- twem, które to prawo kobietom przyznało. Mali święto- wała sukces w gronie najwybitniejszych uczestniczek ruchu kobiecego. Niezapomniany dzień dla młodej działa- czki społecznej! Z Trondheim przyszło zaproszenie na skromny ślub Nette i Alfreda. Andre oczywiście pojechał, lecz Mali nie mogła. Była właśnie w siódmym miesiącu ciąży i nie powinna była opuszczać domu. Pojechała natomiast Benedikte, która bardzo się zaprzyjaźniła z Nette w czasie ślubu Mali i Andre. Uważała zresztą, że powinna się trochę rozerwać, a Nette jej obecność sprawiła ogromną radość. Panna Sylvestersen, choć zaproszona, jak wszyscy pracownicy magistratu, nie przyszła na ślub. Miała podob- no powiedzieć, że małżeństwo "na starość" jest czymś bezwstydnym. Nette bardzo to sobie wzięła do serca, ale wszyscy inni byli dla niej bardzo mili, ślub wypadł naprawdę okazale i uroczyście. A potem... Trudno wprost opisać, jak Nette troszczyła się o Alfreda! Przygotowywała mu najwymyślniejsze jedzenie, zajmowała jego ubraniem, zaprowadziła go nawet na koncert, gdzie biedaczyna zasnął, była naj- wspanialszą i najczulszą żoną. Zaprzyjaźniła się też z jego dziećmi i była z nich niebywale dumna; nie przestawała dziękować Bogu w wieczornych pacierzach, że ją tak szczodrze obdarował na stare lata. I tylko czasem przy- chodziło jej do głowy, że może to Imre z Ludzi Lodu... O miłości - jeśli widzieć ją jako uniesienia, radosne wzloty i bolesne upadki - może nie należałoby tu mówić. Nette miała już swoje bolesne doświadczenie i nie chciała tego powtarzać. Natomiast w swoim późnym małżeńs- twie znalazła wszystko, za czym w życiu tęskniła: czułość, oddanie, przyjaźń i wzajemne zrozumienie, a to nie są złe podstawy dla budowy szczęścia. Ona i Alfred mieli sobie mnóstwo do ofiarowania. Andre i Benedikte wrócili na czas do domu, zanim Mali musiała się udać do nowej kliniki dla kobiet, do której powstania sama się przyczyniła. Urodziła tam Rikarda, wspaniałego chłopca, w które- go żyłach płynęła krew Ludzi Lodu zarówno ze strony ojca, jak i ze strony matki. Wspaniały rok, myślała Mali, a wraz z nią cała rodzina. Ale, niestety, nadszedł rok 1914 i na świecie zapanował chaos. Groźba katastrofy zawisła nie tylko nad Ludźmi Lodu, lecz także nad całą ludzkością. Wkrótce jeden z potomków Ludzi Lodu będzie musiał przejść prawdziwą próbę ogniową.